Dziesięć dolarów
Transkrypt
Dziesięć dolarów
Dziesięć dolarów ...Na bagnach nie było litości dla zmarłych. Nie myślało się o tym, żeby ich pochować. Było ich zbyt wielu. Te trupy prawie nie przypominały nam już żywych, ich nagość poruszała nas w okropny sposób. Nie urządzaliśmy pogrzebów nieszczęśnikom, którzy zostali ścięci. Nazywaliśmy ich nieszczęśnikami. Śmierć była codziennością, towarzyszyła nam od rana do wieczora, tak że nie przejmowaliśmy się już trupami. Jeśli nadarzyła się okazja, można było rzucić trochę błota na zwłoki znanej osoby, na przykład krewnego. Ale gdy chodzi o innych, zbyt nam się spieszyło, by się nimi zajmować… (Jean Hatzfeld, Strategia antylop) Najbardziej dziwią mnie cmentarze. Gdy pewnego lata wjeżdżałem do Sarajewa, nie myślałem, że tak to wygląda. Niepozorny spacer po wąskim starym mieście, gdy wczesne niedzielne popołudnie pełne było sierpniowego słońca, nie trwał długo. Wokół osławionej studni siedzieli włoscy turyści, a scena trochę przypominała tę z Angielskiego Pacjenta, gdy za chwilę eksplodować miała fontanna. Znudzeni sprzedawcy pamiątek ustawiali swoje stragany, a kelnerzy wodą z ogrodowych węży oblewali plastikowe krzesełka bałkańskich kawiarni. Krążyłem ospale po bruku. Nie bardzo wiedziałem, gdzie go szukać – oczywiście najłatwiej było zapytać – ale jak? Gdzie zmasakrowaliście muzułmanów? Za którym domem, w którą uliczkę mam wejść, by zobaczyć, gdzie zakatrupiliście wrogów? Nigdy nie wiem, kogo o drogę spytam. Po prawej, na ścianie do połowy odrestaurowanego banku, reszta szarego gzymsu świeciła śladami po kulach. Skręciłem tam bez nadziei. 1 Mój Bóg jest stary. Ma z jakieś piętnaście miliardów lat i dziesięć pierwszych przeżył bez mojej Ziemi i mojego Słońca. Podobno też już cztery miliardy lat temu, w siarkowych źródłach grzały się pierwsze ręce. Chodziłem trochę po omacku – przewodniki opisują najdrobniejsze szczegóły, ale prawie nigdy nie piszą za dużo o cmentarzach. Pamiętam wiele innych: te ojczyźniane – rozsiane na obczyznach, i te tubylcze, miejscowe. Ludzi grzebie się na różne sposoby. Czasem tylko dziesięć centymetrów pod ziemią, czasem pionowo, czasem ciała zasypuje się kamieniami lub układa mogiły w kręgach. Jadąc przez stepy Wschodu można zobaczyć, z dala od drogi, pokrzywione metalowe krzyże, gdzie każdy niemal grób bywa otoczony żelaznym ogrodzeniem. Czasem, na afrykańskich bezdrożach Maghrebu i Maszreku sterczą przy meczetach białe kamienne tablice. Na różnych wyspach mórz i oceanów ludzi się pali, znacząc potem, przy domostwie, miejsce złożenia urny z prochami. W głowie są jeszcze masakry, szczególnie te opisane przez Hatzfelda: Pod koniec masakry miałam już za sobą tyle spotkań z nagimi i gnijącymi trupami, tyle ich widziałam w wodzie obok różnych moich kryjówek, przez tyle przeskoczyłam, że śmierć nie robiła na mnie żadnego wrażenia. To znaczy nie zwracałam już najmniejszej uwagi na tajemnicę śmierci. Wieść o zgonie sąsiada specjalnie mnie nie wzruszała. Szedłem na zachód. Gdy miałem już skręcić w uliczkę do parkingu, podniosłem głowę. Stałem jakby w środku kotliny, a przede mną, na niemal pionowej ścianie wzgórza, jak poukładane małe kartki białego papieru, odbijały słońce śnieżne płyty mogił. Musafirsko groble. Zdębiałem. Prawie zobaczyłem ogromną pierś mężczyzny udekorowaną białymi medalami. Za męstwo, odwagę, waleczność. Za ojczyznę. Przeszedłem przez kamienny most. Droga wiodła na wprost. Jakby specjalnie z rynku zrobiona aleja była wybrukowana. Po lewej ciągnęła się gruba, zielona poręcz, a okiennice po prawej zdradzały ożywienie: czasem jakiś dzieciak wyskoczył z sieni niskiego domu. Potem w dół, na luzie, zjechała stara skoda, choć droga była jednokierunkowa w drugą stronę. Wspinałem się cierpliwie, a gdy pierwsze groby były blisko, przystanąłem i odwróciłem się. W dole, na całej ogromnej szerokości widnokręgu, rozpościerało się nowe i stare Sarajewo. Nie wiem, co dla czego było ilustracją – czy cmentarz dla miasta, czy miasto dla cmentarza. Potem, gdy odjeżdżałem, zobaczyłem ten cmentarz jako wielki kinowy ekran, na którym dzieje się jakiś historyczny dramat. Wszedłem między groby. Niedeptana świeża trawa wyścielała dróżki. Setki śnieżnych tablic nosiło tylko muzułmańskie nazwiska. Wygrawerowany półksiężyc z gwiazdą zawsze był czarny, a na poziomych płytach zazwyczaj usypano białe kamyczki drobnego żwiru. Gdzieniegdzie ktoś postawił kwiaty, ale teraz nie było nikogo. Nikogo oprócz nich. Kilku 2 małych chłopców między grobami bawiło się w strzelaninę. Chowali się za nagrobki i co chwilę wyrzucali całe serie ze swoich drewnianych karabinów maszynowych. Albo wyrywali nieduże kępy traw i rzucali z ukrycia, jak granatami. Tuż obok mnie wybuchł właśnie jeden, spadając na biały grób Besira Rahića. Chłopcy biegali we wszystkie strony, wykrzykując przekleństwa, które mieszały się z tratatatata. Mieli na sobie ciemne kurtki, przewiązane pasami, czasem jakiś chlebak na skos. Jeden był jaskrawy. Obok duży betonowy baldachim osłaniał grób dowódcy. Tutaj bazę miała cała trójka, która co chwilę, w pochyleniu, przebiegała na drugą stronę alei. Ich wrogowie przyczaili się za rzędem drzew. Chyba były to jabłonie. Trochę czułem się jak intruz, jak ktoś, kto niechcący wszedł na obszar działań wojennych, na pole minowe, albo na otwartą przestrzeń, tak dogodną dla snajperów. A może to pas ziemi niczyjej? Zabawa w wojnę trwała w najlepsze. Wtedy zranił mnie pierwszy strzał. Dostałem białym kamykiem w kurtkę, chyba od tych zza drzew. Hatzfeld: Zabójcy osaczyli mnie pod papirusami. Wyrwali mi synka z ramion. Ścięli go i rzucili do wody. Dostałam maczugą w głowę. Kiedy się ocknęłam, brakowało mi łez, żeby płakać, i słów, żeby się pocieszać. Nie potrafiłam się już nawet smucić. Mój mały został ścięty. Bolała mnie głowa. Na bagnach nawet w duchu nie zadawaliśmy sobie już pytań. Tylko jedno: czy jutro będzie wielka obława? Czy zetną mnie jak jego? Śledziły mnie oczy ukryte w dłoniach ułożonych w lornetkę. Łokcie ten żołnierz miał przy sobie i co chwilę kręcił przegubami, żeby wyostrzyć obraz. Nad żółtą peleryną iskrzyła się w słońcu czarna czupryna. Pogwizdywał. Odszedłem trochę na bok. Wzgórza wokół Sarajewa pełne były dachów krytych czerwoną dachówką. W oddali, za mgłą, kilkadziesiąt kilometrów na południe, sterczała ogromna antena telewizyjna. Betonowy maszt górował nad miastem. Ale wystarczyło opuścić wzrok, by znów zobaczyć te wszystkie kikuty grobów. Niczym jak odpryski na elewacji tamtego banku. W kształtach przeważnie graniastosłupów, przypominały przydrogowe znaczniki kilometrów. Czasem zdarzała się inna forma – ale to leżały dzieci. Niektóre groby pochyliły się, na szpice wielu obelisków nasadzono białe donice, teraz puste. Bez końca czytałem kolejne nazwiska, chodząc we wszystkie strony i gubiąc ogon. Chłopcy śledzili mnie uważnie, rozmawiali przez radio - znów charakterystycznie przykładając jedną dłoń zwiniętą w pięść do ucha, a drugą na kształt trąbki do ust. Pomyślałem, że chyba połączyli siły, by mnie tropić. Przynajmniej taka korzyść… Wszedłem na szczyt cmentarzyska. Po lewej stronie zobaczyłam kolejne wzgórze z setkami białych tablic. Tamte jednak rozsiano na większej powierzchni, były mniej skupione. Całe wzgórze przypominało ogromne sitko do makaronu. Wtedy dostałem drugi raz: w nogę. 3 Kamyk odbił się i poturlał metr ode mnie. Hatzfeld: Jednak o śmierci możemy mówić tylko w sposób pośredni. Mogę powiedzieć: widziałam tę osobę całkiem nagą, gnijącą w błocie, słyszałam śmiechy zabójców, krzyki nieszczęśnicy, słyszałam nawet, jak żelazo rozcina jej mięśnie. Ale uczucia nieszczęsnej kobiety na widok maczety, to jak patrzy w oczy zabójcy, jej nieme słowa, gdy upada ścięta, co myśli, kiedy ją rozbierają czy gwałcą – o tym nie wolno mi powiedzieć słowa. Zmarli odeszli ze swymi sekretami, których tylko ich zwłoki pozwalają się domyślać. Przypomniałem sobie zeszłą wiosnę w kosowskiej Mitrovicy. Miesiąc wcześniej Kosowo ogłosiło niepodległość, oddzielając się od Serbii. Pod wiszącym mostem nad Ibarem małe dziewczynki bawiły się w dom. Miały lalki, wózki, stoliki, krzesełka, rowerki. Gdy na moście stacjonowało wojsko KFOR, one nieco niżej, na samym brzegu, bawiły się w swoje ulubione przedstawienie, karmiąc przy okazji kaczki. Huśtały wózkami usypiając lalki. Myły w rzece naczynia i robiły pranie. Z góry na wszystko sennie patrzył francuski żołnierz pogwizdując melodię. Tymczasem tutejsi chłopcy rozpierzchli się po okolicy. Przyglądałem się kolejnym stelom z osobistymi inskrypcjami. Sa ljubavlju tvoja djeca sabaheta junoz ripat i bajro. Biały marmur kończył się palmetą. Obok kolejne epitafia z krótkimi biografiami. Cały Alifakovac wydaje się być hołdem dla tradycji, a grzebani tu ludzie są pamięcią. Bardzo rzadko częścią inskrypcji była fotografia. Powoli musiałem wracać. Z oddali dochodziły dźwięki tramwajów. Od 1884 wtopiły się w pejzaż miasta, przecinając je najpierw szlakiem konnym, a potem torami. Musiała nimi jeździć Suada Dilberović, studentka medycyny, którą zastrzelił snajper z okolic cmentarza żydowskiego (Jevrejsko groblje u Sarajevu), przy Drodze Młodych Muzułmanów. Była pierwszą ofiarą oblężenia. Co kilka kroków przystawałem jeszcze przy grobach. Im bardziej słońce wychodziło zza chmur, tym mocniej świeciły bielą. Na tym stromym wzgórzu żółte mlecze rosły między kamieniami i nadal nikogo nie było. Przy samym wyjściu, tuż przy brukowanej Toplik, dostałem serią po plecach. Garść gresowych kamyczków trafiła w głowę, i w ramiona, i w plecy. Hatzfeld: To, że nie możemy pochować zmarłych, nie miało żadnego znaczenia. Nie czuliśmy żalu, nie mogliśmy tracić na to czasu, musieliśmy biec. My też byliśmy kandydatami do śmierci i wiedzieliśmy dobrze, że wkrótce będziemy tacy sami jak oni. Godziliśmy się z faktem, że nie możemy okazać im żadnych ludzkich uczuć i że nikt nie będzie w stanie zrobić więcej dla nas, gdy przyjdzie nasza kolej. Rozumieliśmy, że nasza śmierć nie będzie miała większego znaczenia, tak jak ostatnie dni życia. Zdarzało nam się jeść tuż obok 4 trupa, spać pod tym samym krzakiem. Odczuwaliśmy pewien lęk, że nie zajmujemy się zmarłymi jak zwykle, ale wtedy to było normalne. Było cicho. Chłopcy zaraz pochowali się za groby. Za białą pionową płytą czerniła się czupryna. W momencie skrzyżowania się naszych oczu wyszedł zza marmuru, stanął w lekkim rozkroku, z rękami założonymi przed sobą. Trwało to kilka sekund. W swojej kurtce był jak duży mlecz. Schodząc w dół nie myślałem już o tym. Stałem potem na placu w centrum, gdzie kilku mężczyzn grało w szachy, przesuwając półmetrowe figury po zaznaczonych płytach chodnika. Z dołu, gdy patrzyłem na wzgórze, cały cmentarz przypominał ogromną szachownicę. Podobno Unia zapłaciła dziesięć dolarów za jeden pochówek z czasów oblężenia. Zamówiłem kawę. Maciej Kalarus 5