Wojaże naukowe Profesora AGH w USA

Transkrypt

Wojaże naukowe Profesora AGH w USA
Maciej Pawlikowski
Wojaże naukowe
Profesora AGH w USA
Wyglądałem przez okienko samolotu rozpędzającego się do
startu po płycie krakowskiego lotniska w Balicach. Zaśnieżona Polska zostawała za mną, a samolot
kierował się na zachód do Monachium a potem do Chicago. Wielka
przygoda się rozpoczynała.
Na lotnisku w Chicago przewalające się tłumy i strach czy rzeczywiście brat wyjdzie po mnie i co
zrobić jak nie p rzyjdzie? A jak nie
będzie bagaży? – myślałem patrząc na przesuwającą się taśmę z walizkami. Przecież tam są
wszystkie materiały do wykładów
na uniwersytecie w Wisconsin i na
konferencje w San Diego – myślałem ze strachem. Bagaż wyjechał
– odetchnąłem. Brat czekał. Ufff –
pierwsze strachy uspokojone.
No to wstępny etap za mną –
myślałem jadąc autem do domu
brata. Za oknem przesuwały się
domki, domeczki i wille o różnych
kształtach, kolorach i delikatnie
mówiąc – bardzo różnej urodzie.
Dwa dni w Chicago – to brzmi
optymistycznie. Ho, ho ile się zobaczy. U brata nie byłem 16 lat. Ale
się nagadamy myślałem schodząc
do piwnicy domu czyli tzw. basementu.
Rozpoczęte rozmowy zakończyliśmy po dwóch dniach, bo leciałem dalej na wykłady. W Chicago widziałem dwa sklepy spożywcze, piekarnie i siedzibę polonijnego Dziennika Związkowego.
Po wylądowaniu w Madison
oczekiwałem ponownie ze strachem czy wyjedzie mój bagaż.
Gdy okazało się, ze wszystko jest
w porządku rozglądałem się za
kimś, kto mógłby na mnie czekać
i zabrać mnie z lotniska do hotelu.
Pomieszczenie opustoszało i zostałem sam. Nikt na mnie nie czekał. Ratunek znalazłem w telefonie
do pani profesor, która mnie zaprosiła na wykłady i konferencje Amerykańskiego Towarzystwa Chemicznego w San Diego. O to pan
– usłyszałem zdziwiony głos w słuchawce. Miał pan przyjechać
wczoraj – czekaliśmy na lotnisku.
Stałem zdziwiony. Przecież posłałam panu wiadomość pocztą
elektroniczna w poniedziałek – dodała. W poniedziałek nie było mnie
już w Polsce – broniłem się. Nie
mogłem odebrać e-maila. W słuchawce zapadła cisza. Dobrze za-
BIP 140 – kwiecień 2005 r.
raz pośle po pana doktoranta, który zawiezie pana do hotelu. Jutro
zwiedzi pan nasz instytut i będzie
miał pan wykłady. Odetchnąłem
z ulgą. Kolejny etap przygody zakończył się szczęśliwie.
Instytut z wieloma korytarzami,
zakamarkami, piętrami i pokojami
stanowił skomplikowany labirynt,
w którym trudno było się zorientować. Półgodzinne wizyty u różnych
profesorów, zajmujących się bardzo ciekawymi, chociaż diametralnie różnymi sprawami. Także różny
był język angielski. Koreańczyk,
Japonka, Hinduska, Amarykanin
z centralnych stanów i z ze stanów
południowych. Wszystko to spowodowało, że po południu, przed
wykładem głowę rozsadzał mi potężny ból.
Stałem przed salą wykładową
do której powoli schodzili się pracownicy Instytutu. Oprócz bólu
głowy zaczęła pojawiać się trema.
Mówić do amerykańskich specjalistów po angielsku o substancjach, które krystalizują w tkankach
i organach człowieka to nie takie
całkiem hop siup. Będą ostrymi recenzentami.
Wszedłem do sali wykładowej.
Pani profesor zapowiedziała mnie
i rozpocząłem wykład. W oczach
słuchaczy widziałem z początku
życzliwe powątpiewanie, z którego
można było wyczytać – cóż też ten
profesor z prawie nieznanego kraju
może nam ciekawego powiedzieć.
W trakcie wykładu widziałem jednak jak wyraz twarzy słuchaczy się
zmienia. Mówiłem o zwapnieniach
zastawek serca, mineralizacji naczyń wieńcowych, o substancjach
krystalizujących w mózgu i o minerałach występujących w guzach
nowotworowych. Przeźrocza migały na ekranie. Zainteresowanie słuchaczy wyraźnie wzrastało.
Skończyłem, a zapalone światła
rozproszyły wcześniejszy półmrok
sali. Zapadła cisza. Potem powoli
słuchacze zaczęli klaskać. Aplauz
narastał. Głowa mi pękała nadal.
Pytań i dyskusji prawie nie było.
Po wykładzie zostałem zaproszony na wieczorne spotkanie towarzyskie w domu jednego z profesorów. Dotarłem tam autem wraz
z panią profesor, która zaprosiła
mnie do USA.
Po powitaniu gospodarzy przeszedłem do pokoju, w którym kil-
kanaście osób nakładało sobie na
talerze sałatki i inne specjały przygotowane przez panią domu.
W koło toczyły się żywe rozmowy.
Było gwarno i wszyscy miło się
uśmiechali, choć ogólnie atmosfera była jak to się u nas mówi – drętwa… Przegryzając sałatkę spytałem moja panią profesor czy zarezerwowała mi spanie w San Diego
tak jak ją o to prosiłem pocztą elektroniczna jeszcze z Polski. Przestała jeść a jej oczy stały się wyraźnie
wystraszone, po czym stwierdziła
– ostatni tydzień byłam w Portugalii, a pan nie zrobił sobie rezerwacji? – Kiedy pan leci do San Diego
– spytała zmienionym głosem. Lecę jutro – a w San Diego ląduje
około siódmej wieczorem. Referat
mam pojutrze. To gdzie Pan będzie
spał jak pan nie ma rezerwacji? –
pytała dalej podejmując konsumpcje sałatek. Pot ściekał mi po szyi.
Będę spał pod mostem albo na
plaży – myślałem też podejmując
konsumpcje. Bo wie pan w konferencji chemików amerykańskich
przewidywany jest udział ponad
15 000 osób i pewno wszystkie hotele są zajęte – stwierdziła odstawiając talerzyk i biorąc kieliszek
z winem. Poza tym w San Diego
nie ma tanich hoteli. W zasadzie
poniżej 200–300 dolarów będzie
ciężko coś znaleźć dodała rozglądając się po salce. Stróżki potu
leciały mi po plecach. Miałem
wszystkiego 600 dolarów i cztery
noce do spędzenia w San Diego.
Do San Diego leciałem z Madison przez Chicago. Całą podróż
zastanawiałem się co będzie. Zapowiadało się delikatnie mówiąc
ciekawie. Czekając na przesiadkę
w Chicago postanowiłem skrócić
pobyt w San Diego do dwóch dni
i zmienić dzień powrotu do Polski.
Pani, z którą próbowałem załatwić to w biurze Lufthansy patrzyła
uważnie na monitor. Obok stała jej
koleżanka, której plakietka przypięta do służbowego stroju wskazywała na polskie pochodzenie. Gdy
zobaczyła polski paszport odeszła,
choć po cichu liczyłem na jej pomoc.
Ze studiowania połączeń lotniczych wynikało jasno i jednoznacznie, że nie ma szans na wcześniejszy powrót do Polski.
Samolot zwolnił i schodził do lądowania między wieżowcami San
Diego. Po chwili ponownie stałem
przed maszyną wyrzucającą bagaż pasażerów z Chicago i z drżeniem czekałem na mój plecak.
Po chwili sala przylotów opustoszała. Wieczór na lotnisku
w San Diego – myślałem oglądając
reklamy hoteli na wielkiej podświetlonej szybie. Obok reklam były podane ceny hoteli, ich adresy i numery telefonów. Zacząłem dzwonić. Wszystkie były zajęte. Informowano mnie uprzejmie, że jest tak
dlatego bo właśnie odbywa się
kongres chemików amerykańskich.
Dodatkowo ceny, że szkoda mówić. Zrezygnowany szedłem w stronę informacji.
W informacji powitała mnie starsza, mocno umalowana pani. Na
moje pytanie o nocleg w cenie poniżej 100 dolarów skrzywiła się, ale
powiedziała – mamy tu w San Diego telefoniczną informacje hotelową i oni panu pomogą coś znaleźć. Wyjęła wielką książkę telefoniczną i z rozbrajającym uśmiechem powiedziała – nie mam okularów, bo zgubiłam, ale ten numer
telefonu do informacji to powinien
być gdzieś tutaj. Znalazłem i wykręciłem numer, a męski głos nakazał mi czekać. Po ustaleniu kwoty do jakiej mogę zapłacić za nocleg głos podał mi nazwę hotelu
w którym jest miejsce i jego adres.
Wysiadałem z taksówki pod recepcją hotelu spoglądając jednocześnie z ogromną wdzięcznością
w niebo. Miałem szansę na przeżycie kolejnych czterech dni. A potem do domu. Niech się dzieje co
chce. Zapadałem w sen, gdy w sąsiednich pokojach hotelowych rozpalała się sobotnia noc licznego
i mocno wstawionego meksykańskiego towarzystwa.
Obrady kongresu odbywały się
w wielu miejscach. Moja sekcja
obradowała w centrum San Diego
w hotelu Manchester. Ranek obudził mnie pochmurną pogodą.
Wziąłem swoje materiały konferencyjne i ruszyłem piechotą do hotelu Manchester. Wszyscy kierowcy
mijających mnie samochodów
przyglądali mi się dosyć dziwnie.
Byłem jedynym piechurem na ulicy. Nie było nawet kogo spytać czy
dobrze idę.
Wróciłem do hotelu. W recepcji
poinformowano mnie, że do centrum jest około 2 godzimy piechotą. Mogę jednak skorzystać z trally.
Z czego – spytałem nie rozpoznając słowa. Trally to kolejka podmiejska. Poszedłem na przystanek
i stanąłem przed maszyną do
sprzedaży biletów. Miała wielkość
sporej szafy. Rozpoznałem tylko
gdzie się wkłada pieniądze. Znając
jednak polskie automaty, które
chętnie pobierają pieniądze, a nic
w zamian nie dają myślałem o włożeniu do maszyny dziesięciodola-
1
rowego banknotu z pewna nieufnością.
Po trzech lekcjach obsługi
udzielonej prze miejscową ludność
kupowałem bilety także miejscowym Amerykanom, którzy podobnie jak ja nie wiedzieli jak to się
robi.
Hotel Manchester już z wyglądu
wzbudzał szacunek. Ogromne dwa
połączone ze sobą kilkudziesięciopiętrowe wieżowce mogą onieśmielić każdego. Wchodziłem do
środka z tremą rozglądając się
z należytym szacunkiem. Przepych
i marny gust wnętrza były obezwładniające.
Po poszukiwaniach znalazłem
na trzecim piętrze swoja salę obrad i siedzącą na niej znajomą panią profesor. Radość ze spotkania
była obopólna. Moment referatu
pt. „Kwarc i pochodzenie życia”
zbliżał się jednak nieuchronnie,
a moja trema narastała.
Po referacie rozległy się brawa.
Były pytania i dyskusja. Można powiedzieć podobało się. Usiadłem
ponownie na miejscu. No – pomyślałem – kolejny próg przekroczony – żyjemy.
W przerwie obrad poszedłem
na kawę i ciastko. Popijając przeglądałem program konferencji.
dr Anna Małecka
Dziennikarze rodem z AGH
W Akademii Górniczo-Hutniczej przygotowuje się studentów do zawodu dziennikarskiego! Dzieje się to na Wydziale Nauk Społecznych Stosowanych, gdzie wkrótce pierwsi absolweni socjologii, kształcący się na kierunku Multimedia i komunikacja społeczna, uzyskają tytuł licencjata. Poza
przedmiotami stricte socjologicznymi, ogólno-humanistycznymi czy informatycznymi, słuchacze uczestniczą również w zajęciach z zakresu medioznawstwa.
Kinga Otręba – Studentka III roku Wydziału Nauk
Społecznych Stosowanych
Moje tak zwane życie
Markiza de Pompadour mawiała: żyjmy hucznie i wesoło, a po nas
choćby potop! Takie właśnie powinno być życie studenta – wolne od
trosk i zmartwień, bo na to zawsze jest czas. Młodość ma swoje prawa, młodość powinna się wyszaleć…To tylko puste słowa, bo w prawdziwym życiu – tym realnym i często niesprawiedliwym – jest zupełnie inaczej…
Godzina 21.30. Wchodzę do
ciemnej i obskurnej klatki schodowej. Dźwięk dzwonka. Otwiera młody, szczupły chłopak:
– Ty do Pawła?
Kiwam twierdząco głową.
– Zapraszam!
Ściągam płaszcz i buty, z zaciekawieniem rozglądam się po
mieszkaniu. Nie jest duże.
W jednym z pokoi na małym
tapczanie śpi Paweł.
– Jest zmęczony, dziś spał tylko
dwie godziny, zaraz go obudzę.
Paweł ma dwadzieścia dwa lata. Jest studentem Akademii Górniczo-Hutniczej
w Krakowie. Studiuje na Wydziale EAIiE – elektrotechnikę. Po
zajęciach roznosi ulotki, a nocą
pracuje w jednym z krakowskich
pubów. – Przepraszam cię, już
wstaję. Marcin, zrób mi mocną
kawę.
Po chwili zaciąga się papierosem i zaczyna opowiadać.
14
Urodził się w małej wsi pod Radomiem. Ma sześcioro rodzeństwa
– dwóch braci i cztery siostry.
W domu zawsze czegoś brakowało, od małego musiał radzić sobie
sam. Czy miłości też mu brakowało? Tego nie wie. Mama starała się
jak mogła, ale ona była tylko jedna,
a dzieci siedmioro. Ojciec? Ojciec
częściej zaglądał do kieliszka niż
do domu. Zresztą zmarł sześć lat
temu. Paweł był najstarszy z rodzeństwa, więc musiał zaopiekować się rodziną. Pracował w gospodarstwie i pomagał w lekcjach
młodszym dzieciom. Nie wiedział
tylko jak pomóc matce, bo ona załamała się po śmierci ojca. Myślała
nawet, żeby oddać najmłodsze
dzieci do adopcji. Wyperswadował jej to. Skończył technikum
z wyróżnieniem i wiedział, że nie
może zostać na wsi – skrzywdziłby
rodzinę i siebie. Wybrał AGH w Krakowie i tam złożył papiery. Matka
nie wierzyła, że Paweł dostanie się
Znalazłem też ogromnie długą listę
uczestników. Stwierdziłem, że około 30–35% to nazwiska naukowców z Azji. Nazwisk polskich znalazłem kilka. Potem dowiedziałem
się, że większość z tych nazwisk
należy do Polaków mieszkający na
stałe w USA. Z Polski na ponad
15 000 uczestników konferencji byłem najprawdopodobniej tylko ja
jeden.
Chciałbym podziękować Dziekanowi Wydziału Geologii, Geofizyki i Ochrony Środowiska Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, Uniwersytetowi Madison z Wisconsin oraz Amerykańskiemu To-
warzystwu Chemicznemu za finansowe wsparcie mojego udziału
w kongresie i możliwość przyjazdu
do USA i wygłoszenia referatów.
Chcę także podziękować za wiedzę, którą uzyskałem w trakcie tego pobytu. Być może w przyszłości zaowocuje ona naukowymi
kontaktami i współpracę między
AGH i amerykańskimi uniwersytetami.
Maciej Pawlikowski – profesor mineralogii w Akademii Górniczo-Hutniczej
w Krakowie.
W bieżącym roku akademickim miałam okazję prowadzić wykłady i ćwiczenia z przedmiotu Retoryka i gatunki medialne. Zadaniem kursu było zapoznanie studentów z głównymi zasadami retoryki dziennikarskiej, zarówno tradycyjnej jak i uwzględniającej multimedia, a także wprowadzenie do praktyki
dziennikarskiej. Warsztaty dziennikarskie zaowocowały znakomitymi częstokroć reportażami, artykułami publicystycznym, wywiadami oraz felietonami.
Dziś pragnę zaprezentować Państwu reportaż autorstwa studentki III
roku Kingi Otręby, który zgodnie z najchlubniejszymi tradycjami tego gatunku jest poruszającą, literacko przedstawioną opowieścią o prawdziwym ludzkim losie; o losie jednego ze studentów naszej uczelni.
Imię bohatera reportażu zostało zmienione.
na najlepszy kierunek, ale pomyliła się.
– Paweł, dzwonił ten gość do
ciebie i mówił, że załatwił ci fuchę,
w dni otwarte będziesz oprowadzał
ludzi po AGH-u. Nieźle stary! –
wszedł Marcin z kawą.
– To nazywacie małą czarną?!
– spytałam z niedowierzaniem. –
To prawdziwa „siekiera”!
– Tylko taka mnie stawia na nogi – uśmiechnął się Paweł.
Gdy Marcin zajął się swoimi
sprawami, słuchałam dalej. Przyjęcie na studia oznaczało dla niego
dwie rzeczy – spełnienie swoich
marzeń i opuszczenie domu rodzinnego. To drugie było trudne,
ale podjął męską decyzję – jedzie.
Nie, nie jest egoistą. Po prostu
w Krakowie miał szansę na znalezienie pracy, a na wsi byłby tylko
kolejną gębą do wykarmienia. Matka zaznaczyła, że nie da mu ani
grosza i że jak wyjedzie, to może
się więcej w domu nie pokazywać.
Nie ma jej tego za złe. Jest zmęczoną życiem, spracowaną kobietą. Zmieniła jednak zdanie, gdy
przysłał jej pieniądze – swoją
pierwszą wypłatę. Wysłał prawie
całą, a sobie zostawił tylko parę
groszy na jedzenie. Na początku
było mu ciężko, nawet bardzo. Oblał dwa egzaminy z pierwszej sesji,
ale później wziął się ostro do nauki,
bo na wzięcie warunków nie było
go stać. Pytam, czemu nie miesz-
ka w akademiku, przecież przysługuje mu.
– Ja płacę właścicielowi kamienicy 100 złotych. Warunki nie są
najlepsze, ale zwracamy uwagę na
jego sklep na dole, czy ktoś się
tam nie kręci po nocach i dlatego
nie zdziera z nas pieniędzy. To
mieszkanie załatwił mi znajomy
z mojej miejscowości. Równy z niego gość.
O pracę starał się sam.
– Wszyscy wokół narzekają, że
jest duże bezrobocie, a ja znalazłem dwie posady. Trzeba tylko
chcieć! Nie zarabiam kokosów
i haruję jak wół za marne grosze,
ale dzięki tym pieniądzom i stypendium socjalnemu jestem w stanie
utrzymać się na studiach i w miarę
możliwości pomóc mamie.
Na wykłady nie chodzi, bo nie
ma czasu. Nie kseruje ich, bo za
dużo kosztowałoby go to. Stara się
przepisywać, ale nie zawsze mu
się to udaje. Uczy się głównie
z książek, bo te są dostępne za
darmo w bibliotece. Oszczędza na
czym się da.
– Dlaczego więc palisz?
– Nie, nie kupuję papierosów.
Dostaję czasem od właściciela pubu, w którym pracuję. A palę, bo
jestem nerwowy. Za dużo stresów,
za szybkie tempo życia…
Plan dnia Pawła przedstawia
się następująco: wstaje o 6.00 rano i rowerem jedzie po ulotki. Roz-
BIP 140 – kwiecień 2005 r.

Podobne dokumenty