czytaj - Muzeum Literatury

Transkrypt

czytaj - Muzeum Literatury
Dziennik z powstania łóżkowego
[Sic!]
5:30. Pętla. Kilku wisielców zostało wyrzuconych przez kierowcę autobusu. Odór po zwłokach
z niedawno zakończonej dyskoteki nasiąkł w gąbkę z siedzeń. Mimo to postanowiłem oprzeć się o
jeden z zagłówków. Narysowałem palcem na zamarzniętej szybie dwie kropki, prostą pionową
linię, a na koniec poziomą, lekką wygiętą, mimo że geometria nie jest moją mocną stroną powstał
uśmiechem. Przemknęły wschody bloków z osiedli i zachody neonów wokół nocnych barów.
Miejska dżungla jakby obudzona. Kameleony zamknięte w sygnalizatorach dostały szału, zielone,
żółte, czerwone, zielone, żółte, czerwone - reggae pełną parą. Przed zgrają gadów zebry
zmartwychwstają między przechodniami. Banki jeszcze pozamykane, mimo to goryle w garniturach
patrolują okoliczny teren.
Ledwo odkleiłem brwi od lepiącej się szyby. Tak łatwopalny przypalam papierosa i
rozciągnąłem kości między fotelami. Do autobusu wbiegła dziewczyna ubrana na czarno. Przeszła
obok. Szale otulające nasze gardła splotły ze sobą postrzępione języki jak węże podczas godów.
Zasyczałem pod nosem, że tak naprawdę kocham nie tylko suki zaparkowane przed komisariatem
ulepionym z glin. Całe szczęście, że tego nie usłyszała. Wypełzła na najbliższym przystanku,
zostawiając po sobie skórę z naszywkami Nirvany. Bez zastanowienia złapałem płaszcz i
wybiegłem za nią. Szpilki przede mną skreczowały o chodnik, a ptaki w akcie depresji wydawały z
siebie dołujące sample. Z słuchawkami na uszach nie usłyszała wołania. Nagle dźwięki ucichły z
winylową płytą zatrzymana na skrzyżowaniu przez MC. Zjawiła się tutaj nie w porę, wiatr
zdmuchnął światła z lamp samochodu jak świeczki z tortu. Nigdy więcej Marilyn Monroe nie
zaśpiewa jej happy birthday. Gdy podszedłem zobaczyłem krew, ale taką prawdziwą, nie keczup.
Była wtulona w rozbitą szybę resoraka, zupełnie jakby usnęła, wokół tylko muzyka i słabnące bity
serca, umarła ukołysana na miękkiej poduszce powietrznej. Chcąc uniknąć problemów uciekłem w
stronę mieszkania, chowając głęboko w plecaku jej skórę. Mijałem w tłumie porąbanych ludzi,
serpentynach ulic oraz confetti gasnących po kolei przydrożnych lamp. Minąłem.
Poranek w dolinie muminków
9:40. Buka wystraszona alarmem budzika znikła za zaspami malibu, a może po prostu
czmychnęła przez parapet zasypany śniegiem. Sierściuch zostawił po sobie jedynie przeciąg, kaca
oraz przerażającą pustkę pod poduszką. I jak w martioszce nie mam pojęcia, ile jeszcze niej może
we mnie siedzieć i straszyć prześcieradłem udającym ducha. Bałem się wstać na samą myśl o
kosmatych pająkach wyłażących z sieci razem z newsami na portalach internetowych.
Postanowiłem jednak zmienić pozycję z leżącej na stojącą. Strzepałem kurz z kołdry i powstałem z
sarkofagu. Siku. Następnie kuchnia, szybki rzut okiem na grypsy i hieroglify przypięte na magnes
do lodówki. Otwieram. Wyciągam dłoń po mleko - jedyna rzecz, która nie potrafi jeszcze tutaj
chodzić i nie zabija odorem. Przyzwyczaiłem się do przegranych na kuchennej szachownicy.
Próbuję szarad tabletek, jednak wiem, że nie króluję i nie wierzę w siebie. Zupełnie jak te durne
króliki z reklamy baterii lub ten palant ze stumilowego lasu, który udaje, że ma bez liku krewnych i
znajomych. Z niezdarstwa zahaczyłem o szklankę, zalałem ceratę i podłogę. Pewnie kot rano
uciekał gdzieś przez tą drogę mleczną. Właściwie nie potrafię mieć mu tego za złe. Oboje jesteśmy
włóczykijami i przynosimy sobie jedynie pecha. Wzeszło słońce. Zakładam klapki i chowam się w
ich kondukcie, prosto do łóżka.
Arytmia
13:50. Dzień z góry skazany na porażkę. Wycieczka do marketu. Jak Lord Vader z glanami
na nogach otworzyłem drzwi mocami Jedi. Nigdy nie dam sobie wmówić tych bredni o
fotokomórce i automatycznym otwieraniu. Podszedłem do stoiska DVD z horrorami, gdzie
przypadkiem wystraszyłem Hitchcocka, o mało co staruszek nie dostał zawału. Przy słodyczach
wypuściłem z paczek na wolność żelowe misie, by pogryzły w akcie zemsty dzieci za stracone,
młodzieńcze lata. Pięć minut później schowany za regałem rzuciłem w warzywa popcornowy
granat rozpryskowy, krzycząc jak smerf zgrywus - niespodzianka! Booom! Podniecony nie mogłem
odróżnić papryki od pulsującego serca, mózgu od resztek kalafiora rozbryzganego na podłodze. Zza
rogu wybiegli ochroniarze. Bez zastanowienia uciekałem byle gdzie. Potrąciłem hostessę, ale
pomogłem wstać dziewczynie jak dżentelmen, nie przejąłem się nawet jej atakiem padaczki.
Skorzystałem z okazji, spytałem czy zatańczymy. Odzewu brak. Wycieńczony wygibasami
wsiadłem w wózek i do kasy, po drodze minąłem watahę pogujących mopów oraz kotsiarkę
skracającą o głowę wszystko, co czarne i przebiega drogę. Traumatyczne przeżycie. Odpocząłem
chwilę w dziale AGD, dla haju wciągnąłem ze znajomym odkurzaczem po kresce mąki i oranżady.
Nerwowo po śliskiej posadzce z dłonią w kieszeni wykonywałem onaniczne ruchy. Ulga.
Znalazłem listę. Nieczytelna, więc z zakupów nici. Niespodziewanie zastałem kolejkę do bramki
dla klientów opuszczających sklep bez zakupów. Pięć minut, dziesięć, pół godziny. Zacząłem
modlić się, aby helikopter spadł mi na głowę lub chociaż sufit z impetem przywitał podłogę,
ubijając lastryko jak tłuczek karbujący skórę sąsiadki. Obok kolejka do kasy, zerknąłem. Torby,
torby pełne zakupów. Dziury z sera - bezcenne. Biegunka po przeterminowanym piwie bez
wątpienia - bezcenna. Rzeź węża wijącego się przede mną od niemal godziny - warta własnej ceny.
Czułem każdy z podrobów, krwistą wątrobę od mamy dla zdrowo wyżywionych dzieci. Nawet
oddech astmatyków kaszlących w kark z coraz mniejszą natarczywością. Klient nasz Pan. W
myślach zabijam wszystkich. Krwiobieg. Ostatnich pozostałych przy życiu powiesiłem za
sznurówki na wiatraku. Niech wiszą kołysani przeciągiem i podziwiają moje odbicie. Pragnąłem
zbliżyć się do pierwszej napotkanej piersi i spytać „Mamo możemy stąd iść?”
Mono
21:00. Na dworze czarne klimaty. Beatbox drzew, jakaś rapująca sowa, gangsterskie
porachunki kotów. Po drugiej stronie pajęcze cienie przemykające po klawiaturze, nie potrafię nic
sensownego ułożyć z liter jak w scrabble. Namalowałem paznokciem na ścianie gwiazdozbiory z
rozbryzganych komarów. Prawie przysnąłem, walcząc z powiekami by nie połamały zapałek. Po
trzech zastrzykach kawy, strach miał mniejsze oczy. Usiadłem w fotelu, przysłuchując się
barytonowym gwizdom komina. Zapaliłem z nim. Wachlarze dymu wypełniały nasze głuche
wnętrza. Nie było w pobliżu popielnicy, więc otworzyłem okno i przygasiłem peta, wypalając krater
na księżycu. Nienawidzę ciszy. Przyłożyłem więc igłę adaptera do płyty. Szlafrok tańczył między
narożnikami dużego pokoju jak Muhammad Ali unikający nokautujących ciosów. Zaniepokojony
skrzypieniem wszedłem na strych. Żarówka z manią wielkości niczym Zeus szastała błyskawicami
w królestwie za siedmioma warstwami kurzu. Widocznie musiał niedawno się tutaj zakończyć
casting na jedną z tysiąca baśni. Plastikowa lala siedzi nachylona nad pudełkiem po butach, gdzie
spoczywa jej pluszowy Romeo. Głaszcze szwy na pysku pamiętające o wojnach domowych,
których już nie cofnie nawet za pomocą walkmana. Bajka bez szans na rozbudzający pocałunek i
dotrzymaną obietnicę o miłości, aż do usranej śmierci, tchnienia iskier z popielnika, do ostatniej
chatki z masła.
Nominacja
22:25. Powracam do krainy deszczowców. Deszcz wbijał się w skórę jak igły podczas
akupunktury. Płomienie zapalniczek jak świetliki znikały w kałużach latarni, a tętno i mgła
samochodów przyprawiały o szybsze bicie serca. Wokół tylko lunatycy, zboczeńcy i taksówkarze sejsmografy na powiekach, nocne zmazy i spocone dłonie tulące kierownicę. Wszyscy jakby w
jakiejś zmowie. Żurawie odleciały w zgrzycie z placu budowy. Z parasolem na ramieniu jak z
karabinem. Perwersyjnie szyję wzrokiem garnitury do trumien mijającym mnie przechodniom.
Słyszałem nawet muchy zaciśnięte na gardłach oraz tipsy dobijające się z drugiej strony desek.
Dosyć. Wróciłem do mieszkania, by świętować.
Siadając do stołu przestałem wierzyć w przesądy, zdmuchując już za dużo zniczy z tortu.
Mianowałem się na Salomona i nalewałem z pustego śpiewając pod nosem - sto lat skurwysynie. W
amoku wywaliłem z szafy skarpety i krawaty na znak protestu przeciw faktom dokonanym i
prognozom pogody. Podziękowałem chociaż chipsom, że jako jedyne przyszły na urodziny i
kiszonym ogórkom za odejście od zasad, animal planet za zdefiniowanie człowieka jako zwierzę i
przede wszystkim desce klozetowej za wierność. Red bull miał dodać skrzydeł. Wypłukał jedynie
żołądek. Przy trzecim toaście wyleczyłem służbę zdrowia z białych kitlów i koślawego pisma. Sam
nawet się zbawiłem i zaszedłem w ciążę, by ostatecznie łaskawie pocierpieć, wychodząc do
ubikacji między prezentami. O północy wyprosiłem ostatniego gościa. Mieszkanie pozostało puste
na noc. Jak ja.

Podobne dokumenty