Kosmowska Barbara - Głodna kotka

Transkrypt

Kosmowska Barbara - Głodna kotka
CZĘŚĆ I
- D o p r a w d y , nie wiem, co pani odpowiedzieć...
Stary, siwy o n k o l o g spojrzał zza o k u l a r ó w na bezładnie rozrzucone
d o k u m e n t y i zamilkł. Jeszcze raz przez jego usta, przyzwyczajone do
układania się w eleganckie kłamstwa, muszą przetoczyć się słowa oznaj­
miające klęskę. Zawsze tak s a m o ciężkie i nieodwracalne.
Przeniósł wzrok na swe p i ę k n e palce. Wciąż nie zdradzały o z n a k
starości. Spojrzał wreszcie na Martę.
- Musimy być dobrej myśli... Przecież p a n i wie - próbował zażarto­
w a ć - jak b a r d z o lubię jej książki.
Stała o d w r ó c o n a plecami. Ostatni guzik dżinsowej koszuli opierał
się zbyt małej dziurce. A m o ż e to jej ręce, nagle obce, skłócone ze swą
właścicielką, znienawidziły ów guzik i przekornie ześlizgiwały się z me­
talowej powierzchni. Błądziły po tkaninie zrozpaczonymi ruchami.
Inaczej wyobrażała sobie przebieg wizyty. Nawet gdy tu szła, myśla­
ła o telefonie z kliniki, jak o telefonie od d o m o w e g o lekarza, o zapro­
szeniu na kontrolną wizytę. I jeszcze przed chwilą, w poczekalni, współ­
czuła tym szepcącym suchym kobietom, ich tragicznym historiom
i p r z e w i d y w a l n y m finałom. Sama też się trochę bała. Tak. Bez wątpie­
nia. Ale bała się jakby innym straciłem, bo była inna. Wciąż jeszcze zdro­
wa, p a n o w a ł a n a d sprawnym ciałem. Zaledwie nieco zmartwiona tym,
że ją zawiodło, że od kilku miesięcy zmuszało do przychodzenia tutaj.
Szybko jednak zaakceptowała ten adres, to miejsce, rodzące całe strony
p o m y s ł ó w na scenariusz lub o p o w i a d a n i e . Pozornie obojętna na ota-
6
czający ją szmer cierpienia, siedziała tu i czekając na swoją kolejkę, ukła­
dała dramatyczne dialogi, p e ł n e grozy sceny, przypatrując się głównym
bohaterkom ról. A o n e o tym nie wiedziały. Uśmiechała się do nich po­
rozumiewawczo, jakby była jedną z nich. I one, te kobiety, z a p e w n e tak
myślały, że Marta jest jeszcze jedną ofiarą jakiegoś n i e d o s k o n a ł e g o ge­
nu, że przyszła tu, aby dzielić z nimi swój upiorny los, c h o ć przecież też
czuły tę subtelną różnicę między sobą a nią. Musiały ją o d c z u w a ć , bo
w tym niemym filmie, który trwał w poczekalni, Marta d o p i e r o wcho­
dziła na scenę, aby walczyć i wygrać, a dla innych, tak przynajmniej są­
dziła, pozostały tylko k o ń c o w e napisy.
Teraz niezdarnie m o c o w a ł a się z guzikiem i płakała. Reguła wyjąt­
kowości przestała obowiązywać, a ostentacja o p a d ł a z niej jak karnawa­
łowa maska po wielkim balu. Bo nagle Marta zrozumiała, że jest tylko
przeszłość. Nic więcej.
Nie patrzyła na profesora. Nie miała żadnych pytań. Może tylko to
jedno. O czas. Ile go jeszcze zostało? Czy zdąży d o k o ń c z y ć powstającą
„Kobietę grzechu" - p o w i e ś ć życia, jak zapowiadała niecierpliwym zna­
jomym. Na tę jej powieść życia czekało już wydawnictwo, krytycy, wro­
gowie i wierne czytelniczki: te inteligentne, czytające ją po kryjomu z ta­
ką
samą
przyjemnością
jak
życzliwe gospodynie
domowe,
które
decydowały o sławie i tantiemach, wykupując w księgarniach całe na­
kłady kolejnego romansu. Co teraz? Trzeba mieć pecha, i to cholernego,
żeby powieść życia stała się zwykłą ironią losu.
- Przepraszam, nie usłyszałem. - Profesor delikatnie wychylił się
z fotela, wręczając jej szklankę wody.
- Mówię, że trzeba mieć cholernego pecha, panie profesorze. - Uni­
kała szarych, zatroskanych oczu profesora. - Nie wiem, co m a m zrobić,
jak stąd wyjdę, bogatsza o tych kilka papierków z m o i m nazwiskiem i...
wyrokiem śmierci - wykrztusiła. Bezradna, dziecinna, nagle pomniej­
szona jak odbitka dawnej fotografii, siedziała n i e r u c h o m o na krześle,
nie dbając o bezkarnie płynące po twarzy łzy.
- Niech p a n mi tylko powie: co teraz? Czy mam umrzeć jak w kiep­
skim gniocie, w otoczeniu cierpiącej rodziny, dzielna i pocieszająca
wszystkich, że tam na górze też odnajdę szczęście? - Płakała już głośno,
n e r w o w o trąc kciukiem blat biurka. O b o k szklanki pojawiła się tabletka.
- Pani Marto, spokojnie. Proszę to zażyć. Zaraz poczujemy się lepiej.
Bardzo panią proszę...
- Poczujemy się?-Stanowczym gestem odsunęła tabletkę. - P a n wy­
baczy, profesorze, ale ta liczba mnoga... - Zaczęła się śmiać. N e r w o w o
i cicho. - Ta liczba mnoga już nie obowiązuje. To beznadziejne i głupie,
ale zostałam sama. Teraz już m o g ę , prawda? Z n o w u m o g ę robić sobie
na złość. - Wprawnym ruchem otworzyła paczkę marlboro. Zachłannie
zaciągając się dymem, patrzyła przed siebie, nagle nieobecna. - Teraz
chyba wszystko już mogę?
Lekarz milczał. Stary wyga. Przebiegły znawca umierających kobiet.
Wiedział, że nie jego pytała. Wiedział też, że nie m o ż e ofiarować jej na­
wet cienia nadziei, i wiedział, że o n a właśnie za to nienawidzi go w tej
chwili najbardziej.
- Wkrótce p o n o w i m y badania. W medycynie, pani Marto, jeden Bóg
pozostaje wciąż n i e k w e s t i o n o w a n y m autorytetem. Nigdy nie m o ż n a
przewidzieć, co n a m jest pisane...
- Bóg, profesorze? - Marta p r ó b o w a ł a powstrzymać drżenie głosu.
- Dla m n i e nie będzie sędzią sprawiedliwym. Rozstaliśmy się po jakiejś
lekcji religii w małej kaszubskiej szkółce. Zupełnie go zaniedbałam.
P o d o b n i e jak pierś. - Uśmiechnęła się do s w e g o skojarzenia. - Czyli p o ­
za Bogiem nie ma żadnej nadziei?
- Ależ to nie tak - profesor powrócił do rzeczowego tonu racjonali­
sty. - Zakładam, że p o m o ż e mi pani. Będziemy oczywiście walczyć. Pa­
ni przecież wie, że najlepszym lekarzem jest nasza...
- Psychika - dokończyła z u ś m i e c h e m . - Tyle że moja przypomina
bardziej sito niż lekarza. Zużyte sito, p a n i e profesorze - dodała - prze­
puszczające wszystkie fusy, m ę t n e o d p a d y wyobrażeń, chore urojenia.
8
Wie pan, to, co nie pozwala poczuć się wystarczająco zmęczonym, by
normalnie zasnąć. Z a n u d z a m pana?
- Pani Marto, przeciwnie, choć przyznaję, nie jest pani łatwą pacjent­
ką, i wiem, że już od tej chwili zawsze tak będzie. Ale i tak będziemy wal­
czyć. Pani z moim sceptycyzmem i z własną niewiarą, a ja z pani charak­
terkiem przekornej kobiety. O b y m wygrał - westchnął. Bardziej chyba
do siebie niż do Marty, manipulującej przy suwaku torby.
Wstała lekko. Pewnym ruchem zgarnęła rozsypany popiół na talerzyk.
- Zacznę przynosić z sobą popielniczkę - szepnęła konspiracyjnie.
Uświadomiła sobie nagle, że od dłuższego czasu marzy tylko o tym,
aby jak najprędzej opuścić zimny pokój, zbiec stromymi schodami, wy­
dostać się z tego miejsca, które nagle przywiodło jej na myśl prosektorium
albo jego przedsionek. Gdy znalazła się w opustoszałym holu, zapragnę­
ła, aby wśród tej garstki czekających jeszcze o s ó b zobaczyć Adama.
Niechby siedział teraz na jednym z niewygodnych krzeseł ze swoją dyżur­
ną gazetą, ten jej gładki, przyjemny mąż, trochę stropiony, zawstydzony
i zawsze niezwykle grzeczny. Z zafrasowaną miną opiekuńczego męża.
„Męża swojej żony" - jak ironicznie mawiali o nim ich wspólni znajomi,
wkładając w to jedno zdanie kilogramy męskiego współczucia i odrobi­
nę nieskrywanej sympatii do niego. To dziwne, że w ogóle o nim pomy­
ślała właśnie teraz. O najbliższym, ale i najmniej w a ż n y m mężczyźnie jej
życia. O mężczyźnie, do którego przyzwyczaiła się jak do wygodnego
swetra, ciepłego, o d p o w i e d n i e g o na każdą porę roku. Był n u d n y z tą mi­
łością, ale zarazem potrzebny. Biedny Adam... Wiedział o niej mniej niż
jej własna sekretarka. A jeżeli i ona, Marta, znała go mniej niż inni? Bzdu­
ra. Słynęła z umiejętności czytania w duszach ludzkich. Adam nigdy nie
interesował jej jako obiekt godny wnikliwej, psychologicznej obserwacji.
Wiedziała o nim wszystko po kilku miesiącach znajomości. Tak nieskom­
plikowany, tak nieprzyzwoicie czysty - nie był wdzięczną lekturą. Tylko
dwa razy potrafił sprzeciwić się jej decyzji. Raz w sprawie dziecka, no
i znacznie później, gdy żądała rozwodu. W obu wypadkach uratował jej
9
życie... i godność. Nie lubiła o tym myśleć. Minęło dużo czasu, zanim do­
ceniła upór, w jakim trwał. Ale gdzie jest teraz?
Jestem niesprawiedliwa - myślała. Pochłonięta c h o w a n i e m w y n i k ó w
i recept, szukaniem kluczyków, nie zauważyła, że przemierza zielony
trawnik, tonący w w i o s e n n y m słońcu, mokry jeszcze od rosy, zakwitają­
cy pączkami pierwszych stokrotek. - Niesprawiedliwa - powtarzała
w myślach. - Mówię Adamowi cząstki prawdy, które złożone razem są
zwykłym wyrafinowanym kłamstwem. Po raz kolejny w y z n a c z a m mu
granicę wiedzy na swój temat. Tylko dotąd. Dalej jestem własna i zam­
knięta jak kufer z kompromitującą rodzinną tajemnicą. Musi mieć spe­
cjalne zaproszenie, aby się znaleźć wśród moich p r o b l e m ó w i radości.
Jak ubogi krewny. A gdy spóźnia się na wielki finał, o którym nic nie wie,
nienawidzę go za tę cholerną delikatność, za to b e z p o d s t a w n e zaufanie
i za to, że o nic nie pyta, gdy dzwonią do mnie obcy mężczyźni.
Stanęła. Niespokojnie rozejrzała się w o k ó ł . Gonił ją p e ł e n d e z a p r o ­
baty wzrok starca, obserwującego z pobliskiej ścieżki jej b e z k a r n ą rejte­
radę szlakiem trawnika. No tak. Szanuj zieleń. Co za fatalny dzień. Przy­
szło jej teraz do głowy, że za tą całą kurtuazją Adama m o ż e się kryć
zwyczajna obojętność, a on sam p r o w a d z i rodzaj skomplikowanej, ale
rozsądnej gry, dzięki której spotykają się codziennie rano i w i e c z o r e m
w łazience, przy w s p ó l n y m myciu z ę b ó w , obdarzając się miłym s ł o w e m
i wykazując życzliwość dla siebie i świata. I dla niej, Marty, jest farsa
sztucznej miłości, a dla innych - trochę zmęczony, ale prawdziwy Adam.
Może samotny, zraniony, ale zawsze prawdziwy? Nie, to niemożliwe.
Rozzłościły ją te podejrzenia. Adam nie m o ż e być inny, niż jest. I nie mo­
że jej nie kochać, bo... Stanęła p o n o w n i e . Bo co? Że niby jest sławna?
Podziwiana? Że pisuje w r e n o m o w a n y m miesięczniku, którego on nig­
dy nie czyta? Zaraz, zaraz... Spokojnie... Kiedy ostatnio rozmawiali o so­
bie? Przy wigilijnym opłatku? T r u d n o to n a z w a ć rozmową. Zimą, po ba­
lu dziennikarzy? Za d u ż o w ó w c z a s wypiła i rozmawiali o niej. To był
karnawał. Teraz jest maj. A o n a myślała o powieści i o chemii, przenika10
jącej jak z a k o n s p i r o w a n y wróg ścieżkami żył do k a ż d e g o zakamarka jej
ciała. Po każdym powrocie z zabiegu snuli plany, ale to były jej plany.
Adam mieścił się w nich w jakimś niesprecyzowanym zarysie i tylko dla­
tego, że należał do niej. Do wyposażenia jej drogiego mieszkania, do ad­
resu, do w c z a s ó w z Olgą, na które o n a dojeżdżała tylko, aby ponarze­
kać na z m ę c z e n i e i naglące terminy...
Wyjechała z parkingu. Napięcie wyniesione z gabinetu gdzieś się
ulotniło. Pozostał tylko żal do Adama. Wprawdzie niezupełnie racjonal­
ny, ale żal. Zalęga się zdradliwie w duszy i rośnie, jeśli nie potrafi się za­
mienić go w słowa.
Marta potrafiła sprawić, że mężczyźni niechętnie odrywali się od
niej, by wracać do n u d n y c h żon. Bo przy Marcie z a p o m i n a ł o się o wszy­
stkim: o nadmiarze cholesterolu czy wizycie z dzieckiem u ortodonty.
O worku psiego p o k a r m u , bo winda nigdy nie działa wtedy, gdy trzeba
go wnieść na trzecie piętro. Dlatego ci wszyscy mężczyźni, z różnych
biur, redakcji, zarządów, trzymali się kurczowo każdej minuty z Martą,
jakby p o t e m nie było już nic.
Jestem jak dziwka. Oferuję chwile zapomnień, a zamiast pieniędzy bio­
rę grosze męskiego pożądania. - To porównanie sprawiło Marcie przy­
krość i miała żal do swej błyskotliwej inteligencji o tę przekorną analogię.
Skręciła w Jesionową. Bez trudu znalazła miejsce na opustoszałym
o tej porze placu. Wyłączyła silnik. Puste mieszkanie. Przez m o m e n t za­
stanawiała się, czy chce do niego wracać. Do beznadziejnej ciszy,
o którą zajadle walczyła z Adamem, aż wreszcie kupiła mu ekskluzyw­
ne słuchawki. Nie znosił ich. Twierdził, że czuje się jak niemowlę z pie­
luchą na uszach. Westchnęła tylko. Dzisiaj wolałaby wrócić do pokoju
rozsadzanego okrzykami piłkarzy. Zniosłaby całą reprezentację siedzą­
cą w fotelach, klnącą w głos i wypijającą ich ostatnią butelkę whisky.
Wszystko, tylko nie ciszę.
Sięgnęła do torebki po telefon. Chwila zastanowienia nad kolejno­
ścią cyfr. Sygnał. Adam był wyraźnie zaniepokojony.
11
- Nie rozumiem, kochanie, co się stało? Ostatnim razem prosiłaś, że­
bym przyjechał, gdy byłaś w ciąży! - Nagle spoważniał. - Jeżeli to waż­
ne, natychmiast jestem. Jak to nieważne? Przecież nie dzwonisz bez po­
wodu... Jesteś tam? Marta! Czekaj na mnie w d o m u , dobrze? Marta,
Martusiu... - Głos Adama zamarł. Ze złością odrzuciła telefon, oskarża­
jąc małą słuchawkę o prowokację.
Umawiam się na spotkanie, na które nie jestem gotowa. I co mu te­
raz powiem? Bo przecież nie p r a w d ę . Bała się wszelkich uzależnień,
a przyznanie się do śmierci o z n a c z a ł o absolutny koniec jej samodziel­
ności. Poza tym pozostawał p r o b l e m Adama. Jak to przyjmie, pozbawio­
ny zdolności rozumienia spraw przekraczających rutynową sztukę ży­
cia? A m o ż e tu nie potrzeba ż a d n y c h zdolności - zastanawiała się - m o ż e
wystarczy odwaga? Zła na siebie, sprawdziła zawartość skrzynki na li­
sty. Za drzwiami szalała Plama. Stara, kochana wyżlica - baba, ale z bro­
dą, jak mawiał Adam, skazany na s a m e kobiety. Co to jest odwaga? - my­
ślała, przymierzając do zamka kolejny nie pasujący klucz. - Milczenie
czy rozmowa? Nie dokończyła tej myśli, bo jak definiować o d w a g ę , gdy
w każdym słowie czai się strach. Muszę to zmienić - obiecywała sobie,
patrząc z rozrzewnieniem na szalony taniec suczki, próbującej uwolnić
się z fałd szerokiej spódnicy. Wreszcie pies o b w ą c h a ł rzuconą torbę, za­
piszczał cichutko i sapiąc, usadowił się obok, na p o d ł o d z e przestronne­
go korytarza.
Kiedyś już przeżyłam p o d o b n ą sytuację. Skąd ją znam? Z własnej
książki? Jakże męczące było oddzielanie fikcji od zdarzeń sprzed lat. Nig­
dy nie wiedziała, co jest jej prywatnym przeżyciem, a co tworem literac­
kiego wysiłku. Papierowo żyję - myślała w takich chwilach, bogatsza od
innych o wrażenia, ale biedniejsza o tożsamość. Znalazła wreszcie w pa­
mięci p o d o b n y epizod. Ten pies leżący teraz u jej n ó g w pustych ścianach
mieszkania to przecież jakby przeniesiony w czasie Ciapek. Jeszcze jeden
kundel, którego matka przyniosła w mroźną zimę do ich p e ł n e g o zwie­
rząt domu. Skomlący z głodu prezent na siódme urodziny Marty. Pierw12
sza własność i poczucie wspólnoty. Tak. Ten sam Ciapek w dziesięć lat
potem. W ciasnej poczekalni lecznicy. Wtedy też tak na nią patrzył ogrom­
nymi brązowymi oczami, a ona zapewniała go, że wszystko będzie w p o ­
rządku, że mu p o m o ż e , że za chwilę wrócą razem i będą szaleć po starym
podzamczu, po bagnistych łąkach, a zimą po stawie Mazura, gdzie łapy
Ciapka śmiesznie rozjeżdżały się w cztery strony, gdy próbował biec lo­
dową dróżką za łyżwiarzami. Te jego wielkie brązowe oczy... Zgasły, za­
nim weterynarz znalazł ich, przytulonych do siebie, znieruchomiałych. Ta
bezradność w o b e c sztywnego psiego ciała, jeszcze ciepłego, ta świado­
mość, że na zawsze opustoszał róg kanapy, ta dziecinna niezgoda na wy­
roki, kłótnia z matką, głośny płacz, wykrzywiona z bólu buzia... O Boże!
- pomyślała - przecież ja potem nie potrafiłam z taką rozpaczą żegnać lu­
dzi. To był ich los. Ich problem, przypieczętowany wiekiem trumny.
A Ciapek - to co innego. On odchodził tylko o d e mnie.
- Teraz już rozumiesz? - szepnęła do Plamy. - Rozumiesz, jaki ma­
my problem? Trzeba n a m będzie rozstać się z godnością i to tak, aby tej,
która zostaje, nie było p o t e m ciężej, niż tej, która o d c h o d z i .
- Wytłumacz mi wszystko... Płakałaś? - Adam potrząsał jej smukły­
mi ramionami, wyraźnie zdenerwowany, przerażony na zapas tym, cze­
go się domyślał, co przeczuwał jakimś tajemniczym zmysłem zdrowego
człowieka. - Mów... albo nie - rozmyślił się nagle - Poczekaj. Zrobię her­
batę. Wypijemy coś ciepłego.
- Zrób kawę. Taką jak dawniej. Trzy łyżeczki. Trzy i pół. - Pozwoli­
ła podnieść się z podłogi. Usadowił ją w fotelu. Jak porcelanową lalkę.
Delikatnie, ale stanowczo ujął za brodę i spojrzał w oczy. Przeraził się
tej prawdy.
Milczała.
Kiedyś już była w o b e c niego taka bezbronna i uległa, gdy rozgrywa­
ła wielką partię o swój sukces, o przedłużenie wolności. W dwa lata po
ślubie. Dostrzeżona, krytykowana, uwielbiana. Literacka gwiazda. To,
13
do czego dążyła przez wszystkie lata, co obiecywała sobie, gdy zmarz­
nięta i głodna stukała ćwierć wieku temu do drzwi stolicy, przyszło do
niej wreszcie w formie zachwytu, pieniędzy i sławy. Nie wiedziała, co cie­
szy bardziej, co z tego jest dla niej najważniejsze, ale z żadnej z tych rze­
czy nie umiałaby zrezygnować. I jak na złość właśnie wtedy ginekolog do dziś pamięta jego zachwyconą dobrą nowiną twarz - po raz trzeci po­
twierdził swe podejrzenia. 1 Marcie te podejrzenia wydały się najgorsze.
Tak beznadziejne, że wróciła zapłakana i nieszczęśliwa. Jak dzisiaj.
- Wszystko, tylko nie dziecko, nie teraz! - krzyczała do Adama. - Ty
draniu, dlaczego mi to zrobiłeś, nie chcę, nieee... - Po raz pierwszy ba­
ła się go. Bała się spojrzeć mu w oczy.
Milczał. Spoglądał jak jakiś cholerny sędzia od niebiańskiej spra­
wiedliwości.
- Jasne - szydziła. - Nie o twoją karierę tu chodzi. Nie ty będziesz
zrywał się po n o c a c h i szamotał z g ó w n e m !
A jednak zrywał się i szamotał - przypomniała sobie niechętnie, z za­
wstydzeniem, c h o ć od tamtej chwili minęło osiemnaście lat. Przedtem
nie powiedział prawie nic. Powiedział tylko:
- Usuń, jeśli tego chcesz, ale zniszczysz wszystko: najpierw dziecko,
p o t e m nas, a na k o ń c u siebie. Są rzeczy, których robić nie wolno. Po­
wiedz mi - targnął ją w t e d y boleśnie - jak będziesz pisać te swoje zasra­
ne książki o miłości, jeżeli nie masz o niej pojęcia?
Wybiegł w z b u r z o n y . Nie wrócił do d o m u n a s t ę p n e g o dnia i następ­
nego. A gdy przyszedł, śmierdział jeszcze w ó d k ą , imponująco męski,
c h o ć w wygniecionym p r o c h o w c u . Stał w kuchni nad jej pochylonymi
plecami i drwiąco szydził:
- Moja malutka Marteczka... Czy m a m jeszcze p o w o d y , żeby cię ko­
chać?
A ona wiedziała, że ma, ale milczała i znęcała się w ciszy nad jego za­
chwianym poczuciem ojcostwa, nienawidząc go za okazaną mu uległość
i pokorę. Bo to Adam zadecydował, że któregoś dnia została matką. Nie ona.
14
- Czy masz jeszcze powody, żeby mnie kochać? - zapytała, gdy ka­
wa stanęła na odległość ręki.
- Znalazłbym kilka - uśmiechnął się. - Nie ukrywam, że ich poszu­
kiwanie to prawdziwa archeologia, ale czegóż nie robi się dla pięknych
kobiet. - Zamyślił się. - Wiesz, kiedyś potrafiłem poradzić sobie z two­
im b e c z e n i e m . Kupowałem najdroższe p i ó r o i najtańsze wino. Teraz
musiałbym taszczyć twarde dyski albo rozglądać się za s z a m p a n e m
z Lombardii rocznik dwudziesty pierwszy. Coraz trudniej być m ę ż e m
własnej żony - westchnął.
Spojrzała na niego z niepokojem.
- Sądziłaś, że nie wiem, co szepcą po kątach twoi półinteligenci od
dobrej literatury w skarpetkach od Cardina? - Adam mocował się nie­
zdarnie ze słodzikiem, próbując wydostać z pudełka małe tabletki. Marteczko - usiadł koło niej i czule objął ją ramieniem. - Wiem o tym od
czasu, kiedy pierwszy d u p e k p r ó b o w a ł ci wmówić, że jego p o l o n e z jest
szybszy od BMW i że on doskonale rozumie twoją małżeńską samotnię.
Miał trochę racji.
Marta n i e p e w n i e spoglądała na Adama. Kpił?
- Miał rację mówiąc o twojej samotności - pośpieszył z wyjaśnie­
niem. - Nie wiedział tylko, że jej korzenie sięgają p e w n e g o kaszubskie­
go miasteczka, które w chwili m ł o d z i e ń c z e g o buntu moja żona porzu­
ciła jak zraniona kochanka, która wie, że nigdy nie wyleczy się z tej
miłości, ale jak zostanie, to przegra. Odrzucona, niedoceniona i nie­
chciana. Czy tak?
Marta milczała. Dlaczego dzisiaj Adam powiedział jej więcej o sobie,
o nich dwojgu, niż przez p o n a d dwadzieścia lat małżeństwa? Czy cier­
pliwie czekał na tę chwilę słabości Marty? Bo dzisiaj Marta była p o d o b ­
na do małej Marty, grającej w klasy i podtrzymującej opadające b e ż o w e
rajstopy po starszej siostrze. Na ulicy, gdzie nigdy nie świeciło słońce,
wśród kurników i pajęczyny schnących prześcieradeł. Pamięta aż na­
zbyt d o b r z e wrośnięty w pierwsze w s p o m n i e n i e pejzaż powojennych
15
gruzów, uzbrojony w rozbieganą armię maszerującego donikąd drobiu.
Tą armią, nieposłuszną i bezkarną, rządziły c h u d e , płochliwe dzieci, co
znały najwięcej brzydkich wyrazów w miasteczku i kradły po ogrodach.
A Marta... Marta była wśród nich. Cienka, wysoka, z mysim warkoczy­
kiem. Była tam z nimi, o s a d z o n a w tej samej nędzy, choć nie wiedziała
jeszcze, że jest c o ś niestosownego w mdłym z a p a c h u karmy dla kur,
w skwierczącej na patelni cebuli, w przerośniętych kawałkach słoniny,
ukrytych sprytnie w gąszczu kartofli. Skąd mogła w t e d y wiedzieć, że
w jej zaledwie kilkuletnim życiu jest coś niestosownego?
A teraz siedziała przed Adamem, tak b e z r a d n a w ocenie świata jak
niegdyś. Zakłopotana, bo przeczuwała z m ę c z o n ą wrażliwością, że
w umieraniu zawiera się nieokreślony e l e m e n t dawnej nędzy i że jej,
zwłaszcza jej, Marcie, nie przystoi tak po prostu umierać.
- Byłaś u profesora, prawda? - Adam nie spuszczał z niej oczu.
Uciekła s p ł o s z o n y m wzrokiem w błękitny w z ó r pledu. Szczelniej
otuliła nogi.
- Przestraszył cię. Powiedział coś niepocieszającego, coś... okrutne­
go, czy tak?
Szlochała. Najpierw cicho, ukryta p o d grzywką czarnych prostych
w ł o s ó w . Wreszcie głośno, niczym z ł a p a n e w sidła małe, ale p e ł n e god­
ności zwierzątko, czujące jeszcze smak wolności.
Przytulił ją jeszcze mocniej.
- Posłuchaj... - Czuła jego szept na m o k r y m policzku. Powoli uspa­
kajała się, jakby ciekawa, co m o ż e p o w i e d z i e ć zdrowy mężczyzna
śmiertelnie zranionej kobiecie. - Posłuchaj - powtórzył. - Przecież roz­
mawialiśmy o najgorszym, pamiętasz? I doszliśmy do wniosku, że trze­
ba walczyć o każdą stronę twojej nowej książki i każdy kolejny rozdział
naszego życia. Masz lepszy pomysł i silniejszą motywację, żeby walczyć?
Zresztą, to śmieszne, kochanie. - Odstawił pustą szklankę. - To śmie­
szne, że o t o mały, d o m o w y mysikrólik prosi lwicę, aby stanęła do boju.
Nawet Kipling setnie by się ubawił całą tą sytuacją.
16
On ma rację - pomyślała w przypływie jakiejś nagiej, dziwnej rado­
ści. -
J e s z c z e nic się nie stało. Koniec leczenia nie oznacza końca życia,
a koniec życia nie oznacza końca świata.
Minęło kilka dni.
Powiedzieć koszmarnych to za m a ł o " - zapisała w swoim k o m ­
puterowym pamiętniku. Plik, który niegdyś wypełniała tysiącem waż­
nych spraw, teraz niezwykle oszczędnie notował jej myśli. Przerywała
w pół zdania. Nie mogła ująć ż a d n e g o z tematów z typową dla jej stylu
gracją i lekkością słów. Stać ją było tylko na suche, p o z b a w i o n e głębszej
treści codzienne notatki, które dowodziły kronikarskich skłonności
i troski o własne zdrowie. Niczego więcej.
To minie - pocieszała się, przeglądając z niechęcią ostatnie strony
dziennika. - Typowy brak weny. Cóż... Przytrafiał się i przedtem, gdy by­
ła jeszcze zdrowa. Zniechęcona, wyłączała komputer. Jedynym miej­
scem, gdzie czuła się bezpieczna i spokojna, pozostawał materac. Rano
zrywała się z niego, ale gdy tylko milkły kroki ostatniego d o m o w n i k a ,
szybko wracała pod ciepły p a t c h w o r k i nakryta aż p o d brodę, zmuszała
wyobraźnię do pracy nad n o w y m i scenami, nad postaciami, które miały
towarzyszyć „kobiecie grzechu" w jej w ę d r ó w c e po duszy czytelnika.
W dni, gdy przychodziła Maryjka, Marta zdobywała się na p e w n e
ograniczenia. Zabierała na materac kilka przypadkowych książek, notat­
nik i pióro, udając, że pracuje. Maryjka taktownie omijała jej pokój. Za­
mykała masywne drzwi, żeby „pomysły po chałupie nie rozbiegli się",
umożliwiając Marcie w ten s p o s ó b bezpieczny powrót do bezczynności.
Ale i ta bezczynność, odmierzana prawie nieruchomymi wskazów­
kami zegarka, rozciągającego minuty w wiek, zaczynała doskwierać.
Coraz częściej myślała też o ostatniej, niedokończonej rozmowie z Ada­
m e m . Zabrakło im wówczas odwagi. Nie, nie „im". To Marcie zabrakło
odwagi, aby skłonić Adama do szczerości. Bo ta szczerość mogła przy­
nieść n o w y ból i Marta intuicyjnie unikała trudnych pytań, zręcznie ma17
newrowała uczuciami męża, aby z n o w u wziąć z nich tylko należną jej
pulę z miłością. Wzięła, ale przecież nie odzyskała beznadziejnie utra­
c o n e g o poczucia bezpieczeństwa. Adam mógłby jej p o m ó c . P o m o ż e jej
z pewnością, jeśli tylko Marta upora się z m u r e m milczenia, z parawa­
n e m fałszywej ciszy, jaki sama rozstawiła między nimi z rozmysłem pro­
jektanta meblującego dobrze znane wnętrze.
- Adam... - Przytuliła się do męża p e w n e g o popołudnia, gdy jeszcze
rysowała się szansa samotności we dwoje przed powrotem Olgi z angiel­
skiego. - Adam - powtórzyła, siadając tak, aby widzieć twarz męża. - Mu­
simy porozmawiać... Powinieneś wiedzieć, co powiedział profesor, gdy
byłam u niego ostatnio. On... - M a r t a z trudem panowała nad rzeczowym
t o n e m - on mi powiedział, że nie m a m szans... Sytuacja jest beznadziej­
na i już nic nie m o ż n a zrobić... Rozumiesz, co m a m na myśli? Nie będzie
operacji, p o n o w n e j terapii, dalszej chemii. I złudzeń - dokończyła z de­
terminacją. - Czy m a m wymieniać, c z e g o jeszcze nie będzie?
Adam z a p a n o w a ł nad wyrazem twarzy, po której błądziły n e r w o w o
p r z e r a ż o n e oczy Marty. Skupił się w bolesnym namyśle, ale o d p o w i e ­
dział żonie jasnym spojrzeniem i spokojnie, jakby chodziło o k u p n o n o ­
wej filiżanki do kawy.
- Nie, nie wymieniaj. Zauważ, że ja też mógłbym sporządzić ogrom­
ną listę spraw, uczynków, zdarzeń, których nigdy już nie będzie, które
d a w n o u s u n ą ł e m do archiwum marzeń. Jesteś zdziwiona? Sądziłaś, że
tylko ty gonisz czas? Że tylko tobie jakiś cholerny p e c h przeszkadza wy­
grać ten maraton? Ty, bardziej niż ktokolwiek inny, d a w n o go wygrałaś.
Zdążyłaś ze wszystkim, z popularnością, z urodą, z realizacją siebie...
Wyprzedziłaś tych z pierwszego szeregu jeszcze na długo przed metą.
Usiądź na murawie. Odpocznij. Przestań walczyć z sobą. Wygraj z cza­
sem. A wiesz jak? - Spojrzał przenikliwie na żonę. - Przechytrz go, zamarkuj, że ciebie nie ma. Sprawdź, co słychać u tych, którzy cię kocha­
li, którzy całe życie krzyczeli na twoim stadionie: Mar-ta, Mar-ta! Może
18
trzeba by im p o d z i ę k o w a ć , podzielić się sobą, zamiast biec po następ­
ne trofeum. Bo widzisz, k o c h a n i e . . . - A d a m spoważniał jeszcze bardziej.
Był w tym trochę wzniosły, ale nie śmieszny. - Bo widzisz, myślę czasa­
mi, że bardziej boli cię cena twojego sukcesu niż ś w i a d o m o ś ć choroby...
- Odchrząknął. Usiadł, trochę przerażony własną odwagą, ale gotowy
w każdej chwili podjąć temat, dorzucić coś jeszcze do słów, które rosły
między nimi niczym stos.
Milczała. Trochę z d u m i o n a śmiałością Adama, ale też wdzięczna, że
potraktował ją tak surowo, tak normalnie, bez taryfy ulgowej, jaką się
zwykle ma dla słabych i skazanych. No i miał rację. Przecież jej bieg po
laury był od początku o w o c e m zemsty i nienawiści. Pragnęła sukcesu,
tak jak inne kobiety pragną dziecka, mężczyzny, miłości. Pragnęła go
nie dla siebie i nie dla tych, których kochała, których należało k o c h a ć .
Chciała go dla tamtych, pozostawionych na wrogim terytorium małego
miasteczka, dla tych, którzy śmiali się z jej rosyjskiego akcentu, z majtek
z klapą, noszonych po starszej siostrze, z jej wiecznie pijanego ojca wy­
rzucanego z baru. Pamięta do dziś, jak co drugi dzień znajdowała go
o b o k d ę b o w y c h drzwi, jak idąc po niego, brodziła w kałużach męskie­
go moczu i w smrodzie piwa.
„Panie Jasieńku, córeczka przyszła" - mawiał zawsze trzeźwiejszy
od ojca szewc Kopejko, a stary Wera, tapicer, wychylał się z długiego
stoika, przecierał wierzchem dłoni czerwone wargi i p r ó b o w a ł usidlić ją,
łapiąc za kraciastą spódniczkę. Ojciec, beznadziejnie pijany, odstawiał
w takich razach kufel, n a w e t p e ł e n piwa, z godnością mówił: „Żegnam"
i pozwalał ująć się za rękę. Takie były jej pierwsze triumfy.
- Masz rację - zgodziła się cicho Marta. Wprawdzie nie b a r d z o wie­
działa, z czym się zgadza. Czy przyznaje teraz rację zatroskanemu Ada­
mowi, czy jeszcze śledzi w myślach chwiejne kroki ojca, wspierającego
się na jej wątłym ramieniu. - Masz rację - powtórzyła i wyznała cicho,
z poczuciem winy: - Musiałam zachorować, żeby wyzdrowieć...
- Nie rozumiem.
19
- Kiedyś uciekłam. Zostawiłam za sobą spalone miasto. Spaliłam je
tak, jak inni palą mosty, aby tam nigdy nie wrócić. W żadnej mojej książ­
ce nie ma okruszyny autobiografii. A wiesz dlaczego? Bo ja jej nie m a m .
Mam za to na swoim koncie kilka niezłych świństw, m o r z e łez i rzeki
nienawiści. O n e płyną przeze mnie, ż e b y m nie zapomniała. Mam pa­
mięć i boję się. Najbardziej się boję, że u m r ę , a pamięć zostanie...
Jej szept Był prawie niedosłyszalny. Otulona wełnianą szarością pu­
lowera, siedziała n i e r u c h o m o i patrzyła na niego wielkimi przerażony­
mi o c z a m i małego dziecka. Nagle odwróciła się, m o ż e zawstydzona
własnymi słowami albo strachem, czającym się jeszcze w kącikach oczu,
i Adam zrozumiał, że znowu próbuje uciec do swych o b a w i n i e p o k o ­
jów. Że zostawia go tu samego, z wygniecioną płachtą gazety i jak o n a
n i e p o t r z e b n e g o w dalszej wyprawie w przeszłość.
Znał to jej spojrzenie. Myślał o nim jeszcze następnego dnia, gdy p o ­
chylony n a d projektem prawie zgubił myśl przewodnią, wpisaną przez
zespół w plany n o w e g o osiedla. Aż Jolka, która wspiąwszy się na palce,
zerknęła n a d jego ramieniem w papiery i z d u m i o n a tym, co wyprawia,
krzyknęła: „Ależ ty wszystko knocisz!"
Wyszedł na papierosa. Tak. To było to s a m o spojrzenie, które trak­
tował jak s w e g o sojusznika. Od z a w s z e nazywał je przyjacielem. Kie­
dyś, gdy leżeli o b o k siebie w m a ł y m a k a d e m i c k i m pokoju, przychodzi­
ło do n i e g o nocami, z niemą prośbą, aby wziął ją, Martę, m o c n o
w r a m i o n a . Skwapliwie o d p o w i a d a ł na tę smutną prośbę, a Marta w ta­
kich chwilach należała tylko do n i e g o . Wiedział, czego pragnie, i potra­
fił o d d a ć jej ten utracony na m o m e n t stan p e w n o ś c i siebie, ofiarowując
wszystko, co miał: chłopięcą delikatność i męską stanowczość, pełną
namiętności, o jaką sam nigdy siebie nie posądzał. Przyjmowała go ła­
k o m i e i chciwie.
„Ty wariatko - mawiał w tamtych chwilach, w tamtych obskurnych
ścianach, oklejonych tanimi plakatami - ty szalona kotko"...
20
Uspokajała się. Stracił odchodził i mogli już w intymnej samotności
dziękować sobie za siebie, nocy za ciemność i koledze za to, że wyniósł
się do swojej dziewczyny.
Kiedy jeszcze tak na niego patrzyła? W szpitalu. Tym samym wzro­
kiem, w którym kryła się jedyna chyba prawdziwa cząstka jej natury.
Przybiegł natychmiast. Nie słuchał lekarza. Gdy tylko ją zobaczył, skrę­
coną na łóżku, sparaliżowaną strachem, rzucił się jak idiota do metalo­
wych prętów. Klęczał przy łóżku, przytulał ją i płakał, póki gruba pielę­
gniarka z p o m o c ą oddziałowej nie wyrzuciła go z sali. Nie pamięta już
faceta, który leżał obok, w białych prześcieradłach, na wznak, z upięty­
mi wokół głowy kroplówkami. To z nim jechała, gdy zdarzył się wypa­
dek. Dopiero po pogrzebie tego a n o n i m o w e g o , n i e r u c h o m e g o sąsiada
Marty ze szpitalnej sali zrozumiał, czego Marta bała się najbardziej leżąc
na tym zimnym, metalowym łóżku i o co prosiły wtedy jej oczy. Już nie
o miłość, a o wybaczenie.
Wybaczył, tak jak wybacza się wszystko rozkapryszonemu dziecku.
Nigdy potem nie wracali do sprawy wypadku. Tylko po pogrzebie oczy
Marty zdradziły, że cierpi. Ale nie cierpiała z p o w o d u tego, którego przy­
szła pożegnać, i nie z p o w o d u tego, który był obok, śmiesznie zdradzo­
ny i oszukany. Cierpiała, bo w jej scenariuszu pojawiła się n o w a postać.
Ta drobniutka blondynka w czerni, podążająca za trumną, trzymająca
rączkę innej malutkiej blondynki, w marynarskim ubranku - dziecka tak
przejmująco smutnego, jakby rozumiało, co zaszło w dorosłym świecie
jej matki i ojca. Marta płakała i Adam był pewny, że płakała szczerze. Ale
i ten płacz nie wyszedł nigdy poza sekretne myśli Marty i nie trafił do
żadnej z jej powieści.
Adam starał się wracać wcześniej. Przynosił prasę, wychodził
z p s e m na spacer. Czasami przesiadywał w pokoju Olgi, pomagając jej
w angielskim. Wieczory rezerwował dla Marty. Siadała przy nim. Sta­
wiała na stole kieliszek na cienkiej nóżce wypełniony p a c h n ą c y m wi­
nem. O b s e r w o w a ł ją, jak podejrzliwy lekarz spogląda na własne dziec21
ko, tropiąc w nim ślady najmniej p r a w d o p o d o b n y c h zagrożeń choro­
bami występującymi tylko w m e d y c z n y c h podręcznikach i nabrał pew­
ności, że Marta coraz częściej w tajemnicy przed nim emigruje w rejo­
ny d a w n y c h , obcych mu c z a s ó w i zdarzeń. To b a r d z o k o m p l i k o w a ł o
jego prawdziwy stosunek do Marty. Wiedział o tym, ale czul się bezrad­
ny w o b e c osaczającej go z n o w u zazdrości o tę dawną, z d r o w ą jeszcze
i nigdy do końca nieujarzmioną d z i e w c z y n ę . Zupełnie inną od dzisiej­
szej Marty: bladej, jakiejś obcej, uwięzionej od tygodni w starym d o m o ­
w y m dresie. Unikającej go, ale też łaszącej się nagle z niezwykłą ener­
gią; jak głodna kotka, której d u m ę łamie tylko p r z e m o ż n y apetyt.
- O czym myślisz? - Marta jak cień wsunęła się do pokoju i spoglą­
dała z oskarżeniem, jakby myślenie o niej p o d jej nieobecność było wy­
k r o c z e n i e m i p o w o d e m do obrazy.
- O tobie, kochanie. O tym, że musimy żyć, jakby się nic nie stało.
A chyba nie bardzo się n a m to udaje, nie sądzisz? - Spojrzał na nią smut­
n o . - A właściwie - powiedział n i e s p o d z i e w a n i e dla s a m e g o siebie właściwie p o w i e m ci, o czym tak n a p r a w d ę myślę. Kilka dni temu
u ś w i a d o m i ł e m sobie, że najbardziej lubię, gdy się boisz. Boisz się całą
sobą. Trzeba być mężczyzną, żeby wiedzieć, jakie to rozbrajające... Uśmiechnął się znacząco.
-
I o t o nadeszła chwila, gdy będziesz m n i e zawsze lubił najbardziej
- w e s t c h n ę ł a pompatycznie. - Już nigdy nie przestanę się bać...
Stara popielniczka w ich salonie z t r u d e m dźwigała ciężar p e t ó w .
- Spójrz, z n o w u pobojowisko. Zaraz wróci Olga i wiesz, co n a m po­
wie?
- Chyba wiem. - Marta zaśmiała się b e z przymusu, ale myśl o córce
nagle ją zaniepokoiła. - Adam, przez cały czas zastanawiam się... Cho­
dzi o Olgę... Czy myślałeś, jak p o w i n n a m to załatwić?
- Co załatwić? - p r ó b o w a ł n a d a ć lekki ton swojemu głosowi. - No,
chyba że zamierzasz s p a k o w a ć walizki i porzucić nas dla jakiegoś pol­
skiego Dalajlamy od literatury...
22
- Pytam p o w a ż n i e . Co m a m z tym zrobić?
- Zawierzyć własnej intuicji. - Próbował u ś m i e c h e m pokryć lekkie
zmieszanie. Wiedział, z jakim trudem Marta uczyła się macierzyństwa
i wiedział, że w tej sprawie nie m o ż e jej p o m ó c . Musiały przecież roz­
mawiać bez tłumacza. Musiały się p o z n a ć i zapragnąć. Nawet teraz, po
osiemnastu latach, wierzył, że to możliwe.
- Wiesz, jaka śmierć n a m grozi? Głodowa. Dla pani pizza, dla pa­
nienki pizza, dla p a n a pizza i piwo, a dla psa kiełbasa - zażartował.
Przed wyjściem c m o k n ą ł ż o n ę w policzek. - Spróbuj się zdrzemnąć powiedział jeszcze.
Suka radośnie skowycząc, pobiegła za nim do drzwi. Zgrzyt zamka.
Została sama.
Zasnąć? Roześmiała się w głos. Sen nieuchronnie się zbliża. Bezna­
dziejnie długi. Odbierze jej wszystko. Najpierw efektowne odbicie w lu­
strze, p o t e m Adama, uosobienie dobroci i szlachetności. Bohaterowie jej
książek nigdy nie są do niego podobni. Cieszył się, bo twierdził, że i tak
sąsiadki przyglądają mu się podejrzliwie, a koledzy z pracy pytają przy
każdej kolejnej powieści, czy robi za pierwowzór tych wszystkich samców-supermanów obsadzanych w akcji... No i Olgę.... Tę szczupłą, pło­
chą i nieco zakompleksioną Olgę. Cichą i beznadziejnie przeciętną, jak
jej się zawsze zdawało. Sądziła nawet, że przeciętność Olgi to jej wina.
Że nie chciała tego dziecka i nie potrafiła podzielić się z nim żadnym ze
swych rozlicznych atrybutów. W efekcie urodziła się dziedziczka jej płci,
ale pozbawiona i energii, i żądzy życia, z której słynęła matka, za to spad­
kobierczyni zadartego nosa Adama i jego skłonności do kompromisów.
A przecież ostatnio jakby nie poznawała córki. Łagodność i wstydliwość
Olgi osiągnęły wraz z nią pełnoletność. To już z całą pewnością nie były
wady. Dawniej zastraszona, unikająca matki, odpowiadająca monosyla­
bami, co najbardziej Martę irytowało, stała się teraz pociągającym zjawi­
skiem. Świadoma swej wartości, zawsze wiedziała, jak się zachować.
W tym, co mówiła, robiła, a nawet jak się uśmiechała, miała klasę i Mar23
ta zaczęła to zauważać już od p o n a d roku, od momentu, gdy skazane na
siebie, spędziły wspólnie tydzień wakacji nad jeziorem. Zdolności orga­
nizacyjne Olgi, zawsze gotowej do załatwienia tysiąca nużących co­
dziennych obowiązków, doceniła d o p i e r o wtedy, gdy z wysokości ha­
maka mogła wodzić oczami za córką nadskakującą jej z wdziękiem
szlachetnej pielęgniarki. Pełna wyrzutów sumienia, zła w k o ń c u na swo­
je lenistwo, pytała: „Czy ty nie lubisz bezruchu, Olgo, wiesz, tego bezna­
dziejnego tkwienia w jednym miejscu, lenistwa, które wypełnia człowie­
ka
jak
powietrze
dmuchany
materac?
Takiego
stanu
totalnej
skamieniałości, gdy w o k ó ł brzęczą pszczoły, a na ciebie lecą niedojrza­
łe szyszki z nieba..."
Olga zamyśliła się wtedy. Siedziała o b o k hamaka z miną małej od­
powiedzialnej opiekunki, poprawiając co chwilę koc wysuwający się
przez kraty ze sznura.
- Pytasz, czy lubię się nudzić? Czasami tak. Jak każdy. - Uśmiechnę­
ła się nieśmiało, jakby wyznała wielką tajemnicę. - Ale nie jak jestem
z tobą - dodała ciszej.
- A co to zmienia? - zdziwiła się Marta. - Dlaczego obie nie m o ż e m y
bezczelnie poleniuchować?
- Bo po pierwsze: w towarzystwie nie m o ż n a się nudzić, a po dru­
gie... - Olga mrugnęła do matki p o r o z u m i e w a w c z o - po drugie: w o l ę
patrzeć, jak ty odpoczywasz, i uwielbiam to przekonanie, że jestem ci
potrzebna.
- Ależ to ja p o w i n n a m czuć się p o t r z e b n a tobie!
- W normalnych rodzinach to zrozumiałe, ale ty nie jesteś typową
matką. To znaczy... - Olga niespokojnie podciągnęła nogi p o d b r o d ę . Chcę przez to powiedzieć, że z naszej trójki ty jedna masz dar wzrusza­
nia ludzi, dostarczania im pięknych przeżyć, sprawiania radości, a sko­
ro tak jest, należy ci się więcej od najbliższych. To chyba jasne?
- Chcesz powiedzieć - badała dalej Marta - że przysługują mi jakieś
specjalne prawa? A kto w takim razie jest matką w naszej rodzinie?
24
- Ojciec - wyszeptała Olga z największym truciem, ale zaraz podnio­
sła głowę i śmiało spojrzała jej w oczy. - Nie zrozum mnie źle - p o p r o ­
siła łagodnie. - To nie ma nic w s p ó l n e g o z miłością do ciebie. Chodzi
wyłącznie o podział ról w naszym d o m u .
Tkwiły p o t e m długo w ciszy, obie p o g r ą ż o n e w tajemnicach swych
myśli. Marta pamięta, że wyznanie córki wcale nie było wyzwaniem,
a przecież mogło nim być. Wywiadówki w szkołach znała tylko z pognie­
cionych kartek z ocenami, przynoszonych przez Adama. Do przyjaciół­
ki Olgi, która bywała w ich d o m u częściej niż o n a sama, zwracała się
wszystkimi imionami z kalendarza i choć dziewczynki regularnie ją po­
prawiały, nie zadała sobie trudu, aby zapamiętać to jedno, tak ważne dla
Olgi imię. Niby drobiazg, ale tych drobiazgów tam, na hamaku, p o d da­
chem srebrnych sosen, przypominała sobie coraz więcej. Mogłaby mnie
znienawidzić. - M a r t a leżała z zamkniętymi m o c n o oczami. - Gdyby mia­
ła mój charakter, zrobiłaby to, co ja kiedyś. Po prostu uciekłaby z d o m u .
A m o ż e już uciekła? Oddaliła się tak, że Marta nie potrafi jej zatrzymać,
skłonić do uczuciowego powrotu. Siedzi tu, koło niej, pełna oddania
i dobrej woli, mała dojrzała kobietka, a ona, matka, prawie jej nie zna.
Straszne.
- Olgo? - Trochę bała się tego, co zamierzała jej powiedzieć. Zeszła
z hamaka i objęła dziewczynę w prostym, serdecznym geście. - Trochę
się mylisz - mówiła bardziej do siebie niż do córki. - To nie jest tak, że
cokolwiek nas zwalnia z odpowiedzialności za najbliższych. Im więcej
jest n a m dane, tym bardziej powinniśmy być doskonali.
- Szlachectwo zobowiązuje? - Uśmiechnęła się wtedy do matki.
- Tak. Zobowiązuje. Wiesz, ja lubiłam udawać, że wszystko jest
w porządku. Między nami - dodała. - Lubiłam myśleć, że się przyjaźni­
my. Zawsze bardzo cię kochałam. To zrozumiałe, ale był czas, że bar­
dziej zależało mi na sukcesach niż na tobie. Tak było, c h o ć usprawiedli­
wiałam się, że to, co robię, robię dla ciebie. Ale to o mnie pisano, ze mną
p r z e p r o w a d z a n o wywiady...
25
- ... ciebie c h w a l o n o i uwielbiano - dokończyła Olga. - Nie to mia­
łam ludziom i tobie za złe. Ja też cię uwielbiałam i kochałam. Ale... Bę­
dę szczera - zdecydowała nagle - ale nie mogłam ci wybaczyć, że po­
zwalasz, aby obcy tak nas okradali z najcenniejszego...
- A co jest najcenniejsze?
- Czas. Czas, mamo... Ten, którego nikt n a m nie zwróci. Gdybyś
c h o ć jeden raz poszła ze m n ą na ślizgawkę albo na basen, na szkolną
z a b a w ę . Gdziekolwiek, byleby nas z o b a c z o n o razem. Wiesz, o czym
rozmawiały koleżanki za moimi plecami, gdy jadłam śniadania k u p o w a ­
ne w szkolnym sklepiku? Mówiły, że chrzanią znane nazwiska. Wolą
swoje i kanapki zrobione przez m a t k ę . Broniłam cię wtedy. - Olga za­
śmiała się cicho. - Krzyczałam, że mi zazdroszczą, że ciebie nie znają
i nie wiedzą, jaka jesteś fantastyczna. „No właśnie, nie znamy" - o d p o ­
wiadały ironicznie i uśmiechały się znacząco.
Marta z sympatią spojrzała na c ó r k ę .
- O Boże! - westchnęła. - Przecież ty już dość d a w n o przestałaś być
taką smarkulą, a ja to odkrywam d o p i e r o tutaj, na tym pustkowiu, na ty­
lu hektarach przestrzeni, a nie dostrzegłam tego na stu metrach kwadra­
towych. Jak m o ż n a pisać, nie będąc d o b r y m obserwatorem?
- Ależ jesteś świetnym o b s e r w a t o r e m , m a m o , nawet nie wiesz, jak
cieszy m n i e twoje dzisiejsze odkrycie! - Olga m o c n o przytuliła się do
niej i tak już pozostały na długie chwile, przerywane szelestem wiatru.
Podeszła do o k n a . Ileż zmieniło się od tego czasu. Teraz, gdy zaczy­
nała już rozumieć, co jest n a p r a w d ę w a ż n e , o co trzeba walczyć, co
zmienić, ktoś inny zadecydował za nią, że to niemożliwe, że za p ó ź n o .
Nie po raz pierwszy musiała o d n a l e ź ć w sobie pokorę, której tak niena­
widziła. Przywoływała ją i kiedyś. Ale p r z e d t e m pokora była maską skry­
wającą jej instynkt życia, jej p o ż ą d a n i e zwycięstwa i agresję, z jaką o nie
walczyła. A teraz? Czym teraz była pokora? Klęską, przyznaniem się do
słabości, tkwiącej w jej piersi jak zatruta strzała, wielką przegraną. Być
m o ż e z samym Bogiem, w którego istnienie d a w n o przestała wierzyć.
26
Szybkim krokiem przeszła do gabinetu. Przelotnie spojrzała w lustro.
Niedobrze - stropiła się, oceniając bladość twarzy, podkreśloną kontra­
stem czarnych włosów. Postanowiła uciec od w s p o m n i e ń . Czuję się tak,
jakby od w i e k ó w spadał na mnie grad złych myśli i jakby z zakątków pa­
mięci powracały armią stare upiory, nawet te, które powaliłam, zmaga­
jąc się z własną wyobraźnią - myślała opadając na swój ulubiony fotel. Czy nie stworzyłam nigdy w życiu nic dobrego poza kawałkiem literatu­
ry? Wygląda na to, że urodziłam tylko fikcję, w której tkwi ziarno dobro­
ci, a przez rzeczywistość przemykam czarnymi myślami i jak duży ludz­
ki kret podkopuję uparcie korzonki. Miałam osiągnąć szczyty, a plądruję
podziemia. Chciałam bujać w obłokach, a nie widzę nieba.
-O l g a ?
W drzwiach gabinetu stała jej córka, lekko uśmiechała się do Marty,
zasapana jeszcze, z m ę c z o n a rowerowymi ewolucjami.
- A to co za zwyczaje, mamo? Komputer wyłączony, makijaż rozma­
zany, wyglądasz jak strajkujący anestezjolog. - Spoważniała nagle. - M a ­
mo, coś się stało?
- A stało - Marta z trudem odtworzyła tajemniczy uśmiech i przecią­
gle demonstrowała go córce, szukając w p o p ł o c h u rozsądnej, wiarygod­
nej odpowiedzi. I nagle zrozumiała, że jest taka o d p o w i e d ź . Wiarygod­
na i rozsądna, a jednocześnie jedyna i prawdziwa.
- Stało się to, że p r a w d o p o d o b n i e wyjadę na parę dni.
- Eeee, nic n o w e g o - skrzywiła się Olga. - To jakiś objazd po gmin­
nych bibliotekach czy inne spotkanie z pisarzem?
- Prawie zgadłaś. Będzie gminna biblioteka i spotkanie, ale tym ra­
zem: pisarza z rodziną.
- Co? - Olga z niedowierzaniem przyglądała się matce. - To żart,
prawda?
Zamiast o d p o w i e d z i spotkała p o w a ż n e oczy Marty i przeczący ruch
głową.
27
- Nie, m ó w i ę serio. Chcę tam pojechać. Muszę to kiedyś zrobić,
a dzisiaj zrozumiałam, że im prędzej, tym lepiej. Och, źle się wyraziłam,
Olgo. - Poklepała córkę po policzku. - P o w i n n a m ci powiedzieć, że mu­
szę tam pojechać jak najprędzej, bo już i tak jest o wiele za p ó ź n o . Za
p ó ź n o o całe lata...
- Ale dlaczego chcesz to zrobić teraz? Czy coś się zmieniło?
- Oczywiście, córeczko. To ,.coś" to ja. I to nie stało się wczoraj, doj­
rzewało od czasu, kiedy, jeszcze sepleniąc, prosiłaś, żebyśmy pojechali
do „kaszubskich dziadków". No i widzisz - Marta zamyśliła się boleśnie
- nigdy cię nie poznali ci twoi d z i a d k o w i e z Borowa... Nie wybaczyła­
byś mi, gdyby tak miało pozostać. Rozumiesz, o co mi chodzi? Gdyby
zabrakło mi odwagi na ten p o w r ó t . Jakikolwiek by był. Z tarczą czy na
tarczy...
- To znaczy... - Olga skubała w zamyśleniu koniec warkoczyka - to
znaczy, że po tylu latach wmawiania mi, że są miasta, do których nie wra­
ca się nawet pamięcią, chcesz teraz powiedzieć, że takich miast nie ma?
- Tego d o w o d z i moje życie - zgodziła się poważnie. - A przynaj­
mniej nie p o w i n n o ich być - sprecyzowała po chwili.
- Spodziewałem się takiego obrazka! - Adam walczył z suką o pierw­
s z e ń s t w o wejścia do pokoju. - Dwie b a b y rajcują, a ty, idioto, uganiaj się
za żarciem. Cześć mała! - Machnął w stronę córki dwiema reklamówka­
mi. - Co w szkole?
- Nie zgadniesz, co usłyszałam - wyraźnie ożywiona Olga poderwa­
ła się, biorąc jedną z siatek. - Mówiłaś już tacie? - zwróciła się z niepo­
kojem do matki.
- Tobie pierwszej - Marta l e k k o wykonała gest harcerskiej przysię­
gi - i n i k o m u więcej.
Tę rewelację przekazywała Olga ojcu, gdy z różnym p o w o d z e n i e m
p r ó b o w a ł odgrzać p r z y g o t o w a n e g o przez Maryjkę kurczaka. Manewru­
jąc przy piekarniku, wyzywając d r ó b od zarazy zesłanej za grzechy, bez­
myślnie kręcił kurkami rożna. Ale wreszcie odwrócił się w stronę Many
28
i ona wiedziała, co czul. Pamiętała ten wyraz oczu Adama z ich rozko­
chanych s p a c e r ó w po Łazienkach, z mrocznych korytarzy i klatek scho­
dowych, gdzie chowali się przed deszczem, mokrzy, głodni i spragnie­
ni siebie. Tak na nią patrzył, gdy oboje jeszcze wierzyli, że w gwarze
wielkiego miasta są tylko oni, samotni jak Adam z Ewą, szczęśliwi, bo
nieświadomi, co ich czeka. Teraz też tak na nią spoglądał. Z jakąś szcze­
niacką satysfakcją, jakby dostał prezent, o którym śnił całe życie.
-
J a k i e ś świństwa latające po piekarniku w p a d ł y mi do oka - tłuma­
czył n e r w o w o , manipulując przy brwiach.
- Do obu? - Zaśmiała się Marta i zarzuciła mu ręce na szyję.
Przeglądając stronę kalendarza z terminami badań, Marta z przera­
żeniem stwierdziła, że zbliża się dwudziesty. W torebce gorączkowo od­
szukała zwolnienie.
- O cholera jasna - przysiadła z impetem na k u c h e n n y m stole - waż­
ne tylko do jutra. Profesor wspominał, że załatwienie renty nie przedsta­
wia w jej sytuacji żadnego problemu, ale widząc gwałtowne oburzenie
Marty, dodał natychmiast, że takie osoby, jak ona, p e ł n e energii i sił, po­
winny oczywiście pracować. I będzie pracowała. Gdy tylko minie kry­
zys. Wówczas zabierze się za powieść albo uporządkuje dziennikarskie
zaległości: korespondencję, wywiad z księdzem-filozofem i artykuł
o Umberto Eco. Teraz jednak potrzebuje miesięcznego urlopu. Czterech
tygodni wyłącznie dla siebie. Zdecydowanie ujęła słuchawkę telefonu.
- Nie rozumiem, pani Marto, czy zechciałaby pani choć trochę się
wytłumaczyć? Przecież pani wie, co tu się teraz dzieje... Jak zawsze
w maju... Zdrojewska rodzi, G a w r o n e k też rodzi, z żoną ma się rozu­
mieć, bo to teraz taki zwyczaj, a pani mi tu wyjeżdża z wyjazdem. - Na­
czelny zamilkł na chwilę, zmieszany nieco tym redaktorskim lapsusem.
- To tylko miesiąc, panie Bronisławie, cztery krótkie tygodnie. Wrócę
z ciekawym materiałem, obiecuję panu... Poza tym, tak się ostatnio roz­
mnażamy, że lekkich piór nie zabraknie przez następnych dwadzieścia lat.
29
- Czy pani sugeruje, n o , że pani też... - chrząknął znacząco. - Bo
m a m nadzieję, że te ciąże to nie jakaś epidemia i...
- Ja też m a m taką nadzieję - westchnęła współczująco. - Ale na
wszelki w y p a d e k radziłabym spytać żonę...
- O c h ! - żachnął się z drugiej strony szef. - Niech pani trochę od­
pocznie, ale proszę wracać do nas jak najprędzej - p a d ł o ostatnie zda­
nie, przesycone łagodną prośbą.
Jak już G a w r o n e k rodzi, to w i d a ć każdy m o ż e - myślała z rozbawie­
niem, zaglądając do n o t e s u . Zastanawiała się dłuższą chwilę, n i m p o ­
n o w n i e wykręciła n u m e r . Długi sygnał trwał w n i e s k o ń c z o n o ś ć . Gdy
zdecydowała się o d ł o ż y ć s ł u c h a w k ę , zabrzmiało w niej krótkie „halo".
- Cześć. Tu Marta.
- Nie wierzę - o d p o w i e d z i a ł jej znajomy męski głos. - To tak, jak­
b y m usłyszał: Tu Demi M o o r e . A słychać cię tak kiepsko, jakbyś dzwo­
niła z Hollywood - odciął się natychmiast. - Szczerze mówiąc, toby mnie
wcale nie zdziwiło. Nie przychodziłaś, więc sądziłem, że albo cię nie ma,
albo, co gorsze, mój czar przestał działać i na to k o n t o od tygodnia piję
l o d o w ą w ó d k ę w lodowatej pracowni...
- Z gorącym kociakiem U boku, przekonanym, że przejdzie dzięki
tobie do historii sztuki?
- Mniej więcej. W k a ż d y m razie rozbiera się szybciej, niż to w tej zimnicy jest możliwe. A jak już się rozbierze, nie wiem, co z nim robić.
- J a k to co? Rzeźbić! Jesteś w tym doskonały!
Bawili się słowami jak para wyśmienitych graczy tenisową piłeczką.
Pojedynek trwałby w n i e s k o ń c z o n o ś ć , gdyby nie Marta, która pierwsza
wróciła do p o w a ż n e j r o z m o w y .
- O siedemnastej. U ciebie. Mam w tym czasie wolną chwilę. Bę­
dziesz?
- Królowo! Czekam, c h o ć b y w formie zwłok z dłutem w sercu. Spre­
cyzuj tylko tę chwilę. Przychodzisz nakarmić moje p a p u g i czy pożywić
m n i e miłością?
30
- Nakarmić papugi. Nie musisz się golić, smarować Fahrenheitem
ani zmieniać skarpetek.
Słuchawka wylądowała na widełkach i w tym samym m o m e n c i e
odezwał się przeciągły sygnał.
- Do m ę ż a też mogłabyś zadzwonić - uskarżał się Adam. - Jest pro­
blem, k o c h a n i e . Miałem być dzisiaj na cmentarzu. Umówiłem się z ka­
mieniarzem. Chodzi o grób rodziców. Wiesz, rozmawialiśmy już na te­
mat tych zniszczonych napisów...
- Tak, tak, pamiętam - skłamała szybko.
- No więc dzisiaj ten facet ma o d e b r a ć zaliczkę i projekt. Włożyłem
go do czarnej teczki z dokumentami... A tu jak na złość przyjechała do
firmy jakaś norweska delegacja. Mówią po angielsku, więc stary mnie
poprosił... - plątał się Adam.
Słuchała go z przyjemnością. Nigdy nie potrafił się chwalić, a nawet, gdy
musiał przypisać sobie odpowiedzialną rolę, nie bardzo wiedział, jak wytłu­
maczyć się ze swych umiejętności. Jakiż ona pod tym względem była inna.
- Adam, godzina... - rzuciła do słuchawki.
- Nie r o z u m i e m - stwierdził zdezorientowany.
- Godzina - powtórzyła. - O której godzinie umówiłeś się z tym go­
ściem?
- Aaa, tak, o osiemnastej. Na głównej alei, zaraz za kaplicą.
- D o s k o n a l e . Przećwicz rozmówki. Będę tam na p e w n o . Na cmen­
tarzu - ubiegła pytanie Adama.
Przez m o m e n t zastanawiała się, czy to właściwe, że Adam wysyła ją
na cmentarz. Uznała, że bardziej niż właściwe, bo naturalne. Bez pod­
tekstów, w których wyspecjalizowała się ostatnio jej wrażliwość. Chcia­
ła tam pójść. Czuła się trochę jak debiutant, który boi się pierwszego wy­
stępu, ale marzy o tym, aby p o k o n a ć tremę. Zamknęła z trzaskiem notes.
Żadnych telefonów więcej.
Zaczynam chyba cierpieć na d o m o w e zniewolenie - pomyślała zdu­
miona zmianą swych u p o d o b a ń . - Porzuciłam kocie ścieżki, a jeśli na nie
31
wracam, to po to, by się pożegnać. Przemożna siła, wpychająca ją w śro­
dek d o m o w e g o ogniska ujawniała nieznane dotąd instynkty. Potrzebę
ocierania się o d o m o w e zwyczaje, sprzęty. Poczuła też Zapach domu. Moc­
ną w o ń zakurzonych książek, starych kwiatów, a m o ż e bigosu, niezwykle
tłustego, po którym zawsze zostają skwarki, sumiennie o d k ł a d a n e na brze­
gu talerza. I zapragnęła, aby tak już zostało. Żeby zawsze tak mogło być.
Gdyby ktoś p ó ł roku temu, przed całym tym horrorem, powiedział
jej, że poczuje smak szczęścia w cichym p o r o z u m i e n i u z rodziną, śmia­
łaby się do łez. Jeszcze wczoraj nie wierzyłaby też w z b a w i e n n ą m o c do­
mowej sielanki. A teraz siedzi w swoim pokoju i najchętniej zostałaby
w nim na zawsze. Załatwi to, co załatwić musi, i wróci tutaj...
W jej myślach, n i e u p o r z ą d k o w a n y c h jak szuflada z notatkami, z n ó w
zagościł niepokój. Wróci, żeby umrzeć? Czy o tym p r z e d chwilą pomy­
ślała? Czy taki ma być finisz wielkiej gwiazdy?
Wzdrygnęła się, otuliła mocniej szlafrokiem.
- Martusiu, toż to trzeba ściszyć, bo obie ogłuchniemy. - Dziarska starszka o poczciwej twarzy, na której jaśniało teraz święte oburzenie, znalazła
się niebezpiecznie blisko odtwarzacza. - Która to gałka? Bożesz Ty mój, ja tu
zaraz coś zepsuję. - Manipulowała przy sprzęcie, błądząc po srebrnych gu­
zikach. - Żeby to Oleńka nasza wyjca tego słuchała, to rozumiem - pochwa­
liła się swoją tolerancją - ale kto to widział dojrzału kobietu, jak dyskoteku
w południe robi. Toż pies już nasłuchał się, na korytarzu uszy wylizuje.
Wizja Plamy wylizującej uszy zrobiła swoje. Marta, już roześmiana,
już z a d o w o l o n a z g ł o ś n e g o wtargnięcia Maryjki, posłusznie wyłączyła
płytę i zapytała:
- Dzisiaj jest wtorek?
- A jakżeż, i to nie byle wtorek, a jeden z majowych. Wtorek jakich
mało - usłyszała w o d p o w i e d z i . - Placuszki dziś piec b ę d ę i posprzątam
trochę - planowała Maryjka gadatliwie - bo widzę, że jak tu mojej szma­
ty trzy dni nie ma, to istna grengolada się robi.
32
- Co się robi? - Marta z trudem powstrzymywała nagły przypływ we­
sołości.
- No jakżeż co, grengolada jakich m a ł o - dodała Maria, ściągając let­
ni płaszczyk. - Zaraz też dziecina g ł o d n a ze szkoły przyleci na tym dia­
belskim rowerze. Żeby dwa auta w d o m u byli, a dziecko p e d a ł o w a ć mu­
siało, to już wstyd na całą okolicę - skarciła głośno i narzekając na
zwyczaje p r a c o d a w c ó w , podreptała do kuchni.
Marta wróciła do leniwej p o z y i w s p o m n i e ń . Tyle lat, ile ma Olga,
a nawet o rok więcej, Maryjka dreptała po ich kuchni. Najpierw była to
n i e p o k a ź n a k u c h e n k a w mieszkaniu rodziców Adama, o d d a n y m im
w ślubnym prezencie. O takim prezencie marzyły wszystkie pary lat sie­
demdziesiątych. I p e w n i e marzą do dziś.
W ł a s n e mieszkanie... Już t e g o nie mogli z r o z u m i e ć ich przyjaciele
ze studiów, a do tego służąca. No, m o ż e nie służąca, bo nie tak trakto­
wali p a n i ą Marię, ale „kobieta do dziecka" w d o m u świeżo u p i e c z o ­
nych magistrów. Tak. To już był komfort, k t ó r e g o należało się wsty­
dzić. Więc t r o c h ę się wstydzili, przedstawiając znajomym Maryjkę to
jako babcię, to ciocię, to k r e w n ą z prowincji, która przemieszkuje
u nich, lecząc się w stolicy. Zazdrość bladła, bo mieć w ł a s n e mieszka­
nie i r o d z i n ę na karku było gorsze niż nie mieć nic. Maryjka też szyb­
ko przywiązała się do nich. Sama z a p o m i n a ł a , jaką rolę wyznaczyło jej
życie. Grała własną, prawdziwą, wspartą p o t ę ż n y m filarem rzetelnego
przywiązania i szczerej miłości. P o k o c h a ł a ich wszystkich. K a ż d e g o
z nich inaczej. Kierując się instynktem p o c z c i w e g o serca, wiedziała,
jak obdzielić ich tym, c z e g o potrzebują. Dla Marty miała szczególny
sentyment. To zresztą Marta uparła się, aby w y b r a ć Maryjkę, aby to o n a
ze swoją białoruską energią zarządzała ich życiem, p e ł n y m intymnych
s e k r e t ó w i ukrywanych, bolesnych ran. A d a m szybko docenił ten wy­
bór. Uśmiechał się jednak, gdy Marta p r ó b o w a ł a w m ó w i ć mu, że c h o ­
dzi tylko o spryt i zaradność starszej p a n i . Chodziło Marcie o coś wię­
cej i on d o b r z e o tym wiedział.
2 — Głodna kotka
33
- Świetnie się dogadujecie - stwierdził kiedyś, jeszcze w próbnym
okresie Maryjkowego p a n o w a n i a . - Powiedz, Marto, potrafisz jeszcze
tak zaciągać, jak Maria? Tak trochę z wileńska, zza Buga... - wyśpiewał
przeciągle ostatnie zdanie. Gdy spojrzał na żonę, zrozumiał błąd. - Żar­
towałem tylko - natychmiast przeszedł na o b r o n n e pozycje. - Przecież
wiesz, że nie m a m nic przeciw temu, ja... Ja lubię ten akcent, tę kresową
śpiewność - brnął zaskoczony reakcją Marty.
Płakała. Patrzyła na niego, a łzy toczyły się po śniadych policzkach w ja­
kimś zaplanowanym porządku, jak żołnierze opuszczający plac boju.
Podbiegł do Marty. Próbował ją przytulić. Wyśliznęła się z jego rąk, zdecy­
dowanie, jakby chciała uciec mu na zawsze, i powiedziała cichym, pełnym
nienawiści szeptem: „Nigdy więcej tak nie mów". I była w tym szepcie po­
gróżka, bo Marta nie umiała Adama o nic prosić. Umiała żądać. Wiedziała,
że jest to niepisany przywilej, jedno z przysługujących jej praw, zupełnie nie­
racjonalnych, a przecież tyle razy ratujących ich związek przed zagładą. Ta
słabość Adama do niej... Ileż to razy przez wspólne lata żądała od niego rze­
czy niemożliwych. A najdziwniejsze było to, że każda kolejna zdrada Marty
stawała się coraz bardziej jawna. Tak jakby Marta celowo nie zabiegała
o szczególną dyskrecję. W chwilach fascynacji innym mężczyzną zbliżała się
do Adama. Może chciała podświadomie wynagrodzić mu ten przelotny brak
wierności? A więc każda z tych zdrad, każde, choćby najkrótsze utonięcie
w oceanach nowych uczuć, Adam rozpoznawał bolesnym, samozacho­
wawczym instynktem cierpiącego mężczyzny. Czekał wtedy na swoim brze­
gu marzeń, aż ona do niego wróci. Wracała zawsze. I zawsze tak samo zra­
niona i oszukana. Jego ramiona zamykały się ciasno i gorliwie wokół tej
nieszczęśliwej kobiety. Wracała, aby powiedzieć mu - zbyt banalnie, jak na
uznaną pisarkę - że tylko on jest mężczyzną jej życia.
Bywało też, że sama porzucała swe łatwe z d o b y c z e . Eleganckich,
bezbarwnych facetów, zafascynowanych jej elokwencją czy „głębią",
jak mawiali, miętosząc jej dłonie przy każdej nadarzającej się okazji:
w półcieniu d a n s i n g o w y c h sal, w drogich s a m o c h o d a c h , w pustych biu3- I
rach i pokojach hotelowych. Marta d o b r z e rozpoznawała męską próż­
ność. Doskonale wiedziała, jak w y d o b y ć z nich skarb całkowitego od­
dania. Często tylko dla zabawy, dla chwili babskiej satysfakcji prowadzi­
ła b r u d n ą grę, ciesząc się jak dziecko, że o t o kolejny, odpowiedzialny
i przez opinię publiczną s z a n o w a n y p a n oświadcza niespodziewanie,
że pozostawienie żony z trojgiem dzieci jest zwykłą, czczą formalnością,
p r o b l e m e m dla adwokata może, ale nie dla niego. Trafiony, zatopiony,
p o d s u m o w y w a ł a Marta.
Taaak... Zwiesiła głowę, z m ę c z o n a falą napływających w s p o m n i e ń .
1 gdzie też podziała się cała ta radość z p o w o d z e n i a , z nieustannego za­
interesowania, jakie budziła wśród mężczyzn? Ogarnął ją wstyd. Wstyd
i n i e p e w n o ś ć samej siebie. Spokojnie - myślała, mechanicznie przerzu­
cając w biurku stare papierzyska. - Spokojnie... Przecież nigdy nie zro­
biłam nic ostatecznego. Zimny seks zaledwie kilka razy stał się ważniej­
szy, niż powinien. I to także w k o ń c u o k a z a ł o się pomyłką. Tylko Adam
liczył się n a p r a w d ę .
Zaśmiała się w głos. Zaśmiała się do swych spekulacyjnych n a d u ż y ć
moralnych. Jakże często ostatnio łapała się na p r ó b a c h oszukania samej
siebie, swojego przebiegłego sumienia. Na przykład to stwierdzenie
sprzed chwili, że niby nie zrobiła nic ostatecznego... Owszem, zrobiła.
Należała do innych i to już była jakaś ostateczność. Rzecz, której nie
m o ż n a cofnąć, coś o czym nie s p o s ó b z a p o m n i e ć . I w dodatku zdarzy­
ło się to nie raz. Natomiast Adam... To on nie zrobił nic ostatecznego,
choć mógł. W chwili upokorzenia - a niejedną taką przeżył - mógł p o ­
łożyć kres jej bezkarnym gwałtom, z a d a w a n y m ich małżeństwu. Mógł
przerwać ten zaklęty krąg narosłego bólu jednym krótkim słowem: od­
c h o d z ę . Ale odchodził tylko w swoją ciszę, w bezpieczne kąty świętego
spokoju. Aby nie wtargnęła tam prawda. O n a , Marta, i jej zła prawda nie
miały dostępu do samotności Adama. Tylko tego nie pozwolił sobie
odebrać. Jakby chodziło mu o z a c h o w a n i e autonomii potężnej twier­
dzy. A chodziło przecież, tak n a p r a w d ę , tylko o zachowanie p o z o r ó w .
35
Szum odkurzacza nieuchronnie zbliżał się do gabinetu. Marta lekko
zatrzasnęła szufladę. Przecież nie będzie pracować. Siedzi tu i udaje przed
sobą, że za chwilę wykona kilka ważnych notatek. Dokładniej zaplanuje
akcję „Kobiety grzechu", obdzieli imionami dwie główne bohaterki. Czu­
ła się za nie odpowiedzialna. Była dla tych kobiet, w zależności od fabu­
larnych potrzeb, albo dobrą matką, albo przyjaciółką. Podszeptywała, co
mają zrobić, jak postąpić. Bywało, że wyciągała je z opresji, aby już w na­
stępnym rozdziale znowu wyznaczyć im zadania, którym z trudem sama
potrafiłaby sprostać. O n e potrafiły, i każdy fikcyjny bój, prowadzony rę­
ką Marty, natychmiast stawał się także sukcesem autorki, bezpiecznie pro­
wadzącej bohaterki po ścieżkach intryg, zasadzek i knowań. W trudnych
w y p a d k a c h m o ż n a też było wyciąć po prostu z życia fikcyjnych kobiet kil­
ka stron, wrzucając je lekką ręką do k o m p u t e r o w e g o kosza.
W konfrontacji z p r a w d z i w y m życiem pisanie w y d a w a ł o się Marcie
czynnością b a n a l n ą i łatwą. Może w k r ó t c e pojawi się jakiś wirtualny
specjalista od losu, potrafiący u s u w a ć kilka ostatnich stron istnienia
i zmieniać epilogi. Tyle że Marta nie miała już czasu, aby na niego cze­
kać. Nie miała czasu i nadziei. Dlatego wstydliwie, w rozbudzonej stra­
c h e m w y o b r a ź n i sama dopisywała n o w e kwestie i zmieniała bieg wy­
darzeń.
Wyobrażała sobie na przykład profesora, jak wybiega na jej widok
radośnie uśmiechnięty, z szeroko otwartymi ramionami.
„Marto, jest pani ulubienicą bogów! Wróg pokonany, a zwycięstwo
w naszych rękach!" - krzyczy. Albo jeszcze inaczej. Ona wchodzi, profe­
sor stoi zapatrzony w okno, więc nie widzi jego twarzy. Milczenie. Napię­
cie narasta. Wreszcie ona, Matta, nie wytrzymuje i drżącym głosem przy­
pomina o swej obecności. On odwraca się jak na zwolnionym obrazie. Ma
minę surowego, ale dobrego Boga. Długo patrzy jej w oczy i gdy ona już
traci nadzieję na szczęśliwe życie, oświadcza krótko: J e s t pani uratowana".
Ta p o w i e ś ć o kobiecie grzechu, najlepszy pomysł, jaki kiedykolwiek
przyszedł jej do głowy, nie miała jej dotyczyć. A teraz każda myśl o książ36
ce to myśl o niej samej, beznadziejnie chorej, skazanej w jeden z proza­
icznych ranków, w środku tętniącej Europy, u schyłku wieku na śmierć.
Na śmierć tak pospolitą, tak odartą z dostojeństwa, z choćby iskry hero­
izmu, że tylko chce się rzygać.
Sugestia była zawsze d o b r ą stroną Marty. Wybiegła do łazienki. Za­
nim szarpnęła klamkę i uwolniła uwięzioną w sznurze odkurzacza sto­
pę, stało się najgorsze. Na oczach przerażonej Maryjki chlusnęła z jej ust
żółto-szara lawina wymiotów.
- Zostawże to, dziecko k o c h a n e ! - Maria nie pozwoliła jej sprzątnąć.
Macierzyńskim gestem o d s u n ę ł a z jej oczu grzywkę i b a d a w c z o wpa­
trzyła się w k r e d o w ą twarz. - Z dziecka to nie wzięło się - zawyrokowa­
ła - znaczy się z ciąży, Panie ty mój. A jak nie z dziecka, to z nieszczę­
ścia jakiegoś, co mi Martusia powiedzieć nie chce. Na nic to ja nie
zasłużyła, tyle lat uganiając się za zdrowiem Martusi? To już starej nic się
nie należy? Ż a d n e g o zadufania, jak to mówią, Bożeż ty mój? Niech tylko
nie opowiada, że kiszki nie strawili albo inne sensacje ż o ł ą d k o w e przy­
trafili się, bo niejedno ja w okupację widziała, nie mniej niż felczer, co
kurze s p o d ogona na świat boży wypadł...
Marta p o z w a l a ł a starej n a r z e k a ć . Zbierała myśli. P o r z ą d k o w a ł a je
g o r ą c z k o w o , z a s k o c z o n a tą manifestacją wroga, który w niej mie­
szkał i od p e w n e g o czasu wygrywał. Nie od wczoraj przecież, od
miesiąca już ujawniał swą siłę, z a w s z e p r z y g o t o w a n y do tego, aby ją
upokorzyć.
- Należy się mojej kochanej Marii wszystko - szepnęła w k o ń c u zre­
zygnowana - i zaufanie, i p r a w d a . Nie mówiłam, bo myślałam, że sobie
poradzę...
- We dwie szybciej radzić będziemy, co się należy. Nie w o l n o ukry­
wać kłopotu, toż ten kto k o c h a i tak swoje wie. Martusia myślała, że ja
w o b e c tych leków, co w łazienkowej półce leżą, tyłem chodziła? Niejed­
na łza mnie tam spadła, na tę półku cholernu. Od razu ja czuła, że nie­
szczęście zakradło się do nas.
37
- A zakradło się, zakradło. - Marta odchyliła kołnierz szlafroka. Od je­
go czerni odcinała się piękna dojrzała pierś, wyraźnie zdeformowana
krzywą wypukłością, w którą z przerażeniem wpatrywała się teraz Maria.
- Martusiu, dziecko ty moje, nie takie o n e teraz sztuki medyczne ro­
bią, żebyś ty miała się martwić...
- Nic już nie zrobią. Za p ó ź n o . - Uśmiechnęła się smętnie, starannie
poprawiając szlafrok. - Za p ó ź n o się zgłosiłam - dodała, widząc całko­
wity brak zrozumienia.
- Toż nigdy nie jest za p ó ź n o . . .
- Też tak myślałam. - Marta powstrzymywała płaczliwy wybuch. Dlatego o d k ł a d a ł a m wizytę aż do... śmierci - wykrztusiła, sama przera­
ż o n a śmiałością tego wyznania.
- Ani słuchać o tych bajaniach b e z d u r n y c h nie b ę d ę . - Maryjka wy­
prostowała się z godnością. Nos utopiła w wielkiej chustce i wytarła go
głośno. Mogła już ratować swą ulubienicę, tysiącem magicznych sposo­
b ó w : w o d a m i z Lourdes, r ę k o m a z n a n e g o uzdrowiciela, płatkami dzi­
kiej róży, które trzymała na czarną g o d z i n ę i tym o g r o m e m miłości, wy­
lewającym się z jej zdrowych obfitych piersi, do których teraz tuliła
Martę, kołysząc jej uległym ciałem.
- J a k d o b r z e . - Marta zamknęła oczy. Poczuła zapach matki, troskli­
wie nachylonej nad jej łóżkiem, w y r z u c o n y m na złom wraz z innymi
w s p o m n i e n i a m i z dzieciństwa. - Chcę tam wrócić - powiedziała głośno.
- D o k ą d ż e chcesz ty wracać, d z i e c k o moje, toż ty u siebie!
- Do d o m u . Chcę tam pojechać. Może na kilka dni? Tylko nie wiem
jeszcze kiedy...
Stara milczała. Skupiła się i p o t a k n ę ł a siwą głową.
- A i chwała Bogu, że ty takiego zamiaru dostała...
- No to p o s t a n o w i o n e . - Marta nachyliła się n a d staruszką. Przytuli­
ła się do niej m o c n o , pocałowała serdecznie.
38
Trzeba się ubrać jakoś stosownie, żeby p o t e m nie wyglądać idiotycz­
nie na cmentarzu. Oczy Marty z rozmysłem penetrowały wnętrze garde­
roby, prześlizgując się po ulubionych popielach, oliwkach i granatach
uwięzionych na wieszakach.
Nie potrafiła przywiązywać się do kobiet, ale sukienki to co innego.
Były jej drugą skórą. No i wiele im zawdzięczała. Na przykład te balo­
we, w a t o w a n e , bezczelnie rozpychające ramiona. Towarzyszyły jej pod­
czas najbardziej upojnych nocy. Teraz wiszą tu, nieświadome, że ich
czas d a w n o minął. Albo koktajlowe, lekkie, zaczepne, g o t o w e p o d k r e ­
ślić to, co w Marcie szlachetne, i ukryć defekty, które nigdy nie uchodzi­
ły jej bystremu krytycyzmowi. No i garsonki, trochę n a p u s z o n e , dotyka­
ne nie przez byle kogo. Zjeździły z nią niemal całą Europę.
Po lewej stronie wisiały pamiątki z Paryża, Londynu, a p o d nimi w non­
szalanckiej pozie nudziły się hiszpańskie, włoskie pantofle... Marzenie
większości kobiet, a ona mija je z obojętną miną, jakby się obraziła na te
fasony, wzory, na delikatne tiule, wyrafinowane aksamity, miękkie wełny.
Nie ma tu żadnej stosownej na okoliczność nowej sytuacji - pomy­
ślała, ciesząc się, że otula ją stary dres. Wolno, jakby działała na przekór
sobie, zbliżyła się do kosztownej, klasycznej sukni. - Oto moje teraz.
Trumienna mała czarna... - Dotyk zimnego materiału przejął ją dre­
szczem. - Nie. Tak nie m o ż n a . To po prostu głupie. Tanie i melodramatyczne - skarciła się w myśli. Sięgnęła zdecydowanie po dżinsy. Chwy­
ciła spodnie, flanelową koszulę. Jakiś sweter. Sweter po namyśle
zamieniła na skórzaną marynarkę. Była gotowa do wyjścia. Jeszcze czar­
na teczka z projektem, s ł o n e c z n e okulary. W maju m o ż n a się za nimi
ukryć... Kluczyki.
Olgę spotkała na dole. Stała o b o k roweru i p o d e k s c y t o w a n a dysku­
towała głośno z jakimś pryszczatym wyrostkiem. D o p i e r o w ostatniej
chwili spostrzegła matkę i podbiegła do niej.
- To ktoś ważny? - spytała Marta cicho i wykonała p o r o z u m i e w a w ­
czy nich głową.
39
- Najważniejszy - o d p o w i e d z i a ł a Olga tym samym tonem. - Najlep­
szy matematyk.
- Matematycy są najważniejsi? - kontynuowała Marta dialog szeptem.
- Są - usłyszała cichą o d p o w i e d ź - na maturze.
- Na jakiej maturze?
- Na mojej, mamusiu.
- Cholera, zapomniałam! - wyrwało się Marcie szczerzej, niż zamie­
rzała. Ale Olga stała radośnie uśmiechnięta i nic nie wskazywało na to,
że zamierza to d r o b n e p r z e o c z e n i e matki wykorzystać przeciwko niej.
- Nie przejmuj się. Sama o tym z a p o m i n a m , choć już maj, a jeśli c h o ­
dzi o Plamę, zaraz pójdziemy zrobić siku.
D o m , w którym mieściła się pracownia Jacka, stał na u b o c z u . Scho­
w a n y za kępą wybujałych g r a b ó w i bzu, omszałą d a c h ó w k ą zdradzał
swoją o b e c n o ś ć połyskującą w rozedrganym, ciepłym powietrzu. Wy­
służony ganek, obrośnięty k o n a r a m i wyschłych winorośli, uginał się
krzywo, jakby o b e c n o ś ć starej gruszy zaczynała mu doskwierać po tylu
latach nazbyt bliskiego sąsiedztwa.
- Ależ to wszystko zaniedbał - westchnęła Marta, idąc o g r o d o w ą
ścieżką, prowadzącą do tarasowych drzwi. Dawny salon, umieszczony
po p o ł u d n i o w e j stronie, gromadził najwięcej dziennego światła. Dlatego
w nim powstawały niemal wszystkie rzeźby. Latem, gdy było upalnie,
wystawiał je w ogrodzie. Marta nieraz przemierzała z lękiem ten kawa­
łek przestrzeni. Miała wrażenie, że znalazła się w jakimś urojonym świe­
cie Leśmianowskiego bezczasu, w miejscu, gdzie Bóg spędza p o p o ł u d dnia, wycinając w mokrym gipsie całe serie Dusiołków, w o ł k ó w i Bajdał.
- A gdzie zapach Channel, subtelny tren powiewnej sukni i butelka
s z a m p a n a z toczącą się pianą? Taka duża dziewczynka i nie wie, z czym
przychodzi się do artysty? - przywitał ją Jacek z wysokości drabiny.
Schodził w o l n o , powalany odpryskami gipsu. Zanim podszedł do Mar­
ty, starannie wytarł ręce w szary, t r o c h ę za duży fartuch.
40
- Do artysty przychodzi się z duszą. Do ciebie trzeba z duszą i z cia­
łem - wyrecytowała, jak dobrze o p a n o w a n ą lekcję, gdy przytulił ją przy­
jacielsko, najwyraźniej szczęśliwy, że przyszła.
Usadowiła się w swoim ulubionym kącie, o b o k Amazonki, której
popiersie było nieustannie obwieszone brudnymi fartuchami. Z przy­
jemnością zaciągnęła się papierosem.
- Dlaczego nie przychodziłaś? - spytał p o g o d n i e , ale w pytaniu kry­
ła się wyraźna, choć cicha nuta pretensji, m o ż e żalu.
Schlebiało jej to. Ten piękny, pięćdziesięcioletni mężczyzna, otoczony
na wernisażach wiankiem wielbicielek, wielki cynik i samotnik, tęsknił wła­
śnie za nią, starzejącą się już i farbującą włosy pięknością z minionej epoki.
- Nie przychodziłam, bo się bałam - wyznała krótko i szczerze.
- Bałaś się? - Stanął przed nią zdumiony. - Czego się bałaś? A, tak! krzyknął domyślnie. - Wiem! Bałaś się, że oto n a d e s z ł o a p o g e u m uczu­
cia do mnie i już sam zapach gipsu sprawi, że zostaniesz tu na zawsze.
Szlag trafi najpierw twoją reputację, a p o t e m męża... - śmiał się pewnie.
Wtórowała mu, ale nieszczerze. To, z czym przyszła, wywołało
sztuczną nutę, którą usłyszeli oboje, jak fałsz na partyturze wspólnie
tworzonej przez wszystkie lata życia.
- No dobra - spoważniał Jacek. - A teraz powiedz... Najpierw po­
wiedz, co wypijesz.
- Wódkę - pokazała palcem na opróżnioną prawie butelkę.
- Co się z wami dzieje, kobiety? - udawał p e ł n e g o niesmaku dżen­
telmena. -
J a , stary pijus, pociągam subtelne Martini, a damy nawalają
się gorzałką. Z sokiem?
-Bez.
- Bzu narwij sobie sama...
Marta z przyjemnością uległa urokowi absurdalnych skojarzeń Jacka.
Dawniej to przechodzenie z nastroju w nastrój, celne riposty, które na
przemian cieszyły ją i gniewały, słówka-klucze i najbardziej wyrafinowa­
ne komplementy były afrodyzjakami. Teraz mogła zaledwie cieszyć się je41
go absurdalnym h u m o r e m , skwapliwie zbierając uciekające w popłochu,
trudne słowa, które prędzej czy później musi przecież z siebie wydusić.
Nigdy nie zastanawiała się nad tym, co najbardziej przykuło ją do sta­
r o m o d n e j kanapy, pozostawionej wraz z d o m e m i talentem jedynemu
synowi przez państwa Modelskich. Ich s p a d e k był imponujący, a m i m o
to Jacek zrobił prawie wszystko, żeby przewracali się w grobie. Tylko
talent rozwinął bardziej jeszcze, niż życzyłby sobie ojciec, który prócz
d o m u , talentu i k a n a p y zostawił synowi prawnicze, d o b r z e prosperują­
ce b i u r o adwokackie i cieple miejsce w Palestrze.
J a c e k usiadł naprzeciw Marty.
- Schudłaś - zawyrokował, mierząc ją okiem znawcy. - Niepotrzeb­
nie. Przez to wyglądasz na chorą lub zmęczoną.
J e g o szczerość jak zwykle ułatwiała r o z m o w ę .
- Bo jestem chora i z m ę c z o n a - odpowiedziała po prostu.
- Czy ty, kochanie, wiesz, że po tylu latach po raz pierwszy jesteś
chora? Pomijając oczywiście t e g o p o t ę ż n e g o kaca po mojej wystawie,
z k t ó r e g o leczyłaś się koniakiem. Rozumiem, że rodzaj c h o r o b y się nie
zmienił, tylko jej rozmiar...
- Rodzaj też - nie siliła się na oryginalną o d p o w i e d ź . - No chyba że
istnieje jakaś analogia p o m i ę d z y k a c e m i n o w o t w o r e m .
Zapadła cisza.
- Rakiem piersi - dodała, ale wyraz twarzy Jacka zdradzał, że to wy­
jaśnienie nie było mu p o t r z e b n e . - Po raz pierwszy nie b a r d z o wiesz, co
powiedzieć? - Uśmiechnęła się, bo zdała sobie sprawę, w jak żałosnej
sytuacji osiągnęła tę konwersacyjną przewagę.
- Chcę się dowiedzieć, jakie są prognozy... Co się da zrobić, ile to
b ę d z i e kosztowało i ile potrzebujesz forsy? - Spojrzał na nią tak, jakby
mieli przystąpić do otwierania w s p ó l n e g o interesu.
- Mówiąc w telegraficznym skrócie: nic się nie da zrobić, koszty p o ­
g r z e b u poniesie mój mąż, a od ciebie oczekuję nagrobka. Ta moja Ama­
z o n k a się nada, nie sądzisz?
42
Żartowała, ale po jej policzkach płynęły łzy. Tu, w pracowni Jacka,
jeszcze mocniej zaczynała rozumieć całą beznadziejność swojej sytua­
cji. Siedziała koło mężczyzny, który szczerze ją kochał. Od lat niezmien­
nie trwali w niepisanym układzie brudnej miłości i czystej przyjaźni.
Spotykali się rzadko.
J e s t e m jak dziwka na telefon" - skarżył się i jak dziwka, czekał na
u m ó w i o n e s p o t k a n i e . A gdy przychodziła, zaglądał w głąb jej sarnich
oczu, b e z b ł ę d n i e w nich odczytując, c z e g o potrzebuje. Potrafili go­
dzinami r o z m a w i a ć , obojętni przez wiele w i e c z o r ó w na wzajemną
atrakcyjność. K a n a p ę ustawili w swoim d z i w n y m związku jakby na
drugim, mniej w a ż n y m planie, ale gdy już się na niej znaleźli, odkry­
wali z a w s z e tę s a m ą t ę s k n o t ę za swymi ciałami, p o d s y c a n ą smakiem
występku i p o c z u c i e m b e z p i e c z e ń s t w a , zawsze łączącym wielkich sa­
motników.
- Przyszłam się z tobą pożegnać. Myślałam, że już potrafię, ale...
- Pożegnać? Nie rozumiem. - Wstał i kopnął metalową p u s z k ę z za­
prawą. Potoczyła się hałaśliwie w głąb salonu. - Jak to sobie wyobra­
żasz? Przychodzisz tu i mówisz: żegnaj, spotkamy się po reinkarnacji.
Będę p o d o b n a do konika i poznasz mnie po biało-czarnych paskach.
Kochanie... - Z bliska jeszcze mocniej zabolała go jej kruchość. - Nie bę­
dziemy się żegnać. Masz problem. Rozumiem. Nie jest błahy i nie zamie­
rzam go banalizować, co nie oznacza, że ten p r o b l e m upoważnia cię do
o d c h o d z e n i a z życia na własną prośbę. Śmierć to nie urlop, do cholery,
na który p l a n o w o wyjeżdżasz, w ciemnych okularach i z lekką walizką
grzechów, bo p r z e d t e m wysypiesz je do ucha jakiemuś uprzejmemu
księdzu. Tak się nie umiera, rozumiesz?...
- A jak? - zapytała cicho.
- Nie w i e m - odpowiedział bezradnie. - Nie wiem...
Stary profesor zbierał się już do wyjścia, gdy Adam uchylił drzwi ga­
binetu.
43
- Aaaa - ucieszył się d o b r o d u s z n i e na jego widok. - Zdążył pan, bo
już myślałem, że sobie dzisiaj nie porozmawiamy. - Serdecznie ściskając
dłoń przybyłemu, wskazał krzesło. - Wiem, z czym p a n przychodzi.
I p e w n i e niełatwo p a n u zadać mi jakiekolwiek pytanie, c h o ć ma ich pan
tysiące. Doskonale p a n a rozumiem. Nie b ę d ę ukrywał - profesor prze­
szedł do k o n k r e t ó w i Adam natychmiast zatęsknił za jego jowialnym, cie­
płym gadulstwem - stan p a n a żony nie rokuje zbyt d u ż o nadziei...
- Ale jakieś są? - w y r w a ł o się Adamowi, c h o ć już w następnej sekun­
dzie pożałował t e g o pytania. Stary lekarz pozostawił go bez złudzeń.
- Według mnie, nie. Mówiąc „zbyt dużo", miałem na myśli kwestie
zupełnie niezwiązane z naszą wiedzą medyczną. Widzi pan, medycy
przepowiadają zgony i żyją krócej od swych pacjentów. Nikt tego nie
potrafi wyjaśnić, p o n i e w a ż nie mieści się to w kryteriach naszych moż­
liwości n a u k o w e g o rozstrzygania tego typu p r z y p a d k ó w . A i p a n za­
p e w n e nieraz słyszał o c u d o w n y c h uzdrowieniach, o b ł ę d n y c h rozpo­
znaniach przy d i a g n o z o w a n i u czy o niewytłumaczalnych zjawiskach
odzyskiwania zdrowia przez o s o b y skazane na śmierć z p o w o d u niewyleczalnych c h o r ó b . To też są, proszę pana, fakty, ale o n e nie mają żad­
n e g o racjonalnego p o d ł o ż a . A ja... ja jestem lekarzem, nie szarlatanem.
- Wobec tego jaka jest pańska diagnoza? - Adam, widząc cichą zgo­
dę w oczach profesora, n e r w o w o zapalił papierosa.
Profesor postawił przed nim talerzyk i położył trzy rentgenowskie
zdjęcia.
- J e ś l i pan chce obejrzeć, podświetlimy, ale m o g ę p a n u powiedzieć,
co na nich jest. To d u ż e pokazuje wielkość guza w m o m e n c i e , gdy pa­
ni Marta zgłosiła się do n a s po raz pierwszy. Na p o d s t a w i e szczegóło­
wych b a d a ń wykluczyliśmy możliwość p r z e p r o w a d z e n i a na jej piersi
operacji. Tłumaczyłem to już kiedyś panu, prawda? A to jest drugie zdję­
cie, zrobione po kuracji lekką chemią. Guz nie tylko nie zmalał, ale roz­
lał się niebezpiecznie. Mówiąc najprościej, w naszym zespole nie zna­
lazłby p a n operatora, który zaryzykowałby zabieg. Na tym ostatnim
44
zdjęciu, po silnej kuracji chemicznej, przerwanej, bo wyniki krwi p a n a
żony wykluczyły jego kontynuację, widać wyraźnie, w jakim kierunku
idą zmiany. Tu już n o w o t w ó r zaczyna szaleć. Zajmuje nie tylko p o ­
wierzchnię ośmiu centymetrów. Rozpanoszył się w organizmie, jakby
chemia, zamiast go wstrzymać, pobudzała rozwój choroby. Powiem pa­
nu szczerze. W mojej wieloletniej praktyce, przy takich rokowaniach,
nie spotkałem się z przypadkiem optymistycznego zakończeniem wal­
ki z c h o r o b ą . Nie m a m prawa... m o r a l n e g o prawa osładzać tej rozmo­
wy, szukać pocieszających argumentów, osłabiać pański niepokój. Mu­
si p a n zrozumieć moją sytuację... Jestem tylko lekarzem.
Z a p a d ł o milczenie. Ciężkie, przesycone ponurą, atmosferą, jak
w czasie pogrzebu, kiedy się nie płacze, bo żałobnikom zaczyna brako­
wać łez, a ich zmęczenie staje się tak wielkie, tak bolesne, że powoli
przerasta tę trochę już oswojoną śmierć.
- Wyobrażam sobie, co pan czuje - profesor uznał, że tak czy ina­
czej trzeba skończyć to bolesne spotkanie. - Zastanówmy się wspólnie,
jak najlepiej byłoby p o m ó c pana żonie. Co jeszcze możemy obaj dla niej
zrobić... A z a p e w n i a m pana: m o ż e m y niejedno - dodał, poklepując
Adama po ramieniu. - Czy jest p a n gotów do takiej rozmowy?
-
J e s t e m gotów - usłyszał cichą o d p o w i e d ź i Adam po raz pierwszy
od dłuższego czasu utkwił w nim bolesne, p e ł n e cichej prośby spojrzenie.
Przed b r a m ą miejskiego cmentarza stało więcej s a m o c h o d ó w , niż
kręciło się ich na ruchliwej ulicy. Majowe porządki - pomyślała Marta,
Z t r u d e m parkując auto. Po chwili w c h o d z i ł a już w c h ł o d n ą aleję
drzew, chroniących skutecznie dróżki p r z e d ostatnimi p r o m i e n i a m i
z a c h o d z ą c e g o słońca. Znicze k u p i o n e w pobliskim sklepiku brzęcza­
ły w e s o ł o k o l o r o w y m szkłem. Niosła je ostrożnie w koszu, drugą rękę
rezerwując na bukiet róż i czarną teczkę z projektem. Kamieniarza wy­
typowała natychmiast, przyglądając się grupie rozmawiających przy
kaplicy ludzi.
45
- Się zrobi - odpowiedział, gdy wyjaśniła, z czym przychodzi. Skwa­
pliwie wziął p o k a ź n ą zaliczkę i już zamierzał odejść, gdy zawołała:
- Proszę pana, a projekt?
Wrócił trochę niezadowolony, jakby nie rozumiejąc, dlaczego je­
szcze zawraca mu głowę.
- Się w e ź m i e - o d p o w i e d z i a ł lakonicznie i po krótkim namyśle do­
dał: - Ale pani wie, ja i tak zrobię po swojemu, n o , to znaczy, tak jak
u m i e m . Żebyście p o t e m się mnie nie czepiali - spoufalił się nagle - bo
ja tam nie jestem od żadnych projektów. Litera to litera. Trza wyciąć dla
nieboszczyków jak najładniej i wszystko.
Marta w o l n o przemierzała u k w i e c o n e alejki. Zawsze bała się, że za­
błądzi w tej gęstwinie krzyży i nie znajdzie grobu teściów. Sama nie
przychodziła tu prawie nigdy, c h o ć przecież lubiła starych Koszyckich.
O n i też ją akceptowali. Byli tak niekłopotliwi ze swoją starością, że Mar­
ta z niedowierzaniem słuchała historii o tym, jak inni staruszkowie za­
mieniali życie własnych dzieci w piekło.
Początkowo prośba Adama, aby tu przyszła, trochę ją przeraziła. Ale
już po chwili odkryła ze z d u m i e n i e m nowy, bardzo jej teraz potrzebny
rodzaj przewagi nad spoczywającymi tu ludźmi, nad ich wiecznym, do
końca d o p o w i e d z i a n y m losem. Po raz pierwszy od d a w n a poczuła pew­
n o ś ć siebie. Pewność osoby żyjącej, która idzie z pękiem pięknych róż,
uśmiechnięta, bo na dobrą s p r a w ę nie zdarzyło się nic złego. Nic, co zmu­
sza do poddania się ostatecznej woli natury albo Boga, albo innej siły.
Pomnik ustawiony na grobie Koszyckich nie wyróżniał się niczym
szczególnym: ani bogactwem, ani skromnością. Był bez wątpienia bar­
d z o zadbany. Usiadła na ławeczce stojącej nieopodal grobu teściów. Za­
paliła papierosa.
- Dzień dobry. Proszę siedzieć. - Starsza, starannie ubrana pani
uśmiechała się do niej zapraszająco. - Zmieścimy się na niej obie. - Tor­
b ę z narzędziami i kilka s a d z o n e k ulokowała na obrzeżach najbliższe­
go pomnika i jeszcze raz się uśmiechnęła.
46
- To p e w n i e mąż? - Marta ufała, że nie zawiodła jej dziennikarska
przenikliwość. N a g r o b k o w e daty sugerowały, że był to najbardziej
p r a w d o p o d o b n y stopień pokrewieństwa, jaki mógł łączyć jej rozmów­
czynię ze spoczywającym tu sześćdziesięcioletnim mężczyzną.
- Mąż? Ależ nie... - Starsza pani p o g o d n i e się uśmiechnęła. - Ja m a m
proszę pani siedemdziesiąt sześć lat. On mógłby być... moim bratem odrzekła spokojnie.
- Mógłby być? A nie jest?
Kobieta pokręciła przecząco głową.
Marta zamilkła trochę zdumiona doskonałą prezencją staruszki, dla
której czas okazał się łaskawy. Wyglądała na krzepką, pięćdziesięciolet­
nią kobietę i Marta nie dodałaby jej ani jednego dnia więcej. Poza tym
zaczynał ją intrygować nieodgadniony związek uczuciowy, jaki musiał
niegdyś istnieć między tą zadbaną panią a człowiekiem, dla którego
przyszła na cmentarz.
Może kochanek? - p r z e m k n ę ł o Marcie przez głowę i już czuła, że nie
uwolni się od tego przypuszczenia. Świetny temat - pomyślała jeszcze
- p o n u r a tajemnica grobowca. Romans na c e n z u r o w a n y m , rozgrywają­
cy się w przedwojennym, purytańskim d o m u p o d osłoną nocy. Potem
okupacja. Walczą razem w powstaniu. On c u d e m unika śmierci. Wraca
do żony. Ona... - Kreślenie dalszego scenariusza przerwało r e w a n ż o w e
pytanie nieznajomej.
- A pani? Pani o d w i e d z a g r ó b Koszyckich? Widzę, że tam znicze
p ł o n ą , to się d o m y ś l i ł a m - d o d a ł a , w i d z ą c z a s k o c z e n i e w o c z a c h
Marty. - P e w n i e t e n uroczy m ł o d y człowiek, z którym s o b i e tutaj flir­
tujemy - zaśmiała się wstydliwie - to pani mąż, a p a n i e n k a to córecz­
ka? Często ich s p o t y k a m . Przemiłą ma p a n i r o d z i n ę - d o d a ł a szcze­
rze, z jakimś n a b o ż n y m u z n a n i e m . - Dzisiaj to wszystkim tylko
kariera w głowie, a p a n i mąż taki d o b r y syn. Przyjdzie tu, zadba, p o ­
sprząta. Mnie też p o m o ż e : to w o d ę przyniesie, to śmieci wrzuci do
pojemnika.
47
Marta spojrzała na nią z sympatią. Ta dziwna staruszka wcale jej nie
przeszkadzała. Nie dość tego, Martę cieszyło, że siedzą tu obie, każda ze
swoją tajemnicą.
- A wie pani... - Kobieta splotła dłonie, zapatrzona w wypolerowa­
ną powierzchnię p o m n i k a . - Wie pani... Ja go nigdy nie widziałam...
- Kogo? - zainteresowała się Marta, trochę zawstydzona, że umknął
jej jakiś ważny wątek r o z m o w y .
- No, tego mojego Mieczysława, do którego tu przychodzę.
- Więc to nie był nikt bliski?
- Kiedyś nie, bo m ó w i ę pani, ja go wcale nie znałam, ale teraz stał
się jakby mój. Nigdy nikt tu nie przyszedł i pomyślałam sobie, że on p o ­
za m n ą nikogo nie ma. - W u ś m i e c h u pokazała Marcie d o s k o n a l e wy­
k o n a n y garnitur z ę b ó w .
Marta nadal milczała, przeczuwając, że jest to najskuteczniejszy spo­
sób, aby p o z n a ć s k o m p l i k o w a n ą historię tej kobiety i tego miejsca. Hi­
storię tak doskonałą na reportaż... Natychmiast jednak skarciła się w my­
śli za ten nietakt w o b e c staruszki, która najwyraźniej postanowiła jej
zaufać.
- Nie uwierzy pani, ale było nas w d o m u ośmioro. I wszyscy urodzi­
liśmy się jeszcze tam, na Wileńszczyźnie. Potem przyszła wojna. Matka
umarła. Pewnie ze zmartwienia i zgryzoty, bo moi bracia, a czterech ich
było, nigdy nie wrócili z lasu. Wszyscy zginęli. Moje siostry... - O p o ­
wieść przychodziła nieznajomej bez trudu, jakby wszystkie m i n i o n e la­
ta poświęciła na oswajanie się z mroczną przeszłością. - Moje małe sio­
stry umierały, że tak p o w i e m , głupio i jakby chętnie. Na szkarlatynę.
J e d n a po drugiej. Na moich rękach. Najstarszą wywieźli Rosjanie. No
i tylko ja zostałam, samiutka jak palec... Ależ się rozgadałam, z a n u d z a m
p e w n i e panią, bo cóż m ł o d y m do tych losów wojennych, tak pogma­
twanych, że sam Bóg musiał się w nich pogubić.
- Nie, nie, proszę m ó w i ć - zachęcająco ponagliła ją Marta. - Lubię
w o j e n n e opowieści.
48
- Wojna się skończyła, a zmartwienia nie. Mój narzeczony pojechał
na Mazury. Tylko na trzy dni. Utonął i nigdy go nie znaleziono. Człowiek
jak mrówka, jak się zapłacze w naturze, to nikt go nie dojrzy. Prawda,
że to aż dziwne, ile czasami nieszczęść przypada na jednego człowieka.
- Pokiwała s m u t n o głową i widząc szczere współczucie w oczach Mar­
ty, z n o w u zagłębiła się w minione, z a g m a t w a n e dzieje. - No, ale nie
można być samotnym. Żebym miała tu chociaż jeden grób - myślałam
sobie, gdy zapalałam pod krzyżem świece za swoich. I Bóg mnie wysłu­
chał. Znalazłam ten. To już dwadzieścia pięć lat mija, jak tu jestem. No
i teraz ani on, ani ja nie m o ż e m y czuć się niepotrzebni.
Ostatnie zdanie powiedziała prawie z d u m ą , z radością kogoś, kto
po długich beznadziejnych latach zgryzot odnalazł przyjazną, bliską so­
bie duszę.
- Cóż to jest śmierć? Bardziej milcząca i mniej wymagająca od życia.
Wszyscy do niej zmierzamy. Tak czy inaczej. Po co więc robić jakieś róż­
nice między tymi, co tu leżą, a nami?
- Trzeba być bardzo samotnym, żeby tak pomyśleć. - Marta badaw­
czo patrzyła na kobietę, która zabrała się już do porządkowania przy­
niesionych roślinek.
- Może i tak. - Starsza pani wyprostowała się. - Może pani ma ra­
cję... Ale ja od dawna dzięki temu człowiekowi nie jestem samotna...
a wciąż tak s a m o myślę - dokończyła, gorliwie chwytając za przyniesio­
ne narzędzia.
- No, nie bądźże dzieckiem, stary! - Szymon, wyraźnie zły, krążył
n e r w o w o po pracowni. - Trzeci raz zapraszam was na imprezę, a ty mi
tu pierdoły opowiadasz jak dziewica na spowiedzi. Majka kupiła furę
żarcia, ja w ó d ę i fragmenty barana... Upieczemy, popijemy... Nie byłeś
uprzejmy nawet zobaczyć mojego domku, a miejsce, kochany... wy-marzo-ne - zaakcentował głośno. - Architekt ci to mówi! - dodał. - Słuchaj!
- Chwycił poręcz krzesła i przysiadł się do p o c h y l o n e g o nad planami
49
Adama. - Jeśli chcesz, sam p o g a d a m z Martą. Jestem pewien, że litera­
tura się nie zawali, jak odłoży pióro na dwa dni.
- D z w o ń - krótko odrzekł Adam. - Marta p o w i n n a być teraz w do­
m u . Sam się przekonaj.
- Daj spokój, Szymon. Nie chce być z nami, to nie - Jolka szkicowa­
ła zawzięcie p ó ł n o c n y o d c i n e k osiedla.
- Cicho! - uspokajał ich Szymon, trzymając już s ł u c h a w k ę telefonu.
- Marta? - o d e z w a ł się po dłuższej chwili. - Dobrze, że cię zastałem. Słu­
chaj, cała pracownia robi zakłady, czy dasz się p o r w a ć w plener, tak...
na dwa dni. Adam zastawił samochód... uważa, że żadna siła... Ja wie­
działem, kochanie... - Uśmiech na twarzy Szymona nie pozostawiał wątpliwości co do wyniku pertraktacji.
Stary Wachowicz p o d n i ó s ł na chwilę g ł o w ę z k o r o n k o w e j podu­
szki, ale charakterystyczny zgrzyt klucza w drzwiach sprawił, że poło­
żył ją z p o w r o t e m . J e g o palce poprawiły siwe, niesforne kosmyki i już
spokojny czekał na c ó r k ę . Cieszył się, że za chwilę rozniesie się w p o ­
koju aromat świeżo z a p a r z o n e j herbaty, a w kącie p o d o k n e m przyja­
cielsko zamruga w ł ą c z o n e radio, aby utwierdzić go w p r z e k o n a n i u , że
jego łóżko jest jednym z niewielu bezpiecznych miejsc na ziemskim
globie.
- Joleńka? - jego piskliwy głos wypełnił pokój. To już od dawna nie
był ten głos, który zarządzał renowacją starówki w p o w o j e n n e j Warsza­
wie i Wachowicz n a w e t trochę się wstydził m ó w i ć zbyt g ł o ś n o .
Jolka milczała. Coraz częściej po przekroczeniu progu mieszkania mil­
czała - agresywnie i z u p o r e m , doskonale świadoma, że ojciec będzie cier­
pliwie czekał na potwierdzenie jej powrotu, że nie u p e w n i się p o n o w n y m
pytaniem: J o l e ń k o , to ty?", ponieważ ma swoją d u m ę . W lustrze korytarza
odbijała się jej twarz. Jeszcze młoda, ale krzycząca jakąś beznadziejnością
losu, który przetoczył się po niej przez dziesięć ostatnich lat. Zdjęła lekki
płaszcz, i, p o d o b n i e jak ojciec, zmierzwiła opadającą na oczy grzywkę.
50
Przecież to nie jego wina, że jest jak jest - upomniała siebie nie wia­
d o m o który już raz i uzbrojona w cierpliwość, z u d a w a n ą niefrasobliwo­
ścią odkrzyknęła w stronę zamkniętego pokoju:
- Hej, tato, wróciłam!
Ruszyła do kuchni. Czajnik, kilka n a p r ę d c e przygotowanych kana­
pek, dla ojca kasza m a n n a . Mieszała dymiącą p a p k ę i automatycznie
wypełniała szklany kieliszek kolorowymi tabletkami. Jeszcze relanium.
Na wszelki w y p a d e k s c h o w a n e przed ojcem w p u s z c e po landrynkach.
Gorąca herbata i biszkopty. G o t o w e . Piętnaście minut i jest wszystko,
czego staruszkowi potrzeba. Czy aby na p e w n o wszystko? -
J o l k a zno­
wu złapała się na tym samym cichutkim kłamstewku. Aby uspokoić su­
mienie, postanowiła zagrać z ojcem w remika. Wspomni też o wypa­
dzie nad jezioro. Ojciec będzie jak zwykle udawał, że się cieszy, ale
oczy mu posmutnieją i nic już nie uratuje tej krótkiej chwili radości z jej
powrotu, na którą czekał cierpliwie cały dzień.
- Za d u ż o pracujesz - mówił z pełnymi ustami, kiwając srebrną gło­
wą. - Powinnaś pomyśleć o sobie, no i o m n i e - dodał, skarżąc się jak
małe dziecko.
- Nie narzekaj. - Jolka usiadła w kręgu p o m a r a ń c z o w e g o światła.
Stary abażur rzucał jasne refleksy na jej rude włosy i bladą twarz. - Sam
zasuwałeś całe życie. Nawet nie zauważyłeś, kiedy wyrosłam... Po kimś
widać odziedziczyłam ten zapał.
- Och, to były inne czasy - bronił się stary Wachowicz. Nieporadną
ręką usunął kropelkę kaszy z brody. - My budowaliśmy Warszawę. Od
podstaw. Cegła po cegle. Żeby moje w n u k i miały gdzie mieszkać.
- No widzisz. Niepotrzebnie. W n u k ó w nie ma, a tobie został reuma­
tyzm i problemy z dyskiem.
- Wnuki jeszcze będą. - Miska z resztką kaszy stanęła na n o c n y m
stoliku. - Ale same nie przyjdą, córeczko. Tylko że ty zamiast swoje ży­
cie układać, to starym musisz się zajmować, pielęgnować, podawać...
Ale kto wie, kto wie... - Starcze usta rozchyliły się w uśmiechu.
51
Jolka wstała, podeszła do radia i nastawiając ulubiony program sta­
rego, wzięła z półki talie kart.
- Remiczka, staruszku? - z a p r o p o n o w a ł a z u ś m i e c h e m .
- Och, jakbyśmy mieli Wigilie - ucieszył się Wachowicz. - Ale dla­
czego nie. Tylko pamiętaj, byłem najlepszy z c h ł o p a k ó w , jak po pracy
na kocach przy b u d o w i e wyciągało się karty i grało.
Gdy p o t e m leżała w swoim łóżku, cieszyła się, że jeszcze czasami
stać ją na o k u p i e n i e łask starego ojca. Zupełnie d o b r z e przyjął wiado­
m o ś ć o wyjeździe. Puścił do niej perskie o k o , jakby chciał powie­
dzieć: J u ż ja, k o c h a n a , wiem, po co się jeździ na majówki n a d jezio­
ro". Ale nie wiedział. Skąd zresztą mógł wiedzieć, że jedzie, aby
utwierdzić się w p r z e k o n a n i u , że samotność jest jej d a n a jak garb gar­
busowi, co to będzie go taszczył całe życie z d u m ą , a płakał nocą,
przed lustrem, w opustoszałej łazience. Gdy zasypiała, nie w i a d o m o
dlaczego zawirował p r z e d jej oczami szkolny parkiet, biała sukienka
z tafty, jej ciężki w a r k o c z kręcący młynka i tańczące w o k ó ł zachwyco­
ne spojrzenia kolegów, a n a d tym obrazem unosił się cichy, melodyj­
ny głos matematyka: „Świat należy do ciebie, Jolu, zobacz, wszyscy
cię kochają.,.ają...ają..."
Długo przeciskała się przez zatłoczone ulice, aby jeszcze przed po­
ł u d n i e m dotrzeć do redakcji. Na korytarzu d o p a d ł a ją Teresa.
- Słyszałaś już? - zapytała konspiracyjnie, odciągając Martę na bok.
- Słyszałaś, że stary odchodzi?
- To jakaś b z d u r a - lekceważąco odparła Marta, ale Teresa nie wy­
glądała w tej chwili na sensatkę.
- Wszystko p r z e z Zielińskiego - mówiła p ó ł s z e p t e m . - Ma kogoś
w ministerstwie. Postraszył starego niewydolnością, resortem, spad­
kiem czytelniczym... Stary wygląda jak po zawale. Nic nie mówi, ręce
mu się trzęsą, a ta szuja, Zieliński, chodzi za nim krok w krok i udupia...
Wiesz, Zieliński ma swojego człowieka. Był tu zresztą. Co za dupek! 52
Ładne usta Teresy wykrzywił grymas pogardy. - Od razu widać, że
s k o ń c z o n y gnój. Nikt z nim nie będzie pracował. Tego jestem p e w n a .
- No więc właśnie - Marta intensywnie zastanawiała się nad czymś.
- Czy on już o tym wie?
- Kto? - spytała zaskoczona Teresa. - Ten dupek?
- Nie d u p e k . Zieliński! Czy Zieliński wie, że z d u p k i e m nikt nie c h c e
zasuwać...
- Zwariowałaś? - Teraz koleżanka patrzyła na Martę z nieukrywa­
nym zdumieniem. - Nikt mu tego nie p o w i e . Ktoś taki się jeszcze nie
urodził. - Teresa sceptycznie pokiwała głową.
- Ktoś taki właśnie przyjechał - powiedziała Marta, i ruszyła lekko
przed siebie, jakby wybierała się na kieliszek wytrawnego wina do ja­
skini lwa.
Plotka o jej akcie odwagi błyskawicznie obiegła cale piętro budyn­
ku. Na korytarzu, przed gabinetem Zielińskiego, do którego pół godzi­
ny wcześniej wkroczyła Marta, zebrał się imponujący tłum palaczy. By­
li wśród nich również bezwzględni przeciwnicy tego nałogu. Wszyscy
stali w wyczekującej pozie.
Za drzwiami gabinetu siedziała Marta. Niedbale, z nogą na n o d z e ,
z p a p i e r o s e m dymiącym prosto w twarz krzywiącego się Zielińskiego
i niezrażona jego niechęcią, mówiła cicho, ale stanowczym tonem:
- ... i nie wyobrażaj sobie, cwaniaku, że ci się to uda. Stary przyjął
cię do tej roboty, c h o ć od początku n a m śmierdziałeś. Nikt w tym bu­
dynku nie stanie bliżej ciebie, niż muszli klozetowej, bądź tego p e w i e n .
Teraz m ó w i ę ja! - syknęła przez zaciśnięte usta, słusznie przewidując
atak ze strony wroga. - Nie powiedziałam najważniejszego. Jest w mini­
sterstwie, sejmie, senacie, w sądzie najwyższym i w urzędzie miasta po
kilku miłych p a n ó w , z którymi koneksje towarzyskie oceniam d o b r z e
i wysoko. Mówiąc krótko, łączy nas coś więcej niż brydż. Ty masz do
stracenia wszystko. Ja nic. Tak się składa, że d ł u g o nie pożyję. Mam ra­
ka... -wyjaśniła łaskawie, uznając, że nadeszła właściwa chwila, aby się-
53
gnąc po tę najcięższą i tajemnie skrywaną b r o ń . - Sam rozumiesz, że ko­
bieta, która nie ma nic do stracenia, a nadarza się jeszcze możliwość ja­
kiejś walki, wykorzysta bez s k r u p u ł ó w każdy s p o s ó b , żeby wygrać.
Zrób p o w t ó r k ę z Makbeta - poleciła mu ironicznie, gdy dalej trwał
w osłupieniu.
Milczeli oboje, oceniając siły wroga. Marta zmieniła układ nóg.
- Starego prawie załatwiłeś. Spróbuj mnie... J u ż widzę te sążniste ar­
tykuły z sensacyjnymi tytułami: „Winien śmierci znanej pisarki" albo:
„Zieliński - m o r d e r c a polskiej literatury kobiecej". Z a d b a m , żeby tak by­
ło, jeśli natychmiast nie pójdziesz do starego, aby o d w o ł a ć to całe nie­
porozumienie...
Uderzyła celnie. Zieliński mrugał swymi oczami albinosa, nerwowo
szukając chustki. Znalazł ją. Wytarł lekko zroszone czoło i dopiero wtedy
spojrzał na Martę wzrokiem pełnym nienawiści. Wytrzymała to spojrze­
nie. Była tu kimś i wiedziała o tym. Domyśliła się też, że w planach Zieliń­
skiego jej nagły urlop niezwykle sprzyjał misternie zaplanowanej intry­
dze. Wstała. Przechadzając się z nonszalancją po pokoju dodała jeszcze:
- Nie zapomnij, że wydrukują mnie wszędzie, w każdej prasie, a z te­
go, co wiem, twój m o n o p o l na sukces ogranicza się tylko do naszej redak­
cji. Urodziłeś się w złych czasach, przyjacielu - uśmiechnęła się złośliwie
- ale za to ciekawych. Dość tej farsy. Decyduj: odwołujesz wszystko?
- Dzisiaj o d w o ł a m . . . - syknął złowieszczo. - Ale to d o p i e r o począ­
tek. Będziesz tego żałowała. Miałem dla ciebie świetną propozycję.
- Mam gdzieś twoje propozycje - o d p o w i e d z i a ł a Marta w niewyszu­
kany s p o s ó b . - A co do naszego pojedynku, niech trwa, jeżeli walka
z chorą kobietą daje ci satysfakcję.
Otworzyła drzwi i spojrzała na p o n u r y tłum, p o w a ż n y , uroczysty, jak
za d a w n y c h walecznych lat.
- O! - ucieszyła się, trochę zaskoczona. - Dobrze, że wpadliście na
chwilę. Kolega Zieliński zamierzał właśnie zorganizować redakcyjne
spotkanie.
Zieliński zmiażdżył Martę spojrzeniem i zwrócił się krótko do zebra­
nych:
- Przepraszam państwa za to nieporozumienie. Myślę, że jest zbyt
wcześnie na realizację p l a n o w a n y c h zmian personalnych. Rezygnuję
z mojego pomysłu.
Marta spostrzegła ze zdumieniem, że zamiast o c z e k i w a n e g o entu­
zjazmu, przywitała ją cisza, ale zanim to sobie uświadomiła, rozległy się
oklaski. Słuchała ich jak urzeczona. Często jej klaskano, ale nie tak. I nie
za przyjaźń.
- Maj to jednak piękny miesiąc - szepnęła do obejmującej ją, zapła­
kanej Teresy.
- Pamiętałeś o wszystkim? - Marta z trudem dopinała plecak wypeł­
niony po brzegi wałówką.
- J a s n e , popatrz, o czym jeszcze pamiętałem! - Adam z d u m ą wycią­
gnął zza pleców worek cukierków anyżowych, które w ich d o m u jadła
tylko Marta.
- To miło - ucieszyła się szczerze.
Patrzył na nią spod przymrużonych powiek z wielką przyjemnością.
Moja mała nowoczesna żonka - myślał, zadowolony, że nareszcie przepro­
siła się z topornymi martensami, starą dżinsową bluzą i prostym trykotem.
- Czy p r z y p a d k o w o nie zapomnieliście o dziecku? - Olga wsunęła
głowę p o d ramię ojca. - Tyle chcecie zjeść? - z niedowierzaniem oceni­
ła zawartość plecaka. - Tak wyjeżdżają emeryci na pielgrzymkę do Zie­
mi Świętej, a nie ludzie w waszym wieku na d w u d n i o w e pijaństwo!
- Oczywiście - przekomarzał się Adam - Ludzie w naszym wieku
biorą tomik Stachury, gitarę, „maryśkę", kostkę smalcu. Podkradają cór­
ce kieszonkowe i z sucharami w kieszeni pędzą na odkrycie n o w e g o .
Najlepiej autostopem.
Zaśmiali się wszyscy, a p o d e k s c y t o w a n a suka, wietrząca atmosferę
sensacji, biegała wokół paczki z kabanosami.
55
- Olgo... - Marta spoważniała.
- Niech zgadnę. - Olga wyszczerzyła zęby i wyrecytowała z pamię­
ci: - „Zamykaj drzwi, nie wpuszczaj n i k o g o obcego, nie b a w się zapał­
kami, gazem, prądem..."
- Ale p r z e d e wszystkim, d z w o ń , gdybyś nas potrzebowała.
- Myślę, że pierwszy telefon w y k o n a m na waszym trzecim kilome­
trze. Zapytam, jak się robi galaretkę z aronii.
- Nie zadzwonisz - przebiegle uśmiechnął się Adam. - Będziesz się
bala, że usłyszymy tenory i basy tych facetów z niemowlęcym zarostem,
co się zatrzymali na półmetku matury.
- Słusznie! - przytaknęła Marta. - J e d y n a twoja nadzieja, że któryś
z nich będzie wiedział, jak się robi taką galaretkę.
- Kto wie? Jeśli na o p a k o w a n i u b ę d z i e przepis? - kpił Adam.
- Ale któryś z nich musiałby u m i e ć czytać! - uzupełniła Marta z uda­
ną p o w a g ą .
- D o b r a - skapitulowała Olga. - T y m razem w a m wybaczam. Ale to
tylko dlatego, że m a m szacunek dla tradycji.
- A co tradycja ma wspólnego z analfabetyzmem? - zdumiał się Adam.
- A to - w p a d ł a mu w s ł o w o c ó r k a - że m u s z ę przyśpieszyć p e ­
w i e n d o n i o s ł y fakt i nie w y p a d a mi kłócić się o m a r c h e w k ę . Zwła­
szcza z m a m ą .
- O Boże. O n a wychodzi za mąż! - b ł a z n o w a ł Adam, ale Marta pa­
trzyła z niedowierzaniem na wyciągniętą w jej stronę rękę córki.
- To... dla mnie? - upewniła się jeszcze.
- Nie będzie cię w Dniu Matki, więc... prezent dostaniesz już dzisiaj.
Marta delikatnie wyjęła z rąk córki piękną, granitową figurkę. Wciąż
milczała, zaskoczona niespodzianką.
- Czarna kotka... - wyszeptała po chwili i wolną ręką przyciągnęła
c ó r k ę d o siebie.
- J e s t e ś c i e smutniejsze od zakończenia „Casablanki" - próbował żar­
t o w a ć Adam, który, choć był twardym mężczyzną, poczuł się trochę nie56
swojo, odgadując intuicyjnie, że w tej splątanej grupie Laokoona nie ma
dla niego miejsca.
- Ona jest z granitu. Tak jak ty, m a m o .
Marta skurczyła się jeszcze bardziej. Chciała coś powiedzieć, jedno
jakieś w a ż n e słowo, m o ż e „przepraszam", ale Olgi już przy niej nie by­
ło. Spojrzała pytająco na Adama. Powstrzymał ją delikatnie.
- Zostaw ją - powiedział. - Długo czekała na takie wyznanie. Po­
zwól jej cieszyć się nim w samotności.
Nikt nie zauważył wtargnięcia Maryjki, która sapiąc z oburzenia,
wsunęła swą siwą głowę przez uchylone drzwi.
- A Maryjce najlepiej nic nie mówić... Niebożątko nasze na łaskę pu­
stej lodówki zostawić, butli nabrać i zapomnieć, że dziecko spłodzili. Ot,
czego nasza Olieńka doczekała.
Maryjka niezgrabnie przechodziła przez paczki p o r o z r z u c a n e na
p o d ł o d z e , usuwając je s p o d n ó g k o ń c e m parasola.
- O, nasza Perełka - ucieszył się Adam. - Co to deszcz pada? - Prze­
straszył się widokiem Maryjkowego parasola.
- J a k i ż tam deszcz - ofuknęła go łagodniej, ujęta „Perełką". - Toż po­
goda piękna, jakich mało!
- A Maryjka z parasolem!
-
A bo toż można wiedzieć, co nasz Pan najsłodszy na to grzeszne mia­
sto ześle, a wiele to dla Niego p o t o p e m dziwkarstwo i pijaństwo pokarać
albo miłości brak do r o d z o n e g o dzieciątka? - No, ale na szczęście niebożątku nic się nie stanie, póki stara niania rękę na plusie zatrzymała.
- Gdzie Maryjka zatrzymała rękę? - chciał ustalić Adam, z przebiegle
p o w a ż n ą miną.
- No, jakże gdzie? Na tętnieniu znaczy się, jakich mało - z godnością
wybrnęła Maryjka i o b r a ż o n a ruszyła do kuchni.
- Adam, nie tak szybko! - strofowała go Marta, pociągając delikatnie za
rękaw trykotowej koszulki. - Jedziesz jak wariat, nawet suka spuściła uszy.
57
- Nie widziałem wyżła z podniesionymi uszami. Pomyliłaś z Kubusiem Puchatkiem - o d p a r o w a ł , zadowolony, że przyszedł mu do głowy
taki literacki argument. Ale już zwalniał, delikatnie biorąc kolejny zakręt.
- Mógłbyś przynajmniej w przybliżeniu powiedzieć mi, jaka jest idea
t e g o spotkania i kto został zaproszony.
- Cel - precyzował w e s o ł o A d a m - integracja zespołu architekto­
n i c z n e g o p o d p r z e w o d n i c t w e m Szymona Kordeja; skład: w s p o m n i a n y
zespół architektoniczny, Majka, k o n k u b i n a Kordeja, żona Balickiego,
znasz ją, moja żona i moja suka. Koniec kropka.
- Konkubina, mówisz? - Marta przypomniała sobie cichą, delikatną
b l o n d y n k ę . Miła, uczynna. - Już w i e m - ucieszyła się - p a m i ę t a m ją
z imienin Szymona. Taka spokojna i nie wadzi nikomu...
- Nie znasz jeszcze Grażki - k o n t y n u o w a ł Adam. - Pracuje u nas od
n i e d a w n a . Myślę, że ją polubisz. Jest sympatyczna. Przyjedzie też p e w ­
nie Węgrowski, kumpel Szymona. O tej ich niby przyjaźni mogłabyś na­
pisać książkę. Nie z n a m bardziej przykrego typa. Od lat zastanawiam
się, co ich o b u łączy.
A d a m zamilkł, zajęty w y p r z e d z a n i e m okazałej furgonetki. Marta za­
m k n ę ł a oczy.
Ludzie Adama... - myślała, p o d d a j ą c się ł a g o d n e m u kołysaniu właściwie ich nie z n a m i nigdy d o t ą d m n i e nie interesowali. Ich klęski,
sukcesy, w y g r a n e czy p r z e g r a n e przetargi, wywiady w telewizji, arty­
kuły ganiące czy chwalące, te tony projektów robionych po n o c a c h za
psie p i e n i ą d z e . J a k a ś nieśmiała firma, sztywno trzymająca się starych
zasad rozliczeniowych. Przeciwnicy n o w o c z e s n e g o biznesu i prywa­
tyzacji. Tytani pracy... Tyle o nich na d o b r ą s p r a w ę wiedziała. A prze­
cież A d a m czasami przez tydzień nie wychodził z p r a c o w n i . Brał do
biura szczoteczkę do z ę b ó w , ręcznik i pled. Jak na strajk okupacyjny.
Dzwoniła, gdy był jej p o t r z e b n y . Ale nigdy nie nalegała, aby wcześniej
wrócił, zostawił w c h o l e r ę jakieś projekty, bo tak n a p r a w d ę p o t r z e b ­
ny jej nie był...
58
- Spójrz na m a p ę . Gdzieś tu musimy skręcić w lewo. Znajdź czerwo­
ną kreskę. Zrobiłem ją flamastrem - poprosił, zwalniając.
Marta z uwagą śledziła m a p ę .
-
J e z i o r k o . . . to chyba tu - ucieszyła się. - A jesteśmy... tu. - Postawiła
kształtny palec na m a p c e . - Druga w prawo - oświadczyła tonem pilota.
Stali na cienistej d r o d z e otoczonej niedojrzałymi krzakami jeżyn.
- Bądź p e w n a , że na Safari z tobą nie pojadę. I daj tu babie m a p ę udawał z d e n e r w o w a n e g o , ciesząc się z zakłopotanej miny Marty.
- Skoro wyprowadziłam cię na m a n o w c e , m u s z ę to naprawić. Co
powiesz o k a n a p k a c h Maryjki i kawie z termosu?
- No proszę, moja sławna żona zarządziła piknik. Małe „sam na
sam". Pamiętasz, kiedy ostatni raz jedliśmy pasztet p o d gołym niebem?
- Na koncercie O m e g i albo... na meczu. Zaraz... Co to był za mecz...
- Marta... - Spojrzał na nią z n i e m y m u p o m n i e n i e m . - Pytałem:
„sami", a ty, że na m e c z u . To ostatnie miejsce, g d z i e c z ł o w i e k jest
sam.
- A nie zastanawia cię - Marta popijała aromatyczną k a w ę - co mo­
gła robić na meczu chluba filologii polskiej? Nie sądzisz chyba, że p o ­
szłam tam dla d w u n a s t u zadziornych frajerów, taplających się bez sen­
su w biocie. Nie przymierzając, jak nasza suka.
- Jedenastu - poprawił Adam, ale oświadczenie żony zrobiło mu
wyraźną przyjemność.
- W jednym się nie mylisz - podjęła Marta. - To było w jakiejś minio­
nej e p o c e . - Westchnęła Marta, wypatrując z utęsknieniem bardziej cie­
nistego miejsca. - Teraz trochę boję się lata. Upał mnie męczy. A pamię­
tasz?... Zawsze lubiłam taką p o g o d ę .
- Spójrz na mnie - Adam pokazał palcem lekko zroszone czoło. Też już nie wytrzymuję wysokich temperatur.
Musimy pogrzebać
w swoich metrykach, staruszko, i przestać się dziwić oznakom... dojrza­
łości! - znalazł właściwe słowo. Ale gdzieś w sobie skulił się i przeraził.
Wiedział, że zaczyna kłamać.
59
Z uśmiechem szperał w piknikowym koszu, ale wystarczyło jedno
spojrzenie na Martę, aby zauważyć, jak bardzo ostatnio zmizerniała. Sie­
działa zamyślona, gryząc źdźbło trawy. Jej zwykle śniada, łaskawie
przyjmująca o p a l e n i z n ę skóra nabrała m a t o w e g o odcienia. Wąskie ra­
miona ginęły w szerokiej przepaści bluzy, jakby nagle za dużej o kilka
n u m e r ó w . J e d n a k najbardziej niepokojąca była twarz Marty. Te oczy,
większe niż zwykle, wpadające w p u ł a p k ę lekko wystających kości za­
różowionych policzków...
- Coś nie tak? - spytała, zaniepokojona.
Zamiast o d p o w i e d z i zobaczyła wycelowany w siebie obiektyw. Na
sprzeciwy było za p ó ź n o .
- No nie... Wiesz, że nie lubię - westchnęła cicho. Nie chciała burzyć
swym n i e z a d o w o l e n i e m panującej między nimi harmonii.
-
J e s t e m fotografikiem artystą. Gdybyś była na moim miejscu, też by
cię podkusiło.
Ze śmiechem wyrwała mu aparat i utrwaliła zdziwioną twarz męża.
- Wyglądasz jak idiota - cieszyła się. - Będę o b n o s i ć się z tym zdję­
ciem na d o w ó d , że nie wszystko mi się w życiu u d a ł o .
Wolno, niechętnie, jakby z obawą, że najmilsze chwile mają za so­
bą, ruszyli do p o r z u c o n e g o w cieniu s a m o c h o d u .
Przed d o m Kordeja wysypał się tłumek wcześniej przybyłych gości.
Witani serdecznymi okrzykami, nie musieli martwić się o plecaki i tor­
b ę . Usłużne ręce chwytały ich bagaże, a miły harmider zwalniał z o b o ­
wiązku oficjalnych p o w i t a ń .
- Marta, c h o d ź tu, Grażka chce cię p o z n a ć - Adam radośnie przed­
stawiał jej koleżankę, a sam ruszył ze słowami powitania w stronę Majki.
Marta z Grażką szły o b o k siebie kamienistą ścieżką.
-
J e s t e ś taka znana... i ładna - o d e z w a ł a się onieśmielona Grażka.
60
Martę ujęły te słowa. Były proste i szczere.
- Dziękuję, ale jak mi się dobrze przyjrzysz, o k a ż e się, że tylko tro­
chę znana. Zresztą, w ten dziwny a n o n i m o w y s p o s ó b . Ludzie bardziej
niż mnie znają z okładek nazwisko Adama. - Uśmiechnęła się do idącej
o b o k dziewczyny.
- Zawsze chciałam cię p o z n a ć - Grażka była zafascynowana żoną
kolegi. Nie wiedziała, na czym polegał urok Marty, bo Koszycka nie na­
leżała do klasycznych piękności i nie zewnętrzne walory sprawiały, że
mogła się p o d o b a ć . Wcześniejsze, z d a w k o w e uwagi Jolki o Marcie nie
nastrajały przyjaźnie, ale budziły ciekawość. Teraz jej opinia wydawała
się Grażce obraźliwa. Było w Marcie coś ważnego, coś, co trzeba uznać,
przyjąć do wiadomości. To wystarczało, aby teraz iść o b o k niej i cieszyć
się łatwą, d o b r ą rozmową, nie mającą nic w s p ó l n e g o Z jakimś skompli­
k o w a n y m światem intelektu, w którym, jak się Grażce przedtem wyda­
wało, Marta musiała ugrzęznąć na wieki.
Marta mówiła z prostotą i wdziękiem o jedynaczce.
- Obiecaliśmy sobie z Adamem, że imię „Olga" wykreślamy na dwa
dni ze słownika. Ale sama widzisz - śmiała się - jak tylko znalazłam w to­
bie cierpliwego słuchacza i wiem, że Adam nie słyszy, zamieniam się
błyskawicznie w histeryczną m a m u ś k ę .
- Nie jestem matką, ale nie sądzę, żebym była inna - Grażka odnio­
sła się ze zrozumieniem do tematu.
- Ale wiesz, Grażko, ja cieszę się z tej histerii. To w p e w n y m sensie
n o w o ś ć w m o i m życiu. - A gdy spostrzegła brak zrozumienia w oczach
dziewczyny, dodała: - Zdaje się, że d o p i e r o teraz dorosłam do roli mat­
ki. Kiedyś byłam uboższa, niepełna. Albo po prostu: nazbyt zajęta sobą
- dokończyła szczerze.
To wyznanie sprawiło, że Grażka jeszcze serdeczniej spojrzała na
Martę, jakby chciała ją zapewnić, że docenia tę samokrytykę, to zbliże­
nie,
które
pozwala osiągnąć stopień tajemniczego porozumienia
w s k o m p l i k o w a n y m języku kobiecych natur.
61
- Zobacz, k t o przyjechał - wykrzyknęła G r a ż k a do stojącej na
g a n k u Jolki. Marta w y p u ś c i ł a z ręki smycz, aby P l a m a , piszcząca
z uciechy, mogła przywitać się ze starą znajomą. Suka n i e p o r a d n i e
p o k o n y w a ł a s c h o d y , obwieszczając swą r a d o ś ć n i e z w y k l e krótkim
o g o n e m . Jolka, o b e z w ł a d n i o n a d o w o d a m i psiej miłości, patrzyła
w k i e r u n k u n a d c h o d z ą c y c h . Z u ś m i e c h e m p o d e s z ł a do Marty, wyj­
mując kosz z jej ręki.
- A gdzie maszyna do pisania? - spytała, tak pół żartem, pół serio,
wpatrując się w trochę z m ę c z o n ą twarz Marty.
- J e s z c z e w bagażniku. Razem z natchnieniem. Co u ciebie? Chyba
ostatnio widziałyśmy się rok temu. Poczekaj, co to było...
- Adama imieniny, p r z e ł o ż o n e na po świętach - przypomniała Jol­
ka uprzejmie. - Ale rok temu nie pytałaś mnie, co słychać, tylko wszy­
scy ciebie o to pytali.
- Czy przynajmniej wymyśliłam jakąś inteligentną o d p o w i e d ź ?
- J a k zawsze - odrzekła Jolka.
- To teraz twoja kolej...
Usiadły na schodach. Jolka wspomniała w kilku zdaniach o chorobie
ojca, o służbowym wyjeździe do Norwegii, który zawdzięczała Adamowi.
- Zrezygnował ze względu na ciebie - wyjaśniła, przyglądając się
Marcie.
- Ze względu na mnie? A niby dlaczego? Nawet nie wiedziałam, że
miał taką propozycję...
Zapadła chwila ciszy, którą szczęśliwie przerwał tubalny głos Szy­
mona:
- Baby, marsz do kuchni z tym miechem! Jeszcze nikt nie ugotował
kiełbasy na słońcu n a w e t w tak sprzyjających w a r u n k a c h . No nie... u d a w a ł z r o z p a c z o n e g o . - Zobacz, Adam, w ó d k ę też grzeją!
Obiecany małżeński pokój był już prawie u m e b l o w a n y . Marta na­
tychmiast poczuła się w nim d o b r z e . Zsunęła buty i lamparcim skokiem
rzuciła się na materac. A d a m ze znawstwem przyglądał się wnętrzu.
62
- Pionierska prostota, wdzięk delikatnej zgrzebności, klimat przytulności i maksymalne wykorzystanie powierzchni - pochwalił. - Trzeba
przyznać, że Szymon zrobił to z głową, no i w zupełnie przyzwoitym ter­
minie - dodał, obliczając, ile mniej więcej trwa b u d o w a .
- Półtora roku, słyszysz, Marta? Półtora r o k u od pierwszej cegły.
No, ale miał ziemię. Część sprzedał, kupił za to materiały. Teraz taka
działeczka p o d Warszawą to gratka... - Wciąż coś kalkulował, d o d a ­
wał i m n o ż y ł w pamięci. - Nie chciałabyś b y ć jeszcze raz p r z e n o s z o ­
na p r z e z próg? - spytał po dłuższej chwili milczenia. Położył się o b o k
materaca, na prostej sosnowej p o d ł o d z e , p o d p a r ł łokciem i spoglądał
na ż o n ę .
- Owszem, ale dla urozmaicenia przez i n n e g o faceta. - Marta z roz­
bawieniem spojrzała na męża. - Nie myślisz chyba...
- A właśnie, że pomyślałem. Zastanów się... Maleńka chatka, my oboje...
- Chatka Puchatka - przerwała mu - babci i dziadka. Ty pierwszy
wspomniałeś o naszych metrykach - dodała i pokręciła przecząco gło­
wą. - Nie, Adaśku, nie w tym życiu. Cieszmy się z każdego dnia. Ale już
nie budujmy nowych murów. Raczej... - rozmarzyła się - pojedźmy
gdzieś razem. Może trochę dalej niż zwykle, ale nie za daleko, i bliżej niż
dotąd. Bliżej siebie...
-
J e s t e ś k o c h a n a - szepnął jej Adam. - Nie zniósłbym myśli, że m a m
pazerną i łapczywą żonę, która mnie zmusza do budowania kolejnego
gniazdka.
Zaśmiali się cicho.
- Mile panie, program jest taki... - Szymon przechadzał się dostojnie
po kuchni, instalując kręcące się po niej koleżanki. - Zaraz, a gdzie Maj­
ka? - przerwał oburzony nieobecnością gospodyni.
- Zajmuje się b a r a n e m i czyści ryby. - Jolka o d g a r n ę ł a włosy
z czoła. - P o w i e d z n a m raczej, gdzie się u k r y ł o pierwsze p i ó r o War­
szawy?
63
-
J o l k a - szepnął błagalnie - nie bądź złośliwa, proszę! Ona tu jest
pierwszy raz. Na p e w n o się nie wyłamie. Nie lubisz Marty, twoja spra­
wa. Ja znam ją dłużej i...
- Uwielbiam to spojrzenie ranionej łani - dokończyła Jolka, mi­
zdrząc się w stronę kolegi.
- Nawet nie miałaby co tu robić - Grażka postanowiła bronić nie­
obecnej. Rozejrzała się po kuchni, jakby szukając a r g u m e n t ó w na obro­
nę Marty. Zamiast nich dostrzegła w drzwiach uśmiechniętą Koszycką.
- Musiałam d o p r o w a d z i ć się do stanu jakiejś używalności. Ale już je­
stem i p o m a g a m . - Była spokojna, z a d o w o l o n a i nic nie wskazywało na
to, że słyszała, o czym m ó w i o n o tu przed chwilą. Sięgnęła po chleb,
przygotowany do krojenia. - Mam się nim zając?
Grażka gorliwie pokiwała głową, a Marta, patrząc znacząco na Szy­
mona, mówiła z d o z ą powagi:
- Tak, szczerze mówiąc, trzeba też zająć się Adamem. Kipi z zazdrości.
Masz w nim, Szymon, wiecznego wroga. Powiedział, że jesteś obmierzły
nuworysz i karierowicz. A dom spieprzyłeś całkowicie. Od piwnicy p o
strych. Leży teraz na górze i płacze. Musisz chyba uspokoić go drinkiem.
- To c u d o w n i e ! - Szymon, zachwycony p o m y s ł e m , znikł.
- No i proszę, p r o g r a m imprezy uległ zmianie. Przyszedł z dyrekty­
wami, a wypadł z butelką. - Jolka kroiła mięso na szaszłyki z determi­
nacją g o d n ą p r a w d z i w e g o rzeźnika.
- Czy ktoś jeszcze przyjedzie? - Miękki c h l e b z trudnością p o d d a w a ł
się dzieleniu, ale Marta radziła sobie dzielnie, dbając, by kromki nie by­
ły za grube.
- Na p e w n o Balicki. Znasz go, ten od urbanizacji. Ma ż o n ę Kryśkę,
która prowadzi jakąś galerię, chyba na Powiślu.
- A Węgrowski? - Grażka oderwała się od przecierania talerzy. - Czy
Węgrowski też będzie? P o d o b n o nie opuści żadnej okazji, żeby się na­
chlać za d a r m o i jeszcze nawrzucać fundatorowi. Jak z n a m życie, przy­
jedzie szybciej od Balickiego.
64
- Wystarczyłaby jedna setna Węgrowskiego, żeby stworzyć imponu­
jący schwarzcharakter i obdzielić nim r o d o w ą sagę - dodała Jolka.
- O m n i e plotkujecie? - Adam cicho zakradł się do kuchni i Jolka po
raz pierwszy szczerze się roześmiała.
- Też n a m temat - o d b u r k n ę ł a ożywiona. - Są ciekawsi faceci!
- Z ekscentryczną osobowością - d o d a ł a Marta.
-
I z bardziej intrygującym charakterem - nieśmiało dołożyła Grażka.
Wszystkie trzy, na pozór p o w a ż n e i skupione, spojrzały na siebie
znacząco.
- J o l e ń k o - Adam udał zdruzgotanego. - To zwierzątko płacze p o d
twoimi paluszkami! Jak taka wrażliwa kobieta m o ż e tak bestialsko ob­
chodzić się ze świnką? Martusiu, a ten chlebek, to dla łabędzi? - Ze stosu
przygotowanych kromek wyjął najokazalszą i prezentował ją z komicz­
nym wyrazem oburzenia. - Majkaa! - zawołał. - Pomocy! Te trucicielki
nie mają pojęcia o kuchni! - Przegoniony celnym uderzeniem ścierki,
z kawałkiem ukradzionej kiełbasy, pobiegł na dalsze oględziny d o m u .
- Wariat - ciepło powiedziała Jolka. Myła ręce w y s m a r o w a n e przy­
prawami, z ukosa spoglądając na Martę. - Wiesz - odezwała się do niej.
- J e ś l i czegoś ci zazdroszczę, to właśnie życia z Adamem.
- Bo też niczego więcej zazdrościć mi nie ma sensu. - Marta kończy­
ła już krojenie. - Poza tą przyjemnością pozostaje świat zwykłych bab­
skich p r o b l e m ó w : choroby, kompleksy i stresy.
- Kiedyś miałam wrażenie... ee, nie ma o czym mówić - rozmyśliła się
Jolka, ale Marta patrzyła na nią wyczekująco, więc dokończyła niechętnie.
- Sądziłam, mówiąc szczerze, że Adam mieścił się raczej na półce z twoi­
mi problemami. To znaczy - zaplątała się - m o g ę się oczywiście mylić...
- Chcesz mi koniecznie powiedzieć, że jestem złą, nie doceniającą
swego szczęścia żoną - pomogła jej Marta. -
I kto wie - zamyśliła się po-
w a ż n i e - c z y nie ma w tym racji... Z pewnością taka byłam... Może nie raz...
Może nazbyt często... - To niespodziewane zwierzenie sprawiało Marcie
wyraźną trudność, ale dzielnie brnęła dalej. - ... każde małżeństwo zaczy3 — Głodna kotka
65
na się bajkowo. Potem fabułę pisze życie, obce, bezwzględne i prześmiew­
cze. Rzecz w tym, żeby w o d p o w i e d n i m momencie przejąć inicjatywę nad
głównymi wątkami. Wiesz, o co mi chodzi? Nie pozwolić bezwiednie, aby
kontrolę nad twoim scenariuszem przejął zbieg okoliczności, kaprysy,
mrzonki, cokolwiek, co w istocie jest niszczące i poza tobą.
Usiadła na w y s o k i m taborecie. Spuściła głowę.
- Nam, jak i innym, przydarzyła się taka utrata kontroli w szaleńczej
p o g o n i za szczęściem, no i było kilka kraks. Nie tak groźnych, ale z mo­
jej winy - dokończyła o d w a ż n i e . - Teraz liżę rany, n a p r a w i a m szkody...
Może jeszcze zdążę d o p i s a ć : „Żyli d ł u g o i szczęśliwie", a ty dodasz: „I ja
tam byłam, miód i w i n o piłam".
Podniosła głowę, sprawdzając, czy została zrozumiana. Jolka milcza­
ła i Marcie w y d a w a ł o się, że trochę złagodniał wypisany na jej twarzy nie­
przejednany wyraz zaciętości, ale jego cień wciąż się błąkał w kącikach
ust, trwających w n i e m y m u p o r z e . Jolka wyraźnie wolała pozostać przy
swoim zdaniu.
- Widzę, że nic z tego... - zrezygnowała Marta. - T r u d n o . Reszta
niech będzie milczeniem, a my spróbujmy o d p o c z ą ć od niemiłych te­
matów, bo Szymon przy całej swojej tolerancji nie wybaczy n a m żad­
nych epistemologicznych rozważań.
- Czy wszyscy już zeszli? - Szymon niecierpliwie stukał łyżeczką
w szklankę z drinkiem. Uspokójcie się! - przekrzykiwał głośne rozmo­
wy. - Kierownik do w a s mówi! - O g r o m n y stół w k o m i n k o w y m salonie
tętnił własnym życiem. Nikt, poza Majką, miłośnie w p a t r z o n ą w Szymo­
na, nie zauważał p o t ę ż n e g o pana d o m u , dopraszającego się o u w a g ę .
- ...Jakbym go widziała! - J o l k a pokładała się ze śmiechu, gdy Adam
sugestywnie naśladował w p ł y w o w e g o inwestora. Relacjonował spotka­
nie, od którego zależało n o w e zlecenie dla firmy.
- Najlepszy był, gdy zostaliśmy sami. Zaczął u p r a w i a ć partyzantkę.
Mówił mi na u c h o : „I miejsce na bideciki, kochaniutki inżynierku, mu66
szą być bideciki. Jak to gdzie? Gdzie pan uważa, kochaniutki. Pan robi
bideciki, ja płacę".
W drugim końcu stołu Balicka skarżyła się Marcie na klientów galerii.
- To już nie są znawcy, jak dawniej. Wiesz, w jaki sposób kupują? Przy­
chodzą i pytają: „Który z tych obrazków jest najdroższy?" Tłumaczę na przy­
kład, że w tej ekspozycji "Struktura ciszy« Osińskiego, świetna rzecz, nawia­
sem mówiąc, i pytam, gdzie ma wisieć, kto będzie oglądał, jaką kolekcję chcą,
a taki facet do mnie: „To już moja sprawa, pani niech pakuje. Tu jest czek, tu
adres, proszę przesłać..." Marta, uwierz, rzygać się chce... Cały problem
w tym, że jak ktoś wie, po co przyjść i o co zapytać, to nie śmierdzi złotówką.
Marta słuchała z uśmiechem. Sugestywna o p o w i e ś ć Balickiej p o ­
zwoliła jej przenieść się do ciasnej galerii, pełnej niewybrednej kliente­
li, której o b e c n o ś ć urzeczywistniała się w znakomitej charakterystyce
nawet tu, przy d ę b o w y m , grubym stole.
- Mów, m ó w ! - Adam zachęcał Szymona, przekrzykując gwar. Przecież wszyscy słuchamy!
-
I nie wyobrażajcie sobie - Szymon nareszcie doszedł do głosu - że
uchlejecie się tu bez zadania sobie trudu p o d p a l e n i a ognia. Strzemienn e g o za spotkanie i do roboty! Ubrać się ciepło, brać michy z żarciem
i wynocha na dwór!
Marta usadowiła się blisko ognia.
Prawie jak na u r o d z i n a c h cioci Zuli - u ś m i e c h n ę ł a się do siebie i n a w e t nie trzeba grać w brydża. - Było jej tu d o b r z e . Wśród przyja­
znych, zaczerwienionych o g n i e m i a l k o h o l e m twarzy. Nikt nie walczył
o dominację, nikt od niej nie wymagał k o n w e r s a c y j n e g o trudu i pełnej
gotowości do intelektualnych p r z e p y c h a n e k . Błogie, słodkie, spokoj­
ne lenistwo - pomyślała, uświadamiając sobie, że wśród tych ludzi
czuje się prawie tak dobrze, jak p o d d o m o w y m p a t c h w o r k i e m .
- I proszę bardzo, kogóż tu widzimy... - obudził czujność Marty
dźwięczny silny głos. Należał do wysokiego mężczyzny idącego raźnym
krokiem w stronę ogniska. Nieco za nim podążała niewidoczna w półcieniu
67
światła smukła postać, bez wątpienia dziewczyna, choć gdyby nie długie,
opadające na ramiona włosy mogłaby uchodzić za chłopca; Stanęli blisko
ognia, witani przez zebranych gromkim śmieciłem i krótkimi okrzykami.
Węgrowski - pomyślała Marta. O t o i on. Bohater naszych czasów.
Tymczasem b o h a t e r poklepywał Szymona, nie szczędząc mu kąśli­
wych u w a g o n o w y c h formach zawodowej integracji.
- Przypatrz się, mała - mówił ironicznie do swojej towarzyszki. - Z ta­
kim harcerskim z a p a ł e m m o ż e się bawić tylko pracownia ostatnich
w Polsce p a ń s t w o w y c h architektów. A ci ludzie - wodził ręką po całym
towarzystwie - to beznadziejne przedłużenie gatunku stachanowców,
którzy niegdyś śpiewali: „Zbudujemy n o w y dom"... Witajcie ideowcy!
Milcząca dziewczyna kiwnęła tylko głową. Usiadła, jakby o b e c n o ś ć
Węgrowskiego zwalniała ją z wszelkich funkcji życia, poza oddycha­
niem. Nikt, z wyjątkiem Szymona, nie kwapił się do r o z m o w y z n o w o
przybyłym, który nie zwracał na to najmniejszej uwagi.
- A my się chyba nie znamy? - Rzucił w stronę Marty zainteresowa­
ne spojrzenie.
- Koszycka - oświadczyła niezbyt głośno, ale w tym m o m e n c i e roz­
m o w y przycichły i głos Marty zabrzmiał wyraźnie, t r o c h ę jak wyzwanie.
- Czy tak m a m do ciebie mówić? - p r ó b o w a ł zażartować Węgrowski.
- Możesz - o d p a r ł a obojętnie.
-
J a jestem Węgrowski. Dla ciebie Michał. G d y b y m wcześniej przy­
puszczał, że pisarki m o g ą być tak ładne, czytałbym n a w e t Harlekiny.
P o w r ó c o n o do przerwanej rozmowy. Ognisko dogasało, ale nikt już
nie dorzucał d r e w n a . Robiło się c i e m n o i zimno, dlatego gdy Szymon za­
rządził odwrót, jego p o m y s ł przyjęto z głośnym a p l a u z e m . Marta cicho
zagwizdała na Plamę. Przekazała Adamowi swój pled i ruszyła w stronę
jeziora na krótki spacer z psem.
- Moje dziewczynki! - wykrzyknął Adam czule na widok Marty
z psem. Trochę zaczerwieniony, radosny, o d e b r a ł od żony kurtkę,
sprawdzając, w jakim wróciła nastroju.
68
- Ty pijusie - żachnęła się wesoło, gdy p r ó b o w a ł pocałować jej
zmarznięty policzek. - Możesz pić, ale wara od seksu!
Weszła w środek ogólnej wesołości, natychmiast dostrzeżona przez
Węgrowskiego.
- Marto - zwrócił się do niej s z a r m a n c k o - tylko ja czekałem, aby
wypić z tobą maleńkiego szczeniaczka - wyciągnął rękę z kieliszkiem.
Z obojętnością osoby przywykłej do w ó d k i wzięła kieliszek i prze­
chyliła prawie do dna.
- C u d o w n a ! - Węgrowski nie spuszczał z niej oczu... - Jeszcze? Podbiegł usłużnie z butelką.
- Nie - odparła kategorycznie. - Po n a s t ę p n y m mógłbyś mi się też
s p o d o b a ć , a po co m a m y oboje przeżywać na trzeźwo rozczarowanie?
- J a k zwykle w centrum uwagi? - Przy niej chwiała się Jolka. - Nie chcesz
ze mną rozmawiać? Masz rację. Zawsze masz rację i wszystko, co chcesz.
O n a m n i e wyjątkowo nie lubi - p r z e m k n ę ł o Marcie przez myśl. Ciekawe, dlaczego? I chociaż rozmowa z Jolką była w tej chwili ostatnią
rzeczą, która Marcie mogła zrobić przyjemność, powiedziała:
- Chcę z tobą pogadać. Wezmę kawałek ryby i zastanowimy się n a d
tym, co cię trapi.
Przesuwały się w głąb salonu, a za nimi podążało jak cień niespokojne
spojrzenie Adama. Znał Jolkę i nie wróżył żonie miłych chwil w jej towarzy­
stwie. Ale też nie wstał, nie pobiegł w ich stronę, aby pod byle pretekstem
zakłócić bliskość obu kobiet. Sięgnął po butelkę i spokojnie zapytał:
- Szymon, a za strych już piliśmy?
- Zniszczyłaś go - p a d ł o oskarżenie. - Zobacz, jak wygląda... Zesta­
rzał się, przestał się śmiać. Kiedyś był najbardziej p o g o d n y m facetem, ja­
kiego znałam... - Wymierzony w Martę palec Jolki niepewnie się kiwał,
wtórując k a ż d e m u jej zdaniu.
Spojrzała na męża. Zaśmiewał się właśnie do łez. Lekko przerzedzo­
na, ale wciąż okazała czupryna, wieńcząca sportową sylwetkę Adama
69
sprawiała, że wyróżniał się z grona mężczyzn n i e u c h w y t n y m chłopię­
cym wdziękiem.
- Spójrz - powiedziała, przenosząc jej u w a g ę na męża. - Przyjrzyj
mu się... Czy tak wygląda nieszczęśliwy, z a n i e d b a n y facet? Nie proszę
cię o miłość, ale b ą d ź sprawiedliwa. D o c e ń moje starania. Trudno ci
uwierzyć, że go k o c h a m , w tym problem, prawda?
- T r u d n o mi uwierzyć, że kochasz kogoś poza sobą. - Ośmielona al­
k o h o l e m Jolka natychmiast pożałowała tej szczerości.
Niezrażona tym Marta dokończyła:
- ... A jednak tak jest. Niezależnie od twoich spekulacji na mój temat.
Nie rozumiem, dlaczego w o b e c mnie jesteś taka agresywna. Ja ci prze­
cież nigdy nie dokuczyłam?
Posmutniała i zamilkła. Jolce zrobiło się przykro. Trzeźwiej spojrza­
ła na Martę, ale w jej oczach, przed chwilą chorobliwie ożywionych, był
już tylko d a w n y spokój. Jolce w y d a ł o się, że to nie Koszycka siedzi
obok, że to jakiś cień Marty kładzie jej rękę na dłoni, że tu, przy kamien­
n y m piecu wygrzewa się jakaś koszmarna p r a w d a , i nagle pożałowała
i siebie, i tej cichej Marty.
-
J e d y n ą trzeźwą istotą jest mój pies. - Marta nie odrywała czujnych
oczu od dogorywającego zespołu r e n o m o w a n y c h architektów. Adam
trzymał się świetnie, zważywszy, że p o d specjalnym n a d z o r e m Szymo­
na walczył z napływającymi wciąż butelkami w ó d k i . Przy stole pusto­
szało. Ktoś się śmiał, ktoś inny był internowany, jeszcze inni wrócili do
czasów licealnych i przeżywali na n o w o „numery", które z każdym ro­
kiem traciły na komicznej atrakcyjności, aby stać się w k o ń c u męczący­
mi rekwizytami z nieistniejącego teatru.
To jest właśnie starość - uznała Marta, próbując wyobrazić sobie Zieliń­
skiego w pierwszej ławce, jak wkłada koleżance prezerwatywę do kalosza.
- A gdyby usłyszeli - myślała - ciche, podstępne pulsowanie zgrubienia
pod moją pachą, wiedzieliby, jak wygląda śmierć. Śmierć z Marty imieniem,
70
z jej palcami, z których wczoraj zsunęła się obrączka, z jej pokłutymi grubą
igłą żyłami. No i twarz. Ona też już należy do śmierci. A przecież nie jest ani
młoda, ani stara. Zwyczajna twarz z pierwszą zmarszczką i uśmiechem na­
stolatki. Któregoś dnia ta zwyczajna twarz, teraz zawieszona na targowisku
życia, zastygnie z utrwalonym grymasem nadziei albo żalu.
Może to zdarzy się jesienią, gdy dojrzałe kasztany będą wystukiwa­
ły na chodniku jej ulubiony rytm. A m o ż e zimą, w kostniejącym mrozie,
w kręgu białych śnieżynek wirujących w o k ó ł dziecinnych czerwonych
policzków.
Marta energicznie wstała. Z d e c y d o w a n y m r u c h e m podeszła do Ada­
ma i nadstawiła swój pusty kieliszek.
- Nie, nie włączaj światła. Tak jest d o b r z e .
Leżeli ogarnięci atramentem nocy. W kącie pokoju z małego radia
dobiegał głos Raya Charlesa, tłumiony krokami ostatnich niedobitków,
opuszczających wyspę rozpusty.
- Zmęczona? - Adam bawił się małą dłonią Marty, wdzięczny, że
przyjechała tu z nim, że teraz leży o b o k i nic jej nie denerwuje.
- Nieco. Nie bardziej, niż po o b r o n i e twojej pracy - dodała i oboje
uśmiechnęli się na w s p o m n i e n i e p a m i ę t n e g o pijaństwa w ich pierw­
szym małym mieszkaniu.
- Trochę boli mnie głowa, ale i tak dzielnie oszukiwałem - pochwa­
lił się jak mały chłopczyk oczekujący uznania.
- Gdybyś nie oszukiwał, to byś nie żył - stwierdziła rzeczowo.
- Zwłoki Węgrowskiego zawisły na umywalce. Jolka uwaliła się na
niedźwiedziej skórze i zasnęła o b o k naszego psa, nawet Balicka... Marta zachichotała. - Balicka wystąpiła z inicjatywą kąpieli, ale skończy­
ło się na prezentacji bikini...
Było im dobrze i sennie. Ray Charles śpiewał już drugą piosenkę,
a na błyszczącej tarczy zegarka Adama duża wskazówka d a w n o prze­
kroczyła przyzwoitą porę snu.
71
- Słyszałaś, co nawrzucał Węgrowski Kordejowi? Śmiał się, że gdy­
by nie ksiądz i nauczyciel, Szymon przesiedziałby młodość na zapiecku,
bo jego rodzice mieli p r z e d w o j e n n e w y o b r a ż e n i e o szkolnictwie. Były
jeszcze opowieści o całej nędzy Kordejowej chałupy, pustych garach,
b r z u c h a c h i kurze...
- O kurze?
- Tak, p o n o ć całe Kordejowe g o s p o d a r s t w o to ten jeden ptak i jego
jajka... Inna sprawa - dodał ciszej Adam - że dzięki tym rewelacjom spoj­
rzałem na Kordeja inaczej. Zobacz, jaką d r o g ę przebył od swojego za­
piecka...
- Szkoda tylko, że z nieodłącznym Węgrowskim. Mógłby znaleźć ja­
kiegoś subtelniejszego biografa - odpowiedziała Marta i spostrzegła ze
zdumieniem, że w tym samym m o m e n c i e o d d e c h Adama stał się na tyle
wyraźny, że bez obrazy można go było określić męskim pochrapywaniem.
Marta pozazdrościła mu tej łatwości, z jaką zasnął. Poza tym czuła się
źle. To cena za u d a w a n i e , za kilka g r a m ó w wypitej wódki, za usilną wal­
kę o p r z y n a l e ż n o ś ć do świata zdrowych - pomyślała.
Łazienka... Gdzie ja ją teraz po nocy znajdę? - zastanawiała się, nie­
chętnie opuszczając ciepły śpiwór. Drzwi l e k k o skrzypnęły i wysunęła
się cicho na korytarz. Zatrzymała się przy s c h o d a c h prowadzących na dół
i trzeźwym spojrzeniem ogarnęła roztaczające się u jej stóp pobojowisko.
Cholera, co ja tu robię - pomyślała r o z b a w i o n a . - Przydałby się ra­
czej w s p ó ł c z e s n y Wyspiański: mieszczanie i c h ł o p i w jednej pigułce, na­
ród u ś p i o n y jak po LSD, jest i chochoł... - Spojrzała w o w a l n e lustro i za­
śmiała się do siebie. Ruszyła w głąb salonu, a n a s t ę p n i e wśliznęła się do
łazienki. Przekręciwszy kontakt, zamarła. Z głębi wnętrza, jak w mister­
nym horrorze, patrzyły na nią dwie pary oczu. Stała o b e z w ł a d n i o n a sce­
ną, która nabierała sensu d o p i e r o teraz, w świetle ostrej jarzeniówki, bi­
jącej po twarzy... Pierwsze oczy, oczy Węgrowskiego, były już spokojne
i cyniczne, z b l a z o w a n e , trochę z m ę c z o n e , ale obojętne. Jak patrzyły
przed chwilą, t e g o Marta nie pamiętała. Ale zapamiętała te drugie, roze72
brane z fałszu, zupełnie nagie oczy. O b n a ż o n e tak s a m o d o s a d n i e jak
piękne piersi, na których w tej chwili spoczywała dłoń Węgrowskiego.
To były oczy Majki: błagające, ale też wyzywające, oczy... głodnej kotki,
w których widać było przerażenie. Światło zgasło.
Marta myła zęby z taką energią, jakby ostatnio robiła to rok temu. Pa­
trząc w lustrzane odbicie, myślała o tym, że profesor położyłby ją dzisiaj
na intensywnej terapii i powiedział: „Droga pani Marto, niestety, tego się
spodziewałem. Pani właśnie nas opuszcza..."
Makijaż robiła długo i starannie. Nie jestem w najgorszej sytuacji pocieszała się przed lustrem - Inni muszą więcej maskować i bardziej
udawać.
- Nieźle sobie wczoraj d a ł a ś - J o l k a patrzyła na Martę krytycznie, ale
z rzadkim u niej u ś m i e c h e m sympatii.
- A dałam - zgodziła się o c h o c z o Marta, sięgając po szklankę soku.
Postanowiła za wszelką c e n ę uratować ten dzień. W drzwiach prawie
zderzyła się z Majką. Nie mogła uciec przed jej niemym spojrzeniem.
Prośbą? Krzykiem? Zapytała ją o papierosa, żeby cokolwiek powiedzieć.
Szymon już wyciągał p a c z k ę w jej stronę.
- Majka nie pali - wyjaśnił. - Zabroniłem. 1 dziwię się Adamowi, że
znosi w d o m u takiego kopciucha.
Majka otarła się o Kordeja przymilnym spojrzeniem, a gdy odeszła,
pozostał po niej odcień łagodności na dobrodusznym obliczu Szymona.
1 Marcie zrobiło się przykro. Przykro i wstyd. Za nich wszystkich, ale nie
tylko za nich. Było jej wstyd za siebie, za tamtą noc, gdy Adam wszedł do
ogrodowej altany. A ona, w tamtą noc, była z mężczyzną, który na imię
miał Robert... chyba Robert. Więc gdy Adam wszedł, Marta wiedziała, że
wie. W dodatku wiedział o niej to najgorsze. Musiał dostrzec jej zwierzę­
ce pragnienie, bo pragnęła tego, jak tylko można pragnąć najbardziej.
Kiedy miałam wszystko, nie miałam nic. Teraz, gdy nie jest mi d a n e
mieć, wiem, co znaczy wszystko - myślała gorzko, zapatrzona w rozmy73
ty brzeg jeziora. Parada życiowych g ł u p c ó w . Nieświadomi swych kro­
ków, n i e p e w n i e balansują na twardym gruncie. Wieczna zabawa w ,.piekło-niebo", ciuciubabka na wierzchołku góry lodowej. Dzieci grzechu...
A ja... - poszukała właściwych słów - ja im tego zazdroszczę, bo sama
nie m a m już czasu. Ani nawet szansy, żeby w d r a p a ć się na tę górę
i krzyknąć: „W tym szaleństwie jest metoda!" I spaść, choćby na d n o sza­
leństwa i c h o ć b y po to, żeby m ó c się jeszcze raz pozbierać.
W czasie gdy Adam pakował śpiwory i doprowadzał do ładu pokój,
Marta podążała o b o k Szymona wąską zieleniejącą ścieżką, ciągnącą się ka­
pryśnie między lasem a jeziorem. Szli wolno, nie męcząc się rozmową
i wzajemną obecnością. Usiedli na pniu zwalonego drzewa, którego stary
konar przytłaczał rachityczne suche zarośla leśnej dróżki, a nie istniejąca
korona, niegdyś okazała i bujna, spoczywała w wodnej, mętnej mogile.
- Zobacz, jak głupio umarło. - Marta p o k l e p a ł a zdrową jeszcze ko­
rę pnia. -
J a k b y nie mogło się z d e c y d o w a ć , po której zostać stronie: zie­
mi czy w o d y , któremu z żywiołów o d d a ć się w pośmiertne władanie...
- Ładnie to powiedziałaś - pochwalił Szymon. - Nawet głupi archi­
tekt od razu wie, że jest na spacerze z pisarką.
- Skoro tak, d o d a m : z głupią pisarką. Z taką, która, jak większość
twoich znajomych, nie m o ż e pojąć f e n o m e n u cierpliwości, z jaką zno­
sisz t o w a r z y s t w o Węgrowskiego, jego uszczypliwość.
- I z n o w u ładnie rzecz całą nazwałaś - zaśmiał się cicho Kordej. Powiedziałaś „uszczypliwość", myśląc: „chamstwo". - Zaśmiał się z sa­
tysfakcją i jasnym wzrokiem objął p o w a ż n ą twarz Marty. - Masz rację.
Moja o d p o r n o ś ć na Michała m o ż e dziwić, bulwersować, ale tylko dlate­
go, że nikt nie wie, w jakich okolicznościach p o z n a ł e m Węgrowskiego,
bo n i k o m u o tym nie mówię. On zresztą też nie. Widzisz ten cypel wbi­
jający się w jezioro? Tam dalej, za k ę p ą tych starych lip? - Szymon mach­
nął ręką w kierunku odległego, p r a w e g o brzegu. - Tam zawsze kąpali­
śmy się latem, bo piasek był najbardziej żółty i ze starego p o m o s t u
74
można było skakać na główkę. A zimą... - Szymon nie patrzył na Martę.
Mówił do siebie, szukał w sobie tego wspomnienia przesiąkniętego
chłopięcym czarem jeszcze teraz, po tylu latach. - ... Zimą przychodzi­
liśmy na łyżwy. Przykręcało się je do butów, kaloszy, co tam kto na no­
gach miał, specjalnymi śrubami, które starsi chłopcy robili u kowala
Świerka. No i po lodzie ślizgaliśmy się z tym samym szaleństwem, póki
c z e r w o n e od mrozu łapy wytrzymywały w parcianych kieszeniach,
a zimno nie zaczęło palić do bólu... Ojciec węgrowskiego b a r d z o o mnie
dbał. Pomagałem najpierw na ich gospodarstwie. To nie było takie zwy­
czajne wiejskie g o s p o d a r s t w o . Mieli d u ż e stajnie, p e ł n o koni, które sta­
ry sprzedawał i na których się znał. Lubiłem te konie. P o m a g a ł e m za dar­
m o , ale zawsze coś się od Węgrowskich przyniosło do d o m u . Szkoła
była jedna. Choć p ó ź n o m n i e zapisali, tak się zaparłem do nauki, że mu­
sieli mnie przenieść do wyższej klasy. Michał był zdolny, ale leniwy.
Matmy nie umiał, więc mu tłumaczyłem. No i z n o w u Węgrowski jakoś
tam o mnie dbał. To był dobry, spokojny człowiek. Ale Michała wycho­
wywała matka... Gdybyś ją widziała! - Zaśmiał się na myśl o czymś, co
wyłoniło się w jego pamięci, a dla Marty pozostało n i e d o s t ę p n e . - O n a
była jak z portretu. Tu wieś, konie, smród łajna, a Węgrowska w pięknej
sukni, śmiertelnie blada wyłaniała się zza o b ó r jak zraniona heroina, nie­
spokojna zawsze i p o d e k s c y t o w a n a . Ładna to była kobieta, ale nosiła
w sobie jakiś smutek. W ogóle nie było w niej życia. Zamiast zawołać sy­
na, mówiła tylko zdumiona faktem, że go ma: „Michale? Michale"? Do­
piero kiedyś, już po wielu latach dowiedziałem się, że była morfinistką,
że kosztowała Węgrowskiego majątek, ale to już inna historia. - Zamilkł.
Marta patrzyła na jego otwartą, milą twarz z wielką sympatią.
- Kiedyś, zimą, poszliśmy na ryby. Cypel był zmrożony jak kamień,
a na lodzie więcej przerębli, niż płotek w jeziorze. Do dzisiaj nie wiem,
jak to się stało. Byłem silny, więc to ja powiększałem otwór, przy którym
najlepiej brało. I nagle cisza. Widziałem tylko nogi. Nogi uciekających
c h ł o p a k ó w i wydawało mi się, że całe jezioro gdzieś się zapada, a jak
75
otworzyłem oczy, nie było już tego nieba, co przed chwilą tkwiło n a d e
mną i tego dnia, który zapowiadał d o b r y polów. Tylko Michał został. Nie
bał się. Wrzeszczał i ciągnął mnie za rękę, którą uchwycił w tym jednym
jedynym m o m e n c i e nadziei. Nabrałem wtedy powietrza. Do dzisiaj nie
wiem, jak wydostaliśmy się na brzeg. Leżeliśmy tam zasapani, zmęcze­
ni. Jak dwaj polarni badacze, którzy odkryli n o w ą p r a w d ę o sobie i o ży­
ciu. On nigdy o tym nie mówił. Nie powiedział ani słowa, jakby to była
tylko nasza sprawa. I tak już zostało. Od tamtej pory zawsze myślałem
i myślę o nim jak o przyjacielu. 1 to wszystko. Teraz ja mu p o m a g a m . Wy­
ciągam go co chwila z życiowych l o d ó w i topieli. Dobrze mi z tym. Nie
chciałbym, żeby cierpiał. W takiej jednej sekundzie lęku, kiedy tracisz
życie, nabierasz o nim dostatecznej wiedzy. Wiedzy, której nie mają ci,
co nigdy nie leżeli p o d lodem. I już wiesz, jak daleko m o ż e sięgać
wdzięczność, ale żeby to pojąć, trzeba tam być, bliżej dna niż... - Szy­
m o n rozejrzał się w o k ó ł i nie dokończył.
- Niestety, świetnie to rozumiem. - Marta zapatrzyła się na niknące
słońce. -
J a też teraz leżę p o d lodem, Szymon... - odpowiedziała cicho,
ale wyraźnie na jego zdziwione spojrzenie. - Już od roku. A od miesią­
ca wiem, że lód będzie grubiał i że nie znajdzie się żaden Węgrowski,
który wyciągnie rękę...
- O czym ty mówisz, Marta?
- O n o w o t w o r z e . O tym, że za p ó ź n o rozpoczęłam z nim walkę i że
przegrywam na własną prośbę. Przypuszczam, że postawiłam cię tym
zwierzeniem w kłopotliwej sytuacji, ale to jest c e n a przyjaźni, o czym
starałeś się mnie p r z e k o n a ć .
Szymon przytulił ją m o c n o i milczał.
- Czy p o w i n i e n e m coś powiedzieć, o coś zapytać? - wyszeptał za­
troskany.
- Nie. - Marta objęła go lekko i uścisnęła wielką, niezgrabną rękę. Nie, Szymon. Tak jest d o b r z e .
76
Warszawa przywitała ich paradą świateł. W powietrzu unosił się
oziębiony n a d c h o d z ą c ą nocą skwar ciasnych ulic, wciąż jeszcze prze­
pełnionych tłumem niedzielnych spacerowiczów.
- Co powiesz o dobrym piwie? Może wyrwiemy się gdzieś na parę
minut? Taka ładna niedziela...
Adam jechał w o l n o , poddając się atmosferze letniego wieczoru. Jak­
by p r o w o k o w a ł go uliczny ruch i przyciągały obiecujące półmroki,
w których skrywały się parasole małych, o g r o d o w y c h knajpek.
- Spałeś cale p o p o ł u d n i e i wyglądasz jak m ł o d y bóg, a ja? - W gło­
sie Marty zaczaiła się jakaś cicha pretensja. - Nie patrzę w lusterko, bo
wiem, k o g o w nim zobaczę, starą, zmęczoną kobietę albo jak wolisz: ko­
bietę bez jutra. Nie wymagaj o d e mnie poświęceń p o n a d siły. Nie chcę
już dzisiaj udawać...
- Udawać? - zdziwił się.
- A sądziłeś, że tego nie robię? Widać rola energicznej żony, upojo­
nej drugą młodością, leży w mojej dramatycznej naturze... Ale każdy
spektakl kiedyś musi się skończyć. Ukłony i owacje już były. Teraz chcę
jak najprędzej znaleźć się w łóżku.
Romantyzm letniego wieczoru rozmył się nagle w świetle reflekto­
rów. Adam też poczuł się zmęczony. Zawstydził się. Zauważył, że od
czasu c h o r o b y Marty wzrosła przerażająco jego witalność. Jakby jej sła­
bość pobudzała jego u ś p i o n e potrzeby. Czul się nieprzyzwoicie silny,
dominujący. Momentami zdawało mu się, że d o p i e r o teraz budzi się
w nim mężczyzna. Bronił się przed tym zagrożeniem dla nich obojga.
Wyciszał swoje fantazje, ale nie mógł im zaprzeczyć. Nie mógł uwolnić
się od myśli, że gdy Marta gaśnie i chowa się p o d kloszem domowej ci­
szy, w nim zaczyna płonąć światło. Budzi się potrzeba życia, nocy, ko­
biet... I jeszcze coś. Ta nieprzyzwoita ciekawość, zanurzająca się jak pe­
ryskop w głąb ludzkiej bezwstydności, którą przecież dotąd się brzydził.
Tak - myślał, lawirując bezpiecznie między pędzącymi samochoda­
mi. - Nadszedł moment rozliczeń. Ona udaje ciepłe, czułe kociątko. Ja -
77
porządnego faceta. Ona jest kocicą. Ja - tygrysem, o którego istnieniu nikt
nie wie. Szkoda, że nie c h c e znać prawdy... Nigdy zresztą nie chciała. Wo­
lała szukać bestii w obcych lasach, a we mnie widzieć tylko k u p ę oswo­
jonego mięsa, miłośnie zapatrzonego w swą panią. Zwykłego burego ko­
ta, mruczącego idiotyczne kołysanki o szczęściu. Dobrze, że przynajmniej
w myślach jestem taki waleczny. - Uśmiechnął się do swej małżeńskiej
odwagi i spojrzał na Martę. Wyglądała fatalnie i poczuł się jak zdrajca.
- Co powiedziałabyś na kolację do łóżka?
Postanowił wrócić na jej kolana jak oswojony kocur.
- Czasami masz d o b r e pomysły - odrzekła, walcząc z ziewaniem. Ten jest prawie tak dobry, jak w y b ó r żony.
Przymrużyła dziecinnie oczy i pomyślała z ulgą, że przynajmniej te­
go faktu nigdy nie zmieni żadna diagnoza. Na zawsze już p o z o s t a n i e żo­
ną Adama. I gdyby b a r d z o chciał, mogłaby także przynosić mu kolacje
do łóżka. Zdziwiła się tylko, że nigdy p r z e d t e m o tym nie pomyślała.
- Będziesz jeszcze czytała? - Adam sięgnął po n o w y a l b u m Gdańska,
podciągając kołdrę tak wysoko, że palce jego stóp wyłoniły się z ciepłe­
go okrycia i Marta pomyślała o nich z czułością, że musi im być zimno.
- Nie. Poleżę sobie.
Zwinęła się w kłębek. Dotknęła palcami chorej piersi, ale skarciła się
za ten gest. Ułożyła się tak, aby widzieć profil czytającego męża. Obser­
w o w a ł a go s p o d p r z y m r u ż o n y c h p o w i e k i p r ó b o w a ł a ocenić, czy to
właściwy m o m e n t na u p o r z ą d k o w a n i e swej wiedzy o Adamie.
Sam pomysł dowodził n o w e g o rodzaju słabości. Bo czy kiedykol­
wiek przedtem Adam zasługiwał na tyle zainteresowania? Zazdrość w ich
małżeństwie była jednokierunkowa. Troska też. Gdyby Marta próbowa­
ła wnikać w te u p o r z ą d k o w a n e zasady ruchu małżeńskiego, bez wątpie­
nia doszłoby do kolizji. Ale dzisiaj... Dzisiaj wiedziała, że ma tylko jego.
No, m o ż e niezupełnie tak. Dojrzała do przekonania, że najlepiej mieć
właśnie Adama, i w tym wyrażała się zasadnicza różnica pomiędzy „kie78
dyś" a „dziś" ich małżeństwa. Najlepiej byłoby do tego „kiedyś" w ogóle
nie wracać. Tym bardziej że powroty prowadziły przez las grzechów
głównych Marty, a spacer po takim lesie, każda zjawa czy upiór z prze­
szłości osaczały ją bolesnym poczuciem winy. Ale była kobietą. Skłonną
cierpieć, rozdrapywać własne rany, przeżyć upokorzenie. I wiedzieć.
Potrzeba tej złej, nikomu niepotrzebnej wiedzy nurtowała ją ze
szczególnym niepokojem od wczoraj. Bo d o p i e r o w łazience Kordeja
uświadomiła sobie, z jaką łatwością i o c h o t ą ludzie są skłonni ryzyko­
w a ć wszystko. A potem, na spacerze, doszła do wniosku, że całe życie
jest jak zamarznięte jezioro, po którym tańczy się w szalonym zapomnie­
niu. Ten cienki lód wyzwala wielkie poświęcenia i wielkie świństwa.
Heroizm i u p a d e k . Ale zawsze coś, co ma p o s m a k niebezpiecznej przy­
gody. Z A d a m e m mogło być p o d o b n i e .
Patrzyła teraz na niego badawczo, próbując odgadnąć, co przed nią
ukrywa. A m o ż e nie ukrywa, tylko milczy, bo nikt nie pyta?
- Adam, czy ty mnie zdradziłeś?
Milczał. Zamknął tylko oczy.
- Pytasz o prawdziwą zdradę?
Poczuła się nagle niezdolna do prowadzenia dalszej rozmowy.
- Chodzi o zdradę. Klasyczną. Ty i o n a . Nie ma chyba nieprawdzi­
wych zdrad...
Znowu zapadła cisza i Marta zrozumiała, co czuł Adam, ilekroć sama
przynosiła taką ciszę. Ciekawe, czy dla Adama ta cisza też oznaczała jakieś
zapachy, dotyki, jakiś szept... Namiętność wzbierającą poczuciem nieza­
spokojonego głodu, potrzebą brnięcia w cudze ciało aż do bólu, do niepo­
trzebnych słów o miłości, które same wymykały się wilgotnym ustom...
Tak. Dla Adama ta cisza oznaczała to s a m o .
- Spotykałem się z pewną... dziewczyną - odpowiedział cicho. - Za
drugim razem poszliśmy do łóżka.
- I jak było? - Tylko Marcie w y d a w a ł o się, że pytanie zadała niefra­
sobliwie, jak przystało na nowoczesną żonę. Adam przyjął milczeniem
79
ten najkrótszy manifest bólu. Bezbronny w o b e c niego i zły, że korzysta
z okazji, by zrzucić dręczący go ciężar właśnie teraz, gdy Marta przesta­
ła być jego przeciwnikiem.
Zapatrzył się w tamte wieczory. Nie szukał w nich usprawiedliwie­
nia. Nie musiał. Szukał w s p o m n i e n i a delikatnej, inteligentnej kobiety,
od której z trudem odrywał się nad ranem.
- Nie było źle - odrzekł bezdźwięcznie, trochę złamanym głosem.
W milczeniu b e z r a d n i e wzruszył ramionami.
- O p o w i e d z o niej - zażądała.
Przez m o m e n t p o c z u ł się nieswojo. Jakby rozmawiał z cieniem Mar­
ty. Dlaczego o to wszystko nie zapytała go wtedy, gdy oszalała na punk­
cie trochę b r u d n e g o , b e z c z e l n e g o studenta. Dlaczego rozlicza go dzisiaj
z tych kilku chwil, dzięki którym przetrwał pobyt w piekle?
-
J a k a była? - Zamyślił się. - Inteligentna, delikatna... Dobra - dodał
niechętnie.
- Kochałeś ją?
- Nie. Nie potrafiłem. I dlatego cierpiałem.
- A gdybyś potrafił? - Szept Marty ciął jak sztylet stare rany.
- Chciałem - przyznał. - Ale k o c h a ł e m ciebie. - Po chwili odezwał
się nieswoim głosem, spoglądając na Martę z o b c y m , dziwnym smut­
kiem w oczach. - N ę d z n e to pocieszenie, prawda? - Delikatnie dotknął
jej twarzy. - Szukałem zemsty, męskiej satysfakcji, k o g o ś bliskiego,
wszystkiego jednocześnie. Znalazłem nad r a n e m rozczarowaną kobie­
tę, która z przyjaznym u ś m i e c h e m poradziła mi psychoanalityka i seler.
Nie wiem, dlaczego seler. Może seler p o b u d z a do uczuć? Zawstydziłem
się i... uciekłem... Ale, przyznaję, tęskniłem do niej.
- Z n a m ją?
- Nie. Jest k o n s e r w a t o r e m zabytków. Byliśmy razem na sympozjum.
Kiedyś p r z y p a d k o w o s p o t k a ł e m ją w miejscu p o z b a w i o n y m choćby cie­
nia romantyzmu. To był warsztat s a m o c h o d o w y .
- A ja? Gdzie ja w ó w c z a s byłam? W Paryżu?
80
- Nie. Nie w Paryżu i nie ze mną. Po prostu ciebie nie było. Przez ty­
dzień, miesiąc, potem dwa. Chciałaś o d e mnie odejść, pamiętasz? Przycho­
dziłaś do d o m u tylko po notatki. I ciuchy. Patrzyłaś na mnie, jak patrzy się
na ścianę, którą trzeba wybić do ostatniej cegły, żeby powiększyć komfort.
Zapytał, czy to pamięta... Ileż by dała, żeby zapomnieć... Żadna ko­
bieta nie zapomni p o d o b n e g o błędu. Raz w życiu zwariowała. Pozwoliła
zasnąć kociemu instynktowi i o mały włos nie przypłaciła tego całą przy­
szłością, utratą resztki godności, rodziny i h o n o r u . Dla zwykłego dupka...
To był jeszcze student. Wprawdzie kończył dziennikarstwo, ale był
gówniarzem i tego faktu nigdy nie da się usunąć z rodzinnej kroniki. My­
ślała, że tak wygląda prawdziwe uczucie. Nie potrafiła bez niego żyć. Bła­
gała. Błagała? Żebrała wtedy o miłość w obskurnej, wynajętej kawalerce.
Próbowała mu gotować. Czekała p o d uniwersytetem, gdy kończył zaję­
cia i śledziła go, robiąc potem awantury o rude i czarne dziewczyny, które
wysypywały się za nim z uczelni. Nie chciała wierzyć, że to koleżanki.
I o długonogie blondynki, poklepywane poufale przy pożegnaniu.
Stała za murem, za drzewem. Spięta i czujna. Gotowa do skoku. Kto
wie, jaki byłby koniec tej sprawy, gdyby po kolejnej scenie zazdrości,
po łzach i gorących słowach przeprosin, nie uderzył jej w twarz. Nad ra­
n e m . Raz, a p o t e m drugi. I jeszcze raz.
Tamtego dnia wróciła i lizała swoje rany, zamknięta przed światem,
a Adam przynosił jej mleko. Jak kotce, c u d e m odnalezionej w m i n a c h
piramidy, po której nie przetrwał nawet fundament.
- To boli, prawda? Bardzo boli. - Adam patrzył na nią spod przy­
mkniętych powiek. - Chyba coś o tym w i e m - westchnął z goryczą. Poszedłem wtedy z tą kobietą, żeby... umieć wybaczyć tobie. Bo ilekroć
cierpiałem, przypominałem sobie mój grzech. To nauczyło mnie p o k o ­
ry i nie tylko... Prędzej od ciebie dowiedziałem się, kogo kocham. Przy­
znaję, żałowałem, że właśnie ciebie. P o t e m nie musiałem już tego
sprawdzać. - Zamilkł i głośno przełknął ślinę.
A wtedy ujrzał nad sobą Martę, jej twarz. Zapłakaną i uśmiechniętą.
4 — Głodna kotka
81
- Boli jak diabli - wyszeptała - ale już nigdy nie będzie bolało. Ani
ciebie, ani mnie.
- Dziękuję - o d s z e p n ą ł uszczęśliwiony, że o n a stara się ratować
tę noc, o d n a l e ź ć to, co razem z jego s ł o w a m i uciekło otwartym
o k n e m . - Wiesz, o czym pomyślałem? Pomyślałem, że warto było iść
z tą kobietą. C h o ć b y dlatego, żeby teraz przeżyć radość twojego
przebaczenia. Bo to jest, Marto, szczególna r a d o ś ć . Tak jak przeba­
czenie jest s a m o w sobie wyjątkowym u c z u c i e m . Najbardziej wysu­
b l i m o w a n y m o d c i e n i e m miłości. Mógłbym się za to z a k o c h a ć dzisiaj
w tobie od n o w a .
Przytulił ją, delikatnie.
Tydzień w y d a w a ł się Marcie za krótki. Jakby go nie było. Nie zrobi­
ła nic z z a p l a n o w a n y c h rzeczy. Poszła jedynie na badania, ale wróciła
po nich p r z y g n ę b i o n a i zła. Od dłuższego czasu spała fatalnie i nie mo­
gła u s u n ą ć c i e m n y c h sińców p o d oczami. Poza tym - schudła.
Wchodziła na w a g ę co drugi dzień. Ubrana. Bez tego d r o b n e g o
oszustwa nie ośmieliłaby się śledzić złośliwej strzałki. Coraz bardziej za­
wiedziona s p a d k i e m wagi, w p a d a ł a do kuchni z silnym postanowie­
niem walki o o d z y s k a n i e bolesnych strat. Wyciągała najbardziej ape­
tyczne
kąski,
ale
po
chwili
pozostawiała
je
na
stole,
zaledwie
nadgryzione, i z n i e c h ę c o n a wracała na swoje stanowisko p o d o k n e m al­
bo na materac. Nie mogła nic przełknąć. Nie mogła myśleć o jedzeniu
bez wstrętu i smutniała na w s p o m n i e n i e czasów, gdy wszyscy z zazdro­
ścią konfrontowali jej apetyt z nieskazitelną figurą.
Granitowa kotka stała o b o k komputera. Marta siadała przy nim, ale
nie miała odwagi spojrzeć na pusty ekran. Patrzyła na kotkę. Milczącą
i wyniosłą, która zastygła na zawsze w kamiennej d u m i e .
Nie odbierała telefonów. Do Adama dzwoniła sama, a Olga nie mia­
ła zwyczaju w y d z w a n i a ć do d o m u .
Któregoś dnia Adam wniósł paczkę.
82
- Wracani z poczty! - krzyczał od progu. - Tu jest coś dla ciebie, ja­
kaś przesyłka!
Z zainteresowaniem oglądała karton. Nigdy nie dostawała paczek.
Zwłaszcza z Warszawy. Ta miała wyraźną pieczątkę stołecznego urzędu
p o c z t o w e g o . Nie była ani lekka, ani ciężka i informowała krzykliwym
napisem, że trzeba obchodzić się z nią ostrożnie.
Zostawiła paczkę. Nie chciała tak szybko rozstać się z czymś, co p o ­
zwoliło jej o d e r w a ć się od codzienności.
- Będziemy zgadywać, co jest w środku, a wieczorem sprawdzimy,
kto miał rację - zadecydowała w e s o ł o .
- Albo nie sprawdzimy, jeżeli to wybuchnie. Przypuszczam, że do­
stałaś b o m b k ę od koła różańcowego za scenę miłosną w „Kochanku pa­
ni M." - śmiał się Adam, zdziwiony tym nagłym p o w r o t e m d o b r e g o hu­
moru Marty. D a w n o jej nie widział tak ożywionej. Od p e w n e g o czasu
Marta przestała nawet wyglądać o k n e m . Tak jakby twierdza, której
w dzień strzegła zatroskana Maryjka, a nocą patentowy zamek z najlep­
szymi referencjami, miała pozostać jedynym miejscem w jej nowym, peł­
nym niepokoju życiu.
I nagle ten szary, p a k u n k o w y papier zwiastujący istnienie zewnętrz­
n e g o świata ucieszył jego żonę, a nawet obudził pierwsze od dawna pra­
gnienie, aby zajrzeć i sprawdzić, co oferuje jej anonimowy dobroczyńca
lub wróg, bo Marta stała się nagle ciekawa, nieufna i niecierpliwa, czyli
taka, jaką w istocie była, jaką poznał na krótkiej prywatce, która dla oboj­
ga trwała dłużej, niż żywot tanich płyt z rockandrollowymi kawałkami.
Paczka pozostała w korytarzu.
Marta przechodziła o b o k niej pod byle pretekstem i zanurzała w nią
oczy, jakby chciała prześwietlić nimi zawartość szarego kartonu.
Wreszcie Adam znalazł nożyczki. Położył je na stole ze znaczącym
uśmiechem.
- Będzie rozsądniej, jak rozpakujesz to w gabinecie. Na wypadek,
gdyby ten czarujący blondyn z „Życia" wysłał ci n o w ą kolekcję miłosnej
83
bielizny... Mogłaby mi się nie p o d o b a ć - wyjaśnił żartobliwie i powrócił
do gazety.
Zręcznie przekroiła sznurki. Mocowała się ze sztywnym opakowa­
niem. W k o ń c u zajrzała do środka. Jeszcze nie wszystko było jasne.
D o p i e r o gdy delikatnie wyjęła niewielkie popiersie, miniaturę dobrze
jej znanej amazonki, podniosła głowę znad paczki i zawołała Adama.
- Dostałam piękny prezent. Zobacz. To a m a z o n k a .
- J a k a a m a z o n k a ? - A d a m z p o d z i w e m wpatrywał się w rzeźbiarskie
arcydzieło. - Amazonki mają jedną pierś.
Marta jeszcze raz przyjrzała się popiersiu.
Miał rację. Rzeźbie nie brakowało żadnego anatomicznego szczegółu.
Pomniejszona do rozmiaru pokojowej ozdoby, figurka zachowała zapa­
miętaną twarz oryginału, którą Marta tak lubiła za biel i smutek. Ale artysta-magik, z a p e w n e z żalu i współczucia, a m o ż e kierowany miłością, przy­
wrócił jej utraconą kobiecość. Jakby chciał powiedzieć Marcie, że wszystko
jest możliwe, że nic nie dzieje się w ostateczności, jeżeli dzieje się tu i teraz...
Zamknęła oczy i zobaczyła twarz Jacka, zadowoloną z pięknego podstępu,
z tego wdarcia się do jej twierdzy rozpaczy i beznadziei. Roześmiała się gło­
śno i Adam wyłowił z tego śmiechu dźwięczne nutki szczęścia.
- No, no - powiedział, kręcąc głową z n i e d o w i e r z a n i e m . - Nigdy nie
sądziłem, że kawałek p i ę k n e g o gipsu, w postaci niezłej kobietki stano­
wi r ó w n o w a r t o ś ć brylantowej kolii! - Zaraz, zaraz, Marta... - odkrył na­
gle ze zdziwieniem - Zobacz! O n a jest p o d o b n a do ciebie!
Marta śmiała się jeszcze, ale już ciszej i p r z e z ten śmiech, szczery
i prosty, Adam usłyszał zapewnienie, że nie o n a była modelką, czego
bardzo, b a r d z o żałuje.
W gabinecie kosmetycznym na ceratowym łóżku, silnie nagrzewa­
nym lampami, leżało się Marcie niewygodnie. Paliła ją twarz, szczelnie
teraz zasłonięta białą strukturą maseczki i rozgrzewana do temperatur,
które źle wpływały na jej samopoczucie. Marta odliczała więc do stu,
84
obiecując sobie, że przy kolejnym przekroczeniu tej granicy pojawi się
pani Anna i uwolni ją od d o b r o w o l n e g o cierpienia. O pani Annie myśla­
ła tak, jak się myśli o aniele z nakrochmalonymi skrzydłami. Dużym, do­
brotliwym, przelatującym nad przepaścią z gromadą dzieci uwięzionych
p o d obiema pachami. Pani Anna jednak nie nadchodziła, a Marta miała
wrażenie, że jej twarz, kawałek po kawałku, rozpuszcza się p o d masecz­
ką. Że skóra mięknie i rozpływa się wolno, niczym pergamin na rozża­
rzonych węglach albo jak słonina, potrząsana ręką matki na starej wypa­
lonej patelni.
P o t e m zobaczyła przyjazny uśmiech. Pojawił się p o d p o w i e k a m i
ukrytymi ciasno za warstwą m o c n o przylegających płatków ligniny.
1 Marcie przypomniał się stary dentysta, mieszkający o b o k ulicy jej dzie­
ciństwa, w poniemieckiej willi po doktorze Mullerze, tym samym,
o którym było głośno w miasteczku, bo p o n o ć zabili go Rosjanie.
Marta lubiła dentystę i myśl o nim kojąco wpływała na obolałą gło­
wę, unieruchomioną warstwą aloesów.
Dentysta przyjechał z Bydgoszczy. Nikt nie wiedział, gdzie przedtem
leczył zęby i komu pomagał pozbyć się spróchniałych szkieletów korzeni.
Przyjmował w starym ośrodku zdrowia. Pojawiał się w nim rano. Zawsze
z psem. Nosił melonik. Rudego spaniela odziedziczył po narzeczonej,
która, jak się później okazało, uciekając z jakimś wojskowym, zapomniała
lub nie chciała zabrać zwierzęcia. Zostawiła go, podobnie jak dentystę,
w dwupokojowym mieszkaniu w Bydgoszczy. Marta znała te szczegóły od
matki. Ta z kolei od pani Aurelki, sprzątającej w gabinecie doktora.
Gdy Marta wychodziła z d o m u do szkoły, często już spóźniona, d o ­
strzegała czarną, niską sylwetkę zatrzymującą się, ilekroć wymagała te­
go psia potrzeba. Biegła zwykle szybko i gdy znalazła się na linii melo­
nika, stary dentysta odwracał g ł o w ę w jej stronę i spoglądał na nią
przyjaźnie. Ona dygała, mówiąc niewyraźnie „eń dobry", a on dotykał
palcami s w e g o melonika, jakby chciał go uchylić przed prawdziwą da­
mą. 1 wówczas się uśmiechał. Tym jedynym w swoim rodzaju, dziwnym
85
uśmiechem, p e ł n y m dobroci dla całego świata, a po chwili odpowiadał:
„Witam uroczą sąsiadeczkę. Życzę miłego dnia".
Marta biegła dalej, ale po tym spotkaniu wypełniała ją nieodmiennie
ta sama dziecinna nienawiść do narzeczonej z Bydgoszczy i ciepła sym­
patia dla doktora, obejmująca również siusiającego z rozmysłem spanie­
la. Nigdy przedtem, a m o ż e i potem, nikt tak się do niej nie uśmiechał
i nie witał jej tak pięknie. Zastanawiała się nawet, jak stary dentysta usu­
wa zęby. Wydawało jej się, że zadawanie ludziom bólu leżało poza gra­
nicą jego psychicznych możliwości i p o z o s t a w a ł o w sprzeczności z po­
g o d n ą naturą dentysty. Pamiętała też pogrzeb. Któregoś z i m o w e g o dnia
miasteczko obiegła sensacyjna wiadomość, że się powiesił. Okazało się
to nieprawdą. Jeszcze jedną krzywdą, jaką ludzie wyrządzili dentyście,
bo powiesić się w m a ł y m miasteczku było g r z e c h e m szczególnie długo
p i e l ę g n o w a n y m w pamięci p o t o m n y c h .
Pani Aurelka o p o w i a d a ł a ze szczegółami, jak księgowa z ośrodka
zdrowia znalazła m a r t w e g o dentystę. Leżał o b o k roztrzaskanych skrzy­
piec na p o d ł o d z e willi Mullera, a o b o k niego w a r o w a ł pies. Ten pies nie
pozwalał n i k o m u podejść do dentysty. A w o c z a c h p o n o ć też miał
śmierć. Musiał ją mieć, bo nawet nie trzeba było go usypiać.
Marta szła na k o ń c u krótkiego k o n d u k t u i niosła o g r o d o w e róże. Że­
gnała pierwszego mężczyznę, który obudził w niej d a m ę . Żegnała sta­
rego przyjaciela, k t ó r e m u nie zdążyła powiedzieć, jak b a r d z o był jej bli­
ski i jak często zakradała się p o d o k n a jego willi, aby posłuchać
rzewnych melodii, płynących z jego skrzypiec. Z tych melodii uwalnia­
ły się tęsknota i smutek. Wypadały z b a l k o n o w e g o o k n a willi w parko­
we krzaki i odnajdywały ukrytą tam Martę.
Dobry i miły c z ł o w i e k . Wrażliwy i delikatny. Piękny człowiek... tak o nim pisała w s w o i m pamiętniku przez n a s t ę p n e lata, gdy leżąc
już w łóżku słyszała p o s t ę k i w a n i a pijanego ojca, jego bełkot, spluwa­
nie do zlewu, aż w r e s z c i e rzężenie, świadczące o tym, że właśnie za­
snął.
86
Głos pani Anny sfrunął z oddali gorącym o d d e c h e m na o b n a ż o n e
ramię Marty.
- I już po cierpieniach - cieszyła się głośno, przesuwając p a r a w a n ,
aby ocenić rozmiar kosmetycznej egzekucji, bez skrupułów w y k o n a n e j
na Marcie. - Bardzo ładnie, dobrze, prześlicznie - chwaliła swe osią­
gnięcia, w o l n o uwalniając kolejne partie twarzy spod maseczki.
Biała kawa już czekała na Martę, przynaglając aromatem, ulatniają­
cym się z białej filiżanki. Spojrzała w lustro.
- Dobrze - oceniła z z a d o w o l e n i e m i g o t o w a na kolejne tortury, tym
razem lżejsze, położyła dłoń na alabastrowym stoliku.
- Zdradziłaby pani starej znajomej swoją dietę. Tak pani schudła.
Może nawet za bardzo, bo nigdy nie było pani zbyt dużo...
- Nie ma żadnej diety, pani A n n o - o d p o w i e d z i a ł a Marta spokojnym,
z r ó w n o w a ż o n y m t o n e m . - Tylko literackie zaległości. Pracuję w takim
stresie, że nie s p o s ó b tyć...
- Och, jak pani zazdroszczę! - Kosmetyczka z zacięciem m a n e w r o ­
wała pilnikiem. - Bo ja, kochana pani Marto, nawet gdybym nie spała
przez tydzień...
Skarżący się na tuszę głos d o m i n o w a ! w ciszy gabinetu, zagłuszał
szlochającą w radiu Whitney Houston i przemykał gdzieś o b o k Marty.
Brzmiał jednostajną, niestrudzoną skargą, w którą Marta nie miała o c h o ­
ty się zagłębiać. Grzecznie uśmiechnięta obserwowała z z a d o w o l e n i e m
przeobrażenia, jakim ulegały jej paznokcie.
Na ulicy cieplej niż pod lampą - pomyślała, szybko zmierzając
w stronę centrum. Żegnana anielskim m a c h a n i e m ramion pani Anny,
wycofywała się z salonu, jak u r a t o w a n e d u s z e opuszczają piekło. W p o ­
śpiechu i z ulgą.
Co dalej? - zastanowiła się, przystając na ruchliwym chodniku. - Kil­
ka nowych, niezłych łaszków, jakieś kosmetyki i prezenty. Najważniej­
sze są prezenty, bo nie m o ż e tam pojechać z niczym. Niech to będą dro­
biazgi, ale ładne, przemyślane.
87
Dla siostry i szwagra... Nic o nich nie wiedziała. Nie miała pojęcia,
jak mieszkają, co lubią, w czym gustują. T r u d n o . Kupi to, z czego ucie­
szyłaby się sama. Z ich dziećmi sprawa jest prostsza... Chociaż nieko­
niecznie. Zabawki? Ciuchy? Książki? Najbezpieczniej byłoby kupić sło­
dycze, ale czy się ucieszą? Pozycja d o b r z e sytuowanej ciotki, która
łaskawie zechciała po tylu latach być ciotką, do c z e g o ś zobowiązuje.
Poza tym c o ś dla Krzysztofa. Zawsze pragnął tylko jej, a tego ofiarować
nigdy mu nie mogła. Zdaje się, że ma ż o n ę . Od n i e d a w n a , od d w ó c h
czy trzech lat. Więc także prezent dla żony. Koniecznie coś atrakcyjne­
go dla p a n i Krajniakowej. Da jej swoje książki, ale to za mało...
Spojrzała na zegarek. Dzisiaj przypomniał jej o tym, że jest ważny i to
był kolejny przyjemny akcent dnia. Ostatnio nie potrzebowała zegarka.
Ciążył jej n a w e t jako przedmiot zbyt praktyczny i przypominający, że jej
czas mierzony jest inaczej.
Do spotkania z Adamem, na które umówili się w pobliskiej restau­
racji, p o z o s t a w a ł o jeszcze d u ż o czasu. Zanim zjedzą w s p ó l n y obiad, ona
zdąży rozejrzeć się po sklepach. Kupi, co uzna za n i e z b ę d n e , a wątpli­
wości rozstrzygnie Adam. W sprawach z a k u p ó w mogła zawsze liczyć na
jego cierpliwość. Poza tym d y s p o n o w a ł d w i e m a cechami, które dla niej
pozostały n i e d o s t ę p n e : z d e c y d o w a n i e m i praktycznością.
Dlaczego teraz, gdy wszystko wydaje się takie łatwe i proste, gdy jest
czerwiec i w k r ó t c e zaczną się wakacje, o n a słabnie i traci siły? Nosi przy
sobie tabletki i kartkę z grupą krwi. Właśnie teraz, gdy nareszcie przy­
stanęła i o d p o c z y w a , jak radził Adam, gdy z k a ż d y m podzieliłaby się
s u k c e s e m i o d d a ł a wszystko... Na tę niesprawiedliwość Marta nie mogła
znaleźć o d p o w i e d n i c h słów.
Nie z n a m ich - myślała z b ó l e m - c h o ć jestem pisarką...
- Niech p a n i przechodzi, zielone! - krzyknął jakiś dzieciak, który jej
n i e p e w n o ś ć wziął za niezdecydowanie, a strach za o b a w ę przed auta­
mi nacierającymi na pasy z piskiem zdzieranych o p o n .
88
Robienie zakupów sprawiało Marcie przyjemność. A jednak po godzi­
nie bolały ją nogi. Po dwóch - również ręce, obciążone sporymi pakunka­
mi. W małej knajpce zamówiła sok pomarańczowy i sięgnęła do kupionej
przed chwilą książki Olbartowskiej. Znała i ceniła Olbartowską, kobietę
odważną w poglądach, niezwykle pracowitą, łączącą w swych utworach ta­
lent z niespotykaną erudycją. Być może z powodu tylu zalet nigdy nie mo­
gła polubić tego płodnego „babochłopa", jak zgryźliwie o niej myślała. Prze­
czytała wycinki recenzji na obwolucie. Zgromadzone tam pochwały ukłuły
ją trochę i Marta musiała przyznać się przed sobą do zawodowej zazdrości.
Spojrzała na tekst. Pierwsze zdanie zabrzmiało dobrze. Drugie jeszcze le­
piej. Z roztargnieniem odrzuciła książkę, ale wróciła do niej niemal natych­
miast, kontrolując spis treści. Zamyśliła się. Wystarczył rzut oka na ten ka­
wałek dobrej literackiej roboty, aby w domu uśmiercić „Kobietę grzechu".
Nie mogę uśmiercić tego, czego nie ma - pomyślała rozgoryczona.
- Dobrze, że nie włożyłam w tę powieść zbyt wiele pracy. Trzeba jeszcze
raz rozważyć wszystko. Olbartowską zawsze czytało się dobrze, ale mnie
też. - Wsunęła książkę do skórzanej torby. - Ją czytają mądrzy, ja jestem dla
wszystkich. Tak kiedyś wybrałam... Albo musiałam wybrać - uzupełniła
uczciwie w myślach. Bo tylko w myślach Marta uznawała przewagę innych.
Postanowiła za wszelką c e n ę odzyskać humor. Zostawiła torby
w szatni i weszła p e w n y m krokiem do najdroższego w tej okolicy buti­
ku. Właściciel z obsługą ukłonili jej się nisko i przyjaznym gestem zapro­
sili do wnętrza.
- Nie pamiętam nawet, jak ich dzieci mają na imię, a ty wymagasz,
żebym orientowała się w ich wieku.
Wolno kończyli posiłek.
- Mają przecież dwie córki i syna - wyliczał Adam. - Ewa już pracu­
je. Skończyła dwa lata temu technikum. Bartek jest mniej więcej w wie­
ku naszej Olgi, a Natalia, najmłodsza, chodzi do siódmej klasy. Chyba
do siódmej - dodał p r ę d k o . Marta patrzyła z niedowierzaniem.
89
- Skąd to wszystko wiesz? - spytała cicho.
- Skąd? Nie w i e m skąd. Z obliczeń, w których nigdy nie byłaś dobra
- tłumaczył się n i e p e w n i e i pamiętając, że najlepszą formą obrony jest
atak, o d p a r o w a ł : - Policzyłem pi razy drzwi, żebyś się nie wygłupiła
z cukierkami.
Nagle roześmiał się głośno. Tak d o n o ś n i e , że przyciągnął zacieka­
w i o n e spojrzenia od sąsiedniego stolika.
- I c z e g o ryczysz? - strofowała go Marta, dziwnie z a d o w o l o n a z tej
wiedzy Adama o swojej rodzinie. - Przestań. Nie widzę w tym nic śmie­
sznego.
- Jak to nie? - upierał się Adam. - Wyobraziłem sobie właśnie, jak
wręczasz Ewie torebkę cukierków, a o n a w ciąży, dostojna i wyższa od
ciebie, dyga i m ó w i : „Dziękuję cioci".
- To w c a l e nie jest śmieszne - o d p o w i e d z i a ł a p o w a ż n i e Marta, aby
w tej samej chwili ulec zaraźliwej wesołości Adama, która zelektryzowa­
ła najbliższy stolik, a p o t e m n a s t ę p n e , wywołując na twarzach siedzą­
cych w o k ó ł ludzi uśmiech p e ł e n zrozumienia.
Trzymali się za ręce, w o l n o mijając kolejne stoiska. Kiedyś często
chodzili po sklepach, po bazarach i targowych halach, szukając cieka­
wych drobiazgów, które sprawiały, że ich mieszkanie miało swój niepo­
wtarzalny styl. P o d o b n i e było z m a ł ż e ń s t w e m . Na początku wymagało
b e z u s t a n n y c h korekt i p o p r a w e k i nagle stało się p o d o b n e do mieszka­
nia: u m e b l o w a n e , g o t o w e . Zniechęcające do dekoratorskich zabiegów,
bo p o r z ą d n e aż do mdłości. I w s p ó l n e w y p a d y do miasta, spacery, za­
kupy nagle straciły sens. D o p i e r o teraz obudził się w Marcie żal za uro­
kiem d a w n o minionych, pierwszych miesięcy małżeństwa. Z jaką rado­
ścią
potrafili
wtedy
cieszyć
się
ze
zdobytej
cudem
książki
czy
reprodukcji. Świętowali takie wydarzenia w przytulnych ciastkarniach.
Zjadali w nich tony n a p o l e o n e k i serników wiedeńskich. A Marta za­
wsze jeszcze zamawiała rurkę z k r e m e m . Taką samą, jaką w dzieciń90
stwie kupowała za dwa złote u Miodka. Pan Miodek był właścicielem
piekarni. Latem sprzedawał też lody w wafelkach. Ale Marta myśląc
„u Miodka", widziała zawsze senną sprzedawczynię w białym czepku
i brzuchy dobrze w y p i e c z o n e g o chleba. Nikt nie kojarzył nazwiska pie­
karza z nim samym. Określenie „u Miodka" odnosiło się b o w i e m wy­
łącznie do drewnianych półek pachnącymi pieczywem n a w e t wtedy,
gdy świeciły pustką.
- Dla Wandy wybrałbym sweter. Tego nigdy nie jest za wiele - mówił
Adam, który w przeciwieństwie do żony nie spuszczał oka ze sklepo­
w y c h witryn. - Zobacz. Ten popielaty z warkoczami. Może być za ob­
szerny, w końcu to sweter.
Gdy Marta posłusznie pakowała do parcianej torby piękny pulower,
Adam przechadzał się już po stoisku ze sprzętem technicznym.
-
J e d z i e s z tam na dobrą sprawę po raz pierwszy. Kup J ó z k o w i apa­
rat fotograficzny. Spójrz, tamta Practika z z o o m e m jest niezła. Sam
chciałbym ją dostać. Co o tym myślisz, k o c h a n i e ?
- No, nie wiem... Trochę droga. Nadwerężę nasz budżet, a to tylko
moja rodzina.
- Nie tylko. Również moja - uciął Adam i poprosił o aparat. Oglądał
go długo, starannie, jakby k u p o w a ł dla siebie.
Wracali o zmierzchu. Marta wtuliła się w wygodny fotel i z przyjem­
nością myślała o minionym dniu. Była szczęśliwa i p o d n i e c o n a tym nie­
c o d z i e n n y m w y p a d e m . Wiozła w bagażniku piękne przeprosiny dla
tych, których zawiodła. Odkryła w sobie nową niecierpliwość. Ach, gdy­
by mogła natychmiast podzielić te prezenty. Rozdać je wraz ze słowami
skruchy,
przeprosin,
prośby o wybaczenie.
I
gdyby ci wszyscy,
o których dzisiaj myślała, przyjęli ją bez potępienia i gniewu. Bez oczu
zaokrąglonych zdumieniem i bez pytań. Najbardziej bała się pytań, bo
prawdziwe odpowiedzi musiały boleć albo budzić złe w s p o m n i e n i a .
Jak dobrze, że m a m Adama... - przemknęło jej przez głowę. W k o ń c u to dzięki niemu nie obróciłam mojego miasta w popiół.
91
Do starannie z a p l a n o w a n e g o wyjazdu zostały dwa dni. Życie Marty
nabrało n o w y c h znaczeń. Kręciła się po d o m u , najczęściej przemierza­
jąc odległość między łazienką a g a r d e r o b ą . Tę odległość wypełniał mdły
z a p a c h delikatnych perfum, a m o ż e mydła, i znaczyły w pośpiechu roz­
r z u c o n e ubrania lub puste wieszaki.
Nigdy tak nie wyjeżdżałam - dziwiła się sama swoim kapryśnym de­
cyzjom
w
sprawie
degradacji
bądź
nobilitacji
kolejnych
strojów.
Uśmiechnęła się p o d n o s e m na myśl, że d w u t y g o d n i o w y pobyt w Pary­
żu nie był dla niej takim wyzwaniem, jak p o d r ó ż do małego Borowa. Usiadła krzyżując nogi. „Cztery ulice na krzyż i cmentarz tyż" - mawiał
o miasteczku Adam, a ona, chociaż śmiała się z tego ironicznego planu
miasta, z t r u d e m powstrzymała falę niechęci do męża, a przy okazji do
wszystkich innych warszawiaków, w których raziła ją zbytnia p e w n o ś ć
siebie, wynikająca z idiotycznego faktu, że u r o d z o n o ich w Warszawie.
Zaczęła chorować na Borów, gdy skończyła piętnaście lat. W tej cho­
robie wyrażała się nienawiść nie do Borowa, tylko do ludzi, którzy przy­
jeżdżali tu z daleka i mieli w oczach ten specyficzny blask wielkiej aglome­
racji, jego śmiałość, dumę, język. Bo Marta bezbłędnie, po kilku zdaniach
odczytywała wielkomiejskość obcych przybyszów. Nawet pochwała z ich
ust, takie rzucone lekkim tonem: „Ładnie tu u was", było upokarzające.
Bo co to znaczy „u was" - analizowała, nie zgadzając się na wyklu­
czenie również jej z tej innej rodzinnej przestrzeni. Zabudowanej beto­
n o w y m i kolosami, szumiącej kilometrami aut, zgrzytającej s z n u r e m
tramwajów. Tramwaje były dla Marty szczególnie w a ż n e i z d u m ą nosi­
ła przy sobie, o ile to było możliwe, s k a s o w a n y na jakiejś wycieczce bi­
let. Ten bilet oznaczał, że ona, Marta, też ma tramwaje i że o n e jeżdżą
r ó w n i e ż dla niej. A gdyby wtedy ktokolwiek chciał być z nią w takim
tramwaju, usłyszałby zachwycony głos przyklejonej do szyby Marty. Po­
wiedziałaby na p e w n o : „Łacinie tu u n a s " i to byłoby w porządku.
Wokół przynależności do Borowa narosło w dziecinnym życiu Marty
wiele nieporozumień. Do p e w n e g o czasu wszystko było proste i oczywi-
92
ste. Marta, odkąd pamięta, mieszkała na ciemnej, pełnej kurników ulicy,
którą ktoś nie wiedzieć czemu nazwał Słoneczną. Ta nazwa rekompenso­
wała podstawowy, astronomiczny niedosyt biegających po kocich łbach
dzieci. Marta biegała najszybciej i zdaje się była wtedy zupełnie szczęśli­
wa. Wspinała się na drzewa, jadła zielone jabłka wykradane z sadu apte­
karza i nic, ale to nic nie zapowiadało jej późniejszych niepokojów.
Aż któregoś dnia wróciła zapłakana, urażona śmiertelnie i nieodwra­
calnie.
- Mówią na mnie Ruska - wyjaśniła zmartwionej matce i zalała się
łzami.
-
J a k a ż ty Ruska! - pośpieszyła z pocieszeniem matka, wycierając jej
umorusany policzek. - My większe Polaki od nich razem wziętych. Ale
stamtąd przyjechali, gdzie ojczyzna dla nas się skończyła. Tęsknota tyl­
ko została i za kościółkiem naszym, i za Najświętszą Panienką z Ostrej
Bramy. Toż wszystko tam polskie było, każdy pies i k a ż d e d r z e w o .
- Ale po rusku mówimy i śmieją się! - nie ustępowała zrozpaczona
Marta.
- Mówimy jak umiemy, a czujemy... po polsku - p o d s u m o w a ł a mat­
ka i posmutniała. - Wojna winna tej ludzkiej biedzie - narzekała, mie­
szając kapustę, jakby problem Marty, który okazał się nagle p r o b l e m e m
całej Europy, a m o ż e i świata, pomniejszył się niespodziewanie do wiel­
kości garnka z kapustą. - Wojna to zrobiła, że ludzie ze swych gniazd
jak ptaki b e z d o m n e odfrunęli. Gniazda własne potracili, ale n o w e zbu­
dowali. We własnym kraju, nie na obczyźnie. Ot, co. -
I jakby się coś sta­
rej matce przypomniało, dodała: - A ty głupia! Cudzym b a c h o r o m wie­
rzysz. My tu musieli przyjechać, a Niemcy stąd w p o ś p i e c h u pakowali
mienie swoje. Im też wojna wycieczku zrobiła, że pożal się Boże. Wsty­
dzić się nie ma i czego - dokończyła. - Twój ojciec porządny, c h o ć pro­
sty człowiek, na niemieckich łzach on dorabiać się nie chciał. Szacunek
dla tych biedaków miał i nic my od Niemca nie kupowali, szachrajstw
nie robili, jak inne.
93
Marta przez kilka dni nie wychodziła na p o d w ó r k o . Miała czas, więc
zaczęła czytać książki, zdziwiona, że c h o ć były dla dzieci, ktoś je napi­
sał takim dostojnym, p i ę k n y m językiem.
Przed p o w r o t e m Adama zdążyła u p o r a ć się z bałaganem. Pakowa­
nie odłożyła na następny dzień. Zobojętniała w o b e c zawartości do p o ­
łowy wypełnionej torby, z ulgą w y n o s z ą c ją do garderoby.
- Telefon! - krzyczał od progu Adam.
Marta już wcześniej usłyszała wibrujący sygnał, cierpliwie dobiega­
jący z gabinetu.
- Koszycka - powiedziała do słuchawki, obwieszczając na migi ra­
d o ś ć z p o w r o t u męża. - Jolka? - ucieszyła się i spoważniała niemal w tej
samej chwili. - Oj, tak mi przykro... Kiedy to się stało?
Adam już był o b o k i pytająco spoglądał na Martę.
- Tak, oczywiście. Załatwimy to natychmiast... Mam taką nadzieję...
P o w i e d z tylko, o który szpital c h o d z i . Dobrze. Czekaj na telefon i nie
martw się, nie jesteś sama.
-
J o l k a ? Nie było jej dziś w pracy. - Adam pocałował Martę w poli­
czek.
- T a k . Ma problem. Nie chcą przyjąć jej ojca do szpitala. - Marta prze­
rzucała kartki terminarza. - Zaraz... gdzie ja u p c h n ę ł a m ten n u m e r do
Kwiecińskiego...
- Kto to jest Kwieciński?
- Ciesz się, że nie wiesz. Sława od zawałów. O, zobacz... Tu zapisa­
łam. Do pracy i do d o m u . .
- Miałaś jakieś kłopoty z sercem?
- Nie kpij, bo ci powiem, że k a ż d a baba na sam jego widok m o ż e
mieć takie kłopoty. Ja ich u n i k n ę ł a m . Ale to d o p r a w d y graniczyło z cu­
d e m ! - d o d a ł a przekornie.
- Co się właściwie stało?
94
- Ojciec Jolki jest po zawale. Znalazła go rano nieprzytomnego.
W łóżku czy o b o k łóżka. Sama chyba nie wie. W jej głosie słychać tylko
przerażenie i strach.
Nie przeszkadzał żonie. Poczuł do Marty wdzięczność za to, że ener­
gicznie i bez komentarzy rozwiązywała teraz p r o b l e m Jolki. Robiła to
z troską i zaangażowaniem, jakby stary Wachowicz był dla niej kimś
ważnym, a przecież nie widziała go nigdy na oczy. Patrzył na uśmiech­
niętą Martę, wyobrażając sobie, że walczy o niego. I to też było miłe.
- Jolka? - Marta rzeczowo, bez cienia wyższości, tłumaczyła dość
skomplikowaną p r o c e d u r ę umieszczenia emeryta na szpitalnym łóżku.
- Zajmie ci to... - spojrzała na zegarek - n o , m o ż e cztery godziny, czyli
o k o ł o dwudziestej nastawiam w o d ę na k a w ę i czekamy. Wpadnij... Od­
poczniesz trochę.
-
J a k pomyślę o konkurencji, odechciewa mi się wszystkiego - wy­
znał Kuba, wpatrując się w warkoczyk, okalający jasną twarz Olgi. - Kie­
dyś chciałem być lekarzem. To fakt - mówił zamyślony. - W dzieciń­
stwie c h o r o w a ł e m na przewlekłe anginy i wiecznie dostawałem
zastrzyki. Obiecałem sobie, że w przyszłości b ę d ę się mścił na całym na­
stępnym pokoleniu b a c h o r ó w chorych na anginę.
- Dosyć specyficzne podejście do idei zawodu, p a n i e doktorze - za­
śmiała się Olga.
- No właśnie. - Poklepał znoszone dżinsy. - Potem był okres wiel­
kiego altruizmu: chorzy na AIDS, narkomani, a po nim marzenie o nie­
śmiertelności. Mojej nieśmiertelności! - wskazał na siebie ręką i przyjął
d u m n ą postawę. - Jakaś szczepionka, lek na raka, a w najgorszym wy­
padku: zwycięstwo nad beznadziejnym przypadkiem cholery albo innej
dżumy... A gdy już zwyczajnie, tak dorośle myślałem o medycynie, mia­
łem wrażenie, że to matka o niej myśli i że jej bardziej zależy na białym
kitlu, niż mnie. To p o t w o r n e , jak odkrywasz, że ktoś decyduje za ciebie
i steruje twoimi marzeniami...
95
- To nie tak, Kuba... Twoja mama po prostu wie, o czym marzysz.
Uznała m e d y c y n ę za słuszny wybór, więc go akceptuje. P o d o b n i e jak
nasza biologica. Ona tobie j e d n e m u w całej klasie wróży sukces na eg­
zaminach, odsyłając pozostałych na pedagogikę albo... do diabła.
Zdasz! To nie ulega wątpliwości. Gdybym w polowie była tak dobra jak
ty... - dodała s m u t n o .
-
J e s t e ś lepsza, niż myślisz! Powtórzymy dziś a n a t o m i ę . Genetykę
zostawimy na jutro...
Olgę ucieszyło to ożywienie kolegi. Ostatnio często ulegał nastrojom,
które nie zachęcały ich do pracy. Włączali głośniej magnetofon, popijali
czarną kawę, zjadali tony kanapek, a rozłożone skwapliwie notatki cierpli­
wie czekały. Oldze trudno było się skupić w surowym, prawie ascetycz­
nym wnętrzu, zdradzającym u p o d o b a n i e kolegi do ładu i prostoty. Myśla­
ła częściej o Kubie niż o zawiłościach rozwoju komórki. Kuba na szczęście
nie zauważał m o m e n t ó w , gdy jej uwaga przenosiła się z podręcznika
w niebezpieczne rejony delikatnych dziewczęcych wyobrażeń.
- Myślałam, że jest inaczej, że jak przez tyle lat mieszkasz p o d jed­
nym dachem z chorobą i samotnością, to już wszystko o nich wiesz... - Jol­
ka prawie mechanicznie wypiła koniak. - Czasami, jak wracałam zmęczo­
na albo zła, modliłam się, żeby milczał... Żeby obraził się na mnie i zamilkł...
A wczoraj rano, jak się nie odzywał i wiedziałam już, że stało się coś niedo­
brego... Przeraziłam się. On milczał, a już mi go brakowało. Leżał zwinięty
z bólu w tej swojej pościeli, a ja poczułam, że już go tam nie ma. Okropne...
- wzdrygnęła się, a Marta szybkim ruchem napełniła pusty kieliszek.
- Myślę, że to r o z u m i e m - powiedziała. - Ze mną też tak było. Z mo­
im ojcem...
Spojrzenie Jolki wyrażało zdumienie, zdradzające, że Jolka nigdy nie
myślała, że jest lub był ktoś taki, jak ojciec Marty. Bo dla Jolki Marta wzię­
ła się z doskonałości, z której w y w o d z ą się kobiety, mające wszystko, co
najlepsze.
96
- Mój ojciec... - Marta zamknęła oczy, aby wywołać z zamierzchłych
w s p o m n i e ń o b r a z siwego, zgarbionego starca, p o c h y l o n e g o nad szero­
kim stołem z centymetrem wijącym się w o k ó ł chudej szyi. - Był kraw­
cem, a pił jak szewc! - Zaśmiała się z p r z y m u s e m . - Baliśmy się jego p o ­
wrotów
z
bani.
Chodził
tam
codziennie.
Nie
był
wprawdzie
awanturnikiem i nigdy nie zrobił n a m krzywdy, ale matka tak rozpacza­
ła, gdy pijany stawał w drzwiach, że do dziś p r o b l e m alkoholowy koja­
rzy mi się z trzeźwą, wrzeszczącą w niebogłosy kobietą.
- Nie wiedziałam - wymamrotała zawstydzona Jolka. Poczuła się
winna, jak uczennica, złapana na słodkiej niewiedzy.
- Nikt t e g o nie wie. - Marta przyglądała się Jolce z sympatią. - Bo to
jest temat na książkę, ale nie do zwierzeń. Książkom wystarczy wy­
obraźnia, a zwierzenia wymagają odwagi - westchnęła i opowiadała da­
lej tym samym, p o z b a w i o n y m ekspresji głosem. - Mój ojciec umierał
głupio, prawie w rynsztoku. Przynieśli go do d o m u k u m p l e . Targali
przez pól miasta, zamiast zaprowadzić od razu na p o g o t o w i e . Do szpi­
tala trafił za p ó ź n o , ale on już miał takiego p e c h a . W jego życiu zawsze
na wszystko było za p ó ź n o . Wiesz, on na przykład świetnie grał. Mógł­
by zostać pianistą, ale spóźnił się o całą wojnę, a m o ż e nawet o cały
wiek? Jak się rodziliśmy, był już s c h o r o w a n y m , przegranym starcem. Oj­
c e m też został za p ó ź n o , bo nie zdążył z miłością. J e g o pierwsza narze­
czona miała nieszczęście urodzić się Ż y d ó w k ą . Grali p o n o ć p i ę k n e du­
ety. Bluma P e r e l m a n n na skrzypcach, on na pianinie. Potem ojciec żył
bardziej pamięcią o tych duetach niż z moją matką. Dobrą z gruntu ko­
bietą, ale nie pasującą do niego. Jak t o p o r n y bucik na słoninie nie pasu­
je do delikatnego, męskiego lakierka. Kochałam go i nienawidziłam. Ale
jak go zabrakło, zrozumiałam, że nikt taki już się w moim życiu nie p o ­
wtórzy...
- I dlatego traktuje się mnie w tym d o m u jak n ę d z n ą replikę teścia!
- Adam wniósł dymiące miseczki z żurkiem i rozstawiał je na stole, a Jol­
ka poczuła się jak u siebie. Doszła do wniosku, że po raz pierwszy jest
6 — Głodna kotka
97
U obojga Koszyckich jednocześnie, a m o ż e nawet t r o c h ę bardziej u Mar­
ty, która teraz skupiła cale swe zainteresowanie na niestarannie pokro­
jonym pieczywie. J a k b y to o n o było tym szczególnym p r o b l e m e m ,
z którym zmierzyć się muszą szczęśliwi na ogół ludzie.
Jolka bezradnie i z trwogą rozglądała się po szpitalnej sali. Rząd iden­
tycznych łóżek, cicho postękujących, szeleszczących białymi okryciami,
trwał w logicznym p o r z ą d k u , jakby to nie były łóżka, a zdyscyplinowani
żołnierze, śledzący nieufnie czającego się, niewidzialnego wroga.
- J o l e ń k a ? - dobiegł ją s p o d ściany cichy piskliwy głos. - J o l e ń k o , to ty?
- Hej, tato - szepnęła, tarmosząc dziecinnie s u c h e ramię, ukryte
w ciepłej flaneli. - P e w n i e myślałeś, że o tobie z a p o m n i a ł a m , a ja błądzę
po tym molochu już g o d z i n ę i klnę na wszystkich b u d o w l a ń c ó w świa­
ta. Tylko mi nie m ó w , że sam b u d o w a ł e ś to szkaradztwo! - Rozejrzała
się po wnętrzu i już z u ś m i e c h e m spojrzała na ojca. - Przyniosłam tylko
to, co lubisz - zastrzegła się, wyciągając z torby o w o c e i sok.
Zrezygnował z protestów, osłabiony jeszcze i zniewolony ciężarem
n o w e g o kłopotu. Patrzył na nią z miłością i d u m ą . Z niedowierzaniem,
że w tym całym zamieszaniu, jakiego ostatnio był autorem, spełniło się
jego największe m a r z e n i e i o t o teraz córka, jedyna radość w nadwerężo­
nym pracą życiu, siedzi o b o k i obiera mandarynkę. Poczuł się tak dobrze,
że próbował usiąść, ale Jolka nie chciała nawet o tym słyszeć, widząc to,
c z e g o on nie mógł zobaczyć: zmizerowaną, w y m ę c z o n ą przeżyciami
twarz, zbyt kruche i b e z w ł a d n e jeszcze ciało, n i e z d r o w e rumieńce. Sła­
bość i b e z b r o n n o ś ć wyzierała z całej postaci Wachowicza i stanowiła wy­
starczający p o w ó d , aby tu leżał, p o d czujnym o k i e m czarnej, ruchliwej
pielęgniarki, która teraz kręciła się przy sąsiednim łóżku i sprawnie zmie­
niała kroplówkę. A przecież było jeszcze serce... To o n o , z b u n t o w a n e
i nieposłuszne, u p o m n i a ł o się o Jolki miłość. Bo p r z e d t e m Jolka nie my­
ślała o ojcu w kategoriach miłości. Był oczywistym p o d m i o t e m jej samot­
ności, do którego się wraca po całym dniu, z którym s p ę d z a się urlop al98
bo niedzielne popołudnia, je posiłki. W tych wszystkich d o k o n a n i a c h
miłość nie stanowiła n i e z b ę d n e g o uzupełnienia. Dopiero teraz, gdy zo­
stała p o d d a n a bolesnej próbie, objawiła się jako coś oczywistego.
Przyjaznym gestem przywołała zwinną pielęgniarkę.
- No, teraz już wiemy, co p a n u leży na serduszku. Piękne dziewczy­
ny... Nic dziwnego, że nie wytrzymało - uśmiechnęła się porozumie­
w a w c z o d o Jolki.
- To moja córka - tłumaczył się piskliwie Wachowicz. W jego głosie za­
brzmiała duma, która dla Jolki zawsze była krępująca. Dzisiaj jednak nie.
- Sama chciałabym być pańską córką. Ojciec pani to nasz pupil - wy­
jaśniła Jolce, poprawiając pościel. - T y l e w p a n u Wachowiczu ciepła, że
przychodzimy się ogrzać! No i nie wypuścimy p a n a tak p r ę d k o . Jak już
będzie narzekał i grymasił, wróci do d o m u , ale nie prędzej.
- Oj, to nigdy nie wróci. Nie umie narzekać! - J o l k a udawała b a r d z o
zmartwioną.
-
J a k to nie umiem? - Wachowicz wyraźnie przejął się swym losem.
- Ty, J o l e ń k o , przecież najlepiej wiesz, jaki b y w a m nieznośny...
- Nie c h c ę w a m przeszkadzać. - Matka Kuby stała w uchylonych
drzwiach. - Ale zabrakło mi w mieście pieniędzy i nie kupiłam wszyst­
kiego. Załatw to, Kuba, szybciutko.
Olga drugi już raz towarzyszyła pani Madeckiej w kuchni. Lubiła tę
spokojną, z r ó w n o w a ż o n ą kobietę, która pasowała do jej wyobrażeń
o idealnej matce. Była ciepła, łagodna, wyrozumiała i o d c z u w a ł o się, że
nie oszukuje, że po prostu taka jest. Z trudem radziła sobie z drożyzną
i dlatego Kuba k a ż d e g o lata pracował. O d d a w a ł jej większość zaoszczę­
d z o n y c h pieniędzy, tylko część przeznaczając na jakiś luksusowy ciuch
lub sprzęt, o którym marzył. Potem zwierzał się Oldze ze swych wątpli­
wości, bo je miał i często przysłaniały mu radość ze zdobytych w takim
trudzie rzeczy. Tylko Olga znała wstydliwe tajemnice Kuby. Schlebiała
jej ta szczerość, wpisana w ich szkolne, koleżeńskie porozumienie.
99
Dogadujemy się, bo oboje jesteśmy o d m i e ń c a m i . Implantami samot­
ności na tym s z k o l n y m p o d w ó r k u - myślała, oceniając z g o d n o ś ć poglą­
d ó w swoich i Kuby we wszystkich niemal s p o r n y c h kwestiach, jakie nie­
sie licealne d o ś w i a d c z e n i e . Ta z g o d n o ś ć jeszcze bardziej oddzielała ich
od reszty klasy i oboje zdawali sobie z tego s p r a w ę .
- Lubisz kuchnię, Olgo? - Madecka życzliwie przyglądała się tej cichej
i poważnej koleżance syna. Przypominała trochę ją samą z czasów matu­
ry. Myśl o tych szczęśliwych czasach od dawna nie odwiedzała małego
mieszkania Madeckich. Nie było w nim miejsca na szczęście, które trwało
zbyt krótko... Madecka uczyła matematyki i znała współczesne dziewczy­
ny. Najstarsze z jej uczennic miały zaledwie po piętnaście lat, ale większość
z nich zdążyła już skutecznie zamaskować swą niepełnoletniość. Madeckiej jakoś specjalnie to nie przeszkadzało. Toteż przymykała o k o na wy­
skubane brwi, farbowane włosy i krzykliwe paznokcie. Wymagała jednak
bieglej orientacji w p r a w a c h rządzących rzeczywistością liczb. W tym jed­
nym nie przejawiała żadnych oznak tolerancji i kierowała się żelazną kon­
sekwencją.
Mogłyby brać przykład z Olgi - myślała teraz, p e ł n a p o d z i w u dla jej
dziewczęcej u r o d y , jeszcze nienaruszonej ż a d n y m szaleństwem. Zau­
ważyła z przyjemnością, że również w ubiorze Olga nie przejawia skłon­
ności do ekstrawagancji, k o n s e k w e n t n i e prezentując za o b s z e r n e o dwa
n u m e r y flanelowe koszule albo trykotowe koszulki.
- Z tą kuchnią jest różnie - mówiła Olga, płucząc ręce. - Bywają dni,
że z niej nie w y c h o d z ę , bo to frajda przygotować jakąś niespodziankę.
Mama prawie w o g ó l e nie gotuje, ale jest wielkim ł a k o m c z u c h e m i mu­
szę przyznać, że d o b r z e reaguje na to moje dożywianie. Ale zdarzają się
cale tygodnie strajku. Wówczas nie w c h o d z ę do k u c h n i . Nawet, gdyby­
śmy wszyscy musieli to przypłacić śmiercią g ł o d o w ą .
-
I w jaki s p o s ó b jej unikacie? - grzecznie zainteresowała się Madecka.
- Ojciec przynosi pizzę. Gdy ją zjadamy, jest święcie przekonany, że
sam ją upiekł.
100
- Powiedz mi... - Madecka zamilkła, ale zachęcona spojrzeniem
dziewczyny, podjęła r o z m o w ę . - Powiedz, czy nie odnosisz wrażenia,
że Kuba jest ostatnio wiecznie z d e n e r w o w a n y , taki rozdrażniony, a na­
wet... niemiły? - zakończyła z ulgą, jakby pytała o coś bardzo nieprzy­
zwoitego i wstydziła się swej ciekawości.
Olga nie od razu odpowiedziała.
- Tak... - odrzekła w końcu. - T e ż o d n o s z ę takie wrażenie. Wprawdzie
w o b e c mnie Kuba nigdy nie był niemiły... Jesteśmy tylko znajomymi i spo­
tykamy się niezbyt często, ale zgadzam się z panią. On się trochę zmienił.
Myślę, a nawet jestem pewna, że przeżywa stres przed egzaminami. Wie,
że powinien je zdać. Jest świetny i samodzielny. A jednak pozostaje nie­
p e w n o ś ć , obawa, że będą lepsi. On się boi... Boi się panią zawieść...
- Wobec tego myślimy p o d o b n i e - s z e p n ę ł a Madecka. - On się istot­
nie boi. Boi się zawieść n a s obie...
Olga znieruchomiała, a w jej o c z a c h zapłonęła maleńka iskierka
szczęścia. Zgasła jednak natychmiast, gdy gwałtownie trzasnęły wej­
ściowe drzwi, a z korytarza dobiegł głos Kuby z wyraźną pogróżką:
- Mam nadzieję, że kawa już dymi! - krzyczał od progu. - Bo jeśli
nie, to ostatni raz w życiu d a ł e m się wykiwać!
Uśmiechnęły się do siebie, jak d w i e licealistki, które d o z g o n n i e p o ­
łączyła wspólna tajemnica.
- Lubię twoją m a m ę . - Olga włączała płytę z przebojami muzyki kla­
sycznej, jedyną w zbiorach Kuby, umożliwiającą n a u k o w e skupienie.
- O n a też ciebie lubi - odrzekł p o w a ż n i e Kuba. - A nawet myśli...
No... Wiesz...
- Nie w i e m - odpowiedziała b e z w z g l ę d n i e i wlepiła w Kubę migda­
ł o w e spojrzenie.
Zmieszał się, zawstydził.
- Myśli, że ja ciebie też, no i że ty... - spojrzał błagalnie na Olgę.
- Ale to oczywiście nieprawda? - Jej oczy śmiały się prawie głośno.
101
-
J a s n e , że n i e p r a w d a ! - przytaknął skwapliwie i zaczaj w pośpiechu
przerzucać p o r z ą d n i e u ł o ż o n e notatki.
- P ó ź n o dziś wróciłaś, a ja jutro wyjeżdżam - poskarżyła się Marta,
patrząc z w y m ó w k ą na c ó r k ę . - Nie zdążyłyśmy n a w e t wypić wspólnie
herbaty...
Dalsze pretensje utknęły gdzieś w drodze, bo Olga jednym susem
znalazła się przy matce i roześmiana, uściskała ją m o c n o . Marta instynk­
townie wyczuła, że ten nagły przypływ czułości ma niewiele wspólne­
go z nią samą.
- Wygląda na to, że jesteś szczęśliwa - z d e c y d o w a ł a p o w a ż n i e ,
a rzut oka na roześmianą twarz Olgi potwierdzał w pełni tę u w a g ę . Za­
ufała macierzyńskim p r z e c z u c i o m i dodała: - Wygląda na to, że jesteś
z a k o c h a n a . I byłabym głupia, nie domyślając się, że z wzajemnością.
Czy tak?
- Tak m a m o , tak... - Olga nie przestawała się u ś m i e c h a ć . - Cieszę
się, że właśnie dzisiaj Kuba coś wspomniał... no... zasugerował...
- Zasugerował, że się w tobie buchnął? - pomogła jej domyślnie Marta.
- Mniej więcej - oceniła lapidarnie Olga.
- Co mniej, a co więcej? Z n o w u mnie wkurzasz. Tak d ł u g o cię nie
było, że mogłaś z nim ustalić, czy kocha mniej, czy więcej. To w b r e w p o ­
z o r o m istotne!
Śmiały się obie. W k o ń c u Olga stwierdziła radośnie:
- No to ci p o w i e m , że więcej, a na herbatę nigdy nie jest za p ó ź n o .
Powtarzasz to prawie codziennie, a czasami nawet o czwartej nad ranem.
Ruszyły obie do k u c h n i . Cicho, aby nie o b u d z i ć Adama, który stra­
cił kontrolę nad ilością goli w transmitowanym m e c z u , a biegający po
ekranie piłkarze, m i m o p r e z e n t o w a n e j pracowicie wysokiej formy,
d a w n o przestali go interesować.
CZĘŚĆ II
- Czy coś się stało?
Agnieszka z niepokojem podeszła do męża. Trzymał jeszcze przy
uchu s ł u c h a w k ę telefonu, ale milczał i w i d a ć było, że rozmowa już się
skończyła. - Kto dzwonił? - pytała p o d e n e r w o w a n a . - Proszę, uspokój
mnie. Przecież widzę, że coś się stało...
- Nic się, Agnieszko, nie stało. Dzwonią d u c h y przeszłości - o d p o ­
wiedział i uśmiechnął się tajemniczo.
Wzruszyła ramionami. Nie zawsze umiała rozmawiać ze swoim dziw­
nym m ę ż e m . Trochę marzycielem, trochę filozofem. Sama, choć była po­
lonistką i miała wszelkie predyspozycje, żeby błądzić po światach urojo­
nych, nigdy nie pozwalała sobie na takie wędrówki. Lubiła jasne
sytuacje, proste jedzenie i klarowną rzeczywistość. Była jeszcze młoda,
znacznie młodsza od Krzysztofa i myślała czasami, że żyją na d w ó c h tro­
chę różnych planetach. Podczas gdy ona przyjmowała go na swojej, ob­
jaśniając każdy szczegół specyfiki życia na tym terytorium, on skwapli­
wie strzegł p e w n y c h niewidzialnych granic, jakimi otoczył swój mały,
wewnętrzny świat, i Agnieszce rzadko u d a w a ł o się do niego dostać. A na­
wet, jak się w nim znalazła, czuła się trochę intruzem, a trochę znudzo­
nym pielgrzymem błądzącym po zawiłych, irytujących ścieżkach.
Teraz też tak się poczuła. Wróciła do kuchni po kubek z mlekiem i po
chwili minęła Krzysztofa, wnosząc po schodach, razem z mlekiem, d o ­
brze zagraną obojętność.
- Agnieszko! - Głos Krzysztofa był spokojny. - Aguniu - dodał mięk­
ko. - Musimy porozmawiać.
103
- Dobrze, ale teraz ty poczekaj. Mleko dla Pawia prawie wystygło.
Porzuciła go jak zwykle bez skrupułów. I jak zwykle dla Pawła, dzię­
ki któremu trzy lata t e m u Krzysztof odkrył jeszcze jeden w a ż n y rodzaj
miłości, która w jego p r z y p a d k u przychodziła albo za wcześnie, albo za
p ó ź n o , zawsze pozostawiając w y ł o m w duszy i zdziwienie, że miłość
m o ż e z j e d n a k o w ą silą cieszyć i unieszczęśliwiać.
D o c h o d z i ł a d w u d z i e s t a druga. Z a p o w i a d a ł a się kolejna ciepła
n o c . O g r ó d nie spał. Trwały w nim u p o r c z y w e p r ó b y orkiestry świer­
szczy, l u b p r z e r y w a n e o d g ł o s a m i n i e w i d z i a l n e g o życia, r o d z ą c e g o
się w c i e m n o ś c i a c h s t a r e g o , z a r o ś n i ę t e g o s a d u . W y t r a w n e u c h o Krzy­
sztofa d o s k o n a l e o d c z y t y w a ł o te dźwięki, s z e p t y i s z m e r y o w a d z i c h
skrzydeł. Zatęsknił d o skrzydlatych m u z y k a n t ó w , k t ó r y m poświęcił
się z pasją i o d d a n i e m . . . Agnieszka domyśli się, że jest w o g r o d z i e .
Wziął fajkę, ciepły s w e t e r i otworzył na oścież d r z w i p r z e s t r o n n e j we­
randy.
Wiklinowy fotel skrzypnął przyjaźnie na p o w i t a n i e . Niby nic takie­
go się nie zdarzyło. Nie miało prawa się zdarzyć. A jednak teraz, w pół­
m r o k u czerwcowej n o c y i w samotności, Krzysztof musiał przyznać, że
się wydarzyło. Że gdy u p e w n i a ł się, z kim rozmawia, coś niebezpiecz­
nie w nim drgnęło.
Marta. J e g o Marta. Wielka namiętność od zawsze. Od chwili, gdy zo­
baczył ją na rowerze, jak ścigała się ze starszymi c h ł o p a k a m i . I jak spa­
dla, tłukąc boleśnie kolana. Chciał jej p o m ó c , ale nie pozwoliła. Odrzu­
ciła b u ń c z u c z n i e czarny warkocz, spojrzała na niego z p o g a r d ą . Wytarła
ręką k r e w i zdaje się, że n a w e t pokazała mu język.
Chodzili w t e d y do różnych szkól. Spotykali się jednak na jakichś
konkursach, wieczornicach. Unikał w ó w c z a s jej w z r o k u . Bał się, że zno­
wu zobaczy w y m i e r z o n ą w siebie p o g a r d ę .
A jednak nic takiego się później nie zdarzyło. Gdy mieli po piętna­
ście lat, spotykali się c z ę s t o w bibliotece. Szybko o k a z a ł o się, że czytają
to s a m o i w takich samych ilościach, wzbudzając nieufność bibliotekar-
104
ki. Próbowała sprawdzać, czy znają treść książek. Uwielbiali wtedy p o ­
pisywać się przed nią, a m o ż e przed sobą, zapamiętanymi fragmentami
tekstu. I wracali razem. O d p r o w a d z a ł ją do sąsiedniej ulicy. Nigdy nie
pozwalała mu podejść p o d d o m , w którym mieszkała. Wstydziła się. Te­
go był p e w i e n . A im mocniej czegoś się wstydziła, tym bardziej stawała
się o b c a i nieufna. Nawet w o b e c niego, Krzysztofa, choć przecież szyb­
ko się okazało, że zostali dla siebie stworzeni.
- Tu uciekłeś przede mną? Nie jest ci zimno?
- Tu na ciebie czekam, ciesząc się, że m a m y tylko jednego synka uściślił.
- D o w i e m się, kto dzwonił?
Agnieszka także zaopatrzyła się w sweter. Znała zwyczaje męża i nie
zdziwiłaby ją żadna godzina powrotu do domu. W tym starym ogrodzie Pan
Bóg wyłączał wszystkie zegarki i każdą upływającą sekundę czynił stosow­
ną porą na długie, leniwe wsłuchiwanie się w kroki nadchodzącego lata.
- Dzwoniła do nas Marta. Marta Koszycka z Warszawy.
Mógł nie wymawiać przynajmniej tego nazwiska. Agnieszka ze­
sztywniała i już buntowała się przeciwko wszystkiemu, co mogła usły­
szeć od Krzysztofa. Bo nie mogła usłyszeć nic kojącego i d o b r e g o dla
siebie. To było p e w n e .
- Co sprawiło, że przypomniała sobie o Borowie? - Celowo powie­
działa „o Borowie", nie „o tobie"; nie zniosłaby myśli, że ta kobieta,
wciąż w jakiś niezrozumiały s p o s ó b plącząca się po ich małżeństwie, za­
dzwoniła ze względu na Krzysztofa. Zresztą, zdaniem Agnieszki, nie
miała prawa tu dzwonić.
Krzysztof wypuszczał w mrok kłęby p a c h n ą c e g o dymu. Milczał.
- Nie wiem, co się stało - odezwał się wreszcie do żony. - Nie rozu­
miem tego telefonu. Ona... jutro tu przyjeżdża. Zapytała, czy znajdziemy
dla niej czas.
- Domyślam się, że znajdziemy? - Agnieszka w napięciu czekała na
odpowiedź.
6 — Głodna kotka
105
- Do jutra zdążysz podjąć decyzję w tej sprawie. Uważam, że ty po­
w i n n a ś to zrobić. Jesteś moją żoną i nie chciałbym w żaden sposób cię
dotknąć. Wiemy oboje, kim Marta dla mnie kiedyś była i tego nie da się
zmienić, tak jak nic nie zmieni faktu, że jestem z tobą szczęśliwy, że przy
tobie w y z d r o w i a ł e m . Uwierzyłem jeszcze raz w miłość.
Krzysztof zawstydził się trochę tych s p ó ź n i o n y c h wyznań. Nie miał
zwyczaju analizować uczuć głośno. Czuł się w takich sytuacjach zakło­
potany. P o w i e d z i a ł e m jej więcej niż przez wszystkie lata małżeństwa zaniepokoił się, a g ł o ś n o dokończył: - Ufam twojemu instynktowi. Dla­
tego proszę cię o decyzję w tej niełatwej dla ciebie sprawie. Jak posta­
nowisz, tak będzie.
Agnieszka pomyślała ciepło o mężu. Chyba po raz pierwszy potrak­
tował ją dojrzale, nie jak jedną ze swych uczennic, nie odróżniających
trzmiela od szerszenia, więc nie zasługujących na zaufanie. Tym razem
dostrzegł w niej partnera, a skoro tak - o n a nie m o ż e go zawieść. Postą­
pić lekkomyślnie. G ł u p i o i dziecinnie. Im lepiej zda ten niespodziewa­
ny sprawdzian dorosłości, tym łatwiejsze b ę d z i e jej życie z tajemnicami
Krzysztofa. A m o ż e n a w e t je zwycięży. Te nagłe z m i a n y nastrojów, apa­
tii, długie dni w y p e ł n i o n e c h m u r n y m milczeniem... Westchnęła p o d
przygnębiającym ciężarem myśli.
- Kocham cię, Krzysztof. W końcu to ja latałam za tobą, gdy ty ugania­
łeś się wyłącznie za motylkami. Jesteś jedynym interesującym mnie doj­
rzałym osobnikiem, jak sam byś to zdefiniował. Przez chwilę wydawało
mi się, że los zadrwił ze mnie tym telefonem. Pięć lat walczę z kobietą,
którą znam tylko z o k ł a d e k książek. To nie jest łatwe i mnie też nie jest ła­
two. A teraz przyjeżdża przyczyna całego zła. Może nie zła. Może w każ­
dym małżeństwie jest jakiś próg nie do przekroczenia. Nie wiem. Pomy­
ślałam tylko, że jej przyjazd nie uczyni n a m większej krzywdy, niż
długoletnia nieobecność. Bo tak naprawdę, to o n a tu z nami mieszka.
Uwięziona na wieki w twoim sercu, od lat cynicznie spoglądająca na nasz
związek.
106
- Agnieszko! - Zdumiał i przeraził go ten wybuch gniewu.
- Tak to widzę od dawna. Ma p r z e w a g ę . Ja jestem tylko polonistką
i n i e d ł u g o być może zacznę podziwiać jej złożoną o s o b o w o ś ć twórczą
i m ó w i ć cytatami z jej książek. Przyznasz... nierówna to walka. Zwła­
szcza, że Goliat posiadł spryt Dawida i dla mnie nic nie zostało. Tylko to
j e d n o . Wiara, że nic nie trwa wiecznie...
Oboje byli już zmęczeni. Każde z nich inaczej i na własny dramatycz­
ny s p o s ó b . Agnieszka wstała.
-
J e ś l i chce, może u nas nawet zamieszkać. Nie musisz się obawiać
niegrzeczności z mojej strony. Kto wie... - Trzęsła się z zimna, choć w o ­
kół dyszało parne powietrze. - Może ona tym przyjazdem zwróci n a m
wolność?... Tobie wolność - sprostowała. - A mnie to, co p o w i n n a m
otrzymać od ciebie w ślubnym prezencie: pewność, że jest się bezgranicz­
nie kochaną i jedyną.- Otuliła się swetrem i odeszła w stronę światła.
W ręce Krzysztofa już d a w n o zastygła wypalona fajka. Siedział prze­
rażony w y z n a n i e m Agnieszki. Nigdy nie sądził, że on też potrafi tak bo­
leśnie krzywdzić. Tak samo bezwzględnie i głęboko jak... Marta.
Górscy nie patrzyli na siebie. O n a n e r w o w o wykręcała róg sfatygo­
wanej ścierki, którą przed chwilą bez p o w o d u wycierała lśniący stół. On
p o d p a r ł głowę łokciem, a złe spojrzenie utopił w resztkach osiadające­
go piwa. Między nimi leżał niemy p o w ó d nieporozumienia. Niestaran­
nie rozdarta koperta i list.
- Nie ma co! Zakpiła sobie z nas wszystkich ta twoja sławna siostrzycz­
ka - warknął Górski. - Na twoim miejscu zamknąłbym jej drzwi przed no­
sem. Do d a w n e g o gacha przyjeżdża, nie do ciebie... Bo jak to jest! - mówił
już głośniej, poirytowany własnymi słowami. - Zjawić się po tylu latach
w Borowie, gdzie mieszka rodzina, i zatrzymać się u obcych? Ty wiesz, co
powiedzą Mańkowicze albo ta twoja głupia Helka? Do końca życia się nie
pozbierasz z plotami... Zapomniała, że ma siostrę, a jak sobie przypo­
mniała, to przyjdzie na audiencję. Pieprzona hrabina z...
107
- A g ó w n o to Mańkowiczów o b c h o d z i , kto u mnie śpi, a kto nie. Ty
tylko na ludzi patrzysz, jakbyś nie wiedział, że zawsze gadają. To moja
siostra, rozumiesz? Możesz z nią nie rozmawiać, jak ci się nie p o d o b a ,
ale krzywdy ci żadnej nie zrobiła, a o p o w i a d a s z o niej takie bzdury, że
w ogóle nie p o w i n n a była tu przyjeżdżać... Czego ty właściwie od niej
chcesz? - Wanda spojrzała na męża z pretensją. - A twój brat... - sięgnę­
ła po k o r o n n y argument. - Czy on się tu zjawia, jak na zawołanie? Sam
też tyłka nie ruszyłeś od piętnastu lat. Nie pamiętam, żebyś z tęsknoty
latał na Śląsk po braterskie pocałunki.
- Śląsk jest d a l e k o . - Górski żul z a p a ł k ę i oglądał paznokieć u małe­
go palca. Brudny i długi. - A z moim b r a t e m to inna sprawa - uciął.
- Inna sprawa! - prychnęła Górska. - Po prostu z nikim nie możesz
żyć w zgodzie. Taka to inna sprawa!
- Nie kłóćcie się - zabrzmiał błagalny głosik Natalii, stojącej dotąd
cicho w k u c h e n n y c h drzwiach.
Zmieszali się oboje, trochę zawstydzeni o b e c n o ś c i ą tej najmłodszej,
wrażliwej i chorowitej córki.
- Nikt tu się nie kłóci, Nataluś. Tak tylko g ł o ś n o rozmawiamy z tatusiem - u s p o k o i ł a dziewczynkę Górska, z n a c z ą c o patrząc na męża.
- Przyjeżdża ciocia Marta?
- Przyjeżdża, przyjeżdża, tyle że nie do ciebie. - Górski wstał, uzna­
jąc dyskusję za s k o ń c z o n ą .
- A n i e p r a w d a ! Bo i do ciebie. Tylko ciocia pisze, że u nas ciasno,
więc żeby nie przeszkadzać, będzie spala gdzie indziej. Masz list. - Po­
dała go dziecku. - Sama przeczytaj.
Natalia chwyciła kopertę niczym c e n n ą zdobycz i wybiegła z kuchni.
- Czy ty nie widzisz, jak ona się cieszy? Dlaczego psujesz każdą ra­
dość? Zawsze szukasz dziury w całym. D o b r z e o nikim nie powiesz. Ty­
le lat z t o b ą przeżyłam... - Usiadła na taborecie i z łatwością zapłakała.
- Tyle lat... I wciąż tylko pretensje twoje słyszę, w i e c z n e niezadowole­
nie. Kiedy ty się nauczysz choć trochę lubić ludzi?
108
Górskiemu zrobiło się przykro. Zamiast wyjść, p o d s z e d ł do żony
i delikatnie poklepał ją po ręce.
-
J u ż nic ci powiedzieć nie można... A niech przyjeżdża, byle by ci
z tym dobrze było. Bo jak na razie, to jeszcze jej nie ma, a ty już płaczesz.
Co z niej za pożytek? - d o d a ł filozoficznie. I nie czekając na o d p o w i e d ź ,
otworzył nową butelkę piwa.
Natalia lubiła drzwi do dziecinnego pokoju. Były grube, z litego
drewna, p o m a l o w a n e ociekającą białą farbą i z łatwością odgradzały ją
od krzykliwego świata rodziców. Zamknęła je za sobą szybko, m o ż e na­
wet za szybko, bo p ę d powietrza targnął zasłoną i zatrząsł delikatną pa­
procią wiszącą przy oknie.
Ten pokój, do n i e d a w n a z trudem mieszczący całą trójkę rodzeń­
stwa, teraz należał prawie wyłącznie do niej. Ewa pracowała w pobli­
skim Dembowie, w n o w o c z e s n y m zajeździe, i zaocznie uczyła się w stu­
dium hotelarskim. Planowała, że będzie jeszcze studiować, chociaż
ojciec gorąco krytykował ten projekt. Zawsze coś krytykował, więc ni­
k o g o to specjalnie nie dziwiło. Tylko matka niepotrzebnie dawała się
p r o w o k o w a ć i w ten s p o s ó b rodzice, choć rozstali się z Ewką, codzien­
nie przywoływali ją w niekończących się sporach.
Ewa, nieświadoma wojny, jaką wywołała, najspokojniej zamieszki­
wała z koleżanką na stryszku zajazdu. Ten niewielki pokoik był ładnie
urządzony, a co ważniejsze - p a n o w a ł a w nim atmosfera zgody i spo­
koju. Natalia bywała tam częstym gościem, zazdroszcząc siostrze wy­
łącznie ciszy i widoku na pobliski, stary las.
Bartek też coraz rzadziej wracał do Borowa. Mieszkał w Słupsku,
w internacie, i przyjeżdżał d w a razy w miesiącu. Wówczas pokój wypeł­
niał się światłem dużego miasta, p e ł n e g o ciekawych spraw, o których
Natalii opowiadał, gdy już leżeli w łóżkach. Chętnie dzieliła się z bratem
skromnym metrażem, bo Bartek otwierał jej drzwi do innego świata.
I chronił Natalię przed krzykami dochodzącymi wieczorem ze stołowe-
109
go. Przy nim odpoczywała od atmosfery d o m o w y c h spięć, coraz częst­
szych między wiecznie n i e z a d o w o l o n y m ojcem i zmęczoną matką.
O liście wiedziała pierwsza. To o n a znalazła go w skrzynce i p o ł o ­
żyła na stole rodziców tak, żeby go szybko zauważyli.
Natalia kochała ciotkę. Kochała ją tak, jak dziewczynki w jej wieku
kochają twarze z ekranu i głosy z płyty. Miłość Natalii miała jednak pew­
ną p r z e w a g ę nad innymi rodzajami uwielbienia, bo ciotka w p e w n y m
sensie do niej należała. Nie aż tak, jakby Natalia sobie tego życzyła, bo
pamiętała ją mgliście - piękną kobietę, o t u l o n ą futrem, trzymającą się na
u b o c z u s k r o m n e g o k o n d u k t u p o g r z e b o w e g o . Żegnali wtedy babcię
Nastkę i wszyscy między sobą szeptali, że ciotka pojawiła się za p ó ź n o .
A Natalia była zachwycona, że w ogóle się pojawiła. Tam, na cmentarzu
i w jej dziecięcym życiu. W swoim dzienniczku na smutki zapisała: „Chcę
być, ciociu, taka jak ty". I była. Z roku na rok coraz bardziej przypomi­
nała małą Martę. W kilka lat później to n i e p r a w d o p o d o b n e p o d o b i e ń ­
stwo dostrzegali wszyscy starzy b o r o w i a n i e . No i matka. Czasami wpa­
trywała się w c ó r k ę długo, z jakimś rozrzewnieniem w oczach, a p o t e m
cicho, żeby nie usłyszał ojciec, szeptała do u c h a Natalii: „Nasza Martusia z ciebie wyrasta. Jakbyś ty, córuś, jej dzieckiem była, nie moim..."
-
I kręciła z niedowierzaniem głową.
A więc przyjedzie tu... - Natalia wpatrywała się radośnie w sufit, wy­
obrażając sobie powitanie z ciocią. Czekała na nie tak długo. Z wiarą
i cierpliwością, jakie mają w sobie tylko małe dziewczynki, dla których
odległość dzieląca ziemię od gwiazd bywa mniejsza niż droga do skle­
piku ze świeżym pieczywem.
Ford d o b r z e trzymał się drogi. Bywały chwile, że Marta przystawa­
ła, o s a c z o n a zewsząd s a m o c h o d a m i z m u s z o n y m i do p o k o r n e g o czeka­
nia. Uśmiechnęła się, myśląc, że d o c z e k a ł a czasów, w których zmienił
się n a w e t charakter polskich kolejek. Jeszcze tak n i e d a w n o ci sami ro­
dacy, uwięzieni teraz w p e u g e o t a c h , oplach, fiatach i mazdach, przysta­
no
wali cierpliwie przed witrynami rzeźnika. Stali w kilometrowym ogon­
ku, często w szarych jesionkach i zeszłorocznych szalikach. W tych ko­
lejkach, niemal patriotycznych, żył d u c h narodu - pomyślała Marta. Ludzie mieli sobie tyle do powiedzenia. Dobrego i złego. Ale mówili.
Nie oddzielały ich p a n c e r n e szyby ekskluzywnych s a m o c h o d ó w , słu­
chawki telefonów k o m ó r k o w y c h czy nawet fasony garniturów.
Jechała już godzinę i wciąż była w pobliżu Warszawy. B o r ó w leżał
na końcu świata, choć Adam bez trudu przyłączył go c z e r w o n y m maza­
kiem do stolicy.
- Pojedziesz tak - tłumaczył Marcie wieczorem. - Na Toruń, potem Świe­
cie, mijasz Tucholę i Chojnice... - Jeszcze jedna czerwona kreska na mapie
i Marta ujrzała z uporem przez lata wyrzucaną z pamięci krainę jezior.
Tu, gdzie pieśni kaszubskie mieszały się z dumkami, niespełna pół
wieku temu ona, Marta, przyszła na świat jako trzecie dziecko Budziszów.
Dziecko zdrowe, z początku tłuste, żyło przez dziesięć pierwszych lat
w bezkarnej naiwności, że tylko w Borowie świat się kończy i zaczyna.
Duży udział w rozpowszechnianiu tego poglądu miała matka Mar­
ty. Była w niej krewkość i energia, zdradzająca naturę kresów, wschod­
nią serdeczność, ale i t e m p e r a m e n t niezwykle p o m o c n y w negocjacjach
o przetrwanie. Dlatego p o d w ó r k o , na którym wychowała się Marta, czę­
sto przemierzał ostry, kłótliwy głos Budziszowej, na dźwięk którego
z hukiem zamykały się o k n a sąsiadów. Zmienne bywały sąsiedzkie
przyjaźnie. Czasami matka piekła specjalnie ciasto, aby przyjąć starą Watrachową, salową ze szpitala i jednocześnie praczkę. Jeśli obie p a n i e nie
rozwiązały przy tym cieście tak spornej kwestii jak kolejność korzysta­
nia ze sznura na bieliznę, między domami zapadała długotrwała cisza,
podtrzymywana drobnymi, codziennymi złośliwościami, wpływający­
mi ożywczo na codzienną n u d ę .
Marta lubiła matkę za jej miłość do zwierząt. Budziszowa pamiętała
nawet o cudzych kotach i psach. W mroźne zimy wygrzewał się przy ich
piecu cały sztab b e z d o m n y c h stworzeń, które tylko sobie z n a n y m spo-
111
s o b e m odkrywały kaflowy azyl i miskę ze skromnym posiłkiem. Ojciec
czasami wpadał w gniew. Mówił, że nie m o ż e szyć, bo czuć w chałupie
k o t e m i że niedługo, jak za okupacji, wszyscy będą zapchleni, ale jego
żona wyniośle milczała, ufając w skuteczność strategii ignorowania jego
jaśniepańskich kaprysów. I ojciec powracał do szycia, godząc się z pchła­
mi, a nawet z kocim s m r o d e m , bo naglące terminy nie pozwalały mu na
zajmowanie się duperelami. Duperelami nazywał sprawy nie mające nic
w s p ó l n e g o ze sztuką kroju, szycia i gry na pianinie. Te trzy wąskie spe­
cjalizacje, uzupełniane wiedzą, która co wieczór płynęła z Londynu
przez stary, skrzypiący głośnik, u z n a w a ł ojciec za jedyne w a ż n e dziedzi­
ny życia. I czy jego stary singer stał w Borowie, czy jakimś c u d e m zna­
lazłby się wraz z ojcem w eleganckim salonie krawieckim stolicy, u p o d o ­
bania Budzisza nie uległyby w najmniejszym stopniu zmianie.
Marta zwolniła. W s p o m n i e n i a , c h o ć miłe, utrudniały koncentrację,
a s a m o c h o d ó w wciąż przybywało, jakby cała Polska kierowała się
w stronę Borowa.
Letnie miasteczko ten mój B o r ó w - pomyślała, przypominając sobie,
jak s e n n e , wąskie uliczki, po których biegało się przez dziesięć miesię­
cy b e z obaw, nagle p r z e d lipcem zapełniały się ludźmi, a n a w e t samo­
c h o d a m i . Jak gęstniało od gwaru i kolorów, namiotów, p l e c a k ó w i ich
właścicieli w śmiałych, za krótkich s p o d e n k a c h . Najbardziej zmieniał się
stromy brzeg jeziora, obrośnięty wysokimi trawami, który w i d a ć było
z rogatek miasta. Jeśli ktoś n a w e t zapomniał, że to lato, wystarczało, aby
poszedł na te rogatki i policzył rozkwitłe nocą b r e z e n t o w e budki. Wy­
rastały jak grzyby po deszczu, p o u t y k a n e w zieleni i wabiące o d g ł o s e m
starych, fałszujących gitar.
Mali borowianie, wśród nich i Marta, na widok obcych namiotów na­
tychmiast jednoczyli się w lokalną niezależną armię. Podchodzili nad brzeg
całą gromadą, siadając nieufnie i z dala od wczasowiczów. A p o t e m godzi­
nami gapili się na nich. Milcząc i żując trawę. Marta pamięta, że też milcza­
ła, żuła trawę i z innymi zastanawiała się, dlaczego ci ludzie, wyglądający
112
całkiem inaczej niż oni z Borowa, rozgadani i weseli, wybrali sobie właśnie
to jezioro. Najzwyklejsze przecież i wcale nie takie czyste jak za Niemca.
Wówczas nie rozwiązała tego problemu. Musiało minąć dobrych dziesięć,
piętnaście lat, gdy po debiucie poetyckim udzielała wywiadu dla jakiegoś
harcerskiego dwutygodnika. Zapytana wtedy, czy jej nie tęskno do wielkie­
go świata, odpowiedziała szczerze: „Tylko trochę. Wielki świat przyjeżdża
do mnie na wakacje. 1 ja nie muszę go szukać, bo on znajduje mnie".
Postanowiła wypić k a w ę i o d p o c z ą ć . Jechała wolno, wypatrując
przyzwoitego zajazdu albo motelu, obiecującego swym wyglądem przy­
najmniej m y d ł o i p a p i e r o w y ręcznik.
Krzysztof był pewien, że spóźni się do szkoły. Jeśli intuicja go nie za­
wiedzie i tak się rzeczywiście stanie, spóźni się do niej po raz drugi na
przestrzeni dwudziestu lat.
Poranek zaczął się koszmarnie i zapowiadał same nieszczęścia. Pa­
weł, rozpłakany, kapryśny, wyglądał n i e z d r o w o i Agnieszka orzekła, że
są to oznaki kolejnej zakaźnej c h o r o b y wieku dziecięcego. Trudno tyl­
ko było domyślić się jakiej, bo chorował już na wszystko, co przewidy­
wał dla jego wieku d o m o w y poradnik zdrowia.
Poza tym Krzysztof nie usłyszał od Agnieszki ani słowa. Zachowy­
wała się tak, jakby jej milczenie usprawiedliwiała wczorajsza rozmowa.
Ubrała Pawła i nie zważając na Krzysztofa, miotającego się jeszcze
w szlafroku, sama gotowa do wyjścia, przypomniała mu o przedszkolu.
- Musisz dziś sam odwieźć Pawła, idę z maturzystami do biblioteki.
Czekają tam na mnie od pięciu minut. Do zobaczenia w szkole.
Świetny m o m e n t na zazdrość i złośliwość - myślał chmurnie, szuka­
jąc skarpetek. Paweł nie ułatwiał p o r a n n y c h przygotowań. Kleił się do
ojca, ziewał i piskliwie d o p o m i n a ł się o jakieś zabawki.
- Uspokój się, chłopie - strofował go Krzysztof. - Zachowujesz się
jak rozmamłana baba. Wczoraj byłeś normalnym facetem, a dzisiaj ro­
bisz wszystko, żebym poczuł się za stary na ojca.
113
Gdy zatrzymał s a m o c h ó d przed przedszkolem, dochodziła ósma.
Sięgnął po ostatni argument:
- Przyjadę po ciebie szybciutko. Kupimy autko, a p o t e m obejrzymy
motylki, dobra?
Nawet przekupstwo nie przyniosło tego ranka oczekiwanych rezulta­
tów. Mały patrzył na Krzysztofa nieufnie. Pozwolił ojcu odprowadzić się
do bramy przedszkola i samodzielnie, z rezygnacją przekroczył jego próg.
- Przepraszam w a s b a r d z o ! - Krzysztof z trudnością zgarniał rozpro­
szoną po holu klasę. - W c h o d ź c i e do biologicznego. Zaraz tam b ę d ę .
Dwie pierwsze lekcje ciągnęły się w nieskończoność. Nie mógł zna­
leźć p o t r z e b n y c h plansz a l b o preparatów. D e n e r w o w a ł y go głupie py­
tania, sympatyczne teksty co śmielszych uczniów, próbujących skłonić
go do pracy w szkolnym ogrodzie doświadczalnym, przyjmował z gro­
b o w ą miną. Pozostawał nieczuły na prośby i niemiłosiernie rozwodził
się n a d p r z e w o d e m p o k a r m o w y m p t a k ó w .
Natomiast Agnieszka promieniała. Jej ożywienie i głośny s w o b o d n y
śmiech spotykały się z a p r o b a t ą stałych bywalców pokoju nauczyciel­
skiego. Wszyscy byli już zmęczeni ostatnimi upałami i żyli wyłącznie
perspektywą zbliżającego się urlopu.
J e d n a setna t e g o jej entuzjazmu dzisiaj rano ocaliłaby mi życie - po­
myślał Krzysztof zgryźliwie.
W szkole r z a d k o ze s o b ą rozmawiali, uznając, że w s p ó l n e miejsce
pracy wymaga p e w n y c h ograniczeń. Otwartą i b e z p o ś r e d n i ą Agnieszkę
g r o n o darzyło większą sympatią niż jej trochę p o n u r e g o i zamkniętego
w sobie męża. Ale u c z n i o w i e uwielbiali Krzysztofa. Choć nie zabiegał
o ich względy i na ogól nie pobłażał w y c h o w a n k o m , nie dawali mu spo­
koju nawet na przerwach. Spotkania kola miłośników przyrody kończy­
ły się w prywatnym gabinecie profesora przy słynnej w szkole herbatce
z dzikiej róży, a lekarze, studenci medycyny i przyrodnicy wywodzący
się z b o r o w s k i e g o liceum przynajmniej raz w roku odwiedzali s w e g o
mistrza, n i e o d m i e n n i e w nim zakochani.
114
- Co się stało, Krzysiu? Chodzisz od rana zdenerwowany...
Hanka znała go świetnie. Złośliwi twierdzili, że latami rozmrażała je­
go serce, mając nadzieję na późne zamążpójście, a los złośliwie zesłał rę­
kami kuratora młodą i energiczną Agnieszkę. Dla Krzysztofa Hanka by­
ła nie kobietą, a człowiekiem, s p r a w d z o n y m mądrym przyjacielem.
Szanował H a n k ę i nikomu, nawet Agnieszce, nie pozwolił żartować na
jej temat.
- Mam zły dzień, ale niezłą nowinę. Wiesz, kto przyjeżdża? - zagad­
nął, zadowolony, że z Hanką m o ż e podzielić się ostatnią wiadomością
bez obaw, że przeobrazi się w sensację. - Budziszówna vel Koszycka.
Pamiętasz ją?
- Oczywiście! - Hanka zaśmiała się trochę nienaturalnie. - Wszyscy
ją znają. Nasza miss Wysokiego Brzegu... Była o d e mnie młodsza o...
cztery lata. Ale tak wyjątkowa, że pamiętają ją wszystkie roczniki. No
i ciebie. Przy niej... Choć ty nazywasz się Król, to o n a była królową. Spojrzała przenikliwie na kolegę. - A co na to Agnieszka? Zdaje się, że
tu tkwi przyczyna twoich kłopotów - pokiwała domyślnie głową.
- T a k , ale to nie wina Agnieszki. O n a ma wiele racji. Sam jestem przy­
czyną k ł o p o t ó w : swoich, jej...
-
I nie tylko... - westchnęła Hanka, wędrując wzrokiem za szybę.
W hurtowni ruch był dziś niewielki i Wanda mogła pozwolić sobie na
rzadki luksus wypicia gorącej kawy. Jej c o d z i e n n e obowiązki nie ograni­
czały się do papierkowej roboty. Wypisywała faktury, rachunki, kwity,
ale też, gdy magazyn przeżywał oblężenie i klienci denerwowali się
w długiej kolejce, o c h o c z o sortowała z koleżanką towary, przygotowy­
wała palety do transportu, a nawet pomagała je nosić, zwłaszcza gdy za­
k u p ó w dokonywały samotne kobiety. Lubiła te kobiety, samodzielne,
uśmiechnięte, c h o ć wcale nie było im łatwo. Stali bywalcy hurtowni tak­
że Wandę lubili i rozpieszczali ją zawsze jakimś miłym słowem albo
uśmiechem. Czasami paczką kawy, na którą zasługiwała jej życzliwość.
115
Z lubością przetykała teraz wrzątek, delektując się b e z r u c h e m zwy­
kle g w a r n e g o pomieszczenia.
- Ale mamy dziś spokój. - Z magazynu wyłoniła się Irena. Młoda, za­
wsze p o g o d n a dziewczyna. Pracowita i koleżeńska. Tylko spódniczki,
zdaniem Wandy, nosiła trochę za krótkie.
- Twoja kawa stygnie. Zrobiłam wczoraj ciasto. Spróbuj. - Wanda
umieściła potężny k a w a ł e k jabłecznika na małym talerzu i uśmiechnęła
się zachęcająco.
- Mmhm... Pycha! - Irena jadła łapczywie i głośno. - Ależ ty pieczesz!
Tylko dlaczego tak rzadko?
- Bo nie zawsze przyjeżdża do mnie siostra. - Wanda zapatrzyła się
w okno.
- Siostra? - Jabłecznik niebezpiecznie zatrząsł się na talerzyku. - Ta
znana, co pisze książki?
- Mam tylko jedną siostrę - spokojnie, z o d r o b i n ą d u m y , wyjaśniła
Wanda. - Młodszą i... b a r d z o ładną.
- Wiem... D u ż o się o niej w mieście mówi...
Dotąd Irena bezskutecznie pytała Wandę o tę jej p o p u l a r n ą siostrę,
którą widziała kilkakrotnie w telewizji. Wanda zbywała ją niechętnymi
wzmiankami albo w r ę c z obruszała się na jej ciekawość i cały dzień cho­
dziła po magazynie c h m u r n a i milcząca. Toteż Irena skapitulowała.
Przestała dociekać interesujących ją faktów i śledziła karierę Marty, p o ­
legając na rzetelności prasy, radia i telewizyjnych p r o g r a m ó w .
- Przyjedzie na p a r ę d n i - Wanda mówiła niepytana, uśmiechając się
z a d o w o l o n a . - Szkoda tylko, że u n a s nie zamieszka, m a m y małe mie­
szkanie i nie chce, jak pisze, zawracać n a m głowy...
- Napisała?
- Ten jej list to tylko w ramki wstawić - zaśmiała się Górska. - Nic
dziwnego, że książki drukuje, a ludzie je czytają. Napisała jakoś tak: „Do­
piero teraz wiem, jak m o ż e boleć tęsknota, a moje zaganiane serce mówi
mi, że ty, Wandeczko, na tę tęsknotę znasz lek". I p o t e m pisała o latach...
116
Jak to było? - Wanda zamknęła oczy i nie otwierając ich, mówiła cichym
głosem. - „...Te wszystkie lata z daleka od Was nie mogły być dla m n i e
d o b r e , bo cóż to za szczęście, jak człowiek żyje wyłącznie dla siebie..."
Ach, d u ż o było w tym liście takich czułych miejsc. - Zarumieniła się na
s a m o ich w s p o m n i e n i e . - Aż się popłakałam...
Irena łowiła każde słowo Wandy. Wreszcie zapytała wprost o spra­
wę najbardziej ją nurtującą.
-
A l e powiedz, Wanda. Twoja siostra jest taka znana i... bogata, a ty
pracujesz w hurtowni. Ja to co innego! - zastrzegła się natychmiast. U nas tylko Heniek skończył średnią szkołę... No więc tak sobie pomy­
ślałam, czy o n a nie mogłaby ci załatwić jakiejś lepszej pracy... Albo two­
jemu Józkowi. Już tak d ł u g o jest w interwencyjnych...
Pytanie zagniewało Wandę, ale wystarczyło spojrzeć na Irenę, że­
by wiedzieć, że podyktowała je zwykła ludzka życzliwość i troska
o Wandę, pracującą ciężko, za dwoje, i nie rozpieszczaną przez męża.
- To nie tak. Gdybym sobie nie radziła, na p e w n o by mi p o m o g ł a .
A ja pracę mam, zdrowie też. Zarabiam tyle, że jakoś starcza. Mój szwa­
gier, Adam, t e n co tu czasami latem nas o d w i e d z a z Oleńką, chciał dwa
lata t e m u Józka do Warszawy zabrać. To się nie zgodziłam. Gdybym mia­
ła p o r z ą d n e g o męża... proszę bardzo, niech jedzie, p o m o ż e . Adam jest
architektem, więc na b u d o w i e by go zaraz urządził. Ale trzeba znać Józ­
ka! Wiecznie mu źle. Wszyscy go oszukują. Po co m a m szwagrowi kło­
pot robić. A praca przecież jest, tylko sama do Józka nie idzie... A nawet
jakby przyszła, to wiesz, co by zrobił? Zamknąłby jej drzwi przed n o s e m
i powiedział: „Przyjdź k o c h a n a jutro!"
Roześmiały się obie z tej wizji. Weszli ostatni klienci, więc zerwały
się z krzeseł i jeszcze się śmiejąc, ruszyły lekko między regały, pogania­
ne wesołymi męskimi okrzykami.
Miejsce, które wybrała na odpoczynek, nie nastrajało do w s p o ­
mnień. Oczy Marty musiały czujnie śledzić sytuację, kontrolować niepo-
117
kojącą, bladą i nachalną twarz, która wychylała się ku niej od sąsiednie­
go stolika Od początku żałowała, że zamówiła tu k a w ę . Z n o w u dała się
zwieść p o z o r o m . Sala była niechlujna, obsługa m ę s k a i natarczywa. Nie
znalazła też mydła w toalecie, co d o p e ł n i ł o kielicha goryczy. Teraz spi­
jała tę gorycz z niedomytej szklanki, tęskniąc za ruchliwą drogą i samot­
nością. Poza tym bolała ją pierś.
Postanowiła szybko zapłacić i wyjść.
Mężczyzna chyba zorientował się, jakie ma zamiary. Wstał i zdecy­
d o w a n y m krokiem p o d s z e d ł do stolika. Spojrzała z o d c i e n i e m oburze­
nia i niechęci, ale w jej oczach coś nagle zmiękło, złagodniało...
- Marta?... - szepnął nieznajomy i wyczekująco wpatrywał się w jej
twarz.
- Tak... Oczywiście... Proszę mi p o m ó c . . . - zastanawiała się gorącz­
k o w o , prawie p e w n a , że już wie, z kim rozmawia.
- Wiktor. Na imię m a m Wiktor. - N i e p e w n y u ś m i e c h zdradzał zde­
nerwowanie.
- Przyjaciel Adama! Z liceum! Studiowałeś... prawo?... Nie, historię!
- wykrzyknęła u r a d o w a n a niezawodnością pamięci, tym razem ściąga­
jąc na siebie jawne zainteresowanie męskiej załogi baru. Znalazł się na­
w e t p o s z u k i w a n y d o t ą d bezskutecznie kelner.
- Wypijemy coś? - spytała Wiktora, już r o z p r o m i e n i o n a , już ciekawa
jego losów i g o t o w a tropić m i n i o n e lata, w których pojawił się ktoś taki
jak Wiktor, odwiedzający z nią i A d a m e m kina, tanie knajpy, antykwa­
riaty, włóczący się po festiwalach, pchlich targach i dyskotekach. Nare­
szcie sobie przypomniała, że ktoś taki w ogóle istniał, sypiał w ich na­
miocie,
robił
d o s k o n a ł e omlety
i opowiadał
całymi godzinami
o marszałku Piłsudskim.
- Może kawę? - Wiktor zwrócił się do cierpliwego kelnera. - Wpraw­
dzie jedną już piłem, ale przez ciebie zrobiłem to z u p e ł n i e bezwiednie.
- Dwie k a w y - z a d y s p o n o w a ł a Marta i kelner o d s z e d ł . - Zaraz ci wy­
n a g r o d z ę tę stratę, c h o ć podają tu p a s k u d n ą lurę.
118
Uśmiechnął się z n o w u . Teraz wydał się Marcie tym samym inteli­
gentnym, trochę wstydliwym Wiktorem.
Zawsze był obok, aż któregoś dnia zniknął. Adam bardziej intereso­
wał się jego nieobecnością. Martę ta nieobecność początkowo dziwiła,
m o ż e nawet irytowała, ale skład jej przybocznego orszaku rósł z miesią­
ca na miesiąc i po p e w n y m czasie nawet Adam nie odczuwał braku Wik­
tora, który przedtem nie o d s t ę p o w a ł ich na krok.
- Zmieniłem się prawda? Nie do poznania... - Wyciągnął ze zgnie­
cionej paczki papierosa. Przytknął do niego ogień i zaciągnął się moc­
n o , zachłannie, zapominając na m o m e n t o swej towarzyszce.
-
Ja też się zmieniłam... - Marta westchnęła i szybko dodała: - Nie
protestuj! Ileż to lat minęło? Ponad dwadzieścia. Może więcej. Mam już
dorosłą córkę. Pewnie ona wydałaby ci się bardziej znajoma niż ja.
- P o d o b n a do ciebie?
- Trochę. - Marta zrobiła nieokreślony ruch ręką. - Może oczy? Fi­
gura?... Jest nieco wyższa... Dostrzegłbyś w niej d u ż o z Adama. Taka
mieszanka firmowa.
-
J e ś l i złożona z tego, co w w a s najlepsze, macie d o s k o n a ł e dziec­
k o . - Wiktor zaśmiał się i spoważniał. Papieros sprawiał mu wielką przy­
jemność. - Piszesz, prawda?
- Piszę - przytaknęła p o w a ż n i e . - Pracuję w redakcji. Adam p o z o ­
stał w państwowej firmie. Wciąż i d e o w o buduje Warszawę. Mieszkamy
na Jesionowej. Właściwie niewiele się zmieniło od czasu twojej dezer­
cji. Może tylko my... Teraz twoja kolej...
Słuchał Marty uważnie albo sprawiał tylko takie wrażenie. Błądził
oczami po jej twarzy tak intensywnie, że drgnęła zaniepokojona. Na­
tychmiast zareagował.
- Moja kolej, Marto? Cóż... Z tych wszystkich lat s p ę d z o n y c h poza
Warszawą można by zebrać imponujący materiał na tuzin r o m a n s ó w
i kilka doktoratów. O walce z uzależnieniami - dodał i p o n o w n i e zato­
pił wzrok w oczach Marty.
119
Nie znalazł w nich jednak potępienia, którego być m o ż e wypatry­
wał. Z a c h o w a ł a się tak, jakby to w y z n a n i e dotyczyło ulubionego h o b b y
Wiktora, któremu się poświęcił.
-
W y j e c h a ł e m głupio. Po prostu uciekłem. Ty byłaś dziewczyną mo­
jego przyjaciela. Ciebie kochałem. J e g o k o c h a ł e m . Nie miałem wyboru.
Rzuciłem studia i...
- A l e ż , Wiktor...
- Nie przerywaj. Mogłem oczywiście p o w i e d z i e ć w a m o swoim nie­
szczęściu, ale po co? Tylko idiota pozwala s o b i e na k o m p l i k o w a n i e wła­
s n e g o i c u d z e g o życia. Nie byłaś niczemu w i n n a , chociaż wtedy myśla­
łem inaczej. Musiałem po prostu obarczyć k o g o ś odpowiedzialnością za
tę szczeniacką miłość. W takich w y p a d k a c h w i n n y jest obiekt uczuć.
Ależ ja cię w t e d y nienawidziłem...
Przerwał, a w grymasie zaciśniętych ust Marta dostrzegła cień tam­
tego n i e d o b r e g o uczucia.
Wydawała się przerażona. Dotykała palcami szklanki z zimną już ka­
wą. Milczała.
- N i e n a w i d z i ł e m cię jednak k r ó t k o . Z n a c z n i e uczciwiej było nie­
nawidzić siebie. Miałem ku t e m u coraz więcej p o w o d ó w . P o c z ą t k o w o
nic nie z a p o w i a d a ł o tragedii. Z a c z e p i ł e m się na historii w G d a ń s k u .
P r z e s t u d i o w a ł e m ze trzy semestry. Zacząłem też d o r a b i a ć w stoczni
i o k a z a ł o się, że jestem dzieckiem b i z n e s u . Takie to były czasy... D o ­
brobyt n i e sprzyja n a u c e . Wyleciałem z uczelni z wielkim h u k i e m .
Zwłaszcza że moja prywatna wizyta u rektora przeszła do wstydliwej
historii u n i w e r s y t e t u . Czułem się w ó w c z a s b e z k a r n y . Miałem pienią­
d z e i w s z y s t k o gdzieś. Takim facetom zwykle się szczęści. Kobiety...
poker... m a ł e h a n d e l k i i wielkie pijaństwa. Dalej u w a ż a ł e m , że jestem
p a n e m świata. Czasami n a w e t żałowałem, że nie widzisz, jak ludzkość
m n i e kocha...
- Ludzkość k o c h a ł a cię zawsze. W Warszawie też. I widziałam to na
własne oczy.
120
- Och, nie tak jak w G d a ń s k u . I nie za to samo... - Zachmurzył się. W Gdańsku byłem innym człowiekiem... - ciągnął swą o p o w i e ś ć , ner­
w o w o bawiąc się zapalniczką. - Pieniądze topniały, kobiety odchodzi­
ły. Nic to jednak dla mnie nie znaczyło. Aż kiedyś o b u d z i ł e m się w ja­
kiejś spelunie, gdzie w y l ą d o w a ł e m po kolejnym n i e u d a n y m interesie.
I w tej spelunie nie było wódki. Rozumiesz?... Nie, na szczęście nie ro­
zumiesz, co to znaczy, gdy nad ranem brakuje wódki. - Splótł ręce i ner­
w o w o poruszał uwięzionymi palcami. Zaczął mówić o ton ciszej, a Mar­
cie w y d a w a ł o się, że słyszą ich wszyscy na sali. - Trudno o p o w i e d z i e ć ,
co czuje taki gość, który musi wypić, żeby ręce przestały mu drżeć, że­
by o b u d z i ć się do życia. To był koszmar. Trwałem w nim kilka lat. Pew­
na altruistka, też po przeżyciach, ale m o c n o już wyleczona, p r ó b o w a ł a
mi p o m ó c . Zrobiłem jej dziecko i piłem dalej... Sama widzisz, jak nie­
wielki był twój udział w tym koszmarze. Mógłbym oskarżyć cię tylko
o n a d m i e r n e roztaczanie w d z i ę k ó w w tamtych niespokojnych czasach.
- Pokiwał głową i wyjął kolejnego papierosa.
- Nie myślałam... - Marta p r ó b o w a ł a powiedzieć coś na swoje uspra­
wiedliwienie - ... nie sądziłam, że mieliśmy cokolwiek w s p ó l n e g o
z twoim zniknięciem!
- Nie przejmuj się. Widocznie musiałem tak żyć, aby znaleźć w koń­
cu swoje miejsce. Przypuszczam, że nawet ty nie miałabyś w p ł y w u na
tamte wybory.
- A jakie jest, Wiktor, twoje miejsce, gdzie je znalazłeś?
- Tu, niedaleko, w Kozidrach. Małe miasto z trzynastowiecznym
zamkiem krzyżackim. Jestem tam kustoszem. Skończyłem historię. Już
zaocznie. Najpierw byłem p r y m u s e m w poradni odwykowej, p o t e m ter­
m i n o w a ł e m w ośrodku uzależnień. Edukacja głęboka i wszechstronna:
od psychoanalizy po filozofię marginesu. Dostałem cenzurkę, terminy
spotkań klubowiczów AA i zacząłem wszystko od nowa. To się tylko tak
mówi, bo sama chyba wiesz, że nie można żyć od n o w a jak się ma pra­
wie pięćdziesiąt lat.
7 — Głodna kotka
121
W oczach Marty dostrzegł smutek i zrozumienie.
- Wiem, Wiktor, wiem... Też o tym myślę od p e w n e g o czasu. Uwa­
żam jednak, że ty w jakimś u m o w n y m sensie żyjesz od nowa. 1 spróbu­
ję cię o tym p r z e k o n a ć . Tak się składa, że m a m kilka bolesnych atutów...
Teraz on wpatrywał się w Martę z przerażeniem. Mówiła cicho. Nie
spuszczała z niego oczu. Uśmiechała się nawet i w tych chwilach jej
twarz nabierała d a w n e g o blasku i urody. Długo jeszcze siedzieli przy
krzywym, plastikowym stoliku, w s p a r t y m złożoną gazetą i m o c n o po­
p l a m i o n y m przez p o p r z e d n i e g o k o n s u m e n t a . Nie pili już zimnej kawy
i nie zamawiali nic więcej.
Rudy kelner, wyrostek z o ł ó w k i e m za u c h e m i sprytnymi oczkami
m a ł e g o liska, szturchnął s w e g o starszego kolegę, obsługującego bar.
- Spójrz, Lechu, na tych w kącie. Trzy minuty się na nią gapił i już ją
ma. Myślałem, że to nie jest jakaś s a m o c h o d o w a , bo za stara... Jak to się
m o ż n a pomylić, co nie?
Do Borowa pozostało jeszcze o k o ł o dwustu kilometrów. Cóż to zna­
czyło w o b e c spotkania sprzed chwili.
Przez dwie godziny r o z m o w y przebyli z Wiktorem wielką p o d r ó ż
po tylu latach, że czuła się z m ę c z o n a . Marta kiedyś była próżna, ale nig­
dy aż tak, aby w zawadiackim z a c h o w a n i u Wiktora, u c h o d z ą c e g o
w ś r ó d przyjaciół za p r z e ś m i e w c ę i kpiarza, dostrzec cokolwiek więcej,
niż dobrotliwą ironię, z jaką odnosił się do jej pomysłów, kaprysów czy
ż ą d a ń . To raczej o n a stawała się czasami zazdrosna o Adama, który
p r z e p a d a ł za Wiktorem. Znali się od najmłodszych lat, ze ślizgawki czy
z boiska. Mali c h ł o p c y stworzeni do wielkich spraw, do p r z e p r o w a d z e ­
nia staruszki przez ulicę, do nadstawiania wątłych piersi przeciwko
dręczycielom małych dziewczynek i b e z d o m n y c h p s ó w . A p o t e m wiel­
cy c h ł o p c y do małych spraw, gdy marzyło im się walczyć z reżimem
i konspirować.
122
Marta, która politykę wewnętrzną kraju traktowała w tamtych czasach
jak zamknięty rozdział historii, nie była całkowicie obojętna ale odnosiła
się do tych spraw powściągliwie, co denerwowało i Adama, i Wiktora,
choć obaj szanowali ten jej dystans i starali się nie widzieć błysku rozba­
wienia w jej oczach, gdy przy winie prowadzili p ł o m i e n n e dyskusje, do
których tematów dostarczały wszystkie niemal walki narodowowyzwo­
leńcze. Nad ranem, umęczeni stoczonymi bitwami i pełni n o w e g o patrio­
tycznego zapału, spoglądali na Martę. A ona tylko przysłuchiwała się mo­
w o m współczesnych Demokrytów i z miną starego Sokratesa dolewała
im wina...
Nareszcie lasy. Widok grubych, drzew, wykrzywionych reumaty­
z m e m czasu, przypomniał jej o ważnym spotkaniu, na które nie może
się spóźnić.
Nie tym razem - pomyślała i na wszelki w y p a d e k mocniej nacisnę­
ła pedał gazu.
-
I co powiedział p a n doktor? - Krzysztof wziął syna na kolana i wy­
jął z kieszeni obiecane autko.
- „Na razie nie ma p o w o d u do niepokoju. Lekko podwyższona tem­
peratura może być objawem równie lekkiego przeziębienia. Poza tym nic
tu nie widzę", tak powiedział. Wypijesz kawę? - Agnieszka dopiero teraz
spojrzała na męża, ale bez uśmiechu. Jakoś od wczoraj nie mogła pozbyć
się wrażenia, że on czeka. Tylko czeka i denerwuje się tym przyjazdem
Koszyckiej bardziej, niż powinien. Z drugiej strony współczuła Krzyszto­
fowi. Nie umiała mu p o m ó c . Nie wiedziała, jak się zachować, by ukryć
własne rozdrażnienie i utwierdzić męża w przekonaniu, że w każdym ra­
zie dla niej wszystko jest po staremu. To krótkie „wypijesz kawę" miało
być właśnie d o w o d e m pokojowego nastawienia do problemu.
- Obaj wypijemy! - radośnie krzyknął Krzysztof, potrząsając Paw­
łem, siedzącym sennie na kolanach ojca. - Prosimy o jedną k a w ę bez
mleka i o jedno mleko bez kawy.
123
Usiedli na werandzie. Stara leśniczówka Królów wciąż prezentowała
się znakomicie. Był to swego czasu najpiękniejszy dom w Borowie, kryty
i ozdobiony gontami, położony z dala od innych zabudowań i strzegący
wzgórza, na którym pięły się zawsze zielone jałowce, jaśniały skamieliny,
o b m y w a n e wodami małego strumyka. Za połacią białych ścian ceglano-drewnianego dworku rozciągał się ogród i sad - duma starego Króla, pa­
sjonującego się ogrodnictwem, samodzielnie szczepiącego drzewa i hodu­
jącego
oryginalne
odmiany
owoców.
Sąsiedzi
mawiali
często,
że
leśniczówka to prawdziwie „królewska siedziba" i d o m Królów pokazywa­
no w Borowie jako jedną z nielicznych ciekawostek architektonicznych.
Po śmierci ojca Krzysztof nie w p r o w a d z a ł tu wielkich zmian. Korzy­
stał tylko z pomieszczeń na d o l e i z pokoju s w e g o dzieciństwa, w którym
c h ę t n i e spał. Leśniczówka zmieniła się d o p i e r o , gdy zamieszkała z nim
Agnieszka. To o n a k o n s e k w e n t n i e i m e t o d y c z n i e zmuszała męża do nie­
z b ę d n y c h u d o s k o n a l e ń i dzięki t e m u d o m s t o p n i o w o odzyskiwał utra­
c o n ą u r o d ę . Piękniał z każdym rokiem.
-
J a k sądzisz, kiedy o n a tu się zjawi? - Agnieszka wyłożyła biszkop­
ty i gorliwie mieszała cukier.
- Nie m a m pojęcia. Może wieczorem? O nic jej nie zapytałem, a p o ­
w i n i e n e m . Nie wiem, czy chce się zatrzymać u nas, czy u rodziny. Nic
nie wiem.
Przypominał dużego, z a k ł o p o t a n e g o chłopca i Agnieszka mimo­
w o l n i e roześmiała się w głos.
- Nie panikuj. Kupiliśmy z P a w ł e m c o ś na dobrą kolację. Z obiada­
mi też nie będzie p r o b l e m u . Pościel w gościnnym pokoju aż piszczy z tę­
sknoty, więc nie ma się czym martwić...
I z n o w u Krzysztof spojrzał na Agnieszkę z nieprzebraną czułością.
-
J e s t e ś taka... k o c h a n a - wyszeptał tylko. A że szeptał na ten temat
niezwykle rzadko i niechętnie, żona przestała n e r w o w o bawić się ły­
żeczką. Najpierw lekko pochyliła głowę, a p o t e m pokraśniala z radości.
124
Wanda nie wypuszczała jej z objęć.
- Ach, Marta, Marta... - powtarzała tylko. - Tyle lat... No, ale jesteś...
Odsuwała siostrę na długość swych silnych ramion, przypatrywała
się jej ze Izami wzruszenia i macierzyńskim gestem z n ó w przyciągała do
siebie.
Górski przyglądał się siostrom z badawczym, c h ł o d n y m zaintereso­
waniem. Może miał nadzieję, że ta nielubiana, nieznana szwagierka po­
wie coś, co ostudzi ten wybuch miłości jego skrytej żony. Bo Górski miał
żonie za złe, że zapomniała o krzywdzie, jaką wyrządziła jej Marta.
Jaka to krzywda, t e g o do końca nie wiedział. Przyzwyczaił się przez
tyle lat do myśli, że Marta po trosze winna była wszystkim nieszczęściom
Budziszów, a p o t e m Górskich. Chętnie obarczał ją winą za śmierć te­
ściowej, której tak n a p r a w d ę nigdy nie lubił. D o p ó k i stara Budziszowa
zajmowała się kolejnymi p o t o m k a m i starszej córki, jej o b e c n o ś ć w mie­
szkaniu na Słonecznej nie wydawała się taka uciążliwa, jak potem, gdy
już schorowana i niedołężna, sama wymagała opieki. Wanda poświęca­
ła w ó w c z a s matce każdą wolną chwilę. Pracowała jeszcze wtedy w ma­
łej, przyszpitalnej stróżówce. Schodziła z nocnej zmiany i obejmowała
dyżur przy chorej. Górski nie robił nic. Wiecznie tracił pracę lub jej p o ­
szukiwał, a swoje niezadowolenie sprawiedliwie rozdzielał między
wszystkich c z ł o n k ó w rodziny. W tym czasie otrzymali mieszkanie. Cie­
plejsze i nowsze, ale z t r u d e m mieszczące tyle o s ó b . Górski niechętnie
przesiadywał w d o m u , a jego powroty obfitowały w w i e c z n e awantury.
Wystarczyły dwa piwa, aby dyskusjom o wywiezieniu matki do Warsza­
wy nie było końca. Pod koniec życia Budziszowa słyszała od zięcia tyl­
ko złe słowa i oglądała łzy Wandy. Pozostało jej godnie odejść z tego
krzykliwego świata, a, nie wiedzieć czemu, wciąż cicho i n i e r ó w n o od­
dychała p o d p r z e p o c o n ą pierzyną. Aż kiedyś zamilkła. Wanda jeszcze
bardziej zawzięła się w sobie i jeśli Górski widział jej uśmiech, to wywo­
ływało go w s p o m n i e n i e o matce albo dzieci. Do niego, Józka, nie uśmie­
chała się nigdy. Nie podzielała też mężowskich p o g l ą d ó w i gdy skarżył
125
się na osobiste krzywdy, jakich c o d z i e n n i e niesłusznie doświadczał
w Borowie, patrzyła na niego z m ę c z o n y m i i surowymi oczami. A p o t e m
kwitowała wszystko jednym zdaniem: „Obrałbyś przynajmniej kartofle".
Od tamtych czasów upłynęło wiele lat. A teraz w progu zjawiła się przy­
czyna wszystkich nieszczęść. Ta bogata, rozpieszczona Marta, która nie
chciała nawet p o z n a ć Górskiego, c h o ć mogła rozwiązać jego kłopoty,
a nawet go uszczęśliwić. Bo cóż to dla niej znaczyło załatwić mu dobrą pra­
cę. Na przykład w stolicy. Albo chociaż dać Górskim jakieś pieniądze.
„Mogłaby przynajmniej zapłacić za m a t k ę " - mawiał Górski, ilekroć
p o w r a c a ł do s w e g o u l u b i o n e g o tematu. A Wanda, w końcu jego własna
żona, o d p o w i a d a ł a w ó w c z a s dokuczliwie: „Najpierw zapłać za siebie".
I s p o k ó j na d ł u g o opuszczał ich d o m .
- W i t a j Józku.
Podeszła do niego, jakby się nic nie stało. Pocałowała w policzek.
J ó z e k dostrzegł, że ma wilgotne oczy. Widać rodzinne mają to beczenie
b e z p o w o d u - pomyślał, odpowiadając z przekąsem:
- Witamy, witamy w skromnych p r o g a c h . Co też sprowadza szwagierkę po tylu latach? Bo przecież p o g r z e b u ż a d n e g o tu nie ma?
Marta roześmiała się tylko.
- Masz rację - stwierdziła pogodnie. - Zasłużyłam na surowe powita­
nie. Ale spróbuj mi wybaczyć. Przyjechałam, aby i ciebie przeprosić. Źle
załatwiałam moje sprawy - westchnęła - obraziłam się na Borów, a krzyw­
dziłam bliskich. I siebie też - powiedziała ze smutkiem. - Siebie, Józku, też.
M o c n o potrząsnęła ręką Górskiego, który zdziwiony aktem samooskarżenia, nie b a r d z o wiedział, co o d p o w i e d z i e ć . Zwłaszcza że w ra­
m i o n a c h Marty nagle znalazła się Natalka. Uszczęśliwiona i roześmiana.
Tuliła się do niej tak, że oboje rodzice ze z d u m i e n i e m obserwowali to
d z i w n e z a c h o w a n i e wstydliwego na ogół dziecka.
-
J a k a ty jesteś śliczna, Natalko! - Marta szczerze zachwycała się cy­
gańską u r o d ą drobnej, wtulonej w nią dziewczynki.
126
- Podobna do cioci. Co by nie mówił... - dostrzegł J ó z e k i ku zdu­
mieniu Wandy, dodał cicho: - To sobie porozmawiajcie, a ja nastawię
w o d ę na kawę albo herbatę, bo p e w n i e coś by wypiła ciepłego.
Marta nie była głodna, ale jabłecznik Wandy pochłaniała łakomie,
rozsypując wokół okruszki ciasta.
Jak kiedyś - myślała Wanda, przyglądając się siostrze z rozrzewnie­
niem. - Jest taka jak kiedyś. Robiła wszystko, jakby miała jakiś inny niż
wszyscy apetyt na życie. Zawsze tak jadła, czytała, pisała... Zachłannie,
całą sobą. Przestraszona, że nie zdąży albo że ktoś ją wyprzedzi. Dzika
jak kociaki matki, ukryte p o d piecem.
- Chcę tu zostać parę dni, dlatego nie m o g ę narażać was na ciasno­
tę i niewygodę. Dosyć się namęczyliście, mieszkając na sobie piętrami.
Hotel niedaleko, więc po co k o m p l i k o w a ć życie.
- Myśleliśmy, że przyjeżdżasz do Królów. A nas... tak tylko odwie­
dzisz, no... z przypadku - Wanda nieśmiało przyznawała się do podej­
rzeń, które i ją trochę bolały. Uwierały siostrzaną zazdrością.
- Przyjechałam p r z e d e wszystkim do was. Nie pomyślałam nawet,
że Krzysztof i jego żona m o g ą zatrzymać mnie na n o c . Nie obawiaj się,
Wandziu. - Już tuliła się do szczęśliwej siostry. - Wrócę grzecznie do
hotelu i tak będzie d o b r z e .
Józek wniósł herbatę.
- A co to za gadanie? Jak mówi, że do nas przyjechała, to chyba starczy.
Gdybyśmy mieli taki dom jak Król, to też nie poszłaby do hotelu. Jak zapro­
szą, trzeba zostać. Nam się przez to żadna krzywda nie stanie. Chyba że Mar­
ta już tu nie wróci, tylko prosto od obcych do Warszawy wyfrunie...
Marta roześmiała się g ł o ś n o i powtórzyła:
- Do was, kochani, przyjechałam... No i do tych, do których się
spóźniłam, co już na cmentarzu... Wreszcie, żeby odwiedzić przyjaciół:
las, jezioro, ulicę Słoneczną... - wymieniała ze wzruszeniem w a ż n e dla
niej miejsca. Siedziała przy stole Górskich, ale już niecierpliwie zagląda­
ła do wszystkich kątów dzieciństwa.
127
O c k n ę ł a się z zamyślenia tak s a m o nagle, jak w nie p o p a d ł a .
- Nie wiem, dlaczego opuściłam jedyny kawałek świata, gdzie moż­
na postawić tabliczkę „teren prywatny." I tęskniłam za nim.
Wanda dyskretnie wycierała oczy i patrzyła na nią z rozrzewnie­
niem. Na tę swoją małą Martusię, z a w s z e taką upartą i p e w n ą siebie. A te­
raz ciepłą, serdeczną, bardziej bliską niż w chwilach trudnego dla o b u
sióstr dzieciństwa.
- G d y b y Adam wiedział, że Natalia jeszcze nie dostała prezentu, a ja
tu już siedzę dwie godziny, nie miałabym drogi odwrotu. - Marta zerwa­
ła się z u ś m i e c h e m i ruszyła do s a m o c h o d u .
Po p e w n y m czasie trochę o niej zapomniano. Stos prezentów piętrzył
się przed nowymi właścicielami, oniemiałymi z hojności Marty, szczęśliwy­
mi jak dzieci. Wanda nie wiedziała, czy najpierw wypróbować n o w e ko­
smetyki, czy mierzyć sweter, o którym marzyła od lat. Dotykała rzeczy, jak­
by obawiała się, że zaraz znikną. P o d o b n e przeczucie ogarniało ją na widok
Many. Wszystko mogło być przecież złośliwym snem, po którym szybko
ulatnia się ciepło z serca i pozostaje niedosyt. Józek z niedowierzaniem krę­
cił głową. Oglądał aparat z każdej strony i pytająco spoglądał na Martę.
- Teraz będziesz mógł założyć p r a w d z i w y rodzinny album! - śmia­
ła się Marta. Nie sądziła, że aż tak się ucieszą. W o g ó l n y m zamieszaniu
g d z i e ś p r z e p a d ł a Natalia. Uciekła d o s w e g o pokoju. D o p i e r o t a m pa­
trzyła p r z e z łzy na s w e skarby: p i ę k n e pióro, papeterię, gruby zeszyt
z n a p i s e m „Mój dziennik" i książki. W jej p a c z c e były r ó w n i e ż specjal­
ne u p o m i n k i od wujka Adama i Olgi. No i książki cioci Marty Z dedy­
kacją i p o d p i s e m . G d y wróciła do pokoju rodziców z c z e r w o n y m i
o c z a m i , ciocia Marta śmiała się z niej g ł o ś n o i powiedziała, że to je­
szcze nie koniec, że teraz musi z a p r a g n ą ć c z e g o ś dla ciała, a czy to b ę ­
dą dżinsy, buty, d r e s lub kurtka, to już tylko zależy od Natalii. I Nata­
lia musiała wziąć także p i e n i ą d z e , bo wszelkie protesty, które trójka
G ó r s k i c h po raz pierwszy solidarnie zgłaszała, przerwał silny i roze­
śmiany głos Marty:
128
- Chcę się tylko dowiedzieć, czy w tym d o m u został c h o ć jeden, ma­
ły kawałek jabłecznika?..
-
J e s t e m pewna, że to o n a . - Agnieszka stała przy firanie, obserwu­
jąc gasnące światła s a m o c h o d u . - Wyjdź. A przynajmniej włącz lampę
na ganku. Jest już c i e m n o .
Włączył lampę, ale wrócił do pokoju. Po chwili o d e z w a ł się radosny
gong.
- Brzmi jak weselny d z w o n ! - zaśmiała się Agnieszka, świadoma, że
to szansa na ostatnią złośliwość p o d a d r e s e m męża.
Patrzyła na nich, ukryta w ciemności korytarza.
- Nie m ó w tylko do mnie „ty głupia babo"! - dobiegi z holu dźwięcz­
ny, spokojny glos.
- A ty nie wyzywaj m n i e od frajerów! - usłyszała o d p o w i e d ź Krzy­
sztofa. Potem był śmiech: długi, serdeczny, w którym uczestniczyli obo­
je z jakąś szczenięcą satysfakcją.
Przeszli do pokoju i Agnieszka zauważyła tylko, że Marta jest bardzo
zmęczona. Głębokie, sarnie oczy uśmiechały się jakby ostatkiem sił,
a bladość twarzy nadawała jej chorobliwy wygląd. Poza tym Marta by­
ła... stara. To spostrzeżenie wydało się jednak Agnieszce nieeleganckie.
Natychmiast więc z aprobatą pomyślała o sportowym, niewyszukanym
ubiorze Marty, n o s z o n y m przez nią z jawną, fascynującą nonszalancją.
-
A to twoja śliczna żona... - Marta podeszła do Agnieszki, wyciąga­
jąc w jej stronę obie ręce. - Witaj, Agnieszko! - Uścisnęły się serdecznie
i Marta p o n o w n i e zagłębiła w żonie przyjaciela spojrzenie p e ł n e podzi­
wu i sympatii. - Gdzie ty znalazłeś taką dziewczynę? - zwróciła się ze
śmiechem do Krzysztofa. - Przyznaj się, wpadła którejś wiosny do twej
siatki na motyle...
Stal zadowolony z jej uznania i uśmiechał się do o b u pań.
- Twój mąż - kontynuowała Marta - słynął kiedyś z tego, że gdy chłop­
cy z klasy gwizdem wyrażali aplauz dla jakiejś nastoletniej piękności, on też
129
odwracał głowę, ale za krążącym nad nią chrząszczem i mówił: "Cudowne
zjawisko! Melolontha z rodziny Scarabaeidae. Jakie piękne skrzydła!"
Zaśmiały się obie. Agnieszka nie chciała być dłużna:
- Wiem, że w tamtych czasach w kolekcji Krzysztofa był pewien nie­
zwykle rzadki i bezcenny okaz, na którym bardzo mu zależało. Teraz wca­
le się nie dziwię, że nie oglądał się za innymi... motylami! - dokończyła.
To była mila rozmowa. Tak naturalna i niekrępująca, że Agnieszka
z żalem ruszyła do kuchni, aby przygotować kolację.
- Mieszka tu jeszcze z n a m i p e w i e n mały królewicz, Paweł I - wyja­
śniła Marcie, idąc w stronę kuchni. - Ale o tej porze J e g o Królewska
Mość śpi, więc prezentacji d o k o n a m y jutro.
Krzysztof wiedział już, że od tej chwili Marta zyskała nową sojusznicz­
kę w osobie jego przekornej żony. I to w końcu jego oskarży Agnieszka,
skłonna teraz widzieć w Marcie ofiarę miłosnych uniesień licealisty, o kło­
poty w b u d o w a n i u trwałych związków. A swoje pretensje gotowa będzie
wesprzeć wszechstronną analizą własnych małżeńskich doświadczeń.
Tymczasem Marta, nieświadoma zamieszania, jakie wywołała w życiu
mieszkańców leśniczówki, wystukiwała długi numer d o m o w e g o telefonu.
A d a m i Olga jednocześnie złapali za słuchawkę. Każdy sygnał mógł
o z n a c z a ć jakieś kłopoty. Poza tym, c h o ć minęło zaledwie kilka godzin
od wyjazdu Marty, jej n i e o b e c n o ś ć w z u p e ł n i e inny niż dotąd s p o s ó b za­
ciążyła n a d d o m o w n i k a m i . Adam okazał się sprytniejszy.
- Marta?
Usłyszał jej daleki śmiech, wypływający z głębi borowskiej głuszy.
O d e t c h n ą ł i spojrzeniem uspokoił c ó r k ę .
- D e n e r w o w a ł e m się - m ó w i ! nieskładnie. - Hotel zarezerwowany,
Marta... słyszysz mnie?
Słyszała d o s k o n a l e . P o d w p ł y w e m m o n o l o g u Adama jej twarz zmie­
niała się, aż zagościł na niej wyraz zakłopotania. Zakłopotanie łagodnia­
ł o . Wreszcie z n ó w pojawił się u ś m i e c h . Tkliwy i ciepły.
130
- Zrozumiałam. Wszystko zrozumiałam. Tak. To miło, że sobie o tym
przypomniałeś. Masz rację. Lepiej p ó ź n o niż wcale... To chyba... - zasta­
nowiła się. - To sprawiło mi przyjemność. Tak, możesz być pewny...
Olgo? Nie tłumacz się, ty przebrzydły wspólniku... Wybaczam, wyba­
czam. Dobrze... J u t r o zadzwonię.
- Konferencja skończona. - Odłożyła słuchawkę i chwilę milczała.
Wreszcie przeniosła z d u m i o n e spojrzenie na Krzysztofa.
- Kolejna sensacja W moim b a r w n y m życiu. Czy wiesz, że oni tu
przyjeżdżali p r z e z te wszystkie lata, A d a m i Olga? A ja nie miałam
o tym pojęcia... Przyznali się d o p i e r o teraz, gdy są nieosiągalni i nie
m o g ę nic zrobić: ani się oburzyć, ani zachwycić ich związkami z Bo­
rowem.
Krzysztof w milczeniu obserwował Martę.
- A co byś zrobiła?
- Wybrałabym to drugie - odparła bez wahania.
- Znam twojego męża i córkę. Byli kiedyś w szkole. W lipcu albo
sierpniu. Poznałem ich, gdy szukali twego zdjęcia na pamiątkowych ta­
blicach. Służyłem za przewodnika. Widywałem też Adama z Wandą
w mieście na z a k u p a c h . Targał jej siatki i wyglądali jak para przyjaciół.
Sądziłem, że przyjeżdżasz z nimi.
- Skąd! Dzisiaj jest moja wielka premiera, jeśli nie liczyć pogrzebu,
na który zresztą też się spóźniłam.
Podczas kolacji upływającej w atmosferze miłych w s p o m n i e ń , krzy­
żujących się nad stołem pytań i odpowiedzi, Marta jeszcze raz wróciła
do ostatniej nowiny, szczegółowo wtajemniczając Agnieszkę w sprawę
spisku Adama i Olgi.
- A najzabawniejsze jest to, że gdy zastanawiałam się nad wiekiem
dzieci Wandy, Adam zachowywał się jak położna, pamiętająca godziny
i daty kolejnych p o r o d ó w . 1 choć podejrzanie d u ż o wiedział o Górskich,
do głowy mi nie przyszło, że regularnie bywa w Borowie... Ze ich
odwiedza... - dodała z radosnym ożywieniem. - Teraz rozumiem poro-
131
zumiewawcze spojrzenia, jakie przelatywały za moimi plecami, ilekroć
tatuś z córeczka startowali na Kaszuby.
- To musi być miłe uczucie, dowiedzieć się, że bliski ci człowiek po­
kochał też twoją małą ojczyznę i tych, których w niej zostawiłaś. - Agnie­
szka z wyrzutem spojrzała na męża. Od d a w n a bezskutecznie toczyła
z Krzysztofem wojnę o r o d z i n n e zbliżenia.
- W moim przypadku towarzyszy temu wstyd. Adam jeszcze raz
okazał się mądrzejszy - w e s t c h n ę ł a z rezygnacją. - Zawsze miał pecha...
Musiał w naszym życiu być d o b r y za nas oboje. Tego wstydzę się chyba
najbardziej.
Oczy Marty błysnęły s m u t n y m blaskiem pokory, a m o ż e bólu.
W milczeniu pila herbatę.
Agnieszka nie chciała słyszeć o żadnym hotelu. Gdy przygotowywa­
ła Marcie pokój na górze, z u z n a n i e m myślała o d o s k o n a ł y c h perfu­
mach, których kropla na przegubie dłoni wprawiała teraz Agnieszkę
w eteryczne ożywienie. Perfumy były francuskie i ich tajemnicza nazwa
z p e w n o ś c i ą nie dotarła jeszcze do snobistycznych u p o d o b a ń borow­
skich elegantek. Tak, l e p s z e g o prezentu nie wymyśliłaby nawet przyja­
ciółka Agnieszki. I ta apaszka. Dla kobiety „stąd" mógł to być zwykły ka­
wałek Milanówka. Ale Agnieszka nie była „stąd" i gdy przymierzała
apaszkę, natychmiast przypomniała sobie niedaleką przeszłość, chętnie
s p ę d z a n ą w ciasnych, przytulnych butikach Wrocławia. I te wszystkie
apaszki, niedbale oplatające szyje d u m n y c h m a n e k i n ó w , których cena
przekraczała wartość jej studenckich sukienek. Prezent od Marty nale­
żał bez wątpienia do rodziny tych arystokratycznych d o d a t k ó w , a prze­
cież, gdy Marta wręczała go Agnieszce wraz z perfumami, powiedziała
lekko: „To tylko drobiazgi. Mało praktyczne. Ale gdy mieszkałam w Bo­
rowie, właśnie do nich najbardziej tęskniłam".
Na dole Krzysztof ze s k u p i e n i e m przyglądał się swej nowej fajce.
- Skąd wiedziałaś, że jest b a r d z o dobra?
132
- Mam doświadczenie.
Uśmiechnął się, gdy wyjaśniła, że jakiś p o e t a w Paryżu częstował ją
wytrawnym tytoniem.
- To jest fajka pokoju, Krzysztofie - d o d a ł a .
- Pod w a r u n k i e m , że wypalę ją sam - droczył się Krzysztof. - Cóż,
jestem biologiem, a nie francuskim poetą.
- Pięknie urządziłaś swój dom, Agnieszko. - Marta ze znawstwem
rozglądała się po zapamiętanym wnętrzu, u r z ą d z o n y m z widocznym
gustem i pomysłowością. Mimo licznych p r z e o b r a ż e ń i niezbędnych
u d o s k o n a l e ń , ocalała dawna powaga d o m o s t w a . Każdy element, świad­
czący o historii leśniczówki, powleczony patyną niepowtarzalności, do­
czekał się fachowej opieki. Został w y e k s p o n o w a n y i podkreślony.
Agnieszka nie uległa urokowi n o w o c z e s n y c h mebli. Widać było, że bar­
dziej interesuje ją renowacja starych, które odwdzięczały się teraz nowej
właścicielce politurowanym dostojeństwem, b u d z ą c zachwyt Marty.
- J e s t tu jeszcze wiele do zrobienia. Na początku nie wiedziałam, od
czego zacząć. Krzysztof najchętniej nie zmieniałby niczego. Łącznie ze
stanem cywilnym - dodała ze znaczącym u ś m i e c h e m .
- Byłby idiotą, gdyby od tego nie zaczął r e m o n t u w swoim życiu.
Zwłaszcza że cierpliwość została mu sowicie w y n a g r o d z o n a . Jesteś nie
tylko o z d o b ą męża, także tego miejsca, które musiało zmierzać ku rui­
nie. P o d o b n i e jak życie naszego samotnika z wyboru.
Agnieszka oparła się o framugę drzwi i p o w a ż n i e spojrzała na Martę.
- J e s t e m szczęśliwa. I to dlatego, Marto, że zjawiłaś się w Borowie tak
p ó ź n o . On czekał na ciebie przez te wszystkie lata. Z kolei na jego „tak"
czekała Hanka, matematyczka z naszej szkoły. Nigdy się o tym oficjalnie
nie mówiło. Po prostu wszyscy poza Krzysiem znali jej sekret. No i zjawi­
łam się ja. Hania ma mi to za złe, że zdobyłam ostatni okaz dżentelmena
w borowskim szkolnictwie. Rozumiem ją świetnie. Ja stanęłam na jej dro­
dze do szczęścia, ty na mojej. - Wciąż opierała się o drzwi. Milczała chwi­
lę i p o n o w n i e zaglądając w oczy Marty, dokończyła: - J e g o życie nie zmie-
133
rzało do ruiny. Stal się minimalistą z wyboru i było mu z tym dobrze. Ale
jeśli chodzi o leśniczówkę, masz rację. Uratowałam ją przed niechybnym
unicestwieniem. Zawsze, gdy omawiam Kasprowiczowski sonet „Z cha­
łupy", nie mogę oprzeć się p e w n y m analogiom między wizją poety a re­
alizmem tego miejsca, gdy wprosiłam się do Krzysztofa na herbatę z róży.
Marta zaśmiała się szczerze, a p o t e m pokręciła p r z e c z ą c o głową, jak­
by chciała oddalić podejrzenia Agnieszki o trwałość s e n t y m e n t ó w mło­
dości w pamięci jej męża.
- Przypisujesz mi za duży udział w uczuciowym życiu Krzysztofa. To
nie miłość kazała mu tak d o b r z e zapamiętać naszą przyjaźń. To zranio­
na duma i... nienawiść, a m o ż e bezradność w o b e c niesprawiedliwości,
jaka go spotkała. Byłam w a ż n a , jak w a ż n e są niezrealizowane marzenia.
Pamiętam przecież d o s k o n a l e , że nasze szkolne z a u r o c z e n i e weszło
w ó w c z a s w fazę kryzysu. Krzyś myślał, że to miłość, ja też, ale tę nasza
niby miłość podtrzymywaliśmy sztucznie przy życiu, przyozdabiając ją
poezją, łzami, listami p e ł n y m i namiętności. O n a była jak...
Marta z błyszczącymi oczami szukała właściwego skojarzenia. Bły­
szczały też oczy Agnieszki, z nadzieją w p a t r z o n e w zamyśloną Martę.
- ... Jak grób! - triumfalnie wykrzyknęła Marta. - Jak mogiła pamię­
ci, w której złożyliśmy szczątki naszych wspólnych w y o b r a ż e ń o sile
p r a w d z i w e g o uczucia.
- Co było jak grób?
Krzysztof z n i e p e w n y m u ś m i e c h e m stanął w p r o g u kuchni i pytają­
co spojrzał na Martę.
- Nasza miłość - pośpieszyła z wyjaśnieniem. - Osiągnęliśmy w niej
etap obustronnych zapewnień, które spoczywały już nie w naszych ser­
cach, a we wspólnej mogile. Trafiły do niej ze starości, z. przyzwyczajenia...
- Coś w tym jest - zgodził się niechętnie. - Ale żeby od razu pierw­
sze p o w a ż n e uczucie złożyć do trumny? Chyba przesadzasz...
- Skąd! Każdy temat, z założenia nowy, kończył się kąśliwą uwagą:
„Wiem, wiem... mówiliśmy o tym n i e d a w n o " .
134
- Kwestia jest sporna i na p e w n o zdołacie ją rozważyć, ale na razie
znajdujecie się na moim terenie i nie życzę sobie w kuchni żadnych
awantur. - Agnieszka była w doskonałym nastroju. Śmiała się szczerze
i głośno.
Pili drinka prawie w milczeniu. Agnieszka taktownie zniknęła za
drzwiami dziecięcego pokoju. W starym salonie, rozświetlonym jedną
delikatną lampą, p a n o w a ł miły półmrok. Było już p ó ź n o .
- Nie m a m prawa męczyć cię dzisiaj wspomnieniami. Jesteś na pew­
n o zmęczona.
- Tak - zgodziła się szczerze. - W k a ż d y m razie nazbyt zmęczona,
aby k o n t y n u o w a ć jakikolwiek spór. Ty z kolei jutro masz zajęcia. Nie
m o g ę pozwolić, abyś z mojego p o w o d u pomylił m u c h ę z pantofelkiem.
Teraz dzieci są bardziej spostrzegawcze niż my kiedyś.
- Zupełnie inne! - ożywił się Krzysztof.- Są impertynenckie, inteligent­
ne, przebiegłe i odważne. Za wszystko je kocham. Nawet bezczelność tych
smarkaczy dowodzi nie tyle braku dobrego tonu, co potrzeby szczerości.
- Wyobrażasz sobie naszą potrzebę szczerości, zaprawioną choćby
kroplą bezczelności na lekcji geografii?
Roześmieli się cicho na samą myśl o reakcji geografa, majora w sta­
nie spoczynku, który opuścił szeregi armii, aby przejąć d o w ó d z t w o n a d
światem m a p . Stary Globus. Łysy, czerwony, z twarzą na baczność...
Przez g o d z i n ę w jego towarzystwie klasa czuła się jak na froncie. Był to
front wschodni, okrutny, p e ł e n niezrozumiałych k o m e n d i rozkazów.
- Stary major... Wiesz, jak umarł? P e w n e g o dnia nie przyszedł do szko­
ły. Znaleźli go sąsiedzi. Wisiał na żołnierskim pasku. Miał na sobie galo­
wy mundur. Był też jakiś list. Prosił w nim, aby ktoś zajął się jego kotem.
Nie podejrzewałem nigdy, że trzyma u siebie kota. Na pogrzebie zjawiła
się starsza dostojna pani. Agnieszka zaprosiła ją na kolację. Wyglądała jak
przywiędła gwiazda niemego filmu. Okazało się, że była narzeczoną Glo­
busa. Chciała ślubu kościelnego. On do końca nie. Oboje pozostali samot-
135
ni. Odwiedzali się raz do roku i zapewniali o swej konsekwencji. Zarów­
no w sferze uczuć, jak i obrządku ślubnego. Wyjechała stąd z jego kotem.
Powiedziała n a m ze łzami w oczach, że od kilkunastu lat stara się o jej rę­
kę pewien solidny, emerytowany lekarz. Dopiero teraz będzie mogła spo­
kojnie połączyć się z nim węzłem małżeńskim.
- Dlaczego d o p i e r o teraz? Chodziło o d a n e w przeszłości słowo?
- Nie. Chodziło o miłość. Kochała tylko Globusa. Czy ty możesz to
sobie wyobrazić?
Leżąc już w c i e m n y m pokoju, należącym niegdyś do starego leśni­
czego, Marta p r ó b o w a ł a to sobie wyobrazić. Wyobrażała sobie Globu­
sa, jego n a r z e c z o n ą i ich miłość. Ale zamiast t e g o widziała pod zmęczo­
nymi p o w i e k a m i wielkie pole bitwy i nacierające na siebie pułki
ołowianych żołnierzyków. Zasnęła d o p i e r o n a d r a n e m .
Marta z u w a g ą przeglądała się w starym lustrze. Pomyślała, że po raz
pierwszy wygląda na o s o b ę starszą, niż jest nią w rzeczywistości. Na
twarzy odnalazła ślady źle przespanej n o c y i oznaki choroby, które
przerażały ją k a ż d e g o ranka, zanim zdołała je ukryć skutecznie p o d war­
stwą d o b r y c h k o s m e t y k ó w .
Od p e w n e g o czasu poranny makijaż stał się przykrym obowiązkiem.
Oznaczał spojrzenie prawdzie w oczy i Marta coraz rzadziej opuszczała ła­
zienkę z uczuciem zadowolenia. Dzisiaj było p o d o b n i e . Cieszyła się tylko
myślą, że jest sama w tym dużym d o m u i zdąży przed powrotem mieszkań­
c ó w przygotować się do roli pewnej siebie, wciąż atrakcyjnej kobiety.
Gdy wchodziła do kuchni, była już z u p e ł n i e kimś innym. Marta je­
szcze raz uwierzyła, że wszystko m o ż e skończyć się dobrze. Ta cała jej
tragedia, którą u d a w a ł o się zażegnać kilkoma ruchami wprawnej ręki
i chwilą cierpliwego retuszu.
Wypiła pól szklanki mleka, a gdy przyjaźnie zagwizdał czajnik, zro­
biła sobie m o c n ą p o r a n n ą kawę. Z kawą i telefonem ulokowała się na
werandzie.
136
Z Adamem rozmawiała krótko, zapewniając go o doskonałym samo­
poczuciu. Zmartwiona przeziębieniem Olgi i rozczulona tęsknotą mę­
ża, niechętnie zakończyła r o z m o w ę . Potem, na prośbę Adama, skontak­
towała się z wydawcą, próbującym bezskutecznie d o d z w o n i ć się p o d jej
warszawski numer.
- Ależ oczywiście, panie Marku, że nic się nie zmieniło. Poza wciąż
rosnącą objętością książki - uspokajała go wesoło. - Nie rozumiem tyl­
ko pana zdenerwowania. Umawialiśmy się przecież na wrzesień, a nig­
dy dotąd... Ach, więc o to c h o d z i ? - rzuciła n e r w o w o do słuchawki. - In­
teresujące... A kto, jeśli m o g ę wiedzieć, tak bardzo przejął się moim
zdrowiem? Ależ nie, skądże nerwy! Uwielbiam być tematem stołecznych
konwersacji. Plotki d o w o d z ą tylko mojej wysokiej literackiej pozycji.
Dlaczego p o w i n n a m się przejmować? Nikt z nas nie powinien! Zwła­
szcza pan! Im szybciej Warszawa złoży mnie w grobie, tym większy suk­
ces „Kobiety grzechu"... Nie, nie, proszę się nie martwić, proszę mi ra­
czej życzyć więcej o d p o r n o ś c i na ludzką złośliwość... Rozumiemy się
świetnie. Tak. Cena sławy... Słusznie... Pozdrawiam serdecznie.
Marta przełknęła kilka ł y k ó w kawy. Ale już nie czuła jej aromatycz­
n e g o z a p a c h u . Nie dostrzegała także niedawnej świeżości p o r a n k a ,
który przywiódł ją tutaj, na w e r a n d ę . Tak cieszyła się z drżenia listków
brzozy, tańczących rozbieganymi witkami nad jej głową. I z powietrza.
A teraz wszystko jej z a b r a n o . Kilkoma zdaniami, w których wyrażała
się cała filozofia ludzkiej ciekawości, strachu, raniącej dociekliwości.
Słowem, tego wszystkiego, p r z e d czym uciekła i co d o p a d ł o ją na
oszklonej w e r a n d z i e . Wiadomości o jej chorobie mógł roznosić po re­
dakcjach i w y d a w n i c t w a c h tylko ktoś taki, jak Zieliński. Cóż... Mogła
o tym pomyśleć, zanim sięgnęła po osobistą broń w ich ostatniej roz­
mowie.
Nagle uświadomiła sobie, jak niewiele obchodzi ją Zieliński, wy­
dawnictwo, „Kobieta grzechu", terminy i złe szepty przy kawiarnianych
stolikach. Zatęskniła za czasem, gdy wspinała się po wysuszonych ko-
137
narach drzew, aby na m o m e n t utonąć w cieniu starych gałęzi. I natych­
miast przypomniała sobie kasztan.
Kasztan był d r z e w e m granicznym. Stał na straży małego podwórka
między ulicą Słoneczną a Górną. Mali mieszkańcy z o b u ulic rościli so­
bie p r a w o do kasztana. Zwłaszcza jesienią, gdy nabrzmiewał rudymi
o w o c a m i . Tak się szczęśliwie składało, że pień kasztana przylegał do
płotu g r o d z ą c e g o d o m Budziszów. Marcie to wystarczało, aby trakto­
wać d r z e w o jako rodzinną własność, niemal tak prywatną, jak maszyna
ojca czy kufer matki, o którym zwykła mawiać „mój sunduk".
G d y wybuchały p o d w ó r k o w e kłótnie o użytkowanie kasztana,
w c h o d z e n i e n a ń lub rzucanie kijami w kolczaste kule, matka przywoły­
wała Martę z p o d w ó r k a i łajała ją, wiecznie upominając:
- Głupia ty, toż my kasztana nie przywozili ze Wschodu. On wszy­
stkich, to i twój! A że do nas przykleił się? Ot, widać taka jego wola by­
ła. B e z d o m n y to i przykleił się. Tyle co u n i e g o liści, tyle i właścicieli mieć
m o ż e . Tak widzisz. Twój on i nie twój. Bo i psy p o d nim łapę p o d n i o s ą
i ludzie w y p o c z n ą . Skąd to, Marta, u ciebie egoizm taki?
Oczy małej Marty robiły się wąziutkie. Kręciła nogą, milczała, a gdy tylko
znalazła się na ulicy, przytulała policzek do mokrej kory i szeptała zawzięcie:
- Mój ty, mój. Tylko nikomu o tym nie mów...
Na kasztanie miała swój d o m e k . Tak nazwała cztery deski, zbite
przez p o c z c i w e g o Watracha. Gdy wytłumaczyła mu, o co chodzi, poki­
wał ze z r o z u m i e n i e m głową i już n a s t ę p n e g o dnia wszedł na rozłożyste
d r z e w o z tym prowizorycznym siedziskiem, z a m o c o w a ł je tak, aby by­
ło b e z p i e c z n e i nawet splótł drabinkę ze starego sznura po bieliźnie.
Od t e g o dnia Marta legalnie zamieszkała na kasztanie. W u p a l n e dni
wnosiła tam swoje książki, a gdy p a d a ł deszcz, przykrywała się starą,
b r e z e n t o w ą k a p o t ą i kasztan zamieniał się w wielką łódź, zalewaną
o c e a n e m szarego powietrza. Marzyła, że płynie w strugach deszczu
i w burzy, rozrywającej zielony żagiel kasztana. A o b o k niej siedzi
uśmiechnięty dentysta, chroniąc przed d e s z c z e m swoje skrzypce, i sta-
138
ry Watrach, milczący, z dobrymi, smutnymi oczami. 1 jej pies, Ciapek,
utnie wpatrzony w swoją panią.
Pójdzie tam wkrótce. Myśl, że z całej załogi pozostało tylko drzewo,
była przykra. Na szczęście zadzwonił telefon i Marta niechętnie, w za­
stępstwie d o m o w n i k ó w ruszyła w głąb d o m u .
- Cześć Marto! - krzyknęła Agnieszka, z impetem otwierając wejścio­
we drzwi. - O d p o c z ę ł a ś w naszych piernatach czy zatęskniłaś za domem?
- Agnieszka! - ucieszyła się Marta szczerze. - Nie spałam jak suseł,
przyznaję, ale to z nadmiaru wrażeń. Przygotowałaś mi śniadanie, a te­
go w umowie nie było! - Pogroziła jej palcem. - Wiesz, tu jest jakaś in­
na gościnność niż w tej mojej Warszawie... Chodzi mi o to, że w Boro­
wie gość wciąż jest ważniejszy od pracy i własnych spraw... Pomyślałam
z zawstydzeniem, że na twoim miejscu nie wykazałabym takiej troski
o nowego domownika.
Agnieszka zaśmiała się, z a d o w o l o n a z uznania.
- Nie wierzę, Marto, że więziłabyś mnie o głodzie i chłodzie. Ty po
prostu zauważasz więcej niż inni. Jesteś wrażliwsza i dostrzegasz nie­
zwykłość nawet w zwykłych gestach.
- Przyjedziesz do mnie, to sprawdzimy tę moją wrażliwość. Chociaż
teraz być może czegoś się od ciebie nauczyłam... Mów, co w szkole?
- Sensacja! - Agnieszka podtrzymywała żartobliwy ton dialogu. - Do
Borowa przyjechała znana pisarka i wszyscy chcą robić z nią spotkania,
wywiady, w s p ó l n e zdjęcia... Co ty na to?
- Koszmar. Tylko w s p ó ł c z u ć znanej pisarce. Zwłaszcza że wiem nie­
jedno na temat znanych pisarek. O n e tak n a p r a w d ę są n u d n e . Uwielbia­
ją mówić o sobie, co wynika z wiary we własną nieprzeciętność.
- I wszystkie są takie?
- Tego nie wiem. Tak n a p r a w d ę znam tylko jedną...
- To może mi uprzejmie powiesz, co z n a n e pisarki jadają na obiad?
Masz do wyboru...
139
Marta pokręciła nieśmiało głową.
-
J e ż e l i pozwolisz, dzisiaj w r ó c ę wieczorem. Chciałabym spotkać się
z siostrą. - Westchnęła głośno i posmutniała. - Dzwoniłam dzisiaj do
s w e g o wydawcy. To nie był miły telefon. P r a w d o p o d o b n i e b ę d ę musia­
ła skrócić pielgrzymkę po rodzinnej ziemi.
- A m o ż e niepotrzebnie dzwoniłaś? Kiedyś trzeba o d p o c z ą ć . Trafi­
łaś na d o b r ą pogodę... Młodzież już od tygodnia nie wychodzi z jeziora.
Zachowują się tak, jakby były wakacje. Spróbuj wziąć z nich przykład!
Roześmiały się obie. Agnieszka zapatrzyła się w otwarte o k n o .
- P o w i n n a m ci powiedzieć... że bałam się twojego przyjazdu. Ze
względu na Krzysztofa. Często myślałam o tobie jak o kimś, kto przewija
się przez życie innych falą niszczącego huraganu. Dla Krzysia byłaś p o ­
wietrzną trąbą. Do dzisiaj mówią w Borowie o jego cierpieniach. Przerósł
w nich Wertera, Gustawa, Kordianów... Kogo tylko chcesz. I do dzisiaj jest
samotny. Wiem... Zabrzmiało paradoksalnie, ale to prawda. Wciąż odgry­
wa misterium własnych smutków. Widz i aktor w jednej osobie. Ja ze swo­
im realizmem nie m a m prawa uczestniczyć w tych spektaklach. Na szczę­
ście pojawił się Paweł i nie było czasu na te prywatne premiery. Ale gdyby
nie dziecko... Nasz związek miałby małą szansę przetrwania...
Marta słuchała z uwagą. Nie pytała i nie przerywała. D o p i e r o gdy
Agnieszka zamilkła, powiedziała c i c h o :
- Przykro mi to słyszeć, ale m o ż e spójrz na problem inaczej. Gdy po­
znałaś Krzysztofa, łatwo było jego d z i w n e usposobienie tłumaczyć prze­
żytym miłosnym zawodem. Doszły inne zmartwienia: śmierć ojca, koniec
marzeń o medycynie, poczucie osamotnienia.. Zastanawiam się, czy
Krzyś nie uprościł swego problemu, obciążając mnie jednoznacznie winą
za całokształt młodzieńczych rozczarowań. Ta jego miłość... Próbowałam
już o tym mówić. Płomienne uniesienia nie przetrwały nawet do matury.
Przyjaźniliśmy się, rozumieliśmy, ale gdyby wówczas zjechała do Borowa
ekipa urodziwych studentek medycyny, Krzyś wycierałby im plecy na po­
moście, zamiast studiować z uwagą moje poetyckie wizje świata. Problem
140
w rym, że studentek nie było, a na pomoście siedziałam ja ze swoim se­
kretnym zeszytem, pełnym nieudolnych rymów o miłości. Być może nie
doceniłam uczuć Krzysztofa, ale istnieje też prawdopodobieństwo, że on
je przecenił, i to w dniu, gdy rozżalona, obwiniająca siebie i cały świat za
śmierć brata, odeszłam stąd, mając w kieszeni szkolną legitymację,
a w sercu żal.
Marta uśmiechnęła się do zasłuchanej Agnieszki. Spojrzała na zegarek.
-
J a k myślisz, Agnieszko, a gdybym tak odwiedziła moją Wandę w jej
hurtowni? Ostatecznie dlaczego ma dreptać dwa kilometry, jeżeli i tak
się do niej wybieram?
- Dzisiaj już zamykamy, przepraszam, już za p ó ź n o . . . Ale... czy pa­
ni po towar? - Irena nachalnie wpatrywała się w błękitny dżinsowy kom­
binezon i misternie spleciony warkoczyk.
- Po towar - odpowiedziała p o g o d n i e nieznajoma. - Ten najlepsze­
go gatunku. O, proszę, towar sam do mnie leci!
Wanda już biegła do siostry, zdumiona nie mniej od Ireny.
- Martusia! - cieszyła się. - Jak mnie tu znalazłaś? Poznaj Irenkę, mo­
ją koleżankę...
- To ja zrobię k a w ę - zaofiarowała się Irena po wstępnej prezenta­
cji, pochłaniając Martę po kawałeczku zachłannymi oczami.
- A zrób, Irenko, to razem wypijemy. A może, Martusiu, jeszcze
książkę jaką o naszej hurtowni napiszesz?
- Najlepiej o Dąbku! - p o d s u n ę ł a Irena i obie z Wandą zaśmiały się
szczerze.
- A kto to jest Dąbek? Muszę koniecznie dowiedzieć się wszystkie­
go. Jak m a m pisać książkę, to niech już będzie prawdziwa...
Po magazynie, szczelnie wypełnionym artykułami spożywczymi,
oprowadzały Martę z miną właścicielek, d u m n e , jak skrzętne gospody­
nie, których zasługą są uginające się półki spiżarni.
- Wszystko tu mamy, Martusiu.
141
- T y l k o czasu brak, żeby to jeść - zaśmiała się Irena, wciąż onieśmie­
lona.
- Czy wozicie te zgrzewki jakimś wózkiem? - zainteresowała się
Marta, w której natychmiast ożył reporterski duch;
- To zależy od zamówienia. Czasami, jak klient się śpieszy, chwyta­
my w ręce i szybko pod s a m o c h ó d .
- Wózek co chwilę się psuje. 1 jakiś wywrotny. Parę razy musiałyśmy
towar zbierać z podłogi - tłumaczyła siostrze Wanda.
- I jesteście tu same? Nie ma ż a d n e g o pomagiera? - Marta z niedo­
wierzaniem patrzyła na te uśmiechnięte córy Syzyfa. W ich pracy widzia­
ła niedorzeczność. Zmęczenie i ból.
- Był tu Bolek. Poszedł do wojska. Ale on taki jak nasz Bohdanek,
wydelikacony. Powinien raczej wiklinę wyplatać, niż targać towar.
- Raz musiałyśmy o d k o p y w a ć Bolka. Z cukru. Cale worki na siebie
wysypał.
W s p o m n i e n i e wywołało ogólną wesołość. Nawet Marta, przejęta co­
dziennymi obowiązkami Wandy, uznała ten w y p a d e k przy pracy za
g o d n y literackiego o d n o t o w a n i a .
W biurze dymiła już kawa. Sama myśl o kolejnej porcji kofeiny prze­
rażała Martę, ale z p o m o c ą śmietanki napój złagodniał i piła go teraz,
przyjaźnie rozmawiając o klientach i ruchu w hurtowni. Nareszcie mia­
ła swój temat na artykuł: kobiety dźwigające ciężary życia. I to nie tylko
w przenośni.
- Lubisz, Wando, tę pracę? - Spojrzała na siostrę wnikliwie, ale twarz
Wandy nie chciała niczego u d a w a ć .
- Czy lubię? - Zamyśliła się k r ó t k o . - Może nie uwierzysz, bo się
do takiej roboty nie nadajesz, ale ja tutaj czuję się bardziej kobietą niż
w d o m u . Klient przyjedzie. G r z e c z n i e o wszystko zapyta, p o p r o s i . Po­
w i e miłe s ł o w o . I p o ż a r t o w a ć m o ż n a . A pożartuj przy Józku! Natych­
miast a w a n t u r a . Tu mi m ó w i ą : „Pani W a n d e c z k o , jak d o b r z e p a n i
w niebieskim...". Albo, gdy widzą, że człowiek nie w sosie, pytają: „Co
142
to się stało naszej królowej, z d r ó w k o szwankuje?" A ja lubię się z ludź­
mi spotkać, p o g a d a ć , p o m ó c . Więcej od s w o i c h zaznasz krzywdy, niż
od obcego.
- A pani Irenka? Taka jeszcze młoda. A tu zamknięta przed światem,
ukryta za kartonami i puszkami z fasolką. Nie chciałaby pani wyjść z te­
go magazynu? Młodość przecież nie lubi piwnic...
- Czasami tak myślę, że m o ż e bym i chciała. Ale, czy ja wiem?
- A kto by klientów przyciągał! - Wanda udała oburzenie. - Irenka
jest pracowita. Jeszcze się tu doczekamy jakiegoś ślubu. Taki jeden
ostatnio coś często przyjeżdża i wcale nie dlatego, że szybko sprzedaje.
Tylko Irenka nie c h c e go i koniec.
- Dlaczego? Za stary? - zainteresowała się Marta.
- Stary nie jest. - Irena wbiła oczy w p o d ł o g ę . - Ale inny podejdzie,
p o m o ż e , kulturalnie podziękuje. A ten, jakby laskę robił, że stoi. Patrzy
jak targam soki i ani drgnie.
- Bo ma twoje nogi w oczach. Zawsze ci to m ó w i ę .
W torbie Marty o d e z w a ł się przeciągły sygnał telefonu. Odeszła
w głąb biura.
- Nareszcie cię d o p a d ł a m , ty uciekinierko...
-
J o l k a ! Jak dobrze, że dzwonisz. Nie spytałam Adama, jak się czuje
twój ojciec i miałam wyrzuty sumienia.
- A m o ż e tak zapytasz, jak ja się c z u j ę ? - J o l k a radośnie śmiała się do
słuchawki. - D z w o n i ę , bo ci się to należy. Ojciec ma się świetnie. Go­
rzej ze mną. Mam kłopoty. - Głos Jolki, wciąż wesoły, zupełnie nie pa­
sował do tego oświadczenia. -
I to są również, moja droga, kłopoty ser­
cowe!
- Cudownie! Jak to się stało?
- Masz w tym swój udział. Pewien doktor nazbyt intensywnie opie­
kował się ojcem. Podejrzewam, że brał d o d a t k o w e dyżury, bo ilekroć
tam byłam, siedział przy nim i trzymał go za rękę. I od kilku dni mnie też
próbuje trzymać za rękę. Uznał, że m a m przyśpieszone tętno. W ramach
143
obserwacji klinicznej poszłam z nim do kina. To, że randka nie skończy­
ła się zawałem, d o b r z e świadczy o m o i m sercu...
- J o l k a . . . Ale to nie jest, m a m nadzieję, Kwieciński...
- Nie, nie... Żadnych r o m a n s ó w w moim wieku. Kardiolog ma z ko­
biet tylko matkę i p a p u g ę . Falistą. Na tym koniec.
- Uff... - odetchnęła Marta do słuchawki. - To najważniejsze. Słuchaj
- dodała. - Nie wiem jak kardiolog, ale znam faceta z papugą... Nieważ­
n e . O p o w i e m po p o w r o c i e . W każdym razie p a p u g a - to niezwykle
obiecujący szczegół...
Jechały w o l n o . Wanda była d u m n a z Marty. Nawet z tego jej piszczą­
c e g o telefonu. Wszystko, co robiła Marta, w y d a w a ł o się Wandzie ele­
ganckie. A teraz, gdy rozsiadła się w y g o d n i e na przednim siedzeniu for­
da, miała wrażenie, że też uczestniczy w tej elegancji i nie jest Wandą
Górską, tylko siostrą Marty Koszyckiej, chociaż ma na n o g a c h ubiegło­
roczne buty, a w pasie s p ó d n i c ę z p o s z e r z o n y m klinem. Wanda z a m k n ę ­
ła na m o m e n t z m ę c z o n e oczy. Było jej d o b r z e i sennie. Jakby zmęczyła
się od nadmiaru miłych w r a ż e ń .
Marta zerknęła na siostrę i u ś m i e c h n ę ł a się do siebie. Kochana, d o ­
bra, duża Wanda... O n a pierwsza musiała p o m ó c rodzicom. Finanso­
we sprawy Budziszów nigdy nie u k ł a d a ł y się d o b r z e . Przyczyną wie­
lu p r o b l e m ó w była materialna b e z r a d n o ś ć matki i ojca. Nie potrafili
zabiegać o n a l e ż n e im p i e n i ą d z e . Matka pozostała na skromnej z a p o ­
m o d z e . Ojciec ze swoją p r z e d w o j e n n ą uczciwością zarabiał n ę d z n e
grosze, które już nie wystarczały, g d y zaczęły rodzić się dzieci. Wanda
uczyła się d o b r z e , ale n i e c h ę t n i e . Za to w d o m u była n i e o c e n i o n a . Wy­
c h o w y w a ł a najpierw niewiele m ł o d s z e g o B o h d a n k a , p o t e m Martę.
Miała co robić. Matka całymi d n i a m i kręciła się po d o m u , ale z t e g o jej
d r e p t a n i a niewiele w y n i k a ł o . W jakiś niezrozumiały s p o s ó b tam, gdzie
się pojawiała, powstawał b a ł a g a n . Sprzątała, gotowała, męczyła się,
144
a d o m Budziszów wciąż przypominał z a n i e d b a n ą i p o z b a w i o n ą reki
g o s p o d y n i ruinę.
"Wygląda tu jak na twojej ojcowiźnie"... - mawiał ojciec z niesma­
kiem, ale zaraz łagodniał, widząc, jaką przykrość sprawiały jego słowa
wiecznie zapracowanej żonie.
- Wiesz, o czym myślę?
Wanda niechętnie zareagowała na pytanie siostry, w o l n o otwierając
oczy. Tak jej było d o b r z e jechać w nieznane.
-
Przypomniałam
sobie,
jak
codziennie
kąpałaś
Bohdanka
i mnie...
- Nie tyle kąpałam, co pilnowałam, żeby twoje nogi po lataniu na
bosaka nie trafiły na białe prześcieradła.
- No, ale grzałaś w o d ę w tym wielkim saganie, pamiętasz?
- Pamiętam, bo był ciężki jak diabli, i raz o m a ł o co nie wylałam na
siebie wrzątku.
- Tego sagana zazdrościliśmy ci z B o h d a n k i e m najbardziej. I jeszcze
rozpalania p o d kuchnią.
-
Ja też w a m zazdrościłam, jak już spaliście sobie smacznie, a p r z e d e
mną rosły te wszystkie stare gary, misy, po nas, po psach i kotach. A na
końcu musiałam wyszorować podłogę w kuchni. Czego tam nie było,
na tej p o d ł o d z e . Wreszcie ją sama pomalowałam...
- A ja? - Głos Marty zabrzmiał dziecinnie. - Powiedz, bardzo ci d o ­
kuczałam?
- B o h d a n e k przy tobie to był anioł. Pewnie, że dokuczałaś. Kiedyś
nie pozwoliłam ci pójść na p o d w ó r k o . Za karę. Po tym jak Bohdankowi
zniszczyłaś znaczki. Wstałaś wtedy w nocy. Pamiętasz?
- Oczywiście! - Marta zaśmiewała się przy kierownicy. - Wyniosłam
na kasztan twoje ubranie. Łącznie z butami...
- A jak ojcu pocięłaś angielską w e ł n ę na garnitur?
- Tak! Było coś takiego... Czekaj... Dlaczego właściwie pocięłam mu
ten materiał?
145
- P o d o b a ł ci się i chciałaś uszyć z niego o b r o ż ę dla Ciapka. Odcię­
łaś malutki kawałeczek, ale krzywo. Zaczęłaś wyrównywać i nie zosta­
ło n a w e t na kamizelkę. Ojciec cię w t e d y prał i płakał.
- Aha... On nie umiał nas karać.
Cmentarz leżał w tej części miasta, którą r o z b u d o w a n o d o p i e r o po
wojnie. Zdobiła go duża brama wjazdowa z półokrągłym n a p i s e m
„Cmentarz komunalny". Marta przechodziła o b o k tej bramy idąc do
szkoły. Przymiotnik „komunalny" rozumiała wtedy jako „tylko dla ko­
munistów". G d y zwierzyła się ojcu ze swych przypuszczeń, śmiał się
z niej głośno, a na k o ń c u powiedział: „Lepiej by p e w n i e było w naszej
Polsce, gdyby oni wszyscy tam sobie spokojnie leżeli, ale śmierci n a w e t
w r o g o m życzyć nie w o l n o " .
S a m o c h ó d wtoczył się na bruk i w i d a ć już było pierwsze płyty beto­
n o w e g o płotu, a nad nimi stare p o t ę ż n e buki, lipy i klony, pamiętające
jeszcze czasy, gdy zamiast dzisiejszych alejek, rozdzielających groby,
wiodły tu s p a c e r o w e ścieżki, stały o g r o d o w e , wesołe altany. Co niedzie­
lę w b u k o w y m parku spotykali się mieszkańcy miasta i okolic. Na festy­
nach, koncertach, uroczystościach czy o d p u s t a c h . Ale też w zwykłe dni
dróżki zapełniały się wózkami spacerowymi, rowerkami malców, e m e ­
rytami. Niedaleko parku rozkwitał raz w roku przejezdny cyrk. Wielki
namiot gromadził wszystkie b o r o w s k i e dzieci o p r ó c z Marty. Nie lubiła
przedstawień. Za to godzinami kręciła się w o k ó ł klatek ze zwierzętami
i patrzyła na nie smutnymi oczami. Albo w e s o ł e miasteczko. Też zatrzy­
m y w a ł o się właśnie tutaj. Kusiło karuzelami i cukrową watą na patyku.
- D a w n o tu nie byłam... - w e s t c h n ę ł a Wanda i nagle przypomniała
sobie o najważniejszym. - Kwiaty! - wykrzyknęła zawstydzona tym
p r z e o c z e n i e m . - Nie mamy kwiatów...
- Wszystko mamy, Wandeczko. Przynajmniej raz ja pomyślałam
o kwiatach.
Ustawiły kwiaty i zapaliły znicze.
146
P o t e m Wanda została przy g r o b i e r o d z i c ó w , a Marta wyruszyła
ze storczykiem w p o d r ó ż na drugi k o n i e c c m e n t a r z a . Z d a w a ł o się
jej, że m i ę d z y d r z e w a m i mignęła c i e m n a sylwetka dentysty i rudy
o g o n s p a n i e l a . W y s z c z e r b i o n ą płytę, o b r o s ł ą m c h e m , bardziej już
zieloną niż białą, w i d a ć było z daleka. Stanęła n a d nią ze s m u t n y m
uśmiechem.
- Eń dobry, p a n i e d o k t o r z e . Mój wielki przyjacielu - wyszeptała. Czy pozwoli pan, że chwilę tu postoję i p o d u m a m ? Dzisiaj m a m czas.
Nie spóźnię się do szkoły. - Stała długą chwilę, pochylona nad mogiłą.
Zrobiło się już chłodniej, ale żadna z sióstr tego nie zauważyła. Sie­
działy na ławce stojącej o b o k grobu Bohdanka. Ten ich jedyny brat,
który za wcześnie włożył ostatni garnitur, był o b o k . Jak kiedyś, gdy
w trójkę leżeli cicho na starych łóżkach i p o r w a n y c h materacach.
- Bohdanek tak m a ł o o sobie mówił, że prawie go nie znałam. - Mar­
ta zapatrzyła się w krzywe, niestarannie p o z ł a c a n e litery imienia.
- Bo ty byłaś gaduła za nas wszystkich - czule uśmiechnęła się Wan­
da. -
A on cię b a r d z o kochał.
- Kochał? - Marta zdziwiła się, bo to słowo jakoś nie p a s o w a ł o do
ich rodzinnej skali miłości. W d o m u na ogół nie mówiło się wiele na te­
mat wzajemnych uczuć, więc nigdy dotąd nie przyszło jej do głowy, że
Bohdanek którąkolwiek z nich kochał.
- Kochał, kochał... Pamiętasz tę swoją wycieczkę do ZOO? O mało
na nią nie pojechałaś, bo nie było pieniędzy...
- Pamiętam... - Marta kojarzyła ten wyjazd z wielkimi łzami. Do koń­
ca nie wiedziała, czy rodzice pozwolą jej pojechać. Płakała tak skutecz­
nie, że wreszcie łzy okazały się najtrwalszym w s p o m n i e n i e m . I m o ż e je­
szcze małpy, które pierwszy raz zobaczyła z bliska. Ale Bohdanek?
Nigdy nie przyszło jej do głowy, że miał coś w s p ó l n e g o z jej wycieczką.
- No więc właśnie Bohdanek nazbierał ci tych pieniędzy - oświad­
czyła Wanda.
- Żartujesz! - Marta wydawała się poruszona.
147
- Żartuję? A kto kopal ogród aptekarza, a p o t e m sprzątał w sadzie
u Siwińskiej? Przez trzy dni harował, żebyś te swoje małpki mogła obej­
rzeć.. Tak, tak, Martusiu, czasami człowiek nie wie, jakie ma długi do
spłacenia. Też mu wiele zawdzięczam. Jak czasami nie mogłam już ustać
na nogach, przychodził do kuchni i mówił: „Siadaj koło ognia, teraz ja
p o z m y w a m " . Niby nic wielkiego, a życie od razu w y d a w a ł o się lepsze.
- A ja? Pomogłam ci c h o ć raz?
- Ty byłaś inna, zdolna, taka mała mądralka. Kto by tam ciebie do
roboty pędził... Ale jak napisałaś kiedyś Bohdankowi wiersz, on go przy
sobie nosił. Wiem, bo prałam jego rzeczy.
- Coś mi się wydaje, że rosłam na potwora...
- Charakterek miałaś, to się zgadza. Ale na przykład... jak przeczy­
tałaś wiersz, to tak rzewnie, tak pięknie, jakby te słowa przez ciebie pły­
nęły. My z Bohdankiem wzruszaliśmy się, że aż tu... - pokazała na ser­
ce - tu kłuło i przejmowało dreszczem. Taka była z ciebie czarodziejka.
A widziałaś kiedyś czarodziejkę przy naczyniach?
Było im d o b r z e tu, w ś r ó d najbliższych. Siedziały w t u l o n e w siebie.
P o w i ą z a n e supłami czasów i z d a r z e ń mocniej, niż o d c z u w a ł y to każde­
go i n n e g o dnia. Zapuszczały się w swoje dzieciństwo i m ł o d o ś ć ostroż­
nie, z ciekawością dziecka, n i e p e w n i e stawiającego pierwsze kroki. Bo
też ich p o d r ó ż na Słoneczną miała wiele w s p ó l n e g o ze światem dzie­
cięcych obaw, zmartwień, lęków. Ze światem niewytłumaczalnych
s n ó w , tajemniczych g e s t ó w i z a c h o w a ń . Z magią, którą upływający
czas oswajał i k o m p r o m i t o w a ł . Aż p e w n e g o dnia, a dla każdej z nich
był to inny dzień, o k a z y w a ł o się, że nie ma żadnej tajemnicy w ciężkich
k ł ó d k a c h , wiszących na drzwiach do przeszłości, żadnych szeptów,
przeciskających się przez nieszczelne ramy okien. Nie ma d u c h ó w ,
u w i ę z i o n y c h w starej lakierni czy sekretnych przejść między piwnica­
mi p o d m o k ł y c h d o m ó w . J e d y n e , co p o z o s t a ł o z tamtych lat, to n a m a ­
calne i widziane z bliska prawa życia, tak s u r o w e i b e z w z g l ę d n e , że aż
nierzeczywiste.
148
Bo czy rzeczywista była woskowa twarz Bohdanka i jego sztywna rę­
ka, wymykająca się z trumny? - myślała Marta, gdy wracały kamienną
ścieżką. - Albo ciało jej Ciapka, drżące jeszcze o d d e c h e m , a już nierucho­
me? Świat magii odpływał wolno, jak wiara w duszki zamieszkujące ka­
sztan. A zniknął całkowicie z p o w o d u Drogi Słońca. Drogą Słońca nazy­
wała Marta brzozową aleję, którą codziennie przeciskały się wesołe
wozy, załadowane krowami, świniami i baranami, wozy pełne niecier­
pliwego ruchu i porykiwań. Marta witała i żegnała przejeżdżające zwie­
rzęta w ich języku. Ryczała, kwiczała, beczała, w zależności od towarzy­
stwa wędrującego słonecznym traktem. Lubiła wycieczki tych dziwnych
podróżników. Często przyklejała się do tyłów w o z ó w i przejeżdżała ka­
wałek piaszczystej drogi, dopóki nie sięgnął jej bat furmana.
Kiedyś zapytała ojca, co jest na końcu jej ulubionej drogi.
- Rzeźnia - o d p a r ł zdumiony, że jego córce nigdy nie przyszło to do
głowy. - Przecież widzisz, że codziennie wożą tam zwierzęta.
- Kiedyś myślałam, że świat jest pełen niezwykłych rzeczy, wypeł­
niony niesamowitościami jak nasze koszyki czarną jagodą. - Marta spoj­
rzała na idącą obok, zamyśloną Wandę.
- A nie jest?
- Chyba nie. Świat staje się niezwykły, gdy wymaga od nas akcepta­
cji śmierci. Tego, żebyśmy ją spokojnie przyjęli. Tak jak życie - wyjaśni­
ła szybko swą myśl. - A to przecież szczególne rozstanie. Wszystko in­
ne, poza śmiercią, m o ż e być dobrą albo złą zabawą.
-
J a k to w życiu - westchnęła Wanda.
-
J a k to w życiu - zgodziła się Marta.
Kolejne dni, wypełnione licznymi obowiązkami towarzyskimi, mija­
ły za szybko. Marta zaledwie raz zdołała zasiąść do p l a n o w a n e g o artyku­
łu o królewnach z hurtowni. Zrobiła nawet przyzwoity szkic, uwzględ­
niający realia. Niewiele więcej zdołała napisać, wciągana codziennie
w wir spotkań, kończących się czasami nad ranem. Nie przyznawała się
149
do zmęczenia. Tylko w r o z m o w a c h Z Adamem zwierzała się ze swych
obaw. Bywała coraz częściej osłabiona i w takich m o m e n t a c h tęskniła do
warszawskiego d o m u .
Lubiła wieczory w leśniczówce Królów, gdy nie mieli gości. Agnie­
szka z zainteresowaniem przysłuchiwała się w s p o m n i e n i o m Marty i mę­
ża, zawsze jednak pozwalała kończyć im wieczór we dwójkę.
- Mam dziwne przeczucie, że gdy kładę się spać, Krzysztof przypo­
mina sobie o wiele więcej intymnych szczegółów - mówiła, zbierając się
do wyjścia. Przygotowywała im jeszcze ciepłe napoje, niczym troskliwa
pani domu, nie grająca w pokera, ale akceptująca hazard w czterech
ścianach salonu. - Możecie ruszać z tą ruletką w s p o m n i e ń - dodawała
na pożegnanie, o d c h o d z ą c chętnie do świata rodzinnych sag i roman­
sów, wstydliwie ukrytych p o d poduszką.
- Jak to właściwie było z tym nagłym wyjazdem w nieznane? Po mia­
steczku krążyły legendy, że twoja misja ma związek z najstarszym zawo­
d e m świata - zaśmiał się Krzysztof. - Teraz brzmi to jak d o w c i p , ale wte­
dy miałem ochotę strzelać do każdego, kto wymawiał twoje imię...
- W obronie mojego honoru? - zapytała niewinnie Marta.
- Nie. Własnego. W k o ń c u byłaś moją dziewczyną...
Roześmieli się, a Marta przywołała tamtą niemiłą chwilę.
- Chciałam studiować. A tymczasem matka bez mojej wiedzy pole­
ciła mnie Korzeniowskiemu. Pamiętasz go? Miał sztuczną rękę, dorobił
się na Niemcach i wszystkie okoliczne interesy m o c n o trzymał w tej dru­
giej, lubieżnej łapie. Bardzo nieprzyjemny typ. Obraziłam się w t e d y na
cały świat. Spakowałam d o k u m e n t y , p a r ę ciuchów. Wanda płakała, ale
w największej tajemnicy dała mi parę złotych i w y l ą d o w a ł a m w Gdań­
sku. U dalekiego wujostwa.
- Faktycznie - przypomniał sobie Krzysztof. - Masz tam ciotkę le­
karkę, bo gdy mówiliśmy o medycynie...
- Miałam - przerwała mu i spojrzała jakoś boleśnie. - Już odeszła. To
była moja jedyna przyjaciółka i jej zawdzięczam aż nazbyt wiele. Gdy
150
zjawiłam się na progu ich gdańskiej willi, ciotka była pewna, że jestem
pacjentką. W gabinecie rozebrałam się prawie do polowy, zanim prze­
zwyciężyłam nieśmiałość. Stałam bez swetra, kurczowo trzymałam
bluzkę i nieskładnie wyjaśniałam, kim n a p r a w d ę jestem. Jeszcze tego
wieczora dostałam własny pokój, dobrą kolację, p a r ę kuksańców od
stukniętego kuzyna i tabletkę na sen. A ciotka do p ó ź n a w nocy pisała
list w mojej sprawie, tłumacząc, że jeśli nie p o w i e d z i e mi się na egzami­
nach, na p e w n o w r ó c ę do d o m u . O p i e k o w a ł a się mną przez cały pierw­
szy rok studiów. Wujek też. Małomówny, inteligentny. Nie żałował mi
słów krytyki, ale dzięki tej szczerości robiłam szybkie postępy. To u nich
urodziłam się po raz drugi.
- A Warszawa? - Krzysztof starannie nabijał fajkę, słuchając Marty z uwagą.
- Warszawa... To był pomysł chorej ambicji. Chciałam się usamodziel­
nić, a n a d o p i e k u ń c z o ś ć cioci wcale temu nie sprzyjała. Był jeszcze jeden
powód... - dodała, ale już ciszej. - Borów wciąż leżał za blisko. Na stu­
diach nauczyłam się kłamać. Stworzyłam na własny użytek interesującą
biografię, która mogła runąć w każdej chwili. Napracowałam się nad no­
wą wersją życia. Możesz mi wierzyć. Wyrzuciłam z niej wszystko, czego
wstydziłam się przez całe dzieciństwo. W ten s p o s ó b przestała istnieć
w mojej świadomości ulica Słoneczna. Byłam wolna i szczęśliwa. Tak
przynajmniej sądziłam. A teraz siedzę i rekonstruuję ten prawdziwy pej­
zaż życia. Piękny nawet w brzydocie. I nie wiem, czy zdążę...
- Przed następną ucieczką w fikcję? - W oczach Krzysztofa błysnęła
iskierka drwiny.
- Przed ostatnią ucieczką, której nie chcę i której się boję. Jestem
chora, Krzysztof...
Przeraził się. N e r w o w o wypuścił z fajki szare kłęby dymu.
- To jeszcze nie tragedia. Nie znam człowieka...
- To już tragedia. Przecież nie rozmawiamy o hemoroidach...
Gdy kończyła s w e bolesne zwierzenie, patrzył na nią jak zaszczute,
b e z r a d n e zwierzę, uwięzione w klatce milczenia. Dopiero potem, gdy
151
wzięła jego dłonie w swoje palce i delikatnie poklepywała je pełnym
czułości gestem, potrafił o d n a l e ź ć jej oczy.
- Ty z a w s z e musisz w y w i n ą ć jakiś p o d ł y n u m e r - mówił cicho,
n i e wstydząc się d r ż e n i a w glosie. - Musisz z a w s z e zrobić coś, co
c h o l e r n i e zaboli. Nie o c z e k u j e s z o d e m n i e , m a m nadzieję, z g o d y n a
t e n wyrok?
- Nie, oczywiście że nie... Nigdy nie godziłeś się na moje ekstrawa­
gancje - przypomniała mu półgłosem.
- Więc teraz tym bardziej ich sobie nie życzę. Nie b ę d ę ci wierzył,
bo... bo nie umiałbym żyć z taką myślą...
A po chwili milczenia, dodał:
- Przecież d o p i e r o wróciłaś. Nie można drwić sobie z ludzi.
- Masz rację. Obiecuję ci, że d u c h o w o nigdy już stąd nie ucieknę. Aż
do końca - d o d a ł a . I położyła zmęczoną głowę na ramieniu przyjaciela.
Agnieszka jeszcze nie spała.
- Coś się stało? - przywitała męża, odkładając jeden z ulubionych to­
m ó w sagi o rodzinie W h i t e o a k ó w .
- Agnisiu... - Głos Krzysztofa przynosił coś n i e d o b r e g o i Agnieszka
z niepokojem usiadła w pościeli. - Agnisiu... O n a jest chora... Marta.
Jest... beznadziejnie chora, ale nie muszę w to wierzyć, prawda? - Usiadł
o b o k żony, a o n a przytuliła go m o c n o i delikatnie kołysząc, płakała ra­
zem z nim. Przerażona nie mniej od Krzysztofa. Za siebie i za niego.
- Nie, nie będziemy w to wierzyć. Powiemy jej jutro, żeby się wypchała
z tym straszeniem. Nie zrobi tego Pawłowi... Zauważyłeś, jak za nią przepada?
Mówiła m o n o t o n n i e i d u ż o , jakby słowa mogły cokolwiek zmienić.
Krzysztof wciąż nie odrywał się od Agnieszki. Uśmiechnęła się przez łzy.
A jednak myliłaś się, Marto. Bardzo myliłaś w sprawie tej waszej miłości
- myślała, bez zawiści, serdecznie i uczciwie. - On zrobiłby dla ciebie
wszystko, tylko nie dorósł do twych potrzeb. Zatrzymał się, jak my wszy­
scy tu, w Borowie. A ty p o s z y b o w a ł a ś do gwiazd.
152
- Paweł zostaje dziś ze mną - zapowiedziała Marta, gdy tylko Agnie­
szka, wyjątkowo spóźniona, znalazła się w kuchni. - Och, ta papla! wykrzyknęła p o d adresem Krzysztofa. - Wyklepał wszystko jak wie­
czorny pacierz i ty się przeze m n i e nie wyspałaś!
P o d k r ą ż o n e oczy Agnieszki patrzyły na Martę z miłością.
- Wyklepał, ale nie przyjmujemy tego do wiadomości... - Chciała je­
szcze c o ś d o d a ć , ale wykrztusiła tylko: - „Nie mogę..." -
I ciężko o p a d ł a
na krzesło. Kilka łez przetoczyło się szybko po jej policzku.
Paweł nie rozumiał, dlaczego, gdy on zostaje z ciotką „Matusią",
wszyscy w o k ó ł płaczą. Pomyślał, że to z zazdrości, że też chcieliby ru­
szyć n a d jezioro czerwonym autkiem, zamiast iść do tego p o n u r e g o
gmachu, który nazywają szkołą.
Fotelik na tylnym siedzeniu kiwał się w e s o ł o i małe rączki klaskały
w rytm wesołej melodii, gdy przemierzali wspólnie rozgrzane s ł o ń c e m
ulice.
- T e r a z j e d z i e m y do cioci W a n d y . P o t e m n a d jeziorko... A p o ­
tem?
- A p o t e m na lody - usłyszała męską decyzję, powziętą p r a w d o p o ­
d o b n i e znacznie wcześniej.
- Tak jest, szefie, p o t e m będą lody.
W hurtowni było gwarno. Marta d o k o n a ł a szybkiej prezentacji mło­
d e g o „królewicza" i obiecała w p a ś ć po Wandę o szesnastej.
- Następnym razem przyprowadzę starszego kawalera! - Wycho­
dząc, uśmiechnęła się do rozkochanej w niej Irenki.
-
J a nie chcę być kawalerem. Powiedziałem Darii, ż e b ę d ę żołnie­
rzem - wyjaśnił skwapliwie Paweł, sadowiąc się w swoim foteliku.
Nad jeziorem aż roiło się od a m a t o r ó w kąpieli.
- Patrz, Pawełku, tu jest więcej młodzieży niż w szkole. Ciekawe, ko­
go m a m a i tatuś dziś uczą.
Rozlokowali się na dzikiej plaży. Marta uwolniła Pawła z ubrania,
a on z wdzięczności, że m o ż e biegać b o s o po ciepłym piasku, całkowi8 — Głodna kotka
153
cie się usamodzielnił. Budował z a m e k i obiecał zgłosić się d o p i e r o po
ukończeniu p o d s t a w o w y c h prac.
Jezioro szumiało przyjaźnie. Była tu wczoraj i poprzedniego dnia,
gnana niewytłumaczalną tęsknotą do stromego brzegu, fali, martwych
w o d o r o s t ó w wyrzuconych przez w o d ę na piaszczystą plażę. Pływała do­
brze. Od dziecka. Gdy była mała, kręciła się na płyciźnie jak kijanka i po­
trafiła całymi godzinami nie wychodzić na ląd. Potem, świadoma szybko­
ści, jaką osiągała w wodzie, brała nawet udział w pływackich zawodach
organizowanych nad jeziorem. Jej umiejętności spotykały się z uznaniem,
poświadczonym kilkoma dyplomami za zajęcie czołowych miejsc.
I nagle na studiach, gdy zapisała się do sekcji pływackiej, trener de­
likatnie zasugerował, że Marta nie pływa ż a d n y m stylem.
-
J a k to: żadnym? - d e n e r w o w a ł a się, pamiętając o borowskich suk­
cesach. Nie chciał z nią dyskutować. Stwierdził tylko, że przypomina
w w o d z i e ranną syrenę. Więc albo niech jeszcze n a u c z y się śpiewać, al­
bo z a p o m n i o przeszłości i uczciwie popracuje n a d krytą żabką. Ta su­
rowa krytyka przyniosła natychmiastowe efekty. Jeszcze p r z e d k o ń c e m
semestru Marta wygrała w d o s k o n a ł y m stylu jakiś w a ż n y międzyuczel­
niany k o n k u r s . Z a s k o c z o n e g o trenera pozostawiła z lśniącym pucha­
rem i wstąpiła do klubu p ł e t w o n u r k ó w .
Teraz, zapatrzona w w o d ę połyskującą modrymi cekinami, myślała
o swoich porażkach. Przyjmowała je zawsze jak wyzwanie. Jeśli potrafiła
sprostać temu wyzwaniu, długo rozpamiętywała z trudem odniesione
zwycięstwo, upajała się tym kolejnym krokiem w stronę doskonałości.
A jeśli porażka stawała się faktem i nic już tego faktu nie mogło zmienić,
Marta zamykała się w sobie. I żyła tak, by stać się przyczyną porażek in­
nych ludzi.
Co za wyrafinowanie - myślała. Od p e w n e g o czasu próbowała pa­
trzeć na siebie z z u p e ł n i e niezależnej pozycji. Dociekliwymi i szczerymi
oczami dostrzegała świat otoczony największą tajemnicą, skazany na
zapomnienie, na całkowitą izolację. Nic dziwnego. Przecież by! to świat
154
Znaczony cudzymi lizami, cierpieniem. A Marta rozdawała je ludziom,
jak rozdaje się małym dzieciom cukierki z narkotykiem.
J e d n a k jest chyba jakaś granica. Nie jestem do końca zła... - uznała,
gdy ciepłe rączki Pawła głaskały ją po twarzy, a poważny dziecięcy gło­
sik szeptał jej czule do ucha:
- Ciociu Matusiu, ty się nie smuć, bo już z b u d o w a ł e m ci dom... - Wi­
dząc, że uśmiech Marty jeszcze niezupełnie wyraża radość, po głębokim
namyśle i z p e w n ą rezygnacją w głosie Paweł mężnie dodał: - No d o ­
brze, to już nie b ę d ę żołnierzem, tylko się z tobą ożenię...
Martę przerażało tempo życia, jakiemu musiała się poddać w Borowie.
Co za idiota wymyślił, że w małych miasteczkach nic się nie dzieje,
a czas płynie wolniej! - mówiła do siebie, wciąż zmuszona kontrolować
zegarek, wciąż zaganiana i spóźniająca się z wdziękiem na u m ó w i o n e
spotkania.
Teraz też musiała zrezygnować z relaksowej przejażdżki po mieście
i karkołomnymi manewrami wymuszała pierwszeństwo, śpiesząc się do
hurtowni. Kierowcy miękli, gdy przyjaźnie usprawiedliwiała swą w i n ę
machnięciem ręki i dziękowała im uśmiechem, aż wreszcie s a m o c h ó d
z piskiem o p o n zajechał na pusty już plac i miękko zatrzymał się przed
czekającą Wandą.
-
J e ź d z i s z jak wariatka! - ganiła młodszą siostrę, radośnie zajmując
miejsce o b o k niej.
- Są randki, na które nie lubię się spóźniać. - Marta z u ś m i e c h e m p o ­
mogła Wandzie zapiąć pasy. - Panie po pięćdziesiątce bywają n e r w o w e
- dokończyła.
- J a c i d a m randkę!
- A nie obraża cię ta pięćdziesiątka? - zdumiała się Marta.
- Cóż znowu! Piękny wiek. Doczekałam się wreszcie świętego spo­
koju - odpowiedziała na z d u m i o n e spojrzenie Marty. - Bo p r z e d t e m za­
wsze było czekanie i niepewność.
155
- J a k i e czekanie, Wandeczko?
- Na to, że się coś wydarzy. Jak w filmie. Że albo obcy mi serce zia­
rnie, a ja rzucę to wszystko i z nim ucieknę... Albo że z n o w u w ciąży, no
to trzeba rodzić, dzień z nocą mylić i myśleć, jak tu dzieciakowi coś na
życie dać... Albo znowuż, że Józek zwariuje i pójdzie za jakąś zdzirą...
A m a ł o to takich przypadków po ludziach chodzi? Jak długo byłam mło­
da, tak d ł u g o się bałam... A teraz... - Uśmiechnęła się szeroko, radośnie,
jakby posiadła jakąś tajemnicę, jakiś przepis na mądrość istnienia.
- No to mi wreszcie powiedz, jak jest teraz - zniecierpliwiła się Marta.
- Teraz, gołąbeczko, to ja m a m wszystko w d u p i e ! Dzieci już nie bę­
dzie - ciągnęła niezrażona swą śmiałością. - Chłop, gdyby do innej p o ­
leciał, to i chwała Bogu, bo dość się z nim namęczyłam... Pracy już też
nie stracę, a zdrowie zawsze miałam, więc jak mi go zabraknie, to też
się nie obrażę... Swoje przeżyłam. Dzieciaki w y c h o w a ł a m , a mieć wię­
cej nie c h c ę , bo kto ma za dużo, to i d u ż o musi stracić. Zobacz, Martu­
siu, bo r a n o n a w e t nie zauważyłaś ... - Wanda wypięła pierś w n o w y m
swetrze i zakręciła tułowiem, demonstrując z z a d o w o l e n i e m austriac­
ką w e ł n ę .
Marta z t r u d e m uchwyciła zmianę tematu. Tak b a r d z o rozważania
natury egzystencjalnej splotły się z radością posiadania swetra.
Chyba w tym właśnie tkwi f e n o m e n niepojętego optymizmu Wandy
- myślała Marta, z czułością przyglądając się pięćdziesięcioletniej sio­
strze, będącej już po tej stronie granicy, gdzie nie ma niepewności i stra­
chu, o b a w i niepotrzebnych łez. A przecież wciąż jest życie. Jakże czę­
sto n i e w y g o d n e i bolesne, uwierające niczym za ciasny but.
- O czym ty właściwie myślisz? - Wanda nagle zrobiła się podejrzliwa.
- Myślę, że świetnie wyglądasz w tym swetrze. Lepiej, niż sądziłam.
Tylko... czy nie jest ci w nim za ciepło?
- A pamiętasz - natychmiast o d p a r o w a ł a Wanda - jak dostałaś białe
długie kalosze p o d choinkę? Powiedziałaś, że są p i ę k n e jak kozaki. Ca­
łą zimę w kaloszach chodziłaś, bo m o d a była na białe buty.
156
Obie wybuchnęły gromkim śmiechem na to wspomnienie, tak prawdzi­
we, że Marta poczuta tamto zimno ogarniające palce, a potem cale stopy.
- A wiesz, dlaczego jeszcze nosiłam te kalosze? - odezwała się kon­
spiracyjnie. - Bo podkochiwałam się w Pac-Pomarynackim. Facet uczył
nas biologii. I kiedyś na dużej przerwie po raz pierwszy o d e z w a ł się do
mnie prywatnie.,"- Budziszówna - powiedział - ty masz nogi jak antylo­
pa". Byłam wtedy w tych cholernie zimnych kaloszach. Pamiętam jak dziś.
Natalia usłyszała głos Marty już na korytarzu. Wyskoczyła ze s w e g o
pokoju, gotowa na największe poświęcenia. Po chwili przygotowywa­
ła herbatę, również dla siebie, bo Marta powiedziała wyraźnie, że wypi­
ją sobie w trójkę, skoro tatuś śpi.
Usiadły w kuchni. Na talerzyku pojawiły się łakocie, a Marta zsunę­
ła lekkie o b u w i e i wyciągnęła się na krześle w d o m o w e j luźnej pozie.
Gdyby tak z nami została - marzyła Natalia, manipulując przy im­
bryczku. - Na dłużej, nawet na zawsze. Ona, Natalia, mogłaby jej doga­
dzać. Nosić jedzenie, robić zakupy. Tak, żeby cioci nie zabrakło czasu
na pisanie pięknych książek
Marta, nieświadoma poświęceń, do jakich była gotowa jej siostrzenica,
obserwowała Natalię z przyjaznym uśmiechem. Widziała w niej siebie i to
nadzwyczajne podobieństwo sprawiało jej jakąś szczególną przyjemność.
-
J e s t taka jak ty kiedyś - o d e z w a ł a się cicho Wanda, odgadując my­
śli siostry. - Też do nas nie pasuje... Do mnie i do Józka.
Brązowe oczy Natalii b a d a w c z o wpatrywały się w matkę.
- Dlaczego nie pasuję? - zapytała wprost, stawiając zaparzoną her­
batę na stole.
- Uczysz się pięknie, masz piątki, ładne wierszyki piszesz... A my
z tatusiem żadnych szkół p o r z ą d n i e nie skończyliśmy... - Wanda żało­
wała, że tak nieopatrznie poruszyła niewłaściwy temat.
- No to co? Dziadkowie też nie skończyli, bo nie mogli, a przecież
ciocia jest znaną pisarką...
157
- Ale tak s a m o nie pasowała do swojej rodziny... Inna była, rozu­
miesz? Jakby lepiej urodzona...
-
J a nie m o g ę być lepiej u r o d z o n a , niż m n i e urodziłaś...
Marta zaśmiewała się z tej n i e s p o d z i e w a n e j konfrontacji postaw. Za­
c h w y c o n a lojalnością dziewczynki, spytała tylko:
- A jeśli kiedyś będziesz sławna? Można wtedy łatwo z a p o m n i e ć
o bliskich.
- Nie m o ż n a - odrzekła kategorycznie Natalia. - Chyba że się bar­
dzo chce.
G d y Natalia na p r o ś b ę cioci poszła po zeszyt z wierszami, Marta
szepnęła Wandzie coś b a r d z o w a ż n e g o . To j e d n o czy dwa zdania mu­
siały W a n d ę wzruszyć, bo zanim jeszcze dziewczynka znalazła swój
wierszyk o głodnych ptakach, jej matka k o ń c e m nieśmiertelnej kuchen­
nej szmatki ocierała kąciki oczu.
- Ciociu, czy ty wiesz, jaka to jest szmatka? - Wskazała Natalia na
ścierkę w rękach Wandy. - Magiczna. I nigdy nie trzeba jej prać, bo ma­
ma w nią zbiera swoje Izy. O tym też napisałam wierszyk. - I rezygnu­
jąc z rymowanki o losie głodnych p t a k ó w , zaczęła wertować kartki.
- O, jest! - ucieszyła się. - Wiersz o słonej szmatce - przeczytała pół­
głosem.
Walentyna Krajniakowa, jak zawsze o tej porze, siedziała przy sta­
rym o d b i o r n i k u . Z trzeszczącego radia płynęły dźwięki Szopenowskiej
sonaty i c h o ć jakość nie była dziś najlepsza, na twarzy starszej pani go­
ścił wyraz p e ł n e g o szczęścia. Stary aksamitny fotel wygodnie obejmo­
wał ją swymi szerokimi oparciami, a przez u c h y l o n e o k n o w p a d a ł do
pokoju m o c n y z a p a c h maciejki. Miała wszystko, czego zapragnąć m o ż e
ktoś tak stary i tak samotny jak o n a . Myślała o tym zawsze, wdzięczna
losowi, że zaoszczędził jej k ł o p o t ó w i trosk, które inni ludzie nosili
w swych sercach, którymi mieli w y p c h a n e myśli i sumienia, jak nie­
grzeczni c h ł o p c y kieszenie kamykami. Jej życie dopełniało się w dźwię-
158
kach ukochanych koncertów, w rymach znanych na p a m i ę ć wierszy
i w ojczyźnianym pejzażu, który przez wszystkie m ł o d e lata badała ni­
czym malarz. Ale za to teraz, gdy nie opuszczała już d o m u , wystarczyło
zamknąć oczy, a drzewa, łąki, lasy, nawet całe wsie, przychodziły do
niej w swym wyszukanym kolorycie. Jak żywe.
Dla Walentyny Krajniakowej pieniądze mogły nie istnieć. Od kiedy
kupiła sobie rower, a było to zaraz po wojnie, nawet nie miałaby czasu ich
wydać. Tym rowerem zjeździła niemal całą Polskę. Kiedyś, gdy studiowa­
ła na Uniwersytecie Jagiellońskim, jej rodzina była pewna, że pozostanie
na uczelni. Odnosiła sukcesy n a u k o w e i profesorowie byli zainteresowa­
ni jej pracą nad monografią Krasickiego. Rewelacyjną na tamte czasy.
I być m o ż e skończyłaby tę monografię, wyszła za mąż za przystoj­
n e g o doktora Weissmonda, zajmującego się w ó w c z a s falami elektrosta­
tycznymi. Z pewnością tak by się stało... Urodziłaby mu kilkoro dzieci,
wychowała kilka p o k o l e ń filologów, gdyby pewnej soboty nie zachoro­
wała na grypę.
- To zwykła grypa - tłumaczyła doktorowi Ertelowi, który leczył
państwa Krajniaków.
- Bez wątpienia, bez wątpienia - powtarzał i skierował ją na szcze­
gółowe badania.
- Białaczka - tak orzekło całe konsylium.
Walentyna Krajniakowa nawet nie poinformowała doktora Weiss­
m o n d a o swym kłopocie. Nie było na to czasu. Od razu ruszyła w Pol­
skę, przekonana, że nie zdąży jej p o z n a ć i umrze, mając tylko w pamię­
ci gmach uniwersytetu i Sukiennice.
Potem wybuchła wojna. Wokół wszyscy umierali, tylko nie o n a .
To jakaś ironia losu - myślała, wożąc do lasu prowiant dla partyzan­
tów. I chociaż codziennie wkładała głowę w paszczę lwa, wyciągając
z niej ofiary tych dramatycznych czasów, chociaż ukrywała Żydów, do­
karmiała uciekinierów z o b o z u i aż prosiła się o śmierć - ta jakby zupeł­
nie o niej zapomniała.
159
Doktor Weissmond nie d o c z e k a ł się p o t o m k ó w , kontynuujących je­
go pracę nad elektrostatyką. Doktor Ertel zginął w Oświęcimiu. Co tu
d u ż o mówić. Wojna skończyła się dla niej tak, jak się zaczęła - komuni­
katem w radiu. Kupiła w t e d y swój rower. Od jakiegoś pijanego Rosjani­
na i jeszcze raz wyruszyła w Polskę.
Pracowała tylko w małych miasteczkach. Na ogół krótko. Rok. Dwa la­
ta. Nie chciała nikogo przyzwyczajać do siebie i sama także bała się przywią­
zania do ludzi czy miejsc. Była przecież chora. A nawet umierająca. Zwykle
pojawiała się i znikała nagle. Pracy nie brakowało. Szczególnie w małych
miejscowościach, tak nieatrakcyjnych dla wykształconych ludzi. Docierała
do szkół, gdzie trzeba było w dzień uczyć dzieci, a wieczorem nauczycieli.
Gdy po raz pierwszy dotarła do lasu smolarskiego i nad stromy
brzeg, wiedziała już, że tu p o z o s t a n i e do końca. Coraz częściej podej­
rzewała siebie o nieśmiertelność, ale niezależnie od pisanych jej wyro­
k ó w , chciała pozostać w Borowie. 1 została...
Usłyszała pukanie do drzwi, najpierw nieśmiałe, p o t e m mocniejsze,
zdradzające stanowczość i siłę charakteru. Podniosła się z w y g o d n e g o
fotela. Drobnymi kroczkami, wspomagając stare nogi wykwintną laską,
dotarła na korytarz. Rozświetliła g a n e k i śmiałym ruchem, d o ś ć moc­
nym, pchnęła wejściowe drzwi.
D ł u g o wpatrywała się w kobietę, przesłoniętą bukietem rumian­
k ó w , stojącą bez słowa w p r o g u . Stare usta Walentyny Krajniakowej naj­
pierw poruszyły się bezgłośnie. Potem zadrgała ręka, trzymająca laskę.
- Marta - szepnęły wargi, a Marta już przypadła do staruszki, obsy­
pując ją niezdarnie rumiankami i ciepłą pieszczotą p o c a ł u n k u . - Tyle lat
na ciebie czekałam. Bałam się, że nie zdążysz.
Siedziały przy okrągłym stoliku. Marta czuła w pokoju z a p a c h jesien­
nych liści, jaśminu albo lawendy. Na p o r c e l a n o w y m talerzyku leżały
herbatniki. Leżały tu i kiedyś. Marta w ó w c z a s zawsze częstowała się tyl­
ko jednym, c h o ć przecież była g ł o d n a . W d o m u ze z d u m i e n i e m odkry­
wała pozostałe, wsunięte, nie w i a d o m o kiedy, do kieszeni kurtki.
160
- Nie mogłabym nie zdążyć. Nie do pani.
- Zawsze martwiłam się o ciebie. Masz szczęście, że regularnie pisa­
łaś... I dziękuję ci za paczki - powiedziała ciszej, z jakimś zakłopota­
niem, spuszczając oczy.
- Za jakie paczki? - Marta sięgnęła po herbatnika. - Nic nie wiem
o żadnych paczkach. - Udała zdumienie.
- A zatem nie ma o czym mówić. Tylko p o w i e d z mi, Marto, kto je­
szcze oprócz ciebie posiadł moją wielką tajemnicę i wiedział, jak bardzo
lubiłam przed wojną ostrygi i kawior?
- Zawsze podejrzewałam, że jest ktoś taki. Przystojny, szpakowaty
i że panią nieprzytomnie kocha.
Śmiały się.
- Muszę ci coś pokazać. - Walentyna Krajniakowa zrobiła uroczystą
minę i niezdarnie podniosła się z fotela. Po chwili wróciła, niosąc duży
zeszyt. - Na starość zrobiłam się nieprzyzwoicie sentymentalna - wytłu­
maczyła szybko swój pomysł.
Marta przewracała w o l n o kartkę po kartce. Na początku były zdję­
cia ze wspólnych wycieczek. Pieszych i rowerowych. Przedstawiały
Martę. Nigdy p r z e d t e m nie widziała tych zdjęć, a także tych z okresu li­
cealnego, p o u k ł a d a n y c h chronologicznie i starannie. Na kartce z napi­
sem „Rozstanie" widniała jedna tylko fotografia. Marta odjeżdżająca na
swym rowerze w stronę lasu. Tutaj album zatracał swą prywatność. Da­
lej, zamiast zdjęć i krótkich komentarzy opisujących w s p ó l n e wyprawy,
pojawiły się wycinki prasowe. Najpierw małe, krótkie recenzje, z cza­
sem coraz dłuższe, wreszcie całe artykuły, a nawet złożone w kopertę
plakaty ze spotkań pisarskich. W kolumnie „Nagrody" cierpliwa ręka
odnotowała każde wyróżnienie, każdy literacki sukces. Kolumna była
długa i Marta pierwszy raz to sobie uświadomiła. Na końcu leżały niewklejone jeszcze zdjęcia rodzinne, które czasami wkładała do listów.
Adam z Olgą. Ona, trzymająca kijki nart na tle Kasprowego. Jakaś plaża
na Costa Brava i czarujący Hiszpan u jej boku.
161
Staruszka z satysfakcją o b s e r w o w a ł a zdumienie Marty, jej wypełnio­
ne wzruszeniem oczy, prześlizgujące się po tym prostym, solidnym re­
jestrze życia.
- Niesamowite... - przerwała milczenie Marta. - Zrobiła p a n i to, co
ja zawsze chciałam zrobić. Od czasu, gdy panią p o z n a ł a m , a to znaczy
„od zawsze". Miałam taki pomysł, żeby napisać pani biografię. To doj­
r z e w a ł o i dojrzewało. Bałam się, że nie p o d o ł a m takiemu wyzwaniu, że
nie u c h w y c ę tych subtelnych o d c i e n i wielkomiejskiego, burzliwego
życia, bo w m o i m życiu ich nigdy nie było. Ale m i m o to chciałam o pa­
ni pisać. Pamiętam, jak w dniu ucieczki stałam na d w o r c u . Jeszcze by­
łam w Borowie, tak n i e d a l e k o p a n i d o m u , że czułam z a p a c h maciejki
i s m a k herbatników. A już tęskniłam za panią. I wiedziałam, że tę nien a p i s a n ą książkę odtąd b ę d ę nosić w sobie. 1 nikt poza m n ą nigdy jej
nie przeczyta.
- Nie można o mnie pisać, dziecko drogie... Nie można. To by była fan­
tastyka. Fantazja na granicy grozy i absurdu. Jakże niewiele opowiadałam
ci kiedyś o sobie. Cóż... Byłaś taka młodziutka... A potem, gdy się nawet
chciało powspominać, zabrało mi ciebie wielkie miasto, zagarnęła sława.
Jakby to była cena za to, że kiedyś ja uciekłam swemu przeznaczeniu.
Z Krakowa, z uniwersytetu, zeszłam z drogi kariery na trakt, po którym
wlokły się furmanki, łachmany i ludzka bieda. Tak to już w życiu jest.
Za o k n e m robił się głęboki wieczór. Pozbawiony księżycowej pełni
i jaśniejący nielicznymi, leniwymi gwiazdami. Z talerzyka znikły wszy­
stkie herbatniki. Rumianki, melancholijnie wychylające się z p ó ł m r o k u ,
świeciły żółtym z m ę c z o n y m okiem. Radio d a w n o przestało n a d a w a ć .
A w pokoju Walentyny Krajniakowej, w tym samym, w którym p r z e d la­
ty rozbrzmiewał n i e s k r ę p o w a n y śmiech Marty, wciąż siedziały dwie bli­
skie sobie kobiety. I spokojnie rozmawiały o śmierci.
- Chyba m a m tremę, Agnieszko... A może... O d ł ó ż m y to spotkanie?
- Marta patrzyła błagalnie na Agnieszkę, która teraz taksowała ją wnikli-
162
wym spojrzeniem. Gdy oględziny dobiegły końca, spojrzała na Martę
z wyrazem najwyższego uznania i powiedziała krótko:
-
W y g l ą d a s z d o s k o n a l e . Wszyscy zgłupieją. Ty n a w e t nie wiesz, jak
oni na ciebie czekają. I młodzież, i pokój nauczycielski. Miałam ci tego
nie mówić, ale niech tam! - Machnęła lekceważąco ręką. - Upiekli dla
ciebie tort. Taaaki!
Wysokość tortu była imponująca i Marta wiedziała, że to czubek góry
lodowej, którą należy dziś zdobyć inteligentnie, miło i z uśmiechem.
- Dziwna sprawa, Agnieszko... Wiesz, o czym pomyślałam? Było już
tyle spotkań, były kamery i flesze, ale nigdy dotąd nie zależało mi spe­
cjalnie na słuchaczach i na ich opinii. Wytłumacz mi, dlaczego jestem
przerażona, gdy idę, jak kiedyś, do własnej szkoły i dlaczego tak bardzo
zależy mi na powodzeniu?
Podczas jazdy Agnieszka tłumaczyła Marcie:
- Bo z własną szkołą jest zupełnie inaczej. To jak z pięściarzem, który
pierze każdego i nie uznaje żadnych autorytetów. Ale jego mała matuleńka m o ż e mu przywalać do oporu. Będzie stał, patrzył, kornie przyjmo­
wał ciosy, a na końcu podziękuje. Szkoła nie pozwala ci być dzisiejszą
Martą. Jedziesz tam i nieświadomie wkładasz ten sam szkolny fartuszek,
który kiedyś ze złości spaliłaś. Nie możesz po prostu od niej uciec. Jakoś
zafałszować siebie, udawać, że nie masz z nią, z tą szkołą, nic wspólne­
go. Mówiąc krótko: wracasz nie jako pisarka Koszycka, a jako Marta, ta,
co miała problemy z przewrotem w przód i paliła papierosy na dużej
przerwie...
- O przepraszam - stanowczo z a o p o n o w a ł a Marta - w przewrotach
byłam najlepsza w klasie.
Zaśmiały się, ale Marta szybko spoważniała.
- Co ja im powiem, na Boga? - przeraziła się znowu.
- Właśnie to - odparła spokojnie Agnieszka. - No to, że robiłaś
w klasie najlepsze fikołki - dokończyła, widząc, że Marta zupełnie za­
traciła się w nieudawanej tremie.
163
Weszły do holu i Marta natychmiast przystanęła z d u m i o n a . Młodzież
stała w rzędach, jak niegdyś, gdy pojawiał się ktoś n a p r a w d ę ważny.
Białe kołnierzyki, młodziutkie, uśmiechnięte twarze. Stali i bili brawo.
Uśmiechnęła się nieśmiało, opuściła lekko głowę, ale już po chwili
odzyskała o d r o b i n ę utraconej pewności siebie i śmiało p o w i o d ł a ocza­
mi po dobrze z n a n y m holu.
Na środku stał stół. Wciąż przykrywany c z e r w o n y m aksamitem. Za­
p e w n e tym samym, na który kładła swą maturalną pracę, pełną niepoko­
ju o losy świata i Polski Ludowej. W pierwszym szeregu nauczyciele. Ale
już nie ci sami. N o w e twarze. Niektóre p o w a ż n e , jakby była co najmniej
ministrem oświaty. I n n e ciekawskie, pragnące wiedzieć jak najszybciej
i jak najwięcej. Jeszcze inne prawie obojętne. Te z pewnością były mało
sympatyczne i mogła zadowolić ich właścicieli jedynie jakąś pikantną hi­
storią ze swego życia. O b u s t r o n n ą lustrację zakończyła cisza. Młodzież
usiadła, a Agnieszka, g o s p o d y n i spotkania, zaprosiła Martę do stołu.
Przedstawiła krótko jej biografię. Wymieniła sukcesy i szybko za­
kończyła powitanie, ś w i a d o m a , że nie jej chcą słuchać i nie ją pytać
o d r o g ę do kariery.
-
J e s t e m z a k ł o p o t a n a . Wzruszona, zakłopotana i m a m tremę - wy­
znała Marta w pierwszym zdaniu.
To oświadczenie zjednało jej błyskawicznie przychylność całego au­
dytorium. Powoli, z k a ż d ą chwilą, atmosfera napięcia ustępowała nie­
skrępowanej żywiołowej dyskusji. Dopiero teraz Marta zrozumiała,
o czym myślał Krzysztof, g d y mówił o szczerości, bezczelności i śmiało­
ści w y c h o w a n k ó w .
Niektóre z pytań najchętniej pozostawiłaby bez o d p o w i e d z i . Ale nie
zrobiła tego ani razu.
- Nie chcę pani urazić. Ale b ę d ę szczera... - Wysoka okularnica,
z m o c n y m głosem i świetną dykcją stukała p a l c e m w o k ł a d k ę jednej
z książek Marty. - Pisze tu p a n i o kobiecie, która z absolutnej nędzy do­
chodzi do sukcesu, drogą, że się tak wyrażę, co najmniej nieprzyzwoi-
164
tą. Otóż ta kobieta, gdy już osiąga swój cel, przeobraża się w anioła d o ­
broci. Pani to przeobrażenie oczywiście akceptuje. Do tego stopnia, że
uśmierca ją pani w najbardziej sakralny s p o s ó b . Brakuje tylko aniołów
i towarzystwa równie szlachetnego hrabiego Rolanda. Czytelnik dowia­
duje się, że umarła najszlachetniejsza bodaj postać w polskiej literaturze.
Jak pani to wytłumaczy?
Marta tłumaczyła. Cierpliwie i łagodnie. Mówiła o czytelniczkach spra­
gnionych wciąż ideałów. Próbowała nakreślić miejsce literatury popularnej
w życiu przeciętnego Polaka. Przypomniała, że Mickiewicza się kocha, a Rodziewiczównę przeżywa. Wreszcie pogratulowała trafności zarzutu i prze­
powiedziała okularnicy wielką przyszłość w dziedzinie krytyki literackiej.
- Pytacie o moje wpadki.. Też bym w a s o nie chętnie zapytała. Tak pu­
blicznie. - Sala zaśmiała się życzliwie. - Z życiowych w p a d e k na u w a g ę
zasługuje dwója z matematyki. W moich czasach ta ocena nie miała żad­
nej konkurencji i była tym, czym dzisiejsza jedynka. Zdarzyło się też kie­
dyś, że na spotkaniu sławnych literatów witałam p e w n e g o Amerykanina,
który był jednym z ważniejszych gości. Nie znałam jego książek, bo też
ich w Polsce nie drukowano, a p a n u wciąż było daleko do popularności
Hemingwaya. Przez piętnaście minut łamaną angielszczyzną zapewnia­
łam go o naszej radości z jego przyjazdu do kraju, którego nie zna. Przez
te piętnaście minut pan patrzył na mnie podejrzliwie, aż wreszcie, gdy
skończyłam w mękach swój monolog, odezwał się najbardziej poprawną
polszczyzną: „Pani wybaczy, ale nie rozumiem pani angielskiego. Czy by­
łaby pani uprzejma powtórzyć wszystko w języku Słowackiego?" Okaza­
ło się potem, że p a n miał matkę Polkę. Angielski niestety znał również.
- Polityka... No cóż. Stawiam na szczerość. - Marta była już zmęczo­
na, ale dzielnie to ukrywała. Częściej tylko sięgała po szklankę wody. P r ó b o w a ł a m zawsze stać o b o k wielkich dyskusji. Takiego d o k o n a ł a m
wyboru, gdy po p e w n y m czasie, niezależnie od moich poglądów, lu­
dzie, którzy zaczynali mną rządzić, przestawali mi się p o d o b a ć . Nawet,
jeśli reprezentowali tę samą opcję...
165
- Bóg? Nie macie prawa! - broniła się wesoło, c h o ć tego pytania ba­
ła się najbardziej. - P o w i e m m o ż e tak. Uczę się rozumieć i p o z n a w a ć
Boga. Przypominam sobie to, co stworzył. Odnajduję go czasem w mo­
ich przyjaciołach i w kwiatach, nawet tych doniczkowych, zwisających
z warszawskich b a l k o n ó w . Ale najwięcej, uwierzcie mi, jest Go tutaj. Je­
żeli On n a p r a w d ę jest. O to ostatnie zapytajcie samych siebie.
D o p i e r o brawa, bukiety róż i p o d s u w a n e z prośbą o autograf książ­
ki uświadomiły Marcie, że jest już wolna. Z u ś m i e c h e m rozdawała
podpisy.
- I co o tym powiesz? - Krzysztof bacznie o b s e r w o w a ł H a n k ę , ba­
wiącą się bezwiednie d ł u g o p i s e m . Zamyśloną.
- To n a p r a w d ę królowa... Była... - Hanka szukała właściwego sło­
wa. - Była po prostu d o s k o n a ł a . I prawdziwa.
W pokoju nauczycielskim stoły nakryto białymi obrusami. Agnie­
szka nie przesadziła w określeniu p a r a m e t r ó w tortu. Był też szampan,
stosy małych k a n a p e k , k a w a i herbata.
Marta poczuła się tu d o b r z e , s w o b o d n i e . Rozmawiała z każdym, kto
do niej p o d s z e d ł . Z H a n k ą urządziły prawdziwą g o d z i n ę w s p o m n i e ń .
Padały imiona koleżanek i następowała rekonstrukcja ich losów. Wre­
szcie, gdy sięgnęła po zasłużoną k a n a p k ę , zbliżył się do niej młody,
sympatycznie wyglądający człowiek.
- Czego p a n m o ż e uczyć w tej szkole, skoro tu nie ma filozofii? Uśmiechnęła się, podając mu rękę. - Pan musi być filozofem i nie zga­
d z a m się na ż a d n e kompromisy.
- Słusznie - o d p a r ł z u ś m i e c h e m . - Życzenie kobiety jest świętością,
a ja filozofem. W p r a w d z i e teologii, ale to już nie jest takie istotne.
- Przepraszam księdza - Marta wyraźnie się zawstydziła. - Nie sądzi­
łam... Zapomniałam, że przecież...
- Ależ nie - bronił się w e s o ł o . - Rozszyfrowała mnie pani doskona­
le. A tak szczerze mówiąc, po czym poznaje się filozofów? - spytał z bły­
skiem w oczach.
166
- Po skupieniu, sceptycyzmie, wypisanym starannie na twarzy księ­
dza, po stoickim spokoju i... boskiej p o w a d z e ! - dokończyła ze śmie­
c h e m . Zawtórował jej.
- A d o b r e pisarki... po dobrych o d p o w i e d z i a c h - odwdzięczył się
szarmancko. - Po dzisiejszym spotkaniu o b i e c a ł e m sobie, że przeczy­
tam kilka pani książek...
- Och, nie! - zaprotestowała Marta. - Proszę tego nie robić, bo się
wyda, jak miernie w istocie poczynam sobie z literaturą. J e d n o jest pew­
ne i pouczające. Nie piszę już dla tych m ł o d y c h ludzi. A tak się dziwi­
łam, że córka nie czyta moich książek. Zazdroszczę pisarzom tworzą­
cym dla wszystkich roczników. Czy to grzech? - zainteresowała się
natychmiast.
- Taki malutki... Mówiła pani o Bogu.. Słuchałem uważnie... Mówi­
ła pani tak, jak ktoś, kto pragnąłby dowiedzieć się o Nim czegoś więcej.
Ale odniosłem wrażenie, że pani... Że On jest dla pani wciąż nieosiągal­
ny. Że pani wyciąga do niego rękę i równie szybko c h o w a ją za plecy.
To zaledwie domysły...
- Ależ nie. Świetna uwaga. Proszę mi wierzyć. Nie sądziłam, że... że
jestem taka czytelna...
- Och. Nie dla każdego. Gdyby zechciała jeszcze p a n i wrócić do te­
go tematu, serdecznie zapraszam. Pamięta pani starą plebanię?
- Tak, naturalnie...
- Tam zawsze mnie pani znajdzie. Proszę pytać o księdza Jana.
- Dziękuję, b ę d ę pamiętała...
Wracali w trójkę. Agnieszka siedziała o b o k Marty, na przednim sie­
dzeniu. Tak wesołej Krzysztof d a w n o jej nie widział.
- To było fantastyczne. Nie pamiętam ciekawszego spotkania. Na
długo wyprzesz, Marto, dyżurny temat, jakim jest reforma oświaty! - cie­
szyła się szczerze. - Podobałaś się, nie ma co - zawyrokowała i wyzy­
wająco spojrzała na męża. - A ty co tak podejrzanie milczysz, jakbyś szy­
kował się do kolejnego ataku na Martę?
167
- Do ataku? - Krzysztof wykonał obronny gest obiema rękami. - Nigdy!
To groziłoby linczem, samosądem, ukamienowaniem, a w najlepszym razie
wyrzucono by mnie z miasta... A milczę, bo czuję się jak idiota, którego dwie
wyzwolone kobiety wrzuciły do bagażnika niczym komplet kijów do golfa.
- Ile n a m zostało czasu do uwolnienia Pawia? - spytała Marta, zwal­
niając. - Godzina? Dwie?
- Dwie, a nawet d w i e i pól - sprawdziła na zegarku Agnieszka.
- Dzięki tobie m a m y wagary.
- A ja dzięki w a m przeżyłam najtrudniejszą lekcję w szkole. Sami ro­
zumiecie, że trzeba to uczcić. Jedziemy na obiad.
- Miałeś rację, Krzysztofie. Są zupełnie inni, niż my. Pewni siebie,
odważni... - mówiła o licealistach Marta, gdy czekali na kelnera. - Ty,
Agnieszko, masz p r a w o nie widzieć tych różnic, bo jesteś łącznikiem p o ­
koleń. Inne czasy, inna kindersztuba. Słowem: byliśmy chyba śmieszni,
Krzysztof, z tym swoim u g ł a s k a n i e m i szacunkiem...
- Nie do końca - z a o p o n o w a ł a Agnieszka. - To przecież wy, wasze
p o k o l e n i e , święciło dziś swój wielki, artystyczny benefis. A odrobina
kindersztuby
przyniosłaby
tylko
korzyść
dzisiejszym
dyletantom
w dziedzinie dobrych manier...
Obiad był n a p r a w d ę uroczysty. Marta cieszyła się z bliskości obojga
Królów. Od czasu, gdy podzieliła się z nimi swoim p r o b l e m e m , stali się
jej bliżsi i, co o d n o t o w a ł a z przyjemnością, w ich z a c h o w a n i u nic się nie
zmieniło. Traktowali ją b e z tej kłopotliwej taryfy ulgowej, jaką z niezro­
zumiałych dla Marty p o w o d ó w ustanowili zdrowi w o b e c chorych. Ich
s e r d e c z n o ś ć trzymała się d a w n y c h reguł i nie zdarzyło się, aby zastąpi­
ło ją n i e k o n t r o l o w a n e , litościwe spojrzenie.
- Muszę powiedzieć w a m o czymś ważnym. - Marta uśmiechała się
teraz do miłej myśli, dalekiej chyba, bo jej n i e o b e c n e oczy utknęły nie­
r u c h o m o na zwitku stołowych serwetek.
Ocknęła się nagle i u ś m i e c h n ę ł a przepraszająco za chwilę d u c h o w e j
nieobecności.
168
- Rozmawiałyśmy dzisiaj z Hanką. O n a mieszkała w internacie z mo­
ją najbliższą koleżanką. Nigdy nie miałam koleżanek. Tylko tę jedną...
- Pamiętam ją - ożywił się Krzysztof. - Nazywała się tak śmiesznie.
Mączka... Krystyna Mączka! - dodał triumfalnie. - Chyba starsza od nas?
- Tak. Zaledwie o rok.
- Nigdy nie zauważyłem w niej nic szczególnego. - Krzysztof spoj­
rzał na Martę pytająco.
- A ja wszystko... - odrzekła z widocznym rozrzewnieniem.
- Szczerze mówiąc - nie ustępował - miałem wrażenie, że ją kreo­
wałaś, stwarzałaś na swój własny użytek, jakby urzekła cię lektura „Pigmaliona". W tym stwarzaniu wyrażała się cała twoja pycha. A ja współ­
czułem gorąco owej Krysi Mączce, która, jak mniemam, pozostała Krysią
Mączką gdzieś na zadupiu.
- Jak możesz, Krzysztof! - Agnieszka z o b u r z e n i e m zaatakowała
męża. - Skąd się bierze w tobie tyle niechęci? O d n o s z ę wrażenie, że je­
szcze dzisiaj zazdrościsz Krysi Mączce zainteresowania, jakie potrafiła
w z b u d z i ć w Marcie.
- Spokojnie, Agnieszko. - Marta przesłała jej znad stolika sojuszni­
czy uśmiech. - Krystyna wybroniła się sama. Znasz jej dalsze losy? zwróciła się z pytaniem do Krzysztofa.
Nie znał. Wzruszył ramionami, ale nadal siedział z miną, która ozna­
czała, że jakiekolwiek by były, on s w e g o zdania i tak nie zmieni.
- Szukałam Krystyny. W kilka lat po maturze - opowiadała cicho
Marta, nie patrząc na swych przyjaciół. - Przyjechałam do jej wsi, tam,
gdzie spędzałyśmy razem najwięcej czasu, gdzie bywałam w soboty
i niedziele, aby m ó c z nią rozmawiać do s a m e g o rana w wielkim łożu,
usłanym pierzynami sięgającymi powały. Nie było jej. Kilka lat przed
moim p o w r o t e m wyjechała do brata. Najstarszego. Choć miała ich chy­
ba ze czterech, opowiadała zawsze o Romku, tym nieobecnym, który
został w kopalni i nie chciał z matką przenieść się na Kaszuby. Założył
tam rodzinę. Miał p o t e m niezłe d o m o w e przedszkole, ale mimo to przy-
169
syłał Krystynie p a r ę groszy co kilka miesięcy. Dzięki niemu mogła ku­
pić sobie buty, czasami jakiś sweter czy książkę.
- Zgadza się - przytaknął Krzysztof. - Zawsze wyglądała biedniej
od biednych.
- Nawet się nie zdziwiłam, że wyruszyła w świat z tych swoich Karwin. Sądziłam, że brat c h c e jej p o m ó c w życiowym starcie. W Karwinach
mogła p r a c o w a ć wyłącznie jako magazynierka w PGR-ach albo przystą­
pić do spółki w d o m o w e j produkcji bimbru. Więc gdy wyraziłam zrozu­
mienie dla tego jej wyjazdu, stara Mączkowa spojrzała na m n i e krzywo
i machnęła ręką.
- Co też Marta wygaduje - d e n e r w o w a ł a się. - A źle jej tu było? Syn
ż o n ę stracił. Sam został z dzieciakami, to zaraz do niej list pisał, żeby się
wszystkim zajęła. Pięcioro drobiazgu żona mu w s p a d k u zostawiła. A ta
głupia nawet o sobie nie pomyślała, tylko szybko na p o ł u d n i e . Samą
mnie tu zostawiła, z k u p ą tych nierobów. Zobaczy jeszcze, że jej życie
na wiecznych pretensjach minie i na koniec tu przyjedzie goła i wesoła,
jak wtedy, gdy się stąd zabrała...
Marta zamilkła, ale panująca cisza sprawiła, że podjęła swą o p o ­
wieść.
- D o m Krystyny był najbardziej p o n u r y m d o m e m , jaki znałam. Jej
matka pielęgnowała n i e c h ę ć do najstarszego syna b e z szczególnych po­
w o d ó w . Krysi też specjalnie nie lubiła. Najmłodszych bliźniaków: Piotra
i Pawia, prawie nie zauważała. Piła dużo. I d o p i e r o przy szklance samo­
gonu wylewała s w e wszystkie żale. Tylko o swym mężu, alkoholiku,
którego zostawiła na p o ł u d n i u , mówiła dobrze. Rzuciła go, ale nigdy nie
przestała za nim tęsknić. 1 kochać. Gdy już była na d o b r e pijana, dzieci
dowiadywały się, że to z ich winy pan Mączka, najprzystojniejszy niegdyś
bywalec baru „wesoły Froncek", rozpił się jak świnia, co położyło kres
małżeństwu, a także r o d z i n n e m u szczęściu. Krystyna żyła jednak bez po­
czucia jakiejkolwiek winy za swe przyjście na świat. Była to dość niezwy­
kła umiejętność, zważywszy że miała wówczas d o p i e r o siedemnaście lat
170
i jak każda z nas chciała być kochana. Przynajmniej przez matkę. Po
d w ó c h latach dokonała wyboru, świadczącego o jej pełnej dojrzałości.
- Przyznaję. Nie znalem jej wcale - p o d d a ł się Krzysztof. - Ale wła­
ściwie dlaczego o niej rozmawiamy?
- Bo wróciła - Marta uśmiechnęła się promiennie. -
I mieszka nie­
daleko. Hanka spotkała ją kilka razy w Borowie. Poplotkowały sobie na
ulicy. Jak to koleżanki z jednego pokoju...
- Dzwonisz tak rzadko - skarżył się do słuchawki. - Przez ciebie nie
m o g ę pracować, jak należy, i Szymon chce m n i e wysłać na roboty. Tak!
Z inwestycji do kielni... Znalazłaś ją? Tę swoją Krystynę? Jak to się stało?
- W głosie Adama zabrzmiało ożywienie. - W czepku się urodziłaś. Wie­
działem o tym od czasu, jak mnie poznałaś! Oczywiście, że p o w i n n a ś ją
odwiedzić - mówił już poważnie. - Tylko p o d warunkiem, że to będą
dwa ostatnie dni i wracasz... Ja ciebie też - szepnął jeszcze, niemal bez­
głośnie, do słuchawki i odłożył ją na widełki.
Jechała przez dobrze z n a n e lasy. Droga do Postomowa, w którym
zamierzała odnaleźć Krystynę, wiodła d o b r z e jej znaną trasą. Postomowo leżało zresztą niedaleko Karwiny. A Karwinę Marta znalazłaby na
każdej mapie, nawet bez p o d p o w i e d z i Globusa.
Krystyna była drobna i miała sympatyczną twarz. Inni twierdzili, że
jest przeciętna i poza Martą być m o ż e nikt nie zauważył jej inteligent­
nych oczu, ukrytych za grubymi szkłami okularów. Okulary szpeciły
Krystynę. Były toporne, bo przecież kiedyś nie wybierało się oprawek.
A już z całą pewnością nie w Borowie, gdzie obowiązywały trzy fasony,
uwzględniające wiek i pleć. Dlatego okulary Krystyny były takie same
jak okulary odchodzącej na emeryturę rusycystki. Rogowe, z c h r o p o w a ­
tej masy, miały tę zaletę, że m o c n o trzymały się na nosie. Ta wątpliwa
o z d o b a sprawiała, że Krystyna wyglądała poważniej od innych i nikt nie
podejrzewał jej o poczucie h u m o r u . A przecież właśnie w nim przeja-
171
wiała się cała z ł o ż o n o ś ć natury Krystyny. Marta nigdy p o t e m nie spotka­
ła nikogo tak d o s k o n a l e wyczulonego na każdy przejaw śmieszności.
Nie d o r ó w n y w a ł a też koleżance w odkrywaniu groteskowości świata.
Mistrzowskie osiągnięcia w karykaturze były, jak twierdziła Krystyna,
smutnym d o ś w i a d c z e n i e m obcowania z nią na co dzień.
„Urodziłam się w takim d o m u - mawiała - że nie miałam wyboru.
Mogłam albo w y r o s n ą ć na przedmiot kpin, albo stworzyć własny klimat
dorastania w tej atmosferze wiecznego absurdu".
Wieś nie a k c e p t o w a ł a żadnej z nich. Były inne. Stworzone jakby wy­
łącznie dla siebie.
Kiedyś Krystyna pokazała Marcie z daleka d o m Nędznika. Tak nazy­
wali go we wsi niemal wszyscy. Może z wyjątkiem księdza, który jako
jedyny pamiętał jego nazwisko. Krystyna też je pamiętała. Nędznik żył
ze zbierania czarnych jagód i grzybów. Z a r o b i o n e w lesie pieniądze i za­
siłek przeznaczał na swoje s k r o m n e potrzeby.
- Lubię go. Czasami p o d r z u c ę mu k a n k ę jagód, ale on czeka na
książki.
- Na książki? - zdumiała się wtedy Marta. - Na jakie książki?
-
O morzu. Był marynarzem. C u d e m uratował się z tonącego statku.
Przeżył szok i jakoś n i e p o r a d n i e go leczyli, bo uraz przekształcił się
w oceaniczną m a n i ę . Rodzina ze Słupska kupiła ten d o m e k . Pewnie wy­
tłumaczyli mu, że jest na Wyspach Kanaryjskich. No i został na tych wy­
spach, sam jak palec. Marynarzowa p o m a c h a ł a mu etolą, otarła łzę i ty­
le ją zobaczył. Ma dzieci, ale też nie przyjeżdżają.
- Świństwo - oceniła Marta krótko. - Czy on wie, że ma jakieś prawa?
- Może wie, a m o ż e nie. Jest chory, ale niegroźny. Nikomu nie zrobił
krzywdy. Ożywia się wiosną i jesienią. Chodzi wtedy po chałupach i py­
ta o książki... Każda wieś ma swego dziwaka, a nasz, karwiński, jest lepiej
wykształcony od dyrektora PGR-u. No powiedz, Marta, czy to nie ironia?
Nędznik szybko stał się ich ulubieńcem. W białym blaszanym dzba­
nie nosiły do n i e g o gorącą herbatę. Zwykle biegły szybko, aby nie wy-
172
stygła i dzban po tym biegu nie zawsze był pełen. Przyjmował je w ma­
łym pokoiku, pełnym morskich m a p . Tak starych, że wyglądały jak speł­
zające ze ściany tapety. Wśród tych niebiesko-brudnych ścian czuły się
d o b r z e . Bezpiecznie zapalały papierosa. Zaciągały się dymem, a Nędz­
nik popijał herbatę i uśmiechał się do nich dobrotliwie. Gdy przynosiły
mu gazetę z jakimś marynistycznym tekstem, natychmiast z a p o m i n a ł
o ich obecności. Odwracał się do o k n a i spragnionymi oczami pochła­
niał k a ż d e zdanie. Potem już spokojniej czytał jeszcze raz i jeszcze... Aż
robiło się c i e m n o i litery przestawały być widoczne.
- Pani Krystyna, niewysoka, w okularach... Nie znam jej nazwiska.
Z d o m u nazywała się Mączka... - Marta stała w drzwiach pierwszego d o ­
mu w Postomowie, naprzeciw mile uśmiechniętej kobiety w fartuchu.
- No to m o ż e żona pana leśniczego Karasia? - zastanawiała się gło­
ś n o kobieta, bez skrępowania oglądając Martę. Potem swe zaintereso­
wanie przerzuciła na s a m o c h ó d . - Tak, tak... - kiwała głową, oglądając
auto. - To na p e w n o o nią się rozchodzi.
D o m państwa Karasiów stał na k o ń c u z a b u d o w a ń . Samotnie. Dlate­
go Marta nie obawiała się pomyłki. Gdy zamaszyście wjechała na
p o d w ó r k o , nie otworzyły się okna, nie skrzypnęły drzwi. Stała na gan­
ku spięta, obawiając się trochę, że n i k o g o nie zastała i drzwi nigdy nie
wpuszczą jej do środka. Uchyliły się jednak i Marta zobaczyła malutką
Krystynę Mączkę, przyglądającą się jej z uwagą.
- Cześć - powiedziała radośnie do małej. - Przyjechałam do twojej
mamy...
Witały się długo i serdecznie. O b i e zaskoczone tą łatwością spotka­
nia i łatwością rozmowy.
- Zamknij oczy i pomyśl: jedziemy autobusem. Mamy jeden bilet...
- Za drugi kupiłyśmy fajki.
- I „Lorda Jima" dla Nędznika.
-
I syrop dla twojej babci...
173
Stały obie z zamkniętymi oczami. Trzymały się za ręce. Malutka Kry­
sia Mączka, wystraszona dziwnym z a c h o w a n i e m , schowała się za mat­
kę i pociągała jej swetrem, a gdy usłyszała głośny śmiech o b u kobiet, bli­
ska łez, przysiadła na k u c h e n n y m taborecie.
Mąż Krystyny wrócił po południu, gdy zdążyły już odbyć swą
p o d r ó ż do panieńskich w s p o m n i e ń . Marta ucieszyła się, że jest taki, ja­
ki p o w i n i e n być mężczyzna, który poślubił Krystynę. Serdeczny, szcze­
ry i unikający wszelkich p o z o r ó w .
Nie narzucał się, d o s k o n a l e rozumiejąc, że te dwie kobiety i tak nie
zdążą zadać sobie wszystkich pytań, a cóż d o p i e r o na nie o d p o w i e ­
dzieć. Jeszcze bardziej doceniła jego delikatność, gdy mimo zmęczenia,
wziął c ó r e c z k ę na spacer.
Krystyna niechętnie opowiadała o przeszłości. Jakby przed pozna­
niem Karasia w jej życiu nie zdarzyło się nic w a ż n e g o . Z trudem przy­
znawała się do ciężkiego, p e ł n e g o wyrzeczeń życia w rodzinie brata.
- I z a p e w n e do dziś w y c h o w y w a ł a b y m dzieciaki, gdyby któregoś
dnia nie zjawił się z n o w ą narzeczoną. O n a , też już nie pierwszej mło­
dości, przyprowadziła dwoje swoich dzieci i w t e n s p o s ó b przypadał
na mnie n i e p e ł n y metr kwadratowy p o w i e r z c h n i . Wyjechałam stamtąd
z a d o w o l o n a . Tęskniłam tylko za dziećmi. Zatrzymałam się w Koszali­
nie i p r a c o w a ł a m w nadleśnictwie. Wciąż jeszcze miałam nadzieję, że
m o ż e jakieś studia... Zamiast studiów, w y ł o w i ł a m największego Kara­
sia. Przyjechał k u p o w a ć sadzonki świerka. Szef poprosił, abym się nim
z a o p i e k o w a ł a , więc robię to, jak widzisz z niebywałą konsekwencją.
Tak skutecznie, że już m a m y narybek - u ś m i e c h n ę ł a się na myśl
o c ó r e c z c e . - I to wszystko, co wydarzyło się od czasu, gdy wsiadały­
śmy już s a m o t n i e do naszych a u t o b u s ó w . O p o w i e d z , dokąd twój cię
zawiózł...
Marta o p o w i a d a ł a . To, co najważniejsze, a o czym nigdy wcześniej
nie zdołały p o r o z m a w i a ć . Nie chciała mówić o niczym. To nie pasowało
do tego dnia. Wolała jak dawniej pomilczeć, świadoma, że Krystyna usły-
174
szy tę ciszę. I będzie wiedziała d u ż o więcej niż inni ludzie. Milczała więc,
wsłuchana w powrót, jak w odzyskaną wiarę, że wśród tysiąca niepraw­
d o p o d o b n y c h rzeczy, jakie się ludziom zdarzają, i jej m o ż e przytrafić się
to, co Krystyna nazywała cudownością, nigdy jej nie definiując.
Gdy się rozstawały, Krystyna trzymała okulary w ręce. Patrzyła na
Martę długo. W końcu p o k o n a n a jej uśmiechem, uśmiechnęła się rów­
nież, ale z ociąganiem. Jakby została zmuszona do kłamstwa.
- Nie wszystko sobie powiedziałyśmy, Marto... Nie brak n a m bole­
snych tajemnic, o które można się skaleczyć... Ale właśnie na tym za­
wsze polegała nasza przyjaźń. Na dialogu, który potrafimy zawiesić do
jutra. I czekać. A jutro m o ż e oznaczać nigdy... Obiecaj, że n a s t ę p n y m ra­
zem skończymy tę r o z m o w ę . I obiecaj, że będzie następny raz.
- Będzie. Jeżeli ja b ę d ę .
Krystyna zrobiła się jeszcze drobniejsza, szybko wsunęła okulary
i przytrzymując rękę Marty, wstydliwie wyznała:
- Dla mnie zawsze będziesz. Odnajdę cię nawet w ciszy, która po to­
bie zostanie. Zawsze po tobie zostawała cisza, a ja musiałam nauczyć się
z nią żyć...
W Borowie zdecydowała, że najpierw pożegna się z Wandą.
Górski otworzył drzwi i szczerze ucieszył się z gościa.
- Zobaczcie, kto przyszedł! - krzyknął w stronę gościnnego pokoju.
-
J u t r o muszę wracać. - Marta całowała Wandę i wesoło witała się
z Natalią. - Przyszłam umówić się z wami na następne spotkanie, ale...
w Warszawie.
- Jak to w Warszawie? - Trójka Górskich patrzyła na nią ze zdziwie­
niem. - Kiedy?
- Zaraz to ustalimy, ale co to, chcecie mnie spławić tak bez kawy?
Zaśmiali się, uradowani jej bezceremonialnością.
- To rozumiem. Teraz mówisz jak w rodzinie - pochwalił Górski.
Siedzieli przy dużym stole. Marta w e s o ł o kreśliła projekt rewizyty.
175
- Natalka musi zobaczyć stolice. Ja... m a m dość długi urlop, nie bę­
dzie więc problemu, aby wyrwać się z wami do miasta. Adam też na
p e w n o znajdzie czas. Połazimy sobie, pogadamy...
- No, ale kiedy, bo teraz do dziesiątego lipca to nikt mnie w pracy
nie zastąpi. Musiałabym wcześniej... - myślała głośno Wanda.
- Zdążysz się zwolnić. A lipiec to d o b r y miesiąc. Olga też już b ę d z i e
po egzaminach... To co? Umowa stoi?
Serdeczność Marty sprawiła, że Górscy zaniemówili.
- Szczegóły o m ó w i m y potem. P o t r z e b n y jest w a m tydzień lipca. Nic
więcej. O pieniądze się nie martwcie. Przywiozłam parę groszy na no­
wy p o m n i k dla Bohdanka. Ale n i e p o t r z e b n i e . Dbacie o jego grób, więc
p i e n i ą d z e są wasze. Wystarczy i na wyjazd. - Uśmiechnęła się do zdu­
mionej siostry.
- Co to, to nie! - Wanda zaprotestowała, odsuwając białą k o p e r t ę . P o m n i k niepotrzebny, więc i pieniądze niepotrzebne. Jak będziemy
chcieli pojechać, to się wyskrobie...
- Nie chcę nawet tego słuchać - Marta przerwała Wandzie głosem
nie znoszącym sprzeciwu. - T o mój dług, Wandeczko. Ciężki i palący su­
mienie. Zrób mi tę przyjemność i w e ź . Przyda się w a m parę groszy, a ja
b ę d ę mogła spokojniej wrócić. Bo c i ę ż k o się wraca, jeśli nie potrafimy
załatwić swoich ważnych spraw.
Było w Marcie coś takiego, że Wanda z westchnieniem podniosła
grubą k o p e r t ę i odłożyła ją na telewizor.
A p o t e m rozmawiali. Długo w n o c . I nawet jeszcze dłużej, jak już
d a w n o umilkł za oknami s a m o c h ó d , którym Marta odjechała.
-
J a k to są dla niej grosze - mówił do Wandy Górski, przeliczając za­
wartość koperty - to ja za takie grosze m ó g ł b y m Tatry przenosić.
Ale Wanda go nie słuchała. Na jej twarzy widać było z a d u m ę . I pew­
nie teraz przesuwał się przed jej o c z a m i ten sam, co zawsze, gdy tęskni­
ła za Martą, zamknięty już rozdział życia. G d y targała za rękaw szarej su­
kienki swą małą siostrę i tłumaczyła: „Nie płacz. Ciapuś był już taki stary.
176
Kupimy ci n o w e g o pieska". A ona, Marta, spojrzała wtedy na Wandę i ra­
zem ze łzami wyrzuciła to bolesne pytanie:
- A jak ja umrę, to co? To kupisz sobie nową siostrę?
Agnieszka wybiegła jej na spotkanie.
- Przepraszam, że tak p ó ź n o . Musiałam pożegnać Górskich.
Marta już d a w n o nie czuła się tak zmęczona.
- Musisz natychmiast się położyć. Przygotowałam ci mleko i kanap­
kę z miodem. Ale wygląda na to, że bardziej potrzebne ci łóżko.
Po raz pierwszy Agnieszce nie udało ukryć się zaniepokojenia fatal­
nym wyglądem przyjaciółki. Ale Marta była jej za to wdzięczna. Marzy­
ła tylko o śnie. Dobrym, m o c n y m . Po którym powraca apetyt na białą
kawę i gotowość do dalszej walki.
O jakiej walce myślę? - strofowała się, gdy już leżała w c i e m n y m
pokoju, p o z o s t a w i o n a tu na kilka s a m o t n y c h godzin samej sobie. -
Ja­
ka to m o ż e być walka? Połknięcie kilku tabletek? Seria l a m p po p o ­
wrocie?
Jeżeli dotychczas u d a w a ł o się Marcie bagatelizować n i e d o b r e obja­
wy, coraz natarczywiej przypominające o chorobie, to teraz, z każdą
chwilą u d a w a n i e stawało się trudniejsze
Przerażało ją j e d n o . Zauważyła już dawniej, że gdy tylko wstrzy­
mywała o d d e c h i zamykała oczy, aby przybliżyć się do nieistnienia,
natychmiast, śmiertelnie p r z e r a ż o n a , rezygnowała z tego dziecinne­
go e k s p e r y m e n t u . W jej nieistnieniu nie było nic. Pustka. A pustki
znieść nie mogła. I nie mogła tak nagle, ze zwykłego strachu z a p e ł n i ć
tej pustki Bogiem. Bóg nie jest do zapełniania pustki - myślała, w p a ­
trując się w zarysy sufitu. - Jeżeli jest, musi p o g a r d z a ć tymi, którzy
chwytają jego szaty w ostatniej chwili. A jakie jest miejsce tych, co nie­
śmiało pytają o drogę, którą o m i n ą ć m o ż n a pustkę? Więc jak to jest? Pytały s e n n e oczy Marty i zamykały się, coraz mniej p r z e r a ż o n e pust­
ką. A m o ż e zaczynały d o s t r z e g a ć w tej pustce jakiś cień wolności lub
177
e c h o wyzwolenia? C h o ć b y od bólu, który coraz dotkliwiej przywierał
d o piersi.
- Na p e w n o się z tobą ożenię, Pawełku. - Marta przytulała ciepły po­
liczek chłopca do swojej twarzy i delikatnie przeczesywała ręką jasną
czuprynkę.
- Nie bądź naiwny, synu. Mnie też to obiecywała - stwierdził sceptycz­
nie Krzysztof, a Marta z Agnieszką odpowiedziały mu szczerym śmiechem.
Paweł zlekceważył ojcowskie ostrzeżenie. Miał widać p o w o d y , aby
w kwestii małżeństwa bezgranicznie Marcie zaufać.
- A kiedy przyjedziesz? - podjął interesujący go temat.
- Mhm.. Myślę, że niedługo. Musisz tylko trochę urosnąć, a więc sta­
raj się d u ż o jeść, bo co z nas będzie za para?
- Będziemy tatą i m a m ą - wyjaśnił Marcie, zniecierpliwiony, że nie
r o z u m i e tak prostych praw rządzących m ę ż e m i żoną.
Marta nie lubiła p o ż e g n a ń .
- Wrócę - mówiła. I żeby pozostać w zgodzie z sobą, dodała ciszej,
n i e p e w n i e : - Jeżeli to tylko będzie możliwe.
M o ż n a było nie usłyszeć tego, co chciała p r z e k a z a ć im Marta. Co
u k r y ł o się w kilku p o z o r n i e o b o j ę t n y c h s ł o w a c h . Ludzie żegnając się,
m ó w i ą sobie r ó ż n e rzeczy. Często n i e p o t r z e b n e . O d w r ó c i ć się o d
tych słów, a najlepiej - uwierzyć, że nie p a d ł y . Patrzyli w i ę c na sie­
bie, nie b u r z ą c tego, c o z o s t a ł o p o w i e d z i a n e . Wiedzieli, ż e wystarczy
j e d n o pytanie, z a p r z e c z e n i e , j e d e n fałszywy gest, aby p ę k ł o i rozsy­
p a ł o się, aby r o z b i ł o się o ciszę to, co p r ó b o w a l i ukryć n a w e t p r z e d
sobą.
Jeżeli Marta wciąż lubiła ucieczki, to właśnie dlatego, że nie łamały
gałęzi, na których znajdowała wciąż w y g o d n e schronienie, jak kiedyś
na swoim kasztanie.
178
Ulica Słoneczna. Ciągnęła się jak dawniej, tym samym u k o s e m brud­
nych d o m k ó w , kamienic i małych o g r ó d k ó w . Było jeszcze wcześnie.
Cieszyła ją myśl o tym ostatnim spacerze.
Najpierw mieszkanie Budziszów. Bez trudu znalazła pochylony do­
mek. O d n o w i o n y , ale wciąż jeszcze najbrzydszy na ulicy. Spojrzała na
ogródek, a właściwie na miejsce, które po nim zostało. Teraz leżały tu
r ó w n o u ł o ż o n e deski, jakieś faliste blachy i smoliste kawałki papy, okry­
wające ten prowizoryczny skład. Z d a w n y c h lat pozostała tylko jabłoń.
Skurczona, o b s y p a n a dzikimi liśćmi, powiewała jak samotna flaga, za­
tknięta rękami zwycięzców, których na tym kawałku zapomnianej zie­
mi d a w n o już nie było.
Marta zadarła głowę. Kasztan przywitał ją cichym szelestem. Stał
dumny, zupełnie obojętnie przyjmując jej o b e c n o ś ć i rękę na chropowa­
tej korze.
Dalej stał d o m ciotki Gizeli.
Ciotka Gizela nie była prawdziwą ciotką, ale wszystkie dzieci, jak­
by się umówiły, nazywały ją tylko w ten s p o s ó b . Marta lubiła słuchać
o s k o m p l i k o w a n y c h losach ciotki. Ze wszystkich tych o p o w i e ś c i Mar­
ta złożyła najbardziej wiarygodną wersję, w e d ł u g której ciotka Gize­
la była pół-Polką, a pól-Niemką, chociaż do p o c z ę c i a Gizeli przyczy­
niło się wyłącznie m a ł ż e ń s t w o niemieckich o g r o d n i k ó w . Po wojnie
ciotka Gizela znalazła się w sierocińcu w B o r o w i e i nie m o ż n a było
o d n a l e ź ć jej r o d z i c ó w . W tym sierocińcu p r a c o w a ł a p a n i G u ł a k o w a .
Poczciwa w y c h o w a w c z y n i przedszkolna i matka Bernatki, dziew­
czynki w wieku ciotki Gizeli. Nikt nie rozumiał, d l a c z e g o pani Guła­
kowa, mając Bernatkę, zabrała do siebie ciotkę Gizelę. O b i e p a n i e n ­
ki w y c h o w y w a ł y się r a z e m i były najlepszymi siostrami w Borowie.
Potem G u ł a k o w i e umarli, a Gizelę odnalazła jej matka. Ludzie mówi­
li, że b a r d z o bogata. Robiła wszystko, żeby Gizelkę zabrać do Nie­
miec. Ciotka Gizela n a w e t tam była. Z Bernatką, z którą nie rozstawa­
ła się n a w e t na krok. Ale obie wróciły z p o w r o t e m . Żyły p o t e m
179
s k r o m n i e , c h o ć m ó w i ł o się g ł o ś n o o ich fortunie. Musiały mieć pie­
niądze, bo utrzymywały sierociniec. A gdy w Borowie z b u d o w a n o
drugi kościół, ojciec śmiał się, że to ciotka Gizela z Bernatką, we dwie,
postawiły mury i ołtarz.
Stanęła przed kościołem. Wolno, ale z d e c y d o w a n i e weszła do środ­
ka. Poczuła się tu jak w p r a c o w n i Jacka. Nie wiedziała, co m o ż e łączyć
jego p r a c o w n i ę z kościołem. Mogły to być z a r ó w n o n i e r u c h o m e świę­
te figury, jak i p e w i e n rodzaj atmosfery, wypełniającej w n ę t r z e . O d n a ­
lazła wszystko, co w jej dziecięcej wyobraźni p r z e m a w i a ł o za potęgą
Boga: strzeliste filary, migotliwe witraże, ciężki lichtarz z grubą gromni­
cą. Tak. Bez wątpienia kościół był ten sam. Przetrwały w nim p r z e d m i o ­
ty, zapachy. Nawet p o w i e t r z e wiszące n a d organami w y d a w a ł o się tym
s a m y m d u s z n y m p o w i e t r z e m , ł a p a n y m przez s z e r o k o otwarte usta
chórzystów.
Również kamienna misa ze święconą wodą, strzegąca wejścia, p o ­
została ta sama. Gdy jeszcze nie mogła do niej sięgnąć, ojciec podnosił
ją lekko, aby zamoczyła k o ń c e palców. Potem, stojąc w gęstwinie nóg,
ukryta przed w z r o k i e m dorosłych, podnosiła rękę do ust i oblizywała
palce. I zdawało jej się, że w y c z u w a tę subtelną różnicę p o m i ę d z y wo­
dą z misy a tą zwykłą, z kranu.
Usiadła w ławce. Nagle z m ę c z o n a o g r o m e m w s p o m n i e ń .
- To miło, że znalazła p a n i czas.
Podniosła głowę. Ksiądz J a n uśmiechnął się do niej jak do dobrej
znajomej i usiadł obok.
- Dzisiaj wyjeżdżam, więc... - Nie wiedziała, jak wytłumaczyć swą
o b e c n o ś ć w kościele, aby go nie oszukać.
- Rozumiem. T r u d n o byłoby wyjechać bez wizyty u starych znajo­
mych. Czy ich lubiliśmy, czy nie, należą do naszego świata.
- Ze w s z y s t k i c h s t a r y c h z n a j o m y c h Boga z a n i e d b a ł a m najbar­
dziej - p o w i e d z i a ł a po chwili i s p r a w d z i ł a , jak to przyjął jej roz­
mówca.
180
Zdziwiła się. Ksiądz Jan wyraźnie się ożywił. Wyszli razem. Martę
przeraziło światło i zmrużyła oczy.
-
J a k łatwo przyzwyczajamy się do mroku. Czyżby ciemność była
n a m bliższa?
- Na o g ó ł o b c u j e m y z nią dłużej niż z jasnością - o d p a r ł filozo­
ficznie. -
A ja wiedziałem... Wiedziałem, jak spotkaliśmy się pierw­
szym razem, że p a n i szuka... Szukanie to d o b r e s ł o w o , prawda? Nie
n a r z u c a w y ł ą c z n i e religijnych skojarzeń, nie jest o b c i ą ż o n e jedno­
znacznością.
- Nie myli się ksiądz. Rzeczywiście szukam. A przynajmniej myślę
o szukaniu. Tylko wciąż nie wiem, czy szukam tego, co utraciłam, czy
czegoś zupełnie nieznanego. Mam wrażenie, że n a w e t w okresie dzie­
cięcej p o b o ż n o ś c i moja wiara nie należała do mnie. Była to raczej wia­
ra rodziców i innych dziewczynek, stojących p r z e d ołtarzem w białych
sukienkach. Był to również strach... Czy ksiądz wie, co czułam kiedyś
na kazaniu, gdy słuchałam o grzeszniku, który przyjął k o m u n i ę bez spo­
wiedzi i wracając od ołtarza padł martwy? Miałam wtedy dziesięć lat
i każdej niedzieli umierałam z komunią w ustach, przekonana, że jest ja­
kiś grzech, którego zapomniałam wyznać.
- Rozumiem. Wokół naszej religijności narasta tyle skomplikowa­
nych zdarzeń, pytań... Tyle zachowań, które musimy wiecznie konfron­
tować z dekalogiem i rzeczywistością... Nic dziwnego, że pozostają
w nas koszmary, uprzedzenia. I jesteśmy jak ogród p e ł e n chwastów. Ale
wystarczy zrobić w nim porządek. Powyrywać złe ziele. I nagłe okaże
się, że baliśmy się dobra, przyjaźni, miłości.
- Proszę mi powiedzieć, co ksiądz myśli o takich ogrodnikach,
którzy plewią złe ziele na chwilę przed k o ń c e m życia... Ta gorliwość wy­
nika przecież nie z potrzeby zbliżenia się do Boga, tylko ze strachu. Bo
jeśli Bóg istnieje...?
- Myślę, że nigdy nie jest za p ó ź n o na p o r z ą d k o w a n i e duszy. I nie
tylko ja tak myślę. On też.
181
W mądrych o c z a c h księdza Jana Marta dostrzegła jakąś szansę dla
siebie. Może nie była to obietnica Królestwa Niebieskiego, tylko jakiś
cień dobroci, ale za tym cieniem nie kryla się już pustka.
Za tym cieniem rozciągały się kwitnące pola i łąki. Linia nieba, którą
teraz, z okna s a m o c h o d u , Marta widziała wyraźniej. Niczym kolorowy
rysunek z Biblii dla dzieci - pomyślała. I przyśpieszyła, jakby chciała
sprawdzić, co jest dalej, za linią łączącą dwa światy.
- Manowce i p o l a n y zostawiam p o e t o m - powiedziała głośno. A dla nas, głodnych kotek, niech będzie droga. My, kobiety, zawsze doj­
dziemy nią do d o m u . Czy będzie to d o m niebieski, z chmury i mgły, czy
zwykły, z przeciekającym d a c h e m . W końcu w a ż n e jest tylko to, żeby
mieć swój parapet. Któregoś dnia pojawimy się na nim. Nieruchome jak
figurki z granitu.
EPILOG
Szczęśliwe nowiny na temat e g z a m i n ó w w s t ę p n y c h Olgi zbiegły się
z p o g r z e b e m starego profesora. Tak to już w życiu bywa - myślała Mar­
ta, idąc w o l n o cmentarną aleją w milczącej grupie przyjaciół onkologa.
- Śmierć i radość maszerują w jednym orszaku.
Nie miała czasu myśleć o pogrzebie. W d o m u czekały d o b r e nowi­
ny i s z a m p a n . Adam rozlewał go z d u m ą do czterech lampek.
- Zdrowie pani psycholog i pana doktora - śmiał się, a Olga i Kuba
z największą p o w a g ą przyjmowali toast i gratulacje. Również prezent.
Marta kupiła im dwie drewniane papużki-nierozłączki i Kubę tak za­
chwycił ten pomysł, że z r o z m a c h e m p o c a ł o w a ł ją w policzek.
- Dziękuję pani - szepnął wzruszony.
- J e s t zupełnie przystojny - uznała, gdy już samotnie opróżniali z bu­
telki resztki szampana.
- A ja? - zazdrośnie przypomniał się Adam.
- Prawie tak przystojny, jak ty.
Pod koniec września Jolka brała ślub. Marta nie przyszła. Cieszyła się
ich radością n a s t ę p n e g o dnia, gdy zjawili się u niej, aby odegrać jeszcze
raz rolę p o ś l u b i a n e g o męża i żony.
- Bez ciebie nie byłoby w a ż n e - mówił Eugeniusz, a ona śmiała się
do łez. Uwielbiała tego poczciwego i o d d a n e g o jej lekarza. Ostatnio Eu­
geniusz spędzał z Martą d u ż o czasu. Ten czas był Marcie bardzo potrzeb­
ny i wszyscy o tym wiedzieli.
Telegram o śmierci pani Krajniakowej nadszedł w połowie listopa­
da. Adam d ł u g o zastanawiał się, czy p o w i e d z i e ć o tym żonie. 1 nie p o ­
wiedział.
183
Grudzień zasypał Warszawę śniegiem.
Adam brnął do szpitala po zlodowaciałej jezdni. Był ostatnio tak
zmęczony, że Szymon z a p r o p o n o w a ł mu kilka dni urlopu. Nie zgodził
się. Nie mógłby siedzieć w d o m u i patrzeć na Maryjkę. Nie mógł zresztą
nigdzie siedzieć. Tylko przy szpitalnym łóżku odzyskiwał utracony spo­
kój i zdarzało się, że u ś m i e c h wygładzał jego z m ę c z o n ą twarz.
Dzisiaj zawoził Marcie korespondencję i wiedział, że ją ucieszy.
Wśród listów była k o p e r t a z p o d p i s e m „ksiądz J a n " . Zawsze, gdy pisał
do niej ksiądz Jan, najpierw czytała jego list.
Styczeń był m r o ź n y . Tak mroźny, że słyszało się co chwilę o ludz­
kich tragediach. Ktoś zamarzł w mieszkaniu, ktoś inny na dworcowej
ławce. Strach pomyśleć, ile bezpańskich psów, s p ó ź n i o n y c h ptaków
i b e z d o m n y c h kotek p o c h ł o n ę ł a zima.
Tylko że o tych sprawach mówiło się szeptem albo nie mówiło wcale.

Podobne dokumenty