Kosmowska Barbara - Głodna kotka
Transkrypt
Kosmowska Barbara - Głodna kotka
CZĘŚĆ I - D o p r a w d y , nie wiem, co pani odpowiedzieć... Stary, siwy o n k o l o g spojrzał zza o k u l a r ó w na bezładnie rozrzucone d o k u m e n t y i zamilkł. Jeszcze raz przez jego usta, przyzwyczajone do układania się w eleganckie kłamstwa, muszą przetoczyć się słowa oznaj miające klęskę. Zawsze tak s a m o ciężkie i nieodwracalne. Przeniósł wzrok na swe p i ę k n e palce. Wciąż nie zdradzały o z n a k starości. Spojrzał wreszcie na Martę. - Musimy być dobrej myśli... Przecież p a n i wie - próbował zażarto w a ć - jak b a r d z o lubię jej książki. Stała o d w r ó c o n a plecami. Ostatni guzik dżinsowej koszuli opierał się zbyt małej dziurce. A m o ż e to jej ręce, nagle obce, skłócone ze swą właścicielką, znienawidziły ów guzik i przekornie ześlizgiwały się z me talowej powierzchni. Błądziły po tkaninie zrozpaczonymi ruchami. Inaczej wyobrażała sobie przebieg wizyty. Nawet gdy tu szła, myśla ła o telefonie z kliniki, jak o telefonie od d o m o w e g o lekarza, o zapro szeniu na kontrolną wizytę. I jeszcze przed chwilą, w poczekalni, współ czuła tym szepcącym suchym kobietom, ich tragicznym historiom i p r z e w i d y w a l n y m finałom. Sama też się trochę bała. Tak. Bez wątpie nia. Ale bała się jakby innym straciłem, bo była inna. Wciąż jeszcze zdro wa, p a n o w a ł a n a d sprawnym ciałem. Zaledwie nieco zmartwiona tym, że ją zawiodło, że od kilku miesięcy zmuszało do przychodzenia tutaj. Szybko jednak zaakceptowała ten adres, to miejsce, rodzące całe strony p o m y s ł ó w na scenariusz lub o p o w i a d a n i e . Pozornie obojętna na ota- 6 czający ją szmer cierpienia, siedziała tu i czekając na swoją kolejkę, ukła dała dramatyczne dialogi, p e ł n e grozy sceny, przypatrując się głównym bohaterkom ról. A o n e o tym nie wiedziały. Uśmiechała się do nich po rozumiewawczo, jakby była jedną z nich. I one, te kobiety, z a p e w n e tak myślały, że Marta jest jeszcze jedną ofiarą jakiegoś n i e d o s k o n a ł e g o ge nu, że przyszła tu, aby dzielić z nimi swój upiorny los, c h o ć przecież też czuły tę subtelną różnicę między sobą a nią. Musiały ją o d c z u w a ć , bo w tym niemym filmie, który trwał w poczekalni, Marta d o p i e r o wcho dziła na scenę, aby walczyć i wygrać, a dla innych, tak przynajmniej są dziła, pozostały tylko k o ń c o w e napisy. Teraz niezdarnie m o c o w a ł a się z guzikiem i płakała. Reguła wyjąt kowości przestała obowiązywać, a ostentacja o p a d ł a z niej jak karnawa łowa maska po wielkim balu. Bo nagle Marta zrozumiała, że jest tylko przeszłość. Nic więcej. Nie patrzyła na profesora. Nie miała żadnych pytań. Może tylko to jedno. O czas. Ile go jeszcze zostało? Czy zdąży d o k o ń c z y ć powstającą „Kobietę grzechu" - p o w i e ś ć życia, jak zapowiadała niecierpliwym zna jomym. Na tę jej powieść życia czekało już wydawnictwo, krytycy, wro gowie i wierne czytelniczki: te inteligentne, czytające ją po kryjomu z ta ką samą przyjemnością jak życzliwe gospodynie domowe, które decydowały o sławie i tantiemach, wykupując w księgarniach całe na kłady kolejnego romansu. Co teraz? Trzeba mieć pecha, i to cholernego, żeby powieść życia stała się zwykłą ironią losu. - Przepraszam, nie usłyszałem. - Profesor delikatnie wychylił się z fotela, wręczając jej szklankę wody. - Mówię, że trzeba mieć cholernego pecha, panie profesorze. - Uni kała szarych, zatroskanych oczu profesora. - Nie wiem, co m a m zrobić, jak stąd wyjdę, bogatsza o tych kilka papierków z m o i m nazwiskiem i... wyrokiem śmierci - wykrztusiła. Bezradna, dziecinna, nagle pomniej szona jak odbitka dawnej fotografii, siedziała n i e r u c h o m o na krześle, nie dbając o bezkarnie płynące po twarzy łzy. - Niech p a n mi tylko powie: co teraz? Czy mam umrzeć jak w kiep skim gniocie, w otoczeniu cierpiącej rodziny, dzielna i pocieszająca wszystkich, że tam na górze też odnajdę szczęście? - Płakała już głośno, n e r w o w o trąc kciukiem blat biurka. O b o k szklanki pojawiła się tabletka. - Pani Marto, spokojnie. Proszę to zażyć. Zaraz poczujemy się lepiej. Bardzo panią proszę... - Poczujemy się?-Stanowczym gestem odsunęła tabletkę. - P a n wy baczy, profesorze, ale ta liczba mnoga... - Zaczęła się śmiać. N e r w o w o i cicho. - Ta liczba mnoga już nie obowiązuje. To beznadziejne i głupie, ale zostałam sama. Teraz już m o g ę , prawda? Z n o w u m o g ę robić sobie na złość. - Wprawnym ruchem otworzyła paczkę marlboro. Zachłannie zaciągając się dymem, patrzyła przed siebie, nagle nieobecna. - Teraz chyba wszystko już mogę? Lekarz milczał. Stary wyga. Przebiegły znawca umierających kobiet. Wiedział, że nie jego pytała. Wiedział też, że nie m o ż e ofiarować jej na wet cienia nadziei, i wiedział, że o n a właśnie za to nienawidzi go w tej chwili najbardziej. - Wkrótce p o n o w i m y badania. W medycynie, pani Marto, jeden Bóg pozostaje wciąż n i e k w e s t i o n o w a n y m autorytetem. Nigdy nie m o ż n a przewidzieć, co n a m jest pisane... - Bóg, profesorze? - Marta p r ó b o w a ł a powstrzymać drżenie głosu. - Dla m n i e nie będzie sędzią sprawiedliwym. Rozstaliśmy się po jakiejś lekcji religii w małej kaszubskiej szkółce. Zupełnie go zaniedbałam. P o d o b n i e jak pierś. - Uśmiechnęła się do s w e g o skojarzenia. - Czyli p o za Bogiem nie ma żadnej nadziei? - Ależ to nie tak - profesor powrócił do rzeczowego tonu racjonali sty. - Zakładam, że p o m o ż e mi pani. Będziemy oczywiście walczyć. Pa ni przecież wie, że najlepszym lekarzem jest nasza... - Psychika - dokończyła z u ś m i e c h e m . - Tyle że moja przypomina bardziej sito niż lekarza. Zużyte sito, p a n i e profesorze - dodała - prze puszczające wszystkie fusy, m ę t n e o d p a d y wyobrażeń, chore urojenia. 8 Wie pan, to, co nie pozwala poczuć się wystarczająco zmęczonym, by normalnie zasnąć. Z a n u d z a m pana? - Pani Marto, przeciwnie, choć przyznaję, nie jest pani łatwą pacjent ką, i wiem, że już od tej chwili zawsze tak będzie. Ale i tak będziemy wal czyć. Pani z moim sceptycyzmem i z własną niewiarą, a ja z pani charak terkiem przekornej kobiety. O b y m wygrał - westchnął. Bardziej chyba do siebie niż do Marty, manipulującej przy suwaku torby. Wstała lekko. Pewnym ruchem zgarnęła rozsypany popiół na talerzyk. - Zacznę przynosić z sobą popielniczkę - szepnęła konspiracyjnie. Uświadomiła sobie nagle, że od dłuższego czasu marzy tylko o tym, aby jak najprędzej opuścić zimny pokój, zbiec stromymi schodami, wy dostać się z tego miejsca, które nagle przywiodło jej na myśl prosektorium albo jego przedsionek. Gdy znalazła się w opustoszałym holu, zapragnę ła, aby wśród tej garstki czekających jeszcze o s ó b zobaczyć Adama. Niechby siedział teraz na jednym z niewygodnych krzeseł ze swoją dyżur ną gazetą, ten jej gładki, przyjemny mąż, trochę stropiony, zawstydzony i zawsze niezwykle grzeczny. Z zafrasowaną miną opiekuńczego męża. „Męża swojej żony" - jak ironicznie mawiali o nim ich wspólni znajomi, wkładając w to jedno zdanie kilogramy męskiego współczucia i odrobi nę nieskrywanej sympatii do niego. To dziwne, że w ogóle o nim pomy ślała właśnie teraz. O najbliższym, ale i najmniej w a ż n y m mężczyźnie jej życia. O mężczyźnie, do którego przyzwyczaiła się jak do wygodnego swetra, ciepłego, o d p o w i e d n i e g o na każdą porę roku. Był n u d n y z tą mi łością, ale zarazem potrzebny. Biedny Adam... Wiedział o niej mniej niż jej własna sekretarka. A jeżeli i ona, Marta, znała go mniej niż inni? Bzdu ra. Słynęła z umiejętności czytania w duszach ludzkich. Adam nigdy nie interesował jej jako obiekt godny wnikliwej, psychologicznej obserwacji. Wiedziała o nim wszystko po kilku miesiącach znajomości. Tak nieskom plikowany, tak nieprzyzwoicie czysty - nie był wdzięczną lekturą. Tylko dwa razy potrafił sprzeciwić się jej decyzji. Raz w sprawie dziecka, no i znacznie później, gdy żądała rozwodu. W obu wypadkach uratował jej 9 życie... i godność. Nie lubiła o tym myśleć. Minęło dużo czasu, zanim do ceniła upór, w jakim trwał. Ale gdzie jest teraz? Jestem niesprawiedliwa - myślała. Pochłonięta c h o w a n i e m w y n i k ó w i recept, szukaniem kluczyków, nie zauważyła, że przemierza zielony trawnik, tonący w w i o s e n n y m słońcu, mokry jeszcze od rosy, zakwitają cy pączkami pierwszych stokrotek. - Niesprawiedliwa - powtarzała w myślach. - Mówię Adamowi cząstki prawdy, które złożone razem są zwykłym wyrafinowanym kłamstwem. Po raz kolejny w y z n a c z a m mu granicę wiedzy na swój temat. Tylko dotąd. Dalej jestem własna i zam knięta jak kufer z kompromitującą rodzinną tajemnicą. Musi mieć spe cjalne zaproszenie, aby się znaleźć wśród moich p r o b l e m ó w i radości. Jak ubogi krewny. A gdy spóźnia się na wielki finał, o którym nic nie wie, nienawidzę go za tę cholerną delikatność, za to b e z p o d s t a w n e zaufanie i za to, że o nic nie pyta, gdy dzwonią do mnie obcy mężczyźni. Stanęła. Niespokojnie rozejrzała się w o k ó ł . Gonił ją p e ł e n d e z a p r o baty wzrok starca, obserwującego z pobliskiej ścieżki jej b e z k a r n ą rejte radę szlakiem trawnika. No tak. Szanuj zieleń. Co za fatalny dzień. Przy szło jej teraz do głowy, że za tą całą kurtuazją Adama m o ż e się kryć zwyczajna obojętność, a on sam p r o w a d z i rodzaj skomplikowanej, ale rozsądnej gry, dzięki której spotykają się codziennie rano i w i e c z o r e m w łazience, przy w s p ó l n y m myciu z ę b ó w , obdarzając się miłym s ł o w e m i wykazując życzliwość dla siebie i świata. I dla niej, Marty, jest farsa sztucznej miłości, a dla innych - trochę zmęczony, ale prawdziwy Adam. Może samotny, zraniony, ale zawsze prawdziwy? Nie, to niemożliwe. Rozzłościły ją te podejrzenia. Adam nie m o ż e być inny, niż jest. I nie mo że jej nie kochać, bo... Stanęła p o n o w n i e . Bo co? Że niby jest sławna? Podziwiana? Że pisuje w r e n o m o w a n y m miesięczniku, którego on nig dy nie czyta? Zaraz, zaraz... Spokojnie... Kiedy ostatnio rozmawiali o so bie? Przy wigilijnym opłatku? T r u d n o to n a z w a ć rozmową. Zimą, po ba lu dziennikarzy? Za d u ż o w ó w c z a s wypiła i rozmawiali o niej. To był karnawał. Teraz jest maj. A o n a myślała o powieści i o chemii, przenika10 jącej jak z a k o n s p i r o w a n y wróg ścieżkami żył do k a ż d e g o zakamarka jej ciała. Po każdym powrocie z zabiegu snuli plany, ale to były jej plany. Adam mieścił się w nich w jakimś niesprecyzowanym zarysie i tylko dla tego, że należał do niej. Do wyposażenia jej drogiego mieszkania, do ad resu, do w c z a s ó w z Olgą, na które o n a dojeżdżała tylko, aby ponarze kać na z m ę c z e n i e i naglące terminy... Wyjechała z parkingu. Napięcie wyniesione z gabinetu gdzieś się ulotniło. Pozostał tylko żal do Adama. Wprawdzie niezupełnie racjonal ny, ale żal. Zalęga się zdradliwie w duszy i rośnie, jeśli nie potrafi się za mienić go w słowa. Marta potrafiła sprawić, że mężczyźni niechętnie odrywali się od niej, by wracać do n u d n y c h żon. Bo przy Marcie z a p o m i n a ł o się o wszy stkim: o nadmiarze cholesterolu czy wizycie z dzieckiem u ortodonty. O worku psiego p o k a r m u , bo winda nigdy nie działa wtedy, gdy trzeba go wnieść na trzecie piętro. Dlatego ci wszyscy mężczyźni, z różnych biur, redakcji, zarządów, trzymali się kurczowo każdej minuty z Martą, jakby p o t e m nie było już nic. Jestem jak dziwka. Oferuję chwile zapomnień, a zamiast pieniędzy bio rę grosze męskiego pożądania. - To porównanie sprawiło Marcie przy krość i miała żal do swej błyskotliwej inteligencji o tę przekorną analogię. Skręciła w Jesionową. Bez trudu znalazła miejsce na opustoszałym o tej porze placu. Wyłączyła silnik. Puste mieszkanie. Przez m o m e n t za stanawiała się, czy chce do niego wracać. Do beznadziejnej ciszy, o którą zajadle walczyła z Adamem, aż wreszcie kupiła mu ekskluzyw ne słuchawki. Nie znosił ich. Twierdził, że czuje się jak niemowlę z pie luchą na uszach. Westchnęła tylko. Dzisiaj wolałaby wrócić do pokoju rozsadzanego okrzykami piłkarzy. Zniosłaby całą reprezentację siedzą cą w fotelach, klnącą w głos i wypijającą ich ostatnią butelkę whisky. Wszystko, tylko nie ciszę. Sięgnęła do torebki po telefon. Chwila zastanowienia nad kolejno ścią cyfr. Sygnał. Adam był wyraźnie zaniepokojony. 11 - Nie rozumiem, kochanie, co się stało? Ostatnim razem prosiłaś, że bym przyjechał, gdy byłaś w ciąży! - Nagle spoważniał. - Jeżeli to waż ne, natychmiast jestem. Jak to nieważne? Przecież nie dzwonisz bez po wodu... Jesteś tam? Marta! Czekaj na mnie w d o m u , dobrze? Marta, Martusiu... - Głos Adama zamarł. Ze złością odrzuciła telefon, oskarża jąc małą słuchawkę o prowokację. Umawiam się na spotkanie, na które nie jestem gotowa. I co mu te raz powiem? Bo przecież nie p r a w d ę . Bała się wszelkich uzależnień, a przyznanie się do śmierci o z n a c z a ł o absolutny koniec jej samodziel ności. Poza tym pozostawał p r o b l e m Adama. Jak to przyjmie, pozbawio ny zdolności rozumienia spraw przekraczających rutynową sztukę ży cia? A m o ż e tu nie potrzeba ż a d n y c h zdolności - zastanawiała się - m o ż e wystarczy odwaga? Zła na siebie, sprawdziła zawartość skrzynki na li sty. Za drzwiami szalała Plama. Stara, kochana wyżlica - baba, ale z bro dą, jak mawiał Adam, skazany na s a m e kobiety. Co to jest odwaga? - my ślała, przymierzając do zamka kolejny nie pasujący klucz. - Milczenie czy rozmowa? Nie dokończyła tej myśli, bo jak definiować o d w a g ę , gdy w każdym słowie czai się strach. Muszę to zmienić - obiecywała sobie, patrząc z rozrzewnieniem na szalony taniec suczki, próbującej uwolnić się z fałd szerokiej spódnicy. Wreszcie pies o b w ą c h a ł rzuconą torbę, za piszczał cichutko i sapiąc, usadowił się obok, na p o d ł o d z e przestronne go korytarza. Kiedyś już przeżyłam p o d o b n ą sytuację. Skąd ją znam? Z własnej książki? Jakże męczące było oddzielanie fikcji od zdarzeń sprzed lat. Nig dy nie wiedziała, co jest jej prywatnym przeżyciem, a co tworem literac kiego wysiłku. Papierowo żyję - myślała w takich chwilach, bogatsza od innych o wrażenia, ale biedniejsza o tożsamość. Znalazła wreszcie w pa mięci p o d o b n y epizod. Ten pies leżący teraz u jej n ó g w pustych ścianach mieszkania to przecież jakby przeniesiony w czasie Ciapek. Jeszcze jeden kundel, którego matka przyniosła w mroźną zimę do ich p e ł n e g o zwie rząt domu. Skomlący z głodu prezent na siódme urodziny Marty. Pierw12 sza własność i poczucie wspólnoty. Tak. Ten sam Ciapek w dziesięć lat potem. W ciasnej poczekalni lecznicy. Wtedy też tak na nią patrzył ogrom nymi brązowymi oczami, a ona zapewniała go, że wszystko będzie w p o rządku, że mu p o m o ż e , że za chwilę wrócą razem i będą szaleć po starym podzamczu, po bagnistych łąkach, a zimą po stawie Mazura, gdzie łapy Ciapka śmiesznie rozjeżdżały się w cztery strony, gdy próbował biec lo dową dróżką za łyżwiarzami. Te jego wielkie brązowe oczy... Zgasły, za nim weterynarz znalazł ich, przytulonych do siebie, znieruchomiałych. Ta bezradność w o b e c sztywnego psiego ciała, jeszcze ciepłego, ta świado mość, że na zawsze opustoszał róg kanapy, ta dziecinna niezgoda na wy roki, kłótnia z matką, głośny płacz, wykrzywiona z bólu buzia... O Boże! - pomyślała - przecież ja potem nie potrafiłam z taką rozpaczą żegnać lu dzi. To był ich los. Ich problem, przypieczętowany wiekiem trumny. A Ciapek - to co innego. On odchodził tylko o d e mnie. - Teraz już rozumiesz? - szepnęła do Plamy. - Rozumiesz, jaki ma my problem? Trzeba n a m będzie rozstać się z godnością i to tak, aby tej, która zostaje, nie było p o t e m ciężej, niż tej, która o d c h o d z i . - Wytłumacz mi wszystko... Płakałaś? - Adam potrząsał jej smukły mi ramionami, wyraźnie zdenerwowany, przerażony na zapas tym, cze go się domyślał, co przeczuwał jakimś tajemniczym zmysłem zdrowego człowieka. - Mów... albo nie - rozmyślił się nagle - Poczekaj. Zrobię her batę. Wypijemy coś ciepłego. - Zrób kawę. Taką jak dawniej. Trzy łyżeczki. Trzy i pół. - Pozwoli ła podnieść się z podłogi. Usadowił ją w fotelu. Jak porcelanową lalkę. Delikatnie, ale stanowczo ujął za brodę i spojrzał w oczy. Przeraził się tej prawdy. Milczała. Kiedyś już była w o b e c niego taka bezbronna i uległa, gdy rozgrywa ła wielką partię o swój sukces, o przedłużenie wolności. W dwa lata po ślubie. Dostrzeżona, krytykowana, uwielbiana. Literacka gwiazda. To, 13 do czego dążyła przez wszystkie lata, co obiecywała sobie, gdy zmarz nięta i głodna stukała ćwierć wieku temu do drzwi stolicy, przyszło do niej wreszcie w formie zachwytu, pieniędzy i sławy. Nie wiedziała, co cie szy bardziej, co z tego jest dla niej najważniejsze, ale z żadnej z tych rze czy nie umiałaby zrezygnować. I jak na złość właśnie wtedy ginekolog do dziś pamięta jego zachwyconą dobrą nowiną twarz - po raz trzeci po twierdził swe podejrzenia. 1 Marcie te podejrzenia wydały się najgorsze. Tak beznadziejne, że wróciła zapłakana i nieszczęśliwa. Jak dzisiaj. - Wszystko, tylko nie dziecko, nie teraz! - krzyczała do Adama. - Ty draniu, dlaczego mi to zrobiłeś, nie chcę, nieee... - Po raz pierwszy ba ła się go. Bała się spojrzeć mu w oczy. Milczał. Spoglądał jak jakiś cholerny sędzia od niebiańskiej spra wiedliwości. - Jasne - szydziła. - Nie o twoją karierę tu chodzi. Nie ty będziesz zrywał się po n o c a c h i szamotał z g ó w n e m ! A jednak zrywał się i szamotał - przypomniała sobie niechętnie, z za wstydzeniem, c h o ć od tamtej chwili minęło osiemnaście lat. Przedtem nie powiedział prawie nic. Powiedział tylko: - Usuń, jeśli tego chcesz, ale zniszczysz wszystko: najpierw dziecko, p o t e m nas, a na k o ń c u siebie. Są rzeczy, których robić nie wolno. Po wiedz mi - targnął ją w t e d y boleśnie - jak będziesz pisać te swoje zasra ne książki o miłości, jeżeli nie masz o niej pojęcia? Wybiegł w z b u r z o n y . Nie wrócił do d o m u n a s t ę p n e g o dnia i następ nego. A gdy przyszedł, śmierdział jeszcze w ó d k ą , imponująco męski, c h o ć w wygniecionym p r o c h o w c u . Stał w kuchni nad jej pochylonymi plecami i drwiąco szydził: - Moja malutka Marteczka... Czy m a m jeszcze p o w o d y , żeby cię ko chać? A ona wiedziała, że ma, ale milczała i znęcała się w ciszy nad jego za chwianym poczuciem ojcostwa, nienawidząc go za okazaną mu uległość i pokorę. Bo to Adam zadecydował, że któregoś dnia została matką. Nie ona. 14 - Czy masz jeszcze powody, żeby mnie kochać? - zapytała, gdy ka wa stanęła na odległość ręki. - Znalazłbym kilka - uśmiechnął się. - Nie ukrywam, że ich poszu kiwanie to prawdziwa archeologia, ale czegóż nie robi się dla pięknych kobiet. - Zamyślił się. - Wiesz, kiedyś potrafiłem poradzić sobie z two im b e c z e n i e m . Kupowałem najdroższe p i ó r o i najtańsze wino. Teraz musiałbym taszczyć twarde dyski albo rozglądać się za s z a m p a n e m z Lombardii rocznik dwudziesty pierwszy. Coraz trudniej być m ę ż e m własnej żony - westchnął. Spojrzała na niego z niepokojem. - Sądziłaś, że nie wiem, co szepcą po kątach twoi półinteligenci od dobrej literatury w skarpetkach od Cardina? - Adam mocował się nie zdarnie ze słodzikiem, próbując wydostać z pudełka małe tabletki. Marteczko - usiadł koło niej i czule objął ją ramieniem. - Wiem o tym od czasu, kiedy pierwszy d u p e k p r ó b o w a ł ci wmówić, że jego p o l o n e z jest szybszy od BMW i że on doskonale rozumie twoją małżeńską samotnię. Miał trochę racji. Marta n i e p e w n i e spoglądała na Adama. Kpił? - Miał rację mówiąc o twojej samotności - pośpieszył z wyjaśnie niem. - Nie wiedział tylko, że jej korzenie sięgają p e w n e g o kaszubskie go miasteczka, które w chwili m ł o d z i e ń c z e g o buntu moja żona porzu ciła jak zraniona kochanka, która wie, że nigdy nie wyleczy się z tej miłości, ale jak zostanie, to przegra. Odrzucona, niedoceniona i nie chciana. Czy tak? Marta milczała. Dlaczego dzisiaj Adam powiedział jej więcej o sobie, o nich dwojgu, niż przez p o n a d dwadzieścia lat małżeństwa? Czy cier pliwie czekał na tę chwilę słabości Marty? Bo dzisiaj Marta była p o d o b na do małej Marty, grającej w klasy i podtrzymującej opadające b e ż o w e rajstopy po starszej siostrze. Na ulicy, gdzie nigdy nie świeciło słońce, wśród kurników i pajęczyny schnących prześcieradeł. Pamięta aż na zbyt d o b r z e wrośnięty w pierwsze w s p o m n i e n i e pejzaż powojennych 15 gruzów, uzbrojony w rozbieganą armię maszerującego donikąd drobiu. Tą armią, nieposłuszną i bezkarną, rządziły c h u d e , płochliwe dzieci, co znały najwięcej brzydkich wyrazów w miasteczku i kradły po ogrodach. A Marta... Marta była wśród nich. Cienka, wysoka, z mysim warkoczy kiem. Była tam z nimi, o s a d z o n a w tej samej nędzy, choć nie wiedziała jeszcze, że jest c o ś niestosownego w mdłym z a p a c h u karmy dla kur, w skwierczącej na patelni cebuli, w przerośniętych kawałkach słoniny, ukrytych sprytnie w gąszczu kartofli. Skąd mogła w t e d y wiedzieć, że w jej zaledwie kilkuletnim życiu jest coś niestosownego? A teraz siedziała przed Adamem, tak b e z r a d n a w ocenie świata jak niegdyś. Zakłopotana, bo przeczuwała z m ę c z o n ą wrażliwością, że w umieraniu zawiera się nieokreślony e l e m e n t dawnej nędzy i że jej, zwłaszcza jej, Marcie, nie przystoi tak po prostu umierać. - Byłaś u profesora, prawda? - Adam nie spuszczał z niej oczu. Uciekła s p ł o s z o n y m wzrokiem w błękitny w z ó r pledu. Szczelniej otuliła nogi. - Przestraszył cię. Powiedział coś niepocieszającego, coś... okrutne go, czy tak? Szlochała. Najpierw cicho, ukryta p o d grzywką czarnych prostych w ł o s ó w . Wreszcie głośno, niczym z ł a p a n e w sidła małe, ale p e ł n e god ności zwierzątko, czujące jeszcze smak wolności. Przytulił ją jeszcze mocniej. - Posłuchaj... - Czuła jego szept na m o k r y m policzku. Powoli uspa kajała się, jakby ciekawa, co m o ż e p o w i e d z i e ć zdrowy mężczyzna śmiertelnie zranionej kobiecie. - Posłuchaj - powtórzył. - Przecież roz mawialiśmy o najgorszym, pamiętasz? I doszliśmy do wniosku, że trze ba walczyć o każdą stronę twojej nowej książki i każdy kolejny rozdział naszego życia. Masz lepszy pomysł i silniejszą motywację, żeby walczyć? Zresztą, to śmieszne, kochanie. - Odstawił pustą szklankę. - To śmie szne, że o t o mały, d o m o w y mysikrólik prosi lwicę, aby stanęła do boju. Nawet Kipling setnie by się ubawił całą tą sytuacją. 16 On ma rację - pomyślała w przypływie jakiejś nagiej, dziwnej rado ści. - J e s z c z e nic się nie stało. Koniec leczenia nie oznacza końca życia, a koniec życia nie oznacza końca świata. Minęło kilka dni. Powiedzieć koszmarnych to za m a ł o " - zapisała w swoim k o m puterowym pamiętniku. Plik, który niegdyś wypełniała tysiącem waż nych spraw, teraz niezwykle oszczędnie notował jej myśli. Przerywała w pół zdania. Nie mogła ująć ż a d n e g o z tematów z typową dla jej stylu gracją i lekkością słów. Stać ją było tylko na suche, p o z b a w i o n e głębszej treści codzienne notatki, które dowodziły kronikarskich skłonności i troski o własne zdrowie. Niczego więcej. To minie - pocieszała się, przeglądając z niechęcią ostatnie strony dziennika. - Typowy brak weny. Cóż... Przytrafiał się i przedtem, gdy by ła jeszcze zdrowa. Zniechęcona, wyłączała komputer. Jedynym miej scem, gdzie czuła się bezpieczna i spokojna, pozostawał materac. Rano zrywała się z niego, ale gdy tylko milkły kroki ostatniego d o m o w n i k a , szybko wracała pod ciepły p a t c h w o r k i nakryta aż p o d brodę, zmuszała wyobraźnię do pracy nad n o w y m i scenami, nad postaciami, które miały towarzyszyć „kobiecie grzechu" w jej w ę d r ó w c e po duszy czytelnika. W dni, gdy przychodziła Maryjka, Marta zdobywała się na p e w n e ograniczenia. Zabierała na materac kilka przypadkowych książek, notat nik i pióro, udając, że pracuje. Maryjka taktownie omijała jej pokój. Za mykała masywne drzwi, żeby „pomysły po chałupie nie rozbiegli się", umożliwiając Marcie w ten s p o s ó b bezpieczny powrót do bezczynności. Ale i ta bezczynność, odmierzana prawie nieruchomymi wskazów kami zegarka, rozciągającego minuty w wiek, zaczynała doskwierać. Coraz częściej myślała też o ostatniej, niedokończonej rozmowie z Ada m e m . Zabrakło im wówczas odwagi. Nie, nie „im". To Marcie zabrakło odwagi, aby skłonić Adama do szczerości. Bo ta szczerość mogła przy nieść n o w y ból i Marta intuicyjnie unikała trudnych pytań, zręcznie ma17 newrowała uczuciami męża, aby z n o w u wziąć z nich tylko należną jej pulę z miłością. Wzięła, ale przecież nie odzyskała beznadziejnie utra c o n e g o poczucia bezpieczeństwa. Adam mógłby jej p o m ó c . P o m o ż e jej z pewnością, jeśli tylko Marta upora się z m u r e m milczenia, z parawa n e m fałszywej ciszy, jaki sama rozstawiła między nimi z rozmysłem pro jektanta meblującego dobrze znane wnętrze. - Adam... - Przytuliła się do męża p e w n e g o popołudnia, gdy jeszcze rysowała się szansa samotności we dwoje przed powrotem Olgi z angiel skiego. - Adam - powtórzyła, siadając tak, aby widzieć twarz męża. - Mu simy porozmawiać... Powinieneś wiedzieć, co powiedział profesor, gdy byłam u niego ostatnio. On... - M a r t a z trudem panowała nad rzeczowym t o n e m - on mi powiedział, że nie m a m szans... Sytuacja jest beznadziej na i już nic nie m o ż n a zrobić... Rozumiesz, co m a m na myśli? Nie będzie operacji, p o n o w n e j terapii, dalszej chemii. I złudzeń - dokończyła z de terminacją. - Czy m a m wymieniać, c z e g o jeszcze nie będzie? Adam z a p a n o w a ł nad wyrazem twarzy, po której błądziły n e r w o w o p r z e r a ż o n e oczy Marty. Skupił się w bolesnym namyśle, ale o d p o w i e dział żonie jasnym spojrzeniem i spokojnie, jakby chodziło o k u p n o n o wej filiżanki do kawy. - Nie, nie wymieniaj. Zauważ, że ja też mógłbym sporządzić ogrom ną listę spraw, uczynków, zdarzeń, których nigdy już nie będzie, które d a w n o u s u n ą ł e m do archiwum marzeń. Jesteś zdziwiona? Sądziłaś, że tylko ty gonisz czas? Że tylko tobie jakiś cholerny p e c h przeszkadza wy grać ten maraton? Ty, bardziej niż ktokolwiek inny, d a w n o go wygrałaś. Zdążyłaś ze wszystkim, z popularnością, z urodą, z realizacją siebie... Wyprzedziłaś tych z pierwszego szeregu jeszcze na długo przed metą. Usiądź na murawie. Odpocznij. Przestań walczyć z sobą. Wygraj z cza sem. A wiesz jak? - Spojrzał przenikliwie na żonę. - Przechytrz go, zamarkuj, że ciebie nie ma. Sprawdź, co słychać u tych, którzy cię kocha li, którzy całe życie krzyczeli na twoim stadionie: Mar-ta, Mar-ta! Może 18 trzeba by im p o d z i ę k o w a ć , podzielić się sobą, zamiast biec po następ ne trofeum. Bo widzisz, k o c h a n i e . . . - A d a m spoważniał jeszcze bardziej. Był w tym trochę wzniosły, ale nie śmieszny. - Bo widzisz, myślę czasa mi, że bardziej boli cię cena twojego sukcesu niż ś w i a d o m o ś ć choroby... - Odchrząknął. Usiadł, trochę przerażony własną odwagą, ale gotowy w każdej chwili podjąć temat, dorzucić coś jeszcze do słów, które rosły między nimi niczym stos. Milczała. Trochę z d u m i o n a śmiałością Adama, ale też wdzięczna, że potraktował ją tak surowo, tak normalnie, bez taryfy ulgowej, jaką się zwykle ma dla słabych i skazanych. No i miał rację. Przecież jej bieg po laury był od początku o w o c e m zemsty i nienawiści. Pragnęła sukcesu, tak jak inne kobiety pragną dziecka, mężczyzny, miłości. Pragnęła go nie dla siebie i nie dla tych, których kochała, których należało k o c h a ć . Chciała go dla tamtych, pozostawionych na wrogim terytorium małego miasteczka, dla tych, którzy śmiali się z jej rosyjskiego akcentu, z majtek z klapą, noszonych po starszej siostrze, z jej wiecznie pijanego ojca wy rzucanego z baru. Pamięta do dziś, jak co drugi dzień znajdowała go o b o k d ę b o w y c h drzwi, jak idąc po niego, brodziła w kałużach męskie go moczu i w smrodzie piwa. „Panie Jasieńku, córeczka przyszła" - mawiał zawsze trzeźwiejszy od ojca szewc Kopejko, a stary Wera, tapicer, wychylał się z długiego stoika, przecierał wierzchem dłoni czerwone wargi i p r ó b o w a ł usidlić ją, łapiąc za kraciastą spódniczkę. Ojciec, beznadziejnie pijany, odstawiał w takich razach kufel, n a w e t p e ł e n piwa, z godnością mówił: „Żegnam" i pozwalał ująć się za rękę. Takie były jej pierwsze triumfy. - Masz rację - zgodziła się cicho Marta. Wprawdzie nie b a r d z o wie działa, z czym się zgadza. Czy przyznaje teraz rację zatroskanemu Ada mowi, czy jeszcze śledzi w myślach chwiejne kroki ojca, wspierającego się na jej wątłym ramieniu. - Masz rację - powtórzyła i wyznała cicho, z poczuciem winy: - Musiałam zachorować, żeby wyzdrowieć... - Nie rozumiem. 19 - Kiedyś uciekłam. Zostawiłam za sobą spalone miasto. Spaliłam je tak, jak inni palą mosty, aby tam nigdy nie wrócić. W żadnej mojej książ ce nie ma okruszyny autobiografii. A wiesz dlaczego? Bo ja jej nie m a m . Mam za to na swoim koncie kilka niezłych świństw, m o r z e łez i rzeki nienawiści. O n e płyną przeze mnie, ż e b y m nie zapomniała. Mam pa mięć i boję się. Najbardziej się boję, że u m r ę , a pamięć zostanie... Jej szept Był prawie niedosłyszalny. Otulona wełnianą szarością pu lowera, siedziała n i e r u c h o m o i patrzyła na niego wielkimi przerażony mi o c z a m i małego dziecka. Nagle odwróciła się, m o ż e zawstydzona własnymi słowami albo strachem, czającym się jeszcze w kącikach oczu, i Adam zrozumiał, że znowu próbuje uciec do swych o b a w i n i e p o k o jów. Że zostawia go tu samego, z wygniecioną płachtą gazety i jak o n a n i e p o t r z e b n e g o w dalszej wyprawie w przeszłość. Znał to jej spojrzenie. Myślał o nim jeszcze następnego dnia, gdy p o chylony n a d projektem prawie zgubił myśl przewodnią, wpisaną przez zespół w plany n o w e g o osiedla. Aż Jolka, która wspiąwszy się na palce, zerknęła n a d jego ramieniem w papiery i z d u m i o n a tym, co wyprawia, krzyknęła: „Ależ ty wszystko knocisz!" Wyszedł na papierosa. Tak. To było to s a m o spojrzenie, które trak tował jak s w e g o sojusznika. Od z a w s z e nazywał je przyjacielem. Kie dyś, gdy leżeli o b o k siebie w m a ł y m a k a d e m i c k i m pokoju, przychodzi ło do n i e g o nocami, z niemą prośbą, aby wziął ją, Martę, m o c n o w r a m i o n a . Skwapliwie o d p o w i a d a ł na tę smutną prośbę, a Marta w ta kich chwilach należała tylko do n i e g o . Wiedział, czego pragnie, i potra fił o d d a ć jej ten utracony na m o m e n t stan p e w n o ś c i siebie, ofiarowując wszystko, co miał: chłopięcą delikatność i męską stanowczość, pełną namiętności, o jaką sam nigdy siebie nie posądzał. Przyjmowała go ła k o m i e i chciwie. „Ty wariatko - mawiał w tamtych chwilach, w tamtych obskurnych ścianach, oklejonych tanimi plakatami - ty szalona kotko"... 20 Uspokajała się. Stracił odchodził i mogli już w intymnej samotności dziękować sobie za siebie, nocy za ciemność i koledze za to, że wyniósł się do swojej dziewczyny. Kiedy jeszcze tak na niego patrzyła? W szpitalu. Tym samym wzro kiem, w którym kryła się jedyna chyba prawdziwa cząstka jej natury. Przybiegł natychmiast. Nie słuchał lekarza. Gdy tylko ją zobaczył, skrę coną na łóżku, sparaliżowaną strachem, rzucił się jak idiota do metalo wych prętów. Klęczał przy łóżku, przytulał ją i płakał, póki gruba pielę gniarka z p o m o c ą oddziałowej nie wyrzuciła go z sali. Nie pamięta już faceta, który leżał obok, w białych prześcieradłach, na wznak, z upięty mi wokół głowy kroplówkami. To z nim jechała, gdy zdarzył się wypa dek. Dopiero po pogrzebie tego a n o n i m o w e g o , n i e r u c h o m e g o sąsiada Marty ze szpitalnej sali zrozumiał, czego Marta bała się najbardziej leżąc na tym zimnym, metalowym łóżku i o co prosiły wtedy jej oczy. Już nie o miłość, a o wybaczenie. Wybaczył, tak jak wybacza się wszystko rozkapryszonemu dziecku. Nigdy potem nie wracali do sprawy wypadku. Tylko po pogrzebie oczy Marty zdradziły, że cierpi. Ale nie cierpiała z p o w o d u tego, którego przy szła pożegnać, i nie z p o w o d u tego, który był obok, śmiesznie zdradzo ny i oszukany. Cierpiała, bo w jej scenariuszu pojawiła się n o w a postać. Ta drobniutka blondynka w czerni, podążająca za trumną, trzymająca rączkę innej malutkiej blondynki, w marynarskim ubranku - dziecka tak przejmująco smutnego, jakby rozumiało, co zaszło w dorosłym świecie jej matki i ojca. Marta płakała i Adam był pewny, że płakała szczerze. Ale i ten płacz nie wyszedł nigdy poza sekretne myśli Marty i nie trafił do żadnej z jej powieści. Adam starał się wracać wcześniej. Przynosił prasę, wychodził z p s e m na spacer. Czasami przesiadywał w pokoju Olgi, pomagając jej w angielskim. Wieczory rezerwował dla Marty. Siadała przy nim. Sta wiała na stole kieliszek na cienkiej nóżce wypełniony p a c h n ą c y m wi nem. O b s e r w o w a ł ją, jak podejrzliwy lekarz spogląda na własne dziec21 ko, tropiąc w nim ślady najmniej p r a w d o p o d o b n y c h zagrożeń choro bami występującymi tylko w m e d y c z n y c h podręcznikach i nabrał pew ności, że Marta coraz częściej w tajemnicy przed nim emigruje w rejo ny d a w n y c h , obcych mu c z a s ó w i zdarzeń. To b a r d z o k o m p l i k o w a ł o jego prawdziwy stosunek do Marty. Wiedział o tym, ale czul się bezrad ny w o b e c osaczającej go z n o w u zazdrości o tę dawną, z d r o w ą jeszcze i nigdy do końca nieujarzmioną d z i e w c z y n ę . Zupełnie inną od dzisiej szej Marty: bladej, jakiejś obcej, uwięzionej od tygodni w starym d o m o w y m dresie. Unikającej go, ale też łaszącej się nagle z niezwykłą ener gią; jak głodna kotka, której d u m ę łamie tylko p r z e m o ż n y apetyt. - O czym myślisz? - Marta jak cień wsunęła się do pokoju i spoglą dała z oskarżeniem, jakby myślenie o niej p o d jej nieobecność było wy k r o c z e n i e m i p o w o d e m do obrazy. - O tobie, kochanie. O tym, że musimy żyć, jakby się nic nie stało. A chyba nie bardzo się n a m to udaje, nie sądzisz? - Spojrzał na nią smut n o . - A właściwie - powiedział n i e s p o d z i e w a n i e dla s a m e g o siebie właściwie p o w i e m ci, o czym tak n a p r a w d ę myślę. Kilka dni temu u ś w i a d o m i ł e m sobie, że najbardziej lubię, gdy się boisz. Boisz się całą sobą. Trzeba być mężczyzną, żeby wiedzieć, jakie to rozbrajające... Uśmiechnął się znacząco. - I o t o nadeszła chwila, gdy będziesz m n i e zawsze lubił najbardziej - w e s t c h n ę ł a pompatycznie. - Już nigdy nie przestanę się bać... Stara popielniczka w ich salonie z t r u d e m dźwigała ciężar p e t ó w . - Spójrz, z n o w u pobojowisko. Zaraz wróci Olga i wiesz, co n a m po wie? - Chyba wiem. - Marta zaśmiała się b e z przymusu, ale myśl o córce nagle ją zaniepokoiła. - Adam, przez cały czas zastanawiam się... Cho dzi o Olgę... Czy myślałeś, jak p o w i n n a m to załatwić? - Co załatwić? - p r ó b o w a ł n a d a ć lekki ton swojemu głosowi. - No, chyba że zamierzasz s p a k o w a ć walizki i porzucić nas dla jakiegoś pol skiego Dalajlamy od literatury... 22 - Pytam p o w a ż n i e . Co m a m z tym zrobić? - Zawierzyć własnej intuicji. - Próbował u ś m i e c h e m pokryć lekkie zmieszanie. Wiedział, z jakim trudem Marta uczyła się macierzyństwa i wiedział, że w tej sprawie nie m o ż e jej p o m ó c . Musiały przecież roz mawiać bez tłumacza. Musiały się p o z n a ć i zapragnąć. Nawet teraz, po osiemnastu latach, wierzył, że to możliwe. - Wiesz, jaka śmierć n a m grozi? Głodowa. Dla pani pizza, dla pa nienki pizza, dla p a n a pizza i piwo, a dla psa kiełbasa - zażartował. Przed wyjściem c m o k n ą ł ż o n ę w policzek. - Spróbuj się zdrzemnąć powiedział jeszcze. Suka radośnie skowycząc, pobiegła za nim do drzwi. Zgrzyt zamka. Została sama. Zasnąć? Roześmiała się w głos. Sen nieuchronnie się zbliża. Bezna dziejnie długi. Odbierze jej wszystko. Najpierw efektowne odbicie w lu strze, p o t e m Adama, uosobienie dobroci i szlachetności. Bohaterowie jej książek nigdy nie są do niego podobni. Cieszył się, bo twierdził, że i tak sąsiadki przyglądają mu się podejrzliwie, a koledzy z pracy pytają przy każdej kolejnej powieści, czy robi za pierwowzór tych wszystkich samców-supermanów obsadzanych w akcji... No i Olgę.... Tę szczupłą, pło chą i nieco zakompleksioną Olgę. Cichą i beznadziejnie przeciętną, jak jej się zawsze zdawało. Sądziła nawet, że przeciętność Olgi to jej wina. Że nie chciała tego dziecka i nie potrafiła podzielić się z nim żadnym ze swych rozlicznych atrybutów. W efekcie urodziła się dziedziczka jej płci, ale pozbawiona i energii, i żądzy życia, z której słynęła matka, za to spad kobierczyni zadartego nosa Adama i jego skłonności do kompromisów. A przecież ostatnio jakby nie poznawała córki. Łagodność i wstydliwość Olgi osiągnęły wraz z nią pełnoletność. To już z całą pewnością nie były wady. Dawniej zastraszona, unikająca matki, odpowiadająca monosyla bami, co najbardziej Martę irytowało, stała się teraz pociągającym zjawi skiem. Świadoma swej wartości, zawsze wiedziała, jak się zachować. W tym, co mówiła, robiła, a nawet jak się uśmiechała, miała klasę i Mar23 ta zaczęła to zauważać już od p o n a d roku, od momentu, gdy skazane na siebie, spędziły wspólnie tydzień wakacji nad jeziorem. Zdolności orga nizacyjne Olgi, zawsze gotowej do załatwienia tysiąca nużących co dziennych obowiązków, doceniła d o p i e r o wtedy, gdy z wysokości ha maka mogła wodzić oczami za córką nadskakującą jej z wdziękiem szlachetnej pielęgniarki. Pełna wyrzutów sumienia, zła w k o ń c u na swo je lenistwo, pytała: „Czy ty nie lubisz bezruchu, Olgo, wiesz, tego bezna dziejnego tkwienia w jednym miejscu, lenistwa, które wypełnia człowie ka jak powietrze dmuchany materac? Takiego stanu totalnej skamieniałości, gdy w o k ó ł brzęczą pszczoły, a na ciebie lecą niedojrza łe szyszki z nieba..." Olga zamyśliła się wtedy. Siedziała o b o k hamaka z miną małej od powiedzialnej opiekunki, poprawiając co chwilę koc wysuwający się przez kraty ze sznura. - Pytasz, czy lubię się nudzić? Czasami tak. Jak każdy. - Uśmiechnę ła się nieśmiało, jakby wyznała wielką tajemnicę. - Ale nie jak jestem z tobą - dodała ciszej. - A co to zmienia? - zdziwiła się Marta. - Dlaczego obie nie m o ż e m y bezczelnie poleniuchować? - Bo po pierwsze: w towarzystwie nie m o ż n a się nudzić, a po dru gie... - Olga mrugnęła do matki p o r o z u m i e w a w c z o - po drugie: w o l ę patrzeć, jak ty odpoczywasz, i uwielbiam to przekonanie, że jestem ci potrzebna. - Ależ to ja p o w i n n a m czuć się p o t r z e b n a tobie! - W normalnych rodzinach to zrozumiałe, ale ty nie jesteś typową matką. To znaczy... - Olga niespokojnie podciągnęła nogi p o d b r o d ę . Chcę przez to powiedzieć, że z naszej trójki ty jedna masz dar wzrusza nia ludzi, dostarczania im pięknych przeżyć, sprawiania radości, a sko ro tak jest, należy ci się więcej od najbliższych. To chyba jasne? - Chcesz powiedzieć - badała dalej Marta - że przysługują mi jakieś specjalne prawa? A kto w takim razie jest matką w naszej rodzinie? 24 - Ojciec - wyszeptała Olga z największym truciem, ale zaraz podnio sła głowę i śmiało spojrzała jej w oczy. - Nie zrozum mnie źle - p o p r o siła łagodnie. - To nie ma nic w s p ó l n e g o z miłością do ciebie. Chodzi wyłącznie o podział ról w naszym d o m u . Tkwiły p o t e m długo w ciszy, obie p o g r ą ż o n e w tajemnicach swych myśli. Marta pamięta, że wyznanie córki wcale nie było wyzwaniem, a przecież mogło nim być. Wywiadówki w szkołach znała tylko z pognie cionych kartek z ocenami, przynoszonych przez Adama. Do przyjaciół ki Olgi, która bywała w ich d o m u częściej niż o n a sama, zwracała się wszystkimi imionami z kalendarza i choć dziewczynki regularnie ją po prawiały, nie zadała sobie trudu, aby zapamiętać to jedno, tak ważne dla Olgi imię. Niby drobiazg, ale tych drobiazgów tam, na hamaku, p o d da chem srebrnych sosen, przypominała sobie coraz więcej. Mogłaby mnie znienawidzić. - M a r t a leżała z zamkniętymi m o c n o oczami. - Gdyby mia ła mój charakter, zrobiłaby to, co ja kiedyś. Po prostu uciekłaby z d o m u . A m o ż e już uciekła? Oddaliła się tak, że Marta nie potrafi jej zatrzymać, skłonić do uczuciowego powrotu. Siedzi tu, koło niej, pełna oddania i dobrej woli, mała dojrzała kobietka, a ona, matka, prawie jej nie zna. Straszne. - Olgo? - Trochę bała się tego, co zamierzała jej powiedzieć. Zeszła z hamaka i objęła dziewczynę w prostym, serdecznym geście. - Trochę się mylisz - mówiła bardziej do siebie niż do córki. - To nie jest tak, że cokolwiek nas zwalnia z odpowiedzialności za najbliższych. Im więcej jest n a m dane, tym bardziej powinniśmy być doskonali. - Szlachectwo zobowiązuje? - Uśmiechnęła się wtedy do matki. - Tak. Zobowiązuje. Wiesz, ja lubiłam udawać, że wszystko jest w porządku. Między nami - dodała. - Lubiłam myśleć, że się przyjaźni my. Zawsze bardzo cię kochałam. To zrozumiałe, ale był czas, że bar dziej zależało mi na sukcesach niż na tobie. Tak było, c h o ć usprawiedli wiałam się, że to, co robię, robię dla ciebie. Ale to o mnie pisano, ze mną p r z e p r o w a d z a n o wywiady... 25 - ... ciebie c h w a l o n o i uwielbiano - dokończyła Olga. - Nie to mia łam ludziom i tobie za złe. Ja też cię uwielbiałam i kochałam. Ale... Bę dę szczera - zdecydowała nagle - ale nie mogłam ci wybaczyć, że po zwalasz, aby obcy tak nas okradali z najcenniejszego... - A co jest najcenniejsze? - Czas. Czas, mamo... Ten, którego nikt n a m nie zwróci. Gdybyś c h o ć jeden raz poszła ze m n ą na ślizgawkę albo na basen, na szkolną z a b a w ę . Gdziekolwiek, byleby nas z o b a c z o n o razem. Wiesz, o czym rozmawiały koleżanki za moimi plecami, gdy jadłam śniadania k u p o w a ne w szkolnym sklepiku? Mówiły, że chrzanią znane nazwiska. Wolą swoje i kanapki zrobione przez m a t k ę . Broniłam cię wtedy. - Olga za śmiała się cicho. - Krzyczałam, że mi zazdroszczą, że ciebie nie znają i nie wiedzą, jaka jesteś fantastyczna. „No właśnie, nie znamy" - o d p o wiadały ironicznie i uśmiechały się znacząco. Marta z sympatią spojrzała na c ó r k ę . - O Boże! - westchnęła. - Przecież ty już dość d a w n o przestałaś być taką smarkulą, a ja to odkrywam d o p i e r o tutaj, na tym pustkowiu, na ty lu hektarach przestrzeni, a nie dostrzegłam tego na stu metrach kwadra towych. Jak m o ż n a pisać, nie będąc d o b r y m obserwatorem? - Ależ jesteś świetnym o b s e r w a t o r e m , m a m o , nawet nie wiesz, jak cieszy m n i e twoje dzisiejsze odkrycie! - Olga m o c n o przytuliła się do niej i tak już pozostały na długie chwile, przerywane szelestem wiatru. Podeszła do o k n a . Ileż zmieniło się od tego czasu. Teraz, gdy zaczy nała już rozumieć, co jest n a p r a w d ę w a ż n e , o co trzeba walczyć, co zmienić, ktoś inny zadecydował za nią, że to niemożliwe, że za p ó ź n o . Nie po raz pierwszy musiała o d n a l e ź ć w sobie pokorę, której tak niena widziła. Przywoływała ją i kiedyś. Ale p r z e d t e m pokora była maską skry wającą jej instynkt życia, jej p o ż ą d a n i e zwycięstwa i agresję, z jaką o nie walczyła. A teraz? Czym teraz była pokora? Klęską, przyznaniem się do słabości, tkwiącej w jej piersi jak zatruta strzała, wielką przegraną. Być m o ż e z samym Bogiem, w którego istnienie d a w n o przestała wierzyć. 26 Szybkim krokiem przeszła do gabinetu. Przelotnie spojrzała w lustro. Niedobrze - stropiła się, oceniając bladość twarzy, podkreśloną kontra stem czarnych włosów. Postanowiła uciec od w s p o m n i e ń . Czuję się tak, jakby od w i e k ó w spadał na mnie grad złych myśli i jakby z zakątków pa mięci powracały armią stare upiory, nawet te, które powaliłam, zmaga jąc się z własną wyobraźnią - myślała opadając na swój ulubiony fotel. Czy nie stworzyłam nigdy w życiu nic dobrego poza kawałkiem literatu ry? Wygląda na to, że urodziłam tylko fikcję, w której tkwi ziarno dobro ci, a przez rzeczywistość przemykam czarnymi myślami i jak duży ludz ki kret podkopuję uparcie korzonki. Miałam osiągnąć szczyty, a plądruję podziemia. Chciałam bujać w obłokach, a nie widzę nieba. -O l g a ? W drzwiach gabinetu stała jej córka, lekko uśmiechała się do Marty, zasapana jeszcze, z m ę c z o n a rowerowymi ewolucjami. - A to co za zwyczaje, mamo? Komputer wyłączony, makijaż rozma zany, wyglądasz jak strajkujący anestezjolog. - Spoważniała nagle. - M a mo, coś się stało? - A stało - Marta z trudem odtworzyła tajemniczy uśmiech i przecią gle demonstrowała go córce, szukając w p o p ł o c h u rozsądnej, wiarygod nej odpowiedzi. I nagle zrozumiała, że jest taka o d p o w i e d ź . Wiarygod na i rozsądna, a jednocześnie jedyna i prawdziwa. - Stało się to, że p r a w d o p o d o b n i e wyjadę na parę dni. - Eeee, nic n o w e g o - skrzywiła się Olga. - To jakiś objazd po gmin nych bibliotekach czy inne spotkanie z pisarzem? - Prawie zgadłaś. Będzie gminna biblioteka i spotkanie, ale tym ra zem: pisarza z rodziną. - Co? - Olga z niedowierzaniem przyglądała się matce. - To żart, prawda? Zamiast o d p o w i e d z i spotkała p o w a ż n e oczy Marty i przeczący ruch głową. 27 - Nie, m ó w i ę serio. Chcę tam pojechać. Muszę to kiedyś zrobić, a dzisiaj zrozumiałam, że im prędzej, tym lepiej. Och, źle się wyraziłam, Olgo. - Poklepała córkę po policzku. - P o w i n n a m ci powiedzieć, że mu szę tam pojechać jak najprędzej, bo już i tak jest o wiele za p ó ź n o . Za p ó ź n o o całe lata... - Ale dlaczego chcesz to zrobić teraz? Czy coś się zmieniło? - Oczywiście, córeczko. To ,.coś" to ja. I to nie stało się wczoraj, doj rzewało od czasu, kiedy, jeszcze sepleniąc, prosiłaś, żebyśmy pojechali do „kaszubskich dziadków". No i widzisz - Marta zamyśliła się boleśnie - nigdy cię nie poznali ci twoi d z i a d k o w i e z Borowa... Nie wybaczyła byś mi, gdyby tak miało pozostać. Rozumiesz, o co mi chodzi? Gdyby zabrakło mi odwagi na ten p o w r ó t . Jakikolwiek by był. Z tarczą czy na tarczy... - To znaczy... - Olga skubała w zamyśleniu koniec warkoczyka - to znaczy, że po tylu latach wmawiania mi, że są miasta, do których nie wra ca się nawet pamięcią, chcesz teraz powiedzieć, że takich miast nie ma? - Tego d o w o d z i moje życie - zgodziła się poważnie. - A przynaj mniej nie p o w i n n o ich być - sprecyzowała po chwili. - Spodziewałem się takiego obrazka! - Adam walczył z suką o pierw s z e ń s t w o wejścia do pokoju. - Dwie b a b y rajcują, a ty, idioto, uganiaj się za żarciem. Cześć mała! - Machnął w stronę córki dwiema reklamówka mi. - Co w szkole? - Nie zgadniesz, co usłyszałam - wyraźnie ożywiona Olga poderwa ła się, biorąc jedną z siatek. - Mówiłaś już tacie? - zwróciła się z niepo kojem do matki. - Tobie pierwszej - Marta l e k k o wykonała gest harcerskiej przysię gi - i n i k o m u więcej. Tę rewelację przekazywała Olga ojcu, gdy z różnym p o w o d z e n i e m p r ó b o w a ł odgrzać p r z y g o t o w a n e g o przez Maryjkę kurczaka. Manewru jąc przy piekarniku, wyzywając d r ó b od zarazy zesłanej za grzechy, bez myślnie kręcił kurkami rożna. Ale wreszcie odwrócił się w stronę Many 28 i ona wiedziała, co czul. Pamiętała ten wyraz oczu Adama z ich rozko chanych s p a c e r ó w po Łazienkach, z mrocznych korytarzy i klatek scho dowych, gdzie chowali się przed deszczem, mokrzy, głodni i spragnie ni siebie. Tak na nią patrzył, gdy oboje jeszcze wierzyli, że w gwarze wielkiego miasta są tylko oni, samotni jak Adam z Ewą, szczęśliwi, bo nieświadomi, co ich czeka. Teraz też tak na nią spoglądał. Z jakąś szcze niacką satysfakcją, jakby dostał prezent, o którym śnił całe życie. - J a k i e ś świństwa latające po piekarniku w p a d ł y mi do oka - tłuma czył n e r w o w o , manipulując przy brwiach. - Do obu? - Zaśmiała się Marta i zarzuciła mu ręce na szyję. Przeglądając stronę kalendarza z terminami badań, Marta z przera żeniem stwierdziła, że zbliża się dwudziesty. W torebce gorączkowo od szukała zwolnienie. - O cholera jasna - przysiadła z impetem na k u c h e n n y m stole - waż ne tylko do jutra. Profesor wspominał, że załatwienie renty nie przedsta wia w jej sytuacji żadnego problemu, ale widząc gwałtowne oburzenie Marty, dodał natychmiast, że takie osoby, jak ona, p e ł n e energii i sił, po winny oczywiście pracować. I będzie pracowała. Gdy tylko minie kry zys. Wówczas zabierze się za powieść albo uporządkuje dziennikarskie zaległości: korespondencję, wywiad z księdzem-filozofem i artykuł o Umberto Eco. Teraz jednak potrzebuje miesięcznego urlopu. Czterech tygodni wyłącznie dla siebie. Zdecydowanie ujęła słuchawkę telefonu. - Nie rozumiem, pani Marto, czy zechciałaby pani choć trochę się wytłumaczyć? Przecież pani wie, co tu się teraz dzieje... Jak zawsze w maju... Zdrojewska rodzi, G a w r o n e k też rodzi, z żoną ma się rozu mieć, bo to teraz taki zwyczaj, a pani mi tu wyjeżdża z wyjazdem. - Na czelny zamilkł na chwilę, zmieszany nieco tym redaktorskim lapsusem. - To tylko miesiąc, panie Bronisławie, cztery krótkie tygodnie. Wrócę z ciekawym materiałem, obiecuję panu... Poza tym, tak się ostatnio roz mnażamy, że lekkich piór nie zabraknie przez następnych dwadzieścia lat. 29 - Czy pani sugeruje, n o , że pani też... - chrząknął znacząco. - Bo m a m nadzieję, że te ciąże to nie jakaś epidemia i... - Ja też m a m taką nadzieję - westchnęła współczująco. - Ale na wszelki w y p a d e k radziłabym spytać żonę... - O c h ! - żachnął się z drugiej strony szef. - Niech pani trochę od pocznie, ale proszę wracać do nas jak najprędzej - p a d ł o ostatnie zda nie, przesycone łagodną prośbą. Jak już G a w r o n e k rodzi, to w i d a ć każdy m o ż e - myślała z rozbawie niem, zaglądając do n o t e s u . Zastanawiała się dłuższą chwilę, n i m p o n o w n i e wykręciła n u m e r . Długi sygnał trwał w n i e s k o ń c z o n o ś ć . Gdy zdecydowała się o d ł o ż y ć s ł u c h a w k ę , zabrzmiało w niej krótkie „halo". - Cześć. Tu Marta. - Nie wierzę - o d p o w i e d z i a ł jej znajomy męski głos. - To tak, jak b y m usłyszał: Tu Demi M o o r e . A słychać cię tak kiepsko, jakbyś dzwo niła z Hollywood - odciął się natychmiast. - Szczerze mówiąc, toby mnie wcale nie zdziwiło. Nie przychodziłaś, więc sądziłem, że albo cię nie ma, albo, co gorsze, mój czar przestał działać i na to k o n t o od tygodnia piję l o d o w ą w ó d k ę w lodowatej pracowni... - Z gorącym kociakiem U boku, przekonanym, że przejdzie dzięki tobie do historii sztuki? - Mniej więcej. W k a ż d y m razie rozbiera się szybciej, niż to w tej zimnicy jest możliwe. A jak już się rozbierze, nie wiem, co z nim robić. - J a k to co? Rzeźbić! Jesteś w tym doskonały! Bawili się słowami jak para wyśmienitych graczy tenisową piłeczką. Pojedynek trwałby w n i e s k o ń c z o n o ś ć , gdyby nie Marta, która pierwsza wróciła do p o w a ż n e j r o z m o w y . - O siedemnastej. U ciebie. Mam w tym czasie wolną chwilę. Bę dziesz? - Królowo! Czekam, c h o ć b y w formie zwłok z dłutem w sercu. Spre cyzuj tylko tę chwilę. Przychodzisz nakarmić moje p a p u g i czy pożywić m n i e miłością? 30 - Nakarmić papugi. Nie musisz się golić, smarować Fahrenheitem ani zmieniać skarpetek. Słuchawka wylądowała na widełkach i w tym samym m o m e n c i e odezwał się przeciągły sygnał. - Do m ę ż a też mogłabyś zadzwonić - uskarżał się Adam. - Jest pro blem, k o c h a n i e . Miałem być dzisiaj na cmentarzu. Umówiłem się z ka mieniarzem. Chodzi o grób rodziców. Wiesz, rozmawialiśmy już na te mat tych zniszczonych napisów... - Tak, tak, pamiętam - skłamała szybko. - No więc dzisiaj ten facet ma o d e b r a ć zaliczkę i projekt. Włożyłem go do czarnej teczki z dokumentami... A tu jak na złość przyjechała do firmy jakaś norweska delegacja. Mówią po angielsku, więc stary mnie poprosił... - plątał się Adam. Słuchała go z przyjemnością. Nigdy nie potrafił się chwalić, a nawet, gdy musiał przypisać sobie odpowiedzialną rolę, nie bardzo wiedział, jak wytłu maczyć się ze swych umiejętności. Jakiż ona pod tym względem była inna. - Adam, godzina... - rzuciła do słuchawki. - Nie r o z u m i e m - stwierdził zdezorientowany. - Godzina - powtórzyła. - O której godzinie umówiłeś się z tym go ściem? - Aaa, tak, o osiemnastej. Na głównej alei, zaraz za kaplicą. - D o s k o n a l e . Przećwicz rozmówki. Będę tam na p e w n o . Na cmen tarzu - ubiegła pytanie Adama. Przez m o m e n t zastanawiała się, czy to właściwe, że Adam wysyła ją na cmentarz. Uznała, że bardziej niż właściwe, bo naturalne. Bez pod tekstów, w których wyspecjalizowała się ostatnio jej wrażliwość. Chcia ła tam pójść. Czuła się trochę jak debiutant, który boi się pierwszego wy stępu, ale marzy o tym, aby p o k o n a ć tremę. Zamknęła z trzaskiem notes. Żadnych telefonów więcej. Zaczynam chyba cierpieć na d o m o w e zniewolenie - pomyślała zdu miona zmianą swych u p o d o b a ń . - Porzuciłam kocie ścieżki, a jeśli na nie 31 wracam, to po to, by się pożegnać. Przemożna siła, wpychająca ją w śro dek d o m o w e g o ogniska ujawniała nieznane dotąd instynkty. Potrzebę ocierania się o d o m o w e zwyczaje, sprzęty. Poczuła też Zapach domu. Moc ną w o ń zakurzonych książek, starych kwiatów, a m o ż e bigosu, niezwykle tłustego, po którym zawsze zostają skwarki, sumiennie o d k ł a d a n e na brze gu talerza. I zapragnęła, aby tak już zostało. Żeby zawsze tak mogło być. Gdyby ktoś p ó ł roku temu, przed całym tym horrorem, powiedział jej, że poczuje smak szczęścia w cichym p o r o z u m i e n i u z rodziną, śmia łaby się do łez. Jeszcze wczoraj nie wierzyłaby też w z b a w i e n n ą m o c do mowej sielanki. A teraz siedzi w swoim pokoju i najchętniej zostałaby w nim na zawsze. Załatwi to, co załatwić musi, i wróci tutaj... W jej myślach, n i e u p o r z ą d k o w a n y c h jak szuflada z notatkami, z n ó w zagościł niepokój. Wróci, żeby umrzeć? Czy o tym p r z e d chwilą pomy ślała? Czy taki ma być finisz wielkiej gwiazdy? Wzdrygnęła się, otuliła mocniej szlafrokiem. - Martusiu, toż to trzeba ściszyć, bo obie ogłuchniemy. - Dziarska starszka o poczciwej twarzy, na której jaśniało teraz święte oburzenie, znalazła się niebezpiecznie blisko odtwarzacza. - Która to gałka? Bożesz Ty mój, ja tu zaraz coś zepsuję. - Manipulowała przy sprzęcie, błądząc po srebrnych gu zikach. - Żeby to Oleńka nasza wyjca tego słuchała, to rozumiem - pochwa liła się swoją tolerancją - ale kto to widział dojrzału kobietu, jak dyskoteku w południe robi. Toż pies już nasłuchał się, na korytarzu uszy wylizuje. Wizja Plamy wylizującej uszy zrobiła swoje. Marta, już roześmiana, już z a d o w o l o n a z g ł o ś n e g o wtargnięcia Maryjki, posłusznie wyłączyła płytę i zapytała: - Dzisiaj jest wtorek? - A jakżeż, i to nie byle wtorek, a jeden z majowych. Wtorek jakich mało - usłyszała w o d p o w i e d z i . - Placuszki dziś piec b ę d ę i posprzątam trochę - planowała Maryjka gadatliwie - bo widzę, że jak tu mojej szma ty trzy dni nie ma, to istna grengolada się robi. 32 - Co się robi? - Marta z trudem powstrzymywała nagły przypływ we sołości. - No jakżeż co, grengolada jakich m a ł o - dodała Maria, ściągając let ni płaszczyk. - Zaraz też dziecina g ł o d n a ze szkoły przyleci na tym dia belskim rowerze. Żeby dwa auta w d o m u byli, a dziecko p e d a ł o w a ć mu siało, to już wstyd na całą okolicę - skarciła głośno i narzekając na zwyczaje p r a c o d a w c ó w , podreptała do kuchni. Marta wróciła do leniwej p o z y i w s p o m n i e ń . Tyle lat, ile ma Olga, a nawet o rok więcej, Maryjka dreptała po ich kuchni. Najpierw była to n i e p o k a ź n a k u c h e n k a w mieszkaniu rodziców Adama, o d d a n y m im w ślubnym prezencie. O takim prezencie marzyły wszystkie pary lat sie demdziesiątych. I p e w n i e marzą do dziś. W ł a s n e mieszkanie... Już t e g o nie mogli z r o z u m i e ć ich przyjaciele ze studiów, a do tego służąca. No, m o ż e nie służąca, bo nie tak trakto wali p a n i ą Marię, ale „kobieta do dziecka" w d o m u świeżo u p i e c z o nych magistrów. Tak. To już był komfort, k t ó r e g o należało się wsty dzić. Więc t r o c h ę się wstydzili, przedstawiając znajomym Maryjkę to jako babcię, to ciocię, to k r e w n ą z prowincji, która przemieszkuje u nich, lecząc się w stolicy. Zazdrość bladła, bo mieć w ł a s n e mieszka nie i r o d z i n ę na karku było gorsze niż nie mieć nic. Maryjka też szyb ko przywiązała się do nich. Sama z a p o m i n a ł a , jaką rolę wyznaczyło jej życie. Grała własną, prawdziwą, wspartą p o t ę ż n y m filarem rzetelnego przywiązania i szczerej miłości. P o k o c h a ł a ich wszystkich. K a ż d e g o z nich inaczej. Kierując się instynktem p o c z c i w e g o serca, wiedziała, jak obdzielić ich tym, c z e g o potrzebują. Dla Marty miała szczególny sentyment. To zresztą Marta uparła się, aby w y b r a ć Maryjkę, aby to o n a ze swoją białoruską energią zarządzała ich życiem, p e ł n y m intymnych s e k r e t ó w i ukrywanych, bolesnych ran. A d a m szybko docenił ten wy bór. Uśmiechał się jednak, gdy Marta p r ó b o w a ł a w m ó w i ć mu, że c h o dzi tylko o spryt i zaradność starszej p a n i . Chodziło Marcie o coś wię cej i on d o b r z e o tym wiedział. 2 — Głodna kotka 33 - Świetnie się dogadujecie - stwierdził kiedyś, jeszcze w próbnym okresie Maryjkowego p a n o w a n i a . - Powiedz, Marto, potrafisz jeszcze tak zaciągać, jak Maria? Tak trochę z wileńska, zza Buga... - wyśpiewał przeciągle ostatnie zdanie. Gdy spojrzał na żonę, zrozumiał błąd. - Żar towałem tylko - natychmiast przeszedł na o b r o n n e pozycje. - Przecież wiesz, że nie m a m nic przeciw temu, ja... Ja lubię ten akcent, tę kresową śpiewność - brnął zaskoczony reakcją Marty. Płakała. Patrzyła na niego, a łzy toczyły się po śniadych policzkach w ja kimś zaplanowanym porządku, jak żołnierze opuszczający plac boju. Podbiegł do Marty. Próbował ją przytulić. Wyśliznęła się z jego rąk, zdecy dowanie, jakby chciała uciec mu na zawsze, i powiedziała cichym, pełnym nienawiści szeptem: „Nigdy więcej tak nie mów". I była w tym szepcie po gróżka, bo Marta nie umiała Adama o nic prosić. Umiała żądać. Wiedziała, że jest to niepisany przywilej, jedno z przysługujących jej praw, zupełnie nie racjonalnych, a przecież tyle razy ratujących ich związek przed zagładą. Ta słabość Adama do niej... Ileż to razy przez wspólne lata żądała od niego rze czy niemożliwych. A najdziwniejsze było to, że każda kolejna zdrada Marty stawała się coraz bardziej jawna. Tak jakby Marta celowo nie zabiegała o szczególną dyskrecję. W chwilach fascynacji innym mężczyzną zbliżała się do Adama. Może chciała podświadomie wynagrodzić mu ten przelotny brak wierności? A więc każda z tych zdrad, każde, choćby najkrótsze utonięcie w oceanach nowych uczuć, Adam rozpoznawał bolesnym, samozacho wawczym instynktem cierpiącego mężczyzny. Czekał wtedy na swoim brze gu marzeń, aż ona do niego wróci. Wracała zawsze. I zawsze tak samo zra niona i oszukana. Jego ramiona zamykały się ciasno i gorliwie wokół tej nieszczęśliwej kobiety. Wracała, aby powiedzieć mu - zbyt banalnie, jak na uznaną pisarkę - że tylko on jest mężczyzną jej życia. Bywało też, że sama porzucała swe łatwe z d o b y c z e . Eleganckich, bezbarwnych facetów, zafascynowanych jej elokwencją czy „głębią", jak mawiali, miętosząc jej dłonie przy każdej nadarzającej się okazji: w półcieniu d a n s i n g o w y c h sal, w drogich s a m o c h o d a c h , w pustych biu3- I rach i pokojach hotelowych. Marta d o b r z e rozpoznawała męską próż ność. Doskonale wiedziała, jak w y d o b y ć z nich skarb całkowitego od dania. Często tylko dla zabawy, dla chwili babskiej satysfakcji prowadzi ła b r u d n ą grę, ciesząc się jak dziecko, że o t o kolejny, odpowiedzialny i przez opinię publiczną s z a n o w a n y p a n oświadcza niespodziewanie, że pozostawienie żony z trojgiem dzieci jest zwykłą, czczą formalnością, p r o b l e m e m dla adwokata może, ale nie dla niego. Trafiony, zatopiony, p o d s u m o w y w a ł a Marta. Taaak... Zwiesiła głowę, z m ę c z o n a falą napływających w s p o m n i e ń . 1 gdzie też podziała się cała ta radość z p o w o d z e n i a , z nieustannego za interesowania, jakie budziła wśród mężczyzn? Ogarnął ją wstyd. Wstyd i n i e p e w n o ś ć samej siebie. Spokojnie - myślała, mechanicznie przerzu cając w biurku stare papierzyska. - Spokojnie... Przecież nigdy nie zro biłam nic ostatecznego. Zimny seks zaledwie kilka razy stał się ważniej szy, niż powinien. I to także w k o ń c u o k a z a ł o się pomyłką. Tylko Adam liczył się n a p r a w d ę . Zaśmiała się w głos. Zaśmiała się do swych spekulacyjnych n a d u ż y ć moralnych. Jakże często ostatnio łapała się na p r ó b a c h oszukania samej siebie, swojego przebiegłego sumienia. Na przykład to stwierdzenie sprzed chwili, że niby nie zrobiła nic ostatecznego... Owszem, zrobiła. Należała do innych i to już była jakaś ostateczność. Rzecz, której nie m o ż n a cofnąć, coś o czym nie s p o s ó b z a p o m n i e ć . I w dodatku zdarzy ło się to nie raz. Natomiast Adam... To on nie zrobił nic ostatecznego, choć mógł. W chwili upokorzenia - a niejedną taką przeżył - mógł p o łożyć kres jej bezkarnym gwałtom, z a d a w a n y m ich małżeństwu. Mógł przerwać ten zaklęty krąg narosłego bólu jednym krótkim słowem: od c h o d z ę . Ale odchodził tylko w swoją ciszę, w bezpieczne kąty świętego spokoju. Aby nie wtargnęła tam prawda. O n a , Marta, i jej zła prawda nie miały dostępu do samotności Adama. Tylko tego nie pozwolił sobie odebrać. Jakby chodziło mu o z a c h o w a n i e autonomii potężnej twier dzy. A chodziło przecież, tak n a p r a w d ę , tylko o zachowanie p o z o r ó w . 35 Szum odkurzacza nieuchronnie zbliżał się do gabinetu. Marta lekko zatrzasnęła szufladę. Przecież nie będzie pracować. Siedzi tu i udaje przed sobą, że za chwilę wykona kilka ważnych notatek. Dokładniej zaplanuje akcję „Kobiety grzechu", obdzieli imionami dwie główne bohaterki. Czu ła się za nie odpowiedzialna. Była dla tych kobiet, w zależności od fabu larnych potrzeb, albo dobrą matką, albo przyjaciółką. Podszeptywała, co mają zrobić, jak postąpić. Bywało, że wyciągała je z opresji, aby już w na stępnym rozdziale znowu wyznaczyć im zadania, którym z trudem sama potrafiłaby sprostać. O n e potrafiły, i każdy fikcyjny bój, prowadzony rę ką Marty, natychmiast stawał się także sukcesem autorki, bezpiecznie pro wadzącej bohaterki po ścieżkach intryg, zasadzek i knowań. W trudnych w y p a d k a c h m o ż n a też było wyciąć po prostu z życia fikcyjnych kobiet kil ka stron, wrzucając je lekką ręką do k o m p u t e r o w e g o kosza. W konfrontacji z p r a w d z i w y m życiem pisanie w y d a w a ł o się Marcie czynnością b a n a l n ą i łatwą. Może w k r ó t c e pojawi się jakiś wirtualny specjalista od losu, potrafiący u s u w a ć kilka ostatnich stron istnienia i zmieniać epilogi. Tyle że Marta nie miała już czasu, aby na niego cze kać. Nie miała czasu i nadziei. Dlatego wstydliwie, w rozbudzonej stra c h e m w y o b r a ź n i sama dopisywała n o w e kwestie i zmieniała bieg wy darzeń. Wyobrażała sobie na przykład profesora, jak wybiega na jej widok radośnie uśmiechnięty, z szeroko otwartymi ramionami. „Marto, jest pani ulubienicą bogów! Wróg pokonany, a zwycięstwo w naszych rękach!" - krzyczy. Albo jeszcze inaczej. Ona wchodzi, profe sor stoi zapatrzony w okno, więc nie widzi jego twarzy. Milczenie. Napię cie narasta. Wreszcie ona, Matta, nie wytrzymuje i drżącym głosem przy pomina o swej obecności. On odwraca się jak na zwolnionym obrazie. Ma minę surowego, ale dobrego Boga. Długo patrzy jej w oczy i gdy ona już traci nadzieję na szczęśliwe życie, oświadcza krótko: J e s t pani uratowana". Ta p o w i e ś ć o kobiecie grzechu, najlepszy pomysł, jaki kiedykolwiek przyszedł jej do głowy, nie miała jej dotyczyć. A teraz każda myśl o książ36 ce to myśl o niej samej, beznadziejnie chorej, skazanej w jeden z proza icznych ranków, w środku tętniącej Europy, u schyłku wieku na śmierć. Na śmierć tak pospolitą, tak odartą z dostojeństwa, z choćby iskry hero izmu, że tylko chce się rzygać. Sugestia była zawsze d o b r ą stroną Marty. Wybiegła do łazienki. Za nim szarpnęła klamkę i uwolniła uwięzioną w sznurze odkurzacza sto pę, stało się najgorsze. Na oczach przerażonej Maryjki chlusnęła z jej ust żółto-szara lawina wymiotów. - Zostawże to, dziecko k o c h a n e ! - Maria nie pozwoliła jej sprzątnąć. Macierzyńskim gestem o d s u n ę ł a z jej oczu grzywkę i b a d a w c z o wpa trzyła się w k r e d o w ą twarz. - Z dziecka to nie wzięło się - zawyrokowa ła - znaczy się z ciąży, Panie ty mój. A jak nie z dziecka, to z nieszczę ścia jakiegoś, co mi Martusia powiedzieć nie chce. Na nic to ja nie zasłużyła, tyle lat uganiając się za zdrowiem Martusi? To już starej nic się nie należy? Ż a d n e g o zadufania, jak to mówią, Bożeż ty mój? Niech tylko nie opowiada, że kiszki nie strawili albo inne sensacje ż o ł ą d k o w e przy trafili się, bo niejedno ja w okupację widziała, nie mniej niż felczer, co kurze s p o d ogona na świat boży wypadł... Marta p o z w a l a ł a starej n a r z e k a ć . Zbierała myśli. P o r z ą d k o w a ł a je g o r ą c z k o w o , z a s k o c z o n a tą manifestacją wroga, który w niej mie szkał i od p e w n e g o czasu wygrywał. Nie od wczoraj przecież, od miesiąca już ujawniał swą siłę, z a w s z e p r z y g o t o w a n y do tego, aby ją upokorzyć. - Należy się mojej kochanej Marii wszystko - szepnęła w k o ń c u zre zygnowana - i zaufanie, i p r a w d a . Nie mówiłam, bo myślałam, że sobie poradzę... - We dwie szybciej radzić będziemy, co się należy. Nie w o l n o ukry wać kłopotu, toż ten kto k o c h a i tak swoje wie. Martusia myślała, że ja w o b e c tych leków, co w łazienkowej półce leżą, tyłem chodziła? Niejed na łza mnie tam spadła, na tę półku cholernu. Od razu ja czuła, że nie szczęście zakradło się do nas. 37 - A zakradło się, zakradło. - Marta odchyliła kołnierz szlafroka. Od je go czerni odcinała się piękna dojrzała pierś, wyraźnie zdeformowana krzywą wypukłością, w którą z przerażeniem wpatrywała się teraz Maria. - Martusiu, dziecko ty moje, nie takie o n e teraz sztuki medyczne ro bią, żebyś ty miała się martwić... - Nic już nie zrobią. Za p ó ź n o . - Uśmiechnęła się smętnie, starannie poprawiając szlafrok. - Za p ó ź n o się zgłosiłam - dodała, widząc całko wity brak zrozumienia. - Toż nigdy nie jest za p ó ź n o . . . - Też tak myślałam. - Marta powstrzymywała płaczliwy wybuch. Dlatego o d k ł a d a ł a m wizytę aż do... śmierci - wykrztusiła, sama przera ż o n a śmiałością tego wyznania. - Ani słuchać o tych bajaniach b e z d u r n y c h nie b ę d ę . - Maryjka wy prostowała się z godnością. Nos utopiła w wielkiej chustce i wytarła go głośno. Mogła już ratować swą ulubienicę, tysiącem magicznych sposo b ó w : w o d a m i z Lourdes, r ę k o m a z n a n e g o uzdrowiciela, płatkami dzi kiej róży, które trzymała na czarną g o d z i n ę i tym o g r o m e m miłości, wy lewającym się z jej zdrowych obfitych piersi, do których teraz tuliła Martę, kołysząc jej uległym ciałem. - J a k d o b r z e . - Marta zamknęła oczy. Poczuła zapach matki, troskli wie nachylonej nad jej łóżkiem, w y r z u c o n y m na złom wraz z innymi w s p o m n i e n i a m i z dzieciństwa. - Chcę tam wrócić - powiedziała głośno. - D o k ą d ż e chcesz ty wracać, d z i e c k o moje, toż ty u siebie! - Do d o m u . Chcę tam pojechać. Może na kilka dni? Tylko nie wiem jeszcze kiedy... Stara milczała. Skupiła się i p o t a k n ę ł a siwą głową. - A i chwała Bogu, że ty takiego zamiaru dostała... - No to p o s t a n o w i o n e . - Marta nachyliła się n a d staruszką. Przytuli ła się do niej m o c n o , pocałowała serdecznie. 38 Trzeba się ubrać jakoś stosownie, żeby p o t e m nie wyglądać idiotycz nie na cmentarzu. Oczy Marty z rozmysłem penetrowały wnętrze garde roby, prześlizgując się po ulubionych popielach, oliwkach i granatach uwięzionych na wieszakach. Nie potrafiła przywiązywać się do kobiet, ale sukienki to co innego. Były jej drugą skórą. No i wiele im zawdzięczała. Na przykład te balo we, w a t o w a n e , bezczelnie rozpychające ramiona. Towarzyszyły jej pod czas najbardziej upojnych nocy. Teraz wiszą tu, nieświadome, że ich czas d a w n o minął. Albo koktajlowe, lekkie, zaczepne, g o t o w e p o d k r e ślić to, co w Marcie szlachetne, i ukryć defekty, które nigdy nie uchodzi ły jej bystremu krytycyzmowi. No i garsonki, trochę n a p u s z o n e , dotyka ne nie przez byle kogo. Zjeździły z nią niemal całą Europę. Po lewej stronie wisiały pamiątki z Paryża, Londynu, a p o d nimi w non szalanckiej pozie nudziły się hiszpańskie, włoskie pantofle... Marzenie większości kobiet, a ona mija je z obojętną miną, jakby się obraziła na te fasony, wzory, na delikatne tiule, wyrafinowane aksamity, miękkie wełny. Nie ma tu żadnej stosownej na okoliczność nowej sytuacji - pomy ślała, ciesząc się, że otula ją stary dres. Wolno, jakby działała na przekór sobie, zbliżyła się do kosztownej, klasycznej sukni. - Oto moje teraz. Trumienna mała czarna... - Dotyk zimnego materiału przejął ją dre szczem. - Nie. Tak nie m o ż n a . To po prostu głupie. Tanie i melodramatyczne - skarciła się w myśli. Sięgnęła zdecydowanie po dżinsy. Chwy ciła spodnie, flanelową koszulę. Jakiś sweter. Sweter po namyśle zamieniła na skórzaną marynarkę. Była gotowa do wyjścia. Jeszcze czar na teczka z projektem, s ł o n e c z n e okulary. W maju m o ż n a się za nimi ukryć... Kluczyki. Olgę spotkała na dole. Stała o b o k roweru i p o d e k s c y t o w a n a dysku towała głośno z jakimś pryszczatym wyrostkiem. D o p i e r o w ostatniej chwili spostrzegła matkę i podbiegła do niej. - To ktoś ważny? - spytała Marta cicho i wykonała p o r o z u m i e w a w czy nich głową. 39 - Najważniejszy - o d p o w i e d z i a ł a Olga tym samym tonem. - Najlep szy matematyk. - Matematycy są najważniejsi? - kontynuowała Marta dialog szeptem. - Są - usłyszała cichą o d p o w i e d ź - na maturze. - Na jakiej maturze? - Na mojej, mamusiu. - Cholera, zapomniałam! - wyrwało się Marcie szczerzej, niż zamie rzała. Ale Olga stała radośnie uśmiechnięta i nic nie wskazywało na to, że zamierza to d r o b n e p r z e o c z e n i e matki wykorzystać przeciwko niej. - Nie przejmuj się. Sama o tym z a p o m i n a m , choć już maj, a jeśli c h o dzi o Plamę, zaraz pójdziemy zrobić siku. D o m , w którym mieściła się pracownia Jacka, stał na u b o c z u . Scho w a n y za kępą wybujałych g r a b ó w i bzu, omszałą d a c h ó w k ą zdradzał swoją o b e c n o ś ć połyskującą w rozedrganym, ciepłym powietrzu. Wy służony ganek, obrośnięty k o n a r a m i wyschłych winorośli, uginał się krzywo, jakby o b e c n o ś ć starej gruszy zaczynała mu doskwierać po tylu latach nazbyt bliskiego sąsiedztwa. - Ależ to wszystko zaniedbał - westchnęła Marta, idąc o g r o d o w ą ścieżką, prowadzącą do tarasowych drzwi. Dawny salon, umieszczony po p o ł u d n i o w e j stronie, gromadził najwięcej dziennego światła. Dlatego w nim powstawały niemal wszystkie rzeźby. Latem, gdy było upalnie, wystawiał je w ogrodzie. Marta nieraz przemierzała z lękiem ten kawa łek przestrzeni. Miała wrażenie, że znalazła się w jakimś urojonym świe cie Leśmianowskiego bezczasu, w miejscu, gdzie Bóg spędza p o p o ł u d dnia, wycinając w mokrym gipsie całe serie Dusiołków, w o ł k ó w i Bajdał. - A gdzie zapach Channel, subtelny tren powiewnej sukni i butelka s z a m p a n a z toczącą się pianą? Taka duża dziewczynka i nie wie, z czym przychodzi się do artysty? - przywitał ją Jacek z wysokości drabiny. Schodził w o l n o , powalany odpryskami gipsu. Zanim podszedł do Mar ty, starannie wytarł ręce w szary, t r o c h ę za duży fartuch. 40 - Do artysty przychodzi się z duszą. Do ciebie trzeba z duszą i z cia łem - wyrecytowała, jak dobrze o p a n o w a n ą lekcję, gdy przytulił ją przy jacielsko, najwyraźniej szczęśliwy, że przyszła. Usadowiła się w swoim ulubionym kącie, o b o k Amazonki, której popiersie było nieustannie obwieszone brudnymi fartuchami. Z przy jemnością zaciągnęła się papierosem. - Dlaczego nie przychodziłaś? - spytał p o g o d n i e , ale w pytaniu kry ła się wyraźna, choć cicha nuta pretensji, m o ż e żalu. Schlebiało jej to. Ten piękny, pięćdziesięcioletni mężczyzna, otoczony na wernisażach wiankiem wielbicielek, wielki cynik i samotnik, tęsknił wła śnie za nią, starzejącą się już i farbującą włosy pięknością z minionej epoki. - Nie przychodziłam, bo się bałam - wyznała krótko i szczerze. - Bałaś się? - Stanął przed nią zdumiony. - Czego się bałaś? A, tak! krzyknął domyślnie. - Wiem! Bałaś się, że oto n a d e s z ł o a p o g e u m uczu cia do mnie i już sam zapach gipsu sprawi, że zostaniesz tu na zawsze. Szlag trafi najpierw twoją reputację, a p o t e m męża... - śmiał się pewnie. Wtórowała mu, ale nieszczerze. To, z czym przyszła, wywołało sztuczną nutę, którą usłyszeli oboje, jak fałsz na partyturze wspólnie tworzonej przez wszystkie lata życia. - No dobra - spoważniał Jacek. - A teraz powiedz... Najpierw po wiedz, co wypijesz. - Wódkę - pokazała palcem na opróżnioną prawie butelkę. - Co się z wami dzieje, kobiety? - udawał p e ł n e g o niesmaku dżen telmena. - J a , stary pijus, pociągam subtelne Martini, a damy nawalają się gorzałką. Z sokiem? -Bez. - Bzu narwij sobie sama... Marta z przyjemnością uległa urokowi absurdalnych skojarzeń Jacka. Dawniej to przechodzenie z nastroju w nastrój, celne riposty, które na przemian cieszyły ją i gniewały, słówka-klucze i najbardziej wyrafinowa ne komplementy były afrodyzjakami. Teraz mogła zaledwie cieszyć się je41 go absurdalnym h u m o r e m , skwapliwie zbierając uciekające w popłochu, trudne słowa, które prędzej czy później musi przecież z siebie wydusić. Nigdy nie zastanawiała się nad tym, co najbardziej przykuło ją do sta r o m o d n e j kanapy, pozostawionej wraz z d o m e m i talentem jedynemu synowi przez państwa Modelskich. Ich s p a d e k był imponujący, a m i m o to Jacek zrobił prawie wszystko, żeby przewracali się w grobie. Tylko talent rozwinął bardziej jeszcze, niż życzyłby sobie ojciec, który prócz d o m u , talentu i k a n a p y zostawił synowi prawnicze, d o b r z e prosperują ce b i u r o adwokackie i cieple miejsce w Palestrze. J a c e k usiadł naprzeciw Marty. - Schudłaś - zawyrokował, mierząc ją okiem znawcy. - Niepotrzeb nie. Przez to wyglądasz na chorą lub zmęczoną. J e g o szczerość jak zwykle ułatwiała r o z m o w ę . - Bo jestem chora i z m ę c z o n a - odpowiedziała po prostu. - Czy ty, kochanie, wiesz, że po tylu latach po raz pierwszy jesteś chora? Pomijając oczywiście t e g o p o t ę ż n e g o kaca po mojej wystawie, z k t ó r e g o leczyłaś się koniakiem. Rozumiem, że rodzaj c h o r o b y się nie zmienił, tylko jej rozmiar... - Rodzaj też - nie siliła się na oryginalną o d p o w i e d ź . - No chyba że istnieje jakaś analogia p o m i ę d z y k a c e m i n o w o t w o r e m . Zapadła cisza. - Rakiem piersi - dodała, ale wyraz twarzy Jacka zdradzał, że to wy jaśnienie nie było mu p o t r z e b n e . - Po raz pierwszy nie b a r d z o wiesz, co powiedzieć? - Uśmiechnęła się, bo zdała sobie sprawę, w jak żałosnej sytuacji osiągnęła tę konwersacyjną przewagę. - Chcę się dowiedzieć, jakie są prognozy... Co się da zrobić, ile to b ę d z i e kosztowało i ile potrzebujesz forsy? - Spojrzał na nią tak, jakby mieli przystąpić do otwierania w s p ó l n e g o interesu. - Mówiąc w telegraficznym skrócie: nic się nie da zrobić, koszty p o g r z e b u poniesie mój mąż, a od ciebie oczekuję nagrobka. Ta moja Ama z o n k a się nada, nie sądzisz? 42 Żartowała, ale po jej policzkach płynęły łzy. Tu, w pracowni Jacka, jeszcze mocniej zaczynała rozumieć całą beznadziejność swojej sytua cji. Siedziała koło mężczyzny, który szczerze ją kochał. Od lat niezmien nie trwali w niepisanym układzie brudnej miłości i czystej przyjaźni. Spotykali się rzadko. J e s t e m jak dziwka na telefon" - skarżył się i jak dziwka, czekał na u m ó w i o n e s p o t k a n i e . A gdy przychodziła, zaglądał w głąb jej sarnich oczu, b e z b ł ę d n i e w nich odczytując, c z e g o potrzebuje. Potrafili go dzinami r o z m a w i a ć , obojętni przez wiele w i e c z o r ó w na wzajemną atrakcyjność. K a n a p ę ustawili w swoim d z i w n y m związku jakby na drugim, mniej w a ż n y m planie, ale gdy już się na niej znaleźli, odkry wali z a w s z e tę s a m ą t ę s k n o t ę za swymi ciałami, p o d s y c a n ą smakiem występku i p o c z u c i e m b e z p i e c z e ń s t w a , zawsze łączącym wielkich sa motników. - Przyszłam się z tobą pożegnać. Myślałam, że już potrafię, ale... - Pożegnać? Nie rozumiem. - Wstał i kopnął metalową p u s z k ę z za prawą. Potoczyła się hałaśliwie w głąb salonu. - Jak to sobie wyobra żasz? Przychodzisz tu i mówisz: żegnaj, spotkamy się po reinkarnacji. Będę p o d o b n a do konika i poznasz mnie po biało-czarnych paskach. Kochanie... - Z bliska jeszcze mocniej zabolała go jej kruchość. - Nie bę dziemy się żegnać. Masz problem. Rozumiem. Nie jest błahy i nie zamie rzam go banalizować, co nie oznacza, że ten p r o b l e m upoważnia cię do o d c h o d z e n i a z życia na własną prośbę. Śmierć to nie urlop, do cholery, na który p l a n o w o wyjeżdżasz, w ciemnych okularach i z lekką walizką grzechów, bo p r z e d t e m wysypiesz je do ucha jakiemuś uprzejmemu księdzu. Tak się nie umiera, rozumiesz?... - A jak? - zapytała cicho. - Nie w i e m - odpowiedział bezradnie. - Nie wiem... Stary profesor zbierał się już do wyjścia, gdy Adam uchylił drzwi ga binetu. 43 - Aaaa - ucieszył się d o b r o d u s z n i e na jego widok. - Zdążył pan, bo już myślałem, że sobie dzisiaj nie porozmawiamy. - Serdecznie ściskając dłoń przybyłemu, wskazał krzesło. - Wiem, z czym p a n przychodzi. I p e w n i e niełatwo p a n u zadać mi jakiekolwiek pytanie, c h o ć ma ich pan tysiące. Doskonale p a n a rozumiem. Nie b ę d ę ukrywał - profesor prze szedł do k o n k r e t ó w i Adam natychmiast zatęsknił za jego jowialnym, cie płym gadulstwem - stan p a n a żony nie rokuje zbyt d u ż o nadziei... - Ale jakieś są? - w y r w a ł o się Adamowi, c h o ć już w następnej sekun dzie pożałował t e g o pytania. Stary lekarz pozostawił go bez złudzeń. - Według mnie, nie. Mówiąc „zbyt dużo", miałem na myśli kwestie zupełnie niezwiązane z naszą wiedzą medyczną. Widzi pan, medycy przepowiadają zgony i żyją krócej od swych pacjentów. Nikt tego nie potrafi wyjaśnić, p o n i e w a ż nie mieści się to w kryteriach naszych moż liwości n a u k o w e g o rozstrzygania tego typu p r z y p a d k ó w . A i p a n za p e w n e nieraz słyszał o c u d o w n y c h uzdrowieniach, o b ł ę d n y c h rozpo znaniach przy d i a g n o z o w a n i u czy o niewytłumaczalnych zjawiskach odzyskiwania zdrowia przez o s o b y skazane na śmierć z p o w o d u niewyleczalnych c h o r ó b . To też są, proszę pana, fakty, ale o n e nie mają żad n e g o racjonalnego p o d ł o ż a . A ja... ja jestem lekarzem, nie szarlatanem. - Wobec tego jaka jest pańska diagnoza? - Adam, widząc cichą zgo dę w oczach profesora, n e r w o w o zapalił papierosa. Profesor postawił przed nim talerzyk i położył trzy rentgenowskie zdjęcia. - J e ś l i pan chce obejrzeć, podświetlimy, ale m o g ę p a n u powiedzieć, co na nich jest. To d u ż e pokazuje wielkość guza w m o m e n c i e , gdy pa ni Marta zgłosiła się do n a s po raz pierwszy. Na p o d s t a w i e szczegóło wych b a d a ń wykluczyliśmy możliwość p r z e p r o w a d z e n i a na jej piersi operacji. Tłumaczyłem to już kiedyś panu, prawda? A to jest drugie zdję cie, zrobione po kuracji lekką chemią. Guz nie tylko nie zmalał, ale roz lał się niebezpiecznie. Mówiąc najprościej, w naszym zespole nie zna lazłby p a n operatora, który zaryzykowałby zabieg. Na tym ostatnim 44 zdjęciu, po silnej kuracji chemicznej, przerwanej, bo wyniki krwi p a n a żony wykluczyły jego kontynuację, widać wyraźnie, w jakim kierunku idą zmiany. Tu już n o w o t w ó r zaczyna szaleć. Zajmuje nie tylko p o wierzchnię ośmiu centymetrów. Rozpanoszył się w organizmie, jakby chemia, zamiast go wstrzymać, pobudzała rozwój choroby. Powiem pa nu szczerze. W mojej wieloletniej praktyce, przy takich rokowaniach, nie spotkałem się z przypadkiem optymistycznego zakończeniem wal ki z c h o r o b ą . Nie m a m prawa... m o r a l n e g o prawa osładzać tej rozmo wy, szukać pocieszających argumentów, osłabiać pański niepokój. Mu si p a n zrozumieć moją sytuację... Jestem tylko lekarzem. Z a p a d ł o milczenie. Ciężkie, przesycone ponurą, atmosferą, jak w czasie pogrzebu, kiedy się nie płacze, bo żałobnikom zaczyna brako wać łez, a ich zmęczenie staje się tak wielkie, tak bolesne, że powoli przerasta tę trochę już oswojoną śmierć. - Wyobrażam sobie, co pan czuje - profesor uznał, że tak czy ina czej trzeba skończyć to bolesne spotkanie. - Zastanówmy się wspólnie, jak najlepiej byłoby p o m ó c pana żonie. Co jeszcze możemy obaj dla niej zrobić... A z a p e w n i a m pana: m o ż e m y niejedno - dodał, poklepując Adama po ramieniu. - Czy jest p a n gotów do takiej rozmowy? - J e s t e m gotów - usłyszał cichą o d p o w i e d ź i Adam po raz pierwszy od dłuższego czasu utkwił w nim bolesne, p e ł n e cichej prośby spojrzenie. Przed b r a m ą miejskiego cmentarza stało więcej s a m o c h o d ó w , niż kręciło się ich na ruchliwej ulicy. Majowe porządki - pomyślała Marta, Z t r u d e m parkując auto. Po chwili w c h o d z i ł a już w c h ł o d n ą aleję drzew, chroniących skutecznie dróżki p r z e d ostatnimi p r o m i e n i a m i z a c h o d z ą c e g o słońca. Znicze k u p i o n e w pobliskim sklepiku brzęcza ły w e s o ł o k o l o r o w y m szkłem. Niosła je ostrożnie w koszu, drugą rękę rezerwując na bukiet róż i czarną teczkę z projektem. Kamieniarza wy typowała natychmiast, przyglądając się grupie rozmawiających przy kaplicy ludzi. 45 - Się zrobi - odpowiedział, gdy wyjaśniła, z czym przychodzi. Skwa pliwie wziął p o k a ź n ą zaliczkę i już zamierzał odejść, gdy zawołała: - Proszę pana, a projekt? Wrócił trochę niezadowolony, jakby nie rozumiejąc, dlaczego je szcze zawraca mu głowę. - Się w e ź m i e - o d p o w i e d z i a ł lakonicznie i po krótkim namyśle do dał: - Ale pani wie, ja i tak zrobię po swojemu, n o , to znaczy, tak jak u m i e m . Żebyście p o t e m się mnie nie czepiali - spoufalił się nagle - bo ja tam nie jestem od żadnych projektów. Litera to litera. Trza wyciąć dla nieboszczyków jak najładniej i wszystko. Marta w o l n o przemierzała u k w i e c o n e alejki. Zawsze bała się, że za błądzi w tej gęstwinie krzyży i nie znajdzie grobu teściów. Sama nie przychodziła tu prawie nigdy, c h o ć przecież lubiła starych Koszyckich. O n i też ją akceptowali. Byli tak niekłopotliwi ze swoją starością, że Mar ta z niedowierzaniem słuchała historii o tym, jak inni staruszkowie za mieniali życie własnych dzieci w piekło. Początkowo prośba Adama, aby tu przyszła, trochę ją przeraziła. Ale już po chwili odkryła ze z d u m i e n i e m nowy, bardzo jej teraz potrzebny rodzaj przewagi nad spoczywającymi tu ludźmi, nad ich wiecznym, do końca d o p o w i e d z i a n y m losem. Po raz pierwszy od d a w n a poczuła pew n o ś ć siebie. Pewność osoby żyjącej, która idzie z pękiem pięknych róż, uśmiechnięta, bo na dobrą s p r a w ę nie zdarzyło się nic złego. Nic, co zmu sza do poddania się ostatecznej woli natury albo Boga, albo innej siły. Pomnik ustawiony na grobie Koszyckich nie wyróżniał się niczym szczególnym: ani bogactwem, ani skromnością. Był bez wątpienia bar d z o zadbany. Usiadła na ławeczce stojącej nieopodal grobu teściów. Za paliła papierosa. - Dzień dobry. Proszę siedzieć. - Starsza, starannie ubrana pani uśmiechała się do niej zapraszająco. - Zmieścimy się na niej obie. - Tor b ę z narzędziami i kilka s a d z o n e k ulokowała na obrzeżach najbliższe go pomnika i jeszcze raz się uśmiechnęła. 46 - To p e w n i e mąż? - Marta ufała, że nie zawiodła jej dziennikarska przenikliwość. N a g r o b k o w e daty sugerowały, że był to najbardziej p r a w d o p o d o b n y stopień pokrewieństwa, jaki mógł łączyć jej rozmów czynię ze spoczywającym tu sześćdziesięcioletnim mężczyzną. - Mąż? Ależ nie... - Starsza pani p o g o d n i e się uśmiechnęła. - Ja m a m proszę pani siedemdziesiąt sześć lat. On mógłby być... moim bratem odrzekła spokojnie. - Mógłby być? A nie jest? Kobieta pokręciła przecząco głową. Marta zamilkła trochę zdumiona doskonałą prezencją staruszki, dla której czas okazał się łaskawy. Wyglądała na krzepką, pięćdziesięciolet nią kobietę i Marta nie dodałaby jej ani jednego dnia więcej. Poza tym zaczynał ją intrygować nieodgadniony związek uczuciowy, jaki musiał niegdyś istnieć między tą zadbaną panią a człowiekiem, dla którego przyszła na cmentarz. Może kochanek? - p r z e m k n ę ł o Marcie przez głowę i już czuła, że nie uwolni się od tego przypuszczenia. Świetny temat - pomyślała jeszcze - p o n u r a tajemnica grobowca. Romans na c e n z u r o w a n y m , rozgrywają cy się w przedwojennym, purytańskim d o m u p o d osłoną nocy. Potem okupacja. Walczą razem w powstaniu. On c u d e m unika śmierci. Wraca do żony. Ona... - Kreślenie dalszego scenariusza przerwało r e w a n ż o w e pytanie nieznajomej. - A pani? Pani o d w i e d z a g r ó b Koszyckich? Widzę, że tam znicze p ł o n ą , to się d o m y ś l i ł a m - d o d a ł a , w i d z ą c z a s k o c z e n i e w o c z a c h Marty. - P e w n i e t e n uroczy m ł o d y człowiek, z którym s o b i e tutaj flir tujemy - zaśmiała się wstydliwie - to pani mąż, a p a n i e n k a to córecz ka? Często ich s p o t y k a m . Przemiłą ma p a n i r o d z i n ę - d o d a ł a szcze rze, z jakimś n a b o ż n y m u z n a n i e m . - Dzisiaj to wszystkim tylko kariera w głowie, a p a n i mąż taki d o b r y syn. Przyjdzie tu, zadba, p o sprząta. Mnie też p o m o ż e : to w o d ę przyniesie, to śmieci wrzuci do pojemnika. 47 Marta spojrzała na nią z sympatią. Ta dziwna staruszka wcale jej nie przeszkadzała. Nie dość tego, Martę cieszyło, że siedzą tu obie, każda ze swoją tajemnicą. - A wie pani... - Kobieta splotła dłonie, zapatrzona w wypolerowa ną powierzchnię p o m n i k a . - Wie pani... Ja go nigdy nie widziałam... - Kogo? - zainteresowała się Marta, trochę zawstydzona, że umknął jej jakiś ważny wątek r o z m o w y . - No, tego mojego Mieczysława, do którego tu przychodzę. - Więc to nie był nikt bliski? - Kiedyś nie, bo m ó w i ę pani, ja go wcale nie znałam, ale teraz stał się jakby mój. Nigdy nikt tu nie przyszedł i pomyślałam sobie, że on p o za m n ą nikogo nie ma. - W u ś m i e c h u pokazała Marcie d o s k o n a l e wy k o n a n y garnitur z ę b ó w . Marta nadal milczała, przeczuwając, że jest to najskuteczniejszy spo sób, aby p o z n a ć s k o m p l i k o w a n ą historię tej kobiety i tego miejsca. Hi storię tak doskonałą na reportaż... Natychmiast jednak skarciła się w my śli za ten nietakt w o b e c staruszki, która najwyraźniej postanowiła jej zaufać. - Nie uwierzy pani, ale było nas w d o m u ośmioro. I wszyscy urodzi liśmy się jeszcze tam, na Wileńszczyźnie. Potem przyszła wojna. Matka umarła. Pewnie ze zmartwienia i zgryzoty, bo moi bracia, a czterech ich było, nigdy nie wrócili z lasu. Wszyscy zginęli. Moje siostry... - O p o wieść przychodziła nieznajomej bez trudu, jakby wszystkie m i n i o n e la ta poświęciła na oswajanie się z mroczną przeszłością. - Moje małe sio stry umierały, że tak p o w i e m , głupio i jakby chętnie. Na szkarlatynę. J e d n a po drugiej. Na moich rękach. Najstarszą wywieźli Rosjanie. No i tylko ja zostałam, samiutka jak palec... Ależ się rozgadałam, z a n u d z a m p e w n i e panią, bo cóż m ł o d y m do tych losów wojennych, tak pogma twanych, że sam Bóg musiał się w nich pogubić. - Nie, nie, proszę m ó w i ć - zachęcająco ponagliła ją Marta. - Lubię w o j e n n e opowieści. 48 - Wojna się skończyła, a zmartwienia nie. Mój narzeczony pojechał na Mazury. Tylko na trzy dni. Utonął i nigdy go nie znaleziono. Człowiek jak mrówka, jak się zapłacze w naturze, to nikt go nie dojrzy. Prawda, że to aż dziwne, ile czasami nieszczęść przypada na jednego człowieka. - Pokiwała s m u t n o głową i widząc szczere współczucie w oczach Mar ty, z n o w u zagłębiła się w minione, z a g m a t w a n e dzieje. - No, ale nie można być samotnym. Żebym miała tu chociaż jeden grób - myślałam sobie, gdy zapalałam pod krzyżem świece za swoich. I Bóg mnie wysłu chał. Znalazłam ten. To już dwadzieścia pięć lat mija, jak tu jestem. No i teraz ani on, ani ja nie m o ż e m y czuć się niepotrzebni. Ostatnie zdanie powiedziała prawie z d u m ą , z radością kogoś, kto po długich beznadziejnych latach zgryzot odnalazł przyjazną, bliską so bie duszę. - Cóż to jest śmierć? Bardziej milcząca i mniej wymagająca od życia. Wszyscy do niej zmierzamy. Tak czy inaczej. Po co więc robić jakieś róż nice między tymi, co tu leżą, a nami? - Trzeba być bardzo samotnym, żeby tak pomyśleć. - Marta badaw czo patrzyła na kobietę, która zabrała się już do porządkowania przy niesionych roślinek. - Może i tak. - Starsza pani wyprostowała się. - Może pani ma ra cję... Ale ja od dawna dzięki temu człowiekowi nie jestem samotna... a wciąż tak s a m o myślę - dokończyła, gorliwie chwytając za przyniesio ne narzędzia. - No, nie bądźże dzieckiem, stary! - Szymon, wyraźnie zły, krążył n e r w o w o po pracowni. - Trzeci raz zapraszam was na imprezę, a ty mi tu pierdoły opowiadasz jak dziewica na spowiedzi. Majka kupiła furę żarcia, ja w ó d ę i fragmenty barana... Upieczemy, popijemy... Nie byłeś uprzejmy nawet zobaczyć mojego domku, a miejsce, kochany... wy-marzo-ne - zaakcentował głośno. - Architekt ci to mówi! - dodał. - Słuchaj! - Chwycił poręcz krzesła i przysiadł się do p o c h y l o n e g o nad planami 49 Adama. - Jeśli chcesz, sam p o g a d a m z Martą. Jestem pewien, że litera tura się nie zawali, jak odłoży pióro na dwa dni. - D z w o ń - krótko odrzekł Adam. - Marta p o w i n n a być teraz w do m u . Sam się przekonaj. - Daj spokój, Szymon. Nie chce być z nami, to nie - Jolka szkicowa ła zawzięcie p ó ł n o c n y o d c i n e k osiedla. - Cicho! - uspokajał ich Szymon, trzymając już s ł u c h a w k ę telefonu. - Marta? - o d e z w a ł się po dłuższej chwili. - Dobrze, że cię zastałem. Słu chaj, cała pracownia robi zakłady, czy dasz się p o r w a ć w plener, tak... na dwa dni. Adam zastawił samochód... uważa, że żadna siła... Ja wie działem, kochanie... - Uśmiech na twarzy Szymona nie pozostawiał wątpliwości co do wyniku pertraktacji. Stary Wachowicz p o d n i ó s ł na chwilę g ł o w ę z k o r o n k o w e j podu szki, ale charakterystyczny zgrzyt klucza w drzwiach sprawił, że poło żył ją z p o w r o t e m . J e g o palce poprawiły siwe, niesforne kosmyki i już spokojny czekał na c ó r k ę . Cieszył się, że za chwilę rozniesie się w p o koju aromat świeżo z a p a r z o n e j herbaty, a w kącie p o d o k n e m przyja cielsko zamruga w ł ą c z o n e radio, aby utwierdzić go w p r z e k o n a n i u , że jego łóżko jest jednym z niewielu bezpiecznych miejsc na ziemskim globie. - Joleńka? - jego piskliwy głos wypełnił pokój. To już od dawna nie był ten głos, który zarządzał renowacją starówki w p o w o j e n n e j Warsza wie i Wachowicz n a w e t trochę się wstydził m ó w i ć zbyt g ł o ś n o . Jolka milczała. Coraz częściej po przekroczeniu progu mieszkania mil czała - agresywnie i z u p o r e m , doskonale świadoma, że ojciec będzie cier pliwie czekał na potwierdzenie jej powrotu, że nie u p e w n i się p o n o w n y m pytaniem: J o l e ń k o , to ty?", ponieważ ma swoją d u m ę . W lustrze korytarza odbijała się jej twarz. Jeszcze młoda, ale krzycząca jakąś beznadziejnością losu, który przetoczył się po niej przez dziesięć ostatnich lat. Zdjęła lekki płaszcz, i, p o d o b n i e jak ojciec, zmierzwiła opadającą na oczy grzywkę. 50 Przecież to nie jego wina, że jest jak jest - upomniała siebie nie wia d o m o który już raz i uzbrojona w cierpliwość, z u d a w a n ą niefrasobliwo ścią odkrzyknęła w stronę zamkniętego pokoju: - Hej, tato, wróciłam! Ruszyła do kuchni. Czajnik, kilka n a p r ę d c e przygotowanych kana pek, dla ojca kasza m a n n a . Mieszała dymiącą p a p k ę i automatycznie wypełniała szklany kieliszek kolorowymi tabletkami. Jeszcze relanium. Na wszelki w y p a d e k s c h o w a n e przed ojcem w p u s z c e po landrynkach. Gorąca herbata i biszkopty. G o t o w e . Piętnaście minut i jest wszystko, czego staruszkowi potrzeba. Czy aby na p e w n o wszystko? - J o l k a zno wu złapała się na tym samym cichutkim kłamstewku. Aby uspokoić su mienie, postanowiła zagrać z ojcem w remika. Wspomni też o wypa dzie nad jezioro. Ojciec będzie jak zwykle udawał, że się cieszy, ale oczy mu posmutnieją i nic już nie uratuje tej krótkiej chwili radości z jej powrotu, na którą czekał cierpliwie cały dzień. - Za d u ż o pracujesz - mówił z pełnymi ustami, kiwając srebrną gło wą. - Powinnaś pomyśleć o sobie, no i o m n i e - dodał, skarżąc się jak małe dziecko. - Nie narzekaj. - Jolka usiadła w kręgu p o m a r a ń c z o w e g o światła. Stary abażur rzucał jasne refleksy na jej rude włosy i bladą twarz. - Sam zasuwałeś całe życie. Nawet nie zauważyłeś, kiedy wyrosłam... Po kimś widać odziedziczyłam ten zapał. - Och, to były inne czasy - bronił się stary Wachowicz. Nieporadną ręką usunął kropelkę kaszy z brody. - My budowaliśmy Warszawę. Od podstaw. Cegła po cegle. Żeby moje w n u k i miały gdzie mieszkać. - No widzisz. Niepotrzebnie. W n u k ó w nie ma, a tobie został reuma tyzm i problemy z dyskiem. - Wnuki jeszcze będą. - Miska z resztką kaszy stanęła na n o c n y m stoliku. - Ale same nie przyjdą, córeczko. Tylko że ty zamiast swoje ży cie układać, to starym musisz się zajmować, pielęgnować, podawać... Ale kto wie, kto wie... - Starcze usta rozchyliły się w uśmiechu. 51 Jolka wstała, podeszła do radia i nastawiając ulubiony program sta rego, wzięła z półki talie kart. - Remiczka, staruszku? - z a p r o p o n o w a ł a z u ś m i e c h e m . - Och, jakbyśmy mieli Wigilie - ucieszył się Wachowicz. - Ale dla czego nie. Tylko pamiętaj, byłem najlepszy z c h ł o p a k ó w , jak po pracy na kocach przy b u d o w i e wyciągało się karty i grało. Gdy p o t e m leżała w swoim łóżku, cieszyła się, że jeszcze czasami stać ją na o k u p i e n i e łask starego ojca. Zupełnie d o b r z e przyjął wiado m o ś ć o wyjeździe. Puścił do niej perskie o k o , jakby chciał powie dzieć: J u ż ja, k o c h a n a , wiem, po co się jeździ na majówki n a d jezio ro". Ale nie wiedział. Skąd zresztą mógł wiedzieć, że jedzie, aby utwierdzić się w p r z e k o n a n i u , że samotność jest jej d a n a jak garb gar busowi, co to będzie go taszczył całe życie z d u m ą , a płakał nocą, przed lustrem, w opustoszałej łazience. Gdy zasypiała, nie w i a d o m o dlaczego zawirował p r z e d jej oczami szkolny parkiet, biała sukienka z tafty, jej ciężki w a r k o c z kręcący młynka i tańczące w o k ó ł zachwyco ne spojrzenia kolegów, a n a d tym obrazem unosił się cichy, melodyj ny głos matematyka: „Świat należy do ciebie, Jolu, zobacz, wszyscy cię kochają.,.ają...ają..." Długo przeciskała się przez zatłoczone ulice, aby jeszcze przed po ł u d n i e m dotrzeć do redakcji. Na korytarzu d o p a d ł a ją Teresa. - Słyszałaś już? - zapytała konspiracyjnie, odciągając Martę na bok. - Słyszałaś, że stary odchodzi? - To jakaś b z d u r a - lekceważąco odparła Marta, ale Teresa nie wy glądała w tej chwili na sensatkę. - Wszystko p r z e z Zielińskiego - mówiła p ó ł s z e p t e m . - Ma kogoś w ministerstwie. Postraszył starego niewydolnością, resortem, spad kiem czytelniczym... Stary wygląda jak po zawale. Nic nie mówi, ręce mu się trzęsą, a ta szuja, Zieliński, chodzi za nim krok w krok i udupia... Wiesz, Zieliński ma swojego człowieka. Był tu zresztą. Co za dupek! 52 Ładne usta Teresy wykrzywił grymas pogardy. - Od razu widać, że s k o ń c z o n y gnój. Nikt z nim nie będzie pracował. Tego jestem p e w n a . - No więc właśnie - Marta intensywnie zastanawiała się nad czymś. - Czy on już o tym wie? - Kto? - spytała zaskoczona Teresa. - Ten dupek? - Nie d u p e k . Zieliński! Czy Zieliński wie, że z d u p k i e m nikt nie c h c e zasuwać... - Zwariowałaś? - Teraz koleżanka patrzyła na Martę z nieukrywa nym zdumieniem. - Nikt mu tego nie p o w i e . Ktoś taki się jeszcze nie urodził. - Teresa sceptycznie pokiwała głową. - Ktoś taki właśnie przyjechał - powiedziała Marta, i ruszyła lekko przed siebie, jakby wybierała się na kieliszek wytrawnego wina do ja skini lwa. Plotka o jej akcie odwagi błyskawicznie obiegła cale piętro budyn ku. Na korytarzu, przed gabinetem Zielińskiego, do którego pół godzi ny wcześniej wkroczyła Marta, zebrał się imponujący tłum palaczy. By li wśród nich również bezwzględni przeciwnicy tego nałogu. Wszyscy stali w wyczekującej pozie. Za drzwiami gabinetu siedziała Marta. Niedbale, z nogą na n o d z e , z p a p i e r o s e m dymiącym prosto w twarz krzywiącego się Zielińskiego i niezrażona jego niechęcią, mówiła cicho, ale stanowczym tonem: - ... i nie wyobrażaj sobie, cwaniaku, że ci się to uda. Stary przyjął cię do tej roboty, c h o ć od początku n a m śmierdziałeś. Nikt w tym bu dynku nie stanie bliżej ciebie, niż muszli klozetowej, bądź tego p e w i e n . Teraz m ó w i ę ja! - syknęła przez zaciśnięte usta, słusznie przewidując atak ze strony wroga. - Nie powiedziałam najważniejszego. Jest w mini sterstwie, sejmie, senacie, w sądzie najwyższym i w urzędzie miasta po kilku miłych p a n ó w , z którymi koneksje towarzyskie oceniam d o b r z e i wysoko. Mówiąc krótko, łączy nas coś więcej niż brydż. Ty masz do stracenia wszystko. Ja nic. Tak się składa, że d ł u g o nie pożyję. Mam ra ka... -wyjaśniła łaskawie, uznając, że nadeszła właściwa chwila, aby się- 53 gnąc po tę najcięższą i tajemnie skrywaną b r o ń . - Sam rozumiesz, że ko bieta, która nie ma nic do stracenia, a nadarza się jeszcze możliwość ja kiejś walki, wykorzysta bez s k r u p u ł ó w każdy s p o s ó b , żeby wygrać. Zrób p o w t ó r k ę z Makbeta - poleciła mu ironicznie, gdy dalej trwał w osłupieniu. Milczeli oboje, oceniając siły wroga. Marta zmieniła układ nóg. - Starego prawie załatwiłeś. Spróbuj mnie... J u ż widzę te sążniste ar tykuły z sensacyjnymi tytułami: „Winien śmierci znanej pisarki" albo: „Zieliński - m o r d e r c a polskiej literatury kobiecej". Z a d b a m , żeby tak by ło, jeśli natychmiast nie pójdziesz do starego, aby o d w o ł a ć to całe nie porozumienie... Uderzyła celnie. Zieliński mrugał swymi oczami albinosa, nerwowo szukając chustki. Znalazł ją. Wytarł lekko zroszone czoło i dopiero wtedy spojrzał na Martę wzrokiem pełnym nienawiści. Wytrzymała to spojrze nie. Była tu kimś i wiedziała o tym. Domyśliła się też, że w planach Zieliń skiego jej nagły urlop niezwykle sprzyjał misternie zaplanowanej intry dze. Wstała. Przechadzając się z nonszalancją po pokoju dodała jeszcze: - Nie zapomnij, że wydrukują mnie wszędzie, w każdej prasie, a z te go, co wiem, twój m o n o p o l na sukces ogranicza się tylko do naszej redak cji. Urodziłeś się w złych czasach, przyjacielu - uśmiechnęła się złośliwie - ale za to ciekawych. Dość tej farsy. Decyduj: odwołujesz wszystko? - Dzisiaj o d w o ł a m . . . - syknął złowieszczo. - Ale to d o p i e r o począ tek. Będziesz tego żałowała. Miałem dla ciebie świetną propozycję. - Mam gdzieś twoje propozycje - o d p o w i e d z i a ł a Marta w niewyszu kany s p o s ó b . - A co do naszego pojedynku, niech trwa, jeżeli walka z chorą kobietą daje ci satysfakcję. Otworzyła drzwi i spojrzała na p o n u r y tłum, p o w a ż n y , uroczysty, jak za d a w n y c h walecznych lat. - O! - ucieszyła się, trochę zaskoczona. - Dobrze, że wpadliście na chwilę. Kolega Zieliński zamierzał właśnie zorganizować redakcyjne spotkanie. Zieliński zmiażdżył Martę spojrzeniem i zwrócił się krótko do zebra nych: - Przepraszam państwa za to nieporozumienie. Myślę, że jest zbyt wcześnie na realizację p l a n o w a n y c h zmian personalnych. Rezygnuję z mojego pomysłu. Marta spostrzegła ze zdumieniem, że zamiast o c z e k i w a n e g o entu zjazmu, przywitała ją cisza, ale zanim to sobie uświadomiła, rozległy się oklaski. Słuchała ich jak urzeczona. Często jej klaskano, ale nie tak. I nie za przyjaźń. - Maj to jednak piękny miesiąc - szepnęła do obejmującej ją, zapła kanej Teresy. - Pamiętałeś o wszystkim? - Marta z trudem dopinała plecak wypeł niony po brzegi wałówką. - J a s n e , popatrz, o czym jeszcze pamiętałem! - Adam z d u m ą wycią gnął zza pleców worek cukierków anyżowych, które w ich d o m u jadła tylko Marta. - To miło - ucieszyła się szczerze. Patrzył na nią spod przymrużonych powiek z wielką przyjemnością. Moja mała nowoczesna żonka - myślał, zadowolony, że nareszcie przepro siła się z topornymi martensami, starą dżinsową bluzą i prostym trykotem. - Czy p r z y p a d k o w o nie zapomnieliście o dziecku? - Olga wsunęła głowę p o d ramię ojca. - Tyle chcecie zjeść? - z niedowierzaniem oceni ła zawartość plecaka. - Tak wyjeżdżają emeryci na pielgrzymkę do Zie mi Świętej, a nie ludzie w waszym wieku na d w u d n i o w e pijaństwo! - Oczywiście - przekomarzał się Adam - Ludzie w naszym wieku biorą tomik Stachury, gitarę, „maryśkę", kostkę smalcu. Podkradają cór ce kieszonkowe i z sucharami w kieszeni pędzą na odkrycie n o w e g o . Najlepiej autostopem. Zaśmiali się wszyscy, a p o d e k s c y t o w a n a suka, wietrząca atmosferę sensacji, biegała wokół paczki z kabanosami. 55 - Olgo... - Marta spoważniała. - Niech zgadnę. - Olga wyszczerzyła zęby i wyrecytowała z pamię ci: - „Zamykaj drzwi, nie wpuszczaj n i k o g o obcego, nie b a w się zapał kami, gazem, prądem..." - Ale p r z e d e wszystkim, d z w o ń , gdybyś nas potrzebowała. - Myślę, że pierwszy telefon w y k o n a m na waszym trzecim kilome trze. Zapytam, jak się robi galaretkę z aronii. - Nie zadzwonisz - przebiegle uśmiechnął się Adam. - Będziesz się bala, że usłyszymy tenory i basy tych facetów z niemowlęcym zarostem, co się zatrzymali na półmetku matury. - Słusznie! - przytaknęła Marta. - J e d y n a twoja nadzieja, że któryś z nich będzie wiedział, jak się robi taką galaretkę. - Kto wie? Jeśli na o p a k o w a n i u b ę d z i e przepis? - kpił Adam. - Ale któryś z nich musiałby u m i e ć czytać! - uzupełniła Marta z uda ną p o w a g ą . - D o b r a - skapitulowała Olga. - T y m razem w a m wybaczam. Ale to tylko dlatego, że m a m szacunek dla tradycji. - A co tradycja ma wspólnego z analfabetyzmem? - zdumiał się Adam. - A to - w p a d ł a mu w s ł o w o c ó r k a - że m u s z ę przyśpieszyć p e w i e n d o n i o s ł y fakt i nie w y p a d a mi kłócić się o m a r c h e w k ę . Zwła szcza z m a m ą . - O Boże. O n a wychodzi za mąż! - b ł a z n o w a ł Adam, ale Marta pa trzyła z niedowierzaniem na wyciągniętą w jej stronę rękę córki. - To... dla mnie? - upewniła się jeszcze. - Nie będzie cię w Dniu Matki, więc... prezent dostaniesz już dzisiaj. Marta delikatnie wyjęła z rąk córki piękną, granitową figurkę. Wciąż milczała, zaskoczona niespodzianką. - Czarna kotka... - wyszeptała po chwili i wolną ręką przyciągnęła c ó r k ę d o siebie. - J e s t e ś c i e smutniejsze od zakończenia „Casablanki" - próbował żar t o w a ć Adam, który, choć był twardym mężczyzną, poczuł się trochę nie56 swojo, odgadując intuicyjnie, że w tej splątanej grupie Laokoona nie ma dla niego miejsca. - Ona jest z granitu. Tak jak ty, m a m o . Marta skurczyła się jeszcze bardziej. Chciała coś powiedzieć, jedno jakieś w a ż n e słowo, m o ż e „przepraszam", ale Olgi już przy niej nie by ło. Spojrzała pytająco na Adama. Powstrzymał ją delikatnie. - Zostaw ją - powiedział. - Długo czekała na takie wyznanie. Po zwól jej cieszyć się nim w samotności. Nikt nie zauważył wtargnięcia Maryjki, która sapiąc z oburzenia, wsunęła swą siwą głowę przez uchylone drzwi. - A Maryjce najlepiej nic nie mówić... Niebożątko nasze na łaskę pu stej lodówki zostawić, butli nabrać i zapomnieć, że dziecko spłodzili. Ot, czego nasza Olieńka doczekała. Maryjka niezgrabnie przechodziła przez paczki p o r o z r z u c a n e na p o d ł o d z e , usuwając je s p o d n ó g k o ń c e m parasola. - O, nasza Perełka - ucieszył się Adam. - Co to deszcz pada? - Prze straszył się widokiem Maryjkowego parasola. - J a k i ż tam deszcz - ofuknęła go łagodniej, ujęta „Perełką". - Toż po goda piękna, jakich mało! - A Maryjka z parasolem! - A bo toż można wiedzieć, co nasz Pan najsłodszy na to grzeszne mia sto ześle, a wiele to dla Niego p o t o p e m dziwkarstwo i pijaństwo pokarać albo miłości brak do r o d z o n e g o dzieciątka? - No, ale na szczęście niebożątku nic się nie stanie, póki stara niania rękę na plusie zatrzymała. - Gdzie Maryjka zatrzymała rękę? - chciał ustalić Adam, z przebiegle p o w a ż n ą miną. - No, jakże gdzie? Na tętnieniu znaczy się, jakich mało - z godnością wybrnęła Maryjka i o b r a ż o n a ruszyła do kuchni. - Adam, nie tak szybko! - strofowała go Marta, pociągając delikatnie za rękaw trykotowej koszulki. - Jedziesz jak wariat, nawet suka spuściła uszy. 57 - Nie widziałem wyżła z podniesionymi uszami. Pomyliłaś z Kubusiem Puchatkiem - o d p a r o w a ł , zadowolony, że przyszedł mu do głowy taki literacki argument. Ale już zwalniał, delikatnie biorąc kolejny zakręt. - Mógłbyś przynajmniej w przybliżeniu powiedzieć mi, jaka jest idea t e g o spotkania i kto został zaproszony. - Cel - precyzował w e s o ł o A d a m - integracja zespołu architekto n i c z n e g o p o d p r z e w o d n i c t w e m Szymona Kordeja; skład: w s p o m n i a n y zespół architektoniczny, Majka, k o n k u b i n a Kordeja, żona Balickiego, znasz ją, moja żona i moja suka. Koniec kropka. - Konkubina, mówisz? - Marta przypomniała sobie cichą, delikatną b l o n d y n k ę . Miła, uczynna. - Już w i e m - ucieszyła się - p a m i ę t a m ją z imienin Szymona. Taka spokojna i nie wadzi nikomu... - Nie znasz jeszcze Grażki - k o n t y n u o w a ł Adam. - Pracuje u nas od n i e d a w n a . Myślę, że ją polubisz. Jest sympatyczna. Przyjedzie też p e w nie Węgrowski, kumpel Szymona. O tej ich niby przyjaźni mogłabyś na pisać książkę. Nie z n a m bardziej przykrego typa. Od lat zastanawiam się, co ich o b u łączy. A d a m zamilkł, zajęty w y p r z e d z a n i e m okazałej furgonetki. Marta za m k n ę ł a oczy. Ludzie Adama... - myślała, p o d d a j ą c się ł a g o d n e m u kołysaniu właściwie ich nie z n a m i nigdy d o t ą d m n i e nie interesowali. Ich klęski, sukcesy, w y g r a n e czy p r z e g r a n e przetargi, wywiady w telewizji, arty kuły ganiące czy chwalące, te tony projektów robionych po n o c a c h za psie p i e n i ą d z e . J a k a ś nieśmiała firma, sztywno trzymająca się starych zasad rozliczeniowych. Przeciwnicy n o w o c z e s n e g o biznesu i prywa tyzacji. Tytani pracy... Tyle o nich na d o b r ą s p r a w ę wiedziała. A prze cież A d a m czasami przez tydzień nie wychodził z p r a c o w n i . Brał do biura szczoteczkę do z ę b ó w , ręcznik i pled. Jak na strajk okupacyjny. Dzwoniła, gdy był jej p o t r z e b n y . Ale nigdy nie nalegała, aby wcześniej wrócił, zostawił w c h o l e r ę jakieś projekty, bo tak n a p r a w d ę p o t r z e b ny jej nie był... 58 - Spójrz na m a p ę . Gdzieś tu musimy skręcić w lewo. Znajdź czerwo ną kreskę. Zrobiłem ją flamastrem - poprosił, zwalniając. Marta z uwagą śledziła m a p ę . - J e z i o r k o . . . to chyba tu - ucieszyła się. - A jesteśmy... tu. - Postawiła kształtny palec na m a p c e . - Druga w prawo - oświadczyła tonem pilota. Stali na cienistej d r o d z e otoczonej niedojrzałymi krzakami jeżyn. - Bądź p e w n a , że na Safari z tobą nie pojadę. I daj tu babie m a p ę udawał z d e n e r w o w a n e g o , ciesząc się z zakłopotanej miny Marty. - Skoro wyprowadziłam cię na m a n o w c e , m u s z ę to naprawić. Co powiesz o k a n a p k a c h Maryjki i kawie z termosu? - No proszę, moja sławna żona zarządziła piknik. Małe „sam na sam". Pamiętasz, kiedy ostatni raz jedliśmy pasztet p o d gołym niebem? - Na koncercie O m e g i albo... na meczu. Zaraz... Co to był za mecz... - Marta... - Spojrzał na nią z n i e m y m u p o m n i e n i e m . - Pytałem: „sami", a ty, że na m e c z u . To ostatnie miejsce, g d z i e c z ł o w i e k jest sam. - A nie zastanawia cię - Marta popijała aromatyczną k a w ę - co mo gła robić na meczu chluba filologii polskiej? Nie sądzisz chyba, że p o szłam tam dla d w u n a s t u zadziornych frajerów, taplających się bez sen su w biocie. Nie przymierzając, jak nasza suka. - Jedenastu - poprawił Adam, ale oświadczenie żony zrobiło mu wyraźną przyjemność. - W jednym się nie mylisz - podjęła Marta. - To było w jakiejś minio nej e p o c e . - Westchnęła Marta, wypatrując z utęsknieniem bardziej cie nistego miejsca. - Teraz trochę boję się lata. Upał mnie męczy. A pamię tasz?... Zawsze lubiłam taką p o g o d ę . - Spójrz na mnie - Adam pokazał palcem lekko zroszone czoło. Też już nie wytrzymuję wysokich temperatur. Musimy pogrzebać w swoich metrykach, staruszko, i przestać się dziwić oznakom... dojrza łości! - znalazł właściwe słowo. Ale gdzieś w sobie skulił się i przeraził. Wiedział, że zaczyna kłamać. 59 Z uśmiechem szperał w piknikowym koszu, ale wystarczyło jedno spojrzenie na Martę, aby zauważyć, jak bardzo ostatnio zmizerniała. Sie działa zamyślona, gryząc źdźbło trawy. Jej zwykle śniada, łaskawie przyjmująca o p a l e n i z n ę skóra nabrała m a t o w e g o odcienia. Wąskie ra miona ginęły w szerokiej przepaści bluzy, jakby nagle za dużej o kilka n u m e r ó w . J e d n a k najbardziej niepokojąca była twarz Marty. Te oczy, większe niż zwykle, wpadające w p u ł a p k ę lekko wystających kości za różowionych policzków... - Coś nie tak? - spytała, zaniepokojona. Zamiast o d p o w i e d z i zobaczyła wycelowany w siebie obiektyw. Na sprzeciwy było za p ó ź n o . - No nie... Wiesz, że nie lubię - westchnęła cicho. Nie chciała burzyć swym n i e z a d o w o l e n i e m panującej między nimi harmonii. - J e s t e m fotografikiem artystą. Gdybyś była na moim miejscu, też by cię podkusiło. Ze śmiechem wyrwała mu aparat i utrwaliła zdziwioną twarz męża. - Wyglądasz jak idiota - cieszyła się. - Będę o b n o s i ć się z tym zdję ciem na d o w ó d , że nie wszystko mi się w życiu u d a ł o . Wolno, niechętnie, jakby z obawą, że najmilsze chwile mają za so bą, ruszyli do p o r z u c o n e g o w cieniu s a m o c h o d u . Przed d o m Kordeja wysypał się tłumek wcześniej przybyłych gości. Witani serdecznymi okrzykami, nie musieli martwić się o plecaki i tor b ę . Usłużne ręce chwytały ich bagaże, a miły harmider zwalniał z o b o wiązku oficjalnych p o w i t a ń . - Marta, c h o d ź tu, Grażka chce cię p o z n a ć - Adam radośnie przed stawiał jej koleżankę, a sam ruszył ze słowami powitania w stronę Majki. Marta z Grażką szły o b o k siebie kamienistą ścieżką. - J e s t e ś taka znana... i ładna - o d e z w a ł a się onieśmielona Grażka. 60 Martę ujęły te słowa. Były proste i szczere. - Dziękuję, ale jak mi się dobrze przyjrzysz, o k a ż e się, że tylko tro chę znana. Zresztą, w ten dziwny a n o n i m o w y s p o s ó b . Ludzie bardziej niż mnie znają z okładek nazwisko Adama. - Uśmiechnęła się do idącej o b o k dziewczyny. - Zawsze chciałam cię p o z n a ć - Grażka była zafascynowana żoną kolegi. Nie wiedziała, na czym polegał urok Marty, bo Koszycka nie na leżała do klasycznych piękności i nie zewnętrzne walory sprawiały, że mogła się p o d o b a ć . Wcześniejsze, z d a w k o w e uwagi Jolki o Marcie nie nastrajały przyjaźnie, ale budziły ciekawość. Teraz jej opinia wydawała się Grażce obraźliwa. Było w Marcie coś ważnego, coś, co trzeba uznać, przyjąć do wiadomości. To wystarczało, aby teraz iść o b o k niej i cieszyć się łatwą, d o b r ą rozmową, nie mającą nic w s p ó l n e g o Z jakimś skompli k o w a n y m światem intelektu, w którym, jak się Grażce przedtem wyda wało, Marta musiała ugrzęznąć na wieki. Marta mówiła z prostotą i wdziękiem o jedynaczce. - Obiecaliśmy sobie z Adamem, że imię „Olga" wykreślamy na dwa dni ze słownika. Ale sama widzisz - śmiała się - jak tylko znalazłam w to bie cierpliwego słuchacza i wiem, że Adam nie słyszy, zamieniam się błyskawicznie w histeryczną m a m u ś k ę . - Nie jestem matką, ale nie sądzę, żebym była inna - Grażka odnio sła się ze zrozumieniem do tematu. - Ale wiesz, Grażko, ja cieszę się z tej histerii. To w p e w n y m sensie n o w o ś ć w m o i m życiu. - A gdy spostrzegła brak zrozumienia w oczach dziewczyny, dodała: - Zdaje się, że d o p i e r o teraz dorosłam do roli mat ki. Kiedyś byłam uboższa, niepełna. Albo po prostu: nazbyt zajęta sobą - dokończyła szczerze. To wyznanie sprawiło, że Grażka jeszcze serdeczniej spojrzała na Martę, jakby chciała ją zapewnić, że docenia tę samokrytykę, to zbliże nie, które pozwala osiągnąć stopień tajemniczego porozumienia w s k o m p l i k o w a n y m języku kobiecych natur. 61 - Zobacz, k t o przyjechał - wykrzyknęła G r a ż k a do stojącej na g a n k u Jolki. Marta w y p u ś c i ł a z ręki smycz, aby P l a m a , piszcząca z uciechy, mogła przywitać się ze starą znajomą. Suka n i e p o r a d n i e p o k o n y w a ł a s c h o d y , obwieszczając swą r a d o ś ć n i e z w y k l e krótkim o g o n e m . Jolka, o b e z w ł a d n i o n a d o w o d a m i psiej miłości, patrzyła w k i e r u n k u n a d c h o d z ą c y c h . Z u ś m i e c h e m p o d e s z ł a do Marty, wyj mując kosz z jej ręki. - A gdzie maszyna do pisania? - spytała, tak pół żartem, pół serio, wpatrując się w trochę z m ę c z o n ą twarz Marty. - J e s z c z e w bagażniku. Razem z natchnieniem. Co u ciebie? Chyba ostatnio widziałyśmy się rok temu. Poczekaj, co to było... - Adama imieniny, p r z e ł o ż o n e na po świętach - przypomniała Jol ka uprzejmie. - Ale rok temu nie pytałaś mnie, co słychać, tylko wszy scy ciebie o to pytali. - Czy przynajmniej wymyśliłam jakąś inteligentną o d p o w i e d ź ? - J a k zawsze - odrzekła Jolka. - To teraz twoja kolej... Usiadły na schodach. Jolka wspomniała w kilku zdaniach o chorobie ojca, o służbowym wyjeździe do Norwegii, który zawdzięczała Adamowi. - Zrezygnował ze względu na ciebie - wyjaśniła, przyglądając się Marcie. - Ze względu na mnie? A niby dlaczego? Nawet nie wiedziałam, że miał taką propozycję... Zapadła chwila ciszy, którą szczęśliwie przerwał tubalny głos Szy mona: - Baby, marsz do kuchni z tym miechem! Jeszcze nikt nie ugotował kiełbasy na słońcu n a w e t w tak sprzyjających w a r u n k a c h . No nie... u d a w a ł z r o z p a c z o n e g o . - Zobacz, Adam, w ó d k ę też grzeją! Obiecany małżeński pokój był już prawie u m e b l o w a n y . Marta na tychmiast poczuła się w nim d o b r z e . Zsunęła buty i lamparcim skokiem rzuciła się na materac. A d a m ze znawstwem przyglądał się wnętrzu. 62 - Pionierska prostota, wdzięk delikatnej zgrzebności, klimat przytulności i maksymalne wykorzystanie powierzchni - pochwalił. - Trzeba przyznać, że Szymon zrobił to z głową, no i w zupełnie przyzwoitym ter minie - dodał, obliczając, ile mniej więcej trwa b u d o w a . - Półtora roku, słyszysz, Marta? Półtora r o k u od pierwszej cegły. No, ale miał ziemię. Część sprzedał, kupił za to materiały. Teraz taka działeczka p o d Warszawą to gratka... - Wciąż coś kalkulował, d o d a wał i m n o ż y ł w pamięci. - Nie chciałabyś b y ć jeszcze raz p r z e n o s z o na p r z e z próg? - spytał po dłuższej chwili milczenia. Położył się o b o k materaca, na prostej sosnowej p o d ł o d z e , p o d p a r ł łokciem i spoglądał na ż o n ę . - Owszem, ale dla urozmaicenia przez i n n e g o faceta. - Marta z roz bawieniem spojrzała na męża. - Nie myślisz chyba... - A właśnie, że pomyślałem. Zastanów się... Maleńka chatka, my oboje... - Chatka Puchatka - przerwała mu - babci i dziadka. Ty pierwszy wspomniałeś o naszych metrykach - dodała i pokręciła przecząco gło wą. - Nie, Adaśku, nie w tym życiu. Cieszmy się z każdego dnia. Ale już nie budujmy nowych murów. Raczej... - rozmarzyła się - pojedźmy gdzieś razem. Może trochę dalej niż zwykle, ale nie za daleko, i bliżej niż dotąd. Bliżej siebie... - J e s t e ś k o c h a n a - szepnął jej Adam. - Nie zniósłbym myśli, że m a m pazerną i łapczywą żonę, która mnie zmusza do budowania kolejnego gniazdka. Zaśmiali się cicho. - Mile panie, program jest taki... - Szymon przechadzał się dostojnie po kuchni, instalując kręcące się po niej koleżanki. - Zaraz, a gdzie Maj ka? - przerwał oburzony nieobecnością gospodyni. - Zajmuje się b a r a n e m i czyści ryby. - Jolka o d g a r n ę ł a włosy z czoła. - P o w i e d z n a m raczej, gdzie się u k r y ł o pierwsze p i ó r o War szawy? 63 - J o l k a - szepnął błagalnie - nie bądź złośliwa, proszę! Ona tu jest pierwszy raz. Na p e w n o się nie wyłamie. Nie lubisz Marty, twoja spra wa. Ja znam ją dłużej i... - Uwielbiam to spojrzenie ranionej łani - dokończyła Jolka, mi zdrząc się w stronę kolegi. - Nawet nie miałaby co tu robić - Grażka postanowiła bronić nie obecnej. Rozejrzała się po kuchni, jakby szukając a r g u m e n t ó w na obro nę Marty. Zamiast nich dostrzegła w drzwiach uśmiechniętą Koszycką. - Musiałam d o p r o w a d z i ć się do stanu jakiejś używalności. Ale już je stem i p o m a g a m . - Była spokojna, z a d o w o l o n a i nic nie wskazywało na to, że słyszała, o czym m ó w i o n o tu przed chwilą. Sięgnęła po chleb, przygotowany do krojenia. - Mam się nim zając? Grażka gorliwie pokiwała głową, a Marta, patrząc znacząco na Szy mona, mówiła z d o z ą powagi: - Tak, szczerze mówiąc, trzeba też zająć się Adamem. Kipi z zazdrości. Masz w nim, Szymon, wiecznego wroga. Powiedział, że jesteś obmierzły nuworysz i karierowicz. A dom spieprzyłeś całkowicie. Od piwnicy p o strych. Leży teraz na górze i płacze. Musisz chyba uspokoić go drinkiem. - To c u d o w n i e ! - Szymon, zachwycony p o m y s ł e m , znikł. - No i proszę, p r o g r a m imprezy uległ zmianie. Przyszedł z dyrekty wami, a wypadł z butelką. - Jolka kroiła mięso na szaszłyki z determi nacją g o d n ą p r a w d z i w e g o rzeźnika. - Czy ktoś jeszcze przyjedzie? - Miękki c h l e b z trudnością p o d d a w a ł się dzieleniu, ale Marta radziła sobie dzielnie, dbając, by kromki nie by ły za grube. - Na p e w n o Balicki. Znasz go, ten od urbanizacji. Ma ż o n ę Kryśkę, która prowadzi jakąś galerię, chyba na Powiślu. - A Węgrowski? - Grażka oderwała się od przecierania talerzy. - Czy Węgrowski też będzie? P o d o b n o nie opuści żadnej okazji, żeby się na chlać za d a r m o i jeszcze nawrzucać fundatorowi. Jak z n a m życie, przy jedzie szybciej od Balickiego. 64 - Wystarczyłaby jedna setna Węgrowskiego, żeby stworzyć imponu jący schwarzcharakter i obdzielić nim r o d o w ą sagę - dodała Jolka. - O m n i e plotkujecie? - Adam cicho zakradł się do kuchni i Jolka po raz pierwszy szczerze się roześmiała. - Też n a m temat - o d b u r k n ę ł a ożywiona. - Są ciekawsi faceci! - Z ekscentryczną osobowością - d o d a ł a Marta. - I z bardziej intrygującym charakterem - nieśmiało dołożyła Grażka. Wszystkie trzy, na pozór p o w a ż n e i skupione, spojrzały na siebie znacząco. - J o l e ń k o - Adam udał zdruzgotanego. - To zwierzątko płacze p o d twoimi paluszkami! Jak taka wrażliwa kobieta m o ż e tak bestialsko ob chodzić się ze świnką? Martusiu, a ten chlebek, to dla łabędzi? - Ze stosu przygotowanych kromek wyjął najokazalszą i prezentował ją z komicz nym wyrazem oburzenia. - Majkaa! - zawołał. - Pomocy! Te trucicielki nie mają pojęcia o kuchni! - Przegoniony celnym uderzeniem ścierki, z kawałkiem ukradzionej kiełbasy, pobiegł na dalsze oględziny d o m u . - Wariat - ciepło powiedziała Jolka. Myła ręce w y s m a r o w a n e przy prawami, z ukosa spoglądając na Martę. - Wiesz - odezwała się do niej. - J e ś l i czegoś ci zazdroszczę, to właśnie życia z Adamem. - Bo też niczego więcej zazdrościć mi nie ma sensu. - Marta kończy ła już krojenie. - Poza tą przyjemnością pozostaje świat zwykłych bab skich p r o b l e m ó w : choroby, kompleksy i stresy. - Kiedyś miałam wrażenie... ee, nie ma o czym mówić - rozmyśliła się Jolka, ale Marta patrzyła na nią wyczekująco, więc dokończyła niechętnie. - Sądziłam, mówiąc szczerze, że Adam mieścił się raczej na półce z twoi mi problemami. To znaczy - zaplątała się - m o g ę się oczywiście mylić... - Chcesz mi koniecznie powiedzieć, że jestem złą, nie doceniającą swego szczęścia żoną - pomogła jej Marta. - I kto wie - zamyśliła się po- w a ż n i e - c z y nie ma w tym racji... Z pewnością taka byłam... Może nie raz... Może nazbyt często... - To niespodziewane zwierzenie sprawiało Marcie wyraźną trudność, ale dzielnie brnęła dalej. - ... każde małżeństwo zaczy3 — Głodna kotka 65 na się bajkowo. Potem fabułę pisze życie, obce, bezwzględne i prześmiew cze. Rzecz w tym, żeby w o d p o w i e d n i m momencie przejąć inicjatywę nad głównymi wątkami. Wiesz, o co mi chodzi? Nie pozwolić bezwiednie, aby kontrolę nad twoim scenariuszem przejął zbieg okoliczności, kaprysy, mrzonki, cokolwiek, co w istocie jest niszczące i poza tobą. Usiadła na w y s o k i m taborecie. Spuściła głowę. - Nam, jak i innym, przydarzyła się taka utrata kontroli w szaleńczej p o g o n i za szczęściem, no i było kilka kraks. Nie tak groźnych, ale z mo jej winy - dokończyła o d w a ż n i e . - Teraz liżę rany, n a p r a w i a m szkody... Może jeszcze zdążę d o p i s a ć : „Żyli d ł u g o i szczęśliwie", a ty dodasz: „I ja tam byłam, miód i w i n o piłam". Podniosła głowę, sprawdzając, czy została zrozumiana. Jolka milcza ła i Marcie w y d a w a ł o się, że trochę złagodniał wypisany na jej twarzy nie przejednany wyraz zaciętości, ale jego cień wciąż się błąkał w kącikach ust, trwających w n i e m y m u p o r z e . Jolka wyraźnie wolała pozostać przy swoim zdaniu. - Widzę, że nic z tego... - zrezygnowała Marta. - T r u d n o . Reszta niech będzie milczeniem, a my spróbujmy o d p o c z ą ć od niemiłych te matów, bo Szymon przy całej swojej tolerancji nie wybaczy n a m żad nych epistemologicznych rozważań. - Czy wszyscy już zeszli? - Szymon niecierpliwie stukał łyżeczką w szklankę z drinkiem. Uspokójcie się! - przekrzykiwał głośne rozmo wy. - Kierownik do w a s mówi! - O g r o m n y stół w k o m i n k o w y m salonie tętnił własnym życiem. Nikt, poza Majką, miłośnie w p a t r z o n ą w Szymo na, nie zauważał p o t ę ż n e g o pana d o m u , dopraszającego się o u w a g ę . - ...Jakbym go widziała! - J o l k a pokładała się ze śmiechu, gdy Adam sugestywnie naśladował w p ł y w o w e g o inwestora. Relacjonował spotka nie, od którego zależało n o w e zlecenie dla firmy. - Najlepszy był, gdy zostaliśmy sami. Zaczął u p r a w i a ć partyzantkę. Mówił mi na u c h o : „I miejsce na bideciki, kochaniutki inżynierku, mu66 szą być bideciki. Jak to gdzie? Gdzie pan uważa, kochaniutki. Pan robi bideciki, ja płacę". W drugim końcu stołu Balicka skarżyła się Marcie na klientów galerii. - To już nie są znawcy, jak dawniej. Wiesz, w jaki sposób kupują? Przy chodzą i pytają: „Który z tych obrazków jest najdroższy?" Tłumaczę na przy kład, że w tej ekspozycji "Struktura ciszy« Osińskiego, świetna rzecz, nawia sem mówiąc, i pytam, gdzie ma wisieć, kto będzie oglądał, jaką kolekcję chcą, a taki facet do mnie: „To już moja sprawa, pani niech pakuje. Tu jest czek, tu adres, proszę przesłać..." Marta, uwierz, rzygać się chce... Cały problem w tym, że jak ktoś wie, po co przyjść i o co zapytać, to nie śmierdzi złotówką. Marta słuchała z uśmiechem. Sugestywna o p o w i e ś ć Balickiej p o zwoliła jej przenieść się do ciasnej galerii, pełnej niewybrednej kliente li, której o b e c n o ś ć urzeczywistniała się w znakomitej charakterystyce nawet tu, przy d ę b o w y m , grubym stole. - Mów, m ó w ! - Adam zachęcał Szymona, przekrzykując gwar. Przecież wszyscy słuchamy! - I nie wyobrażajcie sobie - Szymon nareszcie doszedł do głosu - że uchlejecie się tu bez zadania sobie trudu p o d p a l e n i a ognia. Strzemienn e g o za spotkanie i do roboty! Ubrać się ciepło, brać michy z żarciem i wynocha na dwór! Marta usadowiła się blisko ognia. Prawie jak na u r o d z i n a c h cioci Zuli - u ś m i e c h n ę ł a się do siebie i n a w e t nie trzeba grać w brydża. - Było jej tu d o b r z e . Wśród przyja znych, zaczerwienionych o g n i e m i a l k o h o l e m twarzy. Nikt nie walczył o dominację, nikt od niej nie wymagał k o n w e r s a c y j n e g o trudu i pełnej gotowości do intelektualnych p r z e p y c h a n e k . Błogie, słodkie, spokoj ne lenistwo - pomyślała, uświadamiając sobie, że wśród tych ludzi czuje się prawie tak dobrze, jak p o d d o m o w y m p a t c h w o r k i e m . - I proszę bardzo, kogóż tu widzimy... - obudził czujność Marty dźwięczny silny głos. Należał do wysokiego mężczyzny idącego raźnym krokiem w stronę ogniska. Nieco za nim podążała niewidoczna w półcieniu 67 światła smukła postać, bez wątpienia dziewczyna, choć gdyby nie długie, opadające na ramiona włosy mogłaby uchodzić za chłopca; Stanęli blisko ognia, witani przez zebranych gromkim śmieciłem i krótkimi okrzykami. Węgrowski - pomyślała Marta. O t o i on. Bohater naszych czasów. Tymczasem b o h a t e r poklepywał Szymona, nie szczędząc mu kąśli wych u w a g o n o w y c h formach zawodowej integracji. - Przypatrz się, mała - mówił ironicznie do swojej towarzyszki. - Z ta kim harcerskim z a p a ł e m m o ż e się bawić tylko pracownia ostatnich w Polsce p a ń s t w o w y c h architektów. A ci ludzie - wodził ręką po całym towarzystwie - to beznadziejne przedłużenie gatunku stachanowców, którzy niegdyś śpiewali: „Zbudujemy n o w y dom"... Witajcie ideowcy! Milcząca dziewczyna kiwnęła tylko głową. Usiadła, jakby o b e c n o ś ć Węgrowskiego zwalniała ją z wszelkich funkcji życia, poza oddycha niem. Nikt, z wyjątkiem Szymona, nie kwapił się do r o z m o w y z n o w o przybyłym, który nie zwracał na to najmniejszej uwagi. - A my się chyba nie znamy? - Rzucił w stronę Marty zainteresowa ne spojrzenie. - Koszycka - oświadczyła niezbyt głośno, ale w tym m o m e n c i e roz m o w y przycichły i głos Marty zabrzmiał wyraźnie, t r o c h ę jak wyzwanie. - Czy tak m a m do ciebie mówić? - p r ó b o w a ł zażartować Węgrowski. - Możesz - o d p a r ł a obojętnie. - J a jestem Węgrowski. Dla ciebie Michał. G d y b y m wcześniej przy puszczał, że pisarki m o g ą być tak ładne, czytałbym n a w e t Harlekiny. P o w r ó c o n o do przerwanej rozmowy. Ognisko dogasało, ale nikt już nie dorzucał d r e w n a . Robiło się c i e m n o i zimno, dlatego gdy Szymon za rządził odwrót, jego p o m y s ł przyjęto z głośnym a p l a u z e m . Marta cicho zagwizdała na Plamę. Przekazała Adamowi swój pled i ruszyła w stronę jeziora na krótki spacer z psem. - Moje dziewczynki! - wykrzyknął Adam czule na widok Marty z psem. Trochę zaczerwieniony, radosny, o d e b r a ł od żony kurtkę, sprawdzając, w jakim wróciła nastroju. 68 - Ty pijusie - żachnęła się wesoło, gdy p r ó b o w a ł pocałować jej zmarznięty policzek. - Możesz pić, ale wara od seksu! Weszła w środek ogólnej wesołości, natychmiast dostrzeżona przez Węgrowskiego. - Marto - zwrócił się do niej s z a r m a n c k o - tylko ja czekałem, aby wypić z tobą maleńkiego szczeniaczka - wyciągnął rękę z kieliszkiem. Z obojętnością osoby przywykłej do w ó d k i wzięła kieliszek i prze chyliła prawie do dna. - C u d o w n a ! - Węgrowski nie spuszczał z niej oczu... - Jeszcze? Podbiegł usłużnie z butelką. - Nie - odparła kategorycznie. - Po n a s t ę p n y m mógłbyś mi się też s p o d o b a ć , a po co m a m y oboje przeżywać na trzeźwo rozczarowanie? - J a k zwykle w centrum uwagi? - Przy niej chwiała się Jolka. - Nie chcesz ze mną rozmawiać? Masz rację. Zawsze masz rację i wszystko, co chcesz. O n a m n i e wyjątkowo nie lubi - p r z e m k n ę ł o Marcie przez myśl. Ciekawe, dlaczego? I chociaż rozmowa z Jolką była w tej chwili ostatnią rzeczą, która Marcie mogła zrobić przyjemność, powiedziała: - Chcę z tobą pogadać. Wezmę kawałek ryby i zastanowimy się n a d tym, co cię trapi. Przesuwały się w głąb salonu, a za nimi podążało jak cień niespokojne spojrzenie Adama. Znał Jolkę i nie wróżył żonie miłych chwil w jej towarzy stwie. Ale też nie wstał, nie pobiegł w ich stronę, aby pod byle pretekstem zakłócić bliskość obu kobiet. Sięgnął po butelkę i spokojnie zapytał: - Szymon, a za strych już piliśmy? - Zniszczyłaś go - p a d ł o oskarżenie. - Zobacz, jak wygląda... Zesta rzał się, przestał się śmiać. Kiedyś był najbardziej p o g o d n y m facetem, ja kiego znałam... - Wymierzony w Martę palec Jolki niepewnie się kiwał, wtórując k a ż d e m u jej zdaniu. Spojrzała na męża. Zaśmiewał się właśnie do łez. Lekko przerzedzo na, ale wciąż okazała czupryna, wieńcząca sportową sylwetkę Adama 69 sprawiała, że wyróżniał się z grona mężczyzn n i e u c h w y t n y m chłopię cym wdziękiem. - Spójrz - powiedziała, przenosząc jej u w a g ę na męża. - Przyjrzyj mu się... Czy tak wygląda nieszczęśliwy, z a n i e d b a n y facet? Nie proszę cię o miłość, ale b ą d ź sprawiedliwa. D o c e ń moje starania. Trudno ci uwierzyć, że go k o c h a m , w tym problem, prawda? - T r u d n o mi uwierzyć, że kochasz kogoś poza sobą. - Ośmielona al k o h o l e m Jolka natychmiast pożałowała tej szczerości. Niezrażona tym Marta dokończyła: - ... A jednak tak jest. Niezależnie od twoich spekulacji na mój temat. Nie rozumiem, dlaczego w o b e c mnie jesteś taka agresywna. Ja ci prze cież nigdy nie dokuczyłam? Posmutniała i zamilkła. Jolce zrobiło się przykro. Trzeźwiej spojrza ła na Martę, ale w jej oczach, przed chwilą chorobliwie ożywionych, był już tylko d a w n y spokój. Jolce w y d a ł o się, że to nie Koszycka siedzi obok, że to jakiś cień Marty kładzie jej rękę na dłoni, że tu, przy kamien n y m piecu wygrzewa się jakaś koszmarna p r a w d a , i nagle pożałowała i siebie, i tej cichej Marty. - J e d y n ą trzeźwą istotą jest mój pies. - Marta nie odrywała czujnych oczu od dogorywającego zespołu r e n o m o w a n y c h architektów. Adam trzymał się świetnie, zważywszy, że p o d specjalnym n a d z o r e m Szymo na walczył z napływającymi wciąż butelkami w ó d k i . Przy stole pusto szało. Ktoś się śmiał, ktoś inny był internowany, jeszcze inni wrócili do czasów licealnych i przeżywali na n o w o „numery", które z każdym ro kiem traciły na komicznej atrakcyjności, aby stać się w k o ń c u męczący mi rekwizytami z nieistniejącego teatru. To jest właśnie starość - uznała Marta, próbując wyobrazić sobie Zieliń skiego w pierwszej ławce, jak wkłada koleżance prezerwatywę do kalosza. - A gdyby usłyszeli - myślała - ciche, podstępne pulsowanie zgrubienia pod moją pachą, wiedzieliby, jak wygląda śmierć. Śmierć z Marty imieniem, 70 z jej palcami, z których wczoraj zsunęła się obrączka, z jej pokłutymi grubą igłą żyłami. No i twarz. Ona też już należy do śmierci. A przecież nie jest ani młoda, ani stara. Zwyczajna twarz z pierwszą zmarszczką i uśmiechem na stolatki. Któregoś dnia ta zwyczajna twarz, teraz zawieszona na targowisku życia, zastygnie z utrwalonym grymasem nadziei albo żalu. Może to zdarzy się jesienią, gdy dojrzałe kasztany będą wystukiwa ły na chodniku jej ulubiony rytm. A m o ż e zimą, w kostniejącym mrozie, w kręgu białych śnieżynek wirujących w o k ó ł dziecinnych czerwonych policzków. Marta energicznie wstała. Z d e c y d o w a n y m r u c h e m podeszła do Ada ma i nadstawiła swój pusty kieliszek. - Nie, nie włączaj światła. Tak jest d o b r z e . Leżeli ogarnięci atramentem nocy. W kącie pokoju z małego radia dobiegał głos Raya Charlesa, tłumiony krokami ostatnich niedobitków, opuszczających wyspę rozpusty. - Zmęczona? - Adam bawił się małą dłonią Marty, wdzięczny, że przyjechała tu z nim, że teraz leży o b o k i nic jej nie denerwuje. - Nieco. Nie bardziej, niż po o b r o n i e twojej pracy - dodała i oboje uśmiechnęli się na w s p o m n i e n i e p a m i ę t n e g o pijaństwa w ich pierw szym małym mieszkaniu. - Trochę boli mnie głowa, ale i tak dzielnie oszukiwałem - pochwa lił się jak mały chłopczyk oczekujący uznania. - Gdybyś nie oszukiwał, to byś nie żył - stwierdziła rzeczowo. - Zwłoki Węgrowskiego zawisły na umywalce. Jolka uwaliła się na niedźwiedziej skórze i zasnęła o b o k naszego psa, nawet Balicka... Marta zachichotała. - Balicka wystąpiła z inicjatywą kąpieli, ale skończy ło się na prezentacji bikini... Było im dobrze i sennie. Ray Charles śpiewał już drugą piosenkę, a na błyszczącej tarczy zegarka Adama duża wskazówka d a w n o prze kroczyła przyzwoitą porę snu. 71 - Słyszałaś, co nawrzucał Węgrowski Kordejowi? Śmiał się, że gdy by nie ksiądz i nauczyciel, Szymon przesiedziałby młodość na zapiecku, bo jego rodzice mieli p r z e d w o j e n n e w y o b r a ż e n i e o szkolnictwie. Były jeszcze opowieści o całej nędzy Kordejowej chałupy, pustych garach, b r z u c h a c h i kurze... - O kurze? - Tak, p o n o ć całe Kordejowe g o s p o d a r s t w o to ten jeden ptak i jego jajka... Inna sprawa - dodał ciszej Adam - że dzięki tym rewelacjom spoj rzałem na Kordeja inaczej. Zobacz, jaką d r o g ę przebył od swojego za piecka... - Szkoda tylko, że z nieodłącznym Węgrowskim. Mógłby znaleźć ja kiegoś subtelniejszego biografa - odpowiedziała Marta i spostrzegła ze zdumieniem, że w tym samym m o m e n c i e o d d e c h Adama stał się na tyle wyraźny, że bez obrazy można go było określić męskim pochrapywaniem. Marta pozazdrościła mu tej łatwości, z jaką zasnął. Poza tym czuła się źle. To cena za u d a w a n i e , za kilka g r a m ó w wypitej wódki, za usilną wal kę o p r z y n a l e ż n o ś ć do świata zdrowych - pomyślała. Łazienka... Gdzie ja ją teraz po nocy znajdę? - zastanawiała się, nie chętnie opuszczając ciepły śpiwór. Drzwi l e k k o skrzypnęły i wysunęła się cicho na korytarz. Zatrzymała się przy s c h o d a c h prowadzących na dół i trzeźwym spojrzeniem ogarnęła roztaczające się u jej stóp pobojowisko. Cholera, co ja tu robię - pomyślała r o z b a w i o n a . - Przydałby się ra czej w s p ó ł c z e s n y Wyspiański: mieszczanie i c h ł o p i w jednej pigułce, na ród u ś p i o n y jak po LSD, jest i chochoł... - Spojrzała w o w a l n e lustro i za śmiała się do siebie. Ruszyła w głąb salonu, a n a s t ę p n i e wśliznęła się do łazienki. Przekręciwszy kontakt, zamarła. Z głębi wnętrza, jak w mister nym horrorze, patrzyły na nią dwie pary oczu. Stała o b e z w ł a d n i o n a sce ną, która nabierała sensu d o p i e r o teraz, w świetle ostrej jarzeniówki, bi jącej po twarzy... Pierwsze oczy, oczy Węgrowskiego, były już spokojne i cyniczne, z b l a z o w a n e , trochę z m ę c z o n e , ale obojętne. Jak patrzyły przed chwilą, t e g o Marta nie pamiętała. Ale zapamiętała te drugie, roze72 brane z fałszu, zupełnie nagie oczy. O b n a ż o n e tak s a m o d o s a d n i e jak piękne piersi, na których w tej chwili spoczywała dłoń Węgrowskiego. To były oczy Majki: błagające, ale też wyzywające, oczy... głodnej kotki, w których widać było przerażenie. Światło zgasło. Marta myła zęby z taką energią, jakby ostatnio robiła to rok temu. Pa trząc w lustrzane odbicie, myślała o tym, że profesor położyłby ją dzisiaj na intensywnej terapii i powiedział: „Droga pani Marto, niestety, tego się spodziewałem. Pani właśnie nas opuszcza..." Makijaż robiła długo i starannie. Nie jestem w najgorszej sytuacji pocieszała się przed lustrem - Inni muszą więcej maskować i bardziej udawać. - Nieźle sobie wczoraj d a ł a ś - J o l k a patrzyła na Martę krytycznie, ale z rzadkim u niej u ś m i e c h e m sympatii. - A dałam - zgodziła się o c h o c z o Marta, sięgając po szklankę soku. Postanowiła za wszelką c e n ę uratować ten dzień. W drzwiach prawie zderzyła się z Majką. Nie mogła uciec przed jej niemym spojrzeniem. Prośbą? Krzykiem? Zapytała ją o papierosa, żeby cokolwiek powiedzieć. Szymon już wyciągał p a c z k ę w jej stronę. - Majka nie pali - wyjaśnił. - Zabroniłem. 1 dziwię się Adamowi, że znosi w d o m u takiego kopciucha. Majka otarła się o Kordeja przymilnym spojrzeniem, a gdy odeszła, pozostał po niej odcień łagodności na dobrodusznym obliczu Szymona. 1 Marcie zrobiło się przykro. Przykro i wstyd. Za nich wszystkich, ale nie tylko za nich. Było jej wstyd za siebie, za tamtą noc, gdy Adam wszedł do ogrodowej altany. A ona, w tamtą noc, była z mężczyzną, który na imię miał Robert... chyba Robert. Więc gdy Adam wszedł, Marta wiedziała, że wie. W dodatku wiedział o niej to najgorsze. Musiał dostrzec jej zwierzę ce pragnienie, bo pragnęła tego, jak tylko można pragnąć najbardziej. Kiedy miałam wszystko, nie miałam nic. Teraz, gdy nie jest mi d a n e mieć, wiem, co znaczy wszystko - myślała gorzko, zapatrzona w rozmy73 ty brzeg jeziora. Parada życiowych g ł u p c ó w . Nieświadomi swych kro ków, n i e p e w n i e balansują na twardym gruncie. Wieczna zabawa w ,.piekło-niebo", ciuciubabka na wierzchołku góry lodowej. Dzieci grzechu... A ja... - poszukała właściwych słów - ja im tego zazdroszczę, bo sama nie m a m już czasu. Ani nawet szansy, żeby w d r a p a ć się na tę górę i krzyknąć: „W tym szaleństwie jest metoda!" I spaść, choćby na d n o sza leństwa i c h o ć b y po to, żeby m ó c się jeszcze raz pozbierać. W czasie gdy Adam pakował śpiwory i doprowadzał do ładu pokój, Marta podążała o b o k Szymona wąską zieleniejącą ścieżką, ciągnącą się ka pryśnie między lasem a jeziorem. Szli wolno, nie męcząc się rozmową i wzajemną obecnością. Usiedli na pniu zwalonego drzewa, którego stary konar przytłaczał rachityczne suche zarośla leśnej dróżki, a nie istniejąca korona, niegdyś okazała i bujna, spoczywała w wodnej, mętnej mogile. - Zobacz, jak głupio umarło. - Marta p o k l e p a ł a zdrową jeszcze ko rę pnia. - J a k b y nie mogło się z d e c y d o w a ć , po której zostać stronie: zie mi czy w o d y , któremu z żywiołów o d d a ć się w pośmiertne władanie... - Ładnie to powiedziałaś - pochwalił Szymon. - Nawet głupi archi tekt od razu wie, że jest na spacerze z pisarką. - Skoro tak, d o d a m : z głupią pisarką. Z taką, która, jak większość twoich znajomych, nie m o ż e pojąć f e n o m e n u cierpliwości, z jaką zno sisz t o w a r z y s t w o Węgrowskiego, jego uszczypliwość. - I z n o w u ładnie rzecz całą nazwałaś - zaśmiał się cicho Kordej. Powiedziałaś „uszczypliwość", myśląc: „chamstwo". - Zaśmiał się z sa tysfakcją i jasnym wzrokiem objął p o w a ż n ą twarz Marty. - Masz rację. Moja o d p o r n o ś ć na Michała m o ż e dziwić, bulwersować, ale tylko dlate go, że nikt nie wie, w jakich okolicznościach p o z n a ł e m Węgrowskiego, bo n i k o m u o tym nie mówię. On zresztą też nie. Widzisz ten cypel wbi jający się w jezioro? Tam dalej, za k ę p ą tych starych lip? - Szymon mach nął ręką w kierunku odległego, p r a w e g o brzegu. - Tam zawsze kąpali śmy się latem, bo piasek był najbardziej żółty i ze starego p o m o s t u 74 można było skakać na główkę. A zimą... - Szymon nie patrzył na Martę. Mówił do siebie, szukał w sobie tego wspomnienia przesiąkniętego chłopięcym czarem jeszcze teraz, po tylu latach. - ... Zimą przychodzi liśmy na łyżwy. Przykręcało się je do butów, kaloszy, co tam kto na no gach miał, specjalnymi śrubami, które starsi chłopcy robili u kowala Świerka. No i po lodzie ślizgaliśmy się z tym samym szaleństwem, póki c z e r w o n e od mrozu łapy wytrzymywały w parcianych kieszeniach, a zimno nie zaczęło palić do bólu... Ojciec węgrowskiego b a r d z o o mnie dbał. Pomagałem najpierw na ich gospodarstwie. To nie było takie zwy czajne wiejskie g o s p o d a r s t w o . Mieli d u ż e stajnie, p e ł n o koni, które sta ry sprzedawał i na których się znał. Lubiłem te konie. P o m a g a ł e m za dar m o , ale zawsze coś się od Węgrowskich przyniosło do d o m u . Szkoła była jedna. Choć p ó ź n o m n i e zapisali, tak się zaparłem do nauki, że mu sieli mnie przenieść do wyższej klasy. Michał był zdolny, ale leniwy. Matmy nie umiał, więc mu tłumaczyłem. No i z n o w u Węgrowski jakoś tam o mnie dbał. To był dobry, spokojny człowiek. Ale Michała wycho wywała matka... Gdybyś ją widziała! - Zaśmiał się na myśl o czymś, co wyłoniło się w jego pamięci, a dla Marty pozostało n i e d o s t ę p n e . - O n a była jak z portretu. Tu wieś, konie, smród łajna, a Węgrowska w pięknej sukni, śmiertelnie blada wyłaniała się zza o b ó r jak zraniona heroina, nie spokojna zawsze i p o d e k s c y t o w a n a . Ładna to była kobieta, ale nosiła w sobie jakiś smutek. W ogóle nie było w niej życia. Zamiast zawołać sy na, mówiła tylko zdumiona faktem, że go ma: „Michale? Michale"? Do piero kiedyś, już po wielu latach dowiedziałem się, że była morfinistką, że kosztowała Węgrowskiego majątek, ale to już inna historia. - Zamilkł. Marta patrzyła na jego otwartą, milą twarz z wielką sympatią. - Kiedyś, zimą, poszliśmy na ryby. Cypel był zmrożony jak kamień, a na lodzie więcej przerębli, niż płotek w jeziorze. Do dzisiaj nie wiem, jak to się stało. Byłem silny, więc to ja powiększałem otwór, przy którym najlepiej brało. I nagle cisza. Widziałem tylko nogi. Nogi uciekających c h ł o p a k ó w i wydawało mi się, że całe jezioro gdzieś się zapada, a jak 75 otworzyłem oczy, nie było już tego nieba, co przed chwilą tkwiło n a d e mną i tego dnia, który zapowiadał d o b r y polów. Tylko Michał został. Nie bał się. Wrzeszczał i ciągnął mnie za rękę, którą uchwycił w tym jednym jedynym m o m e n c i e nadziei. Nabrałem wtedy powietrza. Do dzisiaj nie wiem, jak wydostaliśmy się na brzeg. Leżeliśmy tam zasapani, zmęcze ni. Jak dwaj polarni badacze, którzy odkryli n o w ą p r a w d ę o sobie i o ży ciu. On nigdy o tym nie mówił. Nie powiedział ani słowa, jakby to była tylko nasza sprawa. I tak już zostało. Od tamtej pory zawsze myślałem i myślę o nim jak o przyjacielu. 1 to wszystko. Teraz ja mu p o m a g a m . Wy ciągam go co chwila z życiowych l o d ó w i topieli. Dobrze mi z tym. Nie chciałbym, żeby cierpiał. W takiej jednej sekundzie lęku, kiedy tracisz życie, nabierasz o nim dostatecznej wiedzy. Wiedzy, której nie mają ci, co nigdy nie leżeli p o d lodem. I już wiesz, jak daleko m o ż e sięgać wdzięczność, ale żeby to pojąć, trzeba tam być, bliżej dna niż... - Szy m o n rozejrzał się w o k ó ł i nie dokończył. - Niestety, świetnie to rozumiem. - Marta zapatrzyła się na niknące słońce. - J a też teraz leżę p o d lodem, Szymon... - odpowiedziała cicho, ale wyraźnie na jego zdziwione spojrzenie. - Już od roku. A od miesią ca wiem, że lód będzie grubiał i że nie znajdzie się żaden Węgrowski, który wyciągnie rękę... - O czym ty mówisz, Marta? - O n o w o t w o r z e . O tym, że za p ó ź n o rozpoczęłam z nim walkę i że przegrywam na własną prośbę. Przypuszczam, że postawiłam cię tym zwierzeniem w kłopotliwej sytuacji, ale to jest c e n a przyjaźni, o czym starałeś się mnie p r z e k o n a ć . Szymon przytulił ją m o c n o i milczał. - Czy p o w i n i e n e m coś powiedzieć, o coś zapytać? - wyszeptał za troskany. - Nie. - Marta objęła go lekko i uścisnęła wielką, niezgrabną rękę. Nie, Szymon. Tak jest d o b r z e . 76 Warszawa przywitała ich paradą świateł. W powietrzu unosił się oziębiony n a d c h o d z ą c ą nocą skwar ciasnych ulic, wciąż jeszcze prze pełnionych tłumem niedzielnych spacerowiczów. - Co powiesz o dobrym piwie? Może wyrwiemy się gdzieś na parę minut? Taka ładna niedziela... Adam jechał w o l n o , poddając się atmosferze letniego wieczoru. Jak by p r o w o k o w a ł go uliczny ruch i przyciągały obiecujące półmroki, w których skrywały się parasole małych, o g r o d o w y c h knajpek. - Spałeś cale p o p o ł u d n i e i wyglądasz jak m ł o d y bóg, a ja? - W gło sie Marty zaczaiła się jakaś cicha pretensja. - Nie patrzę w lusterko, bo wiem, k o g o w nim zobaczę, starą, zmęczoną kobietę albo jak wolisz: ko bietę bez jutra. Nie wymagaj o d e mnie poświęceń p o n a d siły. Nie chcę już dzisiaj udawać... - Udawać? - zdziwił się. - A sądziłeś, że tego nie robię? Widać rola energicznej żony, upojo nej drugą młodością, leży w mojej dramatycznej naturze... Ale każdy spektakl kiedyś musi się skończyć. Ukłony i owacje już były. Teraz chcę jak najprędzej znaleźć się w łóżku. Romantyzm letniego wieczoru rozmył się nagle w świetle reflekto rów. Adam też poczuł się zmęczony. Zawstydził się. Zauważył, że od czasu c h o r o b y Marty wzrosła przerażająco jego witalność. Jakby jej sła bość pobudzała jego u ś p i o n e potrzeby. Czul się nieprzyzwoicie silny, dominujący. Momentami zdawało mu się, że d o p i e r o teraz budzi się w nim mężczyzna. Bronił się przed tym zagrożeniem dla nich obojga. Wyciszał swoje fantazje, ale nie mógł im zaprzeczyć. Nie mógł uwolnić się od myśli, że gdy Marta gaśnie i chowa się p o d kloszem domowej ci szy, w nim zaczyna płonąć światło. Budzi się potrzeba życia, nocy, ko biet... I jeszcze coś. Ta nieprzyzwoita ciekawość, zanurzająca się jak pe ryskop w głąb ludzkiej bezwstydności, którą przecież dotąd się brzydził. Tak - myślał, lawirując bezpiecznie między pędzącymi samochoda mi. - Nadszedł moment rozliczeń. Ona udaje ciepłe, czułe kociątko. Ja - 77 porządnego faceta. Ona jest kocicą. Ja - tygrysem, o którego istnieniu nikt nie wie. Szkoda, że nie c h c e znać prawdy... Nigdy zresztą nie chciała. Wo lała szukać bestii w obcych lasach, a we mnie widzieć tylko k u p ę oswo jonego mięsa, miłośnie zapatrzonego w swą panią. Zwykłego burego ko ta, mruczącego idiotyczne kołysanki o szczęściu. Dobrze, że przynajmniej w myślach jestem taki waleczny. - Uśmiechnął się do swej małżeńskiej odwagi i spojrzał na Martę. Wyglądała fatalnie i poczuł się jak zdrajca. - Co powiedziałabyś na kolację do łóżka? Postanowił wrócić na jej kolana jak oswojony kocur. - Czasami masz d o b r e pomysły - odrzekła, walcząc z ziewaniem. Ten jest prawie tak dobry, jak w y b ó r żony. Przymrużyła dziecinnie oczy i pomyślała z ulgą, że przynajmniej te go faktu nigdy nie zmieni żadna diagnoza. Na zawsze już p o z o s t a n i e żo ną Adama. I gdyby b a r d z o chciał, mogłaby także przynosić mu kolacje do łóżka. Zdziwiła się tylko, że nigdy p r z e d t e m o tym nie pomyślała. - Będziesz jeszcze czytała? - Adam sięgnął po n o w y a l b u m Gdańska, podciągając kołdrę tak wysoko, że palce jego stóp wyłoniły się z ciepłe go okrycia i Marta pomyślała o nich z czułością, że musi im być zimno. - Nie. Poleżę sobie. Zwinęła się w kłębek. Dotknęła palcami chorej piersi, ale skarciła się za ten gest. Ułożyła się tak, aby widzieć profil czytającego męża. Obser w o w a ł a go s p o d p r z y m r u ż o n y c h p o w i e k i p r ó b o w a ł a ocenić, czy to właściwy m o m e n t na u p o r z ą d k o w a n i e swej wiedzy o Adamie. Sam pomysł dowodził n o w e g o rodzaju słabości. Bo czy kiedykol wiek przedtem Adam zasługiwał na tyle zainteresowania? Zazdrość w ich małżeństwie była jednokierunkowa. Troska też. Gdyby Marta próbowa ła wnikać w te u p o r z ą d k o w a n e zasady ruchu małżeńskiego, bez wątpie nia doszłoby do kolizji. Ale dzisiaj... Dzisiaj wiedziała, że ma tylko jego. No, m o ż e niezupełnie tak. Dojrzała do przekonania, że najlepiej mieć właśnie Adama, i w tym wyrażała się zasadnicza różnica pomiędzy „kie78 dyś" a „dziś" ich małżeństwa. Najlepiej byłoby do tego „kiedyś" w ogóle nie wracać. Tym bardziej że powroty prowadziły przez las grzechów głównych Marty, a spacer po takim lesie, każda zjawa czy upiór z prze szłości osaczały ją bolesnym poczuciem winy. Ale była kobietą. Skłonną cierpieć, rozdrapywać własne rany, przeżyć upokorzenie. I wiedzieć. Potrzeba tej złej, nikomu niepotrzebnej wiedzy nurtowała ją ze szczególnym niepokojem od wczoraj. Bo d o p i e r o w łazience Kordeja uświadomiła sobie, z jaką łatwością i o c h o t ą ludzie są skłonni ryzyko w a ć wszystko. A potem, na spacerze, doszła do wniosku, że całe życie jest jak zamarznięte jezioro, po którym tańczy się w szalonym zapomnie niu. Ten cienki lód wyzwala wielkie poświęcenia i wielkie świństwa. Heroizm i u p a d e k . Ale zawsze coś, co ma p o s m a k niebezpiecznej przy gody. Z A d a m e m mogło być p o d o b n i e . Patrzyła teraz na niego badawczo, próbując odgadnąć, co przed nią ukrywa. A m o ż e nie ukrywa, tylko milczy, bo nikt nie pyta? - Adam, czy ty mnie zdradziłeś? Milczał. Zamknął tylko oczy. - Pytasz o prawdziwą zdradę? Poczuła się nagle niezdolna do prowadzenia dalszej rozmowy. - Chodzi o zdradę. Klasyczną. Ty i o n a . Nie ma chyba nieprawdzi wych zdrad... Znowu zapadła cisza i Marta zrozumiała, co czuł Adam, ilekroć sama przynosiła taką ciszę. Ciekawe, czy dla Adama ta cisza też oznaczała jakieś zapachy, dotyki, jakiś szept... Namiętność wzbierającą poczuciem nieza spokojonego głodu, potrzebą brnięcia w cudze ciało aż do bólu, do niepo trzebnych słów o miłości, które same wymykały się wilgotnym ustom... Tak. Dla Adama ta cisza oznaczała to s a m o . - Spotykałem się z pewną... dziewczyną - odpowiedział cicho. - Za drugim razem poszliśmy do łóżka. - I jak było? - Tylko Marcie w y d a w a ł o się, że pytanie zadała niefra sobliwie, jak przystało na nowoczesną żonę. Adam przyjął milczeniem 79 ten najkrótszy manifest bólu. Bezbronny w o b e c niego i zły, że korzysta z okazji, by zrzucić dręczący go ciężar właśnie teraz, gdy Marta przesta ła być jego przeciwnikiem. Zapatrzył się w tamte wieczory. Nie szukał w nich usprawiedliwie nia. Nie musiał. Szukał w s p o m n i e n i a delikatnej, inteligentnej kobiety, od której z trudem odrywał się nad ranem. - Nie było źle - odrzekł bezdźwięcznie, trochę złamanym głosem. W milczeniu b e z r a d n i e wzruszył ramionami. - O p o w i e d z o niej - zażądała. Przez m o m e n t p o c z u ł się nieswojo. Jakby rozmawiał z cieniem Mar ty. Dlaczego o to wszystko nie zapytała go wtedy, gdy oszalała na punk cie trochę b r u d n e g o , b e z c z e l n e g o studenta. Dlaczego rozlicza go dzisiaj z tych kilku chwil, dzięki którym przetrwał pobyt w piekle? - J a k a była? - Zamyślił się. - Inteligentna, delikatna... Dobra - dodał niechętnie. - Kochałeś ją? - Nie. Nie potrafiłem. I dlatego cierpiałem. - A gdybyś potrafił? - Szept Marty ciął jak sztylet stare rany. - Chciałem - przyznał. - Ale k o c h a ł e m ciebie. - Po chwili odezwał się nieswoim głosem, spoglądając na Martę z o b c y m , dziwnym smut kiem w oczach. - N ę d z n e to pocieszenie, prawda? - Delikatnie dotknął jej twarzy. - Szukałem zemsty, męskiej satysfakcji, k o g o ś bliskiego, wszystkiego jednocześnie. Znalazłem nad r a n e m rozczarowaną kobie tę, która z przyjaznym u ś m i e c h e m poradziła mi psychoanalityka i seler. Nie wiem, dlaczego seler. Może seler p o b u d z a do uczuć? Zawstydziłem się i... uciekłem... Ale, przyznaję, tęskniłem do niej. - Z n a m ją? - Nie. Jest k o n s e r w a t o r e m zabytków. Byliśmy razem na sympozjum. Kiedyś p r z y p a d k o w o s p o t k a ł e m ją w miejscu p o z b a w i o n y m choćby cie nia romantyzmu. To był warsztat s a m o c h o d o w y . - A ja? Gdzie ja w ó w c z a s byłam? W Paryżu? 80 - Nie. Nie w Paryżu i nie ze mną. Po prostu ciebie nie było. Przez ty dzień, miesiąc, potem dwa. Chciałaś o d e mnie odejść, pamiętasz? Przycho dziłaś do d o m u tylko po notatki. I ciuchy. Patrzyłaś na mnie, jak patrzy się na ścianę, którą trzeba wybić do ostatniej cegły, żeby powiększyć komfort. Zapytał, czy to pamięta... Ileż by dała, żeby zapomnieć... Żadna ko bieta nie zapomni p o d o b n e g o błędu. Raz w życiu zwariowała. Pozwoliła zasnąć kociemu instynktowi i o mały włos nie przypłaciła tego całą przy szłością, utratą resztki godności, rodziny i h o n o r u . Dla zwykłego dupka... To był jeszcze student. Wprawdzie kończył dziennikarstwo, ale był gówniarzem i tego faktu nigdy nie da się usunąć z rodzinnej kroniki. My ślała, że tak wygląda prawdziwe uczucie. Nie potrafiła bez niego żyć. Bła gała. Błagała? Żebrała wtedy o miłość w obskurnej, wynajętej kawalerce. Próbowała mu gotować. Czekała p o d uniwersytetem, gdy kończył zaję cia i śledziła go, robiąc potem awantury o rude i czarne dziewczyny, które wysypywały się za nim z uczelni. Nie chciała wierzyć, że to koleżanki. I o długonogie blondynki, poklepywane poufale przy pożegnaniu. Stała za murem, za drzewem. Spięta i czujna. Gotowa do skoku. Kto wie, jaki byłby koniec tej sprawy, gdyby po kolejnej scenie zazdrości, po łzach i gorących słowach przeprosin, nie uderzył jej w twarz. Nad ra n e m . Raz, a p o t e m drugi. I jeszcze raz. Tamtego dnia wróciła i lizała swoje rany, zamknięta przed światem, a Adam przynosił jej mleko. Jak kotce, c u d e m odnalezionej w m i n a c h piramidy, po której nie przetrwał nawet fundament. - To boli, prawda? Bardzo boli. - Adam patrzył na nią spod przy mkniętych powiek. - Chyba coś o tym w i e m - westchnął z goryczą. Poszedłem wtedy z tą kobietą, żeby... umieć wybaczyć tobie. Bo ilekroć cierpiałem, przypominałem sobie mój grzech. To nauczyło mnie p o k o ry i nie tylko... Prędzej od ciebie dowiedziałem się, kogo kocham. Przy znaję, żałowałem, że właśnie ciebie. P o t e m nie musiałem już tego sprawdzać. - Zamilkł i głośno przełknął ślinę. A wtedy ujrzał nad sobą Martę, jej twarz. Zapłakaną i uśmiechniętą. 4 — Głodna kotka 81 - Boli jak diabli - wyszeptała - ale już nigdy nie będzie bolało. Ani ciebie, ani mnie. - Dziękuję - o d s z e p n ą ł uszczęśliwiony, że o n a stara się ratować tę noc, o d n a l e ź ć to, co razem z jego s ł o w a m i uciekło otwartym o k n e m . - Wiesz, o czym pomyślałem? Pomyślałem, że warto było iść z tą kobietą. C h o ć b y dlatego, żeby teraz przeżyć radość twojego przebaczenia. Bo to jest, Marto, szczególna r a d o ś ć . Tak jak przeba czenie jest s a m o w sobie wyjątkowym u c z u c i e m . Najbardziej wysu b l i m o w a n y m o d c i e n i e m miłości. Mógłbym się za to z a k o c h a ć dzisiaj w tobie od n o w a . Przytulił ją, delikatnie. Tydzień w y d a w a ł się Marcie za krótki. Jakby go nie było. Nie zrobi ła nic z z a p l a n o w a n y c h rzeczy. Poszła jedynie na badania, ale wróciła po nich p r z y g n ę b i o n a i zła. Od dłuższego czasu spała fatalnie i nie mo gła u s u n ą ć c i e m n y c h sińców p o d oczami. Poza tym - schudła. Wchodziła na w a g ę co drugi dzień. Ubrana. Bez tego d r o b n e g o oszustwa nie ośmieliłaby się śledzić złośliwej strzałki. Coraz bardziej za wiedziona s p a d k i e m wagi, w p a d a ł a do kuchni z silnym postanowie niem walki o o d z y s k a n i e bolesnych strat. Wyciągała najbardziej ape tyczne kąski, ale po chwili pozostawiała je na stole, zaledwie nadgryzione, i z n i e c h ę c o n a wracała na swoje stanowisko p o d o k n e m al bo na materac. Nie mogła nic przełknąć. Nie mogła myśleć o jedzeniu bez wstrętu i smutniała na w s p o m n i e n i e czasów, gdy wszyscy z zazdro ścią konfrontowali jej apetyt z nieskazitelną figurą. Granitowa kotka stała o b o k komputera. Marta siadała przy nim, ale nie miała odwagi spojrzeć na pusty ekran. Patrzyła na kotkę. Milczącą i wyniosłą, która zastygła na zawsze w kamiennej d u m i e . Nie odbierała telefonów. Do Adama dzwoniła sama, a Olga nie mia ła zwyczaju w y d z w a n i a ć do d o m u . Któregoś dnia Adam wniósł paczkę. 82 - Wracani z poczty! - krzyczał od progu. - Tu jest coś dla ciebie, ja kaś przesyłka! Z zainteresowaniem oglądała karton. Nigdy nie dostawała paczek. Zwłaszcza z Warszawy. Ta miała wyraźną pieczątkę stołecznego urzędu p o c z t o w e g o . Nie była ani lekka, ani ciężka i informowała krzykliwym napisem, że trzeba obchodzić się z nią ostrożnie. Zostawiła paczkę. Nie chciała tak szybko rozstać się z czymś, co p o zwoliło jej o d e r w a ć się od codzienności. - Będziemy zgadywać, co jest w środku, a wieczorem sprawdzimy, kto miał rację - zadecydowała w e s o ł o . - Albo nie sprawdzimy, jeżeli to wybuchnie. Przypuszczam, że do stałaś b o m b k ę od koła różańcowego za scenę miłosną w „Kochanku pa ni M." - śmiał się Adam, zdziwiony tym nagłym p o w r o t e m d o b r e g o hu moru Marty. D a w n o jej nie widział tak ożywionej. Od p e w n e g o czasu Marta przestała nawet wyglądać o k n e m . Tak jakby twierdza, której w dzień strzegła zatroskana Maryjka, a nocą patentowy zamek z najlep szymi referencjami, miała pozostać jedynym miejscem w jej nowym, peł nym niepokoju życiu. I nagle ten szary, p a k u n k o w y papier zwiastujący istnienie zewnętrz n e g o świata ucieszył jego żonę, a nawet obudził pierwsze od dawna pra gnienie, aby zajrzeć i sprawdzić, co oferuje jej anonimowy dobroczyńca lub wróg, bo Marta stała się nagle ciekawa, nieufna i niecierpliwa, czyli taka, jaką w istocie była, jaką poznał na krótkiej prywatce, która dla oboj ga trwała dłużej, niż żywot tanich płyt z rockandrollowymi kawałkami. Paczka pozostała w korytarzu. Marta przechodziła o b o k niej pod byle pretekstem i zanurzała w nią oczy, jakby chciała prześwietlić nimi zawartość szarego kartonu. Wreszcie Adam znalazł nożyczki. Położył je na stole ze znaczącym uśmiechem. - Będzie rozsądniej, jak rozpakujesz to w gabinecie. Na wypadek, gdyby ten czarujący blondyn z „Życia" wysłał ci n o w ą kolekcję miłosnej 83 bielizny... Mogłaby mi się nie p o d o b a ć - wyjaśnił żartobliwie i powrócił do gazety. Zręcznie przekroiła sznurki. Mocowała się ze sztywnym opakowa niem. W k o ń c u zajrzała do środka. Jeszcze nie wszystko było jasne. D o p i e r o gdy delikatnie wyjęła niewielkie popiersie, miniaturę dobrze jej znanej amazonki, podniosła głowę znad paczki i zawołała Adama. - Dostałam piękny prezent. Zobacz. To a m a z o n k a . - J a k a a m a z o n k a ? - A d a m z p o d z i w e m wpatrywał się w rzeźbiarskie arcydzieło. - Amazonki mają jedną pierś. Marta jeszcze raz przyjrzała się popiersiu. Miał rację. Rzeźbie nie brakowało żadnego anatomicznego szczegółu. Pomniejszona do rozmiaru pokojowej ozdoby, figurka zachowała zapa miętaną twarz oryginału, którą Marta tak lubiła za biel i smutek. Ale artysta-magik, z a p e w n e z żalu i współczucia, a m o ż e kierowany miłością, przy wrócił jej utraconą kobiecość. Jakby chciał powiedzieć Marcie, że wszystko jest możliwe, że nic nie dzieje się w ostateczności, jeżeli dzieje się tu i teraz... Zamknęła oczy i zobaczyła twarz Jacka, zadowoloną z pięknego podstępu, z tego wdarcia się do jej twierdzy rozpaczy i beznadziei. Roześmiała się gło śno i Adam wyłowił z tego śmiechu dźwięczne nutki szczęścia. - No, no - powiedział, kręcąc głową z n i e d o w i e r z a n i e m . - Nigdy nie sądziłem, że kawałek p i ę k n e g o gipsu, w postaci niezłej kobietki stano wi r ó w n o w a r t o ś ć brylantowej kolii! - Zaraz, zaraz, Marta... - odkrył na gle ze zdziwieniem - Zobacz! O n a jest p o d o b n a do ciebie! Marta śmiała się jeszcze, ale już ciszej i p r z e z ten śmiech, szczery i prosty, Adam usłyszał zapewnienie, że nie o n a była modelką, czego bardzo, b a r d z o żałuje. W gabinecie kosmetycznym na ceratowym łóżku, silnie nagrzewa nym lampami, leżało się Marcie niewygodnie. Paliła ją twarz, szczelnie teraz zasłonięta białą strukturą maseczki i rozgrzewana do temperatur, które źle wpływały na jej samopoczucie. Marta odliczała więc do stu, 84 obiecując sobie, że przy kolejnym przekroczeniu tej granicy pojawi się pani Anna i uwolni ją od d o b r o w o l n e g o cierpienia. O pani Annie myśla ła tak, jak się myśli o aniele z nakrochmalonymi skrzydłami. Dużym, do brotliwym, przelatującym nad przepaścią z gromadą dzieci uwięzionych p o d obiema pachami. Pani Anna jednak nie nadchodziła, a Marta miała wrażenie, że jej twarz, kawałek po kawałku, rozpuszcza się p o d masecz ką. Że skóra mięknie i rozpływa się wolno, niczym pergamin na rozża rzonych węglach albo jak słonina, potrząsana ręką matki na starej wypa lonej patelni. P o t e m zobaczyła przyjazny uśmiech. Pojawił się p o d p o w i e k a m i ukrytymi ciasno za warstwą m o c n o przylegających płatków ligniny. 1 Marcie przypomniał się stary dentysta, mieszkający o b o k ulicy jej dzie ciństwa, w poniemieckiej willi po doktorze Mullerze, tym samym, o którym było głośno w miasteczku, bo p o n o ć zabili go Rosjanie. Marta lubiła dentystę i myśl o nim kojąco wpływała na obolałą gło wę, unieruchomioną warstwą aloesów. Dentysta przyjechał z Bydgoszczy. Nikt nie wiedział, gdzie przedtem leczył zęby i komu pomagał pozbyć się spróchniałych szkieletów korzeni. Przyjmował w starym ośrodku zdrowia. Pojawiał się w nim rano. Zawsze z psem. Nosił melonik. Rudego spaniela odziedziczył po narzeczonej, która, jak się później okazało, uciekając z jakimś wojskowym, zapomniała lub nie chciała zabrać zwierzęcia. Zostawiła go, podobnie jak dentystę, w dwupokojowym mieszkaniu w Bydgoszczy. Marta znała te szczegóły od matki. Ta z kolei od pani Aurelki, sprzątającej w gabinecie doktora. Gdy Marta wychodziła z d o m u do szkoły, często już spóźniona, d o strzegała czarną, niską sylwetkę zatrzymującą się, ilekroć wymagała te go psia potrzeba. Biegła zwykle szybko i gdy znalazła się na linii melo nika, stary dentysta odwracał g ł o w ę w jej stronę i spoglądał na nią przyjaźnie. Ona dygała, mówiąc niewyraźnie „eń dobry", a on dotykał palcami s w e g o melonika, jakby chciał go uchylić przed prawdziwą da mą. 1 wówczas się uśmiechał. Tym jedynym w swoim rodzaju, dziwnym 85 uśmiechem, p e ł n y m dobroci dla całego świata, a po chwili odpowiadał: „Witam uroczą sąsiadeczkę. Życzę miłego dnia". Marta biegła dalej, ale po tym spotkaniu wypełniała ją nieodmiennie ta sama dziecinna nienawiść do narzeczonej z Bydgoszczy i ciepła sym patia dla doktora, obejmująca również siusiającego z rozmysłem spanie la. Nigdy przedtem, a m o ż e i potem, nikt tak się do niej nie uśmiechał i nie witał jej tak pięknie. Zastanawiała się nawet, jak stary dentysta usu wa zęby. Wydawało jej się, że zadawanie ludziom bólu leżało poza gra nicą jego psychicznych możliwości i p o z o s t a w a ł o w sprzeczności z po g o d n ą naturą dentysty. Pamiętała też pogrzeb. Któregoś z i m o w e g o dnia miasteczko obiegła sensacyjna wiadomość, że się powiesił. Okazało się to nieprawdą. Jeszcze jedną krzywdą, jaką ludzie wyrządzili dentyście, bo powiesić się w m a ł y m miasteczku było g r z e c h e m szczególnie długo p i e l ę g n o w a n y m w pamięci p o t o m n y c h . Pani Aurelka o p o w i a d a ł a ze szczegółami, jak księgowa z ośrodka zdrowia znalazła m a r t w e g o dentystę. Leżał o b o k roztrzaskanych skrzy piec na p o d ł o d z e willi Mullera, a o b o k niego w a r o w a ł pies. Ten pies nie pozwalał n i k o m u podejść do dentysty. A w o c z a c h p o n o ć też miał śmierć. Musiał ją mieć, bo nawet nie trzeba było go usypiać. Marta szła na k o ń c u krótkiego k o n d u k t u i niosła o g r o d o w e róże. Że gnała pierwszego mężczyznę, który obudził w niej d a m ę . Żegnała sta rego przyjaciela, k t ó r e m u nie zdążyła powiedzieć, jak b a r d z o był jej bli ski i jak często zakradała się p o d o k n a jego willi, aby posłuchać rzewnych melodii, płynących z jego skrzypiec. Z tych melodii uwalnia ły się tęsknota i smutek. Wypadały z b a l k o n o w e g o o k n a willi w parko we krzaki i odnajdywały ukrytą tam Martę. Dobry i miły c z ł o w i e k . Wrażliwy i delikatny. Piękny człowiek... tak o nim pisała w s w o i m pamiętniku przez n a s t ę p n e lata, gdy leżąc już w łóżku słyszała p o s t ę k i w a n i a pijanego ojca, jego bełkot, spluwa nie do zlewu, aż w r e s z c i e rzężenie, świadczące o tym, że właśnie za snął. 86 Głos pani Anny sfrunął z oddali gorącym o d d e c h e m na o b n a ż o n e ramię Marty. - I już po cierpieniach - cieszyła się głośno, przesuwając p a r a w a n , aby ocenić rozmiar kosmetycznej egzekucji, bez skrupułów w y k o n a n e j na Marcie. - Bardzo ładnie, dobrze, prześlicznie - chwaliła swe osią gnięcia, w o l n o uwalniając kolejne partie twarzy spod maseczki. Biała kawa już czekała na Martę, przynaglając aromatem, ulatniają cym się z białej filiżanki. Spojrzała w lustro. - Dobrze - oceniła z z a d o w o l e n i e m i g o t o w a na kolejne tortury, tym razem lżejsze, położyła dłoń na alabastrowym stoliku. - Zdradziłaby pani starej znajomej swoją dietę. Tak pani schudła. Może nawet za bardzo, bo nigdy nie było pani zbyt dużo... - Nie ma żadnej diety, pani A n n o - o d p o w i e d z i a ł a Marta spokojnym, z r ó w n o w a ż o n y m t o n e m . - Tylko literackie zaległości. Pracuję w takim stresie, że nie s p o s ó b tyć... - Och, jak pani zazdroszczę! - Kosmetyczka z zacięciem m a n e w r o wała pilnikiem. - Bo ja, kochana pani Marto, nawet gdybym nie spała przez tydzień... Skarżący się na tuszę głos d o m i n o w a ! w ciszy gabinetu, zagłuszał szlochającą w radiu Whitney Houston i przemykał gdzieś o b o k Marty. Brzmiał jednostajną, niestrudzoną skargą, w którą Marta nie miała o c h o ty się zagłębiać. Grzecznie uśmiechnięta obserwowała z z a d o w o l e n i e m przeobrażenia, jakim ulegały jej paznokcie. Na ulicy cieplej niż pod lampą - pomyślała, szybko zmierzając w stronę centrum. Żegnana anielskim m a c h a n i e m ramion pani Anny, wycofywała się z salonu, jak u r a t o w a n e d u s z e opuszczają piekło. W p o śpiechu i z ulgą. Co dalej? - zastanowiła się, przystając na ruchliwym chodniku. - Kil ka nowych, niezłych łaszków, jakieś kosmetyki i prezenty. Najważniej sze są prezenty, bo nie m o ż e tam pojechać z niczym. Niech to będą dro biazgi, ale ładne, przemyślane. 87 Dla siostry i szwagra... Nic o nich nie wiedziała. Nie miała pojęcia, jak mieszkają, co lubią, w czym gustują. T r u d n o . Kupi to, z czego ucie szyłaby się sama. Z ich dziećmi sprawa jest prostsza... Chociaż nieko niecznie. Zabawki? Ciuchy? Książki? Najbezpieczniej byłoby kupić sło dycze, ale czy się ucieszą? Pozycja d o b r z e sytuowanej ciotki, która łaskawie zechciała po tylu latach być ciotką, do c z e g o ś zobowiązuje. Poza tym c o ś dla Krzysztofa. Zawsze pragnął tylko jej, a tego ofiarować nigdy mu nie mogła. Zdaje się, że ma ż o n ę . Od n i e d a w n a , od d w ó c h czy trzech lat. Więc także prezent dla żony. Koniecznie coś atrakcyjne go dla p a n i Krajniakowej. Da jej swoje książki, ale to za mało... Spojrzała na zegarek. Dzisiaj przypomniał jej o tym, że jest ważny i to był kolejny przyjemny akcent dnia. Ostatnio nie potrzebowała zegarka. Ciążył jej n a w e t jako przedmiot zbyt praktyczny i przypominający, że jej czas mierzony jest inaczej. Do spotkania z Adamem, na które umówili się w pobliskiej restau racji, p o z o s t a w a ł o jeszcze d u ż o czasu. Zanim zjedzą w s p ó l n y obiad, ona zdąży rozejrzeć się po sklepach. Kupi, co uzna za n i e z b ę d n e , a wątpli wości rozstrzygnie Adam. W sprawach z a k u p ó w mogła zawsze liczyć na jego cierpliwość. Poza tym d y s p o n o w a ł d w i e m a cechami, które dla niej pozostały n i e d o s t ę p n e : z d e c y d o w a n i e m i praktycznością. Dlaczego teraz, gdy wszystko wydaje się takie łatwe i proste, gdy jest czerwiec i w k r ó t c e zaczną się wakacje, o n a słabnie i traci siły? Nosi przy sobie tabletki i kartkę z grupą krwi. Właśnie teraz, gdy nareszcie przy stanęła i o d p o c z y w a , jak radził Adam, gdy z k a ż d y m podzieliłaby się s u k c e s e m i o d d a ł a wszystko... Na tę niesprawiedliwość Marta nie mogła znaleźć o d p o w i e d n i c h słów. Nie z n a m ich - myślała z b ó l e m - c h o ć jestem pisarką... - Niech p a n i przechodzi, zielone! - krzyknął jakiś dzieciak, który jej n i e p e w n o ś ć wziął za niezdecydowanie, a strach za o b a w ę przed auta mi nacierającymi na pasy z piskiem zdzieranych o p o n . 88 Robienie zakupów sprawiało Marcie przyjemność. A jednak po godzi nie bolały ją nogi. Po dwóch - również ręce, obciążone sporymi pakunka mi. W małej knajpce zamówiła sok pomarańczowy i sięgnęła do kupionej przed chwilą książki Olbartowskiej. Znała i ceniła Olbartowską, kobietę odważną w poglądach, niezwykle pracowitą, łączącą w swych utworach ta lent z niespotykaną erudycją. Być może z powodu tylu zalet nigdy nie mo gła polubić tego płodnego „babochłopa", jak zgryźliwie o niej myślała. Prze czytała wycinki recenzji na obwolucie. Zgromadzone tam pochwały ukłuły ją trochę i Marta musiała przyznać się przed sobą do zawodowej zazdrości. Spojrzała na tekst. Pierwsze zdanie zabrzmiało dobrze. Drugie jeszcze le piej. Z roztargnieniem odrzuciła książkę, ale wróciła do niej niemal natych miast, kontrolując spis treści. Zamyśliła się. Wystarczył rzut oka na ten ka wałek dobrej literackiej roboty, aby w domu uśmiercić „Kobietę grzechu". Nie mogę uśmiercić tego, czego nie ma - pomyślała rozgoryczona. - Dobrze, że nie włożyłam w tę powieść zbyt wiele pracy. Trzeba jeszcze raz rozważyć wszystko. Olbartowską zawsze czytało się dobrze, ale mnie też. - Wsunęła książkę do skórzanej torby. - Ją czytają mądrzy, ja jestem dla wszystkich. Tak kiedyś wybrałam... Albo musiałam wybrać - uzupełniła uczciwie w myślach. Bo tylko w myślach Marta uznawała przewagę innych. Postanowiła za wszelką c e n ę odzyskać humor. Zostawiła torby w szatni i weszła p e w n y m krokiem do najdroższego w tej okolicy buti ku. Właściciel z obsługą ukłonili jej się nisko i przyjaznym gestem zapro sili do wnętrza. - Nie pamiętam nawet, jak ich dzieci mają na imię, a ty wymagasz, żebym orientowała się w ich wieku. Wolno kończyli posiłek. - Mają przecież dwie córki i syna - wyliczał Adam. - Ewa już pracu je. Skończyła dwa lata temu technikum. Bartek jest mniej więcej w wie ku naszej Olgi, a Natalia, najmłodsza, chodzi do siódmej klasy. Chyba do siódmej - dodał p r ę d k o . Marta patrzyła z niedowierzaniem. 89 - Skąd to wszystko wiesz? - spytała cicho. - Skąd? Nie w i e m skąd. Z obliczeń, w których nigdy nie byłaś dobra - tłumaczył się n i e p e w n i e i pamiętając, że najlepszą formą obrony jest atak, o d p a r o w a ł : - Policzyłem pi razy drzwi, żebyś się nie wygłupiła z cukierkami. Nagle roześmiał się głośno. Tak d o n o ś n i e , że przyciągnął zacieka w i o n e spojrzenia od sąsiedniego stolika. - I c z e g o ryczysz? - strofowała go Marta, dziwnie z a d o w o l o n a z tej wiedzy Adama o swojej rodzinie. - Przestań. Nie widzę w tym nic śmie sznego. - Jak to nie? - upierał się Adam. - Wyobraziłem sobie właśnie, jak wręczasz Ewie torebkę cukierków, a o n a w ciąży, dostojna i wyższa od ciebie, dyga i m ó w i : „Dziękuję cioci". - To w c a l e nie jest śmieszne - o d p o w i e d z i a ł a p o w a ż n i e Marta, aby w tej samej chwili ulec zaraźliwej wesołości Adama, która zelektryzowa ła najbliższy stolik, a p o t e m n a s t ę p n e , wywołując na twarzach siedzą cych w o k ó ł ludzi uśmiech p e ł e n zrozumienia. Trzymali się za ręce, w o l n o mijając kolejne stoiska. Kiedyś często chodzili po sklepach, po bazarach i targowych halach, szukając cieka wych drobiazgów, które sprawiały, że ich mieszkanie miało swój niepo wtarzalny styl. P o d o b n i e było z m a ł ż e ń s t w e m . Na początku wymagało b e z u s t a n n y c h korekt i p o p r a w e k i nagle stało się p o d o b n e do mieszka nia: u m e b l o w a n e , g o t o w e . Zniechęcające do dekoratorskich zabiegów, bo p o r z ą d n e aż do mdłości. I w s p ó l n e w y p a d y do miasta, spacery, za kupy nagle straciły sens. D o p i e r o teraz obudził się w Marcie żal za uro kiem d a w n o minionych, pierwszych miesięcy małżeństwa. Z jaką rado ścią potrafili wtedy cieszyć się ze zdobytej cudem książki czy reprodukcji. Świętowali takie wydarzenia w przytulnych ciastkarniach. Zjadali w nich tony n a p o l e o n e k i serników wiedeńskich. A Marta za wsze jeszcze zamawiała rurkę z k r e m e m . Taką samą, jaką w dzieciń90 stwie kupowała za dwa złote u Miodka. Pan Miodek był właścicielem piekarni. Latem sprzedawał też lody w wafelkach. Ale Marta myśląc „u Miodka", widziała zawsze senną sprzedawczynię w białym czepku i brzuchy dobrze w y p i e c z o n e g o chleba. Nikt nie kojarzył nazwiska pie karza z nim samym. Określenie „u Miodka" odnosiło się b o w i e m wy łącznie do drewnianych półek pachnącymi pieczywem n a w e t wtedy, gdy świeciły pustką. - Dla Wandy wybrałbym sweter. Tego nigdy nie jest za wiele - mówił Adam, który w przeciwieństwie do żony nie spuszczał oka ze sklepo w y c h witryn. - Zobacz. Ten popielaty z warkoczami. Może być za ob szerny, w końcu to sweter. Gdy Marta posłusznie pakowała do parcianej torby piękny pulower, Adam przechadzał się już po stoisku ze sprzętem technicznym. - J e d z i e s z tam na dobrą sprawę po raz pierwszy. Kup J ó z k o w i apa rat fotograficzny. Spójrz, tamta Practika z z o o m e m jest niezła. Sam chciałbym ją dostać. Co o tym myślisz, k o c h a n i e ? - No, nie wiem... Trochę droga. Nadwerężę nasz budżet, a to tylko moja rodzina. - Nie tylko. Również moja - uciął Adam i poprosił o aparat. Oglądał go długo, starannie, jakby k u p o w a ł dla siebie. Wracali o zmierzchu. Marta wtuliła się w wygodny fotel i z przyjem nością myślała o minionym dniu. Była szczęśliwa i p o d n i e c o n a tym nie c o d z i e n n y m w y p a d e m . Wiozła w bagażniku piękne przeprosiny dla tych, których zawiodła. Odkryła w sobie nową niecierpliwość. Ach, gdy by mogła natychmiast podzielić te prezenty. Rozdać je wraz ze słowami skruchy, przeprosin, prośby o wybaczenie. I gdyby ci wszyscy, o których dzisiaj myślała, przyjęli ją bez potępienia i gniewu. Bez oczu zaokrąglonych zdumieniem i bez pytań. Najbardziej bała się pytań, bo prawdziwe odpowiedzi musiały boleć albo budzić złe w s p o m n i e n i a . Jak dobrze, że m a m Adama... - przemknęło jej przez głowę. W k o ń c u to dzięki niemu nie obróciłam mojego miasta w popiół. 91 Do starannie z a p l a n o w a n e g o wyjazdu zostały dwa dni. Życie Marty nabrało n o w y c h znaczeń. Kręciła się po d o m u , najczęściej przemierza jąc odległość między łazienką a g a r d e r o b ą . Tę odległość wypełniał mdły z a p a c h delikatnych perfum, a m o ż e mydła, i znaczyły w pośpiechu roz r z u c o n e ubrania lub puste wieszaki. Nigdy tak nie wyjeżdżałam - dziwiła się sama swoim kapryśnym de cyzjom w sprawie degradacji bądź nobilitacji kolejnych strojów. Uśmiechnęła się p o d n o s e m na myśl, że d w u t y g o d n i o w y pobyt w Pary żu nie był dla niej takim wyzwaniem, jak p o d r ó ż do małego Borowa. Usiadła krzyżując nogi. „Cztery ulice na krzyż i cmentarz tyż" - mawiał o miasteczku Adam, a ona, chociaż śmiała się z tego ironicznego planu miasta, z t r u d e m powstrzymała falę niechęci do męża, a przy okazji do wszystkich innych warszawiaków, w których raziła ją zbytnia p e w n o ś ć siebie, wynikająca z idiotycznego faktu, że u r o d z o n o ich w Warszawie. Zaczęła chorować na Borów, gdy skończyła piętnaście lat. W tej cho robie wyrażała się nienawiść nie do Borowa, tylko do ludzi, którzy przy jeżdżali tu z daleka i mieli w oczach ten specyficzny blask wielkiej aglome racji, jego śmiałość, dumę, język. Bo Marta bezbłędnie, po kilku zdaniach odczytywała wielkomiejskość obcych przybyszów. Nawet pochwała z ich ust, takie rzucone lekkim tonem: „Ładnie tu u was", było upokarzające. Bo co to znaczy „u was" - analizowała, nie zgadzając się na wyklu czenie również jej z tej innej rodzinnej przestrzeni. Zabudowanej beto n o w y m i kolosami, szumiącej kilometrami aut, zgrzytającej s z n u r e m tramwajów. Tramwaje były dla Marty szczególnie w a ż n e i z d u m ą nosi ła przy sobie, o ile to było możliwe, s k a s o w a n y na jakiejś wycieczce bi let. Ten bilet oznaczał, że ona, Marta, też ma tramwaje i że o n e jeżdżą r ó w n i e ż dla niej. A gdyby wtedy ktokolwiek chciał być z nią w takim tramwaju, usłyszałby zachwycony głos przyklejonej do szyby Marty. Po wiedziałaby na p e w n o : „Łacinie tu u n a s " i to byłoby w porządku. Wokół przynależności do Borowa narosło w dziecinnym życiu Marty wiele nieporozumień. Do p e w n e g o czasu wszystko było proste i oczywi- 92 ste. Marta, odkąd pamięta, mieszkała na ciemnej, pełnej kurników ulicy, którą ktoś nie wiedzieć czemu nazwał Słoneczną. Ta nazwa rekompenso wała podstawowy, astronomiczny niedosyt biegających po kocich łbach dzieci. Marta biegała najszybciej i zdaje się była wtedy zupełnie szczęśli wa. Wspinała się na drzewa, jadła zielone jabłka wykradane z sadu apte karza i nic, ale to nic nie zapowiadało jej późniejszych niepokojów. Aż któregoś dnia wróciła zapłakana, urażona śmiertelnie i nieodwra calnie. - Mówią na mnie Ruska - wyjaśniła zmartwionej matce i zalała się łzami. - J a k a ż ty Ruska! - pośpieszyła z pocieszeniem matka, wycierając jej umorusany policzek. - My większe Polaki od nich razem wziętych. Ale stamtąd przyjechali, gdzie ojczyzna dla nas się skończyła. Tęsknota tyl ko została i za kościółkiem naszym, i za Najświętszą Panienką z Ostrej Bramy. Toż wszystko tam polskie było, każdy pies i k a ż d e d r z e w o . - Ale po rusku mówimy i śmieją się! - nie ustępowała zrozpaczona Marta. - Mówimy jak umiemy, a czujemy... po polsku - p o d s u m o w a ł a mat ka i posmutniała. - Wojna winna tej ludzkiej biedzie - narzekała, mie szając kapustę, jakby problem Marty, który okazał się nagle p r o b l e m e m całej Europy, a m o ż e i świata, pomniejszył się niespodziewanie do wiel kości garnka z kapustą. - Wojna to zrobiła, że ludzie ze swych gniazd jak ptaki b e z d o m n e odfrunęli. Gniazda własne potracili, ale n o w e zbu dowali. We własnym kraju, nie na obczyźnie. Ot, co. - I jakby się coś sta rej matce przypomniało, dodała: - A ty głupia! Cudzym b a c h o r o m wie rzysz. My tu musieli przyjechać, a Niemcy stąd w p o ś p i e c h u pakowali mienie swoje. Im też wojna wycieczku zrobiła, że pożal się Boże. Wsty dzić się nie ma i czego - dokończyła. - Twój ojciec porządny, c h o ć pro sty człowiek, na niemieckich łzach on dorabiać się nie chciał. Szacunek dla tych biedaków miał i nic my od Niemca nie kupowali, szachrajstw nie robili, jak inne. 93 Marta przez kilka dni nie wychodziła na p o d w ó r k o . Miała czas, więc zaczęła czytać książki, zdziwiona, że c h o ć były dla dzieci, ktoś je napi sał takim dostojnym, p i ę k n y m językiem. Przed p o w r o t e m Adama zdążyła u p o r a ć się z bałaganem. Pakowa nie odłożyła na następny dzień. Zobojętniała w o b e c zawartości do p o łowy wypełnionej torby, z ulgą w y n o s z ą c ją do garderoby. - Telefon! - krzyczał od progu Adam. Marta już wcześniej usłyszała wibrujący sygnał, cierpliwie dobiega jący z gabinetu. - Koszycka - powiedziała do słuchawki, obwieszczając na migi ra d o ś ć z p o w r o t u męża. - Jolka? - ucieszyła się i spoważniała niemal w tej samej chwili. - Oj, tak mi przykro... Kiedy to się stało? Adam już był o b o k i pytająco spoglądał na Martę. - Tak, oczywiście. Załatwimy to natychmiast... Mam taką nadzieję... P o w i e d z tylko, o który szpital c h o d z i . Dobrze. Czekaj na telefon i nie martw się, nie jesteś sama. - J o l k a ? Nie było jej dziś w pracy. - Adam pocałował Martę w poli czek. - T a k . Ma problem. Nie chcą przyjąć jej ojca do szpitala. - Marta prze rzucała kartki terminarza. - Zaraz... gdzie ja u p c h n ę ł a m ten n u m e r do Kwiecińskiego... - Kto to jest Kwieciński? - Ciesz się, że nie wiesz. Sława od zawałów. O, zobacz... Tu zapisa łam. Do pracy i do d o m u . . - Miałaś jakieś kłopoty z sercem? - Nie kpij, bo ci powiem, że k a ż d a baba na sam jego widok m o ż e mieć takie kłopoty. Ja ich u n i k n ę ł a m . Ale to d o p r a w d y graniczyło z cu d e m ! - d o d a ł a przekornie. - Co się właściwie stało? 94 - Ojciec Jolki jest po zawale. Znalazła go rano nieprzytomnego. W łóżku czy o b o k łóżka. Sama chyba nie wie. W jej głosie słychać tylko przerażenie i strach. Nie przeszkadzał żonie. Poczuł do Marty wdzięczność za to, że ener gicznie i bez komentarzy rozwiązywała teraz p r o b l e m Jolki. Robiła to z troską i zaangażowaniem, jakby stary Wachowicz był dla niej kimś ważnym, a przecież nie widziała go nigdy na oczy. Patrzył na uśmiech niętą Martę, wyobrażając sobie, że walczy o niego. I to też było miłe. - Jolka? - Marta rzeczowo, bez cienia wyższości, tłumaczyła dość skomplikowaną p r o c e d u r ę umieszczenia emeryta na szpitalnym łóżku. - Zajmie ci to... - spojrzała na zegarek - n o , m o ż e cztery godziny, czyli o k o ł o dwudziestej nastawiam w o d ę na k a w ę i czekamy. Wpadnij... Od poczniesz trochę. - J a k pomyślę o konkurencji, odechciewa mi się wszystkiego - wy znał Kuba, wpatrując się w warkoczyk, okalający jasną twarz Olgi. - Kie dyś chciałem być lekarzem. To fakt - mówił zamyślony. - W dzieciń stwie c h o r o w a ł e m na przewlekłe anginy i wiecznie dostawałem zastrzyki. Obiecałem sobie, że w przyszłości b ę d ę się mścił na całym na stępnym pokoleniu b a c h o r ó w chorych na anginę. - Dosyć specyficzne podejście do idei zawodu, p a n i e doktorze - za śmiała się Olga. - No właśnie. - Poklepał znoszone dżinsy. - Potem był okres wiel kiego altruizmu: chorzy na AIDS, narkomani, a po nim marzenie o nie śmiertelności. Mojej nieśmiertelności! - wskazał na siebie ręką i przyjął d u m n ą postawę. - Jakaś szczepionka, lek na raka, a w najgorszym wy padku: zwycięstwo nad beznadziejnym przypadkiem cholery albo innej dżumy... A gdy już zwyczajnie, tak dorośle myślałem o medycynie, mia łem wrażenie, że to matka o niej myśli i że jej bardziej zależy na białym kitlu, niż mnie. To p o t w o r n e , jak odkrywasz, że ktoś decyduje za ciebie i steruje twoimi marzeniami... 95 - To nie tak, Kuba... Twoja mama po prostu wie, o czym marzysz. Uznała m e d y c y n ę za słuszny wybór, więc go akceptuje. P o d o b n i e jak nasza biologica. Ona tobie j e d n e m u w całej klasie wróży sukces na eg zaminach, odsyłając pozostałych na pedagogikę albo... do diabła. Zdasz! To nie ulega wątpliwości. Gdybym w polowie była tak dobra jak ty... - dodała s m u t n o . - J e s t e ś lepsza, niż myślisz! Powtórzymy dziś a n a t o m i ę . Genetykę zostawimy na jutro... Olgę ucieszyło to ożywienie kolegi. Ostatnio często ulegał nastrojom, które nie zachęcały ich do pracy. Włączali głośniej magnetofon, popijali czarną kawę, zjadali tony kanapek, a rozłożone skwapliwie notatki cierpli wie czekały. Oldze trudno było się skupić w surowym, prawie ascetycz nym wnętrzu, zdradzającym u p o d o b a n i e kolegi do ładu i prostoty. Myśla ła częściej o Kubie niż o zawiłościach rozwoju komórki. Kuba na szczęście nie zauważał m o m e n t ó w , gdy jej uwaga przenosiła się z podręcznika w niebezpieczne rejony delikatnych dziewczęcych wyobrażeń. - Myślałam, że jest inaczej, że jak przez tyle lat mieszkasz p o d jed nym dachem z chorobą i samotnością, to już wszystko o nich wiesz... - Jol ka prawie mechanicznie wypiła koniak. - Czasami, jak wracałam zmęczo na albo zła, modliłam się, żeby milczał... Żeby obraził się na mnie i zamilkł... A wczoraj rano, jak się nie odzywał i wiedziałam już, że stało się coś niedo brego... Przeraziłam się. On milczał, a już mi go brakowało. Leżał zwinięty z bólu w tej swojej pościeli, a ja poczułam, że już go tam nie ma. Okropne... - wzdrygnęła się, a Marta szybkim ruchem napełniła pusty kieliszek. - Myślę, że to r o z u m i e m - powiedziała. - Ze mną też tak było. Z mo im ojcem... Spojrzenie Jolki wyrażało zdumienie, zdradzające, że Jolka nigdy nie myślała, że jest lub był ktoś taki, jak ojciec Marty. Bo dla Jolki Marta wzię ła się z doskonałości, z której w y w o d z ą się kobiety, mające wszystko, co najlepsze. 96 - Mój ojciec... - Marta zamknęła oczy, aby wywołać z zamierzchłych w s p o m n i e ń o b r a z siwego, zgarbionego starca, p o c h y l o n e g o nad szero kim stołem z centymetrem wijącym się w o k ó ł chudej szyi. - Był kraw cem, a pił jak szewc! - Zaśmiała się z p r z y m u s e m . - Baliśmy się jego p o wrotów z bani. Chodził tam codziennie. Nie był wprawdzie awanturnikiem i nigdy nie zrobił n a m krzywdy, ale matka tak rozpacza ła, gdy pijany stawał w drzwiach, że do dziś p r o b l e m alkoholowy koja rzy mi się z trzeźwą, wrzeszczącą w niebogłosy kobietą. - Nie wiedziałam - wymamrotała zawstydzona Jolka. Poczuła się winna, jak uczennica, złapana na słodkiej niewiedzy. - Nikt t e g o nie wie. - Marta przyglądała się Jolce z sympatią. - Bo to jest temat na książkę, ale nie do zwierzeń. Książkom wystarczy wy obraźnia, a zwierzenia wymagają odwagi - westchnęła i opowiadała da lej tym samym, p o z b a w i o n y m ekspresji głosem. - Mój ojciec umierał głupio, prawie w rynsztoku. Przynieśli go do d o m u k u m p l e . Targali przez pól miasta, zamiast zaprowadzić od razu na p o g o t o w i e . Do szpi tala trafił za p ó ź n o , ale on już miał takiego p e c h a . W jego życiu zawsze na wszystko było za p ó ź n o . Wiesz, on na przykład świetnie grał. Mógł by zostać pianistą, ale spóźnił się o całą wojnę, a m o ż e nawet o cały wiek? Jak się rodziliśmy, był już s c h o r o w a n y m , przegranym starcem. Oj c e m też został za p ó ź n o , bo nie zdążył z miłością. J e g o pierwsza narze czona miała nieszczęście urodzić się Ż y d ó w k ą . Grali p o n o ć p i ę k n e du ety. Bluma P e r e l m a n n na skrzypcach, on na pianinie. Potem ojciec żył bardziej pamięcią o tych duetach niż z moją matką. Dobrą z gruntu ko bietą, ale nie pasującą do niego. Jak t o p o r n y bucik na słoninie nie pasu je do delikatnego, męskiego lakierka. Kochałam go i nienawidziłam. Ale jak go zabrakło, zrozumiałam, że nikt taki już się w moim życiu nie p o wtórzy... - I dlatego traktuje się mnie w tym d o m u jak n ę d z n ą replikę teścia! - Adam wniósł dymiące miseczki z żurkiem i rozstawiał je na stole, a Jol ka poczuła się jak u siebie. Doszła do wniosku, że po raz pierwszy jest 6 — Głodna kotka 97 U obojga Koszyckich jednocześnie, a m o ż e nawet t r o c h ę bardziej u Mar ty, która teraz skupiła cale swe zainteresowanie na niestarannie pokro jonym pieczywie. J a k b y to o n o było tym szczególnym p r o b l e m e m , z którym zmierzyć się muszą szczęśliwi na ogół ludzie. Jolka bezradnie i z trwogą rozglądała się po szpitalnej sali. Rząd iden tycznych łóżek, cicho postękujących, szeleszczących białymi okryciami, trwał w logicznym p o r z ą d k u , jakby to nie były łóżka, a zdyscyplinowani żołnierze, śledzący nieufnie czającego się, niewidzialnego wroga. - J o l e ń k a ? - dobiegł ją s p o d ściany cichy piskliwy głos. - J o l e ń k o , to ty? - Hej, tato - szepnęła, tarmosząc dziecinnie s u c h e ramię, ukryte w ciepłej flaneli. - P e w n i e myślałeś, że o tobie z a p o m n i a ł a m , a ja błądzę po tym molochu już g o d z i n ę i klnę na wszystkich b u d o w l a ń c ó w świa ta. Tylko mi nie m ó w , że sam b u d o w a ł e ś to szkaradztwo! - Rozejrzała się po wnętrzu i już z u ś m i e c h e m spojrzała na ojca. - Przyniosłam tylko to, co lubisz - zastrzegła się, wyciągając z torby o w o c e i sok. Zrezygnował z protestów, osłabiony jeszcze i zniewolony ciężarem n o w e g o kłopotu. Patrzył na nią z miłością i d u m ą . Z niedowierzaniem, że w tym całym zamieszaniu, jakiego ostatnio był autorem, spełniło się jego największe m a r z e n i e i o t o teraz córka, jedyna radość w nadwerężo nym pracą życiu, siedzi o b o k i obiera mandarynkę. Poczuł się tak dobrze, że próbował usiąść, ale Jolka nie chciała nawet o tym słyszeć, widząc to, c z e g o on nie mógł zobaczyć: zmizerowaną, w y m ę c z o n ą przeżyciami twarz, zbyt kruche i b e z w ł a d n e jeszcze ciało, n i e z d r o w e rumieńce. Sła bość i b e z b r o n n o ś ć wyzierała z całej postaci Wachowicza i stanowiła wy starczający p o w ó d , aby tu leżał, p o d czujnym o k i e m czarnej, ruchliwej pielęgniarki, która teraz kręciła się przy sąsiednim łóżku i sprawnie zmie niała kroplówkę. A przecież było jeszcze serce... To o n o , z b u n t o w a n e i nieposłuszne, u p o m n i a ł o się o Jolki miłość. Bo p r z e d t e m Jolka nie my ślała o ojcu w kategoriach miłości. Był oczywistym p o d m i o t e m jej samot ności, do którego się wraca po całym dniu, z którym s p ę d z a się urlop al98 bo niedzielne popołudnia, je posiłki. W tych wszystkich d o k o n a n i a c h miłość nie stanowiła n i e z b ę d n e g o uzupełnienia. Dopiero teraz, gdy zo stała p o d d a n a bolesnej próbie, objawiła się jako coś oczywistego. Przyjaznym gestem przywołała zwinną pielęgniarkę. - No, teraz już wiemy, co p a n u leży na serduszku. Piękne dziewczy ny... Nic dziwnego, że nie wytrzymało - uśmiechnęła się porozumie w a w c z o d o Jolki. - To moja córka - tłumaczył się piskliwie Wachowicz. W jego głosie za brzmiała duma, która dla Jolki zawsze była krępująca. Dzisiaj jednak nie. - Sama chciałabym być pańską córką. Ojciec pani to nasz pupil - wy jaśniła Jolce, poprawiając pościel. - T y l e w p a n u Wachowiczu ciepła, że przychodzimy się ogrzać! No i nie wypuścimy p a n a tak p r ę d k o . Jak już będzie narzekał i grymasił, wróci do d o m u , ale nie prędzej. - Oj, to nigdy nie wróci. Nie umie narzekać! - J o l k a udawała b a r d z o zmartwioną. - J a k to nie umiem? - Wachowicz wyraźnie przejął się swym losem. - Ty, J o l e ń k o , przecież najlepiej wiesz, jaki b y w a m nieznośny... - Nie c h c ę w a m przeszkadzać. - Matka Kuby stała w uchylonych drzwiach. - Ale zabrakło mi w mieście pieniędzy i nie kupiłam wszyst kiego. Załatw to, Kuba, szybciutko. Olga drugi już raz towarzyszyła pani Madeckiej w kuchni. Lubiła tę spokojną, z r ó w n o w a ż o n ą kobietę, która pasowała do jej wyobrażeń o idealnej matce. Była ciepła, łagodna, wyrozumiała i o d c z u w a ł o się, że nie oszukuje, że po prostu taka jest. Z trudem radziła sobie z drożyzną i dlatego Kuba k a ż d e g o lata pracował. O d d a w a ł jej większość zaoszczę d z o n y c h pieniędzy, tylko część przeznaczając na jakiś luksusowy ciuch lub sprzęt, o którym marzył. Potem zwierzał się Oldze ze swych wątpli wości, bo je miał i często przysłaniały mu radość ze zdobytych w takim trudzie rzeczy. Tylko Olga znała wstydliwe tajemnice Kuby. Schlebiała jej ta szczerość, wpisana w ich szkolne, koleżeńskie porozumienie. 99 Dogadujemy się, bo oboje jesteśmy o d m i e ń c a m i . Implantami samot ności na tym s z k o l n y m p o d w ó r k u - myślała, oceniając z g o d n o ś ć poglą d ó w swoich i Kuby we wszystkich niemal s p o r n y c h kwestiach, jakie nie sie licealne d o ś w i a d c z e n i e . Ta z g o d n o ś ć jeszcze bardziej oddzielała ich od reszty klasy i oboje zdawali sobie z tego s p r a w ę . - Lubisz kuchnię, Olgo? - Madecka życzliwie przyglądała się tej cichej i poważnej koleżance syna. Przypominała trochę ją samą z czasów matu ry. Myśl o tych szczęśliwych czasach od dawna nie odwiedzała małego mieszkania Madeckich. Nie było w nim miejsca na szczęście, które trwało zbyt krótko... Madecka uczyła matematyki i znała współczesne dziewczy ny. Najstarsze z jej uczennic miały zaledwie po piętnaście lat, ale większość z nich zdążyła już skutecznie zamaskować swą niepełnoletniość. Madeckiej jakoś specjalnie to nie przeszkadzało. Toteż przymykała o k o na wy skubane brwi, farbowane włosy i krzykliwe paznokcie. Wymagała jednak bieglej orientacji w p r a w a c h rządzących rzeczywistością liczb. W tym jed nym nie przejawiała żadnych oznak tolerancji i kierowała się żelazną kon sekwencją. Mogłyby brać przykład z Olgi - myślała teraz, p e ł n a p o d z i w u dla jej dziewczęcej u r o d y , jeszcze nienaruszonej ż a d n y m szaleństwem. Zau ważyła z przyjemnością, że również w ubiorze Olga nie przejawia skłon ności do ekstrawagancji, k o n s e k w e n t n i e prezentując za o b s z e r n e o dwa n u m e r y flanelowe koszule albo trykotowe koszulki. - Z tą kuchnią jest różnie - mówiła Olga, płucząc ręce. - Bywają dni, że z niej nie w y c h o d z ę , bo to frajda przygotować jakąś niespodziankę. Mama prawie w o g ó l e nie gotuje, ale jest wielkim ł a k o m c z u c h e m i mu szę przyznać, że d o b r z e reaguje na to moje dożywianie. Ale zdarzają się cale tygodnie strajku. Wówczas nie w c h o d z ę do k u c h n i . Nawet, gdyby śmy wszyscy musieli to przypłacić śmiercią g ł o d o w ą . - I w jaki s p o s ó b jej unikacie? - grzecznie zainteresowała się Madecka. - Ojciec przynosi pizzę. Gdy ją zjadamy, jest święcie przekonany, że sam ją upiekł. 100 - Powiedz mi... - Madecka zamilkła, ale zachęcona spojrzeniem dziewczyny, podjęła r o z m o w ę . - Powiedz, czy nie odnosisz wrażenia, że Kuba jest ostatnio wiecznie z d e n e r w o w a n y , taki rozdrażniony, a na wet... niemiły? - zakończyła z ulgą, jakby pytała o coś bardzo nieprzy zwoitego i wstydziła się swej ciekawości. Olga nie od razu odpowiedziała. - Tak... - odrzekła w końcu. - T e ż o d n o s z ę takie wrażenie. Wprawdzie w o b e c mnie Kuba nigdy nie był niemiły... Jesteśmy tylko znajomymi i spo tykamy się niezbyt często, ale zgadzam się z panią. On się trochę zmienił. Myślę, a nawet jestem pewna, że przeżywa stres przed egzaminami. Wie, że powinien je zdać. Jest świetny i samodzielny. A jednak pozostaje nie p e w n o ś ć , obawa, że będą lepsi. On się boi... Boi się panią zawieść... - Wobec tego myślimy p o d o b n i e - s z e p n ę ł a Madecka. - On się istot nie boi. Boi się zawieść n a s obie... Olga znieruchomiała, a w jej o c z a c h zapłonęła maleńka iskierka szczęścia. Zgasła jednak natychmiast, gdy gwałtownie trzasnęły wej ściowe drzwi, a z korytarza dobiegł głos Kuby z wyraźną pogróżką: - Mam nadzieję, że kawa już dymi! - krzyczał od progu. - Bo jeśli nie, to ostatni raz w życiu d a ł e m się wykiwać! Uśmiechnęły się do siebie, jak d w i e licealistki, które d o z g o n n i e p o łączyła wspólna tajemnica. - Lubię twoją m a m ę . - Olga włączała płytę z przebojami muzyki kla sycznej, jedyną w zbiorach Kuby, umożliwiającą n a u k o w e skupienie. - O n a też ciebie lubi - odrzekł p o w a ż n i e Kuba. - A nawet myśli... No... Wiesz... - Nie w i e m - odpowiedziała b e z w z g l ę d n i e i wlepiła w Kubę migda ł o w e spojrzenie. Zmieszał się, zawstydził. - Myśli, że ja ciebie też, no i że ty... - spojrzał błagalnie na Olgę. - Ale to oczywiście nieprawda? - Jej oczy śmiały się prawie głośno. 101 - J a s n e , że n i e p r a w d a ! - przytaknął skwapliwie i zaczaj w pośpiechu przerzucać p o r z ą d n i e u ł o ż o n e notatki. - P ó ź n o dziś wróciłaś, a ja jutro wyjeżdżam - poskarżyła się Marta, patrząc z w y m ó w k ą na c ó r k ę . - Nie zdążyłyśmy n a w e t wypić wspólnie herbaty... Dalsze pretensje utknęły gdzieś w drodze, bo Olga jednym susem znalazła się przy matce i roześmiana, uściskała ją m o c n o . Marta instynk townie wyczuła, że ten nagły przypływ czułości ma niewiele wspólne go z nią samą. - Wygląda na to, że jesteś szczęśliwa - z d e c y d o w a ł a p o w a ż n i e , a rzut oka na roześmianą twarz Olgi potwierdzał w pełni tę u w a g ę . Za ufała macierzyńskim p r z e c z u c i o m i dodała: - Wygląda na to, że jesteś z a k o c h a n a . I byłabym głupia, nie domyślając się, że z wzajemnością. Czy tak? - Tak m a m o , tak... - Olga nie przestawała się u ś m i e c h a ć . - Cieszę się, że właśnie dzisiaj Kuba coś wspomniał... no... zasugerował... - Zasugerował, że się w tobie buchnął? - pomogła jej domyślnie Marta. - Mniej więcej - oceniła lapidarnie Olga. - Co mniej, a co więcej? Z n o w u mnie wkurzasz. Tak d ł u g o cię nie było, że mogłaś z nim ustalić, czy kocha mniej, czy więcej. To w b r e w p o z o r o m istotne! Śmiały się obie. W k o ń c u Olga stwierdziła radośnie: - No to ci p o w i e m , że więcej, a na herbatę nigdy nie jest za p ó ź n o . Powtarzasz to prawie codziennie, a czasami nawet o czwartej nad ranem. Ruszyły obie do k u c h n i . Cicho, aby nie o b u d z i ć Adama, który stra cił kontrolę nad ilością goli w transmitowanym m e c z u , a biegający po ekranie piłkarze, m i m o p r e z e n t o w a n e j pracowicie wysokiej formy, d a w n o przestali go interesować. CZĘŚĆ II - Czy coś się stało? Agnieszka z niepokojem podeszła do męża. Trzymał jeszcze przy uchu s ł u c h a w k ę telefonu, ale milczał i w i d a ć było, że rozmowa już się skończyła. - Kto dzwonił? - pytała p o d e n e r w o w a n a . - Proszę, uspokój mnie. Przecież widzę, że coś się stało... - Nic się, Agnieszko, nie stało. Dzwonią d u c h y przeszłości - o d p o wiedział i uśmiechnął się tajemniczo. Wzruszyła ramionami. Nie zawsze umiała rozmawiać ze swoim dziw nym m ę ż e m . Trochę marzycielem, trochę filozofem. Sama, choć była po lonistką i miała wszelkie predyspozycje, żeby błądzić po światach urojo nych, nigdy nie pozwalała sobie na takie wędrówki. Lubiła jasne sytuacje, proste jedzenie i klarowną rzeczywistość. Była jeszcze młoda, znacznie młodsza od Krzysztofa i myślała czasami, że żyją na d w ó c h tro chę różnych planetach. Podczas gdy ona przyjmowała go na swojej, ob jaśniając każdy szczegół specyfiki życia na tym terytorium, on skwapli wie strzegł p e w n y c h niewidzialnych granic, jakimi otoczył swój mały, wewnętrzny świat, i Agnieszce rzadko u d a w a ł o się do niego dostać. A na wet, jak się w nim znalazła, czuła się trochę intruzem, a trochę znudzo nym pielgrzymem błądzącym po zawiłych, irytujących ścieżkach. Teraz też tak się poczuła. Wróciła do kuchni po kubek z mlekiem i po chwili minęła Krzysztofa, wnosząc po schodach, razem z mlekiem, d o brze zagraną obojętność. - Agnieszko! - Głos Krzysztofa był spokojny. - Aguniu - dodał mięk ko. - Musimy porozmawiać. 103 - Dobrze, ale teraz ty poczekaj. Mleko dla Pawia prawie wystygło. Porzuciła go jak zwykle bez skrupułów. I jak zwykle dla Pawła, dzię ki któremu trzy lata t e m u Krzysztof odkrył jeszcze jeden w a ż n y rodzaj miłości, która w jego p r z y p a d k u przychodziła albo za wcześnie, albo za p ó ź n o , zawsze pozostawiając w y ł o m w duszy i zdziwienie, że miłość m o ż e z j e d n a k o w ą silą cieszyć i unieszczęśliwiać. D o c h o d z i ł a d w u d z i e s t a druga. Z a p o w i a d a ł a się kolejna ciepła n o c . O g r ó d nie spał. Trwały w nim u p o r c z y w e p r ó b y orkiestry świer szczy, l u b p r z e r y w a n e o d g ł o s a m i n i e w i d z i a l n e g o życia, r o d z ą c e g o się w c i e m n o ś c i a c h s t a r e g o , z a r o ś n i ę t e g o s a d u . W y t r a w n e u c h o Krzy sztofa d o s k o n a l e o d c z y t y w a ł o te dźwięki, s z e p t y i s z m e r y o w a d z i c h skrzydeł. Zatęsknił d o skrzydlatych m u z y k a n t ó w , k t ó r y m poświęcił się z pasją i o d d a n i e m . . . Agnieszka domyśli się, że jest w o g r o d z i e . Wziął fajkę, ciepły s w e t e r i otworzył na oścież d r z w i p r z e s t r o n n e j we randy. Wiklinowy fotel skrzypnął przyjaźnie na p o w i t a n i e . Niby nic takie go się nie zdarzyło. Nie miało prawa się zdarzyć. A jednak teraz, w pół m r o k u czerwcowej n o c y i w samotności, Krzysztof musiał przyznać, że się wydarzyło. Że gdy u p e w n i a ł się, z kim rozmawia, coś niebezpiecz nie w nim drgnęło. Marta. J e g o Marta. Wielka namiętność od zawsze. Od chwili, gdy zo baczył ją na rowerze, jak ścigała się ze starszymi c h ł o p a k a m i . I jak spa dla, tłukąc boleśnie kolana. Chciał jej p o m ó c , ale nie pozwoliła. Odrzu ciła b u ń c z u c z n i e czarny warkocz, spojrzała na niego z p o g a r d ą . Wytarła ręką k r e w i zdaje się, że n a w e t pokazała mu język. Chodzili w t e d y do różnych szkól. Spotykali się jednak na jakichś konkursach, wieczornicach. Unikał w ó w c z a s jej w z r o k u . Bał się, że zno wu zobaczy w y m i e r z o n ą w siebie p o g a r d ę . A jednak nic takiego się później nie zdarzyło. Gdy mieli po piętna ście lat, spotykali się c z ę s t o w bibliotece. Szybko o k a z a ł o się, że czytają to s a m o i w takich samych ilościach, wzbudzając nieufność bibliotekar- 104 ki. Próbowała sprawdzać, czy znają treść książek. Uwielbiali wtedy p o pisywać się przed nią, a m o ż e przed sobą, zapamiętanymi fragmentami tekstu. I wracali razem. O d p r o w a d z a ł ją do sąsiedniej ulicy. Nigdy nie pozwalała mu podejść p o d d o m , w którym mieszkała. Wstydziła się. Te go był p e w i e n . A im mocniej czegoś się wstydziła, tym bardziej stawała się o b c a i nieufna. Nawet w o b e c niego, Krzysztofa, choć przecież szyb ko się okazało, że zostali dla siebie stworzeni. - Tu uciekłeś przede mną? Nie jest ci zimno? - Tu na ciebie czekam, ciesząc się, że m a m y tylko jednego synka uściślił. - D o w i e m się, kto dzwonił? Agnieszka także zaopatrzyła się w sweter. Znała zwyczaje męża i nie zdziwiłaby ją żadna godzina powrotu do domu. W tym starym ogrodzie Pan Bóg wyłączał wszystkie zegarki i każdą upływającą sekundę czynił stosow ną porą na długie, leniwe wsłuchiwanie się w kroki nadchodzącego lata. - Dzwoniła do nas Marta. Marta Koszycka z Warszawy. Mógł nie wymawiać przynajmniej tego nazwiska. Agnieszka ze sztywniała i już buntowała się przeciwko wszystkiemu, co mogła usły szeć od Krzysztofa. Bo nie mogła usłyszeć nic kojącego i d o b r e g o dla siebie. To było p e w n e . - Co sprawiło, że przypomniała sobie o Borowie? - Celowo powie działa „o Borowie", nie „o tobie"; nie zniosłaby myśli, że ta kobieta, wciąż w jakiś niezrozumiały s p o s ó b plącząca się po ich małżeństwie, za dzwoniła ze względu na Krzysztofa. Zresztą, zdaniem Agnieszki, nie miała prawa tu dzwonić. Krzysztof wypuszczał w mrok kłęby p a c h n ą c e g o dymu. Milczał. - Nie wiem, co się stało - odezwał się wreszcie do żony. - Nie rozu miem tego telefonu. Ona... jutro tu przyjeżdża. Zapytała, czy znajdziemy dla niej czas. - Domyślam się, że znajdziemy? - Agnieszka w napięciu czekała na odpowiedź. 6 — Głodna kotka 105 - Do jutra zdążysz podjąć decyzję w tej sprawie. Uważam, że ty po w i n n a ś to zrobić. Jesteś moją żoną i nie chciałbym w żaden sposób cię dotknąć. Wiemy oboje, kim Marta dla mnie kiedyś była i tego nie da się zmienić, tak jak nic nie zmieni faktu, że jestem z tobą szczęśliwy, że przy tobie w y z d r o w i a ł e m . Uwierzyłem jeszcze raz w miłość. Krzysztof zawstydził się trochę tych s p ó ź n i o n y c h wyznań. Nie miał zwyczaju analizować uczuć głośno. Czuł się w takich sytuacjach zakło potany. P o w i e d z i a ł e m jej więcej niż przez wszystkie lata małżeństwa zaniepokoił się, a g ł o ś n o dokończył: - Ufam twojemu instynktowi. Dla tego proszę cię o decyzję w tej niełatwej dla ciebie sprawie. Jak posta nowisz, tak będzie. Agnieszka pomyślała ciepło o mężu. Chyba po raz pierwszy potrak tował ją dojrzale, nie jak jedną ze swych uczennic, nie odróżniających trzmiela od szerszenia, więc nie zasługujących na zaufanie. Tym razem dostrzegł w niej partnera, a skoro tak - o n a nie m o ż e go zawieść. Postą pić lekkomyślnie. G ł u p i o i dziecinnie. Im lepiej zda ten niespodziewa ny sprawdzian dorosłości, tym łatwiejsze b ę d z i e jej życie z tajemnicami Krzysztofa. A m o ż e n a w e t je zwycięży. Te nagłe z m i a n y nastrojów, apa tii, długie dni w y p e ł n i o n e c h m u r n y m milczeniem... Westchnęła p o d przygnębiającym ciężarem myśli. - Kocham cię, Krzysztof. W końcu to ja latałam za tobą, gdy ty ugania łeś się wyłącznie za motylkami. Jesteś jedynym interesującym mnie doj rzałym osobnikiem, jak sam byś to zdefiniował. Przez chwilę wydawało mi się, że los zadrwił ze mnie tym telefonem. Pięć lat walczę z kobietą, którą znam tylko z o k ł a d e k książek. To nie jest łatwe i mnie też nie jest ła two. A teraz przyjeżdża przyczyna całego zła. Może nie zła. Może w każ dym małżeństwie jest jakiś próg nie do przekroczenia. Nie wiem. Pomy ślałam tylko, że jej przyjazd nie uczyni n a m większej krzywdy, niż długoletnia nieobecność. Bo tak naprawdę, to o n a tu z nami mieszka. Uwięziona na wieki w twoim sercu, od lat cynicznie spoglądająca na nasz związek. 106 - Agnieszko! - Zdumiał i przeraził go ten wybuch gniewu. - Tak to widzę od dawna. Ma p r z e w a g ę . Ja jestem tylko polonistką i n i e d ł u g o być może zacznę podziwiać jej złożoną o s o b o w o ś ć twórczą i m ó w i ć cytatami z jej książek. Przyznasz... nierówna to walka. Zwła szcza, że Goliat posiadł spryt Dawida i dla mnie nic nie zostało. Tylko to j e d n o . Wiara, że nic nie trwa wiecznie... Oboje byli już zmęczeni. Każde z nich inaczej i na własny dramatycz ny s p o s ó b . Agnieszka wstała. - J e ś l i chce, może u nas nawet zamieszkać. Nie musisz się obawiać niegrzeczności z mojej strony. Kto wie... - Trzęsła się z zimna, choć w o kół dyszało parne powietrze. - Może ona tym przyjazdem zwróci n a m wolność?... Tobie wolność - sprostowała. - A mnie to, co p o w i n n a m otrzymać od ciebie w ślubnym prezencie: pewność, że jest się bezgranicz nie kochaną i jedyną.- Otuliła się swetrem i odeszła w stronę światła. W ręce Krzysztofa już d a w n o zastygła wypalona fajka. Siedział prze rażony w y z n a n i e m Agnieszki. Nigdy nie sądził, że on też potrafi tak bo leśnie krzywdzić. Tak samo bezwzględnie i głęboko jak... Marta. Górscy nie patrzyli na siebie. O n a n e r w o w o wykręcała róg sfatygo wanej ścierki, którą przed chwilą bez p o w o d u wycierała lśniący stół. On p o d p a r ł głowę łokciem, a złe spojrzenie utopił w resztkach osiadające go piwa. Między nimi leżał niemy p o w ó d nieporozumienia. Niestaran nie rozdarta koperta i list. - Nie ma co! Zakpiła sobie z nas wszystkich ta twoja sławna siostrzycz ka - warknął Górski. - Na twoim miejscu zamknąłbym jej drzwi przed no sem. Do d a w n e g o gacha przyjeżdża, nie do ciebie... Bo jak to jest! - mówił już głośniej, poirytowany własnymi słowami. - Zjawić się po tylu latach w Borowie, gdzie mieszka rodzina, i zatrzymać się u obcych? Ty wiesz, co powiedzą Mańkowicze albo ta twoja głupia Helka? Do końca życia się nie pozbierasz z plotami... Zapomniała, że ma siostrę, a jak sobie przypo mniała, to przyjdzie na audiencję. Pieprzona hrabina z... 107 - A g ó w n o to Mańkowiczów o b c h o d z i , kto u mnie śpi, a kto nie. Ty tylko na ludzi patrzysz, jakbyś nie wiedział, że zawsze gadają. To moja siostra, rozumiesz? Możesz z nią nie rozmawiać, jak ci się nie p o d o b a , ale krzywdy ci żadnej nie zrobiła, a o p o w i a d a s z o niej takie bzdury, że w ogóle nie p o w i n n a była tu przyjeżdżać... Czego ty właściwie od niej chcesz? - Wanda spojrzała na męża z pretensją. - A twój brat... - sięgnę ła po k o r o n n y argument. - Czy on się tu zjawia, jak na zawołanie? Sam też tyłka nie ruszyłeś od piętnastu lat. Nie pamiętam, żebyś z tęsknoty latał na Śląsk po braterskie pocałunki. - Śląsk jest d a l e k o . - Górski żul z a p a ł k ę i oglądał paznokieć u małe go palca. Brudny i długi. - A z moim b r a t e m to inna sprawa - uciął. - Inna sprawa! - prychnęła Górska. - Po prostu z nikim nie możesz żyć w zgodzie. Taka to inna sprawa! - Nie kłóćcie się - zabrzmiał błagalny głosik Natalii, stojącej dotąd cicho w k u c h e n n y c h drzwiach. Zmieszali się oboje, trochę zawstydzeni o b e c n o ś c i ą tej najmłodszej, wrażliwej i chorowitej córki. - Nikt tu się nie kłóci, Nataluś. Tak tylko g ł o ś n o rozmawiamy z tatusiem - u s p o k o i ł a dziewczynkę Górska, z n a c z ą c o patrząc na męża. - Przyjeżdża ciocia Marta? - Przyjeżdża, przyjeżdża, tyle że nie do ciebie. - Górski wstał, uzna jąc dyskusję za s k o ń c z o n ą . - A n i e p r a w d a ! Bo i do ciebie. Tylko ciocia pisze, że u nas ciasno, więc żeby nie przeszkadzać, będzie spala gdzie indziej. Masz list. - Po dała go dziecku. - Sama przeczytaj. Natalia chwyciła kopertę niczym c e n n ą zdobycz i wybiegła z kuchni. - Czy ty nie widzisz, jak ona się cieszy? Dlaczego psujesz każdą ra dość? Zawsze szukasz dziury w całym. D o b r z e o nikim nie powiesz. Ty le lat z t o b ą przeżyłam... - Usiadła na taborecie i z łatwością zapłakała. - Tyle lat... I wciąż tylko pretensje twoje słyszę, w i e c z n e niezadowole nie. Kiedy ty się nauczysz choć trochę lubić ludzi? 108 Górskiemu zrobiło się przykro. Zamiast wyjść, p o d s z e d ł do żony i delikatnie poklepał ją po ręce. - J u ż nic ci powiedzieć nie można... A niech przyjeżdża, byle by ci z tym dobrze było. Bo jak na razie, to jeszcze jej nie ma, a ty już płaczesz. Co z niej za pożytek? - d o d a ł filozoficznie. I nie czekając na o d p o w i e d ź , otworzył nową butelkę piwa. Natalia lubiła drzwi do dziecinnego pokoju. Były grube, z litego drewna, p o m a l o w a n e ociekającą białą farbą i z łatwością odgradzały ją od krzykliwego świata rodziców. Zamknęła je za sobą szybko, m o ż e na wet za szybko, bo p ę d powietrza targnął zasłoną i zatrząsł delikatną pa procią wiszącą przy oknie. Ten pokój, do n i e d a w n a z trudem mieszczący całą trójkę rodzeń stwa, teraz należał prawie wyłącznie do niej. Ewa pracowała w pobli skim Dembowie, w n o w o c z e s n y m zajeździe, i zaocznie uczyła się w stu dium hotelarskim. Planowała, że będzie jeszcze studiować, chociaż ojciec gorąco krytykował ten projekt. Zawsze coś krytykował, więc ni k o g o to specjalnie nie dziwiło. Tylko matka niepotrzebnie dawała się p r o w o k o w a ć i w ten s p o s ó b rodzice, choć rozstali się z Ewką, codzien nie przywoływali ją w niekończących się sporach. Ewa, nieświadoma wojny, jaką wywołała, najspokojniej zamieszki wała z koleżanką na stryszku zajazdu. Ten niewielki pokoik był ładnie urządzony, a co ważniejsze - p a n o w a ł a w nim atmosfera zgody i spo koju. Natalia bywała tam częstym gościem, zazdroszcząc siostrze wy łącznie ciszy i widoku na pobliski, stary las. Bartek też coraz rzadziej wracał do Borowa. Mieszkał w Słupsku, w internacie, i przyjeżdżał d w a razy w miesiącu. Wówczas pokój wypeł niał się światłem dużego miasta, p e ł n e g o ciekawych spraw, o których Natalii opowiadał, gdy już leżeli w łóżkach. Chętnie dzieliła się z bratem skromnym metrażem, bo Bartek otwierał jej drzwi do innego świata. I chronił Natalię przed krzykami dochodzącymi wieczorem ze stołowe- 109 go. Przy nim odpoczywała od atmosfery d o m o w y c h spięć, coraz częst szych między wiecznie n i e z a d o w o l o n y m ojcem i zmęczoną matką. O liście wiedziała pierwsza. To o n a znalazła go w skrzynce i p o ł o żyła na stole rodziców tak, żeby go szybko zauważyli. Natalia kochała ciotkę. Kochała ją tak, jak dziewczynki w jej wieku kochają twarze z ekranu i głosy z płyty. Miłość Natalii miała jednak pew ną p r z e w a g ę nad innymi rodzajami uwielbienia, bo ciotka w p e w n y m sensie do niej należała. Nie aż tak, jakby Natalia sobie tego życzyła, bo pamiętała ją mgliście - piękną kobietę, o t u l o n ą futrem, trzymającą się na u b o c z u s k r o m n e g o k o n d u k t u p o g r z e b o w e g o . Żegnali wtedy babcię Nastkę i wszyscy między sobą szeptali, że ciotka pojawiła się za p ó ź n o . A Natalia była zachwycona, że w ogóle się pojawiła. Tam, na cmentarzu i w jej dziecięcym życiu. W swoim dzienniczku na smutki zapisała: „Chcę być, ciociu, taka jak ty". I była. Z roku na rok coraz bardziej przypomi nała małą Martę. W kilka lat później to n i e p r a w d o p o d o b n e p o d o b i e ń stwo dostrzegali wszyscy starzy b o r o w i a n i e . No i matka. Czasami wpa trywała się w c ó r k ę długo, z jakimś rozrzewnieniem w oczach, a p o t e m cicho, żeby nie usłyszał ojciec, szeptała do u c h a Natalii: „Nasza Martusia z ciebie wyrasta. Jakbyś ty, córuś, jej dzieckiem była, nie moim..." - I kręciła z niedowierzaniem głową. A więc przyjedzie tu... - Natalia wpatrywała się radośnie w sufit, wy obrażając sobie powitanie z ciocią. Czekała na nie tak długo. Z wiarą i cierpliwością, jakie mają w sobie tylko małe dziewczynki, dla których odległość dzieląca ziemię od gwiazd bywa mniejsza niż droga do skle piku ze świeżym pieczywem. Ford d o b r z e trzymał się drogi. Bywały chwile, że Marta przystawa ła, o s a c z o n a zewsząd s a m o c h o d a m i z m u s z o n y m i do p o k o r n e g o czeka nia. Uśmiechnęła się, myśląc, że d o c z e k a ł a czasów, w których zmienił się n a w e t charakter polskich kolejek. Jeszcze tak n i e d a w n o ci sami ro dacy, uwięzieni teraz w p e u g e o t a c h , oplach, fiatach i mazdach, przysta no wali cierpliwie przed witrynami rzeźnika. Stali w kilometrowym ogon ku, często w szarych jesionkach i zeszłorocznych szalikach. W tych ko lejkach, niemal patriotycznych, żył d u c h narodu - pomyślała Marta. Ludzie mieli sobie tyle do powiedzenia. Dobrego i złego. Ale mówili. Nie oddzielały ich p a n c e r n e szyby ekskluzywnych s a m o c h o d ó w , słu chawki telefonów k o m ó r k o w y c h czy nawet fasony garniturów. Jechała już godzinę i wciąż była w pobliżu Warszawy. B o r ó w leżał na końcu świata, choć Adam bez trudu przyłączył go c z e r w o n y m maza kiem do stolicy. - Pojedziesz tak - tłumaczył Marcie wieczorem. - Na Toruń, potem Świe cie, mijasz Tucholę i Chojnice... - Jeszcze jedna czerwona kreska na mapie i Marta ujrzała z uporem przez lata wyrzucaną z pamięci krainę jezior. Tu, gdzie pieśni kaszubskie mieszały się z dumkami, niespełna pół wieku temu ona, Marta, przyszła na świat jako trzecie dziecko Budziszów. Dziecko zdrowe, z początku tłuste, żyło przez dziesięć pierwszych lat w bezkarnej naiwności, że tylko w Borowie świat się kończy i zaczyna. Duży udział w rozpowszechnianiu tego poglądu miała matka Mar ty. Była w niej krewkość i energia, zdradzająca naturę kresów, wschod nią serdeczność, ale i t e m p e r a m e n t niezwykle p o m o c n y w negocjacjach o przetrwanie. Dlatego p o d w ó r k o , na którym wychowała się Marta, czę sto przemierzał ostry, kłótliwy głos Budziszowej, na dźwięk którego z hukiem zamykały się o k n a sąsiadów. Zmienne bywały sąsiedzkie przyjaźnie. Czasami matka piekła specjalnie ciasto, aby przyjąć starą Watrachową, salową ze szpitala i jednocześnie praczkę. Jeśli obie p a n i e nie rozwiązały przy tym cieście tak spornej kwestii jak kolejność korzysta nia ze sznura na bieliznę, między domami zapadała długotrwała cisza, podtrzymywana drobnymi, codziennymi złośliwościami, wpływający mi ożywczo na codzienną n u d ę . Marta lubiła matkę za jej miłość do zwierząt. Budziszowa pamiętała nawet o cudzych kotach i psach. W mroźne zimy wygrzewał się przy ich piecu cały sztab b e z d o m n y c h stworzeń, które tylko sobie z n a n y m spo- 111 s o b e m odkrywały kaflowy azyl i miskę ze skromnym posiłkiem. Ojciec czasami wpadał w gniew. Mówił, że nie m o ż e szyć, bo czuć w chałupie k o t e m i że niedługo, jak za okupacji, wszyscy będą zapchleni, ale jego żona wyniośle milczała, ufając w skuteczność strategii ignorowania jego jaśniepańskich kaprysów. I ojciec powracał do szycia, godząc się z pchła mi, a nawet z kocim s m r o d e m , bo naglące terminy nie pozwalały mu na zajmowanie się duperelami. Duperelami nazywał sprawy nie mające nic w s p ó l n e g o ze sztuką kroju, szycia i gry na pianinie. Te trzy wąskie spe cjalizacje, uzupełniane wiedzą, która co wieczór płynęła z Londynu przez stary, skrzypiący głośnik, u z n a w a ł ojciec za jedyne w a ż n e dziedzi ny życia. I czy jego stary singer stał w Borowie, czy jakimś c u d e m zna lazłby się wraz z ojcem w eleganckim salonie krawieckim stolicy, u p o d o bania Budzisza nie uległyby w najmniejszym stopniu zmianie. Marta zwolniła. W s p o m n i e n i a , c h o ć miłe, utrudniały koncentrację, a s a m o c h o d ó w wciąż przybywało, jakby cała Polska kierowała się w stronę Borowa. Letnie miasteczko ten mój B o r ó w - pomyślała, przypominając sobie, jak s e n n e , wąskie uliczki, po których biegało się przez dziesięć miesię cy b e z obaw, nagle p r z e d lipcem zapełniały się ludźmi, a n a w e t samo c h o d a m i . Jak gęstniało od gwaru i kolorów, namiotów, p l e c a k ó w i ich właścicieli w śmiałych, za krótkich s p o d e n k a c h . Najbardziej zmieniał się stromy brzeg jeziora, obrośnięty wysokimi trawami, który w i d a ć było z rogatek miasta. Jeśli ktoś n a w e t zapomniał, że to lato, wystarczało, aby poszedł na te rogatki i policzył rozkwitłe nocą b r e z e n t o w e budki. Wy rastały jak grzyby po deszczu, p o u t y k a n e w zieleni i wabiące o d g ł o s e m starych, fałszujących gitar. Mali borowianie, wśród nich i Marta, na widok obcych namiotów na tychmiast jednoczyli się w lokalną niezależną armię. Podchodzili nad brzeg całą gromadą, siadając nieufnie i z dala od wczasowiczów. A p o t e m godzi nami gapili się na nich. Milcząc i żując trawę. Marta pamięta, że też milcza ła, żuła trawę i z innymi zastanawiała się, dlaczego ci ludzie, wyglądający 112 całkiem inaczej niż oni z Borowa, rozgadani i weseli, wybrali sobie właśnie to jezioro. Najzwyklejsze przecież i wcale nie takie czyste jak za Niemca. Wówczas nie rozwiązała tego problemu. Musiało minąć dobrych dziesięć, piętnaście lat, gdy po debiucie poetyckim udzielała wywiadu dla jakiegoś harcerskiego dwutygodnika. Zapytana wtedy, czy jej nie tęskno do wielkie go świata, odpowiedziała szczerze: „Tylko trochę. Wielki świat przyjeżdża do mnie na wakacje. 1 ja nie muszę go szukać, bo on znajduje mnie". Postanowiła wypić k a w ę i o d p o c z ą ć . Jechała wolno, wypatrując przyzwoitego zajazdu albo motelu, obiecującego swym wyglądem przy najmniej m y d ł o i p a p i e r o w y ręcznik. Krzysztof był pewien, że spóźni się do szkoły. Jeśli intuicja go nie za wiedzie i tak się rzeczywiście stanie, spóźni się do niej po raz drugi na przestrzeni dwudziestu lat. Poranek zaczął się koszmarnie i zapowiadał same nieszczęścia. Pa weł, rozpłakany, kapryśny, wyglądał n i e z d r o w o i Agnieszka orzekła, że są to oznaki kolejnej zakaźnej c h o r o b y wieku dziecięcego. Trudno tyl ko było domyślić się jakiej, bo chorował już na wszystko, co przewidy wał dla jego wieku d o m o w y poradnik zdrowia. Poza tym Krzysztof nie usłyszał od Agnieszki ani słowa. Zachowy wała się tak, jakby jej milczenie usprawiedliwiała wczorajsza rozmowa. Ubrała Pawła i nie zważając na Krzysztofa, miotającego się jeszcze w szlafroku, sama gotowa do wyjścia, przypomniała mu o przedszkolu. - Musisz dziś sam odwieźć Pawła, idę z maturzystami do biblioteki. Czekają tam na mnie od pięciu minut. Do zobaczenia w szkole. Świetny m o m e n t na zazdrość i złośliwość - myślał chmurnie, szuka jąc skarpetek. Paweł nie ułatwiał p o r a n n y c h przygotowań. Kleił się do ojca, ziewał i piskliwie d o p o m i n a ł się o jakieś zabawki. - Uspokój się, chłopie - strofował go Krzysztof. - Zachowujesz się jak rozmamłana baba. Wczoraj byłeś normalnym facetem, a dzisiaj ro bisz wszystko, żebym poczuł się za stary na ojca. 113 Gdy zatrzymał s a m o c h ó d przed przedszkolem, dochodziła ósma. Sięgnął po ostatni argument: - Przyjadę po ciebie szybciutko. Kupimy autko, a p o t e m obejrzymy motylki, dobra? Nawet przekupstwo nie przyniosło tego ranka oczekiwanych rezulta tów. Mały patrzył na Krzysztofa nieufnie. Pozwolił ojcu odprowadzić się do bramy przedszkola i samodzielnie, z rezygnacją przekroczył jego próg. - Przepraszam w a s b a r d z o ! - Krzysztof z trudnością zgarniał rozpro szoną po holu klasę. - W c h o d ź c i e do biologicznego. Zaraz tam b ę d ę . Dwie pierwsze lekcje ciągnęły się w nieskończoność. Nie mógł zna leźć p o t r z e b n y c h plansz a l b o preparatów. D e n e r w o w a ł y go głupie py tania, sympatyczne teksty co śmielszych uczniów, próbujących skłonić go do pracy w szkolnym ogrodzie doświadczalnym, przyjmował z gro b o w ą miną. Pozostawał nieczuły na prośby i niemiłosiernie rozwodził się n a d p r z e w o d e m p o k a r m o w y m p t a k ó w . Natomiast Agnieszka promieniała. Jej ożywienie i głośny s w o b o d n y śmiech spotykały się z a p r o b a t ą stałych bywalców pokoju nauczyciel skiego. Wszyscy byli już zmęczeni ostatnimi upałami i żyli wyłącznie perspektywą zbliżającego się urlopu. J e d n a setna t e g o jej entuzjazmu dzisiaj rano ocaliłaby mi życie - po myślał Krzysztof zgryźliwie. W szkole r z a d k o ze s o b ą rozmawiali, uznając, że w s p ó l n e miejsce pracy wymaga p e w n y c h ograniczeń. Otwartą i b e z p o ś r e d n i ą Agnieszkę g r o n o darzyło większą sympatią niż jej trochę p o n u r e g o i zamkniętego w sobie męża. Ale u c z n i o w i e uwielbiali Krzysztofa. Choć nie zabiegał o ich względy i na ogól nie pobłażał w y c h o w a n k o m , nie dawali mu spo koju nawet na przerwach. Spotkania kola miłośników przyrody kończy ły się w prywatnym gabinecie profesora przy słynnej w szkole herbatce z dzikiej róży, a lekarze, studenci medycyny i przyrodnicy wywodzący się z b o r o w s k i e g o liceum przynajmniej raz w roku odwiedzali s w e g o mistrza, n i e o d m i e n n i e w nim zakochani. 114 - Co się stało, Krzysiu? Chodzisz od rana zdenerwowany... Hanka znała go świetnie. Złośliwi twierdzili, że latami rozmrażała je go serce, mając nadzieję na późne zamążpójście, a los złośliwie zesłał rę kami kuratora młodą i energiczną Agnieszkę. Dla Krzysztofa Hanka by ła nie kobietą, a człowiekiem, s p r a w d z o n y m mądrym przyjacielem. Szanował H a n k ę i nikomu, nawet Agnieszce, nie pozwolił żartować na jej temat. - Mam zły dzień, ale niezłą nowinę. Wiesz, kto przyjeżdża? - zagad nął, zadowolony, że z Hanką m o ż e podzielić się ostatnią wiadomością bez obaw, że przeobrazi się w sensację. - Budziszówna vel Koszycka. Pamiętasz ją? - Oczywiście! - Hanka zaśmiała się trochę nienaturalnie. - Wszyscy ją znają. Nasza miss Wysokiego Brzegu... Była o d e mnie młodsza o... cztery lata. Ale tak wyjątkowa, że pamiętają ją wszystkie roczniki. No i ciebie. Przy niej... Choć ty nazywasz się Król, to o n a była królową. Spojrzała przenikliwie na kolegę. - A co na to Agnieszka? Zdaje się, że tu tkwi przyczyna twoich kłopotów - pokiwała domyślnie głową. - T a k , ale to nie wina Agnieszki. O n a ma wiele racji. Sam jestem przy czyną k ł o p o t ó w : swoich, jej... - I nie tylko... - westchnęła Hanka, wędrując wzrokiem za szybę. W hurtowni ruch był dziś niewielki i Wanda mogła pozwolić sobie na rzadki luksus wypicia gorącej kawy. Jej c o d z i e n n e obowiązki nie ograni czały się do papierkowej roboty. Wypisywała faktury, rachunki, kwity, ale też, gdy magazyn przeżywał oblężenie i klienci denerwowali się w długiej kolejce, o c h o c z o sortowała z koleżanką towary, przygotowy wała palety do transportu, a nawet pomagała je nosić, zwłaszcza gdy za k u p ó w dokonywały samotne kobiety. Lubiła te kobiety, samodzielne, uśmiechnięte, c h o ć wcale nie było im łatwo. Stali bywalcy hurtowni tak że Wandę lubili i rozpieszczali ją zawsze jakimś miłym słowem albo uśmiechem. Czasami paczką kawy, na którą zasługiwała jej życzliwość. 115 Z lubością przetykała teraz wrzątek, delektując się b e z r u c h e m zwy kle g w a r n e g o pomieszczenia. - Ale mamy dziś spokój. - Z magazynu wyłoniła się Irena. Młoda, za wsze p o g o d n a dziewczyna. Pracowita i koleżeńska. Tylko spódniczki, zdaniem Wandy, nosiła trochę za krótkie. - Twoja kawa stygnie. Zrobiłam wczoraj ciasto. Spróbuj. - Wanda umieściła potężny k a w a ł e k jabłecznika na małym talerzu i uśmiechnęła się zachęcająco. - Mmhm... Pycha! - Irena jadła łapczywie i głośno. - Ależ ty pieczesz! Tylko dlaczego tak rzadko? - Bo nie zawsze przyjeżdża do mnie siostra. - Wanda zapatrzyła się w okno. - Siostra? - Jabłecznik niebezpiecznie zatrząsł się na talerzyku. - Ta znana, co pisze książki? - Mam tylko jedną siostrę - spokojnie, z o d r o b i n ą d u m y , wyjaśniła Wanda. - Młodszą i... b a r d z o ładną. - Wiem... D u ż o się o niej w mieście mówi... Dotąd Irena bezskutecznie pytała Wandę o tę jej p o p u l a r n ą siostrę, którą widziała kilkakrotnie w telewizji. Wanda zbywała ją niechętnymi wzmiankami albo w r ę c z obruszała się na jej ciekawość i cały dzień cho dziła po magazynie c h m u r n a i milcząca. Toteż Irena skapitulowała. Przestała dociekać interesujących ją faktów i śledziła karierę Marty, p o legając na rzetelności prasy, radia i telewizyjnych p r o g r a m ó w . - Przyjedzie na p a r ę d n i - Wanda mówiła niepytana, uśmiechając się z a d o w o l o n a . - Szkoda tylko, że u n a s nie zamieszka, m a m y małe mie szkanie i nie chce, jak pisze, zawracać n a m głowy... - Napisała? - Ten jej list to tylko w ramki wstawić - zaśmiała się Górska. - Nic dziwnego, że książki drukuje, a ludzie je czytają. Napisała jakoś tak: „Do piero teraz wiem, jak m o ż e boleć tęsknota, a moje zaganiane serce mówi mi, że ty, Wandeczko, na tę tęsknotę znasz lek". I p o t e m pisała o latach... 116 Jak to było? - Wanda zamknęła oczy i nie otwierając ich, mówiła cichym głosem. - „...Te wszystkie lata z daleka od Was nie mogły być dla m n i e d o b r e , bo cóż to za szczęście, jak człowiek żyje wyłącznie dla siebie..." Ach, d u ż o było w tym liście takich czułych miejsc. - Zarumieniła się na s a m o ich w s p o m n i e n i e . - Aż się popłakałam... Irena łowiła każde słowo Wandy. Wreszcie zapytała wprost o spra wę najbardziej ją nurtującą. - A l e powiedz, Wanda. Twoja siostra jest taka znana i... bogata, a ty pracujesz w hurtowni. Ja to co innego! - zastrzegła się natychmiast. U nas tylko Heniek skończył średnią szkołę... No więc tak sobie pomy ślałam, czy o n a nie mogłaby ci załatwić jakiejś lepszej pracy... Albo two jemu Józkowi. Już tak d ł u g o jest w interwencyjnych... Pytanie zagniewało Wandę, ale wystarczyło spojrzeć na Irenę, że by wiedzieć, że podyktowała je zwykła ludzka życzliwość i troska o Wandę, pracującą ciężko, za dwoje, i nie rozpieszczaną przez męża. - To nie tak. Gdybym sobie nie radziła, na p e w n o by mi p o m o g ł a . A ja pracę mam, zdrowie też. Zarabiam tyle, że jakoś starcza. Mój szwa gier, Adam, t e n co tu czasami latem nas o d w i e d z a z Oleńką, chciał dwa lata t e m u Józka do Warszawy zabrać. To się nie zgodziłam. Gdybym mia ła p o r z ą d n e g o męża... proszę bardzo, niech jedzie, p o m o ż e . Adam jest architektem, więc na b u d o w i e by go zaraz urządził. Ale trzeba znać Józ ka! Wiecznie mu źle. Wszyscy go oszukują. Po co m a m szwagrowi kło pot robić. A praca przecież jest, tylko sama do Józka nie idzie... A nawet jakby przyszła, to wiesz, co by zrobił? Zamknąłby jej drzwi przed n o s e m i powiedział: „Przyjdź k o c h a n a jutro!" Roześmiały się obie z tej wizji. Weszli ostatni klienci, więc zerwały się z krzeseł i jeszcze się śmiejąc, ruszyły lekko między regały, pogania ne wesołymi męskimi okrzykami. Miejsce, które wybrała na odpoczynek, nie nastrajało do w s p o mnień. Oczy Marty musiały czujnie śledzić sytuację, kontrolować niepo- 117 kojącą, bladą i nachalną twarz, która wychylała się ku niej od sąsiednie go stolika Od początku żałowała, że zamówiła tu k a w ę . Z n o w u dała się zwieść p o z o r o m . Sala była niechlujna, obsługa m ę s k a i natarczywa. Nie znalazła też mydła w toalecie, co d o p e ł n i ł o kielicha goryczy. Teraz spi jała tę gorycz z niedomytej szklanki, tęskniąc za ruchliwą drogą i samot nością. Poza tym bolała ją pierś. Postanowiła szybko zapłacić i wyjść. Mężczyzna chyba zorientował się, jakie ma zamiary. Wstał i zdecy d o w a n y m krokiem p o d s z e d ł do stolika. Spojrzała z o d c i e n i e m oburze nia i niechęci, ale w jej oczach coś nagle zmiękło, złagodniało... - Marta?... - szepnął nieznajomy i wyczekująco wpatrywał się w jej twarz. - Tak... Oczywiście... Proszę mi p o m ó c . . . - zastanawiała się gorącz k o w o , prawie p e w n a , że już wie, z kim rozmawia. - Wiktor. Na imię m a m Wiktor. - N i e p e w n y u ś m i e c h zdradzał zde nerwowanie. - Przyjaciel Adama! Z liceum! Studiowałeś... prawo?... Nie, historię! - wykrzyknęła u r a d o w a n a niezawodnością pamięci, tym razem ściąga jąc na siebie jawne zainteresowanie męskiej załogi baru. Znalazł się na w e t p o s z u k i w a n y d o t ą d bezskutecznie kelner. - Wypijemy coś? - spytała Wiktora, już r o z p r o m i e n i o n a , już ciekawa jego losów i g o t o w a tropić m i n i o n e lata, w których pojawił się ktoś taki jak Wiktor, odwiedzający z nią i A d a m e m kina, tanie knajpy, antykwa riaty, włóczący się po festiwalach, pchlich targach i dyskotekach. Nare szcie sobie przypomniała, że ktoś taki w ogóle istniał, sypiał w ich na miocie, robił d o s k o n a ł e omlety i opowiadał całymi godzinami o marszałku Piłsudskim. - Może kawę? - Wiktor zwrócił się do cierpliwego kelnera. - Wpraw dzie jedną już piłem, ale przez ciebie zrobiłem to z u p e ł n i e bezwiednie. - Dwie k a w y - z a d y s p o n o w a ł a Marta i kelner o d s z e d ł . - Zaraz ci wy n a g r o d z ę tę stratę, c h o ć podają tu p a s k u d n ą lurę. 118 Uśmiechnął się z n o w u . Teraz wydał się Marcie tym samym inteli gentnym, trochę wstydliwym Wiktorem. Zawsze był obok, aż któregoś dnia zniknął. Adam bardziej intereso wał się jego nieobecnością. Martę ta nieobecność początkowo dziwiła, m o ż e nawet irytowała, ale skład jej przybocznego orszaku rósł z miesią ca na miesiąc i po p e w n y m czasie nawet Adam nie odczuwał braku Wik tora, który przedtem nie o d s t ę p o w a ł ich na krok. - Zmieniłem się prawda? Nie do poznania... - Wyciągnął ze zgnie cionej paczki papierosa. Przytknął do niego ogień i zaciągnął się moc n o , zachłannie, zapominając na m o m e n t o swej towarzyszce. - Ja też się zmieniłam... - Marta westchnęła i szybko dodała: - Nie protestuj! Ileż to lat minęło? Ponad dwadzieścia. Może więcej. Mam już dorosłą córkę. Pewnie ona wydałaby ci się bardziej znajoma niż ja. - P o d o b n a do ciebie? - Trochę. - Marta zrobiła nieokreślony ruch ręką. - Może oczy? Fi gura?... Jest nieco wyższa... Dostrzegłbyś w niej d u ż o z Adama. Taka mieszanka firmowa. - J e ś l i złożona z tego, co w w a s najlepsze, macie d o s k o n a ł e dziec k o . - Wiktor zaśmiał się i spoważniał. Papieros sprawiał mu wielką przy jemność. - Piszesz, prawda? - Piszę - przytaknęła p o w a ż n i e . - Pracuję w redakcji. Adam p o z o stał w państwowej firmie. Wciąż i d e o w o buduje Warszawę. Mieszkamy na Jesionowej. Właściwie niewiele się zmieniło od czasu twojej dezer cji. Może tylko my... Teraz twoja kolej... Słuchał Marty uważnie albo sprawiał tylko takie wrażenie. Błądził oczami po jej twarzy tak intensywnie, że drgnęła zaniepokojona. Na tychmiast zareagował. - Moja kolej, Marto? Cóż... Z tych wszystkich lat s p ę d z o n y c h poza Warszawą można by zebrać imponujący materiał na tuzin r o m a n s ó w i kilka doktoratów. O walce z uzależnieniami - dodał i p o n o w n i e zato pił wzrok w oczach Marty. 119 Nie znalazł w nich jednak potępienia, którego być m o ż e wypatry wał. Z a c h o w a ł a się tak, jakby to w y z n a n i e dotyczyło ulubionego h o b b y Wiktora, któremu się poświęcił. - W y j e c h a ł e m głupio. Po prostu uciekłem. Ty byłaś dziewczyną mo jego przyjaciela. Ciebie kochałem. J e g o k o c h a ł e m . Nie miałem wyboru. Rzuciłem studia i... - A l e ż , Wiktor... - Nie przerywaj. Mogłem oczywiście p o w i e d z i e ć w a m o swoim nie szczęściu, ale po co? Tylko idiota pozwala s o b i e na k o m p l i k o w a n i e wła s n e g o i c u d z e g o życia. Nie byłaś niczemu w i n n a , chociaż wtedy myśla łem inaczej. Musiałem po prostu obarczyć k o g o ś odpowiedzialnością za tę szczeniacką miłość. W takich w y p a d k a c h w i n n y jest obiekt uczuć. Ależ ja cię w t e d y nienawidziłem... Przerwał, a w grymasie zaciśniętych ust Marta dostrzegła cień tam tego n i e d o b r e g o uczucia. Wydawała się przerażona. Dotykała palcami szklanki z zimną już ka wą. Milczała. - N i e n a w i d z i ł e m cię jednak k r ó t k o . Z n a c z n i e uczciwiej było nie nawidzić siebie. Miałem ku t e m u coraz więcej p o w o d ó w . P o c z ą t k o w o nic nie z a p o w i a d a ł o tragedii. Z a c z e p i ł e m się na historii w G d a ń s k u . P r z e s t u d i o w a ł e m ze trzy semestry. Zacząłem też d o r a b i a ć w stoczni i o k a z a ł o się, że jestem dzieckiem b i z n e s u . Takie to były czasy... D o brobyt n i e sprzyja n a u c e . Wyleciałem z uczelni z wielkim h u k i e m . Zwłaszcza że moja prywatna wizyta u rektora przeszła do wstydliwej historii u n i w e r s y t e t u . Czułem się w ó w c z a s b e z k a r n y . Miałem pienią d z e i w s z y s t k o gdzieś. Takim facetom zwykle się szczęści. Kobiety... poker... m a ł e h a n d e l k i i wielkie pijaństwa. Dalej u w a ż a ł e m , że jestem p a n e m świata. Czasami n a w e t żałowałem, że nie widzisz, jak ludzkość m n i e kocha... - Ludzkość k o c h a ł a cię zawsze. W Warszawie też. I widziałam to na własne oczy. 120 - Och, nie tak jak w G d a ń s k u . I nie za to samo... - Zachmurzył się. W Gdańsku byłem innym człowiekiem... - ciągnął swą o p o w i e ś ć , ner w o w o bawiąc się zapalniczką. - Pieniądze topniały, kobiety odchodzi ły. Nic to jednak dla mnie nie znaczyło. Aż kiedyś o b u d z i ł e m się w ja kiejś spelunie, gdzie w y l ą d o w a ł e m po kolejnym n i e u d a n y m interesie. I w tej spelunie nie było wódki. Rozumiesz?... Nie, na szczęście nie ro zumiesz, co to znaczy, gdy nad ranem brakuje wódki. - Splótł ręce i ner w o w o poruszał uwięzionymi palcami. Zaczął mówić o ton ciszej, a Mar cie w y d a w a ł o się, że słyszą ich wszyscy na sali. - Trudno o p o w i e d z i e ć , co czuje taki gość, który musi wypić, żeby ręce przestały mu drżeć, że by o b u d z i ć się do życia. To był koszmar. Trwałem w nim kilka lat. Pew na altruistka, też po przeżyciach, ale m o c n o już wyleczona, p r ó b o w a ł a mi p o m ó c . Zrobiłem jej dziecko i piłem dalej... Sama widzisz, jak nie wielki był twój udział w tym koszmarze. Mógłbym oskarżyć cię tylko o n a d m i e r n e roztaczanie w d z i ę k ó w w tamtych niespokojnych czasach. - Pokiwał głową i wyjął kolejnego papierosa. - Nie myślałam... - Marta p r ó b o w a ł a powiedzieć coś na swoje uspra wiedliwienie - ... nie sądziłam, że mieliśmy cokolwiek w s p ó l n e g o z twoim zniknięciem! - Nie przejmuj się. Widocznie musiałem tak żyć, aby znaleźć w koń cu swoje miejsce. Przypuszczam, że nawet ty nie miałabyś w p ł y w u na tamte wybory. - A jakie jest, Wiktor, twoje miejsce, gdzie je znalazłeś? - Tu, niedaleko, w Kozidrach. Małe miasto z trzynastowiecznym zamkiem krzyżackim. Jestem tam kustoszem. Skończyłem historię. Już zaocznie. Najpierw byłem p r y m u s e m w poradni odwykowej, p o t e m ter m i n o w a ł e m w ośrodku uzależnień. Edukacja głęboka i wszechstronna: od psychoanalizy po filozofię marginesu. Dostałem cenzurkę, terminy spotkań klubowiczów AA i zacząłem wszystko od nowa. To się tylko tak mówi, bo sama chyba wiesz, że nie można żyć od n o w a jak się ma pra wie pięćdziesiąt lat. 7 — Głodna kotka 121 W oczach Marty dostrzegł smutek i zrozumienie. - Wiem, Wiktor, wiem... Też o tym myślę od p e w n e g o czasu. Uwa żam jednak, że ty w jakimś u m o w n y m sensie żyjesz od nowa. 1 spróbu ję cię o tym p r z e k o n a ć . Tak się składa, że m a m kilka bolesnych atutów... Teraz on wpatrywał się w Martę z przerażeniem. Mówiła cicho. Nie spuszczała z niego oczu. Uśmiechała się nawet i w tych chwilach jej twarz nabierała d a w n e g o blasku i urody. Długo jeszcze siedzieli przy krzywym, plastikowym stoliku, w s p a r t y m złożoną gazetą i m o c n o po p l a m i o n y m przez p o p r z e d n i e g o k o n s u m e n t a . Nie pili już zimnej kawy i nie zamawiali nic więcej. Rudy kelner, wyrostek z o ł ó w k i e m za u c h e m i sprytnymi oczkami m a ł e g o liska, szturchnął s w e g o starszego kolegę, obsługującego bar. - Spójrz, Lechu, na tych w kącie. Trzy minuty się na nią gapił i już ją ma. Myślałem, że to nie jest jakaś s a m o c h o d o w a , bo za stara... Jak to się m o ż n a pomylić, co nie? Do Borowa pozostało jeszcze o k o ł o dwustu kilometrów. Cóż to zna czyło w o b e c spotkania sprzed chwili. Przez dwie godziny r o z m o w y przebyli z Wiktorem wielką p o d r ó ż po tylu latach, że czuła się z m ę c z o n a . Marta kiedyś była próżna, ale nig dy aż tak, aby w zawadiackim z a c h o w a n i u Wiktora, u c h o d z ą c e g o w ś r ó d przyjaciół za p r z e ś m i e w c ę i kpiarza, dostrzec cokolwiek więcej, niż dobrotliwą ironię, z jaką odnosił się do jej pomysłów, kaprysów czy ż ą d a ń . To raczej o n a stawała się czasami zazdrosna o Adama, który p r z e p a d a ł za Wiktorem. Znali się od najmłodszych lat, ze ślizgawki czy z boiska. Mali c h ł o p c y stworzeni do wielkich spraw, do p r z e p r o w a d z e nia staruszki przez ulicę, do nadstawiania wątłych piersi przeciwko dręczycielom małych dziewczynek i b e z d o m n y c h p s ó w . A p o t e m wiel cy c h ł o p c y do małych spraw, gdy marzyło im się walczyć z reżimem i konspirować. 122 Marta, która politykę wewnętrzną kraju traktowała w tamtych czasach jak zamknięty rozdział historii, nie była całkowicie obojętna ale odnosiła się do tych spraw powściągliwie, co denerwowało i Adama, i Wiktora, choć obaj szanowali ten jej dystans i starali się nie widzieć błysku rozba wienia w jej oczach, gdy przy winie prowadzili p ł o m i e n n e dyskusje, do których tematów dostarczały wszystkie niemal walki narodowowyzwo leńcze. Nad ranem, umęczeni stoczonymi bitwami i pełni n o w e g o patrio tycznego zapału, spoglądali na Martę. A ona tylko przysłuchiwała się mo w o m współczesnych Demokrytów i z miną starego Sokratesa dolewała im wina... Nareszcie lasy. Widok grubych, drzew, wykrzywionych reumaty z m e m czasu, przypomniał jej o ważnym spotkaniu, na które nie może się spóźnić. Nie tym razem - pomyślała i na wszelki w y p a d e k mocniej nacisnę ła pedał gazu. - I co powiedział p a n doktor? - Krzysztof wziął syna na kolana i wy jął z kieszeni obiecane autko. - „Na razie nie ma p o w o d u do niepokoju. Lekko podwyższona tem peratura może być objawem równie lekkiego przeziębienia. Poza tym nic tu nie widzę", tak powiedział. Wypijesz kawę? - Agnieszka dopiero teraz spojrzała na męża, ale bez uśmiechu. Jakoś od wczoraj nie mogła pozbyć się wrażenia, że on czeka. Tylko czeka i denerwuje się tym przyjazdem Koszyckiej bardziej, niż powinien. Z drugiej strony współczuła Krzyszto fowi. Nie umiała mu p o m ó c . Nie wiedziała, jak się zachować, by ukryć własne rozdrażnienie i utwierdzić męża w przekonaniu, że w każdym ra zie dla niej wszystko jest po staremu. To krótkie „wypijesz kawę" miało być właśnie d o w o d e m pokojowego nastawienia do problemu. - Obaj wypijemy! - radośnie krzyknął Krzysztof, potrząsając Paw łem, siedzącym sennie na kolanach ojca. - Prosimy o jedną k a w ę bez mleka i o jedno mleko bez kawy. 123 Usiedli na werandzie. Stara leśniczówka Królów wciąż prezentowała się znakomicie. Był to swego czasu najpiękniejszy dom w Borowie, kryty i ozdobiony gontami, położony z dala od innych zabudowań i strzegący wzgórza, na którym pięły się zawsze zielone jałowce, jaśniały skamieliny, o b m y w a n e wodami małego strumyka. Za połacią białych ścian ceglano-drewnianego dworku rozciągał się ogród i sad - duma starego Króla, pa sjonującego się ogrodnictwem, samodzielnie szczepiącego drzewa i hodu jącego oryginalne odmiany owoców. Sąsiedzi mawiali często, że leśniczówka to prawdziwie „królewska siedziba" i d o m Królów pokazywa no w Borowie jako jedną z nielicznych ciekawostek architektonicznych. Po śmierci ojca Krzysztof nie w p r o w a d z a ł tu wielkich zmian. Korzy stał tylko z pomieszczeń na d o l e i z pokoju s w e g o dzieciństwa, w którym c h ę t n i e spał. Leśniczówka zmieniła się d o p i e r o , gdy zamieszkała z nim Agnieszka. To o n a k o n s e k w e n t n i e i m e t o d y c z n i e zmuszała męża do nie z b ę d n y c h u d o s k o n a l e ń i dzięki t e m u d o m s t o p n i o w o odzyskiwał utra c o n ą u r o d ę . Piękniał z każdym rokiem. - J a k sądzisz, kiedy o n a tu się zjawi? - Agnieszka wyłożyła biszkop ty i gorliwie mieszała cukier. - Nie m a m pojęcia. Może wieczorem? O nic jej nie zapytałem, a p o w i n i e n e m . Nie wiem, czy chce się zatrzymać u nas, czy u rodziny. Nic nie wiem. Przypominał dużego, z a k ł o p o t a n e g o chłopca i Agnieszka mimo w o l n i e roześmiała się w głos. - Nie panikuj. Kupiliśmy z P a w ł e m c o ś na dobrą kolację. Z obiada mi też nie będzie p r o b l e m u . Pościel w gościnnym pokoju aż piszczy z tę sknoty, więc nie ma się czym martwić... I z n o w u Krzysztof spojrzał na Agnieszkę z nieprzebraną czułością. - J e s t e ś taka... k o c h a n a - wyszeptał tylko. A że szeptał na ten temat niezwykle rzadko i niechętnie, żona przestała n e r w o w o bawić się ły żeczką. Najpierw lekko pochyliła głowę, a p o t e m pokraśniala z radości. 124 Wanda nie wypuszczała jej z objęć. - Ach, Marta, Marta... - powtarzała tylko. - Tyle lat... No, ale jesteś... Odsuwała siostrę na długość swych silnych ramion, przypatrywała się jej ze Izami wzruszenia i macierzyńskim gestem z n ó w przyciągała do siebie. Górski przyglądał się siostrom z badawczym, c h ł o d n y m zaintereso waniem. Może miał nadzieję, że ta nielubiana, nieznana szwagierka po wie coś, co ostudzi ten wybuch miłości jego skrytej żony. Bo Górski miał żonie za złe, że zapomniała o krzywdzie, jaką wyrządziła jej Marta. Jaka to krzywda, t e g o do końca nie wiedział. Przyzwyczaił się przez tyle lat do myśli, że Marta po trosze winna była wszystkim nieszczęściom Budziszów, a p o t e m Górskich. Chętnie obarczał ją winą za śmierć te ściowej, której tak n a p r a w d ę nigdy nie lubił. D o p ó k i stara Budziszowa zajmowała się kolejnymi p o t o m k a m i starszej córki, jej o b e c n o ś ć w mie szkaniu na Słonecznej nie wydawała się taka uciążliwa, jak potem, gdy już schorowana i niedołężna, sama wymagała opieki. Wanda poświęca ła w ó w c z a s matce każdą wolną chwilę. Pracowała jeszcze wtedy w ma łej, przyszpitalnej stróżówce. Schodziła z nocnej zmiany i obejmowała dyżur przy chorej. Górski nie robił nic. Wiecznie tracił pracę lub jej p o szukiwał, a swoje niezadowolenie sprawiedliwie rozdzielał między wszystkich c z ł o n k ó w rodziny. W tym czasie otrzymali mieszkanie. Cie plejsze i nowsze, ale z t r u d e m mieszczące tyle o s ó b . Górski niechętnie przesiadywał w d o m u , a jego powroty obfitowały w w i e c z n e awantury. Wystarczyły dwa piwa, aby dyskusjom o wywiezieniu matki do Warsza wy nie było końca. Pod koniec życia Budziszowa słyszała od zięcia tyl ko złe słowa i oglądała łzy Wandy. Pozostało jej godnie odejść z tego krzykliwego świata, a, nie wiedzieć czemu, wciąż cicho i n i e r ó w n o od dychała p o d p r z e p o c o n ą pierzyną. Aż kiedyś zamilkła. Wanda jeszcze bardziej zawzięła się w sobie i jeśli Górski widział jej uśmiech, to wywo ływało go w s p o m n i e n i e o matce albo dzieci. Do niego, Józka, nie uśmie chała się nigdy. Nie podzielała też mężowskich p o g l ą d ó w i gdy skarżył 125 się na osobiste krzywdy, jakich c o d z i e n n i e niesłusznie doświadczał w Borowie, patrzyła na niego z m ę c z o n y m i i surowymi oczami. A p o t e m kwitowała wszystko jednym zdaniem: „Obrałbyś przynajmniej kartofle". Od tamtych czasów upłynęło wiele lat. A teraz w progu zjawiła się przy czyna wszystkich nieszczęść. Ta bogata, rozpieszczona Marta, która nie chciała nawet p o z n a ć Górskiego, c h o ć mogła rozwiązać jego kłopoty, a nawet go uszczęśliwić. Bo cóż to dla niej znaczyło załatwić mu dobrą pra cę. Na przykład w stolicy. Albo chociaż dać Górskim jakieś pieniądze. „Mogłaby przynajmniej zapłacić za m a t k ę " - mawiał Górski, ilekroć p o w r a c a ł do s w e g o u l u b i o n e g o tematu. A Wanda, w końcu jego własna żona, o d p o w i a d a ł a w ó w c z a s dokuczliwie: „Najpierw zapłać za siebie". I s p o k ó j na d ł u g o opuszczał ich d o m . - W i t a j Józku. Podeszła do niego, jakby się nic nie stało. Pocałowała w policzek. J ó z e k dostrzegł, że ma wilgotne oczy. Widać rodzinne mają to beczenie b e z p o w o d u - pomyślał, odpowiadając z przekąsem: - Witamy, witamy w skromnych p r o g a c h . Co też sprowadza szwagierkę po tylu latach? Bo przecież p o g r z e b u ż a d n e g o tu nie ma? Marta roześmiała się tylko. - Masz rację - stwierdziła pogodnie. - Zasłużyłam na surowe powita nie. Ale spróbuj mi wybaczyć. Przyjechałam, aby i ciebie przeprosić. Źle załatwiałam moje sprawy - westchnęła - obraziłam się na Borów, a krzyw dziłam bliskich. I siebie też - powiedziała ze smutkiem. - Siebie, Józku, też. M o c n o potrząsnęła ręką Górskiego, który zdziwiony aktem samooskarżenia, nie b a r d z o wiedział, co o d p o w i e d z i e ć . Zwłaszcza że w ra m i o n a c h Marty nagle znalazła się Natalka. Uszczęśliwiona i roześmiana. Tuliła się do niej tak, że oboje rodzice ze z d u m i e n i e m obserwowali to d z i w n e z a c h o w a n i e wstydliwego na ogół dziecka. - J a k a ty jesteś śliczna, Natalko! - Marta szczerze zachwycała się cy gańską u r o d ą drobnej, wtulonej w nią dziewczynki. 126 - Podobna do cioci. Co by nie mówił... - dostrzegł J ó z e k i ku zdu mieniu Wandy, dodał cicho: - To sobie porozmawiajcie, a ja nastawię w o d ę na kawę albo herbatę, bo p e w n i e coś by wypiła ciepłego. Marta nie była głodna, ale jabłecznik Wandy pochłaniała łakomie, rozsypując wokół okruszki ciasta. Jak kiedyś - myślała Wanda, przyglądając się siostrze z rozrzewnie niem. - Jest taka jak kiedyś. Robiła wszystko, jakby miała jakiś inny niż wszyscy apetyt na życie. Zawsze tak jadła, czytała, pisała... Zachłannie, całą sobą. Przestraszona, że nie zdąży albo że ktoś ją wyprzedzi. Dzika jak kociaki matki, ukryte p o d piecem. - Chcę tu zostać parę dni, dlatego nie m o g ę narażać was na ciasno tę i niewygodę. Dosyć się namęczyliście, mieszkając na sobie piętrami. Hotel niedaleko, więc po co k o m p l i k o w a ć życie. - Myśleliśmy, że przyjeżdżasz do Królów. A nas... tak tylko odwie dzisz, no... z przypadku - Wanda nieśmiało przyznawała się do podej rzeń, które i ją trochę bolały. Uwierały siostrzaną zazdrością. - Przyjechałam p r z e d e wszystkim do was. Nie pomyślałam nawet, że Krzysztof i jego żona m o g ą zatrzymać mnie na n o c . Nie obawiaj się, Wandziu. - Już tuliła się do szczęśliwej siostry. - Wrócę grzecznie do hotelu i tak będzie d o b r z e . Józek wniósł herbatę. - A co to za gadanie? Jak mówi, że do nas przyjechała, to chyba starczy. Gdybyśmy mieli taki dom jak Król, to też nie poszłaby do hotelu. Jak zapro szą, trzeba zostać. Nam się przez to żadna krzywda nie stanie. Chyba że Mar ta już tu nie wróci, tylko prosto od obcych do Warszawy wyfrunie... Marta roześmiała się g ł o ś n o i powtórzyła: - Do was, kochani, przyjechałam... No i do tych, do których się spóźniłam, co już na cmentarzu... Wreszcie, żeby odwiedzić przyjaciół: las, jezioro, ulicę Słoneczną... - wymieniała ze wzruszeniem w a ż n e dla niej miejsca. Siedziała przy stole Górskich, ale już niecierpliwie zagląda ła do wszystkich kątów dzieciństwa. 127 O c k n ę ł a się z zamyślenia tak s a m o nagle, jak w nie p o p a d ł a . - Nie wiem, dlaczego opuściłam jedyny kawałek świata, gdzie moż na postawić tabliczkę „teren prywatny." I tęskniłam za nim. Wanda dyskretnie wycierała oczy i patrzyła na nią z rozrzewnie niem. Na tę swoją małą Martusię, z a w s z e taką upartą i p e w n ą siebie. A te raz ciepłą, serdeczną, bardziej bliską niż w chwilach trudnego dla o b u sióstr dzieciństwa. - G d y b y Adam wiedział, że Natalia jeszcze nie dostała prezentu, a ja tu już siedzę dwie godziny, nie miałabym drogi odwrotu. - Marta zerwa ła się z u ś m i e c h e m i ruszyła do s a m o c h o d u . Po p e w n y m czasie trochę o niej zapomniano. Stos prezentów piętrzył się przed nowymi właścicielami, oniemiałymi z hojności Marty, szczęśliwy mi jak dzieci. Wanda nie wiedziała, czy najpierw wypróbować n o w e ko smetyki, czy mierzyć sweter, o którym marzyła od lat. Dotykała rzeczy, jak by obawiała się, że zaraz znikną. P o d o b n e przeczucie ogarniało ją na widok Many. Wszystko mogło być przecież złośliwym snem, po którym szybko ulatnia się ciepło z serca i pozostaje niedosyt. Józek z niedowierzaniem krę cił głową. Oglądał aparat z każdej strony i pytająco spoglądał na Martę. - Teraz będziesz mógł założyć p r a w d z i w y rodzinny album! - śmia ła się Marta. Nie sądziła, że aż tak się ucieszą. W o g ó l n y m zamieszaniu g d z i e ś p r z e p a d ł a Natalia. Uciekła d o s w e g o pokoju. D o p i e r o t a m pa trzyła p r z e z łzy na s w e skarby: p i ę k n e pióro, papeterię, gruby zeszyt z n a p i s e m „Mój dziennik" i książki. W jej p a c z c e były r ó w n i e ż specjal ne u p o m i n k i od wujka Adama i Olgi. No i książki cioci Marty Z dedy kacją i p o d p i s e m . G d y wróciła do pokoju rodziców z c z e r w o n y m i o c z a m i , ciocia Marta śmiała się z niej g ł o ś n o i powiedziała, że to je szcze nie koniec, że teraz musi z a p r a g n ą ć c z e g o ś dla ciała, a czy to b ę dą dżinsy, buty, d r e s lub kurtka, to już tylko zależy od Natalii. I Nata lia musiała wziąć także p i e n i ą d z e , bo wszelkie protesty, które trójka G ó r s k i c h po raz pierwszy solidarnie zgłaszała, przerwał silny i roze śmiany głos Marty: 128 - Chcę się tylko dowiedzieć, czy w tym d o m u został c h o ć jeden, ma ły kawałek jabłecznika?.. - J e s t e m pewna, że to o n a . - Agnieszka stała przy firanie, obserwu jąc gasnące światła s a m o c h o d u . - Wyjdź. A przynajmniej włącz lampę na ganku. Jest już c i e m n o . Włączył lampę, ale wrócił do pokoju. Po chwili o d e z w a ł się radosny gong. - Brzmi jak weselny d z w o n ! - zaśmiała się Agnieszka, świadoma, że to szansa na ostatnią złośliwość p o d a d r e s e m męża. Patrzyła na nich, ukryta w ciemności korytarza. - Nie m ó w tylko do mnie „ty głupia babo"! - dobiegi z holu dźwięcz ny, spokojny glos. - A ty nie wyzywaj m n i e od frajerów! - usłyszała o d p o w i e d ź Krzy sztofa. Potem był śmiech: długi, serdeczny, w którym uczestniczyli obo je z jakąś szczenięcą satysfakcją. Przeszli do pokoju i Agnieszka zauważyła tylko, że Marta jest bardzo zmęczona. Głębokie, sarnie oczy uśmiechały się jakby ostatkiem sił, a bladość twarzy nadawała jej chorobliwy wygląd. Poza tym Marta by ła... stara. To spostrzeżenie wydało się jednak Agnieszce nieeleganckie. Natychmiast więc z aprobatą pomyślała o sportowym, niewyszukanym ubiorze Marty, n o s z o n y m przez nią z jawną, fascynującą nonszalancją. - A to twoja śliczna żona... - Marta podeszła do Agnieszki, wyciąga jąc w jej stronę obie ręce. - Witaj, Agnieszko! - Uścisnęły się serdecznie i Marta p o n o w n i e zagłębiła w żonie przyjaciela spojrzenie p e ł n e podzi wu i sympatii. - Gdzie ty znalazłeś taką dziewczynę? - zwróciła się ze śmiechem do Krzysztofa. - Przyznaj się, wpadła którejś wiosny do twej siatki na motyle... Stal zadowolony z jej uznania i uśmiechał się do o b u pań. - Twój mąż - kontynuowała Marta - słynął kiedyś z tego, że gdy chłop cy z klasy gwizdem wyrażali aplauz dla jakiejś nastoletniej piękności, on też 129 odwracał głowę, ale za krążącym nad nią chrząszczem i mówił: "Cudowne zjawisko! Melolontha z rodziny Scarabaeidae. Jakie piękne skrzydła!" Zaśmiały się obie. Agnieszka nie chciała być dłużna: - Wiem, że w tamtych czasach w kolekcji Krzysztofa był pewien nie zwykle rzadki i bezcenny okaz, na którym bardzo mu zależało. Teraz wca le się nie dziwię, że nie oglądał się za innymi... motylami! - dokończyła. To była mila rozmowa. Tak naturalna i niekrępująca, że Agnieszka z żalem ruszyła do kuchni, aby przygotować kolację. - Mieszka tu jeszcze z n a m i p e w i e n mały królewicz, Paweł I - wyja śniła Marcie, idąc w stronę kuchni. - Ale o tej porze J e g o Królewska Mość śpi, więc prezentacji d o k o n a m y jutro. Krzysztof wiedział już, że od tej chwili Marta zyskała nową sojusznicz kę w osobie jego przekornej żony. I to w końcu jego oskarży Agnieszka, skłonna teraz widzieć w Marcie ofiarę miłosnych uniesień licealisty, o kło poty w b u d o w a n i u trwałych związków. A swoje pretensje gotowa będzie wesprzeć wszechstronną analizą własnych małżeńskich doświadczeń. Tymczasem Marta, nieświadoma zamieszania, jakie wywołała w życiu mieszkańców leśniczówki, wystukiwała długi numer d o m o w e g o telefonu. A d a m i Olga jednocześnie złapali za słuchawkę. Każdy sygnał mógł o z n a c z a ć jakieś kłopoty. Poza tym, c h o ć minęło zaledwie kilka godzin od wyjazdu Marty, jej n i e o b e c n o ś ć w z u p e ł n i e inny niż dotąd s p o s ó b za ciążyła n a d d o m o w n i k a m i . Adam okazał się sprytniejszy. - Marta? Usłyszał jej daleki śmiech, wypływający z głębi borowskiej głuszy. O d e t c h n ą ł i spojrzeniem uspokoił c ó r k ę . - D e n e r w o w a ł e m się - m ó w i ! nieskładnie. - Hotel zarezerwowany, Marta... słyszysz mnie? Słyszała d o s k o n a l e . P o d w p ł y w e m m o n o l o g u Adama jej twarz zmie niała się, aż zagościł na niej wyraz zakłopotania. Zakłopotanie łagodnia ł o . Wreszcie z n ó w pojawił się u ś m i e c h . Tkliwy i ciepły. 130 - Zrozumiałam. Wszystko zrozumiałam. Tak. To miło, że sobie o tym przypomniałeś. Masz rację. Lepiej p ó ź n o niż wcale... To chyba... - zasta nowiła się. - To sprawiło mi przyjemność. Tak, możesz być pewny... Olgo? Nie tłumacz się, ty przebrzydły wspólniku... Wybaczam, wyba czam. Dobrze... J u t r o zadzwonię. - Konferencja skończona. - Odłożyła słuchawkę i chwilę milczała. Wreszcie przeniosła z d u m i o n e spojrzenie na Krzysztofa. - Kolejna sensacja W moim b a r w n y m życiu. Czy wiesz, że oni tu przyjeżdżali p r z e z te wszystkie lata, A d a m i Olga? A ja nie miałam o tym pojęcia... Przyznali się d o p i e r o teraz, gdy są nieosiągalni i nie m o g ę nic zrobić: ani się oburzyć, ani zachwycić ich związkami z Bo rowem. Krzysztof w milczeniu obserwował Martę. - A co byś zrobiła? - Wybrałabym to drugie - odparła bez wahania. - Znam twojego męża i córkę. Byli kiedyś w szkole. W lipcu albo sierpniu. Poznałem ich, gdy szukali twego zdjęcia na pamiątkowych ta blicach. Służyłem za przewodnika. Widywałem też Adama z Wandą w mieście na z a k u p a c h . Targał jej siatki i wyglądali jak para przyjaciół. Sądziłem, że przyjeżdżasz z nimi. - Skąd! Dzisiaj jest moja wielka premiera, jeśli nie liczyć pogrzebu, na który zresztą też się spóźniłam. Podczas kolacji upływającej w atmosferze miłych w s p o m n i e ń , krzy żujących się nad stołem pytań i odpowiedzi, Marta jeszcze raz wróciła do ostatniej nowiny, szczegółowo wtajemniczając Agnieszkę w sprawę spisku Adama i Olgi. - A najzabawniejsze jest to, że gdy zastanawiałam się nad wiekiem dzieci Wandy, Adam zachowywał się jak położna, pamiętająca godziny i daty kolejnych p o r o d ó w . 1 choć podejrzanie d u ż o wiedział o Górskich, do głowy mi nie przyszło, że regularnie bywa w Borowie... Ze ich odwiedza... - dodała z radosnym ożywieniem. - Teraz rozumiem poro- 131 zumiewawcze spojrzenia, jakie przelatywały za moimi plecami, ilekroć tatuś z córeczka startowali na Kaszuby. - To musi być miłe uczucie, dowiedzieć się, że bliski ci człowiek po kochał też twoją małą ojczyznę i tych, których w niej zostawiłaś. - Agnie szka z wyrzutem spojrzała na męża. Od d a w n a bezskutecznie toczyła z Krzysztofem wojnę o r o d z i n n e zbliżenia. - W moim przypadku towarzyszy temu wstyd. Adam jeszcze raz okazał się mądrzejszy - w e s t c h n ę ł a z rezygnacją. - Zawsze miał pecha... Musiał w naszym życiu być d o b r y za nas oboje. Tego wstydzę się chyba najbardziej. Oczy Marty błysnęły s m u t n y m blaskiem pokory, a m o ż e bólu. W milczeniu pila herbatę. Agnieszka nie chciała słyszeć o żadnym hotelu. Gdy przygotowywa ła Marcie pokój na górze, z u z n a n i e m myślała o d o s k o n a ł y c h perfu mach, których kropla na przegubie dłoni wprawiała teraz Agnieszkę w eteryczne ożywienie. Perfumy były francuskie i ich tajemnicza nazwa z p e w n o ś c i ą nie dotarła jeszcze do snobistycznych u p o d o b a ń borow skich elegantek. Tak, l e p s z e g o prezentu nie wymyśliłaby nawet przyja ciółka Agnieszki. I ta apaszka. Dla kobiety „stąd" mógł to być zwykły ka wałek Milanówka. Ale Agnieszka nie była „stąd" i gdy przymierzała apaszkę, natychmiast przypomniała sobie niedaleką przeszłość, chętnie s p ę d z a n ą w ciasnych, przytulnych butikach Wrocławia. I te wszystkie apaszki, niedbale oplatające szyje d u m n y c h m a n e k i n ó w , których cena przekraczała wartość jej studenckich sukienek. Prezent od Marty nale żał bez wątpienia do rodziny tych arystokratycznych d o d a t k ó w , a prze cież, gdy Marta wręczała go Agnieszce wraz z perfumami, powiedziała lekko: „To tylko drobiazgi. Mało praktyczne. Ale gdy mieszkałam w Bo rowie, właśnie do nich najbardziej tęskniłam". Na dole Krzysztof ze s k u p i e n i e m przyglądał się swej nowej fajce. - Skąd wiedziałaś, że jest b a r d z o dobra? 132 - Mam doświadczenie. Uśmiechnął się, gdy wyjaśniła, że jakiś p o e t a w Paryżu częstował ją wytrawnym tytoniem. - To jest fajka pokoju, Krzysztofie - d o d a ł a . - Pod w a r u n k i e m , że wypalę ją sam - droczył się Krzysztof. - Cóż, jestem biologiem, a nie francuskim poetą. - Pięknie urządziłaś swój dom, Agnieszko. - Marta ze znawstwem rozglądała się po zapamiętanym wnętrzu, u r z ą d z o n y m z widocznym gustem i pomysłowością. Mimo licznych p r z e o b r a ż e ń i niezbędnych u d o s k o n a l e ń , ocalała dawna powaga d o m o s t w a . Każdy element, świad czący o historii leśniczówki, powleczony patyną niepowtarzalności, do czekał się fachowej opieki. Został w y e k s p o n o w a n y i podkreślony. Agnieszka nie uległa urokowi n o w o c z e s n y c h mebli. Widać było, że bar dziej interesuje ją renowacja starych, które odwdzięczały się teraz nowej właścicielce politurowanym dostojeństwem, b u d z ą c zachwyt Marty. - J e s t tu jeszcze wiele do zrobienia. Na początku nie wiedziałam, od czego zacząć. Krzysztof najchętniej nie zmieniałby niczego. Łącznie ze stanem cywilnym - dodała ze znaczącym u ś m i e c h e m . - Byłby idiotą, gdyby od tego nie zaczął r e m o n t u w swoim życiu. Zwłaszcza że cierpliwość została mu sowicie w y n a g r o d z o n a . Jesteś nie tylko o z d o b ą męża, także tego miejsca, które musiało zmierzać ku rui nie. P o d o b n i e jak życie naszego samotnika z wyboru. Agnieszka oparła się o framugę drzwi i p o w a ż n i e spojrzała na Martę. - J e s t e m szczęśliwa. I to dlatego, Marto, że zjawiłaś się w Borowie tak p ó ź n o . On czekał na ciebie przez te wszystkie lata. Z kolei na jego „tak" czekała Hanka, matematyczka z naszej szkoły. Nigdy się o tym oficjalnie nie mówiło. Po prostu wszyscy poza Krzysiem znali jej sekret. No i zjawi łam się ja. Hania ma mi to za złe, że zdobyłam ostatni okaz dżentelmena w borowskim szkolnictwie. Rozumiem ją świetnie. Ja stanęłam na jej dro dze do szczęścia, ty na mojej. - Wciąż opierała się o drzwi. Milczała chwi lę i p o n o w n i e zaglądając w oczy Marty, dokończyła: - J e g o życie nie zmie- 133 rzało do ruiny. Stal się minimalistą z wyboru i było mu z tym dobrze. Ale jeśli chodzi o leśniczówkę, masz rację. Uratowałam ją przed niechybnym unicestwieniem. Zawsze, gdy omawiam Kasprowiczowski sonet „Z cha łupy", nie mogę oprzeć się p e w n y m analogiom między wizją poety a re alizmem tego miejsca, gdy wprosiłam się do Krzysztofa na herbatę z róży. Marta zaśmiała się szczerze, a p o t e m pokręciła p r z e c z ą c o głową, jak by chciała oddalić podejrzenia Agnieszki o trwałość s e n t y m e n t ó w mło dości w pamięci jej męża. - Przypisujesz mi za duży udział w uczuciowym życiu Krzysztofa. To nie miłość kazała mu tak d o b r z e zapamiętać naszą przyjaźń. To zranio na duma i... nienawiść, a m o ż e bezradność w o b e c niesprawiedliwości, jaka go spotkała. Byłam w a ż n a , jak w a ż n e są niezrealizowane marzenia. Pamiętam przecież d o s k o n a l e , że nasze szkolne z a u r o c z e n i e weszło w ó w c z a s w fazę kryzysu. Krzyś myślał, że to miłość, ja też, ale tę nasza niby miłość podtrzymywaliśmy sztucznie przy życiu, przyozdabiając ją poezją, łzami, listami p e ł n y m i namiętności. O n a była jak... Marta z błyszczącymi oczami szukała właściwego skojarzenia. Bły szczały też oczy Agnieszki, z nadzieją w p a t r z o n e w zamyśloną Martę. - ... Jak grób! - triumfalnie wykrzyknęła Marta. - Jak mogiła pamię ci, w której złożyliśmy szczątki naszych wspólnych w y o b r a ż e ń o sile p r a w d z i w e g o uczucia. - Co było jak grób? Krzysztof z n i e p e w n y m u ś m i e c h e m stanął w p r o g u kuchni i pytają co spojrzał na Martę. - Nasza miłość - pośpieszyła z wyjaśnieniem. - Osiągnęliśmy w niej etap obustronnych zapewnień, które spoczywały już nie w naszych ser cach, a we wspólnej mogile. Trafiły do niej ze starości, z. przyzwyczajenia... - Coś w tym jest - zgodził się niechętnie. - Ale żeby od razu pierw sze p o w a ż n e uczucie złożyć do trumny? Chyba przesadzasz... - Skąd! Każdy temat, z założenia nowy, kończył się kąśliwą uwagą: „Wiem, wiem... mówiliśmy o tym n i e d a w n o " . 134 - Kwestia jest sporna i na p e w n o zdołacie ją rozważyć, ale na razie znajdujecie się na moim terenie i nie życzę sobie w kuchni żadnych awantur. - Agnieszka była w doskonałym nastroju. Śmiała się szczerze i głośno. Pili drinka prawie w milczeniu. Agnieszka taktownie zniknęła za drzwiami dziecięcego pokoju. W starym salonie, rozświetlonym jedną delikatną lampą, p a n o w a ł miły półmrok. Było już p ó ź n o . - Nie m a m prawa męczyć cię dzisiaj wspomnieniami. Jesteś na pew n o zmęczona. - Tak - zgodziła się szczerze. - W k a ż d y m razie nazbyt zmęczona, aby k o n t y n u o w a ć jakikolwiek spór. Ty z kolei jutro masz zajęcia. Nie m o g ę pozwolić, abyś z mojego p o w o d u pomylił m u c h ę z pantofelkiem. Teraz dzieci są bardziej spostrzegawcze niż my kiedyś. - Zupełnie inne! - ożywił się Krzysztof.- Są impertynenckie, inteligent ne, przebiegłe i odważne. Za wszystko je kocham. Nawet bezczelność tych smarkaczy dowodzi nie tyle braku dobrego tonu, co potrzeby szczerości. - Wyobrażasz sobie naszą potrzebę szczerości, zaprawioną choćby kroplą bezczelności na lekcji geografii? Roześmieli się cicho na samą myśl o reakcji geografa, majora w sta nie spoczynku, który opuścił szeregi armii, aby przejąć d o w ó d z t w o n a d światem m a p . Stary Globus. Łysy, czerwony, z twarzą na baczność... Przez g o d z i n ę w jego towarzystwie klasa czuła się jak na froncie. Był to front wschodni, okrutny, p e ł e n niezrozumiałych k o m e n d i rozkazów. - Stary major... Wiesz, jak umarł? P e w n e g o dnia nie przyszedł do szko ły. Znaleźli go sąsiedzi. Wisiał na żołnierskim pasku. Miał na sobie galo wy mundur. Był też jakiś list. Prosił w nim, aby ktoś zajął się jego kotem. Nie podejrzewałem nigdy, że trzyma u siebie kota. Na pogrzebie zjawiła się starsza dostojna pani. Agnieszka zaprosiła ją na kolację. Wyglądała jak przywiędła gwiazda niemego filmu. Okazało się, że była narzeczoną Glo busa. Chciała ślubu kościelnego. On do końca nie. Oboje pozostali samot- 135 ni. Odwiedzali się raz do roku i zapewniali o swej konsekwencji. Zarów no w sferze uczuć, jak i obrządku ślubnego. Wyjechała stąd z jego kotem. Powiedziała n a m ze łzami w oczach, że od kilkunastu lat stara się o jej rę kę pewien solidny, emerytowany lekarz. Dopiero teraz będzie mogła spo kojnie połączyć się z nim węzłem małżeńskim. - Dlaczego d o p i e r o teraz? Chodziło o d a n e w przeszłości słowo? - Nie. Chodziło o miłość. Kochała tylko Globusa. Czy ty możesz to sobie wyobrazić? Leżąc już w c i e m n y m pokoju, należącym niegdyś do starego leśni czego, Marta p r ó b o w a ł a to sobie wyobrazić. Wyobrażała sobie Globu sa, jego n a r z e c z o n ą i ich miłość. Ale zamiast t e g o widziała pod zmęczo nymi p o w i e k a m i wielkie pole bitwy i nacierające na siebie pułki ołowianych żołnierzyków. Zasnęła d o p i e r o n a d r a n e m . Marta z u w a g ą przeglądała się w starym lustrze. Pomyślała, że po raz pierwszy wygląda na o s o b ę starszą, niż jest nią w rzeczywistości. Na twarzy odnalazła ślady źle przespanej n o c y i oznaki choroby, które przerażały ją k a ż d e g o ranka, zanim zdołała je ukryć skutecznie p o d war stwą d o b r y c h k o s m e t y k ó w . Od p e w n e g o czasu poranny makijaż stał się przykrym obowiązkiem. Oznaczał spojrzenie prawdzie w oczy i Marta coraz rzadziej opuszczała ła zienkę z uczuciem zadowolenia. Dzisiaj było p o d o b n i e . Cieszyła się tylko myślą, że jest sama w tym dużym d o m u i zdąży przed powrotem mieszkań c ó w przygotować się do roli pewnej siebie, wciąż atrakcyjnej kobiety. Gdy wchodziła do kuchni, była już z u p e ł n i e kimś innym. Marta je szcze raz uwierzyła, że wszystko m o ż e skończyć się dobrze. Ta cała jej tragedia, którą u d a w a ł o się zażegnać kilkoma ruchami wprawnej ręki i chwilą cierpliwego retuszu. Wypiła pól szklanki mleka, a gdy przyjaźnie zagwizdał czajnik, zro biła sobie m o c n ą p o r a n n ą kawę. Z kawą i telefonem ulokowała się na werandzie. 136 Z Adamem rozmawiała krótko, zapewniając go o doskonałym samo poczuciu. Zmartwiona przeziębieniem Olgi i rozczulona tęsknotą mę ża, niechętnie zakończyła r o z m o w ę . Potem, na prośbę Adama, skontak towała się z wydawcą, próbującym bezskutecznie d o d z w o n i ć się p o d jej warszawski numer. - Ależ oczywiście, panie Marku, że nic się nie zmieniło. Poza wciąż rosnącą objętością książki - uspokajała go wesoło. - Nie rozumiem tyl ko pana zdenerwowania. Umawialiśmy się przecież na wrzesień, a nig dy dotąd... Ach, więc o to c h o d z i ? - rzuciła n e r w o w o do słuchawki. - In teresujące... A kto, jeśli m o g ę wiedzieć, tak bardzo przejął się moim zdrowiem? Ależ nie, skądże nerwy! Uwielbiam być tematem stołecznych konwersacji. Plotki d o w o d z ą tylko mojej wysokiej literackiej pozycji. Dlaczego p o w i n n a m się przejmować? Nikt z nas nie powinien! Zwła szcza pan! Im szybciej Warszawa złoży mnie w grobie, tym większy suk ces „Kobiety grzechu"... Nie, nie, proszę się nie martwić, proszę mi ra czej życzyć więcej o d p o r n o ś c i na ludzką złośliwość... Rozumiemy się świetnie. Tak. Cena sławy... Słusznie... Pozdrawiam serdecznie. Marta przełknęła kilka ł y k ó w kawy. Ale już nie czuła jej aromatycz n e g o z a p a c h u . Nie dostrzegała także niedawnej świeżości p o r a n k a , który przywiódł ją tutaj, na w e r a n d ę . Tak cieszyła się z drżenia listków brzozy, tańczących rozbieganymi witkami nad jej głową. I z powietrza. A teraz wszystko jej z a b r a n o . Kilkoma zdaniami, w których wyrażała się cała filozofia ludzkiej ciekawości, strachu, raniącej dociekliwości. Słowem, tego wszystkiego, p r z e d czym uciekła i co d o p a d ł o ją na oszklonej w e r a n d z i e . Wiadomości o jej chorobie mógł roznosić po re dakcjach i w y d a w n i c t w a c h tylko ktoś taki, jak Zieliński. Cóż... Mogła o tym pomyśleć, zanim sięgnęła po osobistą broń w ich ostatniej roz mowie. Nagle uświadomiła sobie, jak niewiele obchodzi ją Zieliński, wy dawnictwo, „Kobieta grzechu", terminy i złe szepty przy kawiarnianych stolikach. Zatęskniła za czasem, gdy wspinała się po wysuszonych ko- 137 narach drzew, aby na m o m e n t utonąć w cieniu starych gałęzi. I natych miast przypomniała sobie kasztan. Kasztan był d r z e w e m granicznym. Stał na straży małego podwórka między ulicą Słoneczną a Górną. Mali mieszkańcy z o b u ulic rościli so bie p r a w o do kasztana. Zwłaszcza jesienią, gdy nabrzmiewał rudymi o w o c a m i . Tak się szczęśliwie składało, że pień kasztana przylegał do płotu g r o d z ą c e g o d o m Budziszów. Marcie to wystarczało, aby trakto wać d r z e w o jako rodzinną własność, niemal tak prywatną, jak maszyna ojca czy kufer matki, o którym zwykła mawiać „mój sunduk". G d y wybuchały p o d w ó r k o w e kłótnie o użytkowanie kasztana, w c h o d z e n i e n a ń lub rzucanie kijami w kolczaste kule, matka przywoły wała Martę z p o d w ó r k a i łajała ją, wiecznie upominając: - Głupia ty, toż my kasztana nie przywozili ze Wschodu. On wszy stkich, to i twój! A że do nas przykleił się? Ot, widać taka jego wola by ła. B e z d o m n y to i przykleił się. Tyle co u n i e g o liści, tyle i właścicieli mieć m o ż e . Tak widzisz. Twój on i nie twój. Bo i psy p o d nim łapę p o d n i o s ą i ludzie w y p o c z n ą . Skąd to, Marta, u ciebie egoizm taki? Oczy małej Marty robiły się wąziutkie. Kręciła nogą, milczała, a gdy tylko znalazła się na ulicy, przytulała policzek do mokrej kory i szeptała zawzięcie: - Mój ty, mój. Tylko nikomu o tym nie mów... Na kasztanie miała swój d o m e k . Tak nazwała cztery deski, zbite przez p o c z c i w e g o Watracha. Gdy wytłumaczyła mu, o co chodzi, poki wał ze z r o z u m i e n i e m głową i już n a s t ę p n e g o dnia wszedł na rozłożyste d r z e w o z tym prowizorycznym siedziskiem, z a m o c o w a ł je tak, aby by ło b e z p i e c z n e i nawet splótł drabinkę ze starego sznura po bieliźnie. Od t e g o dnia Marta legalnie zamieszkała na kasztanie. W u p a l n e dni wnosiła tam swoje książki, a gdy p a d a ł deszcz, przykrywała się starą, b r e z e n t o w ą k a p o t ą i kasztan zamieniał się w wielką łódź, zalewaną o c e a n e m szarego powietrza. Marzyła, że płynie w strugach deszczu i w burzy, rozrywającej zielony żagiel kasztana. A o b o k niej siedzi uśmiechnięty dentysta, chroniąc przed d e s z c z e m swoje skrzypce, i sta- 138 ry Watrach, milczący, z dobrymi, smutnymi oczami. 1 jej pies, Ciapek, utnie wpatrzony w swoją panią. Pójdzie tam wkrótce. Myśl, że z całej załogi pozostało tylko drzewo, była przykra. Na szczęście zadzwonił telefon i Marta niechętnie, w za stępstwie d o m o w n i k ó w ruszyła w głąb d o m u . - Cześć Marto! - krzyknęła Agnieszka, z impetem otwierając wejścio we drzwi. - O d p o c z ę ł a ś w naszych piernatach czy zatęskniłaś za domem? - Agnieszka! - ucieszyła się Marta szczerze. - Nie spałam jak suseł, przyznaję, ale to z nadmiaru wrażeń. Przygotowałaś mi śniadanie, a te go w umowie nie było! - Pogroziła jej palcem. - Wiesz, tu jest jakaś in na gościnność niż w tej mojej Warszawie... Chodzi mi o to, że w Boro wie gość wciąż jest ważniejszy od pracy i własnych spraw... Pomyślałam z zawstydzeniem, że na twoim miejscu nie wykazałabym takiej troski o nowego domownika. Agnieszka zaśmiała się, z a d o w o l o n a z uznania. - Nie wierzę, Marto, że więziłabyś mnie o głodzie i chłodzie. Ty po prostu zauważasz więcej niż inni. Jesteś wrażliwsza i dostrzegasz nie zwykłość nawet w zwykłych gestach. - Przyjedziesz do mnie, to sprawdzimy tę moją wrażliwość. Chociaż teraz być może czegoś się od ciebie nauczyłam... Mów, co w szkole? - Sensacja! - Agnieszka podtrzymywała żartobliwy ton dialogu. - Do Borowa przyjechała znana pisarka i wszyscy chcą robić z nią spotkania, wywiady, w s p ó l n e zdjęcia... Co ty na to? - Koszmar. Tylko w s p ó ł c z u ć znanej pisarce. Zwłaszcza że wiem nie jedno na temat znanych pisarek. O n e tak n a p r a w d ę są n u d n e . Uwielbia ją mówić o sobie, co wynika z wiary we własną nieprzeciętność. - I wszystkie są takie? - Tego nie wiem. Tak n a p r a w d ę znam tylko jedną... - To może mi uprzejmie powiesz, co z n a n e pisarki jadają na obiad? Masz do wyboru... 139 Marta pokręciła nieśmiało głową. - J e ż e l i pozwolisz, dzisiaj w r ó c ę wieczorem. Chciałabym spotkać się z siostrą. - Westchnęła głośno i posmutniała. - Dzwoniłam dzisiaj do s w e g o wydawcy. To nie był miły telefon. P r a w d o p o d o b n i e b ę d ę musia ła skrócić pielgrzymkę po rodzinnej ziemi. - A m o ż e niepotrzebnie dzwoniłaś? Kiedyś trzeba o d p o c z ą ć . Trafi łaś na d o b r ą pogodę... Młodzież już od tygodnia nie wychodzi z jeziora. Zachowują się tak, jakby były wakacje. Spróbuj wziąć z nich przykład! Roześmiały się obie. Agnieszka zapatrzyła się w otwarte o k n o . - P o w i n n a m ci powiedzieć... że bałam się twojego przyjazdu. Ze względu na Krzysztofa. Często myślałam o tobie jak o kimś, kto przewija się przez życie innych falą niszczącego huraganu. Dla Krzysia byłaś p o wietrzną trąbą. Do dzisiaj mówią w Borowie o jego cierpieniach. Przerósł w nich Wertera, Gustawa, Kordianów... Kogo tylko chcesz. I do dzisiaj jest samotny. Wiem... Zabrzmiało paradoksalnie, ale to prawda. Wciąż odgry wa misterium własnych smutków. Widz i aktor w jednej osobie. Ja ze swo im realizmem nie m a m prawa uczestniczyć w tych spektaklach. Na szczę ście pojawił się Paweł i nie było czasu na te prywatne premiery. Ale gdyby nie dziecko... Nasz związek miałby małą szansę przetrwania... Marta słuchała z uwagą. Nie pytała i nie przerywała. D o p i e r o gdy Agnieszka zamilkła, powiedziała c i c h o : - Przykro mi to słyszeć, ale m o ż e spójrz na problem inaczej. Gdy po znałaś Krzysztofa, łatwo było jego d z i w n e usposobienie tłumaczyć prze żytym miłosnym zawodem. Doszły inne zmartwienia: śmierć ojca, koniec marzeń o medycynie, poczucie osamotnienia.. Zastanawiam się, czy Krzyś nie uprościł swego problemu, obciążając mnie jednoznacznie winą za całokształt młodzieńczych rozczarowań. Ta jego miłość... Próbowałam już o tym mówić. Płomienne uniesienia nie przetrwały nawet do matury. Przyjaźniliśmy się, rozumieliśmy, ale gdyby wówczas zjechała do Borowa ekipa urodziwych studentek medycyny, Krzyś wycierałby im plecy na po moście, zamiast studiować z uwagą moje poetyckie wizje świata. Problem 140 w rym, że studentek nie było, a na pomoście siedziałam ja ze swoim se kretnym zeszytem, pełnym nieudolnych rymów o miłości. Być może nie doceniłam uczuć Krzysztofa, ale istnieje też prawdopodobieństwo, że on je przecenił, i to w dniu, gdy rozżalona, obwiniająca siebie i cały świat za śmierć brata, odeszłam stąd, mając w kieszeni szkolną legitymację, a w sercu żal. Marta uśmiechnęła się do zasłuchanej Agnieszki. Spojrzała na zegarek. - J a k myślisz, Agnieszko, a gdybym tak odwiedziła moją Wandę w jej hurtowni? Ostatecznie dlaczego ma dreptać dwa kilometry, jeżeli i tak się do niej wybieram? - Dzisiaj już zamykamy, przepraszam, już za p ó ź n o . . . Ale... czy pa ni po towar? - Irena nachalnie wpatrywała się w błękitny dżinsowy kom binezon i misternie spleciony warkoczyk. - Po towar - odpowiedziała p o g o d n i e nieznajoma. - Ten najlepsze go gatunku. O, proszę, towar sam do mnie leci! Wanda już biegła do siostry, zdumiona nie mniej od Ireny. - Martusia! - cieszyła się. - Jak mnie tu znalazłaś? Poznaj Irenkę, mo ją koleżankę... - To ja zrobię k a w ę - zaofiarowała się Irena po wstępnej prezenta cji, pochłaniając Martę po kawałeczku zachłannymi oczami. - A zrób, Irenko, to razem wypijemy. A może, Martusiu, jeszcze książkę jaką o naszej hurtowni napiszesz? - Najlepiej o Dąbku! - p o d s u n ę ł a Irena i obie z Wandą zaśmiały się szczerze. - A kto to jest Dąbek? Muszę koniecznie dowiedzieć się wszystkie go. Jak m a m pisać książkę, to niech już będzie prawdziwa... Po magazynie, szczelnie wypełnionym artykułami spożywczymi, oprowadzały Martę z miną właścicielek, d u m n e , jak skrzętne gospody nie, których zasługą są uginające się półki spiżarni. - Wszystko tu mamy, Martusiu. 141 - T y l k o czasu brak, żeby to jeść - zaśmiała się Irena, wciąż onieśmie lona. - Czy wozicie te zgrzewki jakimś wózkiem? - zainteresowała się Marta, w której natychmiast ożył reporterski duch; - To zależy od zamówienia. Czasami, jak klient się śpieszy, chwyta my w ręce i szybko pod s a m o c h ó d . - Wózek co chwilę się psuje. 1 jakiś wywrotny. Parę razy musiałyśmy towar zbierać z podłogi - tłumaczyła siostrze Wanda. - I jesteście tu same? Nie ma ż a d n e g o pomagiera? - Marta z niedo wierzaniem patrzyła na te uśmiechnięte córy Syzyfa. W ich pracy widzia ła niedorzeczność. Zmęczenie i ból. - Był tu Bolek. Poszedł do wojska. Ale on taki jak nasz Bohdanek, wydelikacony. Powinien raczej wiklinę wyplatać, niż targać towar. - Raz musiałyśmy o d k o p y w a ć Bolka. Z cukru. Cale worki na siebie wysypał. W s p o m n i e n i e wywołało ogólną wesołość. Nawet Marta, przejęta co dziennymi obowiązkami Wandy, uznała ten w y p a d e k przy pracy za g o d n y literackiego o d n o t o w a n i a . W biurze dymiła już kawa. Sama myśl o kolejnej porcji kofeiny prze rażała Martę, ale z p o m o c ą śmietanki napój złagodniał i piła go teraz, przyjaźnie rozmawiając o klientach i ruchu w hurtowni. Nareszcie mia ła swój temat na artykuł: kobiety dźwigające ciężary życia. I to nie tylko w przenośni. - Lubisz, Wando, tę pracę? - Spojrzała na siostrę wnikliwie, ale twarz Wandy nie chciała niczego u d a w a ć . - Czy lubię? - Zamyśliła się k r ó t k o . - Może nie uwierzysz, bo się do takiej roboty nie nadajesz, ale ja tutaj czuję się bardziej kobietą niż w d o m u . Klient przyjedzie. G r z e c z n i e o wszystko zapyta, p o p r o s i . Po w i e miłe s ł o w o . I p o ż a r t o w a ć m o ż n a . A pożartuj przy Józku! Natych miast a w a n t u r a . Tu mi m ó w i ą : „Pani W a n d e c z k o , jak d o b r z e p a n i w niebieskim...". Albo, gdy widzą, że człowiek nie w sosie, pytają: „Co 142 to się stało naszej królowej, z d r ó w k o szwankuje?" A ja lubię się z ludź mi spotkać, p o g a d a ć , p o m ó c . Więcej od s w o i c h zaznasz krzywdy, niż od obcego. - A pani Irenka? Taka jeszcze młoda. A tu zamknięta przed światem, ukryta za kartonami i puszkami z fasolką. Nie chciałaby pani wyjść z te go magazynu? Młodość przecież nie lubi piwnic... - Czasami tak myślę, że m o ż e bym i chciała. Ale, czy ja wiem? - A kto by klientów przyciągał! - Wanda udała oburzenie. - Irenka jest pracowita. Jeszcze się tu doczekamy jakiegoś ślubu. Taki jeden ostatnio coś często przyjeżdża i wcale nie dlatego, że szybko sprzedaje. Tylko Irenka nie c h c e go i koniec. - Dlaczego? Za stary? - zainteresowała się Marta. - Stary nie jest. - Irena wbiła oczy w p o d ł o g ę . - Ale inny podejdzie, p o m o ż e , kulturalnie podziękuje. A ten, jakby laskę robił, że stoi. Patrzy jak targam soki i ani drgnie. - Bo ma twoje nogi w oczach. Zawsze ci to m ó w i ę . W torbie Marty o d e z w a ł się przeciągły sygnał telefonu. Odeszła w głąb biura. - Nareszcie cię d o p a d ł a m , ty uciekinierko... - J o l k a ! Jak dobrze, że dzwonisz. Nie spytałam Adama, jak się czuje twój ojciec i miałam wyrzuty sumienia. - A m o ż e tak zapytasz, jak ja się c z u j ę ? - J o l k a radośnie śmiała się do słuchawki. - D z w o n i ę , bo ci się to należy. Ojciec ma się świetnie. Go rzej ze mną. Mam kłopoty. - Głos Jolki, wciąż wesoły, zupełnie nie pa sował do tego oświadczenia. - I to są również, moja droga, kłopoty ser cowe! - Cudownie! Jak to się stało? - Masz w tym swój udział. Pewien doktor nazbyt intensywnie opie kował się ojcem. Podejrzewam, że brał d o d a t k o w e dyżury, bo ilekroć tam byłam, siedział przy nim i trzymał go za rękę. I od kilku dni mnie też próbuje trzymać za rękę. Uznał, że m a m przyśpieszone tętno. W ramach 143 obserwacji klinicznej poszłam z nim do kina. To, że randka nie skończy ła się zawałem, d o b r z e świadczy o m o i m sercu... - J o l k a . . . Ale to nie jest, m a m nadzieję, Kwieciński... - Nie, nie... Żadnych r o m a n s ó w w moim wieku. Kardiolog ma z ko biet tylko matkę i p a p u g ę . Falistą. Na tym koniec. - Uff... - odetchnęła Marta do słuchawki. - To najważniejsze. Słuchaj - dodała. - Nie wiem jak kardiolog, ale znam faceta z papugą... Nieważ n e . O p o w i e m po p o w r o c i e . W każdym razie p a p u g a - to niezwykle obiecujący szczegół... Jechały w o l n o . Wanda była d u m n a z Marty. Nawet z tego jej piszczą c e g o telefonu. Wszystko, co robiła Marta, w y d a w a ł o się Wandzie ele ganckie. A teraz, gdy rozsiadła się w y g o d n i e na przednim siedzeniu for da, miała wrażenie, że też uczestniczy w tej elegancji i nie jest Wandą Górską, tylko siostrą Marty Koszyckiej, chociaż ma na n o g a c h ubiegło roczne buty, a w pasie s p ó d n i c ę z p o s z e r z o n y m klinem. Wanda z a m k n ę ła na m o m e n t z m ę c z o n e oczy. Było jej d o b r z e i sennie. Jakby zmęczyła się od nadmiaru miłych w r a ż e ń . Marta zerknęła na siostrę i u ś m i e c h n ę ł a się do siebie. Kochana, d o bra, duża Wanda... O n a pierwsza musiała p o m ó c rodzicom. Finanso we sprawy Budziszów nigdy nie u k ł a d a ł y się d o b r z e . Przyczyną wie lu p r o b l e m ó w była materialna b e z r a d n o ś ć matki i ojca. Nie potrafili zabiegać o n a l e ż n e im p i e n i ą d z e . Matka pozostała na skromnej z a p o m o d z e . Ojciec ze swoją p r z e d w o j e n n ą uczciwością zarabiał n ę d z n e grosze, które już nie wystarczały, g d y zaczęły rodzić się dzieci. Wanda uczyła się d o b r z e , ale n i e c h ę t n i e . Za to w d o m u była n i e o c e n i o n a . Wy c h o w y w a ł a najpierw niewiele m ł o d s z e g o B o h d a n k a , p o t e m Martę. Miała co robić. Matka całymi d n i a m i kręciła się po d o m u , ale z t e g o jej d r e p t a n i a niewiele w y n i k a ł o . W jakiś niezrozumiały s p o s ó b tam, gdzie się pojawiała, powstawał b a ł a g a n . Sprzątała, gotowała, męczyła się, 144 a d o m Budziszów wciąż przypominał z a n i e d b a n ą i p o z b a w i o n ą reki g o s p o d y n i ruinę. "Wygląda tu jak na twojej ojcowiźnie"... - mawiał ojciec z niesma kiem, ale zaraz łagodniał, widząc, jaką przykrość sprawiały jego słowa wiecznie zapracowanej żonie. - Wiesz, o czym myślę? Wanda niechętnie zareagowała na pytanie siostry, w o l n o otwierając oczy. Tak jej było d o b r z e jechać w nieznane. - Przypomniałam sobie, jak codziennie kąpałaś Bohdanka i mnie... - Nie tyle kąpałam, co pilnowałam, żeby twoje nogi po lataniu na bosaka nie trafiły na białe prześcieradła. - No, ale grzałaś w o d ę w tym wielkim saganie, pamiętasz? - Pamiętam, bo był ciężki jak diabli, i raz o m a ł o co nie wylałam na siebie wrzątku. - Tego sagana zazdrościliśmy ci z B o h d a n k i e m najbardziej. I jeszcze rozpalania p o d kuchnią. - Ja też w a m zazdrościłam, jak już spaliście sobie smacznie, a p r z e d e mną rosły te wszystkie stare gary, misy, po nas, po psach i kotach. A na końcu musiałam wyszorować podłogę w kuchni. Czego tam nie było, na tej p o d ł o d z e . Wreszcie ją sama pomalowałam... - A ja? - Głos Marty zabrzmiał dziecinnie. - Powiedz, bardzo ci d o kuczałam? - B o h d a n e k przy tobie to był anioł. Pewnie, że dokuczałaś. Kiedyś nie pozwoliłam ci pójść na p o d w ó r k o . Za karę. Po tym jak Bohdankowi zniszczyłaś znaczki. Wstałaś wtedy w nocy. Pamiętasz? - Oczywiście! - Marta zaśmiewała się przy kierownicy. - Wyniosłam na kasztan twoje ubranie. Łącznie z butami... - A jak ojcu pocięłaś angielską w e ł n ę na garnitur? - Tak! Było coś takiego... Czekaj... Dlaczego właściwie pocięłam mu ten materiał? 145 - P o d o b a ł ci się i chciałaś uszyć z niego o b r o ż ę dla Ciapka. Odcię łaś malutki kawałeczek, ale krzywo. Zaczęłaś wyrównywać i nie zosta ło n a w e t na kamizelkę. Ojciec cię w t e d y prał i płakał. - Aha... On nie umiał nas karać. Cmentarz leżał w tej części miasta, którą r o z b u d o w a n o d o p i e r o po wojnie. Zdobiła go duża brama wjazdowa z półokrągłym n a p i s e m „Cmentarz komunalny". Marta przechodziła o b o k tej bramy idąc do szkoły. Przymiotnik „komunalny" rozumiała wtedy jako „tylko dla ko munistów". G d y zwierzyła się ojcu ze swych przypuszczeń, śmiał się z niej głośno, a na k o ń c u powiedział: „Lepiej by p e w n i e było w naszej Polsce, gdyby oni wszyscy tam sobie spokojnie leżeli, ale śmierci n a w e t w r o g o m życzyć nie w o l n o " . S a m o c h ó d wtoczył się na bruk i w i d a ć już było pierwsze płyty beto n o w e g o płotu, a nad nimi stare p o t ę ż n e buki, lipy i klony, pamiętające jeszcze czasy, gdy zamiast dzisiejszych alejek, rozdzielających groby, wiodły tu s p a c e r o w e ścieżki, stały o g r o d o w e , wesołe altany. Co niedzie lę w b u k o w y m parku spotykali się mieszkańcy miasta i okolic. Na festy nach, koncertach, uroczystościach czy o d p u s t a c h . Ale też w zwykłe dni dróżki zapełniały się wózkami spacerowymi, rowerkami malców, e m e rytami. Niedaleko parku rozkwitał raz w roku przejezdny cyrk. Wielki namiot gromadził wszystkie b o r o w s k i e dzieci o p r ó c z Marty. Nie lubiła przedstawień. Za to godzinami kręciła się w o k ó ł klatek ze zwierzętami i patrzyła na nie smutnymi oczami. Albo w e s o ł e miasteczko. Też zatrzy m y w a ł o się właśnie tutaj. Kusiło karuzelami i cukrową watą na patyku. - D a w n o tu nie byłam... - w e s t c h n ę ł a Wanda i nagle przypomniała sobie o najważniejszym. - Kwiaty! - wykrzyknęła zawstydzona tym p r z e o c z e n i e m . - Nie mamy kwiatów... - Wszystko mamy, Wandeczko. Przynajmniej raz ja pomyślałam o kwiatach. Ustawiły kwiaty i zapaliły znicze. 146 P o t e m Wanda została przy g r o b i e r o d z i c ó w , a Marta wyruszyła ze storczykiem w p o d r ó ż na drugi k o n i e c c m e n t a r z a . Z d a w a ł o się jej, że m i ę d z y d r z e w a m i mignęła c i e m n a sylwetka dentysty i rudy o g o n s p a n i e l a . W y s z c z e r b i o n ą płytę, o b r o s ł ą m c h e m , bardziej już zieloną niż białą, w i d a ć było z daleka. Stanęła n a d nią ze s m u t n y m uśmiechem. - Eń dobry, p a n i e d o k t o r z e . Mój wielki przyjacielu - wyszeptała. Czy pozwoli pan, że chwilę tu postoję i p o d u m a m ? Dzisiaj m a m czas. Nie spóźnię się do szkoły. - Stała długą chwilę, pochylona nad mogiłą. Zrobiło się już chłodniej, ale żadna z sióstr tego nie zauważyła. Sie działy na ławce stojącej o b o k grobu Bohdanka. Ten ich jedyny brat, który za wcześnie włożył ostatni garnitur, był o b o k . Jak kiedyś, gdy w trójkę leżeli cicho na starych łóżkach i p o r w a n y c h materacach. - Bohdanek tak m a ł o o sobie mówił, że prawie go nie znałam. - Mar ta zapatrzyła się w krzywe, niestarannie p o z ł a c a n e litery imienia. - Bo ty byłaś gaduła za nas wszystkich - czule uśmiechnęła się Wan da. - A on cię b a r d z o kochał. - Kochał? - Marta zdziwiła się, bo to słowo jakoś nie p a s o w a ł o do ich rodzinnej skali miłości. W d o m u na ogół nie mówiło się wiele na te mat wzajemnych uczuć, więc nigdy dotąd nie przyszło jej do głowy, że Bohdanek którąkolwiek z nich kochał. - Kochał, kochał... Pamiętasz tę swoją wycieczkę do ZOO? O mało na nią nie pojechałaś, bo nie było pieniędzy... - Pamiętam... - Marta kojarzyła ten wyjazd z wielkimi łzami. Do koń ca nie wiedziała, czy rodzice pozwolą jej pojechać. Płakała tak skutecz nie, że wreszcie łzy okazały się najtrwalszym w s p o m n i e n i e m . I m o ż e je szcze małpy, które pierwszy raz zobaczyła z bliska. Ale Bohdanek? Nigdy nie przyszło jej do głowy, że miał coś w s p ó l n e g o z jej wycieczką. - No więc właśnie Bohdanek nazbierał ci tych pieniędzy - oświad czyła Wanda. - Żartujesz! - Marta wydawała się poruszona. 147 - Żartuję? A kto kopal ogród aptekarza, a p o t e m sprzątał w sadzie u Siwińskiej? Przez trzy dni harował, żebyś te swoje małpki mogła obej rzeć.. Tak, tak, Martusiu, czasami człowiek nie wie, jakie ma długi do spłacenia. Też mu wiele zawdzięczam. Jak czasami nie mogłam już ustać na nogach, przychodził do kuchni i mówił: „Siadaj koło ognia, teraz ja p o z m y w a m " . Niby nic wielkiego, a życie od razu w y d a w a ł o się lepsze. - A ja? Pomogłam ci c h o ć raz? - Ty byłaś inna, zdolna, taka mała mądralka. Kto by tam ciebie do roboty pędził... Ale jak napisałaś kiedyś Bohdankowi wiersz, on go przy sobie nosił. Wiem, bo prałam jego rzeczy. - Coś mi się wydaje, że rosłam na potwora... - Charakterek miałaś, to się zgadza. Ale na przykład... jak przeczy tałaś wiersz, to tak rzewnie, tak pięknie, jakby te słowa przez ciebie pły nęły. My z Bohdankiem wzruszaliśmy się, że aż tu... - pokazała na ser ce - tu kłuło i przejmowało dreszczem. Taka była z ciebie czarodziejka. A widziałaś kiedyś czarodziejkę przy naczyniach? Było im d o b r z e tu, w ś r ó d najbliższych. Siedziały w t u l o n e w siebie. P o w i ą z a n e supłami czasów i z d a r z e ń mocniej, niż o d c z u w a ł y to każde go i n n e g o dnia. Zapuszczały się w swoje dzieciństwo i m ł o d o ś ć ostroż nie, z ciekawością dziecka, n i e p e w n i e stawiającego pierwsze kroki. Bo też ich p o d r ó ż na Słoneczną miała wiele w s p ó l n e g o ze światem dzie cięcych obaw, zmartwień, lęków. Ze światem niewytłumaczalnych s n ó w , tajemniczych g e s t ó w i z a c h o w a ń . Z magią, którą upływający czas oswajał i k o m p r o m i t o w a ł . Aż p e w n e g o dnia, a dla każdej z nich był to inny dzień, o k a z y w a ł o się, że nie ma żadnej tajemnicy w ciężkich k ł ó d k a c h , wiszących na drzwiach do przeszłości, żadnych szeptów, przeciskających się przez nieszczelne ramy okien. Nie ma d u c h ó w , u w i ę z i o n y c h w starej lakierni czy sekretnych przejść między piwnica mi p o d m o k ł y c h d o m ó w . J e d y n e , co p o z o s t a ł o z tamtych lat, to n a m a calne i widziane z bliska prawa życia, tak s u r o w e i b e z w z g l ę d n e , że aż nierzeczywiste. 148 Bo czy rzeczywista była woskowa twarz Bohdanka i jego sztywna rę ka, wymykająca się z trumny? - myślała Marta, gdy wracały kamienną ścieżką. - Albo ciało jej Ciapka, drżące jeszcze o d d e c h e m , a już nierucho me? Świat magii odpływał wolno, jak wiara w duszki zamieszkujące ka sztan. A zniknął całkowicie z p o w o d u Drogi Słońca. Drogą Słońca nazy wała Marta brzozową aleję, którą codziennie przeciskały się wesołe wozy, załadowane krowami, świniami i baranami, wozy pełne niecier pliwego ruchu i porykiwań. Marta witała i żegnała przejeżdżające zwie rzęta w ich języku. Ryczała, kwiczała, beczała, w zależności od towarzy stwa wędrującego słonecznym traktem. Lubiła wycieczki tych dziwnych podróżników. Często przyklejała się do tyłów w o z ó w i przejeżdżała ka wałek piaszczystej drogi, dopóki nie sięgnął jej bat furmana. Kiedyś zapytała ojca, co jest na końcu jej ulubionej drogi. - Rzeźnia - o d p a r ł zdumiony, że jego córce nigdy nie przyszło to do głowy. - Przecież widzisz, że codziennie wożą tam zwierzęta. - Kiedyś myślałam, że świat jest pełen niezwykłych rzeczy, wypeł niony niesamowitościami jak nasze koszyki czarną jagodą. - Marta spoj rzała na idącą obok, zamyśloną Wandę. - A nie jest? - Chyba nie. Świat staje się niezwykły, gdy wymaga od nas akcepta cji śmierci. Tego, żebyśmy ją spokojnie przyjęli. Tak jak życie - wyjaśni ła szybko swą myśl. - A to przecież szczególne rozstanie. Wszystko in ne, poza śmiercią, m o ż e być dobrą albo złą zabawą. - J a k to w życiu - westchnęła Wanda. - J a k to w życiu - zgodziła się Marta. Kolejne dni, wypełnione licznymi obowiązkami towarzyskimi, mija ły za szybko. Marta zaledwie raz zdołała zasiąść do p l a n o w a n e g o artyku łu o królewnach z hurtowni. Zrobiła nawet przyzwoity szkic, uwzględ niający realia. Niewiele więcej zdołała napisać, wciągana codziennie w wir spotkań, kończących się czasami nad ranem. Nie przyznawała się 149 do zmęczenia. Tylko w r o z m o w a c h Z Adamem zwierzała się ze swych obaw. Bywała coraz częściej osłabiona i w takich m o m e n t a c h tęskniła do warszawskiego d o m u . Lubiła wieczory w leśniczówce Królów, gdy nie mieli gości. Agnie szka z zainteresowaniem przysłuchiwała się w s p o m n i e n i o m Marty i mę ża, zawsze jednak pozwalała kończyć im wieczór we dwójkę. - Mam dziwne przeczucie, że gdy kładę się spać, Krzysztof przypo mina sobie o wiele więcej intymnych szczegółów - mówiła, zbierając się do wyjścia. Przygotowywała im jeszcze ciepłe napoje, niczym troskliwa pani domu, nie grająca w pokera, ale akceptująca hazard w czterech ścianach salonu. - Możecie ruszać z tą ruletką w s p o m n i e ń - dodawała na pożegnanie, o d c h o d z ą c chętnie do świata rodzinnych sag i roman sów, wstydliwie ukrytych p o d poduszką. - Jak to właściwie było z tym nagłym wyjazdem w nieznane? Po mia steczku krążyły legendy, że twoja misja ma związek z najstarszym zawo d e m świata - zaśmiał się Krzysztof. - Teraz brzmi to jak d o w c i p , ale wte dy miałem ochotę strzelać do każdego, kto wymawiał twoje imię... - W obronie mojego honoru? - zapytała niewinnie Marta. - Nie. Własnego. W k o ń c u byłaś moją dziewczyną... Roześmieli się, a Marta przywołała tamtą niemiłą chwilę. - Chciałam studiować. A tymczasem matka bez mojej wiedzy pole ciła mnie Korzeniowskiemu. Pamiętasz go? Miał sztuczną rękę, dorobił się na Niemcach i wszystkie okoliczne interesy m o c n o trzymał w tej dru giej, lubieżnej łapie. Bardzo nieprzyjemny typ. Obraziłam się w t e d y na cały świat. Spakowałam d o k u m e n t y , p a r ę ciuchów. Wanda płakała, ale w największej tajemnicy dała mi parę złotych i w y l ą d o w a ł a m w Gdań sku. U dalekiego wujostwa. - Faktycznie - przypomniał sobie Krzysztof. - Masz tam ciotkę le karkę, bo gdy mówiliśmy o medycynie... - Miałam - przerwała mu i spojrzała jakoś boleśnie. - Już odeszła. To była moja jedyna przyjaciółka i jej zawdzięczam aż nazbyt wiele. Gdy 150 zjawiłam się na progu ich gdańskiej willi, ciotka była pewna, że jestem pacjentką. W gabinecie rozebrałam się prawie do polowy, zanim prze zwyciężyłam nieśmiałość. Stałam bez swetra, kurczowo trzymałam bluzkę i nieskładnie wyjaśniałam, kim n a p r a w d ę jestem. Jeszcze tego wieczora dostałam własny pokój, dobrą kolację, p a r ę kuksańców od stukniętego kuzyna i tabletkę na sen. A ciotka do p ó ź n a w nocy pisała list w mojej sprawie, tłumacząc, że jeśli nie p o w i e d z i e mi się na egzami nach, na p e w n o w r ó c ę do d o m u . O p i e k o w a ł a się mną przez cały pierw szy rok studiów. Wujek też. Małomówny, inteligentny. Nie żałował mi słów krytyki, ale dzięki tej szczerości robiłam szybkie postępy. To u nich urodziłam się po raz drugi. - A Warszawa? - Krzysztof starannie nabijał fajkę, słuchając Marty z uwagą. - Warszawa... To był pomysł chorej ambicji. Chciałam się usamodziel nić, a n a d o p i e k u ń c z o ś ć cioci wcale temu nie sprzyjała. Był jeszcze jeden powód... - dodała, ale już ciszej. - Borów wciąż leżał za blisko. Na stu diach nauczyłam się kłamać. Stworzyłam na własny użytek interesującą biografię, która mogła runąć w każdej chwili. Napracowałam się nad no wą wersją życia. Możesz mi wierzyć. Wyrzuciłam z niej wszystko, czego wstydziłam się przez całe dzieciństwo. W ten s p o s ó b przestała istnieć w mojej świadomości ulica Słoneczna. Byłam wolna i szczęśliwa. Tak przynajmniej sądziłam. A teraz siedzę i rekonstruuję ten prawdziwy pej zaż życia. Piękny nawet w brzydocie. I nie wiem, czy zdążę... - Przed następną ucieczką w fikcję? - W oczach Krzysztofa błysnęła iskierka drwiny. - Przed ostatnią ucieczką, której nie chcę i której się boję. Jestem chora, Krzysztof... Przeraził się. N e r w o w o wypuścił z fajki szare kłęby dymu. - To jeszcze nie tragedia. Nie znam człowieka... - To już tragedia. Przecież nie rozmawiamy o hemoroidach... Gdy kończyła s w e bolesne zwierzenie, patrzył na nią jak zaszczute, b e z r a d n e zwierzę, uwięzione w klatce milczenia. Dopiero potem, gdy 151 wzięła jego dłonie w swoje palce i delikatnie poklepywała je pełnym czułości gestem, potrafił o d n a l e ź ć jej oczy. - Ty z a w s z e musisz w y w i n ą ć jakiś p o d ł y n u m e r - mówił cicho, n i e wstydząc się d r ż e n i a w glosie. - Musisz z a w s z e zrobić coś, co c h o l e r n i e zaboli. Nie o c z e k u j e s z o d e m n i e , m a m nadzieję, z g o d y n a t e n wyrok? - Nie, oczywiście że nie... Nigdy nie godziłeś się na moje ekstrawa gancje - przypomniała mu półgłosem. - Więc teraz tym bardziej ich sobie nie życzę. Nie b ę d ę ci wierzył, bo... bo nie umiałbym żyć z taką myślą... A po chwili milczenia, dodał: - Przecież d o p i e r o wróciłaś. Nie można drwić sobie z ludzi. - Masz rację. Obiecuję ci, że d u c h o w o nigdy już stąd nie ucieknę. Aż do końca - d o d a ł a . I położyła zmęczoną głowę na ramieniu przyjaciela. Agnieszka jeszcze nie spała. - Coś się stało? - przywitała męża, odkładając jeden z ulubionych to m ó w sagi o rodzinie W h i t e o a k ó w . - Agnisiu... - Głos Krzysztofa przynosił coś n i e d o b r e g o i Agnieszka z niepokojem usiadła w pościeli. - Agnisiu... O n a jest chora... Marta. Jest... beznadziejnie chora, ale nie muszę w to wierzyć, prawda? - Usiadł o b o k żony, a o n a przytuliła go m o c n o i delikatnie kołysząc, płakała ra zem z nim. Przerażona nie mniej od Krzysztofa. Za siebie i za niego. - Nie, nie będziemy w to wierzyć. Powiemy jej jutro, żeby się wypchała z tym straszeniem. Nie zrobi tego Pawłowi... Zauważyłeś, jak za nią przepada? Mówiła m o n o t o n n i e i d u ż o , jakby słowa mogły cokolwiek zmienić. Krzysztof wciąż nie odrywał się od Agnieszki. Uśmiechnęła się przez łzy. A jednak myliłaś się, Marto. Bardzo myliłaś w sprawie tej waszej miłości - myślała, bez zawiści, serdecznie i uczciwie. - On zrobiłby dla ciebie wszystko, tylko nie dorósł do twych potrzeb. Zatrzymał się, jak my wszy scy tu, w Borowie. A ty p o s z y b o w a ł a ś do gwiazd. 152 - Paweł zostaje dziś ze mną - zapowiedziała Marta, gdy tylko Agnie szka, wyjątkowo spóźniona, znalazła się w kuchni. - Och, ta papla! wykrzyknęła p o d adresem Krzysztofa. - Wyklepał wszystko jak wie czorny pacierz i ty się przeze m n i e nie wyspałaś! P o d k r ą ż o n e oczy Agnieszki patrzyły na Martę z miłością. - Wyklepał, ale nie przyjmujemy tego do wiadomości... - Chciała je szcze c o ś d o d a ć , ale wykrztusiła tylko: - „Nie mogę..." - I ciężko o p a d ł a na krzesło. Kilka łez przetoczyło się szybko po jej policzku. Paweł nie rozumiał, dlaczego, gdy on zostaje z ciotką „Matusią", wszyscy w o k ó ł płaczą. Pomyślał, że to z zazdrości, że też chcieliby ru szyć n a d jezioro czerwonym autkiem, zamiast iść do tego p o n u r e g o gmachu, który nazywają szkołą. Fotelik na tylnym siedzeniu kiwał się w e s o ł o i małe rączki klaskały w rytm wesołej melodii, gdy przemierzali wspólnie rozgrzane s ł o ń c e m ulice. - T e r a z j e d z i e m y do cioci W a n d y . P o t e m n a d jeziorko... A p o tem? - A p o t e m na lody - usłyszała męską decyzję, powziętą p r a w d o p o d o b n i e znacznie wcześniej. - Tak jest, szefie, p o t e m będą lody. W hurtowni było gwarno. Marta d o k o n a ł a szybkiej prezentacji mło d e g o „królewicza" i obiecała w p a ś ć po Wandę o szesnastej. - Następnym razem przyprowadzę starszego kawalera! - Wycho dząc, uśmiechnęła się do rozkochanej w niej Irenki. - J a nie chcę być kawalerem. Powiedziałem Darii, ż e b ę d ę żołnie rzem - wyjaśnił skwapliwie Paweł, sadowiąc się w swoim foteliku. Nad jeziorem aż roiło się od a m a t o r ó w kąpieli. - Patrz, Pawełku, tu jest więcej młodzieży niż w szkole. Ciekawe, ko go m a m a i tatuś dziś uczą. Rozlokowali się na dzikiej plaży. Marta uwolniła Pawła z ubrania, a on z wdzięczności, że m o ż e biegać b o s o po ciepłym piasku, całkowi8 — Głodna kotka 153 cie się usamodzielnił. Budował z a m e k i obiecał zgłosić się d o p i e r o po ukończeniu p o d s t a w o w y c h prac. Jezioro szumiało przyjaźnie. Była tu wczoraj i poprzedniego dnia, gnana niewytłumaczalną tęsknotą do stromego brzegu, fali, martwych w o d o r o s t ó w wyrzuconych przez w o d ę na piaszczystą plażę. Pływała do brze. Od dziecka. Gdy była mała, kręciła się na płyciźnie jak kijanka i po trafiła całymi godzinami nie wychodzić na ląd. Potem, świadoma szybko ści, jaką osiągała w wodzie, brała nawet udział w pływackich zawodach organizowanych nad jeziorem. Jej umiejętności spotykały się z uznaniem, poświadczonym kilkoma dyplomami za zajęcie czołowych miejsc. I nagle na studiach, gdy zapisała się do sekcji pływackiej, trener de likatnie zasugerował, że Marta nie pływa ż a d n y m stylem. - J a k to: żadnym? - d e n e r w o w a ł a się, pamiętając o borowskich suk cesach. Nie chciał z nią dyskutować. Stwierdził tylko, że przypomina w w o d z i e ranną syrenę. Więc albo niech jeszcze n a u c z y się śpiewać, al bo z a p o m n i o przeszłości i uczciwie popracuje n a d krytą żabką. Ta su rowa krytyka przyniosła natychmiastowe efekty. Jeszcze p r z e d k o ń c e m semestru Marta wygrała w d o s k o n a ł y m stylu jakiś w a ż n y międzyuczel niany k o n k u r s . Z a s k o c z o n e g o trenera pozostawiła z lśniącym pucha rem i wstąpiła do klubu p ł e t w o n u r k ó w . Teraz, zapatrzona w w o d ę połyskującą modrymi cekinami, myślała o swoich porażkach. Przyjmowała je zawsze jak wyzwanie. Jeśli potrafiła sprostać temu wyzwaniu, długo rozpamiętywała z trudem odniesione zwycięstwo, upajała się tym kolejnym krokiem w stronę doskonałości. A jeśli porażka stawała się faktem i nic już tego faktu nie mogło zmienić, Marta zamykała się w sobie. I żyła tak, by stać się przyczyną porażek in nych ludzi. Co za wyrafinowanie - myślała. Od p e w n e g o czasu próbowała pa trzeć na siebie z z u p e ł n i e niezależnej pozycji. Dociekliwymi i szczerymi oczami dostrzegała świat otoczony największą tajemnicą, skazany na zapomnienie, na całkowitą izolację. Nic dziwnego. Przecież by! to świat 154 Znaczony cudzymi lizami, cierpieniem. A Marta rozdawała je ludziom, jak rozdaje się małym dzieciom cukierki z narkotykiem. J e d n a k jest chyba jakaś granica. Nie jestem do końca zła... - uznała, gdy ciepłe rączki Pawła głaskały ją po twarzy, a poważny dziecięcy gło sik szeptał jej czule do ucha: - Ciociu Matusiu, ty się nie smuć, bo już z b u d o w a ł e m ci dom... - Wi dząc, że uśmiech Marty jeszcze niezupełnie wyraża radość, po głębokim namyśle i z p e w n ą rezygnacją w głosie Paweł mężnie dodał: - No d o brze, to już nie b ę d ę żołnierzem, tylko się z tobą ożenię... Martę przerażało tempo życia, jakiemu musiała się poddać w Borowie. Co za idiota wymyślił, że w małych miasteczkach nic się nie dzieje, a czas płynie wolniej! - mówiła do siebie, wciąż zmuszona kontrolować zegarek, wciąż zaganiana i spóźniająca się z wdziękiem na u m ó w i o n e spotkania. Teraz też musiała zrezygnować z relaksowej przejażdżki po mieście i karkołomnymi manewrami wymuszała pierwszeństwo, śpiesząc się do hurtowni. Kierowcy miękli, gdy przyjaźnie usprawiedliwiała swą w i n ę machnięciem ręki i dziękowała im uśmiechem, aż wreszcie s a m o c h ó d z piskiem o p o n zajechał na pusty już plac i miękko zatrzymał się przed czekającą Wandą. - J e ź d z i s z jak wariatka! - ganiła młodszą siostrę, radośnie zajmując miejsce o b o k niej. - Są randki, na które nie lubię się spóźniać. - Marta z u ś m i e c h e m p o mogła Wandzie zapiąć pasy. - Panie po pięćdziesiątce bywają n e r w o w e - dokończyła. - J a c i d a m randkę! - A nie obraża cię ta pięćdziesiątka? - zdumiała się Marta. - Cóż znowu! Piękny wiek. Doczekałam się wreszcie świętego spo koju - odpowiedziała na z d u m i o n e spojrzenie Marty. - Bo p r z e d t e m za wsze było czekanie i niepewność. 155 - J a k i e czekanie, Wandeczko? - Na to, że się coś wydarzy. Jak w filmie. Że albo obcy mi serce zia rnie, a ja rzucę to wszystko i z nim ucieknę... Albo że z n o w u w ciąży, no to trzeba rodzić, dzień z nocą mylić i myśleć, jak tu dzieciakowi coś na życie dać... Albo znowuż, że Józek zwariuje i pójdzie za jakąś zdzirą... A m a ł o to takich przypadków po ludziach chodzi? Jak długo byłam mło da, tak d ł u g o się bałam... A teraz... - Uśmiechnęła się szeroko, radośnie, jakby posiadła jakąś tajemnicę, jakiś przepis na mądrość istnienia. - No to mi wreszcie powiedz, jak jest teraz - zniecierpliwiła się Marta. - Teraz, gołąbeczko, to ja m a m wszystko w d u p i e ! Dzieci już nie bę dzie - ciągnęła niezrażona swą śmiałością. - Chłop, gdyby do innej p o leciał, to i chwała Bogu, bo dość się z nim namęczyłam... Pracy już też nie stracę, a zdrowie zawsze miałam, więc jak mi go zabraknie, to też się nie obrażę... Swoje przeżyłam. Dzieciaki w y c h o w a ł a m , a mieć wię cej nie c h c ę , bo kto ma za dużo, to i d u ż o musi stracić. Zobacz, Martu siu, bo r a n o n a w e t nie zauważyłaś ... - Wanda wypięła pierś w n o w y m swetrze i zakręciła tułowiem, demonstrując z z a d o w o l e n i e m austriac ką w e ł n ę . Marta z t r u d e m uchwyciła zmianę tematu. Tak b a r d z o rozważania natury egzystencjalnej splotły się z radością posiadania swetra. Chyba w tym właśnie tkwi f e n o m e n niepojętego optymizmu Wandy - myślała Marta, z czułością przyglądając się pięćdziesięcioletniej sio strze, będącej już po tej stronie granicy, gdzie nie ma niepewności i stra chu, o b a w i niepotrzebnych łez. A przecież wciąż jest życie. Jakże czę sto n i e w y g o d n e i bolesne, uwierające niczym za ciasny but. - O czym ty właściwie myślisz? - Wanda nagle zrobiła się podejrzliwa. - Myślę, że świetnie wyglądasz w tym swetrze. Lepiej, niż sądziłam. Tylko... czy nie jest ci w nim za ciepło? - A pamiętasz - natychmiast o d p a r o w a ł a Wanda - jak dostałaś białe długie kalosze p o d choinkę? Powiedziałaś, że są p i ę k n e jak kozaki. Ca łą zimę w kaloszach chodziłaś, bo m o d a była na białe buty. 156 Obie wybuchnęły gromkim śmiechem na to wspomnienie, tak prawdzi we, że Marta poczuta tamto zimno ogarniające palce, a potem cale stopy. - A wiesz, dlaczego jeszcze nosiłam te kalosze? - odezwała się kon spiracyjnie. - Bo podkochiwałam się w Pac-Pomarynackim. Facet uczył nas biologii. I kiedyś na dużej przerwie po raz pierwszy o d e z w a ł się do mnie prywatnie.,"- Budziszówna - powiedział - ty masz nogi jak antylo pa". Byłam wtedy w tych cholernie zimnych kaloszach. Pamiętam jak dziś. Natalia usłyszała głos Marty już na korytarzu. Wyskoczyła ze s w e g o pokoju, gotowa na największe poświęcenia. Po chwili przygotowywa ła herbatę, również dla siebie, bo Marta powiedziała wyraźnie, że wypi ją sobie w trójkę, skoro tatuś śpi. Usiadły w kuchni. Na talerzyku pojawiły się łakocie, a Marta zsunę ła lekkie o b u w i e i wyciągnęła się na krześle w d o m o w e j luźnej pozie. Gdyby tak z nami została - marzyła Natalia, manipulując przy im bryczku. - Na dłużej, nawet na zawsze. Ona, Natalia, mogłaby jej doga dzać. Nosić jedzenie, robić zakupy. Tak, żeby cioci nie zabrakło czasu na pisanie pięknych książek Marta, nieświadoma poświęceń, do jakich była gotowa jej siostrzenica, obserwowała Natalię z przyjaznym uśmiechem. Widziała w niej siebie i to nadzwyczajne podobieństwo sprawiało jej jakąś szczególną przyjemność. - J e s t taka jak ty kiedyś - o d e z w a ł a się cicho Wanda, odgadując my śli siostry. - Też do nas nie pasuje... Do mnie i do Józka. Brązowe oczy Natalii b a d a w c z o wpatrywały się w matkę. - Dlaczego nie pasuję? - zapytała wprost, stawiając zaparzoną her batę na stole. - Uczysz się pięknie, masz piątki, ładne wierszyki piszesz... A my z tatusiem żadnych szkół p o r z ą d n i e nie skończyliśmy... - Wanda żało wała, że tak nieopatrznie poruszyła niewłaściwy temat. - No to co? Dziadkowie też nie skończyli, bo nie mogli, a przecież ciocia jest znaną pisarką... 157 - Ale tak s a m o nie pasowała do swojej rodziny... Inna była, rozu miesz? Jakby lepiej urodzona... - J a nie m o g ę być lepiej u r o d z o n a , niż m n i e urodziłaś... Marta zaśmiewała się z tej n i e s p o d z i e w a n e j konfrontacji postaw. Za c h w y c o n a lojalnością dziewczynki, spytała tylko: - A jeśli kiedyś będziesz sławna? Można wtedy łatwo z a p o m n i e ć o bliskich. - Nie m o ż n a - odrzekła kategorycznie Natalia. - Chyba że się bar dzo chce. G d y Natalia na p r o ś b ę cioci poszła po zeszyt z wierszami, Marta szepnęła Wandzie coś b a r d z o w a ż n e g o . To j e d n o czy dwa zdania mu siały W a n d ę wzruszyć, bo zanim jeszcze dziewczynka znalazła swój wierszyk o głodnych ptakach, jej matka k o ń c e m nieśmiertelnej kuchen nej szmatki ocierała kąciki oczu. - Ciociu, czy ty wiesz, jaka to jest szmatka? - Wskazała Natalia na ścierkę w rękach Wandy. - Magiczna. I nigdy nie trzeba jej prać, bo ma ma w nią zbiera swoje Izy. O tym też napisałam wierszyk. - I rezygnu jąc z rymowanki o losie głodnych p t a k ó w , zaczęła wertować kartki. - O, jest! - ucieszyła się. - Wiersz o słonej szmatce - przeczytała pół głosem. Walentyna Krajniakowa, jak zawsze o tej porze, siedziała przy sta rym o d b i o r n i k u . Z trzeszczącego radia płynęły dźwięki Szopenowskiej sonaty i c h o ć jakość nie była dziś najlepsza, na twarzy starszej pani go ścił wyraz p e ł n e g o szczęścia. Stary aksamitny fotel wygodnie obejmo wał ją swymi szerokimi oparciami, a przez u c h y l o n e o k n o w p a d a ł do pokoju m o c n y z a p a c h maciejki. Miała wszystko, czego zapragnąć m o ż e ktoś tak stary i tak samotny jak o n a . Myślała o tym zawsze, wdzięczna losowi, że zaoszczędził jej k ł o p o t ó w i trosk, które inni ludzie nosili w swych sercach, którymi mieli w y p c h a n e myśli i sumienia, jak nie grzeczni c h ł o p c y kieszenie kamykami. Jej życie dopełniało się w dźwię- 158 kach ukochanych koncertów, w rymach znanych na p a m i ę ć wierszy i w ojczyźnianym pejzażu, który przez wszystkie m ł o d e lata badała ni czym malarz. Ale za to teraz, gdy nie opuszczała już d o m u , wystarczyło zamknąć oczy, a drzewa, łąki, lasy, nawet całe wsie, przychodziły do niej w swym wyszukanym kolorycie. Jak żywe. Dla Walentyny Krajniakowej pieniądze mogły nie istnieć. Od kiedy kupiła sobie rower, a było to zaraz po wojnie, nawet nie miałaby czasu ich wydać. Tym rowerem zjeździła niemal całą Polskę. Kiedyś, gdy studiowa ła na Uniwersytecie Jagiellońskim, jej rodzina była pewna, że pozostanie na uczelni. Odnosiła sukcesy n a u k o w e i profesorowie byli zainteresowa ni jej pracą nad monografią Krasickiego. Rewelacyjną na tamte czasy. I być m o ż e skończyłaby tę monografię, wyszła za mąż za przystoj n e g o doktora Weissmonda, zajmującego się w ó w c z a s falami elektrosta tycznymi. Z pewnością tak by się stało... Urodziłaby mu kilkoro dzieci, wychowała kilka p o k o l e ń filologów, gdyby pewnej soboty nie zachoro wała na grypę. - To zwykła grypa - tłumaczyła doktorowi Ertelowi, który leczył państwa Krajniaków. - Bez wątpienia, bez wątpienia - powtarzał i skierował ją na szcze gółowe badania. - Białaczka - tak orzekło całe konsylium. Walentyna Krajniakowa nawet nie poinformowała doktora Weiss m o n d a o swym kłopocie. Nie było na to czasu. Od razu ruszyła w Pol skę, przekonana, że nie zdąży jej p o z n a ć i umrze, mając tylko w pamię ci gmach uniwersytetu i Sukiennice. Potem wybuchła wojna. Wokół wszyscy umierali, tylko nie o n a . To jakaś ironia losu - myślała, wożąc do lasu prowiant dla partyzan tów. I chociaż codziennie wkładała głowę w paszczę lwa, wyciągając z niej ofiary tych dramatycznych czasów, chociaż ukrywała Żydów, do karmiała uciekinierów z o b o z u i aż prosiła się o śmierć - ta jakby zupeł nie o niej zapomniała. 159 Doktor Weissmond nie d o c z e k a ł się p o t o m k ó w , kontynuujących je go pracę nad elektrostatyką. Doktor Ertel zginął w Oświęcimiu. Co tu d u ż o mówić. Wojna skończyła się dla niej tak, jak się zaczęła - komuni katem w radiu. Kupiła w t e d y swój rower. Od jakiegoś pijanego Rosjani na i jeszcze raz wyruszyła w Polskę. Pracowała tylko w małych miasteczkach. Na ogół krótko. Rok. Dwa la ta. Nie chciała nikogo przyzwyczajać do siebie i sama także bała się przywią zania do ludzi czy miejsc. Była przecież chora. A nawet umierająca. Zwykle pojawiała się i znikała nagle. Pracy nie brakowało. Szczególnie w małych miejscowościach, tak nieatrakcyjnych dla wykształconych ludzi. Docierała do szkół, gdzie trzeba było w dzień uczyć dzieci, a wieczorem nauczycieli. Gdy po raz pierwszy dotarła do lasu smolarskiego i nad stromy brzeg, wiedziała już, że tu p o z o s t a n i e do końca. Coraz częściej podej rzewała siebie o nieśmiertelność, ale niezależnie od pisanych jej wyro k ó w , chciała pozostać w Borowie. 1 została... Usłyszała pukanie do drzwi, najpierw nieśmiałe, p o t e m mocniejsze, zdradzające stanowczość i siłę charakteru. Podniosła się z w y g o d n e g o fotela. Drobnymi kroczkami, wspomagając stare nogi wykwintną laską, dotarła na korytarz. Rozświetliła g a n e k i śmiałym ruchem, d o ś ć moc nym, pchnęła wejściowe drzwi. D ł u g o wpatrywała się w kobietę, przesłoniętą bukietem rumian k ó w , stojącą bez słowa w p r o g u . Stare usta Walentyny Krajniakowej naj pierw poruszyły się bezgłośnie. Potem zadrgała ręka, trzymająca laskę. - Marta - szepnęły wargi, a Marta już przypadła do staruszki, obsy pując ją niezdarnie rumiankami i ciepłą pieszczotą p o c a ł u n k u . - Tyle lat na ciebie czekałam. Bałam się, że nie zdążysz. Siedziały przy okrągłym stoliku. Marta czuła w pokoju z a p a c h jesien nych liści, jaśminu albo lawendy. Na p o r c e l a n o w y m talerzyku leżały herbatniki. Leżały tu i kiedyś. Marta w ó w c z a s zawsze częstowała się tyl ko jednym, c h o ć przecież była g ł o d n a . W d o m u ze z d u m i e n i e m odkry wała pozostałe, wsunięte, nie w i a d o m o kiedy, do kieszeni kurtki. 160 - Nie mogłabym nie zdążyć. Nie do pani. - Zawsze martwiłam się o ciebie. Masz szczęście, że regularnie pisa łaś... I dziękuję ci za paczki - powiedziała ciszej, z jakimś zakłopota niem, spuszczając oczy. - Za jakie paczki? - Marta sięgnęła po herbatnika. - Nic nie wiem o żadnych paczkach. - Udała zdumienie. - A zatem nie ma o czym mówić. Tylko p o w i e d z mi, Marto, kto je szcze oprócz ciebie posiadł moją wielką tajemnicę i wiedział, jak bardzo lubiłam przed wojną ostrygi i kawior? - Zawsze podejrzewałam, że jest ktoś taki. Przystojny, szpakowaty i że panią nieprzytomnie kocha. Śmiały się. - Muszę ci coś pokazać. - Walentyna Krajniakowa zrobiła uroczystą minę i niezdarnie podniosła się z fotela. Po chwili wróciła, niosąc duży zeszyt. - Na starość zrobiłam się nieprzyzwoicie sentymentalna - wytłu maczyła szybko swój pomysł. Marta przewracała w o l n o kartkę po kartce. Na początku były zdję cia ze wspólnych wycieczek. Pieszych i rowerowych. Przedstawiały Martę. Nigdy p r z e d t e m nie widziała tych zdjęć, a także tych z okresu li cealnego, p o u k ł a d a n y c h chronologicznie i starannie. Na kartce z napi sem „Rozstanie" widniała jedna tylko fotografia. Marta odjeżdżająca na swym rowerze w stronę lasu. Tutaj album zatracał swą prywatność. Da lej, zamiast zdjęć i krótkich komentarzy opisujących w s p ó l n e wyprawy, pojawiły się wycinki prasowe. Najpierw małe, krótkie recenzje, z cza sem coraz dłuższe, wreszcie całe artykuły, a nawet złożone w kopertę plakaty ze spotkań pisarskich. W kolumnie „Nagrody" cierpliwa ręka odnotowała każde wyróżnienie, każdy literacki sukces. Kolumna była długa i Marta pierwszy raz to sobie uświadomiła. Na końcu leżały niewklejone jeszcze zdjęcia rodzinne, które czasami wkładała do listów. Adam z Olgą. Ona, trzymająca kijki nart na tle Kasprowego. Jakaś plaża na Costa Brava i czarujący Hiszpan u jej boku. 161 Staruszka z satysfakcją o b s e r w o w a ł a zdumienie Marty, jej wypełnio ne wzruszeniem oczy, prześlizgujące się po tym prostym, solidnym re jestrze życia. - Niesamowite... - przerwała milczenie Marta. - Zrobiła p a n i to, co ja zawsze chciałam zrobić. Od czasu, gdy panią p o z n a ł a m , a to znaczy „od zawsze". Miałam taki pomysł, żeby napisać pani biografię. To doj r z e w a ł o i dojrzewało. Bałam się, że nie p o d o ł a m takiemu wyzwaniu, że nie u c h w y c ę tych subtelnych o d c i e n i wielkomiejskiego, burzliwego życia, bo w m o i m życiu ich nigdy nie było. Ale m i m o to chciałam o pa ni pisać. Pamiętam, jak w dniu ucieczki stałam na d w o r c u . Jeszcze by łam w Borowie, tak n i e d a l e k o p a n i d o m u , że czułam z a p a c h maciejki i s m a k herbatników. A już tęskniłam za panią. I wiedziałam, że tę nien a p i s a n ą książkę odtąd b ę d ę nosić w sobie. 1 nikt poza m n ą nigdy jej nie przeczyta. - Nie można o mnie pisać, dziecko drogie... Nie można. To by była fan tastyka. Fantazja na granicy grozy i absurdu. Jakże niewiele opowiadałam ci kiedyś o sobie. Cóż... Byłaś taka młodziutka... A potem, gdy się nawet chciało powspominać, zabrało mi ciebie wielkie miasto, zagarnęła sława. Jakby to była cena za to, że kiedyś ja uciekłam swemu przeznaczeniu. Z Krakowa, z uniwersytetu, zeszłam z drogi kariery na trakt, po którym wlokły się furmanki, łachmany i ludzka bieda. Tak to już w życiu jest. Za o k n e m robił się głęboki wieczór. Pozbawiony księżycowej pełni i jaśniejący nielicznymi, leniwymi gwiazdami. Z talerzyka znikły wszy stkie herbatniki. Rumianki, melancholijnie wychylające się z p ó ł m r o k u , świeciły żółtym z m ę c z o n y m okiem. Radio d a w n o przestało n a d a w a ć . A w pokoju Walentyny Krajniakowej, w tym samym, w którym p r z e d la ty rozbrzmiewał n i e s k r ę p o w a n y śmiech Marty, wciąż siedziały dwie bli skie sobie kobiety. I spokojnie rozmawiały o śmierci. - Chyba m a m tremę, Agnieszko... A może... O d ł ó ż m y to spotkanie? - Marta patrzyła błagalnie na Agnieszkę, która teraz taksowała ją wnikli- 162 wym spojrzeniem. Gdy oględziny dobiegły końca, spojrzała na Martę z wyrazem najwyższego uznania i powiedziała krótko: - W y g l ą d a s z d o s k o n a l e . Wszyscy zgłupieją. Ty n a w e t nie wiesz, jak oni na ciebie czekają. I młodzież, i pokój nauczycielski. Miałam ci tego nie mówić, ale niech tam! - Machnęła lekceważąco ręką. - Upiekli dla ciebie tort. Taaaki! Wysokość tortu była imponująca i Marta wiedziała, że to czubek góry lodowej, którą należy dziś zdobyć inteligentnie, miło i z uśmiechem. - Dziwna sprawa, Agnieszko... Wiesz, o czym pomyślałam? Było już tyle spotkań, były kamery i flesze, ale nigdy dotąd nie zależało mi spe cjalnie na słuchaczach i na ich opinii. Wytłumacz mi, dlaczego jestem przerażona, gdy idę, jak kiedyś, do własnej szkoły i dlaczego tak bardzo zależy mi na powodzeniu? Podczas jazdy Agnieszka tłumaczyła Marcie: - Bo z własną szkołą jest zupełnie inaczej. To jak z pięściarzem, który pierze każdego i nie uznaje żadnych autorytetów. Ale jego mała matuleńka m o ż e mu przywalać do oporu. Będzie stał, patrzył, kornie przyjmo wał ciosy, a na końcu podziękuje. Szkoła nie pozwala ci być dzisiejszą Martą. Jedziesz tam i nieświadomie wkładasz ten sam szkolny fartuszek, który kiedyś ze złości spaliłaś. Nie możesz po prostu od niej uciec. Jakoś zafałszować siebie, udawać, że nie masz z nią, z tą szkołą, nic wspólne go. Mówiąc krótko: wracasz nie jako pisarka Koszycka, a jako Marta, ta, co miała problemy z przewrotem w przód i paliła papierosy na dużej przerwie... - O przepraszam - stanowczo z a o p o n o w a ł a Marta - w przewrotach byłam najlepsza w klasie. Zaśmiały się, ale Marta szybko spoważniała. - Co ja im powiem, na Boga? - przeraziła się znowu. - Właśnie to - odparła spokojnie Agnieszka. - No to, że robiłaś w klasie najlepsze fikołki - dokończyła, widząc, że Marta zupełnie za traciła się w nieudawanej tremie. 163 Weszły do holu i Marta natychmiast przystanęła z d u m i o n a . Młodzież stała w rzędach, jak niegdyś, gdy pojawiał się ktoś n a p r a w d ę ważny. Białe kołnierzyki, młodziutkie, uśmiechnięte twarze. Stali i bili brawo. Uśmiechnęła się nieśmiało, opuściła lekko głowę, ale już po chwili odzyskała o d r o b i n ę utraconej pewności siebie i śmiało p o w i o d ł a ocza mi po dobrze z n a n y m holu. Na środku stał stół. Wciąż przykrywany c z e r w o n y m aksamitem. Za p e w n e tym samym, na który kładła swą maturalną pracę, pełną niepoko ju o losy świata i Polski Ludowej. W pierwszym szeregu nauczyciele. Ale już nie ci sami. N o w e twarze. Niektóre p o w a ż n e , jakby była co najmniej ministrem oświaty. I n n e ciekawskie, pragnące wiedzieć jak najszybciej i jak najwięcej. Jeszcze inne prawie obojętne. Te z pewnością były mało sympatyczne i mogła zadowolić ich właścicieli jedynie jakąś pikantną hi storią ze swego życia. O b u s t r o n n ą lustrację zakończyła cisza. Młodzież usiadła, a Agnieszka, g o s p o d y n i spotkania, zaprosiła Martę do stołu. Przedstawiła krótko jej biografię. Wymieniła sukcesy i szybko za kończyła powitanie, ś w i a d o m a , że nie jej chcą słuchać i nie ją pytać o d r o g ę do kariery. - J e s t e m z a k ł o p o t a n a . Wzruszona, zakłopotana i m a m tremę - wy znała Marta w pierwszym zdaniu. To oświadczenie zjednało jej błyskawicznie przychylność całego au dytorium. Powoli, z k a ż d ą chwilą, atmosfera napięcia ustępowała nie skrępowanej żywiołowej dyskusji. Dopiero teraz Marta zrozumiała, o czym myślał Krzysztof, g d y mówił o szczerości, bezczelności i śmiało ści w y c h o w a n k ó w . Niektóre z pytań najchętniej pozostawiłaby bez o d p o w i e d z i . Ale nie zrobiła tego ani razu. - Nie chcę pani urazić. Ale b ę d ę szczera... - Wysoka okularnica, z m o c n y m głosem i świetną dykcją stukała p a l c e m w o k ł a d k ę jednej z książek Marty. - Pisze tu p a n i o kobiecie, która z absolutnej nędzy do chodzi do sukcesu, drogą, że się tak wyrażę, co najmniej nieprzyzwoi- 164 tą. Otóż ta kobieta, gdy już osiąga swój cel, przeobraża się w anioła d o broci. Pani to przeobrażenie oczywiście akceptuje. Do tego stopnia, że uśmierca ją pani w najbardziej sakralny s p o s ó b . Brakuje tylko aniołów i towarzystwa równie szlachetnego hrabiego Rolanda. Czytelnik dowia duje się, że umarła najszlachetniejsza bodaj postać w polskiej literaturze. Jak pani to wytłumaczy? Marta tłumaczyła. Cierpliwie i łagodnie. Mówiła o czytelniczkach spra gnionych wciąż ideałów. Próbowała nakreślić miejsce literatury popularnej w życiu przeciętnego Polaka. Przypomniała, że Mickiewicza się kocha, a Rodziewiczównę przeżywa. Wreszcie pogratulowała trafności zarzutu i prze powiedziała okularnicy wielką przyszłość w dziedzinie krytyki literackiej. - Pytacie o moje wpadki.. Też bym w a s o nie chętnie zapytała. Tak pu blicznie. - Sala zaśmiała się życzliwie. - Z życiowych w p a d e k na u w a g ę zasługuje dwója z matematyki. W moich czasach ta ocena nie miała żad nej konkurencji i była tym, czym dzisiejsza jedynka. Zdarzyło się też kie dyś, że na spotkaniu sławnych literatów witałam p e w n e g o Amerykanina, który był jednym z ważniejszych gości. Nie znałam jego książek, bo też ich w Polsce nie drukowano, a p a n u wciąż było daleko do popularności Hemingwaya. Przez piętnaście minut łamaną angielszczyzną zapewnia łam go o naszej radości z jego przyjazdu do kraju, którego nie zna. Przez te piętnaście minut pan patrzył na mnie podejrzliwie, aż wreszcie, gdy skończyłam w mękach swój monolog, odezwał się najbardziej poprawną polszczyzną: „Pani wybaczy, ale nie rozumiem pani angielskiego. Czy by łaby pani uprzejma powtórzyć wszystko w języku Słowackiego?" Okaza ło się potem, że p a n miał matkę Polkę. Angielski niestety znał również. - Polityka... No cóż. Stawiam na szczerość. - Marta była już zmęczo na, ale dzielnie to ukrywała. Częściej tylko sięgała po szklankę wody. P r ó b o w a ł a m zawsze stać o b o k wielkich dyskusji. Takiego d o k o n a ł a m wyboru, gdy po p e w n y m czasie, niezależnie od moich poglądów, lu dzie, którzy zaczynali mną rządzić, przestawali mi się p o d o b a ć . Nawet, jeśli reprezentowali tę samą opcję... 165 - Bóg? Nie macie prawa! - broniła się wesoło, c h o ć tego pytania ba ła się najbardziej. - P o w i e m m o ż e tak. Uczę się rozumieć i p o z n a w a ć Boga. Przypominam sobie to, co stworzył. Odnajduję go czasem w mo ich przyjaciołach i w kwiatach, nawet tych doniczkowych, zwisających z warszawskich b a l k o n ó w . Ale najwięcej, uwierzcie mi, jest Go tutaj. Je żeli On n a p r a w d ę jest. O to ostatnie zapytajcie samych siebie. D o p i e r o brawa, bukiety róż i p o d s u w a n e z prośbą o autograf książ ki uświadomiły Marcie, że jest już wolna. Z u ś m i e c h e m rozdawała podpisy. - I co o tym powiesz? - Krzysztof bacznie o b s e r w o w a ł H a n k ę , ba wiącą się bezwiednie d ł u g o p i s e m . Zamyśloną. - To n a p r a w d ę królowa... Była... - Hanka szukała właściwego sło wa. - Była po prostu d o s k o n a ł a . I prawdziwa. W pokoju nauczycielskim stoły nakryto białymi obrusami. Agnie szka nie przesadziła w określeniu p a r a m e t r ó w tortu. Był też szampan, stosy małych k a n a p e k , k a w a i herbata. Marta poczuła się tu d o b r z e , s w o b o d n i e . Rozmawiała z każdym, kto do niej p o d s z e d ł . Z H a n k ą urządziły prawdziwą g o d z i n ę w s p o m n i e ń . Padały imiona koleżanek i następowała rekonstrukcja ich losów. Wre szcie, gdy sięgnęła po zasłużoną k a n a p k ę , zbliżył się do niej młody, sympatycznie wyglądający człowiek. - Czego p a n m o ż e uczyć w tej szkole, skoro tu nie ma filozofii? Uśmiechnęła się, podając mu rękę. - Pan musi być filozofem i nie zga d z a m się na ż a d n e kompromisy. - Słusznie - o d p a r ł z u ś m i e c h e m . - Życzenie kobiety jest świętością, a ja filozofem. W p r a w d z i e teologii, ale to już nie jest takie istotne. - Przepraszam księdza - Marta wyraźnie się zawstydziła. - Nie sądzi łam... Zapomniałam, że przecież... - Ależ nie - bronił się w e s o ł o . - Rozszyfrowała mnie pani doskona le. A tak szczerze mówiąc, po czym poznaje się filozofów? - spytał z bły skiem w oczach. 166 - Po skupieniu, sceptycyzmie, wypisanym starannie na twarzy księ dza, po stoickim spokoju i... boskiej p o w a d z e ! - dokończyła ze śmie c h e m . Zawtórował jej. - A d o b r e pisarki... po dobrych o d p o w i e d z i a c h - odwdzięczył się szarmancko. - Po dzisiejszym spotkaniu o b i e c a ł e m sobie, że przeczy tam kilka pani książek... - Och, nie! - zaprotestowała Marta. - Proszę tego nie robić, bo się wyda, jak miernie w istocie poczynam sobie z literaturą. J e d n o jest pew ne i pouczające. Nie piszę już dla tych m ł o d y c h ludzi. A tak się dziwi łam, że córka nie czyta moich książek. Zazdroszczę pisarzom tworzą cym dla wszystkich roczników. Czy to grzech? - zainteresowała się natychmiast. - Taki malutki... Mówiła pani o Bogu.. Słuchałem uważnie... Mówi ła pani tak, jak ktoś, kto pragnąłby dowiedzieć się o Nim czegoś więcej. Ale odniosłem wrażenie, że pani... Że On jest dla pani wciąż nieosiągal ny. Że pani wyciąga do niego rękę i równie szybko c h o w a ją za plecy. To zaledwie domysły... - Ależ nie. Świetna uwaga. Proszę mi wierzyć. Nie sądziłam, że... że jestem taka czytelna... - Och. Nie dla każdego. Gdyby zechciała jeszcze p a n i wrócić do te go tematu, serdecznie zapraszam. Pamięta pani starą plebanię? - Tak, naturalnie... - Tam zawsze mnie pani znajdzie. Proszę pytać o księdza Jana. - Dziękuję, b ę d ę pamiętała... Wracali w trójkę. Agnieszka siedziała o b o k Marty, na przednim sie dzeniu. Tak wesołej Krzysztof d a w n o jej nie widział. - To było fantastyczne. Nie pamiętam ciekawszego spotkania. Na długo wyprzesz, Marto, dyżurny temat, jakim jest reforma oświaty! - cie szyła się szczerze. - Podobałaś się, nie ma co - zawyrokowała i wyzy wająco spojrzała na męża. - A ty co tak podejrzanie milczysz, jakbyś szy kował się do kolejnego ataku na Martę? 167 - Do ataku? - Krzysztof wykonał obronny gest obiema rękami. - Nigdy! To groziłoby linczem, samosądem, ukamienowaniem, a w najlepszym razie wyrzucono by mnie z miasta... A milczę, bo czuję się jak idiota, którego dwie wyzwolone kobiety wrzuciły do bagażnika niczym komplet kijów do golfa. - Ile n a m zostało czasu do uwolnienia Pawia? - spytała Marta, zwal niając. - Godzina? Dwie? - Dwie, a nawet d w i e i pól - sprawdziła na zegarku Agnieszka. - Dzięki tobie m a m y wagary. - A ja dzięki w a m przeżyłam najtrudniejszą lekcję w szkole. Sami ro zumiecie, że trzeba to uczcić. Jedziemy na obiad. - Miałeś rację, Krzysztofie. Są zupełnie inni, niż my. Pewni siebie, odważni... - mówiła o licealistach Marta, gdy czekali na kelnera. - Ty, Agnieszko, masz p r a w o nie widzieć tych różnic, bo jesteś łącznikiem p o koleń. Inne czasy, inna kindersztuba. Słowem: byliśmy chyba śmieszni, Krzysztof, z tym swoim u g ł a s k a n i e m i szacunkiem... - Nie do końca - z a o p o n o w a ł a Agnieszka. - To przecież wy, wasze p o k o l e n i e , święciło dziś swój wielki, artystyczny benefis. A odrobina kindersztuby przyniosłaby tylko korzyść dzisiejszym dyletantom w dziedzinie dobrych manier... Obiad był n a p r a w d ę uroczysty. Marta cieszyła się z bliskości obojga Królów. Od czasu, gdy podzieliła się z nimi swoim p r o b l e m e m , stali się jej bliżsi i, co o d n o t o w a ł a z przyjemnością, w ich z a c h o w a n i u nic się nie zmieniło. Traktowali ją b e z tej kłopotliwej taryfy ulgowej, jaką z niezro zumiałych dla Marty p o w o d ó w ustanowili zdrowi w o b e c chorych. Ich s e r d e c z n o ś ć trzymała się d a w n y c h reguł i nie zdarzyło się, aby zastąpi ło ją n i e k o n t r o l o w a n e , litościwe spojrzenie. - Muszę powiedzieć w a m o czymś ważnym. - Marta uśmiechała się teraz do miłej myśli, dalekiej chyba, bo jej n i e o b e c n e oczy utknęły nie r u c h o m o na zwitku stołowych serwetek. Ocknęła się nagle i u ś m i e c h n ę ł a przepraszająco za chwilę d u c h o w e j nieobecności. 168 - Rozmawiałyśmy dzisiaj z Hanką. O n a mieszkała w internacie z mo ją najbliższą koleżanką. Nigdy nie miałam koleżanek. Tylko tę jedną... - Pamiętam ją - ożywił się Krzysztof. - Nazywała się tak śmiesznie. Mączka... Krystyna Mączka! - dodał triumfalnie. - Chyba starsza od nas? - Tak. Zaledwie o rok. - Nigdy nie zauważyłem w niej nic szczególnego. - Krzysztof spoj rzał na Martę pytająco. - A ja wszystko... - odrzekła z widocznym rozrzewnieniem. - Szczerze mówiąc - nie ustępował - miałem wrażenie, że ją kreo wałaś, stwarzałaś na swój własny użytek, jakby urzekła cię lektura „Pigmaliona". W tym stwarzaniu wyrażała się cała twoja pycha. A ja współ czułem gorąco owej Krysi Mączce, która, jak mniemam, pozostała Krysią Mączką gdzieś na zadupiu. - Jak możesz, Krzysztof! - Agnieszka z o b u r z e n i e m zaatakowała męża. - Skąd się bierze w tobie tyle niechęci? O d n o s z ę wrażenie, że je szcze dzisiaj zazdrościsz Krysi Mączce zainteresowania, jakie potrafiła w z b u d z i ć w Marcie. - Spokojnie, Agnieszko. - Marta przesłała jej znad stolika sojuszni czy uśmiech. - Krystyna wybroniła się sama. Znasz jej dalsze losy? zwróciła się z pytaniem do Krzysztofa. Nie znał. Wzruszył ramionami, ale nadal siedział z miną, która ozna czała, że jakiekolwiek by były, on s w e g o zdania i tak nie zmieni. - Szukałam Krystyny. W kilka lat po maturze - opowiadała cicho Marta, nie patrząc na swych przyjaciół. - Przyjechałam do jej wsi, tam, gdzie spędzałyśmy razem najwięcej czasu, gdzie bywałam w soboty i niedziele, aby m ó c z nią rozmawiać do s a m e g o rana w wielkim łożu, usłanym pierzynami sięgającymi powały. Nie było jej. Kilka lat przed moim p o w r o t e m wyjechała do brata. Najstarszego. Choć miała ich chy ba ze czterech, opowiadała zawsze o Romku, tym nieobecnym, który został w kopalni i nie chciał z matką przenieść się na Kaszuby. Założył tam rodzinę. Miał p o t e m niezłe d o m o w e przedszkole, ale mimo to przy- 169 syłał Krystynie p a r ę groszy co kilka miesięcy. Dzięki niemu mogła ku pić sobie buty, czasami jakiś sweter czy książkę. - Zgadza się - przytaknął Krzysztof. - Zawsze wyglądała biedniej od biednych. - Nawet się nie zdziwiłam, że wyruszyła w świat z tych swoich Karwin. Sądziłam, że brat c h c e jej p o m ó c w życiowym starcie. W Karwinach mogła p r a c o w a ć wyłącznie jako magazynierka w PGR-ach albo przystą pić do spółki w d o m o w e j produkcji bimbru. Więc gdy wyraziłam zrozu mienie dla tego jej wyjazdu, stara Mączkowa spojrzała na m n i e krzywo i machnęła ręką. - Co też Marta wygaduje - d e n e r w o w a ł a się. - A źle jej tu było? Syn ż o n ę stracił. Sam został z dzieciakami, to zaraz do niej list pisał, żeby się wszystkim zajęła. Pięcioro drobiazgu żona mu w s p a d k u zostawiła. A ta głupia nawet o sobie nie pomyślała, tylko szybko na p o ł u d n i e . Samą mnie tu zostawiła, z k u p ą tych nierobów. Zobaczy jeszcze, że jej życie na wiecznych pretensjach minie i na koniec tu przyjedzie goła i wesoła, jak wtedy, gdy się stąd zabrała... Marta zamilkła, ale panująca cisza sprawiła, że podjęła swą o p o wieść. - D o m Krystyny był najbardziej p o n u r y m d o m e m , jaki znałam. Jej matka pielęgnowała n i e c h ę ć do najstarszego syna b e z szczególnych po w o d ó w . Krysi też specjalnie nie lubiła. Najmłodszych bliźniaków: Piotra i Pawia, prawie nie zauważała. Piła dużo. I d o p i e r o przy szklance samo gonu wylewała s w e wszystkie żale. Tylko o swym mężu, alkoholiku, którego zostawiła na p o ł u d n i u , mówiła dobrze. Rzuciła go, ale nigdy nie przestała za nim tęsknić. 1 kochać. Gdy już była na d o b r e pijana, dzieci dowiadywały się, że to z ich winy pan Mączka, najprzystojniejszy niegdyś bywalec baru „wesoły Froncek", rozpił się jak świnia, co położyło kres małżeństwu, a także r o d z i n n e m u szczęściu. Krystyna żyła jednak bez po czucia jakiejkolwiek winy za swe przyjście na świat. Była to dość niezwy kła umiejętność, zważywszy że miała wówczas d o p i e r o siedemnaście lat 170 i jak każda z nas chciała być kochana. Przynajmniej przez matkę. Po d w ó c h latach dokonała wyboru, świadczącego o jej pełnej dojrzałości. - Przyznaję. Nie znalem jej wcale - p o d d a ł się Krzysztof. - Ale wła ściwie dlaczego o niej rozmawiamy? - Bo wróciła - Marta uśmiechnęła się promiennie. - I mieszka nie daleko. Hanka spotkała ją kilka razy w Borowie. Poplotkowały sobie na ulicy. Jak to koleżanki z jednego pokoju... - Dzwonisz tak rzadko - skarżył się do słuchawki. - Przez ciebie nie m o g ę pracować, jak należy, i Szymon chce m n i e wysłać na roboty. Tak! Z inwestycji do kielni... Znalazłaś ją? Tę swoją Krystynę? Jak to się stało? - W głosie Adama zabrzmiało ożywienie. - W czepku się urodziłaś. Wie działem o tym od czasu, jak mnie poznałaś! Oczywiście, że p o w i n n a ś ją odwiedzić - mówił już poważnie. - Tylko p o d warunkiem, że to będą dwa ostatnie dni i wracasz... Ja ciebie też - szepnął jeszcze, niemal bez głośnie, do słuchawki i odłożył ją na widełki. Jechała przez dobrze z n a n e lasy. Droga do Postomowa, w którym zamierzała odnaleźć Krystynę, wiodła d o b r z e jej znaną trasą. Postomowo leżało zresztą niedaleko Karwiny. A Karwinę Marta znalazłaby na każdej mapie, nawet bez p o d p o w i e d z i Globusa. Krystyna była drobna i miała sympatyczną twarz. Inni twierdzili, że jest przeciętna i poza Martą być m o ż e nikt nie zauważył jej inteligent nych oczu, ukrytych za grubymi szkłami okularów. Okulary szpeciły Krystynę. Były toporne, bo przecież kiedyś nie wybierało się oprawek. A już z całą pewnością nie w Borowie, gdzie obowiązywały trzy fasony, uwzględniające wiek i pleć. Dlatego okulary Krystyny były takie same jak okulary odchodzącej na emeryturę rusycystki. Rogowe, z c h r o p o w a tej masy, miały tę zaletę, że m o c n o trzymały się na nosie. Ta wątpliwa o z d o b a sprawiała, że Krystyna wyglądała poważniej od innych i nikt nie podejrzewał jej o poczucie h u m o r u . A przecież właśnie w nim przeja- 171 wiała się cała z ł o ż o n o ś ć natury Krystyny. Marta nigdy p o t e m nie spotka ła nikogo tak d o s k o n a l e wyczulonego na każdy przejaw śmieszności. Nie d o r ó w n y w a ł a też koleżance w odkrywaniu groteskowości świata. Mistrzowskie osiągnięcia w karykaturze były, jak twierdziła Krystyna, smutnym d o ś w i a d c z e n i e m obcowania z nią na co dzień. „Urodziłam się w takim d o m u - mawiała - że nie miałam wyboru. Mogłam albo w y r o s n ą ć na przedmiot kpin, albo stworzyć własny klimat dorastania w tej atmosferze wiecznego absurdu". Wieś nie a k c e p t o w a ł a żadnej z nich. Były inne. Stworzone jakby wy łącznie dla siebie. Kiedyś Krystyna pokazała Marcie z daleka d o m Nędznika. Tak nazy wali go we wsi niemal wszyscy. Może z wyjątkiem księdza, który jako jedyny pamiętał jego nazwisko. Krystyna też je pamiętała. Nędznik żył ze zbierania czarnych jagód i grzybów. Z a r o b i o n e w lesie pieniądze i za siłek przeznaczał na swoje s k r o m n e potrzeby. - Lubię go. Czasami p o d r z u c ę mu k a n k ę jagód, ale on czeka na książki. - Na książki? - zdumiała się wtedy Marta. - Na jakie książki? - O morzu. Był marynarzem. C u d e m uratował się z tonącego statku. Przeżył szok i jakoś n i e p o r a d n i e go leczyli, bo uraz przekształcił się w oceaniczną m a n i ę . Rodzina ze Słupska kupiła ten d o m e k . Pewnie wy tłumaczyli mu, że jest na Wyspach Kanaryjskich. No i został na tych wy spach, sam jak palec. Marynarzowa p o m a c h a ł a mu etolą, otarła łzę i ty le ją zobaczył. Ma dzieci, ale też nie przyjeżdżają. - Świństwo - oceniła Marta krótko. - Czy on wie, że ma jakieś prawa? - Może wie, a m o ż e nie. Jest chory, ale niegroźny. Nikomu nie zrobił krzywdy. Ożywia się wiosną i jesienią. Chodzi wtedy po chałupach i py ta o książki... Każda wieś ma swego dziwaka, a nasz, karwiński, jest lepiej wykształcony od dyrektora PGR-u. No powiedz, Marta, czy to nie ironia? Nędznik szybko stał się ich ulubieńcem. W białym blaszanym dzba nie nosiły do n i e g o gorącą herbatę. Zwykle biegły szybko, aby nie wy- 172 stygła i dzban po tym biegu nie zawsze był pełen. Przyjmował je w ma łym pokoiku, pełnym morskich m a p . Tak starych, że wyglądały jak speł zające ze ściany tapety. Wśród tych niebiesko-brudnych ścian czuły się d o b r z e . Bezpiecznie zapalały papierosa. Zaciągały się dymem, a Nędz nik popijał herbatę i uśmiechał się do nich dobrotliwie. Gdy przynosiły mu gazetę z jakimś marynistycznym tekstem, natychmiast z a p o m i n a ł o ich obecności. Odwracał się do o k n a i spragnionymi oczami pochła niał k a ż d e zdanie. Potem już spokojniej czytał jeszcze raz i jeszcze... Aż robiło się c i e m n o i litery przestawały być widoczne. - Pani Krystyna, niewysoka, w okularach... Nie znam jej nazwiska. Z d o m u nazywała się Mączka... - Marta stała w drzwiach pierwszego d o mu w Postomowie, naprzeciw mile uśmiechniętej kobiety w fartuchu. - No to m o ż e żona pana leśniczego Karasia? - zastanawiała się gło ś n o kobieta, bez skrępowania oglądając Martę. Potem swe zaintereso wanie przerzuciła na s a m o c h ó d . - Tak, tak... - kiwała głową, oglądając auto. - To na p e w n o o nią się rozchodzi. D o m państwa Karasiów stał na k o ń c u z a b u d o w a ń . Samotnie. Dlate go Marta nie obawiała się pomyłki. Gdy zamaszyście wjechała na p o d w ó r k o , nie otworzyły się okna, nie skrzypnęły drzwi. Stała na gan ku spięta, obawiając się trochę, że n i k o g o nie zastała i drzwi nigdy nie wpuszczą jej do środka. Uchyliły się jednak i Marta zobaczyła malutką Krystynę Mączkę, przyglądającą się jej z uwagą. - Cześć - powiedziała radośnie do małej. - Przyjechałam do twojej mamy... Witały się długo i serdecznie. O b i e zaskoczone tą łatwością spotka nia i łatwością rozmowy. - Zamknij oczy i pomyśl: jedziemy autobusem. Mamy jeden bilet... - Za drugi kupiłyśmy fajki. - I „Lorda Jima" dla Nędznika. - I syrop dla twojej babci... 173 Stały obie z zamkniętymi oczami. Trzymały się za ręce. Malutka Kry sia Mączka, wystraszona dziwnym z a c h o w a n i e m , schowała się za mat kę i pociągała jej swetrem, a gdy usłyszała głośny śmiech o b u kobiet, bli ska łez, przysiadła na k u c h e n n y m taborecie. Mąż Krystyny wrócił po południu, gdy zdążyły już odbyć swą p o d r ó ż do panieńskich w s p o m n i e ń . Marta ucieszyła się, że jest taki, ja ki p o w i n i e n być mężczyzna, który poślubił Krystynę. Serdeczny, szcze ry i unikający wszelkich p o z o r ó w . Nie narzucał się, d o s k o n a l e rozumiejąc, że te dwie kobiety i tak nie zdążą zadać sobie wszystkich pytań, a cóż d o p i e r o na nie o d p o w i e dzieć. Jeszcze bardziej doceniła jego delikatność, gdy mimo zmęczenia, wziął c ó r e c z k ę na spacer. Krystyna niechętnie opowiadała o przeszłości. Jakby przed pozna niem Karasia w jej życiu nie zdarzyło się nic w a ż n e g o . Z trudem przy znawała się do ciężkiego, p e ł n e g o wyrzeczeń życia w rodzinie brata. - I z a p e w n e do dziś w y c h o w y w a ł a b y m dzieciaki, gdyby któregoś dnia nie zjawił się z n o w ą narzeczoną. O n a , też już nie pierwszej mło dości, przyprowadziła dwoje swoich dzieci i w t e n s p o s ó b przypadał na mnie n i e p e ł n y metr kwadratowy p o w i e r z c h n i . Wyjechałam stamtąd z a d o w o l o n a . Tęskniłam tylko za dziećmi. Zatrzymałam się w Koszali nie i p r a c o w a ł a m w nadleśnictwie. Wciąż jeszcze miałam nadzieję, że m o ż e jakieś studia... Zamiast studiów, w y ł o w i ł a m największego Kara sia. Przyjechał k u p o w a ć sadzonki świerka. Szef poprosił, abym się nim z a o p i e k o w a ł a , więc robię to, jak widzisz z niebywałą konsekwencją. Tak skutecznie, że już m a m y narybek - u ś m i e c h n ę ł a się na myśl o c ó r e c z c e . - I to wszystko, co wydarzyło się od czasu, gdy wsiadały śmy już s a m o t n i e do naszych a u t o b u s ó w . O p o w i e d z , dokąd twój cię zawiózł... Marta o p o w i a d a ł a . To, co najważniejsze, a o czym nigdy wcześniej nie zdołały p o r o z m a w i a ć . Nie chciała mówić o niczym. To nie pasowało do tego dnia. Wolała jak dawniej pomilczeć, świadoma, że Krystyna usły- 174 szy tę ciszę. I będzie wiedziała d u ż o więcej niż inni ludzie. Milczała więc, wsłuchana w powrót, jak w odzyskaną wiarę, że wśród tysiąca niepraw d o p o d o b n y c h rzeczy, jakie się ludziom zdarzają, i jej m o ż e przytrafić się to, co Krystyna nazywała cudownością, nigdy jej nie definiując. Gdy się rozstawały, Krystyna trzymała okulary w ręce. Patrzyła na Martę długo. W końcu p o k o n a n a jej uśmiechem, uśmiechnęła się rów nież, ale z ociąganiem. Jakby została zmuszona do kłamstwa. - Nie wszystko sobie powiedziałyśmy, Marto... Nie brak n a m bole snych tajemnic, o które można się skaleczyć... Ale właśnie na tym za wsze polegała nasza przyjaźń. Na dialogu, który potrafimy zawiesić do jutra. I czekać. A jutro m o ż e oznaczać nigdy... Obiecaj, że n a s t ę p n y m ra zem skończymy tę r o z m o w ę . I obiecaj, że będzie następny raz. - Będzie. Jeżeli ja b ę d ę . Krystyna zrobiła się jeszcze drobniejsza, szybko wsunęła okulary i przytrzymując rękę Marty, wstydliwie wyznała: - Dla mnie zawsze będziesz. Odnajdę cię nawet w ciszy, która po to bie zostanie. Zawsze po tobie zostawała cisza, a ja musiałam nauczyć się z nią żyć... W Borowie zdecydowała, że najpierw pożegna się z Wandą. Górski otworzył drzwi i szczerze ucieszył się z gościa. - Zobaczcie, kto przyszedł! - krzyknął w stronę gościnnego pokoju. - J u t r o muszę wracać. - Marta całowała Wandę i wesoło witała się z Natalią. - Przyszłam umówić się z wami na następne spotkanie, ale... w Warszawie. - Jak to w Warszawie? - Trójka Górskich patrzyła na nią ze zdziwie niem. - Kiedy? - Zaraz to ustalimy, ale co to, chcecie mnie spławić tak bez kawy? Zaśmiali się, uradowani jej bezceremonialnością. - To rozumiem. Teraz mówisz jak w rodzinie - pochwalił Górski. Siedzieli przy dużym stole. Marta w e s o ł o kreśliła projekt rewizyty. 175 - Natalka musi zobaczyć stolice. Ja... m a m dość długi urlop, nie bę dzie więc problemu, aby wyrwać się z wami do miasta. Adam też na p e w n o znajdzie czas. Połazimy sobie, pogadamy... - No, ale kiedy, bo teraz do dziesiątego lipca to nikt mnie w pracy nie zastąpi. Musiałabym wcześniej... - myślała głośno Wanda. - Zdążysz się zwolnić. A lipiec to d o b r y miesiąc. Olga też już b ę d z i e po egzaminach... To co? Umowa stoi? Serdeczność Marty sprawiła, że Górscy zaniemówili. - Szczegóły o m ó w i m y potem. P o t r z e b n y jest w a m tydzień lipca. Nic więcej. O pieniądze się nie martwcie. Przywiozłam parę groszy na no wy p o m n i k dla Bohdanka. Ale n i e p o t r z e b n i e . Dbacie o jego grób, więc p i e n i ą d z e są wasze. Wystarczy i na wyjazd. - Uśmiechnęła się do zdu mionej siostry. - Co to, to nie! - Wanda zaprotestowała, odsuwając białą k o p e r t ę . P o m n i k niepotrzebny, więc i pieniądze niepotrzebne. Jak będziemy chcieli pojechać, to się wyskrobie... - Nie chcę nawet tego słuchać - Marta przerwała Wandzie głosem nie znoszącym sprzeciwu. - T o mój dług, Wandeczko. Ciężki i palący su mienie. Zrób mi tę przyjemność i w e ź . Przyda się w a m parę groszy, a ja b ę d ę mogła spokojniej wrócić. Bo c i ę ż k o się wraca, jeśli nie potrafimy załatwić swoich ważnych spraw. Było w Marcie coś takiego, że Wanda z westchnieniem podniosła grubą k o p e r t ę i odłożyła ją na telewizor. A p o t e m rozmawiali. Długo w n o c . I nawet jeszcze dłużej, jak już d a w n o umilkł za oknami s a m o c h ó d , którym Marta odjechała. - J a k to są dla niej grosze - mówił do Wandy Górski, przeliczając za wartość koperty - to ja za takie grosze m ó g ł b y m Tatry przenosić. Ale Wanda go nie słuchała. Na jej twarzy widać było z a d u m ę . I pew nie teraz przesuwał się przed jej o c z a m i ten sam, co zawsze, gdy tęskni ła za Martą, zamknięty już rozdział życia. G d y targała za rękaw szarej su kienki swą małą siostrę i tłumaczyła: „Nie płacz. Ciapuś był już taki stary. 176 Kupimy ci n o w e g o pieska". A ona, Marta, spojrzała wtedy na Wandę i ra zem ze łzami wyrzuciła to bolesne pytanie: - A jak ja umrę, to co? To kupisz sobie nową siostrę? Agnieszka wybiegła jej na spotkanie. - Przepraszam, że tak p ó ź n o . Musiałam pożegnać Górskich. Marta już d a w n o nie czuła się tak zmęczona. - Musisz natychmiast się położyć. Przygotowałam ci mleko i kanap kę z miodem. Ale wygląda na to, że bardziej potrzebne ci łóżko. Po raz pierwszy Agnieszce nie udało ukryć się zaniepokojenia fatal nym wyglądem przyjaciółki. Ale Marta była jej za to wdzięczna. Marzy ła tylko o śnie. Dobrym, m o c n y m . Po którym powraca apetyt na białą kawę i gotowość do dalszej walki. O jakiej walce myślę? - strofowała się, gdy już leżała w c i e m n y m pokoju, p o z o s t a w i o n a tu na kilka s a m o t n y c h godzin samej sobie. - Ja ka to m o ż e być walka? Połknięcie kilku tabletek? Seria l a m p po p o wrocie? Jeżeli dotychczas u d a w a ł o się Marcie bagatelizować n i e d o b r e obja wy, coraz natarczywiej przypominające o chorobie, to teraz, z każdą chwilą u d a w a n i e stawało się trudniejsze Przerażało ją j e d n o . Zauważyła już dawniej, że gdy tylko wstrzy mywała o d d e c h i zamykała oczy, aby przybliżyć się do nieistnienia, natychmiast, śmiertelnie p r z e r a ż o n a , rezygnowała z tego dziecinne go e k s p e r y m e n t u . W jej nieistnieniu nie było nic. Pustka. A pustki znieść nie mogła. I nie mogła tak nagle, ze zwykłego strachu z a p e ł n i ć tej pustki Bogiem. Bóg nie jest do zapełniania pustki - myślała, w p a trując się w zarysy sufitu. - Jeżeli jest, musi p o g a r d z a ć tymi, którzy chwytają jego szaty w ostatniej chwili. A jakie jest miejsce tych, co nie śmiało pytają o drogę, którą o m i n ą ć m o ż n a pustkę? Więc jak to jest? Pytały s e n n e oczy Marty i zamykały się, coraz mniej p r z e r a ż o n e pust ką. A m o ż e zaczynały d o s t r z e g a ć w tej pustce jakiś cień wolności lub 177 e c h o wyzwolenia? C h o ć b y od bólu, który coraz dotkliwiej przywierał d o piersi. - Na p e w n o się z tobą ożenię, Pawełku. - Marta przytulała ciepły po liczek chłopca do swojej twarzy i delikatnie przeczesywała ręką jasną czuprynkę. - Nie bądź naiwny, synu. Mnie też to obiecywała - stwierdził sceptycz nie Krzysztof, a Marta z Agnieszką odpowiedziały mu szczerym śmiechem. Paweł zlekceważył ojcowskie ostrzeżenie. Miał widać p o w o d y , aby w kwestii małżeństwa bezgranicznie Marcie zaufać. - A kiedy przyjedziesz? - podjął interesujący go temat. - Mhm.. Myślę, że niedługo. Musisz tylko trochę urosnąć, a więc sta raj się d u ż o jeść, bo co z nas będzie za para? - Będziemy tatą i m a m ą - wyjaśnił Marcie, zniecierpliwiony, że nie r o z u m i e tak prostych praw rządzących m ę ż e m i żoną. Marta nie lubiła p o ż e g n a ń . - Wrócę - mówiła. I żeby pozostać w zgodzie z sobą, dodała ciszej, n i e p e w n i e : - Jeżeli to tylko będzie możliwe. M o ż n a było nie usłyszeć tego, co chciała p r z e k a z a ć im Marta. Co u k r y ł o się w kilku p o z o r n i e o b o j ę t n y c h s ł o w a c h . Ludzie żegnając się, m ó w i ą sobie r ó ż n e rzeczy. Często n i e p o t r z e b n e . O d w r ó c i ć się o d tych słów, a najlepiej - uwierzyć, że nie p a d ł y . Patrzyli w i ę c na sie bie, nie b u r z ą c tego, c o z o s t a ł o p o w i e d z i a n e . Wiedzieli, ż e wystarczy j e d n o pytanie, z a p r z e c z e n i e , j e d e n fałszywy gest, aby p ę k ł o i rozsy p a ł o się, aby r o z b i ł o się o ciszę to, co p r ó b o w a l i ukryć n a w e t p r z e d sobą. Jeżeli Marta wciąż lubiła ucieczki, to właśnie dlatego, że nie łamały gałęzi, na których znajdowała wciąż w y g o d n e schronienie, jak kiedyś na swoim kasztanie. 178 Ulica Słoneczna. Ciągnęła się jak dawniej, tym samym u k o s e m brud nych d o m k ó w , kamienic i małych o g r ó d k ó w . Było jeszcze wcześnie. Cieszyła ją myśl o tym ostatnim spacerze. Najpierw mieszkanie Budziszów. Bez trudu znalazła pochylony do mek. O d n o w i o n y , ale wciąż jeszcze najbrzydszy na ulicy. Spojrzała na ogródek, a właściwie na miejsce, które po nim zostało. Teraz leżały tu r ó w n o u ł o ż o n e deski, jakieś faliste blachy i smoliste kawałki papy, okry wające ten prowizoryczny skład. Z d a w n y c h lat pozostała tylko jabłoń. Skurczona, o b s y p a n a dzikimi liśćmi, powiewała jak samotna flaga, za tknięta rękami zwycięzców, których na tym kawałku zapomnianej zie mi d a w n o już nie było. Marta zadarła głowę. Kasztan przywitał ją cichym szelestem. Stał dumny, zupełnie obojętnie przyjmując jej o b e c n o ś ć i rękę na chropowa tej korze. Dalej stał d o m ciotki Gizeli. Ciotka Gizela nie była prawdziwą ciotką, ale wszystkie dzieci, jak by się umówiły, nazywały ją tylko w ten s p o s ó b . Marta lubiła słuchać o s k o m p l i k o w a n y c h losach ciotki. Ze wszystkich tych o p o w i e ś c i Mar ta złożyła najbardziej wiarygodną wersję, w e d ł u g której ciotka Gize la była pół-Polką, a pól-Niemką, chociaż do p o c z ę c i a Gizeli przyczy niło się wyłącznie m a ł ż e ń s t w o niemieckich o g r o d n i k ó w . Po wojnie ciotka Gizela znalazła się w sierocińcu w B o r o w i e i nie m o ż n a było o d n a l e ź ć jej r o d z i c ó w . W tym sierocińcu p r a c o w a ł a p a n i G u ł a k o w a . Poczciwa w y c h o w a w c z y n i przedszkolna i matka Bernatki, dziew czynki w wieku ciotki Gizeli. Nikt nie rozumiał, d l a c z e g o pani Guła kowa, mając Bernatkę, zabrała do siebie ciotkę Gizelę. O b i e p a n i e n ki w y c h o w y w a ł y się r a z e m i były najlepszymi siostrami w Borowie. Potem G u ł a k o w i e umarli, a Gizelę odnalazła jej matka. Ludzie mówi li, że b a r d z o bogata. Robiła wszystko, żeby Gizelkę zabrać do Nie miec. Ciotka Gizela n a w e t tam była. Z Bernatką, z którą nie rozstawa ła się n a w e t na krok. Ale obie wróciły z p o w r o t e m . Żyły p o t e m 179 s k r o m n i e , c h o ć m ó w i ł o się g ł o ś n o o ich fortunie. Musiały mieć pie niądze, bo utrzymywały sierociniec. A gdy w Borowie z b u d o w a n o drugi kościół, ojciec śmiał się, że to ciotka Gizela z Bernatką, we dwie, postawiły mury i ołtarz. Stanęła przed kościołem. Wolno, ale z d e c y d o w a n i e weszła do środ ka. Poczuła się tu jak w p r a c o w n i Jacka. Nie wiedziała, co m o ż e łączyć jego p r a c o w n i ę z kościołem. Mogły to być z a r ó w n o n i e r u c h o m e świę te figury, jak i p e w i e n rodzaj atmosfery, wypełniającej w n ę t r z e . O d n a lazła wszystko, co w jej dziecięcej wyobraźni p r z e m a w i a ł o za potęgą Boga: strzeliste filary, migotliwe witraże, ciężki lichtarz z grubą gromni cą. Tak. Bez wątpienia kościół był ten sam. Przetrwały w nim p r z e d m i o ty, zapachy. Nawet p o w i e t r z e wiszące n a d organami w y d a w a ł o się tym s a m y m d u s z n y m p o w i e t r z e m , ł a p a n y m przez s z e r o k o otwarte usta chórzystów. Również kamienna misa ze święconą wodą, strzegąca wejścia, p o została ta sama. Gdy jeszcze nie mogła do niej sięgnąć, ojciec podnosił ją lekko, aby zamoczyła k o ń c e palców. Potem, stojąc w gęstwinie nóg, ukryta przed w z r o k i e m dorosłych, podnosiła rękę do ust i oblizywała palce. I zdawało jej się, że w y c z u w a tę subtelną różnicę p o m i ę d z y wo dą z misy a tą zwykłą, z kranu. Usiadła w ławce. Nagle z m ę c z o n a o g r o m e m w s p o m n i e ń . - To miło, że znalazła p a n i czas. Podniosła głowę. Ksiądz J a n uśmiechnął się do niej jak do dobrej znajomej i usiadł obok. - Dzisiaj wyjeżdżam, więc... - Nie wiedziała, jak wytłumaczyć swą o b e c n o ś ć w kościele, aby go nie oszukać. - Rozumiem. T r u d n o byłoby wyjechać bez wizyty u starych znajo mych. Czy ich lubiliśmy, czy nie, należą do naszego świata. - Ze w s z y s t k i c h s t a r y c h z n a j o m y c h Boga z a n i e d b a ł a m najbar dziej - p o w i e d z i a ł a po chwili i s p r a w d z i ł a , jak to przyjął jej roz mówca. 180 Zdziwiła się. Ksiądz Jan wyraźnie się ożywił. Wyszli razem. Martę przeraziło światło i zmrużyła oczy. - J a k łatwo przyzwyczajamy się do mroku. Czyżby ciemność była n a m bliższa? - Na o g ó ł o b c u j e m y z nią dłużej niż z jasnością - o d p a r ł filozo ficznie. - A ja wiedziałem... Wiedziałem, jak spotkaliśmy się pierw szym razem, że p a n i szuka... Szukanie to d o b r e s ł o w o , prawda? Nie n a r z u c a w y ł ą c z n i e religijnych skojarzeń, nie jest o b c i ą ż o n e jedno znacznością. - Nie myli się ksiądz. Rzeczywiście szukam. A przynajmniej myślę o szukaniu. Tylko wciąż nie wiem, czy szukam tego, co utraciłam, czy czegoś zupełnie nieznanego. Mam wrażenie, że n a w e t w okresie dzie cięcej p o b o ż n o ś c i moja wiara nie należała do mnie. Była to raczej wia ra rodziców i innych dziewczynek, stojących p r z e d ołtarzem w białych sukienkach. Był to również strach... Czy ksiądz wie, co czułam kiedyś na kazaniu, gdy słuchałam o grzeszniku, który przyjął k o m u n i ę bez spo wiedzi i wracając od ołtarza padł martwy? Miałam wtedy dziesięć lat i każdej niedzieli umierałam z komunią w ustach, przekonana, że jest ja kiś grzech, którego zapomniałam wyznać. - Rozumiem. Wokół naszej religijności narasta tyle skomplikowa nych zdarzeń, pytań... Tyle zachowań, które musimy wiecznie konfron tować z dekalogiem i rzeczywistością... Nic dziwnego, że pozostają w nas koszmary, uprzedzenia. I jesteśmy jak ogród p e ł e n chwastów. Ale wystarczy zrobić w nim porządek. Powyrywać złe ziele. I nagłe okaże się, że baliśmy się dobra, przyjaźni, miłości. - Proszę mi powiedzieć, co ksiądz myśli o takich ogrodnikach, którzy plewią złe ziele na chwilę przed k o ń c e m życia... Ta gorliwość wy nika przecież nie z potrzeby zbliżenia się do Boga, tylko ze strachu. Bo jeśli Bóg istnieje...? - Myślę, że nigdy nie jest za p ó ź n o na p o r z ą d k o w a n i e duszy. I nie tylko ja tak myślę. On też. 181 W mądrych o c z a c h księdza Jana Marta dostrzegła jakąś szansę dla siebie. Może nie była to obietnica Królestwa Niebieskiego, tylko jakiś cień dobroci, ale za tym cieniem nie kryla się już pustka. Za tym cieniem rozciągały się kwitnące pola i łąki. Linia nieba, którą teraz, z okna s a m o c h o d u , Marta widziała wyraźniej. Niczym kolorowy rysunek z Biblii dla dzieci - pomyślała. I przyśpieszyła, jakby chciała sprawdzić, co jest dalej, za linią łączącą dwa światy. - Manowce i p o l a n y zostawiam p o e t o m - powiedziała głośno. A dla nas, głodnych kotek, niech będzie droga. My, kobiety, zawsze doj dziemy nią do d o m u . Czy będzie to d o m niebieski, z chmury i mgły, czy zwykły, z przeciekającym d a c h e m . W końcu w a ż n e jest tylko to, żeby mieć swój parapet. Któregoś dnia pojawimy się na nim. Nieruchome jak figurki z granitu. EPILOG Szczęśliwe nowiny na temat e g z a m i n ó w w s t ę p n y c h Olgi zbiegły się z p o g r z e b e m starego profesora. Tak to już w życiu bywa - myślała Mar ta, idąc w o l n o cmentarną aleją w milczącej grupie przyjaciół onkologa. - Śmierć i radość maszerują w jednym orszaku. Nie miała czasu myśleć o pogrzebie. W d o m u czekały d o b r e nowi ny i s z a m p a n . Adam rozlewał go z d u m ą do czterech lampek. - Zdrowie pani psycholog i pana doktora - śmiał się, a Olga i Kuba z największą p o w a g ą przyjmowali toast i gratulacje. Również prezent. Marta kupiła im dwie drewniane papużki-nierozłączki i Kubę tak za chwycił ten pomysł, że z r o z m a c h e m p o c a ł o w a ł ją w policzek. - Dziękuję pani - szepnął wzruszony. - J e s t zupełnie przystojny - uznała, gdy już samotnie opróżniali z bu telki resztki szampana. - A ja? - zazdrośnie przypomniał się Adam. - Prawie tak przystojny, jak ty. Pod koniec września Jolka brała ślub. Marta nie przyszła. Cieszyła się ich radością n a s t ę p n e g o dnia, gdy zjawili się u niej, aby odegrać jeszcze raz rolę p o ś l u b i a n e g o męża i żony. - Bez ciebie nie byłoby w a ż n e - mówił Eugeniusz, a ona śmiała się do łez. Uwielbiała tego poczciwego i o d d a n e g o jej lekarza. Ostatnio Eu geniusz spędzał z Martą d u ż o czasu. Ten czas był Marcie bardzo potrzeb ny i wszyscy o tym wiedzieli. Telegram o śmierci pani Krajniakowej nadszedł w połowie listopa da. Adam d ł u g o zastanawiał się, czy p o w i e d z i e ć o tym żonie. 1 nie p o wiedział. 183 Grudzień zasypał Warszawę śniegiem. Adam brnął do szpitala po zlodowaciałej jezdni. Był ostatnio tak zmęczony, że Szymon z a p r o p o n o w a ł mu kilka dni urlopu. Nie zgodził się. Nie mógłby siedzieć w d o m u i patrzeć na Maryjkę. Nie mógł zresztą nigdzie siedzieć. Tylko przy szpitalnym łóżku odzyskiwał utracony spo kój i zdarzało się, że u ś m i e c h wygładzał jego z m ę c z o n ą twarz. Dzisiaj zawoził Marcie korespondencję i wiedział, że ją ucieszy. Wśród listów była k o p e r t a z p o d p i s e m „ksiądz J a n " . Zawsze, gdy pisał do niej ksiądz Jan, najpierw czytała jego list. Styczeń był m r o ź n y . Tak mroźny, że słyszało się co chwilę o ludz kich tragediach. Ktoś zamarzł w mieszkaniu, ktoś inny na dworcowej ławce. Strach pomyśleć, ile bezpańskich psów, s p ó ź n i o n y c h ptaków i b e z d o m n y c h kotek p o c h ł o n ę ł a zima. Tylko że o tych sprawach mówiło się szeptem albo nie mówiło wcale.