Pobierz w formacie PDF

Transkrypt

Pobierz w formacie PDF
Włodzimierz Gruszczyński
LOTNA SANDOMIERSKA
Wydanie III – poprawione i uzupełnione
1
2
OD AUTORA
Atmosfera polityczna towarzysząca w Polsce ponad siedemdziesięcio­
letniemu okresowi powojennemu nie sprzyja rozwojowi rzetelnej i pełnej
historiografii czasu II wojny światowej i powojenej okupacji Polski. Nie
sprzyja również rozwojowi twórczości artystycznej – poezji, pisarstwu
prozatorskiemu, dramaturgii, muzyce i pieśniarstwu, malarstwu i innym
sztukom – poświęconej wzniosłej patriotycznej przeszłości narodu pol­
skiego tego czasu. Zastraszanie i spętanie muz oraz nieprzyjazne historii
nauczanie w szkołach sprawiło, że prawdziwy obraz wojennych zmagań
przedostaje się do świadomości późniejszych pokoleń polskich przez siłę
w pewnym sensie i w niezmiernie skromnym wymiarze. Niespełna dwulet­
nia odmiana w charakterze sił politycznych sprawujących władzę w Polsce
(2005 – 07) nie zdołała odrodzić ducha narodowego w dziedzinie literatury,
sztukach pięknych, w filmie, w szkolnictwie. W pamięci narodowej prze­
padło tedy wiele dokonań godnych odnotowania w annałach; przepadło na
wieki. Niektóre tylko z nich ostały się w słowie pisanym – wszakże nie
dopuszczanym do pełnego upowszechnienia – głównie dzięki ama­torskim
opracowaniom świadków tamtego czasu. Jako jeden z nich oddaję „Lot­
ną Sandomierską” do rąk Czytelnika z wolą wiernego przekazania faktów
historycznych i atmosfery panującej w środowiskach walki podziemnej,
w których miałem honor uczestniczyć, z zamiarem zachowania w pamięci
wysiłku zbrojnego po­kaźnej grupy ludzi, którzy w sposób godny Polaków
spełnili szczytny obowiązek wobec Ojczyzny.
Książkę moją – przedstawiającą w czysto historycznym wymiarze losy
oddziału partyzanckiego AK, oraz własny los jako typowy pretekst, ujęte
na tle wydarzeń wojskowych i politycznych w skali krajowej i europejskiej
(1939 – 47) – adresuję do młodzieży ciekawej własnej narodowej przeszło­
ści i postawy przodków postawionych przez historię w obliczu wielkiej
próby, jakiej wszak poddawane jest każde pokolenie, nie tylko wojenne.
Adresuję ją również do Historyków polskich z wiarą, iż zaufają mojej rela­
cji po to atoli pisanej, aby wobec przepadku w zawieru­sze wojennej doku­
mentów stanowiła przekaz historyczny.
3
4
I. KONSPIRACJA
Kto nie wyjdzie z domu, aby zło zgładzić –
do tego zło przyjdzie samo.
Stefan Żeromski – „Słowo o bandosie”
1. U progu wojny.
Nasz urzekający świat ujrzałem w 1919 roku w ubożuchnej wsi, mają­
cej w swojej panoramie sine pasmo Łysogór. Od samego początku świa­
domości istnienia czułem się nierozerwalną aczkolwiek nikłą i pokorną
cząstką natury, przejawiającej się w mojej wiosce niepowtarzalnym uro­
kiem ukwieconego lata i tchnącą surowym pięknem zimą; cząstką mojej
ziemi. Nieustające przeżywanie natury mąciła mi w wielce brutalny sposób
miejscowa czterooddziałowa szkółka. Dalszy zaś ciąg nauki wyrwał mnie
bezceremonialnie z mego wąziutkiego, ale mojego własnego światka do
Kielc, gdzie ujarzmiony do reszty przez cywilizację mozoliłem się nad po­
szerzaniem horyzontów. Rozpocząłem marsz przez życie i przez świat, na
którym jak długi i szeroki nie znalazłem piękniejszego zakątka niż moja
Wola Jachowa z jej rozległymi polami i łąkami i z najbardziej urzekającą ze
wszystkich rzek świata, Kakonianką, z jej dziurawym drewnianym mostem
na szosie prowadzącej z Kielc do Łagowa.
W Kielcach czas sączył się, rozwlekany w nieskończoność mozołem
wtłaczania w łepetynę wiadomości w rozmiarze – wydawało się – przera­
stającym ludzkie możliwości przyswojenia. Całego uroku tym latom liczo­
nym od wakacji do wakacji nadawały obozy harcerskie.
W drodze powrotnej z lipcowego obozu spędzonego na Wileńszczyź­
nie zahaczyliśmy o Wybrzeże. W przejeździe do Gdyni pociąg zatrzymał
się na dworcu kolejowym Wolnego Miasta Gdańska. Przejazdowi przez
jego obszar towarzyszyła nam atmosfera nasycona przykrym poczuciem
półposiadania i świadomością panoszącej się na naszej ziemi aktywności
wrogiego elementu niemieckiego. Już wówczas wyczuwało się i wiedziało,
że jest to miejsce narastającego konfliktu międzynarodowego. My, młódź,
wiedzieliśmy, że tam wśród widzianych właśnie z pociągu ulic trwa walka
o uznane przecież a naruszane przez Niemców prawa Polski. Wiedzieliśmy,
że w tej walce biorą udział harcerze – w tych samych co my mundurkach.
5
My tu jeszcze na wycieczce, a oni już w ogniu walki. Brataliśmy się z nimi
myślami. Pragnęliśmy po chłopięcemu, aby nasze pełne ekspresji słowa
wsparły ich na duchu i dodały sił do wytrwania. Pamiętam, że poczułem
w sobie dziwne spięcie; dziś tłumaczę je sobie jako nastrój bojowy. Nie
uświadamialiśmy sobie jeszcze wówczas wyraźnie, że już wkrótce ich wal­
ka z bojówkami niemieckimi przerodzi się w otwarte kolejne, prowadzone
od wieków śmiertelne zmaganie z napastliwym sąsiadem. Nie wyobrażali­
śmy sobie jednak, a raczej nie dopuszczaliśmy myśli, że Niemcy już w tej
najbliższej przyszłości przystąpią do popełniania zbrodni przeciw nam, Po­
lakom, i przeciw ludzkości.
Ani głowa ani serce nie zdołały jeszcze ochłonąć po przeżyciach obo­
zu harcerskiego w Nowych Trokach koło Wilna; jeszcze zapewne gdzieś
w szuwarach tamtejszego jeziora Tatariszki tłukły się dźwięki naszych fan­
far melodią „Idzie noc...” – być może tają się one tam jeszcze po dziś dzień
– kiedy w końcowej części wakacji wypadło mi poznać jeszcze raz przed­
smak atmosfery wojny. Panujący teraz ogólnie w przewidywaniu groźnego
starcia, stan zaniepokojenia jaki ogarnął naród, udzielał się i nam, kilkuoso­
bowej grupce młodzieży spędzającej ostatnie dni wakacji nad Lubrzanką,
w pobliżu zespołu trzech oderwanych od wsi Cedzyna gospodarstw sku­
pionych przy młynie wodnym pani Lisowej, zwanego Cedro – Mazur koło
Kielc. Jej dwie córki, Halina i Teresa1 oraz córka właścicielki niewielkiej
resztówki Danka Kozierowska – ładne i zgrabne jak nadrzeczne boginki –
skupiły wokół siebie grono licealistów z Kielc, spędzających przy dobrej
pogodzie czas nad rzeką.
Odczuwany ogólnie niepokój, wynikający z rozumianego powszech­
nie zagrożenia ze strony zachodniego sąsiada Polski i manifestowanego
w ostatnim czasie w histerycznych wystąpieniach przez jego wodza Hi­
tlera w co raz to agresywniejszych wypowiedziach publicznych, wywoły­
wał psychozę wojenną. Panujące w społeczeństwie polskim napięcie nie
zdołało jednak przeniknąć przez otoczkę mojej chłopięcej umysłowości.
Wakacje nastrajały pomimo wszystko zabawowo.
Jednego z tych przesyconych słońcem i zapachem łąk dni wyszedłem
z Kielc z paczuszką wałówki na sznurku sam, gdyż nikt z kolegów nie pisał
się na czterokilometrowy bieg nad rzekę. Biegłem więc samotnie napawa­
jąc się ruchem i własną tężyzną fizyczną. Nad dość rozległą doliną rzeki
1 Teresa zginęła potem w partyzantce.
6
Lubrzanki sąsiadujący z nią płaskowyż kończył się wysokim i stromym
uskokiem. Po jego zboczu zbiegłem rozłożywszy ręce jak ptak skrzydła
i rozpuściwszy nogi aby biegły z góry jak same chcą. Okrążony zakolem
rzeki cypel, miejsce stałego rozkoszowania się latem, był jeszcze pusty.
Siadłem więc nad małym jeziorkiem – oczkiem i oddałem się obserwacji
żabiego królestwa, zażywającego jeszcze niezmąconego spokoju. Oczeki­
wałem na przyjście w pierwszej kolejności „panien wodnych”.
Wśród rozlicznych mieszkańców żabiego dołka spostrzegłem siedzącą
na liściu grążela cytrynowo-żółtą żabę. W moim dzieciństwie, spędzonym
na wsi wśród o wiele rozleglejszego żabieńca, nigdy nie miałem sposobno­
ści spotkać podobnego dziwu. Zafascynowany jej widokiem nie spostrze­
głem nadejścia dziewcząt, gotowych już do kąpieli, w kostiumach. Żarto­
bliwy napad z zaskoczenia, mały rozgardiasz, kaskada śmiechu i dowci­
pów spłoszyły moją królowę żab. Panienki nie chciały uwierzyć w istnienie
żółtej żaby i ani myślały zastanawiać się czy to jest możliwe, i co w tym jest
dziwnego.Ceremoniał kąpieli rozpoczął się jak zwykle od skoków do wody
z prowizorycznej skoczni. Wkrótce wzięło w nich udział całe towarzystwo,
które zdołało już tu przymaszerować.
W południe pani Kozierowska zaprosiła młodzież na zupę ziemniaczaną.
Po posiłku siostra pani Kozierowskiej wygłosiła „małe przemówionko”.
Wynikało z niego dla nas jasno, że wojna jest nieunikniona i że wybuchnie
lada tydzień, lada dzień. Słowo mądrej pani Miry o patriotycznych obo­
wiązkach Polaka, oraz wywołana jej wystąpieniem atmosfera utkwiły mi
mocno w świadomości. Przebiły ową otoczkę. Nasycone jeszcze dziecinną
wyobraźnią myśli zdawały się ulatniać z chwili na chwilę. Bezpowrotnie.
Wojna dla mnie niemal już się zaczęła; słowa pani Miry trafiły na grunt
przygotowany na gdańskim dworcu.
Zaraz następnego dnia po wybuchu 1 września wojny odprowadziłem
swój rower na punkt mobilizacyjny, zgodnie z opublikowanym wezwaniem
władz. Z moimi „kołami”, nabytymi ogromnym wysiłkiem rodziców, roz­
stałem się ze łzami w oczach, lecz bez chwili wahania.
Już od pierwszego dnia wojny pełniłem wraz z kolegami z organizacji
Przysposobienie Wojskowe2 służbę przeciwlotniczą na wieży klasztoru
wzniesionego na podmiejskim wzgórzu Karczówka. Przychodziliśmy tu
2 Przysposobienie Wojskowe (PW) – paramilitarna organizacja obowiązkowa dla starszej
młodzieży (gimnazjalnej i licealnej). Dla dziewcząt Przysposobienie Wojskowe Kobiet
(PWK).
7
na zmiany punktualnie aż do odwołania nas z posterunku i zwolnienia ze
wszelkich obowiązków służbowych.
Wojskowej komisji rekrutacyjnej w Kielcach już nie było. Moi rodzice
z siostrą Jadzią wynieśli się z częścią dobytku do niedalekiej wsi Lesz­
czyny, na zaproszenie znajomego młynarza, pana Maja. Chodziło o prze­
trwanie tu nawały frontowej w trakcie spodziewanych walk o miasto. Ja,
uwolniony ze służby, udałem się do Leszczyn i oznajmiłem, że idę do San­
domierza zaciągnąć się do wojska. Moja decyzja wydała się wszystkim
naturalna i oczywista. Mama tylko wbrew swojemu zwyczajowi opuściła
głowę, ojciec jakoś częściej poprawiał binokle na nosie, zaś z miny siostry
wywnioskowałem, że jest ze mnie raczej dumna. Syn pana Maja, Władek,
przyłączył się do mnie, zabierając swój rower. Jechaliśmy na nim we dwóch
w kierunku Świętego Krzyża po bezdrożach sądząc, że w ten sposób unik­
niemy spotkania z Niemcami. Wieści poprzedzające front mówiły bowiem
o mordowaniu przez wojsko niemieckie i lotnictwo ludności cywilnej, co
potwierdziło się rychło.
Noc spędziliśmy w stodole w którejś z podłysickich wsi. Spaliśmy na
sianie wysoko pod samą kalenicą. Z powodu zbyt małej przestrzeni było
tam duszno i gorąco, co wywołało silne pragnienie a ono z kolei senne ma­
jaki. We śnie przewijał mi się pochód dziwnych postaci, ciągnących szosą,
drogą moich zwykłych wędrówek nad rzekę, w kierunku zachodnim. No­
siły różnorodne ubrania cywilne i jakieś nieznane mundury, obszarpane,
a twarze ich pomalowane były na biało, z ustami jaskrawo czerwonymi
i z zaczerwienionymi otoczkami oczu. Szły energicznym krokiem zdo­
bywców w szyku luźnym, zapatrzone w jakiś niewidoczny dla mnie cel,
nie zwracając na mnie uwagi. Nagle zacząłem się we śnie unosić i płynąć
w powietrzu nad ukwieconą wieloma barwami kwiatów łąką, dążąc na Ce­
dro – Mazur, wiedząc, że w domku Izabeli Kozierowskiej oczekują ważni
ludzie na mój wojenny meldunek o korowodzie maszkar. Tymczasem przed
budynkiem zastałem dwa, stojące po obu stronach wejścia i wzbraniające
mi dostępu czarne niedźwiedzie o świetliście szmaragdowych oczach. Pa­
mięć tego nadzwyczaj wyrazistego snu powracała potem nieraz, nasuwając
mi co raz to inne skojarzenia z polityczną aktualną rzeczywistością.
Rankiem wyruszyliśmy z Władkiem w dalszą drogę. Uszkodzony rower
zamaskowaliśmy w gęstwinie ostępu leśnego i żwawo powędrowaliśmy
w dalszą drogę, pokonując teraz łatwiej stromizny szczytu Łysej Góry. Po
8
jej przejściu spuściliśmy się w dół i minęliśmy Słupię Nową idąc dalej
w przekonaniu, że Niemcy nierychło dotrą do tego zakątka kraju. Zdu­
mieliśmy się, kiedy zobaczyliśmy z dala za sobą chmurę białego kurzu
unoszącego się nad szosą w kształcie ogromnego długiego, tłustego węża.
Zmotoryzowana niemiecka kolumna dopędzała nas w szybkim tempie.
Wokół rozciągały się płaskie, odkryte o tej porze roku pola. W tej sytuacji
uznaliśmy, że należy po prostu wracać szosą przeciw kolumnie. Czułem się
bardo nieswojo, kiedy idąc poboczem drogi widziałem kierowane na siebie
z samochodów lufy karabinów maszynowych. Ze Słupi Nowej wspięliśmy
się znów na Łysą Górę obok klasztoru świętego Krzyża. Tu zastaliśmy
odpoczywającą kolumnę czołgów niemieckich, które na rzadko zalesio­
nej wiekowymi jodłami polanie rozłożyła się obozem. Nie namyślając się
wiele ruszyliśmy przed siebie na przełaj przez tę polanę. W pewnej chwili
zatrzymał nas jakiś młody oficer.
– Co tu robicie? – zapytał po niemiecku.
– Wracamy do domu, do Kielc – odpowiedziałem.
Po chwili szkop zaproponował mi, abym dotknął ręką czołgu. Kiedy od­
mówiłem, wyrażając zdziwienie niezwykłą propozycją, on powiedział:
– Wasza propaganda głosi, że nasze czołgi są zrobione z tektury. Niech
pan to sprawdzi.
– Ja nic takiego nie słyszałem. Wasza propaganda głosi tak o naszej pro­
pagandzie – odpaliłem zdenerwowany, już bez strachu.
– No tak, tak… – My to wiemy. A widzi pan – dodał po chwili – jak my szybko
jedziemy tymi „papierowymi” czołgami po waszych okropnych drogach!
– Jeszcze się okaże jak będziecie wracali – odpaliem bez namysłu w zde­
nerwowaniu.
Niemiec ryknął coś wyciągnąwszy szyję i wydobywszy z kabury pistolet
kazał nam iść przed sobą. Widziałem przestraszone oczy Władka, który nie
znając języka niemieckiego nie rozumiał co się dzieje, a wyraźnie widział,
że zanosi się na coś niedobrego. Ja też byłem teraz przestraszony nie na
żarty. Niemiec doprowadził nas do starszego stopniem oficera, który po
wysłuchaniu meldunku podwładnego zwrócił się do mnie z ojcowską radą.
– Ach, ty młodzieńcze, młodzieńcze! Wojna nie zna żartów. Zapamiętaj
to sobie. A teraz wracajcie do domu!.
Była to moja pierwsza przygoda wojenna. Wojna zaczęła się od okazanej
mi łaskawości; oficer, starszy pan, należał prawdopodobnie do oficerów
9
rezerwy ze starej szkoły wojskowej. Gdyby nie ta okoliczność wojna wtedy
już byłaby się dla mnie skończyła.
W naszej kryjówce nie zastaliśmy roweru.
W Kielcach wojna kazała się dalej smakować. Czteroosobowa wówczas
rodzina, nie posiadająca zapasowych środków żywnościowych ani pienięż­
nych, znalazła się w bardzo trudnym położeniu. Kuzynka Rotterowa, żona
lekarza, zaproponowała mi porąbanie na opał sporego zapasu łupek drew­
na. Nie chciała wystąpić z poniżającą darowizną. Zarobiłem zaledwie na
zakup mąki żytniej. Regularnie, trzy razy dziennie pojawiały się w związku
z tym na naszym stole talerze z drobionymi kluskami żytnimi, przyrzą­
dzanymi bez jajek. Siostrze i ojcu odechciało się jeść po dwóch dniach
raczenia się brunatną i prawie bezsmakową breją. Ja więc jadłem, nawet
ze smakiem, za troje. Oni mizernieli a ja tyłem. Po okresie klusek przyszła
odmiana na poprawę diety w postaci jałowej fasoli. Bieda nastawała nie
na żarty. Kazała się nam wreszcie przeorganizować. Ojciec, jako chory na
obie nogi, obsługiwał mieszkanie, siostra dostała zatrudnienie w fabryce
zbrojeniowej, ja zarabiałem dorywczo, a mama wychodziła w dni targowe
na bazar, aby uprawiać z chłopami potajemny handel.
Długie wiosenne wieczory następnego, 1940 roku, rozpoczynające się
wczesną godziną policyjną wypełnialiśmy między innymi wszelkimi moż­
liwymi grami, a także stawianiem ekierki. W beznadziejnej sytuacji, w ja­
kiej znalazł się naród nasze udręczone myśli zwracały się, idąc za pomy­
słem dorosłych, po wsparcie ku… duchom. Wywoływanie ich traktowali­
śmy raczej zabawowo, ale też i nie zupełnie bez wiary w zainteresowanie
naszych wielkich zmarłych ziemskimi sprawami, filozofowaliśmy na temat
siły sprawiającej samoczynne poruszanie się porcelanowego talerzyka i to
w sposób sensowny. Interpretowaliśmy zawzięcie zawiłe myśli znanych
z historii przodków prezentowane nam przy pomocy strzałki zaznaczonej
na odwróconym talerzyku, poruszającym się pod palcami rąk po arkuszu
kartonu z wypisanym na nim alfabetem. Budująca była na przykład odpo­
wiedź ducha Bolesława Chrobrego na pytanie, czy dojdzie do odrodzenia
się wojska polskiego: „Kto ujrzy lufy karabinów, godzien będzie wejrzenia
ryczerzy zuchwałych”. Jakże wdzięczni byliśmy królowi za te pokrzepiają­
ce słowa! Wiedzieliśmy, że zuchwałych przecież nie zbraknie.
10
2. Zejście do podziemia.
W dyskusjach o zmianie położenia narodu, prowadzonych przy udziale
dorosłych, porządkowały się pomału oceny sytuacji politycznej na świe­
cie i w kraju. W wyniku rozważań i w świetle napływających informacji,
której początkowo źródłem było radio londyńskie3, rysował się wśród nas,
młodziey i w powszechnym odbiorze obraz aktualnej rzeczywistości. Było
wiadomo, że po napadzie na Polskę przez Niemcy i Sowiety, dwie najpo­
tężniejsze obok Francji armie świata, praktycznie ze wszystkich czterech
stron – i po zdradzie sojuszników – władze polskie przeprowadziły, po
przegranej kampanii wojennej w polu, przygotowany wcześniej plan wy­
prowadzenia poza kraj Prezydenta Rzeczypospolitej, rządu, najwyższych
instytucji państwowych i dowództwa wojskowego a także skarbu państwa.
Zorganizowany exodus został skierowany na Węgry i do Rumunii4. Nasi
przyjaciele, ułatwiali jak to tylko było możliwe przedostanie się polskich
żołnierzy, polityków i funkcjonariuszy najrozmaitszych służb przez Jugo­
sławię, początkowo do wolnej jeszcze Francji a po jej kapitulacji do Pa­
lestyny (terytorium mandatowe Wielkiej Brytanii). Rumunia internowała
polskich uchodźców i nie pozwalała na opuszczenie granic, co nie prze­
szkadzało premierowi Rumunii osobiście nadzorować przewiezienie po­
przez port w Konstancy polskiego skarbu na Zachód. Wśród internowa­
nych w Rumunii znalazł się naczelny wódz, marszałek Polski Edward Rydz
Śmigły. Wojna została wprawdzie przegrana w polu, ale ani armia, ani rząd
nie skapitulowały. Władze polskie restytuowały się i podjęły kontynuację
służby na uchodźstwie.
Naczelny wódz wysłał z Rumunii do obleganej Warszawy rozkaz utworze­
nia organizacji konspiracyjnej – zaczątku podziemnej władzy w kraju. Decyzja
taka podjęta została uchwałą rządu RP o kontynuowaniu walki w konspiracji
jeszcze przed przekroczeniem granic Rumunii. Podpisany in blanco (z miej­
scem wolnym na wpisanie nazwiska) dokument nominacyjny dla przyszłego
dowódcy naczelnego takiej organizacji polecił Rydz Śmigły dostarczyć wraz
z rozkazem majorowi dyplomowanemu Edmundowi Galinatowi, 37–letniemu
oficerowi do specjalnych poruczeń naczelnego wodza.
3 Posiadanie odbiorników radiowych było zakazane przez okupanta niemieckiego pod groź­
bą co najmniej zesłania do obozu koncentracyjnego.
4 Polska posiadała w 1939 r. wspólne granice z oboma tymi państwami.
11
Major, działając wspólnie z internowanymi w Rumunii polskimi oficerami
wywiadu, przystąpił do działania niezwłocznie. Wykradli oni internowany
wraz z częścią armii prototyp polskiego samolotu (własnej polskiej produk­
cji), lekkiego bombowca „sum”, typ PZL–46/II. Dwuzałogowy ten samolot
pilotowali polscy lotnicy a majorowi przypadło miejsce w luku bombowym.
Przylot samolotu został Warszawie zapowiedziany szyfrem drogą radiową.
Zamierzone lądowanie samolotu (z szachownicą na skrzydłach), na Okęciu
nie doszło do skutku, gdyż został ostrzelany przez Niemców. Nastąpiło ono
w tej sytuacji na polu mokotowskim, pomiędzy polskimi i niemieckimi oko­
pami o godzinie 17:20, 26 września 1939 roku, w czasie trwającego oblę­
żenia stolicy. Polscy żołnierze uprzedzili niemieckich i pierwsi dobiegli do
samolotu, organizując z miejsca obronę przed próbami natarcia Niemców.
Zgodnie z poleceniem, major Galinat zameldował się u prezydenta mia­
sta Warszawy, Stefana Starzyńskiego, a następnie rozkaz wręczył dowódcy
obrony stolicy generałowi Walerianowi Czumie. Niezwłocznie też został
wręczony przez generała Juliusza Rómmla, dowódcę armii „Warszawa”,
akt nominacyjny na komendanta armii podziemnej generałowi Michałowi
Tokarzewskiemu – Karaszewiczowi. Tak więc, w przeddzień kapitulacji
stolicy, zanim wojna się skończyła, Polacy przystąpili do organizowania
struktur konspiracyjnych w kraju. Utworzona (27 IX 1939 r.) organizacja
przyjęła nazwę Służba Zwycięstwu Polski.
Zawiązana mocą rozkazu marszałka organizacja konspiracyjna, w skład
której wchodzili w zasadzie generałowie i wyżsi oficerowie stanowiła za­
rzewie, które rozgorzało następnie wielkim płomieniem ogarniającym
z czasem cały naród bez reszty i powołała niezwłocznie komendy woje­
wódzkie w Warszawie, Kielcach, Lublinie i Krakowie oraz ich zawiązki
w Wilnie i we Lwowie. Wkrótce została SZP przekształcona rozkazami
z 8 i 13 listopada 1939 roku naczelnego wodza na emigracji (we Fran­
cji) generała Władysława Sikorskiego (marszałek Rydz Śmigły zrzekł
się w związku z odosobnieniem na internowaniu swojego stanowiska) na
Związek Walki Zbrojnej (ZWZ), ze znajdującym się na emigracji we Fran­
cji komendantem głównym, generałem Kazimierzem Sosnkowskim na cze­
le. Podejmowane zagranicą decyzje polskich władz były w kraju wcielane
w życie karnie i z oddaniem. Na ziemiach polskich powstało w strukturach
konspiracyjnych Polskie Państwo Podziemne (przyp. 1) i rozwijające się
z czasem i umacniające najważniejsze dziedziny administracji państwowej,
12
stanowiąc przez to nieprzerwaną ciągłość państwa w kraju. Wszelkie stano­
wiska piastowane były głównie przez dotychczasowych polityków, genera­
łów i oficerów aż do kadr podoficerskich włącznie, przez ludzi kompetent­
nych o wysokim poczuciu obywatelskim i patriotycznym, ludzi honoru. Tej
w szczególny sposób, bo w wyjątkowych warunkach prowadzonej walce,
przyświecało ludziom hasło: „Bóg – Honor – Ojczyzna”. W imię tychże
ideałów przystąpił do uczestniczenia w walce cały naród – tylko rdzenni
Polacy – z poczuciem wrośniętej w duszę polską, uświęconej przez lata
walki dewizą: „Twierdzą nam będzie każdy próg”. Okupantowi niemiec­
kiemu nie udało się w Polsce pozyskać dla kolaboracji żadnej znaczącej po­
staci politycznej; jedynie Polska nie miała swojego Quislinga czy Petain’a.
Obszar Polskiego Państwa Podziemnego rozciągał się w granicach (nawet
je przekraczał) sprzed niemiecko – sowieckiego najazdu w 1939 roku.
Tak więc nadzieje pobudzane ekierkowymi pozagrobowymi enuncjacja­
mi tak wybitnych znawców wojskowości jak Chrobry, Kościuszko, Piłsud­
ski i inni rychło zaczęły się przyoblekać w realne kształty organizacyjne.
Kiedy mój bliski kolega, Tadek Szanser, po jakimś niezdarnym a uroczy­
stym wstępie zadał mi pytanie czy chciałbym wstąpić do tajnej organizacji
powołanej do walki z Niemcami, dałem mu swoją równie uroczystą od­
powiedź: Tak! Poczułem się wyróżniony, godny zaufania, potraktowany
poważnie, jak mężczyzna. Już w tym momencie postanowiłem w duchu
nikogo nie zawieść i nigdy nie stchórzyć.
Dzień 8 lutego 1940 roku został wyznaczony na złożenie przysięgi orga­
nizacyjnej. Szedłem tam oczekując niecierpliwie na przyjęcie mnie do grona
„godnych wejrzenia ryczerzy zuchwałych” W drodze prześladowała mnie
natrętna myśl – bezsensowne porównanie ze starożytnymi gladiatorami, któ­
rzy przed walką na śmierć i życie pozdrawiali cesarza słowami: „Ave caesar
morituri te salutant”5. Nie pomogło wymyślanie sobie od „głupich idiotów”
z powodu pompatycznych myśli i dopiero konieczność wygłoszenia hasła
u drzwi mieszkania państwa Krzeczowskich przy ul. Sienkiewicza 42 m. 9,
przepłoszyła irytującą nadzianą patosem myśl o własnej bohaterskiej ofierze
na wyrost. W mieszkaniu zastałem czterech kolegów z mojej klasy liceum
im. St. Żeromskiego w Kielcach i jednocześnie druhów z II Kieleckiej Dru­
żyny Harcerskiej im. H. Dąbrowskiego. Ja przygotowałem sobie pseudonim
„Jach”, wzięty od legendarnego bohatera mojej rodzinnej wsi.
5 Łac: Bądź pozdrowiony cezarze, pozdrawiają cię ci, którzy idą na śmierć.
13
To co zaczęło się tutaj dziać wryło mi się głęboko w pamięć. Na komendę
ustawiliśmy się w szeregu i następnie szereg zawinęliśmy w półokrąg. Zaraz
padła kolejna komenda: – „Baczność!” Wtedy podporucznik Zdzisław Gru­
szecki – „Zawała” powiódł po nas wzrokiem, w którym malowało się coś
więcej niż zwykła żołnierska surowość. Jego twarz wyrażała uroczyste sku­
pienie. Odczekał pewną chwilę i począł mówić powolnym rąbanym głosem.
– Dziś złożycie przysięgę, – odczekał chwilę – każdy z was ma prawo
jeszcze odmaszerować nie tracąc honoru.
Znów odczekał chwilę w milczeniu, poczym skręciwszy tułów sięgnął
po leżącą za nim na stole teczkę, z której wyjął masywny ciemny krucy­
fiks. Zdawał się zwlekać z dalszymi czynnościami. Wzrok miał cały czas
utkwiony w metalową postać Chrystusa. Odnosiło się wrażenie, że nie
chciał patrzeć w oczy odchodzącym. Zrobiło się bardzo cicho.
Nie było słychać kroków – nikt nie odchodził. W przedpokoju zaszczekał
wesoło psiak; ktoś z domowników pośpiesznie go uspokoił i cicho zatrzasnął
jakieś drzwi w głębi mieszkania. Znów nastała cisza. Wreszcie oficer pod­
niósł wzrok i powiódł nim powoli po nas i każdemu spojrzał w oczy.
– Jesteście gotowi? – było coś przejmującego w tym pytaniu. Nikt nie
odpowiedział. Ja po prostu nie miałem odwagi mącić powagi chwili gło­
śnym potwierdzeniem oczywistej, wyrażonej wymownym milczeniem,
odpowiedzi. Teraz „Zawała” energicznym ruchem wysunął przed nas trzy­
many w ręce krzyż.
– Dłonie jak do salutowania! Połóżcie wasze palce na Męce Pańskiej
i powtarzajcie za mną głośno i wyraźnie. Patrzył na nas, gdy wymawiał
słowa przysięgi:
W obliczu Boga Wszechmogącego i Najświętszej Marii Panny, Królowej Korony Polskiej kładę rękę na ten święty Krzyż, znak męki i zbawienia
i przysięgam, że nieugięcie stać będę na straży honoru Polski i o wyzwolenie Jej z niewoli walczyć będę ze wszystkich sił swoich aż do ofiary z mego
życia. Wszelkim rozkazom będę posłuszny, a tajemnicy niezłomnie dochowam, cokolwiek by mnie spotkać mogło.
Powtórzyliśmy te słowa z przejęciem. Po skończeniu oficer podchodził
do każdego z nas osobno wypowiadając formułę przyjęcia:
Przyjmuję cię w szeregi żołnierzy wolności. Obowiązkiem twoim będzie
walczyć z bronią w ręku o wyzwolenie Ojczyzny. Zwycięstwo będzie twoją
nagrodą – zdrada będzie karana śmiercią.
14
Następujący potem mocny uścisk dłoni i pocałunek w oba policzki ode­
brałem jako gratulacje z okazji wstąpienia do szeregów obrońców Ojczy­
zny i gest osobistego zbliżenia na zasadzie absolutnego zaufania. W czasie
gdy „Zawała” wkładał do teczki krucyfiks owinięty w ozdobną serwetkę,
my staliśmy w milczeniu, jakby onieśmieleni wielkością wydarzenia, sku­
pieni w sobie. Ówczesny stan mojego ducha mógłbym porównać do tego,
jaki był moim udziałem po przyjęciu pierwszej Komunii świętej.
Wtedy też zgłosiłem swój pseudonim – „Jach”. Przed uroczystością za­
przysiężenia mieliśmy pełne rozeznanie, że wstępujemy do organizacji woj­
skowej, która niesie wysokie ryzyko śmierci, co potwierdziła teraz treść roty
przysięgi. Nikt nie był w najmniejszym stopniu zaskoczony. Wszystkim nam
była aż nadto dobrze znana bezgraniczna wrogość Niemców, potwierdzana
nawet dobitnie w rozlicznych egzekucjach dokonywanych w tym czasie na
ludności cywilnej i najrozmaitszych innych przejawach barbarzyńskiego ter­
roru. Na spotkaniu tym „Zawała” podał nam nazwę organizacji: „Związek
Walki Zbrojnej” i polecił aby nazwę tę zachować w pamięci, lecz jej nie
używać ani w trybie pracy organizacyjnej, ani poza organizacją.
Zaraz potem oficer przystąpił do pierwszego wykładu z zakresu kursu podcho­
rążówki. Była w nich mowa o zasadach zachowań konspiratora oraz na tematy
balistyki. Po raz pierwszy też zetknęliśmy się z pistoletem polskiej produkcji „vis”.
Czas rozpoczął dla nas swój bieg znaczony rytmem obowiązków żołnie­
rza – konspiratora, jako zajęciami podporządkowującymi sobie wszystkie
inne. Odtąd zaczęliśmy uczęszczać na wykłady w coraz to innym miesz­
kaniu. Wykładowcy przedstawiali się nam pseudonimami i pseudonimami
wywoływali nas też do „tablicy”.
Wypadło nam też wykonywać prace polegające na podsłuchach radio­
wych u znanego fotografa, pana Tadeusza Rylskiego, oraz na powielaniu
i kolportażu miejscowej tajnej prasy6. Pan Tadeusz wydobywał wtedy spod
ruchomego progu aparat radiowy, pozbawiony obudowy. Robiliśmy z tych
seansów pośpiesznie notatki, które następnie służyły potem do redagowa­
nia bieżących wiadomości. Papier oraz matryce białkowe zdobywał i do­
starczał pan Rylski, a farbę drukarską ja otrzymywałem w drukarni pana
Łęskiego, przy ulicy Sienkiewicza 14.
Wiele lat po wojnie wpadł mi w ręce wykaz kieleckich szpiclów, rozpo­
znanych przez ówczesny wywiad. Ze zdumieniem znalazłem w nim nazwi­
6 Wydawana centralnie prasa konspiracyjna pojawiła się powszechnie dopiero w 1942 roku.
15
sko młodszej ode mnie sąsiadki Janiny J. (na liście tej została zmieniona
niewątpliwie przez pomyłkę jedna litera nazwiska, ale z podaniem naszego
wspólnego adresu: Zagórska 10). Mieszkaliśmy na tym samym piętrze nie­
wielkiego domu czynszowego. Nasze rodziny utrzymywały bliskie stosun­
ki sąsiedzkie, cechujące się codziennym nieskrępowanym wpadaniem do
siebie wzajemnie; Janka była rówieśnicą mojej młodszej siostry Jadzi. Jej
matka przyjmowała u siebie w mieszkaniu mundurowych żandarmów nie­
mieckich, co wyjaśniała prowadzeniem z nimi nielegalnego handlu. Zgro­
zę, jaka towarzyszyła mojemu powojennemu odkryciu, łagodziło uświa­
domienie sobie, że nie spotkało mnie ani moich domowników nic złego
ze strony niemieckiej policji. Janeczka zastała kilka razy porozkładane
w obu pokojach, na wszystkich sprzętach świeżo powielone gazetki – dla
przyśpieszenia wysychania farby drukarskiej. Fakt ten może oznaczać, że
zepsucie miewa niekiedy swoje granice. Takich trudnych do rozpoznania
szpicli było w czasie okupacji wielu. Niektórzy z nich okazali się szkodliwi
i bardzo podli7.
Moje losy należały do typowych dla znacznej grupy młodzieży miejskiej.
Piątka konspiracyjna – podstawowa komórka podziemia – w składzie: Ta­
deusz Szanser – „Prawdzic”, Jerzy Latacz – „Szczery”, Włodzimierz Zapart
– „Włoza”, Eugeniusz Otawski – „Żegota” i ja, Włodzimierz Gruszczyński –
„Jach”, uformowała się jako w pewnym sensie kontynuacja organizacji har­
cerskiej. Teraz łączyła nas wojskowa konspiracja i wspólna przysięga.
Jednego z ciasno wypełnionych konspiracyjną krzątaniną i czarnoryn­
kowym handlem dni, w moim przypadku połączonych z wyjazdami ko­
leją do dość odległych nawet miejscowości, wpadła do naszego domu
pani Szaniawska, matka mojego przyjaciela, Tadeusza. Tłumiony na ulicy
płacz, wybuchnął teraz niepohamowanie. Powołując się na moją z Tad­
kiem przyjaźń, prosiła o ratunek dla jej jedynaka, gdyż został on w połu­
dnie schwytany przez Niemców w ulicznej łapance. Przebywa teraz wraz
z innymi nieszczęśnikami pod strażą przy ulicy Sienkiewicza 68. Dodała,
że w godzinach wieczornych wszyscy mają zostać wywiezieni. Sytuacja
była właściwie beznadziejna. Rozmyślałem już nad słowami pocieszenia,
nie dostrzegając możliwości pomocy, gdy przypomniałem sobie, że wła­
śnie w urzędzie pracy, który zajmował się między innymi zagospodarowy­
7 Na przykład nasz wspólny kolega szkolny, Mieczysław Treter, skazany po wojnie we
Wrocławiu za denucjację kolegów z konspiracji.
16
waniem ofiar łapanek, pracuje jako kierowca nasz wspólny kolega Jurek
Rydel8. Udałem się zaraz do Arbeitsamtu (Sienkiewicza 64), lecz okazało
się, że Jurek nie wrócił jeszcze ze służbowego wyjazdu. Znałem respekt
okazywany przez Niemców nocy okupacyjnej, na który to czas chronili
się oni do swoich siedlisk, więc postanowiłem czekać do godziny policyj­
nej. Przed jej nadejściem powinni, jak sądziłem, wrócić. Czas płynął, a do
chwili zapowiedzianego odprowadzenia konwoju na dworzec kolejowy
było niepokojąco blisko. Szansę coraz bardziej malały. Pani Szaniawska,
nie bacząc na bliską już gadzinę policyjną, oparła się o mur sąsiedniego
domu i głucho łkała. Ja skryłem się za płotem przeciwległej posesji, aby nie
zostać zgarnięty przez jakiś patrol żandarmerii, który lada chwila powinien
pojawić się na ulicy.
Wreszcie samochód nadjechał i zatrzymał się oczekując na otwarcie bra­
my. Wtedy podbiegłem do wozu i przekazałem Jurkowi wiadomość o Tad­
ku. On podrapał się z zafrasowaniem za uchem, co kazało oceniać jego
możliwości jako niewielkie. Ze względu na obecność Niemców w samo­
chodzie nie mogliśmy rozwinąć rozmowy. Powiedział tylko żeby czekać
i wjechał na podwórze. Brama zatrzasnęła się za samochodem z trzaskiem,
a ja zemknąłem do swojej kryjówki za płotem. Po pewnym czasie Jurek
wyszedł i wprowadził mnie do bramy. Znajomi Jurkowi strażnicy eskorty
pozwolili nam zatrzymać się w oczekiwaniu na konwój. Po chwili zaczęli
wychodzić z oficyny wystraszeni ludzie. Okazało się, że jest ich bardzo
wielu. Ze strony straży zaczęły się hałaśliwe pokrzykiwania i poszturchi­
wania, wśród których pochód niewolników zwolna ruszył ku wyjściu z po­
sesji nr 68. Obaj z Jurkiem stanęliśmy na podwyższeniu schodków pro­
wadzących z bramy do jednej ze stron budynku. W chwili kiedy Tadeusz
nadchodził wraz z konduktem, wyciągnąłem ku niemu rękę wołając:
– Proszki dla pana Szaniawskiego!
Widziałem okrągłe ze zdziwienia jego oczy, lecz on szedł dalej nie wy­
ciągając ręki po owe proszki. Nie domyślił się o co chodzi. Dopiero na po­
nowne wezwanie jakby oprzytomniał i wyciągnął rękę. Wówczas uchwy­
ciłem go za dłoń, pociągnąłem ku sobie i poprowadziłem po schodach
w górę. Jurek pozostał na miejscu. My zaś, wystraszeni bohaterowie szytej
grubymi nićmi improwizacji, staliśmy, niepewni swojego losu, przywarci
do zamkniętych drzwi prowadzących na strych domu.
8 Jerzy Rydel zginął potem w partyzantce.
17
Wszystko to co zaszło było wówczas zostało przedtem uzgodnione przez
Rydla z kanalią, volksdeutschem Voglem. Obaj z Tadeuszem domyślaliśmy
się, że Jurek musiał głęboko siedzieć w tym środowisku, skoro ktoś tak da­
lece poszedł mu na rękę. Nic nawet nie kosztowało. Teraz uszczęśliwiona
matka poszła pod zamknięty kościół pomodlić się, a my trzej do restauracji
Słońskiego na dobrą kolację, nie bacząc na godzinę policyjną.
Potem, kiedy już Jurka i mnie nie stało, Tadzio został zabrany z domu
w wielkiej wrześniowej łapance 1944 roku. Jurek i ja pełniliśmy w tym
czasie służbę partyzancką. Tadeusza wywieziono do Muenster, gdzie dy­
wanowe naloty alianckie siały masowo śmierć. Jemu szczęście dopisało.
W roku 1941 ukończyłem kurs samochodowy dla zdobycia zawodu. Gie­
nek Otawski i Jurek Łatacz pracowali jako kelnerzy w restauracji Lurzyń­
skiego, na rogu Wesołej i Sienkiewicza. Włodek Zapart pomagał swojemu
ojcu w prowadzeniu restauracji przy ulicy Krakowskiej. U Lurzyńskiego
powstały znakomite warunki do potajemnych spotkań, w tak zwanych ga­
binetach, które wykorzystywaliśmy jako klienci, pomniejszając przez to
ryzyko, jakie wisiało nad naszymi rodzinami w związku z konspiracyjnymi
schadzkami.
Piękne lato 1941 roku Niemcy otworzyli niespodziewanym zdradziec­
kim atakiem na Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich (ZSRR),
w dniu 22 czerwca. Pracowałem wówczas w zarządzanym komisarycznie
sklepie pożydowskim „Abram Kohn – szkło i porcelana” przy ulicy Dużej.
Zacieraliśmy ręce gdy gruchnęła o tym wieść, że nasi wrogowie, a godni
siebie zdradzieccy partnerzy, rzucili się sobie do gardeł. Przewidywaliśmy,
że obaj się wykrwawią i tam, w Sowietach, wojna się zakończy. Stałem
wraz z innymi przed sklepem i z lubością przyglądałem się jak ulicą prze­
jeżdżają zdążające na wschód niemieckie kolumny zmotoryzowane. Moja
mina – pewnie wyrażająca szydercze rozbawienie – musiała być uderzająco
wymowna, skoro co raz dostrzegałem zatrzymywanie się na moich oczach
ostrych zawistnych spojrzeń moich rówieśników wiezionych w samocho­
dach. Przeżywałem złośliwą satysfakcję, że mogę się bezkarnie otwarcie
śmiać w wystające spod wrażych hełmów gęby; wiedziałem, że nie mogą
wyłamać się z kolumny ani do mnie strzelać. Samochody przesuwały się
szybko i znikały w rynku, by następnie ulicą Bodzentyńską pociągnąć ku
Sandomierzowi i dalej aż w bezkresne przestrzenie rosyjskiego, kraju.
Niewiele upłynęło czasu, a wiadomości z frontu przynosiły nam wielkie
18
rozczarowanie. Sowiecka władza nie była zdolna zorganizować skutecz­
nej obrony. Niemcy postępowali na wschód nie natrafiając niemal na opór.
Całe sowieckie pułki poddawały się bez walki. Ich żołnierzami, branymi
masowo do niewoli, zapełniały się liczne obozy. Jedno z takich miejsc znaj­
dowało się w lesie pod Kielcami, na Bukówce. Niemcy stworzyli tam nie­
ludzkie warunki bytu. Jeńcy trzymani byli pod gołym niebem, a wyżywie­
nie otrzymywali tak kiepskie, że z głodu dopuszczali się nawet kanibalizmu
– jak donosiły ponure wieści. Mnożyły się ucieczki, podczas których wielu
jeńców ginęło. Ale nieszczęścia żołnierskie łaskawa czasem pani Wojenka
zwykła przeplatać szczęśliwymi zdarzeniami. Nielicznym się powiodło,
a ci korzystali z pomocy we wsiach, do których podchodzili ostrożnie, ze
strachem wywołanym bolszewicką propagandą o strasznych polskich pa­
nach, przedstawianych prostym rosyjskim ludziom jako potwornych prze­
śladowców zwykłych ludzi.
W tamtym to czasie moja sąsiadka, Zosia Rojkówna, zagadnęła mnie
jednego dnia na ulicy.
– Mam do ciebie sprawę – zaczęła wyraźnie zmieszana – tylko przy­
sięgnij, że mnie nie zdradzisz – dodała przekładając bezwiednie nerwowo
palcami obu dłoni.
– Masz moje słowo – zapewniłem zaintrygowany.
– Ja i Wanda Kustro byłyśmy wczoraj na Mazurze, za młynem Sobczy­
ka na jagodach. Z lasu wyszli do nas jeńcy sowieccy, zbiegli z Bukówki.
Prosili o pomoc, bo nie wiedzą co z sobą począć, dokąd iść. Mówili coś
o polskich organizacjach konspiracyjnych.
– Ja nie należę do czegoś takiego – odparłem z miejsca. – Zresztą, to
przecież bolszewicy. Napadli na nas…
– Bolszewicy bolszewikami, ale tak czy owak ci w lesie to Słowianie.
Muszą otrzymać pomoc. Pójdź z nami, choćby dla towarzystwa, bo samym
nam nieswojo. A obiecałyśmy im przynieść jedzenie.
Poszliśmy, ubrani jak na leśną wycieczkę, na jagody, z koszyczkami w rę­
kach. Do lasu dotarliśmy bez przeszkód. Ledwie znaleźliśmy się w umówio­
nym miejscu, gdy z gąszczy wychynął jeden z żołnierzy. Ich grupa liczyła 9
osób. Moje towarzyszki, widząc z jakim apetytem pałaszowane są przynie­
sione przez nas wiktuały, obiecały znowu przynieść coś do jedzenia w dniu
następnym. Jeńcy zachowywali się z tak wylewną serdecznością, jaką dyk­
tuje tylko położenie ludzi, których los zawisł wyłącznie od kogoś, kto wła­
19
śnie nadarzył się wyjątkowym trafem. Rozmowę prowadziłem po niemiecku
ze starszym mężczyzną po cywilnemu, którego współtowarzysze tytułowali
doktorem. Zaczął od budującego dobry klimat stwierdzenia, że Polacy i Ro­
sjanie są bratnimi narodami, a więc... Wywód swój przerwał kiedy zapewni­
łem go, że jestem tego samego zdania. Dalej mówił, że chcą iść na wschód,
do swoich. Proszą o ułatwienie im tego zadania wiedząc, że w Polsce działa
powszechnie zorganizowane podziemie. Ja oświadczyłem, że pojutrze dam
im odpowiedź czy da się coś zrobić. W ich spojrzeniach dostrzegłem rozcza­
rowanie z powodu długiego terminu i wyrzut wypływający z niedocenienia
ich trudnego położenia. Przed odejściem pozostawiłem im pewną instruk­
cję na wypadek, gdyby musieli stąd uchodzić. Opisałem im położenie budki
dróżnika kolejowego kolejki wąskotorowej przy szosie pomiędzy Górnem
a Wolą Jachową, z powołaniem się na moje imię Włodzimierz. Po tych sło­
wach jeden z nich, pięknej urody Gruzin, zawołał:
– Ty Wołodia! Ja toże Wołodia! Lotczyk. Ty haroszyj czełowiek! – rzucił
mi się na szyję i serdecznie ucałował.
Rozstaliśmy się z dobrymi życzeniami, ja trochę oszołomiony nieco­
dziennym zakończeniem rozmów.
Zosia i Wanda poszły do lasu następnego dnia bez frykasów, ale ze sporą
porcją kartkowego chleba, zebranego u sąsiadów. Ja kolejnego dnia ich już
nie zastałem. Zapewne musieli ruszyć w dalszą drogę – zbyt długo tkwili
w jednym miejscu; a może ktoś ich zobaczył...
Wybujała chłopięca wyobraźnia naszej konspiracyjnej piątki i spontanicz­
ny zapał zostały rychło utemperowane surowymi regułami gry. Komórka
funkcjonowała do początku listopada 1941 roku bez wstrząsów. Wówczas to,
w dżdżysty jesienny dzień wyruszyłem rano do Nowej Słupi, wioząc na ro­
werze pakiet gazetek ukrytych w przewieszonym przez ramę roweru worku
z pszenicą. Dostarczyłem je jak zwykle właścicielowi sklepu przy ulicy Po­
wstania Styczniowego 14 (obecnie). Najłatwiej było pokonywać trasę zimą,
jadąc na nartach na przełaj przez pola. Teraz zaś, podczas jesiennej szarugi
jazda na rowerze bocznymi drogami o nieutwardzonej nawierzchni bardzo
wyczerpywała siły. Dojeżdżając z powrotem do Kielc marzyłem o spodzie­
wanym odpoczynku. Zamiast niego otrzymałem alarmującą wiadomość od
kolegów z piątki, że archiwum organizacyjne przy ulicy Czerwonego Krzy­
ża wpadło a z nim i notes z naszymi nazwiskami i pseudonimami. Został
20
wprawdzie skrycie wyrzucony przez właścicielkę mieszkania przez okno,
lecz upadł pod nogi obstawiającego dom agenta. Wiadomość brzmiała dalej,
że oczekują mnie u Lurzyńskiego do godziny 16-tej, aby przeprowadzić ode­
rwanie z miasta. Było już jednak po godzinie 18-tej, po godzinie policyjnej.
Trzeba było ratować się na własną rękę. Pozostali znaleźli schronienie w za­
rezerwowanych melinach na wsi. Tadeusz Szanser trafił do majątku ziem­
skiego p.p. Chelińskich w Kotlicach w jędrzejowskiem.
Łzy matki i siostry Jadzi, wymuszony spokój na twarzy ojca i odmarsz.
Znajomy i przyjazny dom pani Kozierowskiej na Mazurze – Cedro udzielił mi
gościny na pierwszą tułaczą noc. Podjęta rano dalsza wędrówka zakończyła
się w Bielinach, u stryja Jerzego, mieszkającego na wsi wraz z rodziną na
czas zawieruchy wojennej u swoich teściów Mazurów. Po dwóch tygodniach
nastąpiła zmiana meliny. Przyjął mnie do siebie przyjaciel ojca z lat młodości,
pan Stanisław Barański9, wójt gminy Bieliny. Praca w jego gospodarstwie,
w Bielinach Poduchownych, w charakterze pomocnika parobka wydała mi się
bardzo niską ceną za udzielenie pomocy, utrzymanie, a przede wszystkim za
związane z tym ryzyko dla całej rodziny. Bo obecności kogoś obcego we wsi
nie dało się ukryć. Barańscy nie próbowali nawet tego czynić. Przedstawienie
gościa jako krewnego z miasta odnosiło skutek tylko wobec ludzi dobrej woli,
którzy i tak wiedzieli co sądzić w wojennych warunkach o gościu nigdy przed­
tem niewidywanym, a rozumieli, że trzeba trzymać język za zębami. W razie
jednak dotarcia wiadomości o pobycie obcego człowieka we wsi do donosi­
ciela, groziło nieszczęście dla całej rodziny. Ceniony i lubiany wójt Barański
mógł liczyć na milczenie sąsiadów, lecz bieliński posterunek żandarmerii pil­
nie śledził co dzieje się we wsiach, rozsyłając swoich szpiclów. Tak więc moja
obecność u państwa Barańskich odmieniła życie w ich domu. Tylko parob­
czak Wojtek z Widełek zachowywał się niefrasobliwie i pogodnie. Barańscy
zaś, posiadający małe jeszcze dzieci zaczęli wieźć życie zająca pod miedzą;
nieustannie czujni, w dzień i w nocy, przez przymus starali się utrzymywać
dobre miny, zachowując się wobec mnie zupełnie poprawnie. Istniał jednak
plan „w razie czego”, uwzględniający kto co ma robić na wypadek zagrożenia,
kto kim z drobnych dzieci ma się zająć i kto gdzie ma uciekać i ukrywać się.
Tuż po świętach Wielkiejnocy wójt Barański oznajmił, że we wsi zbyt
jest już głośno o przechowywaniu obcego.
9 Stanisław Barański został w późniejszym czasie aresztowany przez Niemców pod zarzu­
tem przynależności do podziemia. Nie przeżył obozu koncentracyjnego.
21
– Posterunek żandarmerii we wsi, mnożą się aresztowania, sam rozu­
miesz... – wycisnął z siebie pewnego dnia zakłopotany pan Stanisław.
Rozumiałem aż nadto dobrze.
Pani Zofia Barańska przygotowała pożegnalny posiłek, wyśmienite pra­
żuchy bogato „zdobione” grubymi skwarkami „cujnej” słoniny. Pomimo
niewiadomego jutra doznałem uczucia ulgi z powodu uwolnienia tych do­
brych ludzi od swojej nad wyraz kłopotliwej osoby.
Trzeba było ruszać w dalszą tułaczkę. Po ośnieżonych jeszcze tu i ów­
dzie polach dalsza droga prowadziła na przełaj przez Górę Chełmową, Ma­
koszyn i do Ociesęk, gdzie sekretarzem gminy Cisów był dobry znajomy
ojca i jego kolega po fachu, pan Kisiel. Znów wypadło kogoś narażać. Skie­
rował mnie on, prawie sobie nieznajomego młodzieńca, do gospodarstwa
stróża, woźnego gminy. Żona stróża, prowadząca prawie samotnie gospo­
darstwo rolne we wsi Wólka Pokłonna, ucieszyła się ze spadającego jej
z nieba darmowego robotnika, gdyż prawie nigdy nieobecny w domu mąż
prawie nie brał udziału w pracach gospodarskich. Wyrzucałem więc gnój
z obory, woziłem go krowami w pole, rżnąłem słomę na sieczkę, rąbałem
drwa, młóciłem żyto, orałem kamienistą ziemię krowami zaprzęgniętymi
w jarzmo i uczyłem dzieci – za wyżywienie. Byłem jednak szczęśliwy
ze znalezienia w tym zabitym deskami światku, położonym wśród lasów
i bezdroży, schronienia. Cena nie miała znaczenia tym bardziej, że nie było
to takie pewne, komu to wypadnie w razie dekonspiracji być płatnikiem –
mnie czy tej kobiecie z jej drobnymi dziećmi.
Mojemu pobytowi w Wólce Pokłonnej towarzyszyło znakomite samo­
poczucie. W tym odizolowanym niejako zakątku panowała w nielicznej
społeczności wioski (oddzielonej części od wsi) wyczuwalna atmosfera so­
lidarności i wzajemnego zaufania; nasuwało mi się porównanie do jakiejś
dawnej puszczańskiej wspólnoty. Bielińskie niepokoje nie miały tu do mnie
dostępu.
Kiedy leśne ścieżki na dobre obeschły, wyruszyłem do Kielc na rozpo­
znanie. Wprawdzie za czyjąś przynależność do podziemia nie aresztowano
jego członków rodziny, przynajmniej nie było to praktyką codzienną, lecz
tym wątpliwym przeświadczeniem nie dało się uciszyć niepokoju o los ro­
dziny. Nie miałem od niej wiadomości przez prawie pół roku, a na którą nie
tylko z mojego powodu czyhały niebezpieczeństwa; zdołałem był już bo­
wiem odkryć tajemnice ojca i siostry, którzy również działali w podziemiu.
22
W Kielcach okazało się, że rodzina nie była niepokojona przez Niemców.
W organizacji zaś dowiedziałem się, że nasza wtyczka ukręciła łeb części spra­
wy; został wycofany właśnie ów nieszczęsny notes z nazwiskami. Rozpoczęła
się znów, od nowa praca w podziemiu i kontynuacja kursu podchorążych.
Po kilkumiesięcznej nieobecności zastałem organizację w odmienionym
stanie. Nie istniała już nasza piątka konspiracyjna. Jerzemu Lataczowi
i Eugeniuszowi Otawskiemu powierzono funkcje komendantów odrębnych
„piątek”, a Tadeuszowi Szanserowi i Włodzimierzowi Zapartowi wejście
do Luftschutz’u (czyt. luftszucu – obrona powietrzna), organizacji speł­
niającej praktycznie zadania straży pożarnej i takim zakresie szkolonej.
Luftschutz stanowił jednostkę na wpół skoszarowaną, złożoną w całości
z Polaków szukających tu zabezpieczenia przed wywózką na roboty przy­
musowe do Niemiec (koszary mieściły się w budynkach straży pożarnej
przy ulicy Leonarda, dzisiaj siedziba pogotowia ratunkowego). Niemcy
tylko nadzorowali służbę i szkolenie. Do zadań Szansera i Zaparta należa­
ło zorganizowanie na gruncie Luftschutz’u komórek organizacyjnych AK,
do szkolenia których wprowadzono tajnie poszerzenie o program z zakresu
wojskowości. Obaj weszli do osobnych stałych zmian dyżurów.
Po pewnym czasie Włodzimierz Zapart został przeniesiony – z takim sa­
mym zadaniem – do Końskich na stanowisko zastępcy komendanta tamtej­
szego Luftschutz’u. Za swoją działalność konspiracyjną został aresztowany
i osadzony w obozie koncentracyjnym Auschwitz. Zesłanie to przeżył.
Ja otrzymałem po powrocie funkcję komendanta nowoutworszonej „piąt­
ki”. Dla ochrony przed wywózką ja także przystąpiłem do Luftschutz’u.
3. Okupacyjna codzienność.
Po charakterystycznym dla okupacyjnej codzienności wstrząsie, opisanym
w poprzednim rozdziale trzeba było się od nowa rozejrzeć za sposobem za­
rabiania na życie, gdyż wszelkie dotychczasowe kontakty handlowe uległy
zerwaniu. Nadarzyła się akurat okazja wejść w handel z gettem10. Naraił mi
10 Getta żydowskie. Historycznie – w starożytności dzielnice miast (exemplum Babilon)
zamieszkałe niemal wyłącznie przez Żydów w celu samoizolowania się od ludności rodzi­
mej, dla ochrony przed asymilacją. W Niemczech, w czasie II wojny światowej (oraz na zie­
miach państw okupowanych) dzielnice miast przeznaczone na przymusowe odizolowanie
ludności żydowskiej
23
ją mój wujek, Karol Wawrzykowski , który wcześniej został wysiedlony
z Gniezna a teraz mieszkał w Kielcach. Jego znajoma, stwierdziwszy, że ner­
wy jej coraz słabiej dopisują, odstąpiła mi swoje miejsce, rekomendując mnie
Żydowi, szewcowi, mieszkającemu w getcie przy ulicy Jasnej 9. Jego nazwi­
ska (o polskim brzmieniu) nie zapamiętałem. Szewc ten dawał mi pantofle
damskie na burg, jak to się wówczas nazywało kredyt w drobnym handlu,
a ja wywoziłem je do Krakowa, gdzie uzyskiwałem znacznie lepszą cenę.
W Krakowie korzystałem z noclegów u mojego przyjaciela z kieleckich cza­
sów szkolnych, Romka Dyszewskiego, przy ulicy Miodowej; hotele były
wówczas trudno dostępne i znajdowały się pod ścisłą obserwacją policji nie­
mieckiej. Szczęśliwie – bo udało mi się uniknąć łapanek i przejść pomyślnie
żandarmskie rewizje – obróciłem tak z dziesięć razy zaledwie.
W tym czasie podróżowało się koleją w warunkach szczególnych. Pisząc
o tamtych czasach, trudno jest oprzeć się pokusie przedstawienia krótkie­
go choćby rysu obrazującego sposób podróżowania okupacyjnymi koleja­
mi. Niech temu celowi posłuży poniższa scenka. Otóż pociągi osobowe po­
dzielone były na dwie części – dla Polaków i dla Niemców – i oznaczone
odpowiednimi napisami. W polskich częściach bywało niezwykle tłoczno.
W przedziałach i na korytarzach panował ogromny ścisk ludzi i najprzeróż­
niejszego bagażu – od walizek do wielkich tobołów. Działo się tak za sprawą
czarnego rynku, działającego powszechnie; dzięki któremu rzesze ludzi znaj­
dowało źródła zarobkowania a ludność, głównie miast, uzyskiwała możność
zaopatrywania się w artykuły niedostępne na kartkowym rynku. Z tego czasu
utkwiło mi w pamięci jedno w pewnym sensie znamienne wydarzenie.
Kiedy pewnego razu, wracając pociągiem z Krakowa, przedzierałem się ku
wyjściu przez ciżbę i zwały bagażu zalegające przejścia, usłyszałem jak ja­
kaś młoda kobieta głośno wyrzeka, że zaplątała nogi w tłoku w czyjś worek.
Wzburzona, nerwowo skopywała zawalidrogę aż wreszcie się uwolniła z do­
mniemanego wora i wydostała się na peron w Kielcach. Gdy wyszedłem tuż za
nią, usłyszałem głośny pisk a potem wołanie o zatrzymanie pociągu. Głos jej
niknął w tumulcie. W wagonie zaplątała się była we własną spódnicę ściągnię­
tą w tłoku z bioder. Teraz stała obnażona od dołu, tylko w kusej haleczce. Po
odjeździe pociągu peron błyskawicznie opustoszał, gdyż szmuglerzy uchodzili
czym prędzej, radzi, że nie ma łapanki; urządzanej zwykle przez żandarmerię
niemiecką kilka razy dziennie i odbierających bagaże i aresztujących handla­
rzy za posiadanie bardziej „trefnego” towaru. Pozostało na peronie tylko kilku
24
kolejarzy, rozbawionych niecodziennym widokiem. Kobieta, znalazłszy się
w kłopotliwej sytuacji, popłakując pobiegła truchcikiem do zakątka dworca,
aby ukryć się przed natrętnymi oczyma gapiów.
Czarny handel okupacyjny – handel, którego uprawianie było przez
okupanta zakazane (za nielicznymi wyjątkami, jak piekarnie, restauracje,
sklepy mięsne, spożywcze – bardzo nieliczne) i zagrożony nie tylko utratą
towaru, ale i karami od aresztu do obozu koncentracyjnego, zależnie od ro­
dzaju ujawnionego towaru, ten handel wiązał się z oczywistym ryzykiem,
a z nim przygody, dramaty, tragedie. Jedną z licznych, jakie i mnie się przy­
darzyły, zapamiętaną w szczegółach, przeżyłem w kieleckim getcie. Całe
getto11 było przedzielone ulicą Zagnańską. Wtłoczona do niego ludność
żydowska12 posiadała możliwość przechodzenia z jednej części getta do
drugiej przez ulicę Jasną, poprzeczną do Zagnańskiej. Panujący w związku
11 Getto w Kielcach zostało założone w lutym 1942 r., a rozwiązane tegoż roku w sierpniu.
12 Żydzi – lud semicki, żyjący w rozproszeniu – dziś zupełnie niewidoczny na tle co­
dziennego życia społeczeństw. W końcowym okresie dwudziestolecia międzywojennego
występowali w Polsce jako mniejszość narodowa, w liczbie 3,3 miliona i stanowili 9,4%
ogółu ludności. Zamieszkiwali głównie miasta, stanowiąc w nich znaczny odsetek, i małe
miasteczka, gdzie populacja (głównie na obszarach wschodnich) dochodziła nawet do 90%
liczby mieszkańców. Elita żydowska (bogaci Żydzi) zajmowała się w Polsce handlem, prze­
mysłem i obrotem pieniężnym, łącznie z lichwą, natomiast masy żydowskie trudniły się
drobnym handlem, usługami, rzemiosłem i także lichwą. W sumie Żydzi opanowali znaczną
część kapitału i byli posiadaczami poważnej części majątku nieruchomego w kraju, głównie
w miastach. Zorganizowani byli wie wspólnotach religijnych, jako odrębna i hermetycznie
izolująca się od reszty społeczeństwa o specyficznych i egzotycznych cechach społeczność
– niechętna rdzennej ludności i wzajemnie nieciesząca się jej sympatią. Te masy żydow­
skie, noszące w dużej mierze odrębne stroje i reprezentujące obcą europejskim narodom
cywilizację, były nader widoczne na tle ludności rodzimej, a postrzegane jako lud brudny,
niewiarygodny, dążący do odrębnych obcych narodowym celów. Do II wojny światowej
porozumiewali się między sobą żargonem (opartym na języku niemieckim).
Etnicznie byli Żydzi (i zapewne nadal są) zróżnicowani; dzielą się na dwie zasadnicze grupy
(wg. St.Witkowskiego): Sefardyjczyków i Aszkenazyjczyków. Pierwsi, semici, wywodzą
się od Żydów biblijnych, żyjących w diasporze na Zachodzie. Drugim, również semitom,
przypisuje się pochodzenie od Azarów, wywodzących się z Bliskiego Wschodu plemion
koczowniczych żyjących z hodowli bydła i napadów na bogatszych sąsiadów. Ci Aszkena­
zyjczycy mieli przywędrować do Europy przez Kaukaz i w okresie wędrówki ludów (IVw),
w ślad za nawałą Hunów, w dorzecze dolnej Wołgi. Poddali się judaizacji (VIIIw), kiedy to
zajmowali tereny od Krymu po dolny Dniepr. Z czasem ich organizacja plemienna rozpadła
się a pozostała po nich, poza nielicznymi dokumentami, legenda o posiadaniu bajecznych
skarbów. Przyjmuje się, że to właśnie Aszkenazyjczycy zamieszkują wschodnią Europę.
Po II wojnie światowej Żydzi nie wyróżniają się na ogół (na całym świecie) ani strojami,
ani mową – starają się wtapiać w organizmy społeczne wśród których żyją, m.in. poprzez
przyjmowanie nazwisk narodów-żywicieli i przez niechętne przyznawanie się do swojej
narodowości
25
z tym ożywiony ruch pieszy ułatwiał mi wmieszanie się weń i założenie
niepostrzeżenie białej opaski z naszytą niebieską gwiazdą Dawida. Bramkę
getta mogłem przekroczyć tylko wówczas kiedy pełnił przy niej służbę zna­
ny mi żydowski milicjant, przekupiony przez mojego szewca; nie żądał ode
mnie okazywania dokumentu stwierdzającego żydowską tożsamość. Mój
wygląd ciemne włosy i ciemna cera – sprawiały, że osoba moja nie raziła
na tle mieszkańców tej części miasta. Nie miałem w związku z tym obaw
wpaść w oko niemieckim żandarmom, których patrole często przebywały
w obszernej budce wartowniczej stojącej obok przejścia.
Znowu i tym razem, jak za każdym pobytem, ogarnął mnie przygnębia­
jący nastrój. Udzieliła mi się panująca w getcie atmosfera niedającej się
opisać grozy pomimo to, że na pozór nic tu się właściwie nie działo. Stwa­
rzały ją postacie Żydów obojga płci i różnego wieku snujące się bezna­
dziejnie i bez celu. Nasunęło mi się wówczas porównanie, że patrzą oczami
martwego zająca. Ci ludzie przechodzili obok innych a zdawali się ich nie
widzieć, za wyjątkiem wielce ożywionych milicjantów żydowskich, którzy
zdawali się manifestować swoim zachowaniem gorliwość w spełnianiu po­
wierzonych im przez Niemców obowiązków. Ruchy wszystkich widywa­
nych postaci były powolne, nosiły się one pochyło, z głowami opuszczony­
mi, ze zwisającymi bezwładnie rękami. Poruszały się krokiem człapiącym.
Byli to ludzie jakby z innego świata, zza zaczarowanej przez złą wróżkę
bramy. Rzucało się w oczy, że dość często natrafiało się na osoby niespeł­
na rozumu, a których charakterystyczne dla osób pomylonych uśmiechy
były także pełne smutku. Wszyscy mieszkańcy getta sprawiali wrażenie
pogodzonych z mającym nastąpić, znanym im okrutnym losem. W getcie
czuło się w powietrzu, wprost namacalnie, samo nieszczęście. Głębokie
współczucie nasuwało odruchowo myśl o udzieleniu pomocy, lecz własne
skrajne niedostatki sprowadzały jej urzeczywistnianie do zupełnie skrom­
nych rozmiarów.
Tym razem mój szewc dał mi mało pantofli i to nie najlepszego gatunku.
Zachowywał się przy tym z pogłębioną jak gdyby rezygnacją, jaka zwykle
malowała się zresztą w jego oczach. Po opuszczeniu mieszkania podeszła
do mnie w ogródku jego córka Rózia.
– Panie Włodek – odezwała się do mnie drewnianym głosem – ja panu
coś powiem... Proszę pana, ten milicjant nie dostał od tate pieniędzy. Tate
nie ma. Pan uważa...
26
Podziękowałem jej uśmiechem równie smutnym jak wszystko tutaj
naokoło i jak sama Rózia. Drogę ucieczki, na wszelki wypadek, jako za­
sadę znaną mi z wykładów podchorążówki, pomiędzy wejściem do getta
a mieszkaniem szewca miałem już dobrze rozpoznaną. Znałem wszystkie
przejścia prowadzące do płotu od ulicy Piotrkowskiej. Zachowanie w po­
wstałej sytuacji tego środka ostrożności było oczywiście konieczne, zwa­
żywszy przewrotną naturę partnerów, z którymi wypadło mi mieć do czy­
nienia. Teraz, wyszedłszy z furtki ogrodzenia stanąłem na chodniku ulicy
aby rozejrzeć się w położeniu. Przy bramie stał jak zwykle mały tłumek
Żydów, starający się kupić coś z żywności, głównie czosnek i cebulę; które
Żydzi jadali wprost z chlebem, w postaci kanapek. Dostawcami drobnych
ilości tego rodzaju artykułów byli naturalnie Polacy, głównie starsi ludzie
lub nieduzi chłopcy, starający się w ten wielce ryzykowny sposób zarobić
na jaką taką egzystencję; wszyscy gotowi do natychmiastowego zniknięcia
w razie pojawienia się w zasięgu wzroku niemieckiego munduru. Handelek
ten odbywał się niby ukradkiem, w chwilach łaskawego odwrócenia się
żydowskiego milicjanta. Handel na większą skalę prowadzono z bogatymi
Żydami w ilościach hurtowych, w potajemnie oczywiście zorganizowany
sposób, naturalnie przy niezbędnym oddziale milicjantów13.
Stałem na ulicy długą chwilę, pamiętny przestrogi Rózi, aby wypatrzyć
znajomego milicjanta i wybrać dogodną chwilę na przemknięcie się przez
furtkę, omiatając wzrokiem czujnie otoczenie i oddając się rozmyślaniom
o tym światku nie z tej ziemi, jak mi się, młodemu człowiekowi, wówczas
wydawało. Wszystko to, co działo się w getcie wydawało mi się bardzo
dziwne. Nie mogłem pojąć, dlaczego tylu młodych Żydów tkwi w bezczyn­
ności zamiast wydostać się, bez większego zresztą trudu, z tego przedsion­
ka śmierci i żyć w zorganizowanych grupach. Przecież było wielu boga­
tych Żydów, a to pozwalało zaopatrzyć się w broń i potrzebny w leśnym
bytowaniu sprzęt. Choćby tylko obronnie – bo stosunek Żydów do Państwa
Polskiego był narodowi polskiemu aż nadto dobrze znany z okresu II Rze­
czypospolitej i w ogóle z ich zachowań w minionej epoce historycznej, aby
ktokolwiek mógł spodziewać się obywatelskiej postawy Żydów, a w związ­
ku z tym i wspólnego uczestnictwa we wspólnej walce ze wspólnym wszak
wrogiem. Ale oni czekali jak zaczarowani, zdawało się, na swoje straszne
13 We wtajemniczonych kręgach znane były nazwiska „grubych” handlarzy: Jurkiewicz, Me­
trycki, Wiernicki. Dwaj ostatni zaopatrywali później w żywność oddziały partyzanckie AK.
27
przeznaczenie. (W Kielcach zapowiadane we wszystkie możliwe sposoby
owo przeznaczenie zaczęło się spełniać w dnach 20, 22 i 24 sierpnia 1942
roku, kiedy Niemcy wywieźli mieszkańców getta do obozów koncentracyj­
nych, głównie do Majdanka i Treblinki).
Cisnące się same do głowy rozmyślania nie osłabiły mojej czujności.
Wpatrując się w okolice bramy spostrzegłem wreszcie mojego strażnika,
który wyszedłszy z wartowni rozejrzał się wkoło i zaraz żwawym krokiem
do niej powrócił. Odniosłem wrażenie, że przedtem mnie zobaczył. Dozna­
łem złego przeczucia. Wystąpiłem na wąską jezdnię uliczki aby znaleźć się
w razie potrzeby bliżej drogi ucieczki i czekałem nie bardzo wiedząc co po­
winnem zrobić. Nie omyliłem się. Po pewnej chwili wybiegli nagle na drogę
dwaj żandarmi z karabinami wymierzonymi w moją stronę, wzywając do
zatrzymania się. Dzieliło mnie od nich sporo, bo około 60 metrów. Przypusz­
czam, że spodziewali się oni zastać mnie w o wiele mniejszej odległości od
siebie; wówczas nie miałbym szansy na ucieczkę, zyskałem ją jednak dzięki
ostrzeżeniu, dzięki zachowaniu ostrożności, dzięki odczekaniu. Dałem więc
nurka między domy, za którymi prowadziła do płotu zarośnięta trawą dróżka.
Dwie teczki z pantoflami rzuciłem po drodze i dopadłem płotu. Pomimo jego
znacznej wysokości zdołałem uchwycić się palcami wierzchu desek. Kiedy
już znalazłem się na szczycie ogrodzenia padły strzały. Jeden z nich utworzył
w szarym płocie tuż przy mojej głowie jasny ślad po odpadniętej drzazdze.
Zeskoczyłem a raczej spadłem na drugą stronę ogrodzenia i przeciąwszy na
skos ulicę Piotrkowską, pobiegłem co sił pomiędzy zespół domów jednoro­
dzinnych, chyba kolejarskich, stojących w sąsiedztwie kościoła pod wezwa­
niem Świętego Krzyża i elektrowni. Usłyszałem, że ktoś siedzący na ławecz­
ce krzyknął za mną:
– Te, Żydziak, a zrzućże tę opaskę!
Posłuchałem oczywiście cennej rady i pobiegłem dalej. Do getta nie było
już po co przychodzić.
W nowej sytuacji trzeba się było imać innego zajęcia. Jurek Rydel, który
wiedział, że właśnie ukończyłem kurs samochodowy, podpowiedział mi, iż
nasz wspólny kolega, Henio Paluch, zwolnił posadę kierowcy samochodu
osobowego w urzędzie skarbowym (Finanzispektion). Wynagrodzenie było
tam nędzne. Liczyło się i ono, ale nade wszystko ważne było uzyskane
dzięki temu zaświadczenie o zatrudnieniu w niemieckiej instytucji, chroni­
ło ono bowiem przed łapankami.
28
Tutaj, zgodnie z konspiracyjnymi zasadami, przystąpiłem do wykonywania
obowiązującego członków organizacji podziemnych działania na szkodę wroga.
Rychło dorobiłem klucz do garażu i do samochodu „skoda–rapid”, aby wykradać
pojazd w celu bezpiecznego przewozu powielaczy i materiałów oraz pokaźnych
paczek tajnej prasy. Po pewnym czasie, ośmielony powodzeniem, postanowiłem
używać samochodu dla celów zarobkowych. Wykradałem wóz na noce aby jeź­
dzić z paskarzem na podstaszowskie wsie. Wielce pomocne okazały się w tych
przedsięwzięciach dwie okoliczności. Mianowicie 80–letni Oberregirungsrat,
mój naczelny szef o nazwisku Rogowsky, jako zagorzały i wielce zasłużony hitle­
rowiec miał prawo wywieszać, zamocowany na błotniku samochodu proporzec
ze swastyką. Na jej widok żandarmi odstępowali od zamiaru przeprowadzania
kontroli drogowych (żandarmeria polowa takiego respektu nie okazywała, lecz
ona na ogół rzadko pojawiała się na drogach). Benzyny zastałem w garażu pod
dostatkiem. Zapobiegliwy szef zaoszczędził dwie dwustulitrowe beczki, mimo
reglamentacji paliwa. Wystarczało jej na moje prywatne jazdy a także na potrze­
by konspiracji; tam głównie do czyszczenia powielaczy i matryc białkowych.
Pomimo ubytku benzyny okresowe kontrole wykazywały należyty jej poziom
w beczkach, a to za sprawą dolewanej wody, która utrzymywała się w dolnej
części beczek. Drugą sprzyjającą okolicznością było położenie urzędu skarbo­
wego. Zajmował jedno skrzydło narożnego budynku przy ulicach Śniadeckich
i Seminaryjskiej (obecnie). Skrzydło od strony ulicy Seminaryjskiej 12 zajmował
właśnie urząd skarbowy, zaś od ulicy Śniadeckich zajmowało parter i piwnice
Gestapo14. Od tej też strony prowadziła na podwórze gmachu brama wjazdowa.
Na podwórzu stały obok siebie dwa garaże – jeden urzędu skarbowego a drugi
Gestapo. Nikt nie posądzał kierowcy Polaka – w dobie straszliwego niemieckie­
go terroru prowadzonego przez tę właśnie policję – o posunięty do tego stopnia
tupet, aby mógł on zdobyć się na wykradanie samochodu strzeżonego choćby
tylko samą ponurą sławą Gestapo. A o wygranie tego właśnie momentu psycho­
logicznego mi chodziło. Takie lawirowanie na granicy bezpieczeństwa nie mogło
na dłuższą metę obyć się bez przygód. Było ich kilka, z których wybrałem do
opisu dwie – dla charakterystyki tamtego czasu.
Jednego razu wracałem wcześnie rano z nielegalnego nocnego wyjazdu
sporo spóźniony. Zwłoka została spowodowana stratą czasu poprzedniego
14 Gestapo – nazwa skrót od Geheime Staatspolizei – tajna policja państwowa. Istniała od
1933 r. Jej zadaniem było (w Niemczech istniało kilka rodzajów policji), ogólnie ją charak­
teryzując, zwalczanie przeciwników politycznych hitleryzmu. Ten rodzaj policji należał do
najbezwzględniejszych i stosujących okrutne sposoby działania.
29
dnia wieczorem, kiedy dojeżdżaliśmy do wsi, ucieczką całej ludności w oba­
wie przed aresztowaniami lub łapanką w celu wywozu ludzi na przymusowe
roboty do Niemiec. Do celu zbliżaliśmy się już po ciemku i powoli z powodu
kiepskiego stanu polnej drogi. Ludzie ostrzeżeni reflektorami samochodo­
wymi, mieli dość czasu aby się zorganizować i opuścić domostwa, a nawet
zabrać ze sobą duże zwierzęta, jak krowy i konie. Samochód i zapowiadające
go w tym wypadku reflektory miał w tamtych czasach wymowę grozy, gdyż
samochodami posługiwali się niemal wyłącznie Niemcy, a w nocy tylko oni.
Strach zmuszał ludzi do ucieczki – jak za czasów tatarskich najazdów – i kry­
cia się w polu lub lesie15. Musiało nam więc zabrać sporo czasu odnalezienie
jakiegoś starego człowieka, który po wyjaśnieniach (w tym przypadku zna­
jomego) wywołał z pobliskich krzaków kilkunastoletniego chłopca a ten po­
biegł w ciemności zawiadomić rodziców i sąsiadów, że można wracać. Teraz,
kiedy powracaliśmy o świcie, wyjeżdżałem właśnie z Chmielnika w kierun­
ku Kielc drogą krótszą choć gorszą, lecz mniej uczęszczaną przez Niemców
i mniej kontrolowaną trasą na Szczecno. Ledwo wyjechałem z miasteczka,
jeszcze przy ostatnich domach spostrzegłem trzech żandarmów. Wraża cho­
rągiewka z blachy stercząca na błotniku, teraz stała się nagle miła i dodawała
otuchy. Paskarz siedzący na przednim siedzeniu, celowo ubrany z niemiecka
– w skórzany płaszcz i grubą kraciastą cyklistówkę – rozparł się na siedzeniu
niedbale przybrawszy butną minę, gotów do oddania w wystudiowany spo­
sób spodziewanego hitlerowskiego pozdrowienia żandarmów, jak to zwykle
bywało w podobnych okolicznościach. Nasze miny, pasażerów obładowa­
nego mięsiwem i fasolą samochodu, zrzedły, kiedy zbliżywszy się zauwa­
żyliśmy zawieszone na piersiach żandarmów błyszczące blachy, co ozna­
czało, że będziemy mieli do czynienia z żandarmerią polową. Hackenkreutz
na błotniku stracił swoją magiczną moc. O zatrzymaniu się nie mogło być
mowy, gdyż oznaczałoby to godzenie się na katorgi i w najlepszym wypadku
na obóz koncentracyjny. Jechałem szybko, bo akurat na tym odcinku bita
szosa była dobra, świeżo odnowiona, nie ujmowałem gazu do chwili gdy
15 Po wkroczeniu Niemców w 1939 r. i ustanowieniu przez nich swoich barbarzyńskich
obyczajów, cały naród polski rychło dostosował się obronnie do zmienionych warunków
życia. Także chłopi wypracowali dla siebie właściwe metody. W razie alarmu „kobiety po­
śpiesznie wypędzały gęsi na wodę, niekolczykowane świnie i bydło zaganiały w pole lub
do lasu, a mężczyźni ukrywali zboże i żarna, których nie było wolno posiadać pod surową
karą. Młodzież biegła do przygotowanych kryjówek wystawiając tylko czujki” (Kazimierz
Mirecki, Tadeusz „Żmuda” – „Narodowa Organizacja Wojskowa w Centralnym Okręgu
Przemysłowym”. Wydanie własne. Bez daty).
30
żandarm podniósł „lizak”. W chwili zaś gdy należało hamować nacisnąłem
gaz do dechy śmigając Niemcom przed nosami. Tuman kurzu wzniecony
przez samochód zasłonił pojazd rozległym białawym obłokiem i sprawił, że
spóźnione nieco strzały z pistoletów maszynowych nie drasnęły nawet mo­
jej „skody”. Po wyładowaniu towaru w Kielcach przy ulicy Bodzentyńskiej
(dziś Sandomierskiej) pojechałem do warsztatu naprawy samochodów firmy
„Latos i Gruszczyński” – w tym czasie filii dużego wojskowego zakładu –
przy ulicy Warszawskiej 34, gdzie poprzednio pracowałem jako uczeń ślu­
sarski. Przy pomocy kolegów umyłem samochód w błyskawicznym tempie
i po włączeniu poprzednio wykręconej linki licznika, wstawiłem poczciwą
„skodę” do garażu. Sam zaś, odświeżony stawiłem się do pracy o godzinie
ósmej, nadstawiając uważnie uszu. Urzędnik Wentz wręczył mi klucze do
garażu i samochodu o nic nie dopytując.
Opisana wyprawa uszła mi na sucho. Ale dopóty dzban wodę nosi... Kie­
dy otrzymałem od Oberegirungsrata Rogowsky’ego polecenie podstawie­
nia samochodu następnego dnia rano na określoną godzinę w celu wyjazdu
do Końskich, w drodze, zwykle milczący, bo niedosłyszący i niedowidzący
starzec tym razem podjął chełpliwą rozmowę. Wynikało z niej, że ma się on
spotkać z wysokim rangą urzędnikiem gubernatora Franka16. Urzędnikowi
temu miał przedstawić do akceptacji wybór budynku na filię urzędu skar­
bowego w Końskich. Dla mnie był to dostateczny powód aby zastosować
sabotaż. Postanowiłem spóźnić się z dotarciem do celu. Dwukrotnie więc
upozorowałem defekty silnika; na oczach szefa dokumentnie rozbierałem
gaźnik. Potem w czasie jazdy, aby zamanifestować staranność w wykony­
waniu obowiązków, pozorowałem dużą szybkość przez kontrolowane za­
rzucanie samochodu na ostrych zakrętach, a to znów przejeżdżając bardzo
blisko fury wyładowanej snopkami wystającymi poza boki drabiniastego
wozu, przez co powodowałem nagłe szurnięcie samochodu o słomę. Mój
ślepawy i głuchawy szef kulił tylko głowę w ramiona.
– Dobrze, dobrze, szybciej! Ale niech pan uważa – doradzał, pełen niepoko­
ju o bezpieczeństwo z jednej strony i desperackie pragnienie, zdążenia na czas.
Byłem jednak niezadowolony ze słabego, pomimo usiłowań, rezultatu.
Spóźniliśmy się tylko 20 minut17. Oczekujący nas, stojący na chodniku z za­
16 Gubernator Hans Frank – niemiecki najwyższy urzędnik na terenie części ziem Polski
objętych Generalnym Gubernatorstwem.
17 Trasa wynosiła ok. 60 km. W tym czasie jeździło się przez Skarżysko – Kamienną, gdyż
trasa przez Sielpię nie nadawała się do ruchu samochodowego.
31
łożonymi do tyłu rękami dość młody szczupły, bardzo wysoki, ubrany po cy­
wilnemu Niemiec, nie oddał Rogowsky’emu hitlerowskiego pozdrowienia.
Czekał w milczeniu, mierząc mojego przygarbionego szefa wyniosłym spoj­
rzeniem i wreszcie wyraził ostro i głośno swoje oburzenie z powodu niesub­
ordynacji. Kiedy Rogowsky próbował zrzucić winę na mnie, wówczas urzęd­
nik podszedł do samochodu i zapytał jak brzmiało polecenie wyjazdu. Gdy
odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że otrzymałem polecenie podstawienia
wozu na konkretną godzinę (a nie dowieźć na określony czas), Rogowsky
temu nie zaprzeczył, widocznie wbrew wcześniejszemu swojemu tłumacze­
niu, miałem przywieźć go na czas, powołując się na słabą pamięć. Bardzo
tym zdenerwowany dygnitarz oświadczył, że zaplanowane oględziny się nie
odbędą. Odszedł szybkim krokiem bez słowa pożegnania. Oberregirungsrat
stał przez chwilę z wyciągniętą w błazeńskim hitlerowskim pozdrowieniu
ręką, opuszczając ją powoli w miarę oddalania się limuzyny dostojnika. Spo­
niewierany starzec wyglądał w tym położeniu bardzo żałośnie. Zrobiło mi się
go żal, ale wnet rozgrzeszyłem się zupełnie uświadomiwszy sobie, że jest to
przecież jeden ze zbrodniarzy i wróg. Rogowsky wsiadł powoli do samocho­
du. Przez całą drogę milczał przygnębiony.
Od tamtego czasu co raz to scena ta wraca mi na pamięć wraz z refleksją,
czy aby to nie na pełnej, i raczej bezwzględnej dyscyplinie społecznej po­
legają niemieckie sukcesy w ich życiu publicznym.
Po kilku dniach Rogowsky został wezwany do Krakowa18. Tym razem Ro­
gowsky dał mi polecenie, abym go zawiózł na godzinę jedenastą. Wysadzi­
łem go przy szpitalu wojskowym przy ulicy (obecnie) Wrocławskiej znacznie
przed wyznaczonym czasem. Po dłuższej chwili zauważyłem, że wyjeżdża in­
nym samochodem. Moja dusza fikała z początku z radości koziołki, że błahy
w mojej ocenie sabotaż narobił tyle ambarasu, ale podczas wielogodzinnego
oczekiwania zaczęły mnie nachodzić pełne niepokoju myśli, co będzie, jeśli
Niemcy dojdą w czasie przesłuchania szefa do wniosku, iż popełniłem sabotaż,
a ja, sabotażysta, siedzę właśnie w samochodzie na przyszpitalnym parkingu.
Biorąc pod uwagę taką właśnie ewentualność, wysiadłem z samochodu i usia­
dłem opodal na ławce, starając się przez to stworzyć sobie pewne możliwości
ucieczki, której kierunek w międzyczasie obrałem. Ale tam, prawdopodobnie
w kancelarii gubernatora Franka, zajmowano się wyłącznie niesubordynacją
i kłamliwą postawą urzędnika, bo wreszcie znany mi już samochód zajechał
18 W Krakowie mieściła się siedziba najwyższych władz Generalnego Gubernatorstwa.
32
z powrotem i zniknął gdzieś na zapleczu szpitala. Moją zaś skromną osobą nikt
się nie zainteresował. Po jakimś czasie wyszedł frontowymi drzwiami Oberre­
girungsrat sam. Pokazałem mu się i wskazałem gdzie stoi samochód. Wyruszy­
liśmy w drogę powrotną. Rogowsky był wyraźnie załamany.
Wracaliśmy już wieczorem przy gęstej mgle i śliskiej nawierzchni drogi.
Gdzieś w okolicy Wojcieszyc, jadąc ze znaczną szybkością miałem poważ­
ne trudności z wyrobieniem bardzo długiego i ostrego zakrętu na mokrym
asfalcie. Jadąc już po poboczu drogi zdołałem jednak wyprowadzić samo­
chód na prostą, a przedtem spostrzegłem kątem oka, że po lewej stronie
drogi widać oświetlony naftową latarnią gospodarczą przewrócony do góry
kołami samochód ciężarowy. Zatrzymałem się więc i wyszedłem z samo­
chodu pomimo słabego protestu szefa, zaniepokojonego zatrzymaniem się
samochodu bez wyraźnej potrzeby w nocy (w obcym kraju).
– Tu była katastrofa, trzeba udzielić pomocy – wyjaśniłem i nie czekając
na pozwolenie poszedłem ku miejscu, gdzie obok leżącej ciężarówki stało
kilkoro ludzi.
Okazało się, że ciężej poszkodowane osoby zostały zabrane już wcze­
śniej, a mnie wypadło zawieźć po drodze do Jędrzejowa lżej rannych męż­
czyzn. Kazałem im usiąść na tylnym siedzeniu.
– Co się dzieje? Kto to jest? – dopytywał Rogowsky.
– Dwie ranne w wypadku osoby, które trzeba zabrać po drodze do szpi­
tala – odpowiedziałem.
– Tak, ale one zakrwawią siedzenie – wydawał się być głęboko wzburzony.
– Ja je wyczyszczę na własny koszt – odparłem i ruszyłem w dalszą drogę.
Rogowsky powiercił się trochę na swoim siedzeniu, ale już więcej nie
oponował; chyba nie stało mu już sił na to po przeżyciach dnia.
Wszyscy urzędnicy urzędu skarbowego zauważyli, że Oberregirung­
srat jest bardzo przygnębiony po krakowskiej wizycie. A ja miałem powód
uznać, że sabotaż się bardzo udał. Niemiec chyba też, bo sprawa miała
dalszy ciąg.
Jedną z osób, które ze mną najczęściej jeździły samochodem była mło­
da Niemka, panna Herfurt. Pochodziła ze Śląska, z terenów zarządzanych
przed wojną przez Niemców, z Rudy Śląskiej. Należała, jak wszyscy młodzi
Niemcy z obowiązku, do BDM19, ale niektórym wtajemniczonym osobom,
19 BDM– Bund Deutscher Moedel – Związek Niemieckich Dziewcząt –powszechna
w Niemczech hitlerowska organizacja młodzieży żeńskiej, odpowiednik męskiej organizacji
młodzieżowej o nazwie Hitlerjugend (HJ).
33
na przykład pracownikowi działu gospodarczego, panu Stefanowi Judyc­
kiemu, było wiadome (mnie powiedział to po wojnie), że pracowała ona dla
wywiadu AK. Czuła się Polką. W dziale gospodarczym pracowało też, poza
panem Jydyckim, kilkoro Polaków, a między innymi była studentka poloni­
styki panna Regina Maślińska, osoba pięknej urody, wysokiej kultury oso­
bistej i nadzwyczaj miłego sposobu bycia. Zaskarbiła sobie ona względy
panny Herfurt, zagubionej tu niejako wśród starszych wiekiem Niemców,
urzędników. Taka wersja krążyła po biurze, a w rzeczywistości panna Ma­
ślińska pełniła funkcję konspiracyjnego punktu kontaktowego pracującej
na rzecz polskiego podziemia panny Herfurt. Do niej właśnie zwróciła się
pewnego dnia Herfurt, gdy wyszła z gabinetu szefa z wypiekami na twarzy
i coś jej dyskretnie szepnęła na ucho. Po pewnym czasie panna Maślińska
dała mi znak spojrzeniem, abym wyszedł na korytarz.
– Herfurt napisała na pana pod dyktando Rogowsky’ego donos do Gesta­
po za sabotaż – szepnęła przechodząc obok mnie na korytarzu.
Czasu na myślenie miałem dość, gdyż pisany donos miał do przebycia
nierychliwy tryb doręczenia pocztą. Ale już po chwili plan miałem goto­
wy. Wszedłem do gabinetu mojego bezpośredniego przełożonego Went­
z’a i okazując mu kartę uprawniającą do nabycia, w ramach zaopatrzenia
kartkowego, materiału na ubranie z wełny drzewnej, ważną do końca kwar­
tału, który miał upłynąć za kilka dni i poprosiłem o jednodniowy urlop
i o przepustkę do Radomia, dzięki której bezpieczny od łapanek w pocią­
gach będę mógł wykupić mój przydział; wiadomo było bowiem powszech­
nie, że Radom był lepiej zaopatrzony jako siedziba jednego z dystryktów
Generalnego Gubernatorstwa20.
– Tak, dobrze – powiedział Niemiec po wysłuchaniu mojej prośby –
wiem, że obecnie nie ma w Kielcach materiałów. I wypisał mi przepustkę.
Tak więc i mnie przydarzyła się wpadka, co pomimo psychicznego przy­
gotowania na najgorsze, przyjąłem z bardzo przykrym zaskoczeniem. Bo
w głębi duszy tkwiło we mnie irracjonalne przekonanie, że te wszystkie
nieszczęścia dotykające innych ze strony Niemców, mnie nie powinny do­
tyczyć. Na otrząśnięcie się ze złudnego przeświadczenia nie potrzebowa­
łem zbyt wiele czasu; nagle przykra rzeczywistość wydała mi się czymś
naturalnym i równie naturalną potrzeba ucieczki.
20 Dystryktów – jednostek administracyjnych GG było cztery: krakowski, radomski, lubel­
ski, a po wybuchu wojny niemiecko – sowieckiej w czerwcu 1941 lwowski („galicyjski”).
34
Reszta dnia pracy potoczyła się normalnym trybem, sennie jak zwykle,
a dla mnie na układaniu planu działania i na... rozmyślaniu dlaczego ta
Niemka mnie ostrzegła.
– Pewnie się we mnie zakochała – pomyślałem nie bez dumy, nie znaj­
dując w swojej młodzieńczej próżności jakiegokolwiek innego sensownego
wytłumaczenia jej postępku.
Po południu wyciąłem w grubym podręczniku od fizyki miejsce na pi­
stolet („FN” kaliber 7,65 mm), otrzymany wcześniej od stryja Jerzego wraz
z błogosławieństwem. Zapakowany w książce pistolet zaadresowałem na
zmyślone nazwisko Jana Wróbla w Strzegomiu, wsi położonej koło Osieka,
gdyż tam właśnie, do Osieka, miałem zamiar się udać.
4. Ucieczka.
Mój przełożony w konspiracji pochwalił sabotaż, lecz nie był zadowolo­
ny z jego końcowego dla mnie wyniku. Podchorąży bowiem, wyszkolony
w tak trudnych warunkach, był ceniony w organizacji na wagę złota. W do­
datku dopiero co rozpocząłem pracę w nowozaprzysiężonej piątce konspi­
racyjnej, jako jej dowódca. Faktu nie dało się jednak zmienić. Otrzymałem
propozycję umieszczenia mnie w jakiejś placówce w terenie i tam uczestni­
czenie w pracy szkoleniowej. Ja wybrałem jednak ucieczkę do mojej rodzi­
ny w Osieku sandomierskim, gdyż w tamtej stronie działała słynna już na
całą Polskę grupa partyzancka „Jędrusie”. Dostanie się do „lasu” uznałem
za właściwy ciąg dalszy mojej służby.
Tego samego więc popołudnia po otrzymaniu wiadomości o wpadce
udałem się na chwilę do mojego przyjaciela Arkadiusza Świercza, aby się
z nim pożegnać. Był moim rówieśnikiem, uczniem Liceum im. Jana Śnia­
deckiego. Nie wiedziałem czy jest zaangażowany w konspiracji. Miesz­
kaliśmy na tej samej ulicy, a przed wojną łączył nas sport podwórkowy.
Spośród licznej rzeszy kolegów z nim właśnie doszło do zbliżenia; po pro­
stu go polubiłem i uznałem, że jest godny zaufania. Zawsze stawaliśmy za
sobą gdy dochodziło do chłopięcych zwad. Kiedy teraz wypadało mi znik­
nąć z miasta na nie wiadomo jak długi czas, nie wyobrażałem sobie abym
nie miał go o tym powiadomić. Powiedziałem mu, że uciekam do rodziny
w partyzanckie strony. Arkadkowi zapłonęły oczy.
35
– A toś mi z nieba spadł! – zawołał – Zrób mi tam „metę” w lesie. Jeśli
mnie nie zdążą zgarnąć to dobiję do ciebie.
Okazało się, że poczuł on swąd wokół siebie. Jeden z członków jego
piątki, Stefanowski, został ostatnio aresztowany. Umówiliśmy się, że moja
siostra Zosia, która mieszkała w tym czasie w Osieku wraz ze swoją có­
reczką Bożenką u teścia, zamieści w swoim liście do mamy w Kielcach
zdanie: „Piotruś zgolił wąsy i śmiesznie teraz wygląda”. Będzie to oznacza­
ło, że Arkadek ma przyjechać do Osieka. W naszą umowę wtajemniczyłem
tylko mamę, która podjęła się powtórzyć to zdanie – hasło przyjacielowi.
Inni poza Arkadkiem zauważyli tylko, że zniknąłem – pewnie, jak przy­
puszczali, zostałem aresztowany.
Następnego dnia, jednego z ostatnich dni marca 1943 roku, wyruszyłem
w drogę. Przedtem nastąpiło drugie już pożegnanie, tym razem przeżywane
przez domowników głębiej niż poprzednio. Rozbuchany w tym czasie do
niesłychanych rozmiarów terror i hekatomby ofiar wrogiego zacietrzewienia
Niemców wobec Polaków wryły w świadomość narodu poczucie bezbrzeż­
nej grozy. Ja teraz nie szedłem się ukrywać a walczyć z bronią w ręku w wa­
runkach powstańczych; a wiadomo jak krwawo kończyły się dotychczasowe
powstania. Byłem ścigany. Młodsza siostra, Jadzia, znajdowała się w Niem­
czech, schwytana przedtem w ulicznej łapance i wywieziona na przymusowe
roboty. Teraz mama tłumiła łkanie a ojciec wydał się jakoś cały rozedrgany.
Oboje starali się głowy trzymać wysoko i panować nad swoimi uczuciami.
Kiedy byłem jeszcze na schodach, ojciec dorzucił mi jeszcze radę:
– Jak znajdziesz się w tarapatach to trzymaj się kobiet!
Skinąłem głową na znak, że będę pamiętał. Pożegnano mnie ze ściśniętym
sercem, ale myślę, że i z uczuciem tajonej w głębi duszy dumy; pewnie podob­
nie jak żegnano moich poprzedników z wcześniejszych zrywów historycznych.
Po moim wyjściu mama nadała na poczcie książkę nafaszerowaną bronią.
W kilka dni po porzuceniu przeze mnie pracy wezwano mamę do biura,
gdzie wśród udanych łez wyrzucała Niemcom, że nie honorują własnych
zarządzeń, bo najpewniej zostałem schwytany w łapance pomimo posiada­
nia przepustki z mojego biura. Wenz zadał sobie wiele trudu aby wyjaśnić
zagadkę mojego losu, lecz oczywiście bezskutecznie. W biurze natomiast
doszło wśród polskich pracowników do małego poruszenia. Krążyła wśród
nich pogłoska, jakoby doszło w trakcie mojej podróży do zagarnięcia mnie
przez „bandytów” w okolicy Skarżyska. Jej autorstwo przypisuję wtajem­
36
niczonej w sprawę pannie Maślińskiej. Ta wersja przyjęła się początko­
wo także i wśród miejscowych Niemców, w pojęciu których partyzanci
– o których istnieniu już się mówiło i pisało – byli, zgodnie z niemiecką
propagandą, tajemnym wojskiem czyniącym wszelkie bezeceństwa, a lasy
stanowiące ich ostoję, należały do niebezpiecznych obszarów, w tym i dro­
gi przez nie przechodzące. Na takim podłożu plotka przyjęła się bez trudno­
ści, dzięki czemu, jak przypuszczam, mój dom nie był niepokojony. Plotka
plotką, a Niemcy z mojego biura swoją drogą przeprowadzili analizę wyda­
rzeń, o czym zaświadczyło wystąpienie Oberregirungsrata Rogowsky’ego
na zwołanym specjalnie w miesiąc potem zebraniu ogólnym pracowników
biura. Powiedział wówczas dosłownie: „Ja wiem z całą pewnością, że nasz
były kierowca Gruszczyński (Niemcy wymawiali moje nazwisko: Grusze­
szynki) został bandytą”. Temat rozwinął w tym sensie, że ja zostanę ponad
wszelką wątpliwość schwytany i wysłany „nach Auschwitz” oraz wszyscy
inni, komu by podobny pomysł sabotażu przyszedł do głowy. Jak mi to po
wojnie powiedziano, polscy pracownicy z urzędu skarbowego powtarzali
tę wiadomość w słowach pozornego potępienia, ale z nie zawsze tajoną
dumą, że z ich grona wywodzi się partyzant; słowo to było wówczas zupeł­
ną nowością, a stanowiło wyraz nadziei na czynne oswobodzenie i powód
do powszechnej dumy z powstania wreszcie partyzantki. Być partyzantem
oznaczało nobilitację narodową.
Do Skarżyska – Kamiennej dojechałem koleją legalnie, stąd do Sando­
mierza na własne ryzyko – szczęśliwie – a wreszcie 31–kilometrową dro­
gę do Osieka przebyłem pieszo. Zamieszkałem u rodziny Kwietniewskich,
przy ulicy Kościelnej. Dzięki pomocy kuzyna Piotra Kwietniewskiego21
zostałem zaraz zameldowany w miejscowej placówce AK i włączony do
prowadzonego właśnie szkolenia. O ukończonej już wcześniej w Kielcach
podchorążówce oficjalnie nie meldowałem gdyż nie miałem stosownego
zaświadczenia; naglące okoliczności wyjazdu nie pozwoliły go bowiem
wyciągnąć. A nie miałem odwagi oczekiwać, aby mi w tak ważnej sprawie
wierzono na słowo.
Na placówce zgłosiłem zaraz, że wysłałem pistolet zapakowany w książ­
kę pocztą na nazwisko Jana Wróbla w Strzegomiu. Listonosz, który również
należał do AK, otrzymał polecenie przekazania książki na ręce komendanta
21 Piotr Kwietniewski – „Bicz”, plutonowy zawodowy, pełnił na placówce w Osieku funk­
cję szefa dywersji.
37
placówki22. Kiedy po upływie tygodnia komendant przesyłki nie otrzymał,
zarządził dochodzenie wobec listonosza.
– Ady zabocełem – usprawiedliwiał się – zaniózem jo do Wróbla.
Natychmiast udaliśmy się w trójkę – listonosz, Piotr i ja –do Strzegomia,
gdzie, jak się okazało, mieszkał rzeczywiście Jan Wróbel. Wiele korowodów
musiało się odbyć zanim nieufny chłop, podejrzewając śmiertelną prowokację,
pozwolił swojemu dwunastoletniemu synowi, adresatowi przesyłki, przynieść
z lasu książkę z pistoletem. Po wyjaśnieniu trapiącej przez kilka dni rodzinę
Wróblów zagadki (za posiadanie broni groziła wówczas ze strony Niemców
kara śmierci na miejscu) nastąpiła ulga, a do ich domu wróciła normalna at­
mosfera, wolna od poczucia zagrożenia jakąś niezrozumiałą prowokacją.
W Osieku wiele mówiło się o „Jędrusiach”23, sławnych tu już szeroko
ze śmiałych wystąpień przeciwko Niemcom, co nasunęło mi myśl aby do­
stać się do tej grupy partyzantów. Pragnienie to narastało we mnie, wszak
z tym zamiarem przybyłem w te strony. A w miarę docierania do mnie opi­
nii miejscowej ludności, wyrażającej się w powszechnym odnoszeniem
się do „Jędrusiów”, jako do obrońców i opiekunów, w zamiarze swoim
utwierdzałem się coraz bardziej stanowczo. Porywał otaczający ich osoby
nimb bohaterów. Nade wszystko zaś pragnąłem rozpocząć walkę z bronią
w ręku. A i po trosze męczyło mnie też spędzanie nocy w ziemiance wy­
kopanej wraz z Piotrem na polu w Dębniaku. Chroniliśmy się w niej przed
spodziewanymi łapankami urządzanymi przez Niemców dla pozyskania
w ten barbarzyński sposób, na wzór kolonialnego, robotników zastępują­
cych wojujących na frontach robotników i rolników niemieckich.
Zamaskowanie ziemianki musiało wypaść udanie, skoro przechodzący jedne­
go razu chłopiec w drodze do Łęgu zatrzymał się słysząc nasze głosy, lecz docho­
dzące skądsiś, nie wiadomo skąd. Nastawiał uszy, przekręcał głowę, nie mogąc
dociec ich źródła. A że były to te czasy, gdy na wsiach wierzono jeszcze gdzie­
niegdzie we wszelkiego rodzaju czary, gusła oraz w ingerencję w życie ludzkie
rozmaitej maści diabłów i złych duchów, no a że przy tym Dębniak osnuty był
22 Komendantem placówki był Romuald Ostrowski, kierownik mleczarni, wysiedlony wraz
z rodziną z Ciechanowa.
23 „Jędrusie” stanowili grupę utworzoną w 1941 r. przez prawnika Władysława Jasińskie­
go – „Jędruś”, w ramach kontynuacji tajnej organizacji „Odwet”, również Jasińskiego,
utworzonej w Tarnobrzegu. „Odwet” zajmował się wydawaniem gazetki oraz roztaczaniem
opieki nad osobami poszkodowanymi przez wojnę. (Historię grupy „Jędrusiów” przedsta­
wił w książce „Odwet – Jędrusie” Włodzimierz Gruszczyński – Staszowskie Wydawnictwo
Kulturalne, Staszów 1995).
38
pod tym względem złą sławą, toteż chłopak nie wytrzymał napięcia nerwowego
i pognał co sił w nogach ku domowi oglądając się tylko od czasu do czasu, czy
aby „zły” za nim nie goni. Obserwowała ten widok moja siostra, Zosia, idąca nas
budzić na śniadanie, śpiących jeszcze po jakichś nocnych ćwiczeniach.
Zamiar wstąpienia do „Jędrusiów” dojrzał wreszcie do spełnienia. Drogę
do ich siedliska opisał mi kuzyn Piotr Kwietniewski. Udając się na melinę
w Lesisku minąłem właśnie wieś Ossalę, po czym wystarczyło pzejść wą­
ski pas lasu, za którym niedaleko już było do odosobnionych zabudowań
Lesiska. Wtedy od tamtej właśnie strony ukazali się dwaj rowerzyści. Gdy
jeden z nich minął mnie a drugi jeszcze nie dojechał, obaj zeszli z rowerów.
– Pan dokąd idzie? – zapytał jeden z nich.
– Zdaje się, że właśnie do panów – odpowiedziałem domyślnie – Jestem
spalony w Kielcach i chcę się dostać do oddziału. Pragnę się powołać na
referencje „Pawełka”.
– Skoro pan przychodzi od „Pawełka”, to niech pan do niego wraca –
usłyszałem odpowiedź,
– Ależ...
– A czy ta dziurka pana przekona? – przerwał moją próbę wyjaśnień
twardym i zniecierpliwionym głosem mój rozmówca, wystawiając mi pi­
stolet przed nos.
Widok wylotu lufy pistoletu posiada dziwnie nieodpartą siłę przekony­
wania, a uświadomienie sobie tej mocy przeniknęło mnie dreszczem, jakie­
go nie doznałem nigdy przedtem. W późniejszym okresie bliższej znajo­
mości z Józefem Wiąckiem, ówczesnym dowódcą „Jędrusiów” – bo z nim
wówczas miałem wątpliwą przyjemność – nasuwa mi się na myśl uwaga,
że przytoczone wyżej jego słowa były jedynym żartobliwym ujęciem kwe­
stii, jakiej byłem świadkiem a na jakie zdobył się ten zamknięty w sobie
człowiek, mający zwyczaj wyrażania myśli w sposób bardzo zasadniczy.
Cóż było robić; droga rowerzystów i moja okazała się wspólną, dla mnie
powrotną. Oni oglądali się co jakiś czas za siebie, aż zniknęli za pierwszym
zakrętem. Po latach dowiedziałem się, że „Pawełek” z Ossali popadł z „Ję­
drusiami” w zatarg na tle naprawy rowerów i doszło do zerwania zaufania
i kontaktów. Mój pech polegał na tym, że wybrałem się nie w porę.
Od nowa stanął więc przede mną problem co z sobą począć. Wreszcie
z pomocą przyszły zachodzące na gruncie konspiracji wydarzenia. Mia­
nowicie Armia Krajowa zamierzała utworzyć na tym terenie swój oddział
39
partyzancki. O ile dotychczas trwał w tej organizacji okres przygotowywa­
nia się – w zakresie organizacyjnym, szkoleniowym, w zakresie dozbraja­
nia itp. – do oczekiwanej chwili obejmowania władzy polskiej w terenie
po spodziewanym wycofaniu się frontu wschodniego – to obecnie, wiosną
1943 roku, po klęsce Niemców pod Stalingradem i po sromotnej porażce
na „Łuku kurskim” oraz po załamaniu się działań wojskowych Niemców
w północnej Afryce uznano, że nadeszła pora formowania oddziałów zbroj­
nych i ich szkolenia. Oddziały partyzanckie miałyby, zgodnie z założeniami,
w stosownej chwili oczyścić teren z policji i mniejszych jednostek wojska
niemieckiego, a cofającym się wojskom niemieckim umożliwić ruch w kie­
runku zachodnim tylko po głównych szlakach – dla zapobieżenia zniszcze­
niom ludności. Zadaniem naszych oddziałów miałoby być następnie usta­
nawianie porządku administracyjnego według przygotowanego planu. Ze
względu na niezbędną sprawność organizacyjną plan przewidywał nawet
konkretne osoby spośród szanowanych obywateli na poszczególne stanowi­
ska publiczne. W związku z tymi planami, obejmującymi cały kraj, Inspek­
torat Sandomierz zabiegał od jakiegoś czasu o pozyskanie „Jędrusiów” –
grupy niezależnej, niepodporządkowanej żadnej sile politycznej – jako bazy,
na której zostałaby rozwinięta budowa oddziału partyzanckiego. Oni jednak
uparcie odmawiali, pragnąc utrzymać swoją niezależność. Inspektorat został
wobec tego zmuszony wreszcie zorganizować od podstaw własny oddział
partyzancki. Właśnie nadeszła do osieckiej placówki wiadomość na ten te­
mat. Dzięki temu moja kłopotliwa sprawa znalazła niespodziewanie ponie­
kąd znakomite rozwiązanie. Należało tylko czekać na odpowiedni sygnał.
Nadeszła więc właściwa chwila, aby spełnić dane przyjacielowi przy­
rzeczenie. Teraz siostra Zosia wysłała do mamy do Kielc list ze wzmian­
ką o zgoleniu wąsów przez Piotra, a mnie pozostało tylko modlić się
o szczęśliwe dotarcie Arkadka do Osieka. Doszło do tego w dość niespo­
dziewanych okolicznościach. Mianowicie jednej nocy spaliśmy z Piotrem
i z dwoma jeszcze kolegami na strychu domu na Stawkach koło Osieka
u Stefana Brożyny. Na strych domu dostawaliśmy się wprost z podwórza
od szczytowej strony budynku po drabinie, którą wciągaliśmy następnie
do środka. Wejście od zewnętrznej strony budynku stwarzało w pewnym
stopniu, w razie „nalotu”, ułatwienie ucieczki. To noclegowisko było dość
często odwiedzane przez takich jak my ludzi, którzy obawiając się areszto­
wania lub łapanki, nocowali po co raz to innych melinach. Ze względu na
40
konieczną gotowość do natychmiastowej ucieczki sypiano zwykle w ubra­
niach. Ktoś kiedyś musiał zaprószyć, jak mawialiśmy, pchły, co sprawiło,
że w sianie – posłaniu rozmnożyły się one do nieprawdopodobnej ilości.
Wystarczyło wstąpić na siano a mini – wampiry wkraczały po nogach od
dołu w tak dużej masie, że czuło się wyraźnie ten ich pochód w górę. A że
nie było sposobu na ich wytępienie toteż, przeklinając wszystkie pchły
świata oraz własną niemoc, waliliśmy się na siano godząc się nolens volens
na nieuchronną daninę krwi oraz na znoszenie swędzenia zakłócającego
sen. Z tego powodu sen nie rychło zwykle nadchodził, a w takich chwilach
opowiadaliśmy dla odwrócenia uwagi od pchlej udręki kawały. Zasypiali­
śmy zwykle dość późno.
Tej nocy nie zasnęliśmy jeszcze na dobre, tłumione śmiechy rozlegały
się jeszcze pod słomianą strzechą, gdy nagle dało się słyszeć pianie koguta.
– Albo kogut zwariował, albo coś jest niewyraźnie – zauważył z niepo­
kojem któryś z noclegowiczów.
Wszyscy nadstawialiśmy czujnie uszu, zerwawszy się na równe nogi.
Wtedy uświadomiłem sobie, że Arkadek lubiał się popisywać naślado­
waniem piania koguta. W tej sztuce, ilustrowanej przez niego zabawnym
wyciąganiem szyi, mój przyjaciel osiągnął dość wysoki kunszt. Popisy
kończył zwykle swojego rodzaju zawijasem naśladującym ochrypniętego
koguta. Tym razem, wychwyciwszy ten właśnie dźwięk, nabrałem pewno­
ści, że to jest właśnie oryginalne entrée Arkadka w nowy etap jego życia.
Podczas gdy koledzy szykowali się już do zeskakiwania, ja wychyliłem
głowę z drzwiczek i zawołałem go po imieniu. W odzewie usłyszałem trzy
krótkie piania młodego kogutka, przez które przebijał radosny ton. Nie ma­
jąc już wątpliwości spuściłem drabinę. Arkadka przyprowadził 12–letni ku­
zyn Piotra, Miecio Suliborski. W zupełnej ciemności dokonałem ceremonii
prezentacji przyjaciela reszcie towarzystwa.
Po kilku dnach zostaliśmy obaj skierowani przez placówkę do wsi Buko­
wa. Z pewną ulgą opuszczałem w końcu kwietnia 1943 roku gościnny dom
Kwietniewskich w Osieku, dziękując za łaskawy chleb. Mieliśmy teraz za­
rabiać ma własny, w oczekiwaniu na skierowanie do oddziału. Ta myśl do­
dawała lekkości naszym krokom, nieobciążonym bynajmniej zbytnio baga­
żem, który stanowiła zaledwie jedna zmiana bielizny i jedna para skarpetek.
Omnia mea mecum porto24 – to odwieczne, odnoszące się do włóczęgów
24 Łac.– Wszystko co posiadam noszę ze sobą.
41
powiedzenie pasowało jak ulał do naszego położenia. Z tego powodu jakieś
niewesołe myśli musiały chodzić po głowie Arkadka, bo szedł z rękami za­
łożonymi do tyłu pogwizdując z pozorowaną beztroską wesołą lwowską me­
lodię i wodził leniwie oczami po bezchmurnym prawie niebie, ale jego twarz
wyrażała niezręcznie skrywane zatroskanie i niepokój; wybieraliśmy się na
wojnę, a przed nami rysowała się perspektywa włóczęgi, w oczekiwaniu do­
piero na niewiadome w czasie hasło wyruszenia na wojenkę.
Po przejściu kilometra wśród rozsłonecznionych pól zagłębiliśmy się na­
gle w mrok starego lasu. Leśna droga, równie piaszczysta jak dotychczasowa
polna, wiła się zakrętami omijającymi bagienne ostępy. Dzień był pogodny
i dość ciepły. Nieco sfatygowani marszem usiedliśmy na poboczu drogi aby
odpocząć, z niefrasobliwością włóczęgów za nic sobie mających upływający
czas. Zapadłem w drzemkę. W pewnej chwili obudził mnie delikatny dotyk
Arkadka. Idąc za jego wzrokiem zobaczyłem w głębi bocznej leśnej ścieżki
przechodzącą w jej poprzek małą watahę dzików, wtedy obaj widzieliśmy po
raz pierwszy dziki w ich naturalnym środowisku.
– Chodźmy lepiej, bo mi jeszcze majtki porozrywają – zażartował po
swojemu Arkadek.
Ale mnie, rozleniwionemu snem, nie skoro było się zbierać.
– Najlepiej je zignorować – odpowiedziałem bez przekonania i przekrę­
ciwszy się na drugi bok znów zasnąłem.
Obudził mnie chłód. Pół nieba zasnute było teraz chmurami. Trzeba było ru­
szać w dalszą drogę, bo i dzień chylił się już ku końcowi. Szliśmy z początku
powoli, ociężale, ale w miarę nadciągania coraz ciemniejszych chmur przyśpie­
szaliśmy mimowoli kroku. Pełną sprawność piechurów przywróciły nam pierw­
sze, z rzadka jeszcze padające grube krople deszczu. Wyszliśmy z lasu. Tu wiatr,
nie napotykający na przeszkody tarmosił bezlitośnie, z głośnym szumem, krót­
kimi porywami czupryny polnych grusz. Arkadek, idący swoim zamaszystym
krokiem, nieco mnie wyprzedził. Wtedy zwróciłem uwagę na jego nurzające się
w głębokim pyle polnej drogi buty. Były w nienajlepszym stanie; – może zaro­
bimy na nowe – pomyślałem. Bo właśnie zbliżaliśmy się do miejsca, gdzie mie­
liśmy pracować. Gdy deszcz rozpadał się nie na żarty, zaczęliśmy biec. Zgodnie
ze wskazówkami Piotra, po wejściu na główną drogę wsi Bukowa skręciliśmy
w lewo i wpadliśmy na trzecie z kolei podwórze. Tu zobaczyliśmy gospodynię
z zapaską trzymaną nad głową dla ochrony przed deszczem, wchodzącą właśnie
do domu. Zatrzymała się na nasz widok w progu, patrząc ciekawie przez ramię.
42
– Dzień dobry, gosposiu – rzuciłem słowa powitania.
– Niech bedzie pochwalony Jezus Chrystus! – odpowiedziała odwraca­
jąc się ku nam.
– Na wieki wieków! – oddaliśmy pozdrowienie, nieco stropieni popeł­
nioną oczywistą na wsi gafą.
– To niby do roboty – zauważyła – ano weńdźta do rsiodka! – Wchodząc
do izby, powitaliśmy teraz mieszkańców pochwaleniem Pana Boga.
– Pany do młócki – rzuciła gospodyni w stronę domowników w tonie
wyjaśnienia i mimowoli dla nas jednocześnie.
Już wiedzieliśmy teraz czym będziemy się zajmowali.
– Spocnijta – dodała gospodyni wskazując nam ławę przy stole, usta­
wionym pod ścianą między oknami, na którym stał krucyfiks otoczony
z dwóch stron bukiecikami kaczeńców.
Siedemnastoletnia córka gospodyni, Marty Strojnowskiej, Hela, ładna
i hoża panienka, zaczęła wraz z matką zastawiać do kolacji. Przed każdym
postawiły blaszaną miskę z barszczem a na środku stołu donicę z dymią­
cymi ziemniakami. Pierwsza, przeżegnawszy się przedtem, sięgnęła po nie
blaszaną łyżką gospodyni, po niej my obaj przed wyraźnie ustępującymi
nam pierwszeństwa, jako gościom, Helą i Józkiem. Posiłek spożywaliśmy
w milczeniu; zapanowało ogólne skrępowanie sobą nawzajem. Pierwsze
spotkanie dwóch różnych środowisk nie wypadło towarzysko imponująco.
Kolacja trwała krótko. Pięć osób szybko zmiotło jadło przygotowane dla
trzech. Gospodyni przeżegnała się wstając, a za nią i my, przyjmując ten
zwyczaj do stałego zachowania.
– Zaprowodź łónych do stodoły – rozporządziła gospodyni zwracając się
do Józka.
Wychodząc pięknie się pokłoniliśmy gospodyni i Helci, życząc dobrej
nocy, co one przyjęły z wyraźnym zdziwieniem jako miastowy obyczaj.
– Śpijta z Bogiem! Ino nie kurzyć mi tam aby, bo przezene.
Do stodoły przebiegliśmy za Józkiem wśród wiatru zacinającego desz­
czem. Tu panował głęboki mrok, bo pora nastała już przedwieczorna, a nie­
bo było zaciągnięte niskimi grubymi chmurami.Weszliśmy za Józkiem do
zapola niemal po omacku i za jego przykładem położyliśmy się na cienkiej
warstwie siana. Nad sobą dawała się wyczuwać duża przestrzeń, sięgająca
pod kalenicę wysokiej stodoły. Józek Strojnowski wetknął nam w ręce der­
ki, mające służyć za całą pościel.
43
W rozmowie zapoznawczej dowiedzieliśmy się, że Józek jest naszym
rówieśnikiem, a z rodziną gospodyni łączy go pokrewieństwo, jest bra­
tankiem nieżyjącego już męża. Tutaj wysługuje się, znajdując lepsze wa­
runki materialne niż w rodzinnym domu. Wyraził zadowolenie z naszego
przybycia, bo nie będzie już – jak się wyraził – kisił się sam z babami.
My też znajdowaliśmy powód do zadowolenia, znalazłszy warunki na
oczekiwanie wstąpienia do partyzantki, zaprawionego jednak szczyptą
niepokoju, zwłaszcza wobec wyraźnie dostrzeganego absolutystycznego
matriarchatu Strojnowskiej. Zamieniliśmy jeszcze kilka zdań, z których
ciekawski Józek niczego się nie dowiedział, pomimo stawiania chytrych
pytań. Wreszcie coś z naszych wymijających odpowiedzi zmiarkował, bo
nagle zamilkł.
– Włodek, jak to należy rozumieć, że gospodyni nas przezenie? – zapytał Arkadek.
– Że nam wypowie wikt i opierunek i każe sobie iść precz, jeśli będzie­
my palić papierosy w stodole.
– A to markietanka! Niech ją drzwi ścisną! – to najmocniejsze przekleń­
stwo w ustach przyjaciela świadczyło o dużym jego wzburzeniu.
– A co to je ta jakosi markietanka? – zapytał z kolei zaciekawiony epite­
tem pod adresem jego stryjny Józek
Kiedy Arkadek starał się przeorywać ugór historycznej wiedzy Józka,
ja, zmożony aromatem siana, już prawie zasypiałem. Przedtem podjąłem
tylko jeszcze mocne postanowienie, że nigdy więcej nie dam się zapędzić
do stodoły na nocleg bez umycia się.
Na dworze hulał wiatr, zawodząc rozmaitymi tonami w szparach mię­
dzy deskami stodoły, niby w organach. Cały szkielet drewnianej budowli,
trzeszcząc pod naporem porywów szalejącej wichury, wtórował tym po­
gwizdywaniom i poszumom. Wszystko to razem – ta stodolna atmosfera
wywołana kojącą duszę ochroną przed nocną pluchą, usposabiała do snu.
Nie wiadomo kiedy nastał pogodny ranek.
Nasz cicerone po wiejskim obejściu obudził nas stanowczo za wcześnie.
Zastrzeżeń nie wypadało nam jednak wyrażać, nawet wobec oczywiste­
go znaku na niebie w postaci ledwie wschodzącego słońca. Pamiętni zaś
wczorajszej nauki, kto i jak na tym kilkuhektarowym gospodarstwie rządzi,
a raczej dowodzi, wstaliśmy bez ociągania. Przed domem krzątała się już
„markietanka” Strojnowska.
– Weźta se wiadro – wskazała je od niechcenia ręką – i przynieśta se wody
44
– teraz ręka wskazała kierunek studni z żurawiem i gospodyni zamaszystym
ruchem zawróciła ku domowi nie czekając na ceremoniał powitania.
Wiadro było blaszane, a do naciągania wody przy pomocy żurawia słu­
żył kubeł z drewnianych klepek. Daremnie rozglądaliśmy się za mydłem;
a że byliśmy biedni jak święci tureccy, musieliśmy się pogodzić z myślą, że
tak właśnie będą wyglądały nasze toalety po wszystkie dni niewiadomego
tutaj w czasie pobytu. W nowych warunkach materialne i duchowe warto­
ści zaczęły się układać w logiczną hierarchię ważności. Najważniejsze zaś
było, aby było co jeść i gdzie schronić głowę. Na drugim miejscu plasowała
się sprawa bezpieczeństwa, upszczona jeszcze licznymi znakami zapytania.
Reszta naszych spraw życiowych ledwo rysowała się w sposób nieuporząd­
kowany za mglistą zasłoną przypuszczeń.
Po porannej toalecie przy studni, na oczach całej wsi, na naturalnym ko­
biercu rdestu ptasiego, stanęliśmy niby nieśmiałe uczniaki pod rosnącą na
środku podwórza witarnią, czekając na ogłoszenie programu dnia. Jego punkt
pierwszy oznajmił nam Józek bezgłośnie, wyszedłszy z domu i przybrawszy
wyczekującą pozę. Wchodząc do domu nie zapomnieliśmy pochwalić Pana
Boga. Jeszcze przed wejściem zdjęliśmy czapki. Przebywanie w izbie w na­
kryciu głowy byłoby nie tylko nieobyczajne, ale zostało by odebrane jako ob­
raza boska wobec świętych obrazów, których kilka wisiało na przeciwległej
od wejścia ścianie. Zawieszone były w taki sposób, że ich górne krawędzie
odstawały od ściany; powstałe między nimi a ścianą swojego rodzaju schow­
ki wykorzystywano na przechowywanie kwitów podatkowych i wszelkiego
rodzaju papierów urzędowych, a także zasuszonych kwiatów poświęcanych
corocznie na święto Matki Boskiej Zielnej lub też wielkanocnych palm.
– Siadojta – zaprosiła ciepłym tym razem głosem Strojnowska. Podczas
gdy Helcia, za którą obaj z Arkadkiem wodziliśmy bezwiednie oczami, po­
dawała barszcz, nalewając go tym razem do pełna misek i wykładała do
większej donicy ziemniaki z okopconego żeleźniaka, gospodyni zasiadła
przy stole na ławie. Jakoś się kręciła niezwyczajnie, a na jej surowe oblicze
nasuwała się maska wyrażająca uroczysty stan ducha. Kiedy zaspokoiliśmy
już pierwszy głód wystąpiła z oracją.
– Tośta wy miastowe, dyć ta to i widać. My tu som ady wsiowe ludzie,
adyć potrafimy co potrza, ano w polu, ano w łoborze, a jakze... A wy, bogać
ta, nie. Ale niekta bedzie. Z wolom boskom poredzita. Józek, sirota, tako
krewniacko niby sirota, pokoze co, kiej i jak. Łónci ady włożony. Prze­
45
śpiecne to wy tu, ano i my z boskom pomocom, bedzieta. Bo te „Jendru­
sie” to konsiachty z Miemcami majo, takie wicie – dodała z tajemniczym
uśmieszkiem – bez co jedne i drugie sie siebie strochajo. To przeć i wos
łóne śkopy nie ruso, a i Helcie; niech nos Pon Bóg miełosierny mo w swoi
łopiece! We strachu tu cłek ino zyje; ło, Lelu–Polelu! (tu się przeżegnała).
Co rusenie Miemce stronami strzylajo za ludziami, abo izdzajo za chło­
pami, a to polo chudobe... Niespokój wierutny wsedy i tela... Jo wasych
dus na swoje głowe brać ady nie bede, bo zem krześcijako wierzonco jes,
a i swojego zmortwinio i bidy mi starcy, niescenśliwy wdowie. Musowo,
co byśta wy mi nie napytały nowy bidy; niech wos reka bosko broni! Bo by
wos Pon Bóg pokoroł na tamtym świecie. Geby zowrzyć na jament i just!
Somsiady to ta i dobre ludzie, ale kiej jeich zelazem przypolo, to... Miech
nos syćkich miełosierny Pon Bóg mo w swoi łasce. Strach pomyślić, strach
godać. Na płate jo nijakich pinindzy ni mom, bo zem bidno wdowa przez
nijaki łopieki abo wspómozynio. Do młócki je całe zapole, za strzegarze.
Kceta to zabirojta się do roboty, a nie, to waju krzyż na droge; ino zaro.
W miarę jak Strojnowska dochodziła do sedna sprawy, we mnie wzbierał
niepokój, czy aby nie zażyczy sobie abyśmy jej jeszcze dopłacali, ale myśl tę
odrzuciłem zaraz jako niedorzeczną. W każdym razie uznawszy, iż wszelkie
warunki zostały nam przedstawione, postanowiłem przerwać zawiłe wywo­
dy pracodawczyni i zniecierpliwiony, odruchowo podniosłem się z ławy.
– To niby jak? – zapytała gospodyni, a w tonie jej głosu wyczułem nie­
pokój, co z punktu dało mi w rękę kartę przetargową.
– Do roboty. Ale mydła to byście, gospodyni, dali do mycia25.
– To niby pranie smat w ługu to nie dosić. Ano... niech bedzie moja trata.
Helcia pódzie to kupi; łóna wi kaj. Ale ino na łodwiecerz, po robocie.
– To chodźmy – zwróciłem się do Józka
W tym momencie Arkadek rzucił na mnie pełne wyrzutu spojrzenie.
– A może byśmy dokończyli śniadania – wykrztusił patrząc na mnie
swoimi szeroko rozwartymi niebieskimi oczami.
Oprzytomniałem oczywiście natychmiast i posiłek dokończyliśmy do
samego dna misek.
Od tej chwili młóciliśmy cepami u Strojnowskiej żyto, owies i jęczmień
całymi dniami, z jej kuzynem Józkiem – za wyżywienie. Nasze poczucie
25 W czasie okupacji mydło, jako produkt oparty na tłuszczu, podlegało reglamentacji,
przydzielane ludności GG w nadzwyczaj skromnych ilościach; panował jego powszechny
niedostatek, a na czarnym rynku osiągało wysokie ceny.
46
krzywdy z powodu pracy „bez płaty” tłumiliśmy w sobie. Ja miałem nieco
wprawy w posługiwaniu się cepami, ale Arkadek obtłukiwał sobie niemiło­
siernie palce nieposłusznym bijakiem, trafiającym często akurat w to miej­
sce dzierżaka26, w którym go obejmowała ręka. I on nauczył się z czasem
wywijać cepami nad własnym rozumem, jak mawiał. Wyrzekania Arkadka
na „paskudny los” Józek kwitował uogólnieniem: Nojcinzso lo kónia włóc­
ka a lo chłopa młócka. Płynęło z tej filozofii swojego rodzaju pasowanie
nas, młodzieńców, na chłopów – mężczyzn. Praca była ciężka, ale jakże
smakowały te donice barszczu i sterty ziemniaków!
W dwa miesiące wszystko zboże zostało wymłócone, i teraz robotę sami
sobie wyszukiwaliśmy aby nie okazać się darmozjadami. Rychło całe go­
spodarstwo zostało wysprzątane, łącznie ze stodołą przygotowaną na nowe
zbiory, stajnią, oborą, podwórkiem, strychem i wychodkiem, że obejście wy­
glądało jak gotowe na przyjazd biskupa. Na dalszą robotę brakowało nam
już konceptu, bo z pracami polowymi Józek radził sobie sam. Zresztą, bura
kobyła, strzygąca nieustannie uszami ulegała wyłącznie terrorowi Józka, nie
dopuszczając nikogo innego w zasięg pyska i wszystkich czterech kopyt.
Gospodyni jakoś nas nie „przezeniała”, a my zaczęliśmy się dopatry­
wać w niej cech dobrego człowieka. Teraz zaczęliśmy zabiegać o względy
wszystkich, choć zdawaliśmy sobie sprawę, że dusery prawione gospodyni
i emablowanie przy widłach córki Helenki mogą na praktycznej wsi lada
dzień stracić swoją czarodziejską moc; a my nie mieliśmy się dokąd udać
ze swoimi pustymi kieszeniami. Rozkaz do wymarszu do lasu jak nie nad­
chodził, tak nie nadchodził. Obaj z przyjacielem zastanawialiśmy się, gdzie
można doszukiwać się granicy wyrozumiałości gospodyni dla dwóch próż­
nujących dryblasów o znakomitych apetytach. Troską naszą podzieliliśmy
się z młodym sąsiadem, Michałem Wyrzykowskim, z którym utrzymy­
waliśmy towarzyskie kontakty. On, należący do Batalionów Chłopskich,
posiadał pewne wiadomości o tym, co dzieje się na frontach i w polityce
i oświecał nas, odciętych tu od świata. Był nam przyjazny, na dowód czego
obdarowywał nas ukradkiem od czasu do czasu po jajku, które wypijaliśmy
na surowo. Za jego radą udaliśmy się do mieszkającego kilka gospodarstw
dalej leśniczego Stolarskiego z prośbą o darmowy przydział kilku kubików
drewna opałowego. Leśniczy, podobnie jak cała wieś, doskonale wiedział
o lokatorach Strojnowskiej i równie trafnie domyślał się autoramentu przy­
26 W gwarowej wymowie słowa dzierzok wyodrębnia się spółgłoski r i z każdą z osobna.
47
byszów z miasta. Toteż nie musiałem go zbytnio przekonywać; a on wolał
nie stwarzać trudności. Za kilka dni rachunek z wdową został wyrównany.
Dziękując sąsiadowi za dobrą radę, wyraziliśmy uznanie dla leśniczego za
jego patriotyczną postawę. Wówczas nasz rozmówca podrapał się z zafra­
sowaniem po głowie i po chwili wykrztusił:
– Trza by wom, chłopoki, wiedzić, co Stolarski27 to śpion niemiecki
jes. Łón donosi gestapowcowi, von Paulowi28, tkóren zyje w ligensafcie
w Skrzypacowicach29. Strzego go ano ciengiem ziandarmy. Kiejby trach­
nonć leśnicego to Miemce by spoleły wieś, a nos by wycieny. Kiejby
krzywde zadać wsi Bukowa, to „Jędrusie” ani chybi dopadłyby Stolarskie­
go. Wiedziane to je łobu. Ino Pon Bóg na niebie wi, co nos ceko.
Na krótko przed żniwami przyszedł wreszcie łącznik z wyczekiwanym
przez nas rozkazem. Z jego mocy wystarczyło tylko udać się 14 lipca 1943
roku do majątku Faliszowice. Zapowiedź tę odebraliśmy z przyjacielem
jako łaskawe zrządzenie losu.
Wyruszyliśmy rano. Szliśmy drogą polną. Patrzałem jak Arkadek rozdep­
tywał ustępującą pod stopami, niby śmietankę, warstwę suchej rozjeżdżonej
na pył ziemi swoimi, znajdującymi się w jeszcze gorszym stanie niż w chwili
przyjścia do Bukowej, butami.; czy będą nam fasować jakiś wojskowy przy­
odziewek? – nasuwało się nie tylko z tego powodu natarczywe pytanie.
Po obu stronach polnej drogi rozciągały się już gdzieniegdzie gołe rży­
ska ze stojącymi w rzędach mendlami snopków zbóż, to znów falujące lek­
ko na słabych powiewach wiatru stojące na pniu łany. W powietrzu zawisła
gorąca atmosfera pełni lata – spokój i cisza podkreślane subtelną muzyką
koników polnych, zaznaczaną raz po raz mocniejszymi akordami brzęku
przelatujących koło głów owadów.
Na drodze ukazały się opodal postacie dwóch kobiet odzianych w zapaski.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!– rzuciliśmy słowa pozdro­
wienia gdy się zbliżyły.
– I my Go kwolimy. Na wieki wieków! – odpowiedziały jednocześnie.
Można sobie wyobrazić jak przebiegała ich rozmowa, gdy się nieco oddaliły.
27 Na leśniczym Stolarskim i jego żonie „Jędrusie” wykonali potem, w 1944 r. wyrok śmier­
ci, tuż przed ich ewakuacją do Niemiec.
28 Gestapowiec von Paul został w 1944 r. ujęty w zasadzce przez patrol egzekucyjny AK,
dowodzony przez Józefa Bojanowskiego – „Walter”, i zastrzelony. Wieś Bukowa nie ucier­
piała z tego powodu, gdyż wtedy był tu pas przyfrontowy i żandarmerii nie było.
29 Liegenschafty – polskie majątki ziemskie zarekwirowane na potrzeby niemieckie.
48
– Krześcijany widać – nie zydy.
– A juści. Widno ino co łobce; ze świata.
– Miastowe, widzi się.
– Ani chybi – nie z nasych.
Jedna z nich obejrzała się przez ramię.
– Nie łobzirojcie sie. Nie wiada, tko łóny i cegój tu sukajo. Mozebno co
jakie śpiegi krzyzockie. Póno łazo tero łozmaite lebiegi – a to sewce, a to
krawce, a to zebroki... – na prześpiegi.
– Bogać ta – barzi jakiesi „Jendrusie”. Nie wiecie to – przecie i w Bu­
kowy...
– Łóny nie lubujo, co by wściubiać palice w ichne sprawy.
– Lepi geby zawrzyć.
– Ady i prowdeście rzekli. Ino mojemu rzeke, co by wiedzioł.
– A ino co tak. Chłopowe to sprawy. Naju, babom, nic do tego.
We dworze w Faliszowicach wystarczyło wypowiedzieć magiczne sło­
wa hasła „Mamy do sprzedania damskie pończochy”, aby po usłyszeniu
w odzewie „Kupimy tylko jasne” przedzierzgnąć się z tułaczy w żołnierzy.
I oto otwierał się w naszym życiu nowy rozdział – partyzantka.
W Faliszowicach podano nam na obiad zupę i danie mięsne. Świat na­
brał na powrót żywszych barw. Po południu zjawili się pierwsi partyzan­
ci. Przybyli całą grupą z Łoniowa. Przyprowadził ich dowódca oddziału
dywersyjnego placówki Armii Krajowej w Łoniowie, Stefan Franaszczuk
– „Tarzan”. Resztę tej grupy stanowili: Jan Osemlak – „Straceniec”, Ma­
rian Mazgaj – „Kozak”, Kazimierz Stobiński – „Piorun” i Henryk Dudek
– „Śmigły”. Wkroczyli energicznym krokiem i nieco hałaśliwie do pokoju,
w którym obaj z Arkadkiem, już dobrze znudzeni wyczekiwaniem, siedzie­
liśmy na krzesłach wpatrując się w nienajwyższej klasy „landszafty”.
– Zameldować się! – usłyszeliśmy pierwszą komendę.
– Arkadiusz Świercz– wyrecytował z przejęciem przyjaciel, stając nie­
zdarnie na baczność.
– Pytam o pseudonim.
– „Iskra”
– Do pustej głowy się nie salutuje. Salutowanie to pozdrowienie godła
państwowego na czapce wojskowej – otrzymał pierwsze koszarowe po­
uczenie rekrut „Iskra” (Arkadek nie był harcerzem).
– „Jach” – wyprężyłem się, wedle znanych mi zasad musztry.
49
– Zgadza się. – Siadać!
Zapachniało mi drylem wojskowym. Szef był średniego wzrostu trzy­
dziestoletnim przystojnym szatynem z ciemnym krótko przystrzyżonym
wąsikiem nad lekko uchylonymi wargami, spoza których pobłyskiwała
złota koronka zęba. Ciemne ruchliwe, małe, głęboko osadzone oczy spo­
glądały władczo spod ciemnych brwi. Postać i energiczny sposób bycia
odpowiadał moim wyobrażeniom o „człowieku z lasu”. Pozostali robili
wrażenie cywil – bandy, do której my obaj z przyjacielem doskonale pa­
sowaliśmy.
– Jesteście wybrańcami losu. To los was wybrał. Wy sami się wybrali­
ście – na ochotnika. Będzie nas więcej. Jeszcze dzisiaj – usłyszeliśmy z ust
plutonowego zawodowego przemówienie do rekrutów.
Zaleciało koszarową atmosferą i koszarową filozofią. Nie miałem wła­
ściwie nic przeciwko temu, bo wojsko to wojsko, jak mawiało się właśnie
w koszarach. Nasunęło mi się jednak na myśl pytanie, czy dowodził będzie
nami oficer, ale nie miałem odwagi go zadać. Szef zaczął coś mówić o obo­
wiązkach – zapewne aby zapełnić czas – i na raz zwrócił się do nas obu
z pytaniem:
– Wasze uzbrojenie? Macie jakąś broń?
Na tak wielkie słowo mogłem okazać tylko stryjka FN-kę. Arkadek zro­
bił tylko głupią minę i schował głowę w ramiona. Szef ujął w ręce mój pi­
stolet, rozebrał go wprawnym ruchem, spojrzał pod światło w lufę i z uzna­
niem pokiwał głową, co odebrałem jako pochwałę dla stryjka za należytą
dbałość o broń.
– Tylko trzy? – zapytał szef wbijając dłonią magazynek w rękojeść pisto­
letu, mając na myśli ilość nabojów.
– Tak jest – odpowiedziałem już po wojskowemu, ale z pewnym zawsty­
dzeniem.
Okazało się, ze nie było się czego tak wstydzić, bowiem uzbrojenie całej
grupy, wraz z moją „siódemką”, stanowiło: jeden pistolet maszynowy szefa
i cztery pistolety boczne, z których jeden, „hiszpan” miał zbitą iglicę. Jeden
z tej liczby był w posiadaniu szefa, zatem trzech kandydatów na wojaków
broni w ogóle nie posiadało; ale wybierało się na wojnę z wielkim entu­
zjazmem. Ten mało budujący stan trwał jednak krótko. Jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki znaleźliśmy się we władaniu pięknej pani Wojenki,
zdani na jej szczególne prawa i na jej nieprzewidywalność.
50
Samochód ‚Skoda-Rapid” z Hackentkreutz’em, którym autor jeździł jako
kierowca. Zdjęcie wykonano na podwórzu Gestapo.
Dwór w Jachimowicach od frontu – własność Bronisława i Zofii Bronikowskich.
51
Zdjęcie autora z marca 1943 r.
II Kielecka Drużyna Harcerzy im. Henryka Dąbrowskiego. Chorąży – Zapart
Włodzimierz, z jego prawej Władysław Mackiewicz. Fanfarzyści, od lewej:
Edmund Dąbrowski, Włodzimierz Gruszczyński, Zbigniew i Wilhelm Sieprawscy (zginęli w akcji ulicznej w Kielcach).
52
II OTWARTA WALKA
... a na straż swojej ziemicy wysłali silnych
co się w burzy nie zegną.
Marszałek Polski Józef Piłsudski
1. Utworzenie „Lotnej Grupy Bojowej” Inspektoratu Armii
Krajowej Sandomierz
W miarę jak upływał czas okupacji, czas wojny, ale też i dzikiego terroru na­
jeźdźców, coraz liczniejsze rzesze Polaków organizowały się w walce obronnej
z barbarzyńcami nowoczesnej Europy – Niemcami i Związkiem Socjalistycz­
nych Republik Sowieckich. Spontaniczna gotowość uczestnictwa w walce z wro­
gami powstawała we wszystkich warstwach społecznych. Obejmowała, ogólnie
rzecz ujmując, wszystkich bez względu na płeć i wiek. Jednym z wyrazów tej
woli walki było utworzenie „Lotnej Grupy Bojowej” przy inspektoracie AK30
w Sandomierzu. Początkowo komendant inspektoratu, podpułkownik Antoni
Żółkiewski – „Lin” podejmował starania, jak to już powiedziano, o utworzenie
oddziału w oparciu o istniejący od 1941 roku, otoczony podniosłą legendą od­
dział partyzancki „Jędrusie”. Kiedy tam spotkał się jednak z odmową podporząd­
kowania się – jakiejkolwiek organizacji politycznej lub wojskowej, w tym także
AK – i gdy dalsza zwłoka okazała się już niemożliwa, „Lin”, nie przerywając
pertraktacji, powołał własny oddział partyzancki inspektoratu.
30 ARMIA KRAJOWA (AK) została utworzona 14 lutego 1942 r. Organizacja ta była kolejnym
etapem formowania konspiracyjnej armii, stanowiącej zbrojne ramię Polskiego Państwa Pod­
ziemnego (PPP) – (Przypisy 1). Pierwszy etap rozpoczął się jeszcze przed kapitulacją Warsza­
wy powołaniem w nocy 26/27 września 1939 r., rozkazem internowanego wówczas w Rumuni
Marszałka Polski Edwarda Rydza Śmigłego, tajnej organizacji Służba Zwycięstwu Polski (SZP).
Jej komendantem został gen. Michał Tokarzewski – Karaszewicz. Już wtedy powołano pierwsze
komendy wojewódzkie: Warszawa, Kielce, Lublin, Kraków (i Łódź) oraz ich zawiązki w Wilnie
i we Lwowie. Na pozostałych obszarach, przyłączonych do siebie przez Niemców i Sowiety
SZP-ZWZ-AK działały w szczególnym, głębokim zakonspirowaniu. SZP można określić jako
strukturę elitarną, opartą na kadrze oficerskiej – złożonej w dużej części z generałów i oficerów
sztabowych – powołaną do utworzeniu dopiero zrębów przyszłych masowych struktur pod­
ziemnych Kraju. Drugi etap rozpoczął się po powołaniu do życia (8.11.39) przez ówczesnego
Naczelnego Wodza gen. Władysława Sikorskiego (z Francji) Związku Walki Zbrojnej (ZWZ).
Trzon ZWZ stanowili byli wojskowi, niżsi oficerowie oraz podoficerowie. Nosił już charakter
organizacji powszechnej, był znakomicie zorganizowany. Do niej to (dołączały liczne tworzące
się samorzutnie organizacje podziemne – zarówno o charakterze wojskowym jak i cywilnym).
ZWZ dojrzał po trzech latach działalności do powołania tworu organizacyjnego, skupiającego
w swoim łonie wojskowe struktury większych przedwojennych partii politycznych, szykujących
także swoje zastępy do walki. Tak doszło do powołania Armii Krajowej (14.12.1942 r.) – tej
ochotniczej, zadziwiającej swoją sprawnością organizacyjną działającą w ekstremalnych warun­
kach i oddanych bez reszty świętej Sprawie swoich członków.
53
Niezależnie od lawinowo rozwijającego się zrywu do walki z bronią
w ręku, za rozpoczęciem walki w polu przemawiała decyzja władz AK
o tworzeniu oddziałów partyzanckich, a to w związku z klęskami Niemców
na froncie wschodnim a także i na innych frontach. Należało przystąpić do
organizowania się w celu przyszłego przejmowania władzy na ziemiach
polskich – poprzez szkolenie organizacyjne i wojskowe, gromadzenie broni
w drodze zdobywania jej na wrogu i przejmowania zrzutów dokonywanych
z inspiracji polskiego rządu przez lotnictwo alianckie. Do czasu nadejścia
chwili wyzwolenia należało też podjąć ochronę ludności przed rozbójni­
czą działalnością Niemców i przed wywozem jej na przymusowe roboty.
W zakresie zadań natury spraw wewnętrznych trzeba było zmierzyć się
z narastającą plagą drobnego bandytyzmu i rabunku lasów, ochroną spo­
łeczeństwa przed deprawacją i wreszcie uprawiać działalność sabotażową
w celu osłabienia niemieckiego potencjału wojskowego i administracyjne­
go na ziemiach polskich.
Armia Krajowa stanowiła ostatni etap tworzenia podziemnego wojska polskiego. Była to
tajna organizacja wojskowa o w pełni szerokim zasięgu narodowo społecznym i terytorial­
nym. Najwyższym organem AK była komenda główna w Warszawie. Podlegały jej komen­
dy obszarów, na które składały się 2-3 okręgi odpowiadające mniej więcej powierzchni
województw, a te dzieliły się na inspektoraty. Okręgowi radomsko – kieleckiemu podlegały
inspektoraty: Radom, Starachowice, Sandomierz, Kielce i Częstochowa. Im z kolei były
podporządkowane po 2-3 obwody. Inspektoratowi Sandomierz podlegały obwody w San­
domierzu i Opatowie. Najniższy szczebel organizacyjny stanowiły placówki (co najmniej
w każdej gminie), niekiedy formowane po kilka w podobwody.
Zadaniem postawionym Armii Krajowej było utworzenie jednej wspólnej siły zbrojnej
w kraju, z jednym dowództwem, bez względu na przynależność polityczną lub ideologicz­
ną. Służył temu celowi Polityczny Komitet Porozumiewawczy (PKP), w skład którego
wchodziły m.in.: chłopskie Stronnictwo Ludowe „Roch” (SL), socjalistyczne Wolność –
Równość – Niepodległość (WRN) i prawicowe Stronnictwo Narodowe (SN). W tym czasie
inne siły polityczne nie tworzyły znaczących struktur zbrojnych. Do ścisłego współdziałania
pomiędzy ZWZ a WRN doszło już w 1940 r.; po utworzeniu AK (14.02.42) WRN podpo­
rządkowało całkowicie swoje zakonspirowane struktury wojskowe. SN podporządkowało
własne, utworzone wcześniej (X.1939) liczne struktury pod nazwą Narodowa Organizacja
Wojskowa (NOW), za wyjątkiem powstałego na tym tle radykalnego odłamu, który utwo­
rzył (IX.1942) odrębną organizację p.n. Narodowe Siły Zbrojne. Wiosną 1943 r., kiedy to
powszechnie tworzono oddziały partyzanckie w celu przygotowywania się do otwartej wal­
ki zbrojnej, doszło do podporządkowania dowództwu AK jednostek sił zbrojnych Stron­
nictwa Ludowego p.n.: „Bataliony Chłopskie” (BCh); połączenie to okazało się nietrwałe
i niepełne (na terenie województw lubelskiego i kieleckiego); w innych rejonach połączenie
to było pełniejsze.
Polska Partia robotnicza (PPR) utworzyła, działając z inspiracji i za pieniądze oraz przy
udziale emisariuszy ZSRS bardzo nieliczne oddziały partyzanckie p.n.: „Gwardii Ludowej”
(GL) dopiero pod koniec wojny – 1944 – a jej działalność odbiegała od programów działa­
jących już ugrupowań patriotycznych.
54
Dodatkowym czynnikiem oddziałującym w tym samym kierunku,
w kierunku tworzenia oddziałów partyzanckich, okazała się znaczna liczba
osób „spalonych” organizacyjnie w trakcie działalności konspiracyjnej na
placówkach. Ludzie ci, zmuszeni z tych powodów do opuszczenia swoich
domów rodzinnych, byli melinowani w terenie na placówkach, co pocią­
gało za sobą znaczne koszty (pomimo to, że wiele melin nie korzystało
z dopłat do utrzymania). Inspektorat zaś dysponował ograniczonymi środ­
kami pieniężnymi, gromadzonymi między innymi ze skromnych dotacji
dolarowych rządu polskiego na Zachodzie, z opodatkowania ziemiaństwa
i z innych dobrowolnych głównie doraźnych danin. Na obecnym etapie
tworzenia oddziałów partyzanckich, przejęcie osób spalonych do oddzia­
łów leśnych (od wiosny 1943) uwalniało gospodarzy melin od zagroże­
nia dekonspiracją i jej następstw, pomniejszało koszty utrzymania gdyż
oddziały powinny także samodzielnie zdobywać na Niemcach środki pie­
niężne i w naturze na własne utrzymanie. Korzyścią polityczno wojskową
było oddanie w ręce władz konspiracyjnych, ujętej w programie na ten czas
zbrojnej jednostki o charakterze wojskowo – policyjnym, zaspokajającej
swoją obecnością w terenie coraz pilniejszą potrzebę sprawowania nad nim
kontroli. Czas historyczny nabierał wyraźnie nowego charakteru znamio­
nującego nowy etap walki z najeźdźcami. Trzeba było się do niego grun­
townie przygotować.
Armia Krajowa obejmowała swoją działalnością głównie t.zw. Generalne Guberna­
torstwo (GG) i ziemie wschodnie (nawet poza granice Rzeczypospolitej) oraz ziemie
polskie włączone w następstwie wojny pod administrację niemiecką, a także ( w od­
powiednio małym rozmiarze) w niektórych krajach ościennych, np. na Łotwie. W AK
walczyli wyłącznie rdzenni Polacy. Mniejszości narodowe bowiem nie uczestniczyły
w zasadzie w prowadzonej przez Polaków walce wyzwoleńczej. Ludność pochodzenia
niemieckiego przystąpiła generalnie (odnotowano nieliczne wyjątki) – po spełnieniu
roli V Kolumny w 1939 r. – do zwalczania polskiego podziemia w ramach niemieckie­
go aparatu okupacyjnej przemocy, m.in. przez sporządzanie list proskrypcyjnych dla
niemieckich formacji policyjnych, a następnie przystąpiła do zorganizowanego współ­
działania z wrogiem. Część Litwinów i Białorusinów, dopatrujących się korzyści we
współpracy z Niemcami przyjęły postawę Polakom jawnie nieprzychylną. Ludność po­
chodzenia ukraińskiego stanęła po stronie wrogów – zarówno Sowietów jak i Niemców
(w odpowiednich okresach wojny). Żydzi, którzy przed wojną stanowili w Polsce 9,4%
społeczeństwa i cieszyli się pełnymi prawami obywatelskimi, zajęli w czasie wojny wo­
bec Polaków i prowadzonej walki postawę manifestacyjnie wrogą; na ziemiach wschod­
nich, zajętych w 1939 r. przez Sowiety, z nadzwyczajną gorliwością i z nieukrywanym
entuzjazmem współdziałali z najeźdźcą, uczestnicząc czynnie w tropieniu ukrywają­
cych się przed prześladowaniem Polaków, sporządzając listy proskrypcyjne inteligencji
i aktywnie uczestnicząc w organizowaniu deportacji Polaków na zagładę w głąb Sowie­
tów, wykonując polecenia NKWD.
55
W początkach lipca 1943 roku zapadła decyzja w sprawie utworzenia
oddziału partyzanckiego AK na Sandomierszczyźnie. Wybór padł na Ło­
niów, wieś położoną o 23 kilometry na południe od Sandomierza. Tutejsza
placówka miała spełnić funkcję zalążka tego oddziału. Komendantem pla­
cówki w Łoniowie był podch/ppor. Adam Hamerski – „Babinicz”, a do­
wódcą oddziału dywersyjnego placówki plutonowy zawodowy Stefan Fra­
naszczuk – „Tarzan”.
Łoniowska placówka wyróżniała się spośród wielu innych dużym na­
syceniem członków posiadających wykształcenie wojskowe lub służbę
zawodową, co wpłynęło na dobry poziom szkolenia i prężną organizację.
Jako przykład sprawnej organizacji konspiracyjnej można przyjąć wysokie
zdyscyplinowanie całej wsi Łoniów. Przed mieszkańcami wsi niewiele na
ogół udaje się ukryć tajemnic – taka jest specyfika wsi – ale w Łoniowie
niewiele też z nich wydostawało się na zewnątrz; pamięć ludzka takich
przypadków nie odnotowała. Jako szczególny przykład dobrej roboty kon­
spiracyjnej na przestrzeni długiej, bo aż sześcioletniej wojny, może posłu­
żyć tutejsza konspiracyjna skrzynka pocztowa. Znajdowała się właśnie
w niemieckim urzędzie pocztowym, a była prowadzona przez kierownika
tego urzędu Jana Mazika; utworzona na przełomie lat 1939/40 działała bez
zakłóceń aż do końca wojny. Poza funkcją przekaźnikową skrzynki, doko­
Prowadzili też Żydzi szeroko zakrojoną zajadłą, antypolską propagandę oraz akcje wynaradawiania na
obszarach okupowanych przez Sowiety. Szczególnie haniebną rolę w tym zbrodniczym dziele spełnili
intelektualiści żydowskiego pochodzenia, głównie literaci i dziennikarze, skupieni wówczas we Lwo­
wie. Obu okupantów witali Żydzi w 1939 r., w chwili wkraczania na terytorium Polski – o czym nie
wolno zapominać – kwiatami w miastach i miasteczkach. Podobnie zachowali się Żydzi, którzy znaleźli
się na wychodźstwie. We Francji, według gen. Sikorskiego, 80% tam zarejestrowanych Żydów, obywa­
teli polskich, uchyliło się od służby w wojsku polskim. Generał określił tę postawę jako bojkot i sabotaż
(!). Z podobnym bojkotem i zdradą Państwa Polskiego odnieśli się do obowiązku obywatelskiego i zło­
żonej przysięgi wojskowej Żydzi, których wyprowadził w 1942 r. z nieludzkiego kraju, z ZSRS, gen.
Władysław Anders wraz z armią polską. Na szlaku, w Palestynie, Żydzi masowo dezerterowali, głównie
oficerowie, wykazując swoją zdradzieckość wobec obywatelstwa polskiego i narodu – żywiciela. Lud­
ność pochodzenia ormiańskiego i tatarskiego wypełniała wprawdzie z całym oddaniem obywatelskie
powinności w godzinie próby, lecz ze względu na znikomą liczebność nie występowała odrębnie. Armia
Krajowa była więc organizacją czysto narodową polską. Sporadycznie tylko pojawiali się w niej Żydzi,
którzy znajdowali w AK schronienie przed niemieckimi prześladowaniami.
Armia Krajowa przyjęła na siebie walną część przeogromnego ciężaru zmagań z najeźdźcami. Jej
liczebność w szczytowym okresie osiągnęła 400.000 żołnierzy walczących i gotowych do walki.
Pozostałe formacje zbrojne, jak Narodowe Siły Zbrojne i Bataliony Chłopskie odgrywały siłą rze­
czy rolę pomocniczą – do czasu. Zarówno Polskie Państwo Podziemne jak i jego ramię zbrojne,
Armia Krajowa, okazały się być ewenementem w historii świata; czegoś podobnego nikt nigdy
nie dokonał; nigdy zawojowany kraj nie potrafił kontynuować państwowości potajemnie i walki
zbrojnej przy pomocy swojej armii podziemnej – na poziomie statusu alianta.
56
nywano tu przeglądu korespondencji i wyławiano donosy do niemieckiej
policji ujawniając przy okazji osoby donosicieli – zdrajców z całej gminy.
Te właśnie walory wpłynęły zasadniczo na wybór łoniowskiej placówki,
jako zdolnej do przekształcenia części swojego patrolu dywersyjnego w za­
czątek oddziału partyzanckiego.
Spokój zapewniony dotychczas zdyscyplinowaniem mieszkańców wsi
został i tu naruszony – przez przypadek. Julian Franaszczuk – „Kmicic”,
brat Stefana, i Jan Osemlak – „Straceniec” wybrali się po amunicję pistole­
tową do Koprzywnicy. Kiedy jadąc rowerami opuścili wieś napotkali jadą­
cy samochód z żandarmerią, tak zwaną „budę”. Wychynęła przed nimi tuż
spoza wzniesienia. Możliwości ucieczki nie było, gdyż wokół rozciągały
się gołe pola. Idący razem dwaj młodzi mężczyźni, to dostateczny powód
do podejrzenia o konspirację. Buda zatrzymała się i wyszło z niej kilku
żandarmów z karabinami na gotuj broń.
– Ręce do góry! Dokumenty! – Rewizja osobista, to w czwartym roku
okupacji znany już każdemu polskiemu dziecku rytuał towarzyszący kon­
taktom z Niemcami.
Osemlak, jako urzędnik pocztowy okazał się odpowiednim zaświadcze­
niem, więc został puszczony wolno. Natomiast Franaszczuk nie mógł się wy­
legitymować poświadczeniem zatrudnienia, gdyż utrzymywał się z nielegal­
nego handlu walutą, a na dodatek znaleziono u niego w czasie rewizji osobi­
stej pistolet. Fakt ten oznaczał tylko jedno – śmierć. Ów pistolet przeznaczo­
ny był dla konspiracyjnego rusznikarza w Koprzywnicy w celu przywrócenia
mu sprawności. Na uwagę Franaszczuka, że pistolet nie nadaje się do użytku,
oberwał cios kolbą karabinu w brzuch. Osemlak z daleka obserwował, jak
Julek wsiadał do samochodu z żandarmami. Wrócił pośpiesznie do wsi aby
zorganizować akcję odbicia, ale wypadki potoczyły się tymczasem szybko.
Buda zatrzymała się w Łoniowie przy ogrodach majątku hrabiostwa
Moszyńskich. Przy Julku został tylko jeden żandarm, a obok samochodu
stanął policjant granatowy31 z karabinem. Pozostali żandarmi poszli w kie­
31 Policja granatowa. Byli funkcjonariusze Polskiej Policji Państwowej zostali wezwani
przez niemieckie władze okupacyjne do zgłaszania się do służby na terenie Generalnego
Gubernatorstwa, pod groźbą surowych sankcji, jako siły uzupełniające policję niemiecką.
Władze Polski Podziemnej zaakceptowały wejście polskich policjantów w skład policji nie­
mieckiej z dwóch zasadniczych powodów. Po pierwsze wiadome było, że w razie zignoro­
wania wezwania, władze niemieckie były przygotowane do rekrutacji do policji pomocni­
czej elementów narodowo obcych (na przykład Ukraińców), w pełni im posłusznych, co
przyczyniłoby się do zaostrzenia terroru. Po drugie było pewne, że polscy policjanci będą
57
runku pałacu. W pewnym momencie Franaszczuk postanowił wykorzystać
szansę, jaką dał mu los w postaci przeoczenia przez żandarmów w czasie
rewizji drugiego pistoletu. Zapytał żandarma czy może zapalić papierosa,
a gdy uzyskał zgodę, wyjął papierośnicę i poczęstował szkopa. Gdy Nie­
miec przypalił Julkowi papierosa a następnie przypalał go sobie, „Kmicic”
wyrżnął go pięścią od spodu w dłonie. Niemiec, oszołomiony uderzeniem
i rozpryśniętym na jego twarzy ogniem, stracił na chwilę panowanie nad
sobą. Franaszczukowi wystarczyła ta chwila na wyciągnięcie pistoletu
i oddania do Niemca dwóch strzałów, z jedynych posiadanych dwóch na­
boi. Niemiec padł trupem na miejscu. Teraz przed „Kmicicem” stał tylko
na szosie policjant granatowy, zaskoczony nieoczekiwanym zwrotem wy­
padków. Zanim zdołał ochłonąć z wrażenia, Franaszczuk skoczył na niego
z samochodu, przewracając na drogę, chwycił upuszczony karabin i rozbił
go jednym zamachem o kamienie drogi a sam zaczął uciekać. Zły los zrzą­
dził, że wybrał akurat tę drogę, na której znalazła się reszta żandarmów.
Padł od licznych serii pistoletów maszynowych.
Julian Franaszczuk – „Kmicic” zachował się w sposób godny swojego
pierwowzoru i jako taki został zapamiętany w legendzie wojennej Łonio­
wa.
2. Nareszcie w polu.
W stanie narastającego zagrożenia aresztowaniami placówka łoniowska
otrzymała w pierwszych dniach lipca 1943 roku rozkaz wyprowadzenia
w pole zaczątków oddziału i przygotowania się do przyjmowania osób
spalonych a kierowanych przez inspektorat AK Sandomierz. Zadanie to
zostało powierzone plutonowemu Stefanowi Franaszczukowi – „Tarzan”.
Przydzielono mu najbardziej zagrożonych członków placówki. Wszyscy
posiadali już wstępne przeszkolenie bojowe. Kiedy ta piątka znalazła się
w dniu 14 lipca 1943 roku we dworze w Faliszowicach, zastała czekają­
cych tam dwóch kielczan: Arkadiusza Świercza – „Iskra” i Włodzimierza
Gruszczyńskiego – „Jach”.
łagodniejsi niż obcy, a ponadto zostaną wykorzystani jako wywiad na potrzeby terenowych
placówek konspiracyjnych – co w istocie miało potem miejsce w szerokim zakresie. Policja
ta otrzymała od ludności potoczną nazwę „policji granatowej” od koloru mundurów – takich
samych jak przed wojną.
58
Podczas tego – opisanego wcześniej – spotkania szef „Tarzan” został
wywołany z pokoju. Dało się zauważyć, że po powrocie miał zadowoloną
minę. Spod rozchylonych warg pobłyskiwał mu szerzej niż zwykle złoty
ząb. Stanął przy oknie i patrzył gdzieś w przestrzeń zamyślony, skupiony.
W pewnej chwili spojrzał na zegarek, odwrócił się, przyjął postawę zasad­
niczą i ostrym podrywającym głosem wydał komendę.
– Powstań! Przede mną w szeregu zbiórka!
Jakież to wydało mi się wspaniałe. Ależ to wojsko! Nie posiadałem się
z uciechy i ledwie opanowałem wzruszenie. A szef kontynuował:
– Otrzymałem właśnie wiadomość, że po południu mają przejeżdżać
w pobliżu granatowi policjanci. Rozbroimy ich. Weźmiemy z zaskoczenia.
Zabieramy wszelką ich broń i oporządzenie. Strzelać tylko w ostateczności
– to są Polacy. Rozejść się!
Do jakiejś drogi polnej podeszliśmy w dwóch grupkach. W miejscu, gdzie
na drodze pomiędzy Faliszowicami a Janowicami utworzona była przydrożna
zatoczka porośnięta gęsto młodymi olszynkami i jakimiś krzewami, szef wy­
znaczył nam stanowiska nakazując ukrycie się. Po omówieniu na miejscu pla­
nu działania szef wysłał na czujkę „Kozaka”. Czekaliśmy dość długo. Pierwsze
emocja zaczęły opadać a na ich miejsce pojawiło się zniecierpliwienie.
Podszedłem nieco zawiedziony do Arkadka.
– Pewnie pojechali inną drogą – podzieliłem się swoimi obawami
– Niech ich drzwi ścisną! – zaklął po swojemu „Iskra”.
I on był wyraźnie nie w sosie, więc wróciłem na swoje stanowisko, lecz napię­
cia się nie wyzbyłem. Czekanie wszystkich widocznie zniecierpliwiło, bo co raz
to ktoś wyciągał szyję, a Śmigły zaczął do mnie robić małpie miny. Był to mój
pierwszy koleżeński kontakt w nowym gronie. Polubiłem go. Szef znalazł jakiś
dołek, w którym stojąc nie musiał się pochylać ani kucać aby nie wystawać po­
nad zasłonę zieleni. Stał z rękami założonymi do tyłu, ze zwisającym na szyi pi­
stoletem maszynowym. Zacząłem się już z nudów zajmować trzmielami, za nic
sobie mającymi ludzkie sprawy łącznie z ich wojnami, gdy nagle na środku owej
zatoczki pojawił się „Kozak” żywo rozglądający się we wszystkich kierunkach.
– Jadą! – oznajmił z przejęciem głośnym szeptem, gdy wreszcie ktoś mu
się pokazał.
– Na stanowiska! – usłyszeliśmy ostry ale spokojny głos szefa. Serce
zaczęło mi mocniej bić. Nie byłem pewien czy to był strach, czy niecier­
pliwość; do tego pierwszego uczucia nie przyznałbym się za nic w świecie.
59
Dało się wreszcie słyszeć skrzypienie jadących noga za nogą wozów po
miękkim podłożu. Za chwilę ukazały się na polnej drodze dwie furmanki
zaprzężone w pary koni. Policjantów było ośmiu i każdy z nich posiadał
karabin. Wypadliśmy zza krzaków jak zgraja. Woźnice wstrzymali konie.
Wtedy przed furmanki wystąpił szef ze swoim pistoletem maszynowym
gotowym do strzału. Ten właśnie pistolet wywarł na policjantach oczeki­
wane wrażenie. Stojącym już na ziemi policjantom zabraliśmy bez oporu
z ich strony karabiny i pasy z ładownicami oraz bagnetami. W trakcie akcji
jeden z policjantów rozerwał sobie płaszcz pociągając za kołnierz i klapę.
Kiedy „Kozak”, wybałuszył na niego oczy, ze zdziwienia, policjant rozej­
rzał się, a upewniwszy się, że woźnica podwody go nie widzi szepnął:
– Panie, podbij mi pan oko. Tak fest! – i wystawił twarz – Musimy się
wykazać, żeśmy walczyli – wyjaśnił.
Świadkiem tej sceny był Śmigły. Jemu było w to graj. Za nim i my roz­
poczęliśmy młockę i szarpaninę, aż impetu zabiegu nie wytrzymali poli­
cjanci i rozbiegli się w pole.
– To byli polscy partyzanci – powiedział do woźniców szef i pozwolił
im odjechać.
W tych stronach słowo „partyzant” było znane za sprawą „Jędrusiów”.
Ukłonili się więc tylko zdjąwszy czapki i z minami wielce usatysfakcjo­
nowanymi z powodu lania sprawionego policjantom, służącym Niemcom,
odjechali podcinając z fantazją batami konie.
Po akcji szef zarządził na miejscu zbiórkę i rozdzielił zdobyczną broń.
Potem, potem, nieraz miałem możność widzieć jak partyzanci głaskali zdo­
byczną broń; ona wszak oznaczała dla nich życie. Teraz ja to robiłem skry­
cie z dziwną doprawdy lubością.
– Niech wam się nie zdaje – powiedział szef gdy stanęliśmy w szeregu,
niech wam się nie zdaje – powtórzył dla podkreślenia – że to była walka.
Ale mogła nią być – dodał widząc nasze rozczarowane miny na skutek
odarcia nas z odczuwanej chwały bojowej.
W taki to sposób przybyło nam osiem karabinów „steyr”. Wejście na­
gle w posiadanie broni dalekiego rażenia dało nam, bezbronnym amatorom
wojaczki, poczucie siły i wprawiło w radosny stan ducha.
Tę ćwiczebną w swoim charakterze akcję przeżyliśmy wszyscy głęboko,
a w naszej psychice dokonało się coś w rodzaju oswojenia z walką, zaś to poniekąd
zwycięstwo tchnęło w nas poczucie siły i wiary we własną żołnierską wartość.
60
Dalsza droga prowadziła do Janowic, gdzie oczekiwali następni chłopcy:
Bolesław Szejąg – „Błyskawica” z Wielogóry, Antoni Gaj – „Cap” z Przy­
kopu (pow. Mielec), Jan Szpakiewicz – „Picolo”, Edward Stawiarz – „Sęp”
z Komornej i nieznany z nazwiska „Żbik” z Wilczyc. Nowi, nowsi od nas
o kilka godzin, spoglądali na nas siedmiu pierwszych jak na prawdziwych
partyzantów, bo już „ochrzczonych” w walce. Rozpytywali o szczegóły ak­
cji, podziwiali, zazdrościli. Tworzyła się już od samego początku legenda
oddziału.
Z tego spotkania w Janowicach zapamiętałem pewną zabawną scenę.
Mianowicie „Błyskawica”, młodzieniec wysoki, gibki, szczupły brunet
o gorejących czarnych oczach i z cienkim czarnym wąsikiem nad nerwowo
drgającymi, zdawało się, wargami pojawił się nagle zdyszany, ustrojony
w ułańską rogatywkę z pomarańczowym szerokim otokiem oraz w przy­
pasaną do boku szablą ułańską. Mnie ogarnął na ten widok pusty śmiech,
który ledwie zdołałem w porę stłumić; patrzyłem rozbawiony, ciekawy co
też z tym fantem zrobi szef. Kiedy młody człowiek zameldował mu się
gromkim głosem wypinając do przodu brzuch, szef spokojnym głosem
wydał komendę „spocznij”, a następnie kazał mu wyzbyć się rekwizytów
wojskowych z minionej już epoki wojennej. Zmieszany i rozczarowany
„Błyskawica” zniknął równie nagle jak się pojawił, aby wrócić w szarym
cywilnym ubraniu i z przygaszonym spojrzeniem.
Po spożyciu posiłku w janowickim dworku ruszyliśmy w dalszą drogę,
teraz w dwanaście osób. Krocząc otwarcie w dzień w szyku, z bronią na
ramieniu przez wsie, radośni i szczęśliwi, uważaliśmy się za wybrańców
losu. Dumą napawały nas zaciekawione spojrzenia mieszkańców, wyraża­
jące podniecenie, życzliwość, podziw i, jak nam się wydawało, nadzieję.
Rozumieliśmy jak oni ten widok odbierają; to, co dotychczas wydawało
się bezkresną nocą, teraz zaczęło jaśnieć nadzieją i wiarą, bo oto ta wraża
ciemiężąca moc okazuje się być nie taka wielka, skoro ktoś ważył się prze­
ciwko niej jawnie wystąpić. Dziewczęta przyglądały się nam uśmiechnięte
„zza płota”, dzieciaki zaś, napominane przez dorosłych nie śmiały towa­
rzyszyć nam, jak to dzieci miały w zwyczaju, ciągnąc gromadką z tyłu. Ro­
dzice rozumieli, a one wyczuwały raczej podniosłość wydarzenia; bo oto
idą ci, „którzy nie gną się w burzy”. Wreszcie dotarliśmy do naszej kwatery
w Beszycach. Była już przygotowana w resztówce folwarku, której właści­
61
ciel Żyd32 został przez Niemców zmuszony ją opuścić dzieląc zapewne los
swoich pobratymców. Obecnie dzierżawił ten stuhektarowy obszar ziemi
wysiedlony z Katowic inżynier – górnik Stanisław Zarzycki wraz z żoną
Zofią i dziećmi: Stanisławem, Barbarą i Markiem oraz kuzynką Domicelą.
Kwatera w Beszycach wybornie nadawała się na partyzancką melinę. Sta­
nowił ją niewielki zespół zabudowań folwarcznych, położonych w pewnym
oddaleniu od wsi. Dom był wzniesiony z drzewa modrzewiowego. Składał
się z czterech obszernych izb. Jedna z nich została przeznaczona dla nas; na
czas naszej obecności stawała się sypialnią i jadalnią, salą wykładową. Budy­
nek został posadowiony wolno, podobnie jak obora, stajnia oraz stodoła. Ci
z nas, którzy stykali się z polską wsią, wyczuwali w tym układzie coś w ro­
dzaju obcości i nieporządku. Gospodarze z wojennego przypadku gospoda­
rujący na wojennych uwarunkowaniach, państwo Zarzyccy, byli szczęśliwi,
że ledwo, ledwo mogą trwać w tej tymczasowości, znaczonej uproszczonymi
warunkami bytu, kontyngentową gospodarką i wyczekiwaniem końca wojny.
Po przyjęciu na kwaterę partyzantów doszło do odczuwanej dotąd tymcza­
sowości jeszcze nieustanne poczucie zagrożenia dla całej rodziny. Ale oni
dobrze wiedzieli, że w stanie wojny winien w walce uczestniczyć cały naród.
Zacieśnili się więc państwo Zarzyccy w dwóch pokojach z kuchnią, wiążąc
z nami wspólny wojenny los. Przytulności melinie w Beszycach Dolnych
przydawała bliskość lasu, a nade wszystko dobra atmosfera stwarzana przez
gospodarzy; pełna spokoju i życzliwości graniczącej z macierzyńską ser­
decznością ze strony pani Zofii.
Szef Franaszczuk z miejsca wprowadził wojskowy rygor. Jego energia
i pewny siebie sposób bycia sprawiły wespół z pogodnym usposobieniem, że
młódź z punktu poczuła się dobrze w nowo utworzonym zespole. Na pierw­
szej melinie, w Beszycach, na noc zostały wystawione warty, a następny
dzień zaczął się od musztry – żelaznej kanwy, na której zaczęło się dzierzga­
nie zawiłości sztuki wojowania. Każdy dzień zaczynał się od zbiórki, którą
zaczynaliśmy odśpiewaniem pieśni „Kiedy ranne wstają zorze”.
W stylu prowadzenia dziennych zajęć, rozpoczynanych sakramentalną
musztrą, nie można się jednak było doszukać koszarowego drylu. Nie było
mundurów, nie było dystynkcji, a do „pustych głów się nie salutuje” – wie
to od kaprali każdy rekrut – nie odczuwało się wreszcie różnicy w odno­
32 Żyd nazwiskiem Hela (do dziś chłopi pamiętają to nazwisko) prowadził gospodarstwo
fatalnie i niefachowo, starając się wyciągnąć z ziemi jak najwięcej, dając ze swej strony jak
najmniej. Inny informator podaje, że jego nazwisko brzmiało Lejba Rubin.
62
szeniu się podwładnych do przełożonych i vice versa. Zwracaliśmy się do
siebie po imieniu lub po pseudonimach. Tylko szef był w tym zawadiackim
gronie indywidualistów osobistością i figurą, do którego zwracaliśmy się
w sposób znamionujący stosunek należny władzy, ale i to też całkiem swo­
bodnie i po koleżeńsku; jak tego swoistego savoir vivre’u dokonał szef, to
już jego tajemnica. Nawet strofowanie przez niego miało w sobie coś po­
godnego i jak gdyby nieobowiązującego, acz wyrażonego często w formie
mocnego koszarowego epitetu czy żartu. Pomimo te, w przedstawionym
sensie swobodne formy sposobu bycia, rozkaz był zawsze rozkazem nigdy
nie dyskutowanym i niepowtarzanym. Nikt z nas nie mógł sobie wyobrazić,
aby mogło być inaczej, a najmniej sam szef. Dzięki Franaszczukowi sta­
liśmy się wojskiem, wprawdzie pozbawionych formalnych rygorów, lecz
zachowującym pilnie strzeżoną przez szefa istotę organizacji wojskowej.
Wiedział doskonale, że piękna pani Wojenka nie gustuje w parodiach.
W czasie pierwszego pobytu w Beszycach zaczęli napływać nowi amatorzy
cierpkich partyzanckich rozkoszy. Przybyli też wreszcie tacy, którzy mieli za
sobą gruntowne przygotowanie wojskowe: pdch/ppor. Stanisław Podolecki –
„Ryś”, syn strażnika więziennego; sierżant policji granatowej Leon Siatrak –
„Orzeł”, policjant z posterunku w Lipniku; były Hubalczyk Stanisław Klusek
– „Jastrząb” z przezwiskiem „Fugas” z Sandomierza (saper); plutonowy zawo­
dowy Kazimierz Jarzyna – „Sokół” z Połańca oraz kapral Stanisław Zarzyc­
ki – „Czarny” z Sandomierza. Ponadto w charakterze rekrutów zameldowali
się: Kazimierz Krobath – „Niedźwiedź”, Romuald Nowakowski – „Mściciel”,
Henryk Zarzycki – „Grab”, Jerzy Staszewski – „Murzyn” z Sulisławic, Cze­
sław Kuwaka – „Zboże”, Zdzisław Faron – „Ramzes”, Mieczysław Granek
– „Szpak” oraz nieznani dziś z nazwiska: „Fregata”. „Grom”, „Grot”, „Krab”
i „Pantera”. Jako ostatni z tej grupy został przywieziony Stanisław Duma –
„Topola” z Sandomierza. Pojawił się na melinie w Beszycach, ubrany w sa­
modziałowy sweter z golfem, którego biel podkreślała bladość jego oblicza;
nie zdołał się on bowiem jeszcze był wyleczyć z ciężkich ran odniesionych
w starciu z Niemcami w Sandomierzu. Tułaczka po melinach wśród znajo­
mych i obcych ledwo pozwoliła mu stanąć na nogi, gdy grunt po raz kolejny
zaczął się pod nim na dobre palić, wątpliwe schronienie i odpoczynek znalazł
teraz w oddziale – z braku lepszych możliwości.
Tak powiększony, 22–osobowy oddział teraz podzielony na trzy druży­
ny, z których dwie stacjonowały w Skwirzowej, u Mieczysława i Michaliny
63
Kosterskich, a jedna, z szefem i kwatermistrzem (nazywanym przez nas go­
spodarczym) – „Orłem”, u Zarzyckich w sąsiednich Beszycach. Dowódca­
mi drużyn zostali mianowani: I. „Ryś” (kwatera w Beszycach), II. „Sokół”
i III. „Czarny” (w Skwirzowej).
Wieś Skwirzowa położona była o 700 – 800 metrów od Beszyc. Gospo­
darze Skwirzowej, państwo Kosterscy, byli właścicielami resztówki mająt­
ku ziemskiego i posiadali obszerny dom a na gumnie pokaźnych rozmiarów
zabudowania gospodarskie. Pana Mieczysława Kosterskiego uważaliśmy
za jednego ze swojego grona; był pogodny, energiczny, z młodzieńczym
niemal wigorem. Jego żonę, nauczycielkę z zawodu (ach, ta jej kaligrafia!),
traktowaliśmy jak wspólną mamę, i tak też do niej się odnosiliśmy. Była
to przemiła, ruchliwa osoba, wiecznie zaaferowana rozlicznymi zajęciami,
jakie nastręczała jej liczna „rodzina” w naszych osobach. Dla nas miała
pomimo to zawsze pełen serdecznej życzliwości uśmiech. Okazywała nam
więcej łaskawości niż własnym małym dzieciom, od których wymagała
pełnej dyscypliny i udziału w pracach gospodarskich. Dom Kosterskich był
naszym domem; rządziliśmy się w nim jak u siebie, bacząc przy tym czy
aby nie przydamy się w wolnych od wykładów chwilach przy cepach lub
sieczkarni33.
Obie te sąsiadujące ze sobą meliny, stanowiące wzajemne dla siebie
ubezpieczenie, stały się – z założenia organizacyjnego – naszą stałą kwa­
terą w tym sensie, że przebywaliśmy w niej najczęściej i że, wracając z ja­
kiejś jedno lub kilkuosobowej wyprawy, tutaj mogliśmy uzyskać informa­
cje o aktualnym miejscu zakwaterowania oddziału. Kwaterowaliśmy tam
po jednym lub dwa dni.
Po napływie nowych kolegów szkolenie zaczęło się od nowa. Obejmo­
wało zakres wiedzy wojskowej przydatnej w walce partyzanckiej. Wykłady
prowadzili: kpt. Tadeusz Struś – „Kaktus”, ppor. Jerzy Gutkowski – „To­
pór” z Ruszczy, ppor. „Ryś”, st. sierżant „Jastrząb”, plutonowy „Tarzan”
i plutonowy „Sokół”.
W tak opisany sposób spełniło się, w pewnym sensie niespodziewanie,
marzenie mojego życia. Wojsko bowiem zawsze podziwiałem jako ideał
33 Później, podczas akcji „Burza”, „Lotna Sandomierska” opuściła na zawsze swoje meli­
ny (połowa 1944 r.), w tym i gospodarstwo pp. Kosterskich. Wtedy to byłą meliną party­
zancką zajęli się Niemcy – po swojemu. Rodzina zdołała ujść z życiem dzięki zachowaniu
nieustannej czujności przed bandytami z Zachodu, lecz całe gospodarstwo zostało przez
nich zrabowane a budynki rozebrane i uzyskane materiały budowlane wywiezione. Rodzina
Kosterskich zapłaciła za udział w walce tułaczką i nędzą, szczęśliwie unosząc tylko głowy.
64
organizacyjny i żywiąc zainteresowanie tą właśnie dziedziną życia, z tego
względu pragnąłem wstąpić do wojska. Nie przypuszczałem oczywiście,
że do spełnienia pragnień dojdzie w tak szczególnych okolicznościach. Te­
raz doszedł ponadto czynnik walki z wrogiem. Poczułem się tu potrzebny
i na właściwym miejscu, świadomość tego faktu cieszyła mnie niezmiernie
i napawała dumą.
W czasie późnego lata (1943) oddział nasz został wyposażony w ręczny
karabin maszynowy („browning wzór 28”) i dwa pistolety maszynowe kal.
9 mm, kilkanaście karabinów powtarzalnych oraz kilka pistoletów bocz­
nych. Uzbrojenia dopełniały polskie granaty obronne – po dwa na żołnie­
rza. O wyposażeniu w oporządzenia nie ma właściwie co mówić, podobnie
jak o odzieży – nasze „umundurowanie” sprowadzało się do tego, w czym
do oddziału przyszliśmy; jego symbolem mogą być arkadkowe buty, które
mizerią przerastały moje, bynajmniej nie całe i nie piękne. Kto nie posiadał
karabinu, otrzymał na otarcie łez pistolet boczny.
Znaczącą wówczas dla uzbrojenia oddziału dań wniósł 16–letni chłopiec
z Bodzechowa koło Ostrowca Świętokrzyskiego, przynosząc dwa pistolety
maszynowe najnowszego typu, „MP”. Zdobył je pełniąc w bodzechowskim
dworze funkcję pomocnika lokaja. Zabrał przebywającym tam niemieckim
nieproszonym gościom wraz z magazynkami zapasowymi. Słysząc o party­
zantach, krążących po Sandomierszczyźnie, dotarł do nas, do Beszyc. Był
przekonany, że przy tak wspaniałym darze przyjęcie jego młodocianej oso­
by, stanowiącej mało znaczący dodatek do pistoletów, nie będzie stanowiło
problemu. Musiał jednak zrozumieć, że jest jeszcze za młody i musi iść na
melinę (do Sandomierza, gdzie zamiast wojować wypadło mu się uczyć),
do dziś prześladuje mnie wspomnienie – jego wyraz głębokiego rozcza­
rowania, zawodu i goryczy i spojrzenie, którego wymowę można określić
jako przekonanie o oszukaniu go i okradzeniu przez silniejszych.
Czasem jakaś sztuka broni skapnęła okazyjnie. Na przykład „Straceniec”
wraz z „Kozakiem” zdobyli pistolet na kierowniku budowy drogi firmy
Oemler w lesie zawidzkim, przy okazji udzielania szkopowi lekcji nale­
żytego odnoszenia się do polskich robotników. To grubiańskie niemczy­
sko o nazwisku Domino otrzymało kilka kopniaków przy robotnikach dla
uświadomienia mu, że nie jest u siebie, i że tutaj kopniaki to jemu się na­
leżą. Nauka okazała się w pełni skuteczna – polscy robotnicy nie mogli się
potem nadziwić grzeczności szkopa. Broń w postaci pistoletów bocznych
65
przynieśli ze sobą także Stanisław Duma – „Topola”, Janusz Szczerbatko –
„Zygfryd” i Leon Siatrak – „Orzeł”.
Na uroczystą – w sensie partyzanckim – inaugurację rozpoczęcia kursu
dla młodszych dowódców przyjechali kapitan Tadeusz Struś – „Kaktus”
i podporucznik Jerzy Gutkowski – „Topór”. Przemówienie wygłosił ka­
pitan. Jak można się było spodziewać po rasowym wojaku, zwłaszcza sa­
perze, przemówienie było raczej krótkie. Brzmiało ono – o ile pamięć mi
dopisała – następująco:
– Żołnierze! –skoro się tutaj znaleźliście, to wiecie po co. A cha – dorzu­
cił – nasza nazwa brzmi: Lotna Grupa Bojowa Inspektoratu Armii Krajowej
Sandomierz.
Następnie „Kaktus” i „Topór” podchodzili do każdego z nas, stojących
w szeregu, podając rękę, a my przedstawialiśmy się naszymi pseudoni­
mami. Zaraz potem, stojąc na baczność, odśpiewaliśmy „Modlitwę obo­
zową”34, której zdołaliśmy się już nauczyć z radia londyńskiego35. Śpie­
waliśmy ją potem przy porannych apelach, w miejsce pieśni kościelnej.
W czasie śpiewu spostrzegłem, że twarz kapitana jakaś nabrała uroczystego
wyrazu i pokraśniała. Później odbyły się jakieś dwa wykłady oficerów, po­
czym obaj wsiedli na bryczkę i odjechali.
Z radia dowiedzieliśmy się, że zabrakło w naszych szeregach na szczycie
obu wielkich wodzów. Komendant główny Armii Krajowej, Stefan Rowec­
ki – „Grot” został aresztowany przez Niemców 30 czerwca 1943 r., a 4 lip­
ca tegoż roku zginął wódz naczelny i premier rządu polskiego na uchodź­
stwie, generał Władysław Sikorski36. Dziwnym wydał się nam ten zbieg
nieszczęść. Gwiazdy obu, otoczonych charyzmą wielkich postaci przestały
świecić także i nam. Tak jak w naszym oddziałku, i w całym narodzie zapa­
nowała atmosfera, jaka wywoływana bywa głębokimi nieszczęściami. Ale
walka musiała toczyć się dalej.
34 „Modlitwa obozowa”, później nazywana też „Modlitwą partyzancką”, została ułożona
przez kpt Adama Kowalskiego (X.1939) w obozie dla żołnierzy polskich internowanych
w Rumunii, w Bals. Nawiązuje ona do słów wiersza A. Mickiewicza:
O, Panie, któryś jest na niebie
Wyciągnij sprawiedliwą dłoń!
Wołamy z cudzych stron do Ciebie
O polski dom, o polską broń ...
35 Państwo Zarzyccy posiadali ukryty aparat radiowy.
36 Nowym naczelnym wodzem został mianowany gen .Kazimierz Sosnkowski, a nowym
głównym komendantem AK gen. Tadeusz Komorowski – „Bór”.
66
Trudno było otrząsnąć się po stracie generała „Grota”, naszego bezpo­
średniego, bo walczącego wraz z nami w kraju, wodza. Stosunki konspira­
cyjne, a w związku z nimi pełne utrudnień i ograniczeń w przekazywaniu
informacji uwarunkowania sprawiły, że bliższe okoliczności tej tragedii
narodowej nie mogły nam być od razu znane. Mogliśmy tylko wiedzieć,
że padł w boju. Ciężko było również pogodzić się z nagłą utratą twórcy
potężnej, bo liczącej 400 tysięcy żołnierzy armii podziemnej, doskonale
zorganizowanej, toczącej nieugięcie i nieustająco walkę, twórcy jedynego
na przestrzeni całej światowej historii, niepojętej dla innych narodów, ar­
mii działającej w warunkach konspiracyjnych, stanowiącej wojsko równie
niepojętego dla myślących zwykłymi kategoriami państwa podziemnego,
posiadającego do końca wojny sprawnie struktury państwowe. Nie „ruchu
oporu”, a właśnie państwa, które pomimo przegranej wojny nie skapitulo­
wało a prowadziło ją tam, gdzie tylko znaleźli się Polacy – zarówno w Kra­
ju jak i w świecie.
Kiedy nadeszła z eteru ta druga, również mrożąca krew w żyłach wia­
domość o generale Władysławie Sikorskim, i tę śmierć zadaną przez nie­
wiadomą siłę, zaraz po tej wcześniejszej, odebrał naród, na tle dopiero co
przeżytej klęski wrześniowej, jak sprzysiężenie niebios, jak jakąś piekielną
zmowę nieuchwytnych sił. Zginął bowiem premier rządu polskiego i na­
czelny wódz Polski Walczącej oraz zginął naczelny dowódca w kraju. Była
to bez wątpienia, o czym byliśmy wówczas przekonani, zmowa; niewy­
obrażalnie podła gra wielkich i możnych.
Zginęli niemal równocześnie Najlepsi i Umiłowani. Powiało grozą
i mrokiem. Ale do walki wśród grozy, mroku i nieszczęść już wszak przy­
wykliśmy byli od półtora wieku. Znów więc zacisnęliśmy zęby i pięści.
Uczestnicy tej zbrodniczej zmowy do dziś skrywają swoje imiona – tak po­
twornie odrażająca to zbrodnia, popełniona wbrew prawom wszelkim, na­
wet wojennym. Została dokonana wbrew moralności, wbrew uświęconym
wiekami kanonom cywilizacji łacińskiej, właściwej wszakże dla większo­
ści narodów europejskich.
Uformowany już organizacyjnie oddział przechodził forsowne szkolenie
zmieniając co parę dni kwatery, odwiedzając niektóre z nich po kilkakroć.
Jak dobrych znajomych witano chłopców z „Lotnej” w Jachimowicach,
Byszowie, Janowicach, Krysinie, Beszycach, Skwirzowej, Bystrojowi­
67
cach, Dmosicach, Śmiechowicach, Usarzowie, Sadłowicach, Graniczniku,
Wielogórze, Dołach Michałowskich, Suliszowie i w wielu innych dworach
i wioskach usytuowanych w oddaleniu od ważniejszych traktów.
Miesiąc już upłynął od utworzenia oddziału, a nie posiadał on dowódcy.
Franaszczuk nadal działał formalnie jako dowódca łoniowskiej dywersji
placówkowej. Rzemiennym dyszlem krążyły wiadomości, że miał nim zo­
stać podporucznik Gutkowski – „Topór”, potem że podporucznik Stanisław
Podolecki – „Ryś”. Taką samą drogą przychodziły odwołania z wyjaśnie­
niami, że obaj kandydaci są znani w okolicy, a w związku z tym rozpo­
znanie ich osób przez niemiecki wywiad spowodowałoby wymordowanie
przez Niemców ich rodzin.
Pozostawienie bez rozstrzygnięcia tak ważnej sprawy przez miesiąc,
w wojsku znajdującym się w stanie walki, a z drugiej strony widoczne trud­
ności w sprowadzeniu na dowódcę oficera z innego terenu, co nie może
dziwić w okupacyjnych warunkach, stworzyło nie lada dylemat. Uporał się
z nim wreszcie komendant inspektoratu, podpułkownik Antoni Żółkiew­
ski – „Lin” mianując na dowódcę oddziału samego komendanta Kedywu
inspektoratu, kapitana Tadeusza Strusia – „Kaktus”. I on znalazł wprawdzie
równie salomonowe rozwiązanie, ale póki to nie mogło nastąpić, zasto­
sował rozwiązanie tymczasowe. Kiedy przyjechał na swoim skrzypiącym
rowerze do Beszyc, aby w dniach 15 i 16 sierpnia 1943 roku prowadzić
planowe wykłady, oznajmił nam przed frontem, że rozkazem komendan­
ta inspektoratu z dnia 12 sierpnia „Tarzan” został mianowany pełniącym
obowiązki dowódcy oddziału. Nas, partyzantów, z oczywistych powodów
o zdanie nikt nie pytał, ale byliśmy zadowoleni z tego rozwiązania, gdyż
Stefan Franaszczuk zdołał był już pozyskać nasze zaufanie i sympatię. Je­
dyne co mogliśmy mu mieć do zarzucenia, to częste opuszczanie oddziału,
aby – jak się złośliwie domyślaliśmy – pilnować swojej wybranki, Władzi
Stawiarzównej z Bukowej37.
Szef nie oblał, wbrew naszemu oczekiwaniu nominacji twierdząc, że nie
pozwala na to partyzancka klauzura, cechująca, się wszak wyjątkową su­
rowością.
Uregulowanie to niczego właściwie nie zmieniło w położeniu oddzia­
łu. Nadal cierpieliśmy na niedostatek uzbrojenia i w dalszym ciągu brak
było funduszów na utrzymanie oddziału. „Orzeł” te sprawy jakoś łatał,
37 Po wojnie pobrali się i żyli długo i szczęśliwie.
68
jak przypuszczaliśmy, przy pomocy ziemian. Następująca pora trudnej je­
siennej pogody i perspektywa zimy stwarzały kolejne poważne problemy
w utrzymaniu sporej już grupy młodych ludzi o świetnych apetytach, ale
też i o ograniczonej wytrzymałości na zimno. Zaczęły się nad wyraz bru­
talnie ujawniać niedostatki w bieliźnie, cieplejszej odzieży czy obuwiu.
W trudnych, niemal koczowniczych warunkach bytowania niełatwo było
utrzymać należytą higienę żołnierzy sypiających ze względu na koniecz­
ność utrzymywania nieustającej gotowości bojowej w dziennej bieliźnie,
a często i w ubraniach. Kiedy ktoś zameldował pewnego dnia „o obecności
w oddziale” wszy, okazując ją na dowód na wyciągniętej dłoni, zapanowała
ogólna konsternacja i atmosfera niemal grozy. Gdy otrząśnięto się z pierw­
szego wrażenia nieszczęsna weszka, oglądana przez ciekawych jej widoku,
została uroczyście zatłuczona w drwalni na pniaku obuchem wielkiej sie­
kiery, w trybie magicznego rytuału mającego zaczarować dostęp następ­
nym insektom na nasz teren. Gospodarczy „Orzeł” został wezwany przed
ponure tym razem oblicze szefa. Rozpoczęła się odtąd nieustająca i nigdy
już niewygrana walka o pełnię higieny; a wszy stały się na dobre nieodstęp­
nymi, choć niechcianymi naszymi towarzyszkami. Nieraz wydawało się, że
wszystko jest już dobrze, gdy nagle któryś z żołnierzy zaczął się bezwiednie
drapać lub czochać o węgieł domu lub sterczącą w płocie żerdź. Wówczas
nerwowy meldunek znów szedł do szefa, a sfrustrowany gospodarczy do­
stał wreszcie z frasunku, jak utrzymywaliśmy, nerwicy przejawiającej się
zabawnym tikiem na jego zawsze poważnej i bladej twarzy. Zarządzał on
zwykle w takich przypadkach dodatkową zmianę bielizny, po którą trzeba
było jechać nieraz znaczny kawał drogi38, organizował dodatkowe kąpiele,
a przemyślne insekty zdawały się przycichać tylko, aby po jakimś czasie
znów dać o sobie znać. Stanowiły już do końca, w późniejszym towarzy­
stwie wszy łonowych, pcheł i nad wyraz dokuczliwego świerzbia stały ele­
ment partyzanckiej doli.
38 Zapamiętane miejsca, w których prano dla „Lotnej” bieliznę, to majątek Krystyny Kar­
skiej – „Emilia” w Górkach Klimontowskich, majątek państwa Bronikowskich w Jachi­
mowicach, majątek pani Niwińskiej w Niedźwicach, panie Irena i Kazimiera Kowalskie
w Kolonii Wiązownica.
69
3. Kim byli, skąd przybywali?
Dobrowolny udział w walce z bronią w ręku miał w większości przy­
padków swój początek wcześniej. Na ogół bowiem do grup bojowych
dostawali się ludzie dopiero wówczas, gdy grunt pod nogami im się palił
lub spalił zupełnie. Dostanie się do partyzantki stanowiło szczęśliwe ra­
czej zrządzenie losu w takim przypadku. Udało się bowiem ujść z życiem.
W przeciwnym razie, w przypadku wsypy ginęło się od kuli albo trafiało do
niemieckiej kaźni, a tam po straszliwych torturach traciło w mękach życie
albo dostawało do obozu koncentracyjnego lub obozu zagłady, co niemal
na to samo wychodziło – na śmierć w udręczeniu.
Działalność w konspiracji stanowiła jeden tylko nurt ówczesnego ży­
cia pod okupacją niemiecką, nurt walki powszechnej toczonej dzień i noc,
nieustannie, przy stawce własnego życia i cierpień, a także cierpień jesz­
cze sroższych niż własne cierpienia fizyczne – z przyczyny mimowolnego
spowodowania męki lub śmierci najbliższych, najdroższych. Drugi rów­
noległy nurt stanowiło zdobywanie środków do życia. Przy ogromnych
trudnościach w znalezieniu pracy zarobkowej, z reguły przez Niemców
podle opłacanej, trzeba było szukać pracy prywatnie lub wprost – i to naj­
częściej – w nielegalnym handlu, drobnej rzemieślniczej wytwórczości.
Walka o własny byt i o byt narodowy splatały się ze sobą na każdą chwilę
w ogromnym wysiłku woli, napięciu nerwowym, a także w stałym wysiłku
fizycznym, w stanie ciągłego niedożywienia. I tak przez lata, dzień po dniu,
noc po nocy, licząc upływ niemal każdej przeżytej godziny.
Naród w całej swojej masie zachowywał się obronnie, bo tego wymagała
stworzona przez Niemców sytuacja i naturalne, w odbiorze ogółu, stosunki
pomiędzy zwycięskim wojskiem a ludnością cywilną podbitego kraju. Elita
narodowa zaś, ukształtowana przez kanony cywilizacji łacińskiej zachod­
nio-rzymskiej, rozumiała istotę niemieckich zachowań, bo znała ich źródło.
Polski historyk i filozof Feliks Koneczny tak owe źródło określił: „Stoimy
tu przy kolebce kultury bizantyńsko – niemieckiej, która w pochodzie wie­
ków miała wyrosnąć na najwyższy szczebel i najwyższy triumf cywilizacji
bizantyńskiej”39. Toteż polska elita przystąpiła do organizowania narodu,
39 Feliks Koneczny – „Cywilizacja bizantyńska”, wydawnictwo „antyk” Marcin Dybow­
ski, reprint: Londyn 1973 , str . 2225. Cywilizacja bizantyńska została ukształtowana przez
wpływy kultur azjatyckich (tamże na str. 182: „Cesarstwo bizantyńskie staje się państwem
bezwzględnie azjatyckim”), przez wpływ cywilizacji turańskiej. Cesarstwo niemieckie
70
świadoma zagrożenia jego biologicznym wyniszczeniem przez najeźdźcę
o duszy ukształtowanej w ciągu wieków na modłę azjatycką.
W placówkowej pracy konspiracyjnej walka z najeźdźcą gorzała w pełni
i nie mniejszym płomieniem niż w oddziałach partyzanckich. Stopień zaś
zagrożenia trzeba uznać za nie mniejszy, jeśli nie większy jeszcze zwa­
żywszy, iż tu wróg działał zawsze z zupełnego zaskoczenia i siłą przemoż­
ną, a jego ataki obejmowały przeważnie całe rodziny. Możliwości obrony
nie było przy tym w zasadzie żadnej. To na placówkach właśnie toczyła
się walka główna. Wyłączając dzieci – jakże jednak często wykorzysty­
wane do spełniania niektórych posług konspiracyjnych – zaangażowana
była w niej ogromna większość społeczeństwa. Niemcy powtarzali między
sobą – z wyraźnie wyczuwalną nutką zdumienia – odkrywczą prawdę, że
każdy Polak, Polka, staruszek czy dziecko to partyzanci. Tu, w łonie placó­
wek prowadzono różnorodne szkolenia, przygotowując odpowiednie kadry
i warunki do prowadzenia walki zbrojnej na potrzeby bieżące i w przewi­
dywaniu przyszłego ogólnego powstania. Tu też, pod przykrywką domo­
wego zacisza odbywały się zagrożone karą śmierci nasłuchy zagranicznych
rozgłośni radiowych, z których zapiski służyły potem do redagowania lo­
kalnych tajnych gazetek40, drukowanych na ręcznych powielaczach, i do
dzielenia się nimi z sąsiadami, zaufanymi znajomymi. Powielacze konspi­
ratorzy wykradali z niemieckich urzędów w trybie specjalnych akcji lub
wykonywano je w domowych warsztatach. Zdobywanie zaś do nich po­
trzebnych materiałów, jak farby drukarskiej, matryc białkowych, papieru
czy także maszyn potrzebnych do pisania matryc wymagały osobnej stałej
działalności organizacyjnej. Wszystko to było osiągane w wyniku pracy
skoordynowanej żmudnej i niebezpiecznej.
Kolportaż gazetek lokalnych i otrzymywanych odgórnie (prasa pod­
ziemna była rozprowadzana bezpłatnie) lub z terenów sąsiednich odbywał
się najróżniejszymi, nieraz wymyślnymi sposobami. Tej dziedzinie konspi­
racji, należącej do bardziej niebezpiecznych można by poświęcić obszerne
przejęło w II połowie X wieku – pormalnie poprzez małżeństwo syna cesarza Ottona I, póź­
niejszego Ottona II z księżniczką (cesarzówną) bizantyńską Teofanią (która zdobyła znacz­
ne wpływy na dworze niemieckim) – na swój użytek, na zawsze, podstawy tej cywilizacji,
wyrażające się w formule mechanizmu państwowego – w przeciwieństwie do personalizmu
wyznawanego przez cywilizację łacińską.
40 Tajna prasa – w miastach, gminach, często wsiach – wydawana była powszechnie w ca­
łym kraju do roku 1942, kiedy to nowopowstała Armia Krajowa kolportowała już powszech­
nie prasę centralną na cały kraj (z „Biuletynem Informacyjnym” na czele).
71
i wielce interesujące dzieła. Byłaby to opowieść o młodych przeważnie
ludziach, często dzieci prawie, fascynująca grozą przygody na granicy ży­
cia i śmierci. Byłyby to też opowieści o znojnym zmaganiu z przestrzenią,
dokuczliwymi warunkami pogodowymi, o gorzkim smaku strachu, wresz­
cie opowieść o przebiegłości, refleksie, o aktorstwie aranżowanym ad hoc,
o błyskotliwości w rozgrywce o życie, o samozaparciu, o wielkim wysiłku
woli i wysiłku fizycznym – nieraz do samych granic wytrzymałości. I była­
by to dojmująca opowieść o rozpaczliwym zdumieniu młodego człowieka,
że oto właśnie teraz, właśnie jego obejmuje śmierć, odbierana w osamot­
nieniu i bez nadziei nawet, że ostatnie wołanie MAMO! zostanie usłyszane
choćby przez kogokolwiek.
Stąd, z placówek wywodzili się łącznicy, głównie dziewczęta, ale i kobiety
nawet w podeszłym wieku, których wkład w walkę równać można z poświę­
ceniem kolporterów czy partyzantów. Na placówkach wreszcie organizowa­
no skrzynki kontaktowe i archiwa – w domach, których mieszkańcy nie znali
spokoju ni w dzień, ni w nocy, spodziewając się w każdej chwili hałaśliwego
łomotania do drzwi i głośnego, wywołującego dreszcz grozy u całej rodziny,
bo zapowiadającego śmierć, wykrzyczanego słowa: Polizei! Podobnie rzecz
miała się z przechowywaniem broni, amunicji, wojskowych urządzeń, środ­
ków opatrunkowych i tym podobnych, znaczonych śmiercią artykułów. W pla­
cówkach posiadał swoją ostoję wywiad, jedna z najcichszych i bardzo owoc­
nie pracujących służb. To placówki właśnie dbały o zaopatrzenie w żywność
i inne potrzebne w leśnej egzystencji oddziałów partyzanckich środki. Ludzie
z placówek udzielali też melin podróżującym ludziom z konspiracji, spalonym
a także rannym. Nawet później, wtedy, kiedy już wypadło zaprzestać walki
w polu, kiedy wielu zdemobilizowanych partyzantów nie miało się gdzie po­
dziać, kiedy pod względem wojskowym i politycznym sytuacja okazała się być
beznadziejna, placówki – nie posiadające już służbowych kontaktów działały
samoczynnie sprawnie, skutecznie, z całym oddaniem Sprawie, udzielając po­
mocy pozbawionym ostoi organizacyjnej bojownikom.
Tu, na placówkach, prowadzono powszechną walkę w postaci sabotażu
i dywersji. Tak zwany mały sabotaż polegał na szkodzeniu najeźdźcy na
każdym kroku i przy każdej okazji. Mały sabotaż nakazywał pracę powolną
(symbolizowany malowanymi na płotach i murach żółwiami), niedokładne
wykonywanie pracy z której korzystał okupant, celową produkcję braków,
głównie w fabrykach wytwarzających produkcję na rzecz wojska, wpro­
72
wadzanie w błąd niemieckich rozmówców i ogólnie zachowania na szkodę
wroga. Dywersja i sabotaż stanowiły osobną działalność programową wal­
ki prowadzonej przez Polskie Państwo Podziemne.
Placówki organizowały również tajne nauczanie na wszystkich szcze­
blach. Działalność tego rodzaju była z natury rzeczy bardzo łatwa do de­
konspiracji, toteż na tym polu dochodziło często do ofiar, głównie w gro­
nie nauczycielskim. Ale dzięki tej pracy placówek na tym polu została
uratowana – wbrew nieprzyjacielskim dążeniom – przed wyniszczeniem
w sferze kulturalnej, wychowawczej i naukowej ogromna część młodzieży,
z której wyrosły po wojnie kadry nauczycielskie, profesorskie, naukowe,
a także wysokiej klasy specjaliści w różnych dziedzinach życia gospodar­
czego oraz rodzimi ludzie sztuki i literatury. Jakże nie wspomnieć, starając
się przedstawić obraz przeszłości, o tym, o czym można by, o czym należa­
łoby pisać tomy, oddając ten nader ważny, toczony na placówkach aspekt
zmagań w dobie zniewolenia o byt narodowy.
Tak więc na placówkach dokonywał się cały ogrom organizacyjnego wy­
siłku u podstaw, którego niepodobna przecenić. Wszak nie tylko samą, nie
w pełni tu ze zrozumiałych powodów przedstawioną, rozległość i różnorod­
ność zadań trzeba w ocenie brać pod uwagę, bo przecież ta działalność mu­
siała być prowadzona w ukryciu; nieraz i przed własną rodziną, gdy chodzi
o zachowanie tajemnic organizacyjnych, lub przez konieczną ostrożność
wobec dzieci. Trzeba było niezaprzeczalnego talentu organizacyjnego ludzi
z placówek, ich mądrości, samozaparcia, odporności psychicznej a także
wysokiego poczucia odpowiedzialności komendantów placówek, aby było
możliwe w ogóle funkcjonowanie tak bardzo złożonego aparatu, opartego
przecież na ludziach z zaciągu ochotniczego, bezpłatnie, na ludziach nie­
posiadających teoretycznego choćby przysposobienia do działalności w tak
niebezpiecznych i trudnych warunkach; aparatu, który jakże często trzeba
było mozolnie odbudowywać po wsypach.
Toteż wielu napływających do oddziału „Lotnej” chłopców miało za
sobą, często po przeżyciach rodzinnych i osobistych tragedii, twardą szkołę
życia i szkołę charakteru.
Dziś jednak, po latach, pozostała przy życiu zupełnie niewielka już
liczba tych ludzi. Spośród nich wielu z zażenowaniem przyznaje się do
spustoszenia pamięci przez wiek, zachowującej już tylko z owych lat jej
strzępy i ogólne wrażenia. Nielicznym tylko dopisała pamięć, a zupełnie
73
wyjątkowo pamiętniki. Tak więc w ostatecznym rachunku możliwe jest
przedstawienie losów sprzed przystąpienia do „Lotnej” moich własnych,
co już uczyniłem w części wstępnej, oraz „Topoli”, charakterystycznych
dla tamtego czasu.
Stanisław Duma – „Topola” już wiosną 1940 roku nawiązał kontakt
z łącznościowcami zorganizowanymi w ZWZ w Sandomierzu. Zajmowa­
li się oni między innymi zbieraniem broni pozostałej po kampanii wrze­
śniowej. W celu uzyskania środków do życia zaangażował się „Topola” do
pracy przy budowie zniszczonego w trakcie działań wojennych na Wiśle
w Sandomierzu mostu – w firmie „Wagner – Biuro”, działającej w ramach
organizacji znanej wówczas pod nazwą Organization Todt41. W lipcu 1941
roku (po uderzeniu Niemiec na ZSRS) przedsiębiorstwo zostało przeniesio­
ne w ślad za postępującą armią niemiecką do Kijowa, gdzie przystąpiono
do odbudowy mostu. Duma bierze tam udział w sabotażu, w następstwie
którego wali się do Dniepru ogromny dwumasztowy, 150–tonowy dźwig.
Był to jedyny duży dźwig na tej budowie. Kiedy krąg podejrzanych o sabo­
taż osób zaczyna się w śledztwie niebezpiecznie zawężać, „Topola” ucie­
ka wpraszając się do pociągu wiozącego żołnierzy włoskich wracających
„nella nostra Italia”. Okazało się to możliwe dzięki niedociekliwym, bo
uszczęśliwionym z powrotu do ojczyzny z obcej im na wschodzie wojny
Włochom. Pozwolili oni jechać ze sobą funkcjonariuszowi podróżującemu
w mundurze organizacji Todt, jak się zapewne domyślali, Niemcowi, nie
widząc potrzeby legitymowania go czy okazania przepustki.
We Lwowie Duma przesiadł się do pociągu osobowego i zajął miejsce
w wagonie przeznaczonym tylko dla Niemców w nadziei, że będąc w mun­
durze uniknie kontroli. Ale nie dojeżdżając do Przemyśla, w okolicy stacji
Zimna Woda, zauważył, że straż graniczna przeprowadza kontrolę także
i w wagonach dla Niemców. Nie posiadając przepustki, musi Duma za
wszelką cenę uniknąć spotkania z kontrolerami. Przenosi się więc do co raz
to dalszych wagonów, rozmyślając nad sposobem wyjścia z nadzwyczaj
kłopotliwej sytuacji. Przed nim stała tylko jedna możliwość – wyskoczyć
z jadącego pociągu, co jednak w ciemnościach nocy wiązało się z dużym
ryzykiem, z braku możliwości wykonania skoku kontrolowanego. Zwlekał
więc do ostatniej chwili, uznawszy wyskoczenie za rozwiązanie ostateczne.
41 Organization Todt – niemiecka organizacja powołana do działalności budowlanej na
rzecz wojska. OT wykorzystywała do pracy przymusowej m.in. jeńców. Nazwa organizacji
pochodzi od nazwiska jej twórcy.
74
W pewnej chwili spostrzegł, że strażnicy zatrzymali się w swoim służbo­
wym przedziale, a do kontroli dwóch ostatnich wagonów przystąpił tylko
jeden z nich, oficer. Duma postanowił więc zaatakować samotnego Niem­
ca, licząc na swoją siłę. Oczekiwał szkopa w przejściu pomiędzy wagonami
(W ówczesnych pociągach można było przejść pomiędzy wagonami łączo­
nymi bez osłony, przez ruchome zachodzące na siebie blachy; z przejść
takich korzystali tylko kolejarze). Rozegranie właśnie tam walki stwarzało
pewne szanse na uniknięcie świadków i alarmu. Duma wkracza na to przej­
ście w odpowiednio wybranym momencie kiedy z przeciwnej strony wcho­
dzi na nie Niemiec. Postawny, dobrze zbudowany Duma jednym ciosem
strąca zaskoczonego szkopa w odstęp pomiędzy wagonami. Drzemiący
w nocy podróżni, hałas jadącego pociągu sprawiły, że raczej mało dono­
śny okrzyk Niemca nie został przez nikogo usłyszany. Spadając w pustkę
pomiędzy wagonami szkop zawisł jednak na swoim płaszczu zahaczony
na jakimś występie łączy wagonowych. Wtedy jedno szarpnięcie „Topi­
li” wystarczyło, aby Niemiec znalazł się na torze pomiędzy szynami pod
pędzącym pociągiem. Najpewniej nie przeżył on tej przygody. Wówczas
Duma przeniósł się pośpiesznie w drugi koniec, skontrolowanej części po­
ciągu, gotów do wyskoczenia, gdyby dały się zaobserwować jakieś oznaki
poruszenia w pociągu. Szczęśliwie dojechał nie niepokojony do Stalowej
Woli. Tam znalazł schronienie u mieszkającej tu swojej siostry. Po jakimś
czasie przeniósł się do Sandomierza, gdzie musiał się ukrywać u przyjaciół
i znajomych, jako niewątpliwie poszukiwany przez niemiecką policję.
Pracując nadal w konspiracji, zajmował się „Topola” zarobkowo mecha­
niką. Z czasem urządził sobie warsztat rusznikarski, korzystając z pomocy
brata Władysława, z zawodu rusznikarza. Ze złomowanego sprzętu wojen­
nego, udostępnionego mu na złomowisku huty Stalowa Wola przez ludzi
z tamtejszej organizacji, zmontował rusznicę przeciwpancerną w oparciu
o broń sowiecką. Przerabiał także sowieckie „pepesze” (pistolety maszy­
nowe) na kaliber 9 mm, to jest na przystosowane do amunicji stosowanej
głównie w niemieckich pistoletach, w tym i przez polską konspirację przy­
gotowującą się do zaopatrzenia przyszłej partyzantki.
Później, w lecie 1943 roku, współdziałając z wywiadem AK, przeprowa­
dził „Topola” w Sandomierzu akcję mającą na celu zdobycie maszyny do
pisania na potrzeby konspiracyjne. Maszynę przygotował w swoim biurze
pracownik okręgowego urzędu rolniczego starostwa Kazimierz Stępień,
75
również członek AK. Urząd ten mieścił się w budynku przy ulicy Mariac­
kiej nr 9. W tym samym budynku znajdowały się także pomieszczenia zaj­
mowane przez żandarmerię, w związku z czym przed wejściem stał na war­
cie żandarm legitymujący obce osoby. Trzeba się więc było imać podstępu.
W przerwie obiadowej, która trwała od godziny 13-tej do 15-tej, przyszedł
Duma w zachowanym własnym mundurze Organizacji Todt, niosąc pacz­
kę odpowiadającej rozmiarami maszynie do pisania. Mijając wartownika
energicznym krokiem wyciągnął rękę w hitlerowskim pozdrowieniu i beł­
kocąc nonszalanckim tonem (modnym wśród Niemców) nieodzowne „heil
Hitler”!. Wartownik oddał pozdrowienie nie pytając umundurowanego niby
– Niemca o przepustkę. W zajmowanej przez cywilne biuro części budyn­
ku panowała martwa cisza. Duma otworzył doręczonym mu przez wywiad
kluczem odpowiednie drzwi, poczym zamknął je od wewnątrz. Teraz już
mógł zająć się spokojnie kolejnymi punktami zadania. Maszyna była już
zapakowana tak samo jak wnoszona paczka. Stępień przygotował również
przeznaczone do spalenia rejestry dotyczące obowiązkowych dostaw zbóż,
ziemniaków i żywca oraz inne ważne dla szkopów papierzyska. Obok, na
bańce z benzyną, leżały przygotowane zapałki. „Topoli” pozostało już tyl­
ko ułożyć papiery na stosie, oblać i podpalić. Potem wyszedł zamykając
drzwi na klucz. W budynku było nadal pusto i cicho. Dym z palonych pa­
pierów nie zdołał się jeszcze wydobyć z pokoju, którego okno wychodzi­
ło na tylną stronę budynku. Niosąc zapakowaną maszynę, Duma wyszedł
minąwszy wartownika z uwagą przyglądającemu się innemu żandarmowi
naprawiającemu swój rower. Tym żandarmem był szubrawiec folksdojcz42
spod Staszowa, nazywany przez przekorę zdrobniale Edziem. Dalszą dro­
gę do Nadbrzezia43, przez strzeżony trzema posterunkami most na Wiśle,
przebył „Topola” w dyskretnej asyście obstawy.
Tego samego lata przyniósł Duma do śródmieścia przerobioną przez sie­
bie „pepeszę” rozłożoną na dwie części, aby ją przekazać (sprzedać) Bo­
gusławowi Płazie. Broń była przeznaczona dla oddziału BCh „Brzozy”.
Spotkanie miało miejsce około godziny 11–tej w sieni budynku przy ulicy
42 Folksdojcz – wymowa spolszczona. Volksdeutsche. W czasie II wojny światowej Niemcy
starli się włączyć do swojej machiny wojennej jak największą liczbę osób zainteresowanych
współpracą z nimi. Werbowali więc do swojego aparatu administracyjnego wszystkich, także
tych którzy powoływali się na swoje niemieckie pochodzenie. Stwarzali tej kategorii ludzi
lepsze warunki materialne dla pozyskania ich sobie, dając im zatrudnienie, ale wymagając
w zamian wiernej służby. Z tej kategorii ludzi wywodzili się głównie zdrajcy i donosiciele.
43 Nadbrzezie – część miasta leżąca po prawej stronie Wisły.
76
Mickiewicza 3, w którym mieściło się Biuro Służby Bezpieczeństwa (Si­
cherheitsdienst). W biurze tym mieściła się także policja kryminalna. Miej­
sce to o bardzo małym przepływie ludzi wydało się konspiratorom dość
bezpieczne i odpowiednie na krótkie spotkanie. Przypadek jednak zrządził,
że akurat po rozwinięciu pakunku przechodzili tędy dwaj gestapowcy, uda­
jący się do któregoś z urzędów. Pojawili się tak nagle i niespodziewanie, że
konspiratorzy nie zdążyli zakryć oglądanego pistoletu. Spostrzegłszy w rę­
kach młodego mężczyzny części broni jeden z nich zatrzymał się.
– Co wy tu robicie? – zapytał.
– Właściwie nic – z głupia frant odpowiedział Duma po niemiecku.
– Co tam masz? – rzucił podniesionym głosem Niemiec.
– Nic szczególnego – odpowiedział Duma składając zawiniątko.
– Pokaż to! – krzyknął gestapowiec.
Wówczas „Topola” jednym zamachem wyrżnął szkopa w głowę z całej
siły trzymanym w rękach żelastwem. Niemiec osunął się na posadzkę. Duma
zaś, mając drogę odciętą na ulicę przez drugiego, nieco ogłupiałego nagłym
przebiegiem wydarzeń Niemca, wybiegł na podwórze, gdzie mieściły się ma­
gazyny firmy „Rolnik”. Tam szukał gorączkowo możliwości wydostania się
na zewnątrz, ale okazało się, że dziedziniec był szczelnie zabudowany. Ten
drugi gestapowiec także wybiegł strzelając z pistoletu za uciekającym „To­
polą”. Płaza i łącznik od „Brzozy”, korzystając z powstałego zamieszania,
zniknęli w mgnieniu oka. Tymczasem na zamkniętym podwórzu gestapo­
wiec rozpoczął istne polowanie na Dumę. Po kilku strzałach szkop trafił go
w nogę powyżej kolana i zaraz potem w lewe biodro, przestrzeliwując, jak się
potem okazało, pęcherz. W tej wydawało się beznadziejnej sytuacji, „Topo­
la” zdobył się na rozpaczliwy wysiłek. W chwili gdy Niemiec wymieniał ma­
gazynek w pistolecie wskoczył na wysoką bramę wjazdową. Uchwyciwszy
się jej wierzchu podciągnął się na nią, a kiedy już objął bramę okrakiem, ge­
stapowiec zdołał go jeszcze uchwycić ręką za nogę w kostce i próbował ścią­
gnąć na dół. Duma jednak, młodzieniec silny i wysportowany, podciągnął
nieco nogę wraz z uczepionym szkopem a następnie strząsnął go energicz­
nym ruchem. Niemiec odpadł, lecz zdążył jeszcze oddać strzał przestrzeli­
wując Dumie płuco. „Topola” spadł na drugą stronę bramy, na ulicę, tuż przy
Bramie Opatowskiej, prawie pod nogi znajomego, Mariana Kosowskiego44,
44 Kosowski dożył szczęśliwie w obozie do zakończenia wojny i wrócił do Sandomierza.
Nie wydał „Topoli” stawiając na jednej szali w walce własne życie.
77
fotografa prowadzącego zakład przy ulicy Opatowskiej. Wprawiony w zdu­
mienie Kosowski pozostał przez chwilę na miejscu patrząc za uciekającym
Dumą. Zanim ochłonął z wrażenia, został zatrzymany przez gestapowca, któ­
ry właśnie wybiegł na ulicę. Po bezowocnych przesłuchaniach połączonych
z torturami, został wysłany do obozu koncentracyjnego Auschwitz45.
„Topola” poderwał się po upadku z bruku i przebiegłszy po przekątnej roz­
ległe skrzyżowanie pod Bramą Opatowską wpadł do ogrodu znajdującego się
na znacznie obniżonym gruncie za tym skrzyżowaniem (obecnie przystan­
kiem MPK). Tam, czołgając się wśród gęstych zarośli, krztusząc się krwią
stracił przytomność. Pamięta, że majaczył: chciał ściągnąć buty, lecz pomi­
mo mozolnego wysiłku – jak to we śnie... Po południu odzyskał przytom­
ność. Gdy usłyszał w pobliżu głosy niewieście zaczął głośno jęczeć. Zbliżyły
się do niego dwie młode kobiety. – Jak możemy panu pomóc? – zapytały.
„Topola”, mówiąc z najwyższym wysiłkiem, podał adres sklepu z arty­
kułami elektrycznymi przy ulicy Opatowskiej, pana Wilkońskiego, powią­
zanego z nim organizacyjnie.
Po jakimś czasie przyszedł do niego doktor Aleksander Dobkiewicz,
którego przyprowadził policjant granatowy Wincenty Cebula, członek AK.
Doktór założył mu opatrunki, poczym oświadczył, że pacjenta z ranami po­
strzałowymi nie można umieścić w szpitalu, gdyż Niemcy kontrolują przy­
wożonych chorych; a wiadomo było powszechnie, że takim pacjentom, a
także lekarzom szpitala, groziła niechybna śmierć po dochodzeniowych
torturach. Wywiad niemiecki tylko czyhał w szpitalu na ofiarę głośnego
w Sandomierzu wypadku. Pan Cebula uruchomił więc odpowiednie służby
konspiracyjne, które natychmiast zajęły się wyszukaniem kogoś, kto podjął
się ryzyka przechowywania poszukiwanego przez niemiecką policję ranne­
go. Gotowość taką podjął pan Chudzik z Wielowsi, ryzykując w solidarnej
walce dla sprawy życie własne i życie własnej rodziny.
45 Auschwitz (czyt Auszwic) – niemiecki obóz koncentracyjny, utworzony przez Niemców na
ziemiach polskich po zajęciu ich w 1939 r. Obóz ten (Konzentrationslager – KZ) przeznaczo­
ny dla systematycznego wyniszczania narodu polskiego, służył potem także do dokonywania
mordów i na innych narodowościach, zwożonych tu przez Niemców z całej Europy. Niemiec­
kie obozy na ziemiach polskich: Auschwitz (pol. Oświęcim”), Birkenau (Brzezinka), Majdanek
(oraz szereg innych na terenie Niemiec i podbitych państw) były tzw. koncentracyjnymi obozami
pracy, w których Niemcy uśmiercali poprzez niewolniczą wyniszczającą pracę, a także przez
mordowanie ludzi w komorach gazowych, specjalnie przez nich wymyślonych i skonstruowa­
nych. Zaś obozy w Treblince, Bełżcu, Sobiborze należały do kategorii Vernichtungslager – obo­
zy zagłady, dokąd Niemcy przywozili ludzi wyłącznie w celu ich zgładzenia, głównie Żydów.
Z obu tych kategorii obozów na ogól ludzie żywi nie wychodzili.
78
Tuż przed godziną policyjną, kiedy to zwykle na moście panował wzmo­
żony ruch, policjant Cebula przewiózł niebezpiecznego pasażera na drugi
brzeg Wisły. Nieprzytomny „Topola” leżał na wozie chłopskim w lotrach
przykryty mierzwą słomy. Na przodzie, na siedzeniu ze słomy, siedział pan
Cebula w policyjnym mundurze obok Zygmunta Sroki, właściciela fur­
manki. Obaj z niepokojem wsłuchiwali się czy aby majaczący od czasu do
czasu Duma nie zacznie się w nieodpowiednim momencie głośno zacho­
wywać lub ruszać. Wszystkim trzem los sprzyjał – na podwórze Chudzika
wjechał już sam woźnica z zamaskowanym ładunkiem, nie wzbudzając za­
interesowania sąsiadów.
Nie łatwo było leczyć się w sytuacji, w jakiej znalazł się „Topola”. Mu­
siał tułać się po ludziach, którzy wprawdzie przyjmowali go pod naciskiem
chwili lecz z duszą na ramieniu, zatrwożeni o los swoich rodzin. Wyżywie­
nie i pielęgnowanie rannego nie stanowiło problemu, ale zaglądanie w oczy
śmierci odczuwali wszyscy domownicy melin. Od pana Chudzika trzeba
było pośpiesznie przenieść chorego do pana Alfreda Wryka, także w Wie­
lowsi. Na obu melinach leczył Dumę wysiedlony z Poznańskiego lekarz
mieszkający w Trześni. Potem przez wzgląd na zasadę częstej zmiany me­
liny, trochę podleczony już „Topola” zamieszkał w baraku przy budowie
pompy wodnej w okolicy dworca kolejowego, gdzie kierownikiem budowy
był pan Aleksander Stachurski, również AK–owiec. Po ostatnich przenosi­
nach doszło do dramatu na poprzedniej melinie; w kilka dni po jej zmia­
nie został aresztowany pan Wryk i po ciężkim śledztwie osadzony a obo­
zie koncentracyjnym w Auschwitz – skąd już nie wrócił. Pan Stachurski
opiekował się Dumą – żywił go i organizował opiekę lekarską. Wreszcie
zdolny już do samodzielnego poruszania się Duma został skierowany przez
placówkę AK w Nadbrzeziu, przez jej komendanta, pana Szczubiałka, do
majątku ziemskiego w Żurawicy, skąd, po odżywieniu, późną jesienią 1943
roku został przydzielony do oddziału „Lotnej Sandomierskiej”, stacjonu­
jącej w tym czasie w Beszycach. Przywiózł go członek komendy obwodu
AK Sandomierz, Mieczysław Gajewski – „Mieczyk”, z Gołębiowa. Tu,
uczestnicząc w trudach ruchliwego i pracowitego życia oddziału, szybko
odzyskiwał pełną sprawność fizyczną i zdrowie.
79
4. Gnuśna Pani Wojenka.
W październiku 1943 roku, po dłuższym już okresie szkolenia dającego
się we znaki swoją monotonią, zaczęło się w „Lotnej” sarkanie żołnierzy na
trzymanie oddziału pod korcem. Nudę szkolnego życia podkreślała jeszcze
bardziej przymusowa abstynencja przestrzegana przez dowódcę z całą bez­
względnością; na wypicie alkoholu i to w ograniczonej ilości, w dodatku
pod nadzorem funkcyjnego, wymagane było pozwolenie samego szefa, do
czego dochodziło zupełnie ale to zupełnie wyjątkowo. Takie życie – ma­
wialiśmy – bardziej przypomina zakon niż wojsko, i to w czasie wojny. Na­
szym wyrzekaniem najwyraźniej nikt się nie przejmował, a argument szefa,
że jesteśmy wojskiem szczególnym a warunki wojowania jeszcze bardziej
wyjątkowe, okazał się nie dozbicia. Wypadało się pogodzić ze statusem
wybrańców twardego do imentu, jak mawiał „Śmigły”, losu.
Jakby w odpowiedzi na nasze tęsknoty za aktywnym życiem partyzanc­
kim, oddział otrzymał wreszcie zadania. Ku naszemu rozczarowaniu oka­
zało się, że mamy być policjantami.
– To następny etap szkolenia – wyjaśniał szef. Jeszcze się nawojujecie –
obiecywał, pokazując w półuśmiechu swój złoty ząbek.
Pomocny los nasunął pierwszą okazję wystawienia nosa poza „mury”
szkółki. Zainicjował ją chłop z Dmosic. Wpadł on w nocy na wartowni­
ka w Beszycach z wiadomością, że bandyci rabują w Dmosicach chłopów
i dwór. Wiedział z jakiego kierunku bandyci przybyli. „Tarzan” poderwał
I drużynę i zarządził zasadzkę w Niedźwicach, przewidując powrót napast­
ników tą samą drogą którą przybyli. Jakoż po pewnym czasie dał się sły­
szeć charakterystyczny klekot chłopskich wozów na kołach z żelaznymi
obręczami i obsadzonych na buksach a z daleka już dochodziły podniesio­
ne i rozbawione głosy. Zaskoczeni zupełnie jadący na dwóch furmankach
młodzi ludzie, nie stawiali oporu, nie mając żadnych szans w ewentual­
nym starciu. Oddali broń – kilka karabinów i pistoletów. Było ich jedena­
stu (w wojsku: liczba drużyny + dowódca), a okazało się, że należeli do
jednej z okolicznych placówek BCh46. Chwilowa konsternacja wywołana
kompromitacją bratniej organizacji nie wpłynęły na stanowisko szefa, któ­
ry werdykt wojenny miał już w zanadrzu. Delikwenci musieli stanąć w ro­
46 BCh – Bataliony Chłopskie – organizacja konspiracyjna, zbrojne ramię utajnionego
w czasie okupacji przedwojennego Stronnictwa Ludowego „Roch”. BCh, podobnie jak AK,
prowadziły szkolenie swoich jednostek bojowych.
80
wie przydrożnym przy moście w Niedźwicach opierając się wyciągniętymi
rękami na jego kraju i wypiąć najmniej wrażliwą część ciała. Każdy miał
otrzymać po dziesięć bykowców oraz dodatkowo po jednym za każde jęk­
nięcie. „Błyskawica” miał ciętą rękę, ale pomimo to padło tylko 110 razów;
żaden z delikwentów nawet nie stęknął. Nam, asystującym egzekucji, ci
twardzi chłopcy zaimponowali siłą woli; trudne warunki egzystencji przed­
wojennej wsi kształtowały mocnych ludzi – już od dzieciństwa. Po tym za­
biegu wychowawczym nocni amatorzy cudzego mienia ustawili się na ko­
mendę w szeregu i powtórzyli za „Tarzanem” przyrzeczenie, że nigdy już
nie będą rabowali i nigdy nie splamią honoru polskiego żołnierza. Potem
zakrzyknęli, raczej bez entuzjazmu, na polecenie szefa: – Dziękujemy za
naukę! I odeszli w mrok nocy. Złodziejski łup został oddany właścicielom,
zaprzęgi także, a broń placówce, której młodociani podkomendni pomylili
bandziorkę z żołnierką. Spotkanie w tej sprawie z miejscowymi władzami
Batalionów Chłopskich odbyło się na plebani w Sulisławicach.
Trzeba przy tej okazji nadmienić, że z BCh, w tym także z oddziałem
Mieczysława Wałka – „Salerno”, działającym również na Sandomiersz­
czyźnie, łączyły „Lotną Sandomierską” bardzo dobre stosunki. Oba od­
działy ustalały na własny użytek hasła w celu uniknięcia nieporozumień
w razie przypadkowych, zwłaszcza nocnych spotkań w terenie.
Wkroczenie w Niedźwicach odbyło się w majestacie prawa obowiązują­
cego niezależnie od oczywistej w tym przypadku konieczności. Albowiem
w dniu 16 września 1943 roku został wydany rozkaz komendanta głównego
Armii Krajowej o zwalczaniu bandytyzmu na ziemiach polskich47. Wymie­
rzona doraźnie w Niedźwicach sprawiedliwość nie zakłóciła przyjaznych
stosunków z politycznymi sąsiadami. Incydent ten wprawił w zażenowanie
miejscowe władze BCh, wszakże jednak z tego rodzaju problemami bory­
kały się wszystkie organizacje typu wojskowego w czasie okupacji; choć
co prawda w różnym stopniu.
Zdarzenie podobnego rodzaju, chociaż w innym wymiarze, nie ominę­
ło i naszego oddziału, który, podobnie jak i inne oddziały partyzanckie,
47 Komendant sił zbrojnych w Kraju rozkazem NR 116/1/z z 16 września 1943 roku powie­
rzył komendantom okręgów i obwodów AK obowiązek zapewnienia bezpieczeństwa na ich
terenach, co spowodowało utworzenie nowego odcinka służby – dla podziemnego wojska.
Również pełnomocnik rządu emigracyjnego na Kraj nakazał podjęcie walki z przestępczo­
ścią, upoważniając Wojskowe Sądy Specjalne (powołane na czas okupacji) do orzekania
kar, aż do kary śmierci włącznie, oraz polecając tracenie na miejscu zbrodniarzy schwyta­
nych na gorącym uczynku bandytyzmu lub szantażu.
81
nie z samych kryształowych charakterów się składał. Do ujawnienia prze­
stępstwa w postaci oszustwa doszło przypadkowo. Otóż jeden z naszych
chłopców, wywodzący się z ubogiej rodziny z jednej z okolicznych wsi,
wyłudził od jakiejś żyjącej w biedzie wdowy buty oficerki po jej mężu.
Komuś, kto zna biedę z tamtych lat, choćby tylko z obcowania z biedo­
tą, temu łatwo będzie wyobrazić sobie chłopaka z tejże grupy społecznej,
który marzy o dobrych butach. Kiedy przed takim biedakiem pojawiła się
możliwość wejścia w posiadanie nie tylko dobrych ale i pięknych butów,
w jakich paradowali tylko zamożni – słabo ukształtowane w zabiedzonej
rodzinie kruche zasady moralne pękły pod naporem możliwości spełnie­
nia marzenia niemal bajkowego. Wszelkie hamulce zawiodły. Właścicielka
butów, nie doczekawszy się zapłaty, zaczęła opowiadać wkoło o oszuście,
partyzancie od „Tarzana”. Nie wiadomo co by zrobił szef, gdyby do niego
dotarła ta wieść. Dotarła tylko do „Straceńca”, który postanowił ratować
kolegę, póki pora. Swój pogląd na jego postępek przedstawił koledze epres­
sis verbis, kończąc:
– Jeśli, taki synu, nie oddasz tych butów, to nie masz po co tu wracać.
A jeśli nawet nie wrócisz, to ja cię znajdę i rozwalę osobiście tym co teraz
trzymam w garści – oświadczył wymachując mu pistoletem przed oczyma.
„Straceniec” był znany we wsi wśród swoich kolegów z surowości zasad
i ... z porywczości. Kolega miał wszelkie podstawy sądzić, że usłyszane
właśnie słowa nie są czczą pogróżką. W trudnych czasach zawieruchy wo­
jennej takich słów nie lekceważono; a i życie ludzkie było w niskiej cenie.
Tej samej nocy buty zostały zwrócone. Lecz próby oszustwa nie dało się
ukryć. Sekret poznali wszyscy także ówcześni koledzy z oddziału z trze­
cich ust, nie wiedząc tylko co skruszyło oszusta. Przypuszczać należy, że
szef nigdy się nie dowiedział o incydencie, choć później miejscowa sen­
sacyjka rozeszła się szeroko. Zepsuta oddziałowi opinia dała o sobie znać
nawet w chwili późniejszego połączenia „Lotnej” z „Jędrusiami”.
Zadania wynikające z rozkazu komendy głównej AK o zwalczaniu ban­
dytyzmu oddział wypełniał w zasadzie stale, lecz główne nasilenie tego
rodzaju działalności przypadło na okres od połowy września do połowy
grudnia 1943 roku. Jednym z takich zadań była ochrona lasów przed gra­
bieżą. Prowadziliśmy ją w lasach staszowskich w obrębie leśnictwa Czaj­
ków (urząd leśniczego sprawował tam Stanisław Nieduziak), na odcinkach
od Wiśniowej do Smerdyny i od Wiśniówki do Osieka. Przeżycia związane
82
z tą służbą wywarły na nas przygnębiające wrażenie. Byliśmy świadka­
mi nadzwyczaj przykrych scen. Lasy jęczały pod uderzeniami siekier przy
akompaniamencie miarowego jękliwego dźwięku pił. Trzask i łomot walą­
cych się drzew jak krzyk rozpaczy niósł się daleko w ciszy nocy. Zdawał
się wołać o ratunek. Jak gest rozpaczy sterczały kikuty pni pozostawianych
po najdorodniejszych okazach ścinanych na wysokości piersi dla wygody
w pośpiesznej robocie. Po rabusiach pozostawał smętny obraz nienadają­
cego się właściwie do dalszej uprawy lasu, a to co pozostawało stanowiło
najgorszą, nieopłacalną w wyrębie masę drzewną. Całe połacie tak zdewa­
stowanego lasu stanowiły obraz przyprawiający o głęboki niepokój o go­
spodarkę leśną na czas przyszły.
Wśród głębokiej ciszy jesiennej czy zimowej nocy las rozlegał się kle­
kocącymi odgłosami obładowanych klocami wozów. Wówczas rozpoczy­
nała się druga faza przykrych doznań, przeżywana przez partyzancką brać,
wywodzącą się w dużej mierze właśnie ze wsi. Na drogach wyjazdowych
z lasu zatrzymywaliśmy wozy, ustalaliśmy tożsamość rabusiów i wymie­
rzali doraźne kary chłosty wszystkim jednakowo, niezależnie od ilości
ukradzionego drewna; za sam fakt kradzieży mienia narodowego. Listy le­
śnych złodziei trafiały do odpowiednich placówek Batalionów Chłopskich,
gdzie przyłapanym na gorącym uczynku chłopom nakazywano wpłacać po
500 zł kary na cele organizacji oraz kierowano do gajówki w Strzegomiu,
która przyjmowała nieoficjalnie zarekwirowane kloce. Te przeznaczano dla
pogorzelców, czym także zajmowały się Bataliony Chłopskie. Pnie drzew,
których wywóz uniknął kontroli wyszukiwaliśmy skryte po zagrodach i po­
lach, według doniesień wywiadu placówek. Winnych karaliśmy w taki sam
sposób jak schwytanych na gorącym uczynku. Zdwojona kara spotykała
tych, którzy nie podporządkowali się otrzymanym poleceniom. Kwater­
mistrz „Orzeł” posiadał pełne ręce rejestrów polokowane po melinach.
Zwalczanie rabunku mienia prywatnego oraz bandytyzmu nasuwało ko­
nieczność stosowania bardziej złożonego i wnikliwego w swojej procedu­
rze działania władz konspiracyjnych. W oparciu o doniesienia placówek
sprawcom udzielano ostrzeżeń, a gdy i te nie skutkowały wymierzano kary,
których wykonawcą był w zasadzie oddział partyzancki lub mała grupka
osób działająca przy komendancie obwodu, zwana egzekutywą. Za drob­
ne przestępstwa pospolite stosowano z reguły kary chłosty, na ogół aż do
omdlenia. Wymierzano ją z tak dużą surowością po to, aby bandyci, z regu­
83
ły twardzi i wytrzymali na ból chłopi, odczuli mocno ich dolegliwość zanim
zastosuje się karę ostateczną.
Rozwojowi bandyckiemu procederowi sprzyjały okupacyjne warunki,
kiedy to niemiecka władza nie była zainteresowana utrzymaniem porząd­
ku, tym bardziej, że niemieckie organy bezpieczeństwa chowały się na noc
w swoich siedzibach, przez co elementy przestępcze nie czuły się w tym
czasie zagrożone. Natomiast władzom konspiracyjnym chodziło o utrzy­
manie dyscypliny społecznej, co było możliwe tylko w drodze wywołania
powszechnego poczucia zagrożenia wysoce dotkliwą karą, a także o dotar­
cie do społeczeństwa, do powszechnej świadomości, że administracja Pol­
skiego Państwa Podziemnego czuwa nad porządkiem i bezpieczeństwem
w terenie.
Jako gospodarze, czy współgospodarze terenu Sandomierszczyzny –
obok BCh i „Jędrusiów” – interesowaliśmy się wszystkim co działo się na
obszarze przez nas kontrolowanym. Wszystko bowiem co mogło się zda­
rzyć, mogło okazać się sprawą ważną. W związku z tym okiem, uchem
i nosem policjantów staraliśmy się jak najwięcej widzieć, słyszeć i wie­
dzieć.
Z takiego nastawienia któregoś z październikowych dni 1943 roku na­
słuchiwanie, w dosłownym tym razem znaczeniu, przyniosło niecodzienny
wynik. Kiedy wraz ze „Straceńcem” szliśmy przez las od strony Osieka ku
Wiązownicy, czułe ucho Janka wychwyciło ludzkie głosy. Poszliśmy więc,
posuwając się ostrożnie, w ich stronę. W odległości około 20 metrów od
drogi słyszeliśmy nadal stłumione głosy, lecz nie dostrzegaliśmy postaci.
Wreszcie stwierdziliśmy, że rozmowę – kłótnię słychać spod ziemi. Rychło
odnaleźliśmy kępkę nadwiędniętego mchu zakrywającego drewnianą klapę
włazu do ziemianki. Kiedy ją podnieśliśmy harmider umilkł. Na pytanie
nikt nie odpowiadał i nikt nie wychodził na wezwanie. Wskoczyłem więc
do dołu – włazu trzymając w ręku odbezpieczony pistolet, następnie prze­
szedłem do samej ziemianki ogarniętej głęboką ciemnością. Nadal nikt nie
odpowiadał. Zacząłem więc obchodzić niziutką izdebkę przy ścianie po­
ruszając się na kolanach. Zraz też namacałem ludzkie ciało. Wezwanie do
wyjścia pozostało również bez odzewu.
– Wyjść bo będę strzelał! – zakomenderowałem. Mogliśmy się byli do­
myślić, że natrafiliśmy na kryjówkę Żydów. Ale z równym powodzeniem
mogła to być bandycka nora. W tych niezwykłych latach wiele różnych
84
domysłów mogło przychodzić do głowy. W każdym razie nie było wolno
zostawić sprawy bez wyjaśnienia.
Na groźbę zareagował dotknięty przeze mnie mężczyzna. Na górze prze­
jął go „Straceniec”. Ja natomiast, posuwając się nadal na bałyku, obsze­
dłem ściany naokoło i spowodowałem wyjście wszystkich mieszkańców
ziemianki. Było ich dziewięcioro. Gdy wróciłem na wierzch, mój wzrok
padł najpierw na główkę około trzyletniego dziecka trzymanego na rękach
przez matkę. Wschodzące słońce ozłociło swoimi promieniami bujne rude
loki chłopczyka oraz meszek na jego twarzyczce powstały z chłodu. Przy­
szło mi wówczas na myśl banalne w tamtej chwili porównanie jego buzi
do brzoskwini. Okazało się, że była to żydowska rodzina. Powiedzieliśmy
więc, że jesteśmy partyzantami, nie rabusiami, a tajemnicę ich kryjówki
zachowamy dla siebie i że mogą tu spokojnie mieszkać dalej. W drodze
powrotnej zaszliśmy ponownie w to miejsce. Ziemianka była pusta i opusz­
czona; właz odrzucony na bok. W tych okropnych czasach nie dowierza­
ło się nikomu. Przez jakiś jeszcze czas prześladowała mnie przykra myśl
z powodu przepłoszenia rodziny, przez to od nowa zmuszonej w skrytości
klecić mozolnie gdzie indziej schronisko.
Czy przetrwali? A jeśli Bóg dał im tę łaskę, że dzięki pomocy, wsparciu
i ryzyku polskich rodzin – bo inaczej przetrwanie nie było możliwe – prze­
żyli do końca wojny, to jak odpłacili się potem narodowi, dzięki któremu
przeżyli składające się na lata dni i noce grozy i poniewierki? Czy docze­
kawszy się uwolnienia od prześladowań, byli równie potulni jak wówczas,
kiedy powołując się na wszystkie świętości i ludzkie uczucia, wypraszali
(choćby nawet i płacili) strawę, schronienie i tajemnicę swojej obecności?
Po latach, teraz nasuwają się pytania, jak odwdzięczyli się narodowi, który
wspomagał ich i osłaniał będąc sam straszliwie gnębiony w rozpaczliwej
walce o własny byt i o własne przetrwanie? Jak Żydzi w całej swojej masie
wpisali się do historii Polski po wojnie, dzięki Niej przetrwanej? Obszerne
to i ważkie zagadnienie może doczeka się kiedyś wnikliwego opracowania.
W tym mniej więcej czasie oddział otrzymał do wykonania wyrok śmier­
ci na bandycie nazwiskiem Stanisław Cieniek z Antoniówki – Jezior koło
Sulisławic za rabunki, jakich dopuszczał się na chłopach. Surowość wyroku
wynikała, jak była już sposobność to podkreślić, z surowości czasów. Cień­
ka trzykrotnie przywoływano do opamiętania się, uprzedzając o grożącym
mu wyroku śmierci. Ale on sobie z wyroku otwarcie drwił, wyraźnie licząc
85
na swoją szczęśliwą gwiazdę. Kiedy więc po bardzo starannie przeprowa­
dzonym wywiadzie i nadzwyczaj starannie urządzonej zasadzce przebiegły
jak lis bandyta został schwytany, po odczytaniu wyroku trząsł się z obłęd­
nego strachu. Prowadziliśmy go na miejsce stracenia trzymanego pod obie
ręce. Drżący szedł potulnie, aż w pewnej chwili wyrwał się eskorcie despe­
rackim szarpnięciem i pognał ze związanymi rękami w krzaki olszynek,
stamtąd przez płytki bród na rzece i znów dał nurka w gęstwinę. „Sokół”
puścił natychmiast serię z erkaemu za uciekającym, ale ślady nie wskazy­
wały na trafienie. Na „Sokoła” patrzyliśmy po tym jego strzelaniu trochę
z niedowierzaniem, trochę z dezaprobatą, trochę z wyrozumiałością; wie­
dzieliśmy, żyjący w byle jakiej chacie, w nędzy bandyta miał pięcioro drob­
nych dzieci. Od tego czasu przestały napływać meldunki o swawoli Cieńka.
5. Wypad do Sandomierza.
Nadszedł wreszcie czas, gdy dojrzały organizacyjnie i w pewnym stop­
niu przeszkolony oddział uzyskał zdolność występowania wobec wroga.
Można się było pokusić o zdobywanie broni na Niemcach.
W dzień piątkowy 12 listopada 1943 roku część naszego oddziału w liczbie
12 partyzantów wyruszyła na pierwszą akcję. Poprzedniej nocy dotarliśmy
do wsi Pieprzówki, położonej blisko Sandomierza, gdzie zakwaterowaliśmy
na dzień w dwóch odosobnionych gospodarstwach. Wieczorem zaś, podczas
padającej mżawki i gęstniejącej z chwili na chwilę mgły, wyruszyliśmy pod
dowództwem kapitana Tadeusza Strusia – „Kaktus” na miejsce akcji. Jej
przedmiotem byli Niemcy skoszarowani w budynku przy ulicy Mickiewicza
18. W koszarach mieściła się Policja Ochrony Kolei, Przedsiębiortswo Budo­
wy Kolei Wschodniej (Ostbahnneubauamt) oraz naziemna obsługa nawigacji
lotniczej. Cel akcji stanowiła broń i zapasy materiałowe. W odległości około
czterystu metrów od miejsca akcji znajdowały się koszary wojskowe, z dru­
giej zaś strony, w podobnej odległości żandarmeria. Wiadomości co do roz­
kładu zajęć dziennych mieszkańców koszar oraz rozkładu pomieszczeń i ich
przeznaczenia dostarczył sandomierski wywiad. Szczegółowy plan działania
został omówiony przez kapitana „Kaktusa” na Pieprzówkach tuż przed wy­
ruszeniem na akcję. Wtedy też zostały podzielone role. Oddział wyruszył pod
osłoną ciemności wczesnego wieczoru, szarugi i mgły, nie napotykając po
86
drodze żywej duszy. Jedno ubezpieczenie, od strony koszar stanowili „Orzeł”
i „Picolo” z erkaemem. Drugie, od strony Bramy Opatowskiej stanowisko
zajmowali „Kozak” i „Sęp” z karabinami powtarzalnymi.
Akcja rozpoczęła się o godzinie 19–tej wejściem „Iskry” na plac przed
budynkiem. Był on ubrany w mundur Policji Ochrony Kolei. Idąc zama­
szystym krokiem pozdrowił wartownika, w tym samym co on mundurze,
nieodzownym „heil Hitler!”, a minąwszy go wykonał nagły zwrot i przy­
stawiwszy do pleców pistolet, wezwał po niemiecku: – Ręce do góry!
Szkop wykonał posłusznie polecenie, a my, uzbrojeni w krótką broń
i pistolet maszynowy, zachowując ciszę, weszliśmy do budynku drzwiami
od strony cmentarza. „Iskra” w tym czasie rozbroił wartownika. Kapitan
„Kaktus” zaś, „Śmigły” oraz ja wtargnęliśmy do jadalni, gdzie przy stoli­
kach oczekiwało na podanie kolacji trzydziestu kilku Niemców, w tym trzy
kobiety. Wszyscy oni, zaskoczeni, powstali na wezwanie i podnieśli ręce
do góry. Znając (ze szkoły) język niemiecki ustawiłem Niemców pod ścia­
nami, opartych o nie rękami, a następnie przeprowadziliśmy rewizję zabie­
rając kilka pistoletów. Teraz „Śmigły” sprowadził od „Iskry” rozbrojonego
wartownika, którego również ustawiłem pod ścianą. Po rewizji „Kaktus”
i „Śmigły” poszli na piętro wspomagać pozostałych partyzantów a stołow­
nicy zostali pod moją opieką stojąc nadal pod ścianami.
Mając teraz sporo czasu zazdrosnym okiem przyglądałem się szkopom
ubranym w ciepłe i suche ubrania, i nagle opanowała mnie myśl, której się
nie oparłem. Upatrzyłem sobie Niemca, który odpowiadał mojemu wzrosto­
wi choć był nieco tęższy. Kazałem mu się rozebrać do bielizny, poczym sam
przebrałem się w jego ciepłe i całe ubranie, wełniane skarpety i wreszcie całe
buty z cholewami. W swoje natomiast wystroiłem Niemca. Wtedy dopiero
zobaczyłem jak żałośnie wyglądałem w swoim nad wyraz sfatygowanym
mundurku licealnym i w zupełnie rozciapanych i dziurawych butach.
Tymczasem pełniącemu przed budynkiem wartę „Iskrze” trafił się gość.
Był nim wyższy rangą funkcjonariusz policji ochrony kolei. Kiedy „Iskra”
dostrzegł złotości na pagonach i czapce Niemca, uprzedził go w oddaniu
pozdrowienia – podniósł w jego kierunku ręką w hitlerowskim geście. On
zaś, dochodząc, zapytał:
– Co się tam dzieje?
– Ach, gówniarstwo! (Scheisserei!) – odpowiedział „Iskra”, znający po­
spolicie używany przez Niemców epitet.
87
– No, tak, tak – odparł oficer machnąwszy wzgardliwie ręką. Ledwie
Niemiec minął „Iskrę”, gdy ten ponowił manewr wyćwiczony już poprzed­
nio i sterroryzował go. Zaraz też sprowadził go do jadalni, przekazując pod
moją opiekę i wręczając mi zabrany pistolet typu „Walter”. Za moją radą
„Iskra” przebrał się w mundur i buty(!) swojego szkopa. Na czas przebiera­
nia zamieniliśmy się stanowiskami.
Pozostali partyzanci zajęli oba piętra budynku, zachowując początkowo
nakazaną planem działania ciszę. Znajdujące się na pierwszym piętrze sy­
pialnie zostały przez chłopców spenetrowane w poszukiwaniu broni.
W pewnej chwili pojawiła się na drugim piętrze kobieta. Polka, niosąca
na tacy kolację. Zapytana przez „Straceńca” powiedziała, że niesie kolację
lotnikom obsługującym radiostację. Od razu dodała od siebie domyślnie,
że pokój jest zamknięty od wewnątrz. Teraz więc już tylko wykonała po­
lecenie partyzanta – zapukała do drzwi i oznajmiła Niemcom przyniesie­
nie posiłku. Kiedy otworzyli drzwi „Błyskawica” i „Straceniec” wpadli
do pokoju, gdzie zastali dwóch żołnierzy rozebranych do podkoszulków.
Zdumieni w najwyższym stopniu, zdawali się nie dawać wiary temu, że do
strzeżonego budynku, pełnego Niemców, mogli wedrzeć się aż na drugie
piętro partyzanci. Pewnie właśnie dlatego jeden z lotników zdębiał do tego
stopnia, że stał z otwartymi ustami i opuszczonymi rękami. Toteż „Stra­
ceniec” musiał strzelić mu koło ucha, aby oprzytomniał i podniósł ręce
do góry. Kobieta została pchnięta przez „Straceńca” z udaną złością, aż
przewróciła się pod przeciwległą ścianą, wywalając całe jedzenie. Chodzi­
ło o to, jak zwykle w podobnych wypadkach (uczono nas na szkoleniach),
aby ułatwić jej obronę w czasie spodziewanego dochodzenia. Radiostacja
została zdewastowana, gdyż nie nadawała się do niesienia, aparat telefo­
niczny odcięty, polowa łącznica została zabrana, a także zarekwirowano
trzy pistolety, w tym jedno „parabellum” szturmowe i dwa pistolety maszy­
nowe „bergmany”, i na dodatek trzy pary butów. Obaj Niemcy wraz z Po­
lką zostali uprzedzeni, że pod karą śmierci nie wolno im wszczynać alarmu
przez pół godziny, poczym zamknięto ich od zewnątrz.
Na pierwszym piętrze natomiast, z chwilą gdy po wystrzale „Straceńca”
przestał obowiązywać nakaz zachowania ciszy, partyzanci zabrali się do
rozbijania toporkami z urządzeń przeciwpożarowych szafek znajdujących
się na korytarzu. Ten hałas słyszał prawdopodobnie wchodzący do budyn­
ku oficer, pytając „Iskrę” o jego powody. W szafach na korytarzu i w sy­
88
pialniach znaleziono jeszcze pięć karabinów, wiele amunicji do nich i do
pistoletów, mundury policji ochrony kolei, obuwie, ciepłe skarpety, bieli­
znę osobistą, swetry i ręczniki a także trzydzieści wojskowych plecaków.
Po odebraniu meldunków o wykonaniu zadań, kapitan „Kaktus” dał roz­
kaz opuszczenia budynku. Niemcom w jadalni zapowiedziałem, że przez
dwadzieścia minut nie wolno im urządzać alarmu, gdyż w przeciwnym wy­
padku zostanie do jadalni wrzucony granat. Odczekiwanie nie było kontro­
lowane, ale w ocenie „na oko” Niemcy dostosowali się do polecenia.
Oddział zaś, obładowany zdobyczą wojenną do ostatnich granic, ustawił
się przed budynkiem w szyku i po sprawdzenia stanu ilościowego ruszył
w bardzo teraz gęstej mgle szosą opatowską, aby zaraz po minięciu parku
i wądołu zwanego Piszczelami skręcić ku wsi Polanów. Natrafiliśmy jed­
nak po drodze na odbywający ćwiczenia oddział niemiecki, który używał
rakiet świetlnych. Musieliśmy go ominąć obchodząc po grząskim gruncie
zaoranego pola. Wkrótce też usłyszeliśmy warkot samochodów na szosie
i strzelaninę. To pościg strzelał na oślep. My zaś, objuczeni zdobyczą, z tru­
dem i wolno posuwaliśmy się po czepiającym się butów błocie.
Akcja została przeprowadzona bez strat własnych, zgodnie z planem
i bez spowodowania represji. Tylko „Śmigły” przyznał się, że potem po­
strzelił się w rękę ze zdobycznej „głupiej” szóstki (damskiego pistoletu
małego kalibru). Oddział dotarł do wsi Złota, skąd podwodami wziętymi
z majątku pojechał przez Samborzec do Śmiechowic, Tu, na nieobsadzo­
nym przez niemiecką załogę folwarku, należącym do skrzypaczowickiego
klucza – Liegenschaft’u48 spędziliśmy dzień. Ze względu na bliskość Sam­
borca, gdzie w zabudowaniach przykościelnych stacjonował przejściowo
oddział SS a we wsi 36–osobowa grupa ozdrowieńców, szef nakazał sil­
ne ubezpieczenie. Najbliższej nocy przenieśliśmy się do melin głównych
w Beszycach i Skwirzowej.
W kilka dni potem „Straceniec” i ja otrzymaliśmy rozkaz uspokojenia
pewnego folksdojcza, sprawującego jakieś znaczące stanowisko. Posiadał
polskie nazwisko – o ile dobrze pamiętam nazywał się Kaczmarski. Swo­
im postępowaniem przynosił szkodę Polakom pracującym w kierowanym
przez niego przedsiębiorstwie. Mieszkał w Sandomierzu, w rynku, blisko
wylotu ulicy Mariackiej, niedaleko od posterunku żandarmerii. W uchylo­
48 Liegenschaft (czyt: ligenszaft) – posiadłość (w tym przypadku ziemska zarekwirowana
przez Niemców).
89
ne na dźwięk dzwonka drzwi „Straceniec” wsunął buta, następnie wystawił
przed nos gospodyni, która otworzyła drzwi, lufę pistoletu a gestem palca
przyłożonego do ust nakazał jej milczenie. Folksdojcz został tym sposobem
zaskoczony w swoim pokoju przy biurku. Po przedstawieniu mu naszych
pretensji i po odebraniu przyrzeczenia, że zaprzestanie szkodliwej działal­
ności, nie znalazłszy w biurku kompromitujących papierów, opuściliśmy
mieszkanie uprzedzając półszkopa, iż następnej naszej wizyty może się
ewentualnie spodziewać w związku z wyrokiem śmierci. Alarmu po naszej
wizycie nie było. Udzielone upomnienie widocznie poskutkowało, gdyż
wywiad nie ponawiał wniosku o wkroczenie.
Rok 1943 zaznaczył się w działalności podziemia AK tworzeniem oddzia­
łów partyzanckich już od pełnej wiosny. Niemcy zdawali sobie sprawę, że
jest to przygotowywanie kadr partyzanckich Polskiego Państwa Podziemne­
go dla ochrony narodu przed ich samowolą oraz na potrzebę zorganizowania
powstania powszechnego. Powstanie to miało być ogłoszone, zgodnie z pro­
gramem Polskiego Państwa Podziemnego w chwili gdy z ziem polskich bę­
dzie się wycofywał front niemiecko –sowiecki – aby wówczas przystąpić do
tworzenia polskich struktur państwowych. Niezależnie od ich poglądów na
przewidywany bieg wojennych wydarzeń, uznali z oczywistych względów
organizowanie się wojskowo Polaków za zjawisko niebezpieczne i postano­
wili ruch partyzancki zdławić w zarodku wiedząc, że nasze oddziały kadrowe
są jeszcze nieliczne i mało liczebne. Przystąpili więc do ich tropienia aby
móc je następnie rozbić. W tym celu zorganizowali Niemcy rozległą siatkę
szpiegowską, która z czasem rozrosła się do dużych rozmiarów.
Siatki zaś wywiadowcze podziemia wnikały do wielu jednostek niemiec­
kich, nie wyłączając Gestapo. Działalność ta przynosiła znaczne efekty,
również w zakresie zwalczania niemieckiego wywiadu. Szpicle rekrutowani
z miejscowej ludności, głównie z folksdojczów i kolonistów niemieckich49,
podlegali ujawnianiu w coraz to większej liczbie. Wobec nich podziemne
władze stosowały środki nacisku, mające na celu możliwie duże ogranicze­
nie szkodliwości tego elementu. Na ujawnionych szpiclów nakładano więc
wyroki, stosowne do stopnia szkodliwości – od ostrzeżeń do kary śmierci.
49 Koloniści niemieccy. Mniejszość niemiecka sprzed wojny (także posiadająca polskie
obywatelstwo) osiadła na wsiach, często w zwartych grupach sąsiedzkich, nazywana była
potocznie kolonistami niemieckimi. Ci koloniści współpracowali we wrześniu 1939 roku
i w czasie okupacji z całym oddaniem z władzami niemieckimi przynosząc polskiemu pod­
ziemiu wiele szkody.
90
Niemców rodowitych, za których śmierć lub poranienie oni rozstrzeliwali
dziesięciu polskich zakładników – przetrzymywanych stale w więzieniach
– nie zabijano bez wyroku Wojskowego Sądu Specjalnego. Za śmierć folks­
dojczów i wszelkiego gatunku swoich szpiegów represji otwartych Niemcy
nie stosowali. Ostrzeżenia podziemia za donosicielstwo miały więc bardzo
ostrą wymowę i okazały się na tyle skuteczne, że udało się wyłączyć tą dro­
gą działania część donosicieli, którzy uznali ryzyko za zbyt wielkie. Pewna
część zginęła od partyzanckich kul z wyroków sądów konspiracyjnych. Od
wykonywanych wyroków przez władze podziemne na szpiclach powiało
wśród nich grozą, która odbierała ducha wielu z tych, którzy w warunkach
pobłażania mogliby wejść na drogę zdrady. O dopływ zaś nowej kadry do­
nosicieli było więc Niemcom z czasem co raz trudniej, bowiem szumowina
społeczna – występująca wszak w każdym narodzie – została w znacznym
stopniu wyizolowana ze społeczeństwa i ograniczona w działaniu.
Do rozlicznych i różnorodnych obowiązków partyzanckich należały
i te, które ochrzczono mianem wychowania obywatelskiego, a polegają­
ce głównie na wymierzaniu kary chłosty. Do najmniej lubianych zaliczali­
śmy strzyżenie włosów kobietom karanym w taki sposób za przestawanie
z Niemcami. Nie wszystkie bowiem kobiety stać było na plunięcie w twarz
Niemcowi w publicznym miejscu w odpowiedzi na zaczepkę, jak to uczy­
niła w Sandomierzu na ulicy Teresa Milbertówna50. Towarzyskie kontakty
z wrogiem w ogóle spotykały się ze zdecydowanym potępieniem ze strony
narodu, niezależnie od tego jak dalece były zaawansowane. Nie o to tylko
chodziło, że zadawanie się z Niemcami prowadziło do wciągania kobiet do
współpracy przeciwko swoim, lecz samo tylko przestawanie z nimi budziło
powszechny sprzeciw z powodu sprzeniewierzenia się duchowi walki, któ­
rą wszak prowadził cały naród. Był to w powszechnym odczuciu pierwszy
stopień zdrady i poniżenia godności narodowej51.
Pomimo tak mocnej i zdecydowanej kwalifikacji tego rodzaju postęp­
ków, mających swoje źródło głównie w dziewczęcej pustocie, partyzanci
z reguły nie kwapili się do przeprowadzania zabiegów wymagających nie­
raz użycia przemocy wobec kobiet. Znana powszechnie u nas rewerencja
wobec niewiast oraz kultura stwarzały te opory. Toteż na ochotnikach raczej
50 Teresa Milbertówna, córka kapitana, lekarza wojskowego w Sandomierzu.
51 W telewizyjnym wystąpieniu w dniu 16.XI.1989 r. ks. prof. Jan Stępień także zwrócił
uwagę na szczególnie mocne i powszechne potępienie na Sandomierszczyźnie towarzyskich
kontaktów kobiet z Niemcami.
91
zbywało i dowódcy musieli się uciekać do wyznaczania osób na tego ro­
dzaju akcje. Wybór padał naturalnie na tych, którzy dobrze znali teren lecz
sami nie byli znani w okolicy, w której trzeba było występować. Potrzeba
stosowania „podstrzyżyn” zachodziła raczej rzadko. W takich przypadkach
chodziło o skompromitowanie niesfornych „dam”, poddanie ich jawnemu
potępieniu, szczególnie przez ich własne środowisko i wywarcie przez to
na nie presji, co prowadziło by do opamiętania się słabszych jednostek.
Jednym z takich wydarzeń przeprowadzonych widowiskowo, było
ostrzyżenie czterech pannic z Koprzywnicy. W akcji tej wzięli udział „Zyg­
fryd”, „Mat” oraz znający doskonale Koprzywnicę „Olek” i „Wrona”. Tak
się złożyło, że zadanie trzeba było wykonać w nocy, a to ze względu na po­
sterunek policji granatowej. Około północy czterej chłopcy zajechali gło­
śno turkocącą po bruku miasteczka bryczką na rynek. Na placu było cicho,
pusto i ciemno. Tylko obok remizy strażackiej przybysze zauważyli straża­
ka dyżurnego. Otrzymał on od partyzantów polecenie trąbić na alarm, co
też on uczynił z wielką gorliwością. Kiedy zbiegli się strażacy oraz spory
tłumek ludzi gotowych wziąć udział w gaszeniu pożaru, przemówił „Olek”
wyjaśniając cel partyzanckiej wizyty.
– Powiesić je! – powiało inkwizycyjnym duchem reakcji tłumu.
Każdy z partyzantów wziął sobie miejscowego przewodnika celem
wskazania mieszkań delikwentek. „Zygfryd” trafił na szczególną sytuację.
Drzwi do mieszkania zastał otwarte. Do pokoju wszedł także bez prze­
szkód. Na łóżku leżał starszy nieprzytomny mężczyzna a obok niego paliła
się gromnica. Dookoła klęczeli pogrążeni w modlitwie ludzie. „Zygfryd”
zapytał szeptem o poszukiwaną. Wstała z klęczek ładna dziewczyna. Zbla­
dła. Posłuchała bez oporu. W sieni dopadła „Zygfryda” matka dziewczy­
ny błagając, aby jej nie zabijać. Po wyjaśnieniu o co chodzi zrezygnowała
z obrony córki.
– Dzis, głupio! – zwróciła się do córki – a tak–em cie łostrzegała!
Dziewczyna, zapytana na ulicy kto umiera, odpowiedziała: – Mój tatuś.
Tylko przez moment „Zygfryd” zawahał się przed naruszeniem maje­
statu śmierci. Poprowadził dziewczynę na rynek, gdzie czekały już pozo­
stałe trzy młode kobiety. „Olek” odczytał wyrok z uzasadnieniem, poczym
wśród okrzyków gawiedzi i wiwatów na cześć partyzantów odbyły się pod­
strzyżyny nożyczkami do strzyżenia owiec, celowo nierówno. Na koniec
dziewczęta pomogły spalić swoje włosy, wrzucając je osobiście do ogni­
92
ska, a uwolnione wreszcie pobiegły do swoich domów wśród szyderstw
i śmiechu tłumu.
Wobec skrajnie surowej i groźnej postawy tłumu należało zapobiec
ewentualnemu samosądowi, w tym celu „Olek” ponownie zabrał głos, za­
kazując wymierzania jakichkolwiek dodatkowych kar. Na wypadek nie­
podporządkowania się zakazowi, odpowiedzialność miało ponieść kilku
mieszkańców Koprzywnicy, od których wzięto dane z dowodów osobi­
stych. Wreszcie partyzanci wsiedli na bryczkę i wśród oklasków i okrzy­
ków aprobaty odjechali.
W czasie zajścia w Koprzywnicy granatowi policjanci wraz z trzema
przebywającymi tam akurat przejazdem żandarmami ze Staszowa zaba­
rykadowali się na posterunku, nie wystawiając na zewnątrz nosów. Noc
bowiem była tą porą, w czasie której Niemcy ustępowali z pozamiejskiego
terenu – bynajmniej nie dobrowolnie, bo w obawie o swoje bezpieczeństwo
– a wkraczali nań partyzanci.
Znany był wśród braci partyzanckiej naszej grupy przypadek, kiedy
to jeden z nas spowodował ogolenie na gołą pałę głowę swojej przyszłej
żony, dobrze sobie znanej panny ze swojego środowiska. Została ukarana
pod pretekstem, że pozwoliła sobie na przelotną wesołą rozmówkę z prze­
chodzącym niemieckim patrolem, zamiast okazać żandarmom wzgardę
i odejść bez słowa. Zawsze skory do dowcipkowania „Straceniec”, wywo­
dzący się z tego samego środowiska, twierdził, że kolega „zakonserwował”
sobie w ten sposób wybrankę do powojnia w stanie bezżennym.
Funkcje typu policyjnego oddział spełniał na co dzień, patrolując teren,
najczęściej nocami, według opracowanego przedtem planu, Sprawiało to,
że „Lotna” znajdowała się w nieustannym ruchu, wracając na odpoczynek
do Beszyc – Skwirzowej tylko co jakiś czas. Ową nocną służbę władze
traktowały jako ćwiczenia polowe. A na melinach wtłaczano nam do głów
teorię; te przerwy w wyczerpującej siły włóczędze przyjmowaliśmy z ulgą,
wyczekując z utęsknieniem każdej następnej.
Zajęcia patrolowe wypełniały nam, obok ochrony lasów i wymierzania
kar przestępcom, dniami i nocami, także czynności związane z niszcze­
niem urządzeń do pędzenia samogonu. W ten sposób podziemna władza
starała się zapobiegać w pewnym w istniejących warunkach stopniu skut­
kom polityki okupanta, mającej na celu biologiczne wyniszczanie narodu.
Poprzestawaliśmy na niszczeniu urządzeń i zastanych zapasów samogonu
93
i zacieru. Wszelkie głębsze działania przerastały z oczywistych względów
możliwości władz konspiracyjnych. Przy okazji, po drodze, przestawiali­
śmy lub usuwali znaki drogowe – cywilne i wojskowe – aby siać, jak się
tylko da, zamieszanie u wroga.
Jesień 1943 roku należała do raczej łaskawych, ale nie odstępowała od
swoich praw i często – gęsto zraszała ziemię deszczem. Żyzna sandomierska
glinka lessowa i nadwiślańskie mady przemieniały się wówczas w maziste
lepiszcze, czepiające się nóg i tworzące na butach wielkie i ciężkie buły –
utrapienie pieszych. O wiele zaś dokuczliwsze okazało się błoto dla rowerzy­
stów. A w owym czasie właśnie w rowery wyposażona była „Lotna”. Błoto
przylepione do opon ocierało o widełki unieruchamiając przez to te nadzwy­
czaj użyteczne pojazdy. W ich opanowaniu doszliśmy do znacznego kunsztu,
jeżdżąc, gdy się dało, wśród nocy po nieznanych sobie ścieżkach i granicach
polnych oraz po wyboistych polnych i leśnych drogach. Kiedy zaś ta póź­
niejsza i bardziej słotna pora jesieni oraz zima uniemożliwiły korzystanie
z naszych „rumaków”, zostawiliśmy je na placówkach, gdzie zajęto się ich
naprawą i konserwacją – przygotowaniem na nowy sezon „kawaleryjski”.
Wówczas przekwalifikowaliśmy się na piechurów posługujących się dla po­
konywania większych przestrzeni podwodami konnymi.
Nie wszystkim „amatorom kwaśnych jabłek” udawało się wytrwać
w tych wyjątkowo wszak i ciężkich warunkach. Jedni nie wytrzymywali
stałego nerwowego napięcia, dla innych nieustanny wysiłek fizyczny oka­
zał się nie do zniesienia, a innych załamywały skrajne niewygody, czę­
sto głód goniący o lepsze z jakością posiłków, krańcowo nieregularny tryb
życia, wszy, świerzb, nieleczone przeziębienia, wszelka nędza i dokuczli­
wość prymitywnego bytu. Po niedługim pobycie w oddziale odchodzili do
domów lub na meliny nie otrzymawszy kategorii „P” – zdolny do służby
partyzanckiej.
W to niełatwe życie wciskały się niekiedy, jakby siłą, także i pogodne
wydarzenia. W końcówce jednego z wyczerpujących nocnych marszów
po błotnistych drogach, który dla nas obu z „Iskrą” wracających na me­
linę po wykonaniu jakiegoś zadania miał się zakończyć w Beszycach, już
na beszyckich łąkach ogarnęliśmy patykami buty z obmierzłego błociska,
obiecując sobie łatwe przejście krótkiego już odcinka drogi po trawiastym
i względnie sztywnym podłożu, szliśmy na przełaj w dobrze sobie znanym
terenie. Noc była bardzo mglista ale widocznie ponad mgłą świecił księżyc,
94
gdyż jego poświata, przeniknąwszy niezbyt chyba grubą warstwę mgieł,
pozwalała rozpoznać przywykłym do mroku oczom bliskie przedmioty.
Jedną z zauważonych przeszkód był rów melioracyjny. Pomimo dużego
znużenia trzeba było się zdobyć na wysiłek przeskoczenia zawalidrogi.
Obaj wyraźnie widzieliśmy błyszczącą wstęgę. Wzięliśmy więc rozpęd
i ... przeskoczywszy połyskującą wstęgę na kształt tafli wody mokrą ścież­
kę, wpadliśmy w sam środek pełnego o tej porze rowu, porośniętego na
dodatek na powierzchni wody wodorostem, rzęsą. Pierwszym odruchem
było oczywiście wygramolenie się na brzeg i legnięcie na nim bez sił. Ale
sił wystarczyło jeszcze aby po chwili ryknąć spazmatycznym rozgłośnym
śmiechem, jakże skutecznie rozluźniającym napięte dopiero co nerwy. Był
to już ostatni rów przed beszycką kwaterą, znajdującą się tuż, tuż. Natych­
miast więc rozległ się szczęk naciąganego zamka pistoletu maszynowego
i głośne wołanie wartownika:
– Stój! Kto idzie?! – wołał „Śmigły” – Hasło!
Hasło nie padło, za to trwał niepohamowany śmiech znajomych głosów,
w tym charakterystyczny szumiący głos „Iskry”. Kiedy „Śmigły” poświecił
latarką, wybuchnął sam żywiołowym, właściwym mu drobniutkim terkocą­
cym, zaraźliwym śmiechem. Teraz już na trzy głosy daliśmy koncert śmie­
chu, na jaki tylko młodość może się zdobyć w podobnych okolicznościach.
Na ten zwariowany chór odezwały się folwarczne psy, wzmagając harmider.
Rozbudzony zaś hałasem oddział stanął pod bronią aby uczestniczyć w ogól­
nym rozbawieniu i oglądaniu nas w charakterze nieboskich stworzeń.
6. Szczucińska wyprawa.
W tydzień po sandomierskiej akcji, 19 listopada 1943 roku „Lotna”
przystąpiła do wykonania następnego zadania. Chodziło o rozbrojenie za­
łogi ochrony mostu drogowo – kolejkowego na Wiśle pod Szczucinem.
Mostu strzegł wojskowy posterunek jednostki Wehrmachtu stacjonującej
w oddalonym o trzy kilometry miasteczku Sczczucinie. Posterunek liczył,
według informacji na dobę przed akcją, 24 żołnierzy. Celem wyprawy było
zdobycie uzbrojenia, głównie broni maszynowej.
Po obu stronach mostu stało po dwóch wartowników. Pozostali przeby­
wali na wartowni, otoczonej niewysokim wałem ziemnym, przez który pro­
95
wadziła furtka. Zamiar zdobycia wartowni – bunkra miał szansę powodze­
nia pod warunkiem pełnego zaskoczenia. Kapitan „Kaktus” opracował na
podstawie dostarczonych przez wywiad danych odpowiedni plan działania.
Poprzedniego dnia przyjechał on do oddziału na melinę w Beszycach. Do
akcji zostali wyznaczeni partyzanci w liczbie 18-tu przeszkolonych już żoł­
nierzy, którzy zostali, podzieleni na grupy działania. Każdemu z żołnierzy
przydzielono stosowną do roli broń. I wreszcie, jak zwykle w takich przy­
padkach, został wyznaczony punkt zborny na wypadek rozbicia oddziału.
Dwiema furmankami, zarekwirowanymi na czas akcji w majątku Fali­
szowice, oddział wyruszył w drogę w dzień podczas niezłej pogody. Kapi­
tan jechał wierzchem znacznie wyprzedzając oddział, spełniając przy oka­
zji rolę szperacza. Grupą na furmankach dowodził w drodze szef „Tarzan”.
Udaliśmy się w kierunku stacji Łubnice leżącej na trasie kolejki wąskoto­
rowej, biegnącej od strony Staszowa przez Szczucin w odległości 14 km od
mostu na Wiśle. W pobliże Łubnic oddziałek przybył przed zmrokiem z za­
miarem zatrzymania planowego pociągu. Furmanki i wierzchowca ukryli­
śmy niedaleko w lesie, wśród gęstego podszycia leśnego. Do pilnowania
taboru zostali wyznaczeni „Iskra” i „Mat”, ku ogromnemu ich rozżaleniu
na los pozbawiający ich bezpośredniego udziału w akcji.
Pomimo to, że nadszedł już czas przyjazdu pociągu, na który mieliśmy
się załadować, ten jednak nie nadjeżdżał. Kapitan dał więc rozkaz wymar­
szu w kierunku stacji Łubnice po torach kolejki. W tej niejasnej sytuacji
należało dojść do najbliższej stacji, do Łubnic, i tam uzyskać informacje
na temat odstępstwa od rozkładu jazdy. Ruszyliśmy drogą wymyśloną chy­
ba dla udręczenia pieszych. Podkłady toru, stanowiące dobre podparcie
dla stóp, rozmieszczone były w odległościach różnych od długości kroku.
Chcąc więc stąpać po nich trzeba było iść drobniutkim kroczkiem, albo
po co drugim wydłużając nadmiernie krok. Odstępy natomiast pomiędzy
podkładami wypełnione były w pewnym obniżeniu suchym miałkim pia­
skiem, co także utrudniało stąpanie. Nasyp torowiska zaś porastały po obu
stronach dość szczelnie ostrężyny, dzika róża i inne diabelskie zarośla nie
pozwalające na maszerowanie poboczem torowiska. Gromada, posuwając
się tym potępieńczym szlakiem, już zupełnie po ciemku dotarła do stacji
w Łubnicach. Tam zasięgnęliśmy języka u zawiadowcy stacji, członka AK.
Okazało się, że doszło do znacznego zamieszania w funkcjonowaniu kolej­
ki na skutek napadu tego właśnie dnia rano przez jakąś grupę partyzancką
96
(czy placówkowy oddział dywersyjny) i ogołocenia wagonów z wiezione­
go tytoniu. Ten właśnie pociąg miał nadjechać wkrótce, choć jego czas roz­
kładowy minął już dobrych kilka godzin temu, choć to też nie było pewne.
Zawiadowca został zobowiązany do zachowania tajemnicy naszej wizyty,
a oddział pomaszerował dalej, w kierunku Szczucina. Pochód rozciągnął
się nieco z powodu wąskiej, na jedną osobę ścieżki, biegnącej tutaj jednym
poboczem toru. Po pewnym czasie dały się słyszeć odgłosy nadjeżdżającej
kolejki. Idący w tylnej części pochodu chłopcy dawali światłami latarek
znaki do zatrzymania się, lecz maszynista nie ujmował pary. W tym czasie
szedłem wraz ze „Straceńcem” na ubezpieczeniu przednim. Byłem ostat­
nim z tych, którzy mogli zatrzymać pociąg i zrozumiałem, że na mnie wła­
śnie ciąży teraz obowiązek zmuszenia maszynisty do posłuchu. Pomyśla­
łem też, że on może nie wiedzieć z kim ma do czynienia, widziane bowiem
w ciemności światełka niczego mu nie wyjaśniają i do niczego nie zobo­
wiązują. Stanąłem więc pomiędzy szynami i uniósłszy do góry trzymany
oburącz karabin potrząsałem nim, uskakując dopiero w ostatniej chwili na
pobocze. Byłem widoczny w świetle reflektorów lokomotywy. Syk pary
i zgrzyt hamulców oznaczały, że maszynista, który przeżył już dzisiaj jedną
przygodę zrozumiał, że jest mu pisana jeszcze jedna.
Na parowozie ulokowali się zgodnie z planem „Orzeł”, „Sokół” i „Pi­
colo” – obsługa lekkiego karabinu maszynowego. Pozostała część grupy,
po sprawdzeniu czy w pociągu nie ma Niemców, rozlokowała się w dwóch
pustych, pachnących tytoniem, wagonach. Jechało w nich tylko kilka osób
– szmuglerzy z Krakowa. W odpowiednim czasie „Straceniec” i ja nałoży­
liśmy na siebie bluzy i czapki niemieckich funkcjonariuszy kolei z bogato
błyszczącymi złotościami (zdobyte niedawno w Sandomierzu). Na sobie
mieliśmy już mundurowe spodnie i buty. Karabiny oddaliśmy kolegom.
W trakcie tego przebierania poczułem swędzenie oczu. Zacząłem je więc
pocierać kułakami.
W grupie byłem uznawany za swojego rodzaju medium. Opinia ta przy­
lgnęła do mnie na skutek tego, że często mówiłem przez sen. Tę właściwość
mojej natury czy zdrowia wykorzystywali koledzy i podejmowali ze mną
rozmowę. W ten sposób zabijali nudę nocnego czuwania służbowi. Zadawali
mi podchwytliwe pytania, a ja wykładałem im jak na dłoni swoją duszę. Od­
powiedzi bawiły kolegów przez cały następny dzień. W ten sposób dowie­
dzieli się na przykład o moim uczuciu do Marysi Bronikowskiej. Podobno
97
oberwało się tą drogą i szefowi, lecz przez koleżeńską solidarność moja kry­
tyka do niego nie dotarła. Zaobserwowano także, że często przecieram oczy
pomimo to że były zdrowe. Tę obserwację skojarzono ze znanym wówczas
powiedzonkiem – przepowiednią o oku prawym łzawym i lewym śmiewym.
Przed każdą akcją rzeczywiście swędziało mnie lewe lub prawe oko. Ob­
serwowano mnie i wróżono sobie po tym pomyślność lub niepowodzenie
albo przynajmniej poważne trudności. Nie tajono przede mną tego awansu na
wróżbitę. Wobec tego, aby nie psuć nastroju, a głównie aby nie robić z siebie
widowiska, poniechałem był pocierania oczu, znosząc swędzenie, folgując
sobie tylko wówczas, gdy nie byłem obserwowany. Tym razem jednak swę­
dzenie obojga oczu naraz wystąpiło tak mocne, że przerastało moją siłę woli.
Było wprost nieznośne. Tarłem je więc nie bacząc na zadawany sobie przez
to silny ból. Znajdujący się bliżej koledzy „wróżbę” spostrzegli, choć zapew­
ne nie wiedzieli jaki stąd wyciągnąć wniosek.
W pewnej chwili, gdy pociąg znacznie zwolnił przed mostem, obaj ze
„Straceńcem” wyskoczyliśmy52. Za dwoma czy trzema torami, naprzeciw­
ko pod latarnią widoczne były w rzadkiej mgle sylwetki dwóch żołnierzy
niemieckich. Stali i patrzyli gdy nadchodziliśmy, trzymając karabiny na
ramionach „na pas broń”. Podeszliśmy do nich wystudiowanym na nie­
miecką modłę krokiem, a kiedy się zbliżyliśmy całkiem, Niemcy przyję­
li regulaminową postawę zasadniczą. Jeden z nich zaczął coś meldować,
a my ustawiliśmy się odpowiednio, każdy naprzeciw swojego. Po skończo­
nym meldunku wyciągnęliśmy pistolety, wystawiając im przed nosy lufy.
Jednocześnie wezwaliśmy ich do podniesienia rąk do góry. Powoli, z ocią­
ganiem się, zdumione szkopy podniosły ręce. W świetle latarni widać było
ich niedowierzające miny, Kiedy zabierałem swojemu Niemcowi karabin,
ten próbował mi go nie oddać zaginając rękę w łokciu, na którym dyndał na
pasie karabin. Ciągle pewnie myślał, że to tylko sprawdzanie przez władzę,
czy posterunek należycie wypełnia swoje obowiązki. Wówczas szturchną­
łem go lufą w duży brzuch, aż szkop jęknął.
– Chcesz żyć? – warknąłem po niemiecku.
To wystarczyło. Ubezpieczając się wzajemnie ze „Straceńcem” rozbro­
iliśmy Niemców z karabinów, z pasów z ładownicami i bagnetami, a na­
stępnie poprowadziliśmy ich przed sobą w kierunku mostu, drogę wśród
52 Ówczesne wagony, także trakcji normalnotorowej, posiadały na zewnątrz drewniane
stopnie i uchwyty na ręce. Ułatwiło to nam wyskoczenie.
98
torów i po jakiejś wznoszącej się drewnianej kładce z poprzecznie ułożo­
nych desek. W ten sposób została wykonana wstępna część akcji, zgodnie
z planem – bez wystrzału. Tymczasem pociąg przejechał przez most i za­
trzymał się naprzeciw wartowni.
Trzeba w tym miejscu poczynić wzmiankę o ostrym pogotowiu oraz
o podwojeniu z 24–ech do 48–miu żołnierzy obsady ochrony mostu, w na­
stępstwie zaniepokojenia wywołanego pojawieniem się w okolicy oddziału
partyzanckiego, który rano obrabował pociąg z tytoniu.
Po przejechaniu pociągu przez Wisłę na prawy jej brzeg, wyskoczyli z nie­
go następni dwaj partyzanci, także ubrani w niemieckie mundury kolejarskie.
Dwaj wartownicy zostali przez pociąg rozdzieleni, na skutek czego tylko jed­
nego rozbrojono. Drugi natomiast, który z jakiegoś powodu nie znajdował się
w chwili wjazdu pociągu obok swojego towarzysza, jak to bywało z reguły,
zdołał zorientować się w sytuacji; pewnie słyszał jak pierwszy był rozbrajany.
Ukrył się w ciemnościach i we mgle. Dał znać o sobie wówczas, gdy „Kak­
tus”, „Błyskawica” i Antoni Gaj – „Cap” wpadli za furtkę, aby dostać się do
jeszcze nie zaalarmowanej wartowni i tam sterroryzować załogę. Wówczas
to właśnie ów nierozbrojony a tkwiący gdzieś w ciemnościach wartownik
rzucił między nich granat zaczepny (pałkowy). Granat ranił „Capa” wybija­
jąc mu oko, a „Kaktusa” ranił powierzchownie w czoło.
Momentalnie wysypało się z wartowni wielu żołnierzy niemieckich. Do­
stali oni jednak, zanim jeszcze zdążyli dotrzeć do naszych rannych, ogień
z erkaemu „Orła” z lokomotywy. „Orzeł” posiał w ten gęsty tłumek zdez­
orientowanych szkopów, znajdujących się na jasno oświetlonym placyku,
ciągłym ogniem. Nikt z nich nie zdołał powrócić do bunkra, gdyż trzech,
czy czterech usiłujących to zrobić zastało już drzwi zaryglowane i padło
przed nimi. Zaraz potem Niemcy otwarli ogień maszynowy z bunkra. Gdy
erkaem „Orła” zmienił stanowisko przenosząc się na ziemię, tuż potem
w poprzednim miejscu seria niemieckich pocisków zaiskrzyła o żelazo pa­
rowozu; Wojenka – piękna pani – czuwa nad swoimi wybrańcami.
Nasz karabin maszynowy tłukł po oknach wartowni, strzelali także
z różnej broni i obrzucali granatami i inni partyzanci, lecz było już wyraź­
nie widoczne, że zaskoczenie się nie udało. O oblężeniu, chociażby tylko
przez godzinę, nie mogło być mowy ze względu na bliskość Szczucina,
który nie tylko telefonicznie został z pewnością zaalarmowany, ale i roz­
głośną strzelaniną, której pogłos niósł się daleko w ciszy nocy i w wilgot­
99
nym powietrzu. Sytuacja kusiła kontynuować natarcie, gdyż ogień obroń­
ców w sposób widoczny słabł. W związku z tym Kazimierz Stobiński –
„Piorun” wykrzykiwał po niemiecku wezwanie do poddania się, co z kolei
spowodowało okresową przerwę w ostrzale ze strony Niemców.
W międzyczasie trzej partyzanci, wspomagając się wzajemnie, wycofali
się przed furtę. Tutaj „Kaktus” otarł zalane krwią oczy i zamienił kilka
zdań z „Tarzanem”, a następnie dał rozkaz do odwrotu. Dowództwo przejął
chwilowo „Tarzan”, gdyż „Kaktusowi” cieknąca obficie z czoła krew zale­
wała nieustannie oczy.
Erkaem tymczasem, zmieniając pozycje, prał ciągle po bunkrze.
Kiedy, wcześniej, obaj ze „Straceńcem” przeszliśmy już część mostu,
prowadząc przed sobą rozbrojonych wartowników, usłyszeliśmy pierwsze
odgłosy walki zrozumieliśmy, że walka rozwija się w nieoczekiwanym
kierunku, bo przybrała otwartą postać. Zastrzeliliśmy więc z miejsca war­
towników, strąciliśmy ich do Wisły i popędziliśmy ku walczącym. Ledwie
zdążyliśmy oddać do bunkra po kilka strzałów ze zdobycznych karabinów,
gdy usłyszeliśmy rozkaz „do tyłu!”. Nie mieliśmy jeszcze w tamtej chwili
bliskiego rozeznania w tym co tu się rozegrało przed naszym przybyciem.
Podchodząc zaś bliżej, kryjąc się za zasłonami, zbliżaliśmy się do wartow­
ni. Wtedy usłyszeliśmy nawoływania „Pioruna”, a w świetle latarni przy
bunkrze zobaczyliśmy leżące przed bunkrem niemieckie trupy. Na tle tego
widoku, oraz słabnącego wyraźnie ognia Niemców i na tle dochodzących
z wartowni niezrozumiałych jednak wołań, rozkaz odwrotu wydał się nam
nieporozumieniem. „Rozkazy są po to aby je wykonywać. Za nie odpo­
wiedzialni są ci, którzy je wydają” – dudniły w uszach wywołane sytuacją
słowa wykładowców. Koniec rozważań!
Obaj ze „Straceńcem” oraz z kimś jeszcze nierozpoznanym w ciemno­
ściach osłanialiśmy, idąc na końcu pochodu, wycofywanie się części od­
działu wraz z rannymi przez most. Wtedy to dostrzegliśmy za woalem gę­
stej już mgły światła reflektorów samochodowych zbliżające się od strony
Szczucina. Dostrzegł je przedtem ktoś inny i to zadecydowało o wydaniu
rozkazu do odwrotu. Dał się też teraz słyszeć narastający warkot silników
samochodowych. I znów potwierdziły się powtarzane w czasie szkolenia
słowa: „Partyzant musi mieć w walce gorące serce i chłodną głowę”. Ka­
pitan „Kaktus” wykazał właśnie tę żołnierską cnotę. Nie dając się ponieść
złudnej ocenie sytuacji, potrafił rozważyć dopuszczalny czas walki. Umiał
100
zrezygnować ze zdobyczy, gdy okazało się to konieczne. Jej cena nie mogła
się bowiem okazać za wysoka.
Kiedy nadjeżdżające samochody zdawały się być już zbyt blisko, umilkł
nasz erkaem. Była najwyższa pora uchodzić. „Orzeł”, „Sokół” i „Picolo”
nie mieli już możliwości dotarcia do mostu, gdyż z chwilą ustania nasze­
go ognia. Niemcy, świadomi już nadchodzącej odsieczy, opuścili schron,
otwierając ogień maszynowy początkowo naokoło, na oślep, a potem na
most. Wreszcie oni, czy też byli to może Niemcy z odsieczy, dopadli same­
go mostu i skierowali nań swoje karabiny maszynowe.
Los okazał się dla nas na tyle łaskawy, że w gęstniejącej z chwili na chwi­
lę nadrzecznej mgle i w gorączce walki, może nowoprzybyłym szkopom,
pomyliło się położenie mostu i początkowo strzelali po jego zewnętrznej
stronie. Pociski iskrzyły po zewnętrznej stronie przęsła. Pomimo to kule
sięgnęły „Sępa” i „Żbika” raniąc ich w ramiona. Zapewne seria pocisków
weszła pomiędzy nich kiedy znaleźli się przy sobie. Wprawdzie kości nie
zostały przetrącone, lecz obaj mogli teraz zająć się tylko sobą. Zaraz po­
tem padł od postrzału „Błyskawica”. Miał przestrzelone jednym pociskiem
płuco. Wówczas obaj ze „Straceńcem” chwyciliśmy go pod ramiona i od­
ciągnęliśmy do bliskiego już końca mostu, skąd wystarczyło zsunąć się
z nasypu aby zejść z głównego pola ostrzału znaczonego pociskami smu­
gowymi. Kiedy Niemcy przenieśli ogień na środek mostu, został na nim
tylko „Kozak”.
„Kozak” pełnił w tej akcji dodatkowo funkcję sanitariusza. W związku
z tym opuszczał pole walki jako ostatni, aby móc nieść pomoc w razie po­
trzeby. Nie od razu zorientował się, że wszyscy już przeszli. Nie wiedział
bowiem nic o położeniu załogi erkaemu. Trwał więc na swoim miejscu tak
długo aż z samochodów przybyłych Niemcom z pomocą zaczęli wyskaki­
wać pierwsi żołnierze. Była to więc chwila, w której trzeba było podjąć sa­
modzielną decyzję o wycofaniu się. Decyzja trudna a chwila ostatnia. Zde­
cydował się wreszcie i co sił pobiegł poboczem mostu. Po chwili zatrzymał
się na chwilę, aby zorientować się dokładniej w sytuacji, aby upewnić się
czy postępuje prawidłowo. Jękliwe zawodzenie pocisków odbijających się
rykoszetem od stalowych części mostu potęgowało napięcie. Nie był bo­
wiem do końca przekonany wewnętrznie co do tego, czy się wycofuje, czy
ucieka; a różnica to wszakże zasadnicza. Ale za krótką chwilę wszystko
okazało się jasne i oczywiste. Usłyszał bowiem na przedmościu pośpieszny
101
tupot wielu nóg i podniecone głosy niemieckich komend. Zaledwie, rusza­
jąc znów biegiem, zrobił kilkanaście kroków, gdy padły pierwsze strzały
z ciężkiego karabinu maszynowego. Zaczął się teraz czołgać i tak dotarł do
połowy mostu, gdy szkopi, spostrzegłszy swoją pomyłkę co do położenia
przęseł, przerzucili ogień na środek mostu. Pozostanie na nim groziło nie­
chybną śmiercią. Pomyślał o skoczeniu do wody, ale że nie była to łatwa
decyzja, więc czołgał się, pełen nadziei, dalej. A właśnie jak gdyby dla po­
twierdzenia dramatyzmu sytuacji „Kozak” poczuł pieczenie ucha. Sięgnął
tam ręką i zobaczył krew. Bez namysłu więc osunął się z mostu i spadł
w ciemną czeluść. Porwał go natychmiast wartki nurt Wisły. Już w pierw­
szym zanurzeniu zdjął buty saperki i z trudem wypłynął na powierzchnię.
Niesiony prądem wody chwytał powietrze w krótkich chwilach wynurzenia
głowy, o które musiał walczyć z najwyższym wysiłkiem. Zachłystując się
wodą, w chwilach odzyskiwania panowania nad sobą, zaczął się wyzbywać
ciążącej odzieży, lecz tracił siły. Ich ostatkiem starał się dopłynąć do brze­
gu, lecz silny prąd co raz to zbliżał go do niego, to znów oddalał od czernie­
jącego niedaleko lądu. Wraz z postępującym gwałtownie ubytkiem sił do
serca zaczęło wkradać się zwątpienie. Wówczas, w stanie półprzytomności
niemal, jego myśl zwróciła się ku siłom nadprzyrodzonym; zaczął się mo­
dlić do Matki Boskiej, ofiarując siebie służbie Bożej, jeśli z opresji wyjdzie
cało, poczym zebrawszy resztki sił zaczął rozpaczliwym wysiłkiem, ostat­
nim zrywem płynąć do brzegu. „Kozak” nie pamięta tej chwili, w której
chwycił ręką za jakąś zbawczą gałąź wikliny, czy też poczuł pod nogami
upragniony piasek przybrzeżny. Z omdlenia zbudził go ostry chłód. Dy­
gotał na całym ciele. Kiedy podparł się ręką, poczuł pod nią płaski tafelek
cienkiego lodu w jakimś zagłębieniu gruntu. Samo stanięcie na skostniałe
nogi wydało mu się czymś niezmiernie trudnym, wymagającym jakiegoś
nadludzkiego wysiłku. Toteż początkowo zaczął się poruszać na czwora­
kach, aby potem dopiero móc powstać i iść.
Z niedaleka dochodziło poszczekiwanie psów. Już dniało kiedy docho­
dził do wsi. Sień pierwszego z brzegu domostwa była otwarta. Szarpnął
drzwi do izby i stanął w nich.
– Wselki duch Pana Boga kwoli! – wykrzyknęła na jego widok gospodyni.
A widok to był niecodzienny. Ot, żywcem wzięty z ludowych opowie­
ści, blady i zabłocony topielec wyszedł z wody i naszedł ten dom. Stoi oto
w progu zsiniały i niemy, z tępo przed siebie utkwionymi oczyma, cały dy­
102
gocący. Gospodyni rychło ochłonęła z pierwszego wrażenia. Może w nocy
słyszała strzelaninę w oddali, albo może wieść o walce i tutaj już lotem bły­
skawicy dotarła... dość, że zerwała pościel z łóżka i pomogła położyć się na
nim niezwykłemu gościowi. Potem, nie pytając o nic, nastawiła w garnku
mleko pilnie przy tym nasłuchując czy aby nie nadchodzi za nieszczęśni­
kiem pogoń. Po chwili podeszła do drgającej pierzyny, spod której odsłoni­
ła zmierzwioną czarną czuprynę.
Miało się już z południa, kiedy „Kozak” odziany w mocno sfatygowane
ubranie chłopskie, podążał w kierunku punktu zbornego w Ruszczy koło
Połańca53.
Trzyosobowa załoga karabinu maszynowego oddzieliła się w końcowej
fazie walki w zawierusze strzelaniny, zgiełku i nieustannej zmianie sta­
nowisk od reszty oddziałku, z którym straciła w wirze walki bezpośredni
kontakt. Nie mając już możliwości dotarcia na most, rozpoczęła odwrót na
własną rękę. Wszyscy trzej poszli wzdłuż rzeki, po przeciwnym brzegu, aż
natrafili w świetle dnia na przycumowaną do brzegu łódź. Zostali przewie­
zieni na drugi brzeg54.
Ogień skierowany przez Niemców na środek mostu, po spostrzeżeniu
swojego błędu, zastał grupę już poza nim, lecz jeszcze na torowisku. Trzeba
było zrobić tylko kilka kroków aby zejść z linii ostrzału. Z nasypu łatwo było
się zsunąć, lecz zaraz za nim ciągnął się pas ostrężyn i innych kolczastych
krzewów. W późniejszych dniach okazało się, że była to tylko szeroka kępa
o zaledwie ośmiometrowej długości; na nią w swoim pechu musieliśmy aku­
rat natrafić w ciemności, sądząc, iż rozciąga się ona na długiej przestrzeni.
Wspierając rannych, dźwigając broń własną i rannych sforsowaliśmy z mo­
zołem przeszkodę i idąc następnie miedzą doszliśmy wkrótce do małej łącz­
ki, pokrytej teraz szronem. Tu Kapitan „Kaktus” zarządził postój.
– Musimy się przeorganizować – powiedział. I zaraz zapytał kto ma bandaż.
Mieli wszyscy, lecz najgorliwiej wystąpił któryś z partyzantów, nie­
douczony najwyraźniej w sprawach sanitarnych. Rozwinął swój bandaż
w długą taśmę, w której sam się zaplątał. Byłem właśnie przy „Kaktu­
53 Marian Mazgaj – „Kozak” rozpoczął po skończonej wojnie naukę w szkole średniej a na­
stępnie wstąpił do seminarium duchownego w Sandomierzu. Potem osiągnął stopień dokto­
ra teologii na Uniwersytecie Jagiellońskim a następnie dalsze stopnie naukowe w dziedzinie
teologii i filozofii. Potem wyemigrował do USA, gdzie pogłębiał studia oraz wykładał przez
10 lat filozofię i humanistykę na uniwersytecie w Pensylwanii i wreszcie osiadł na probo­
stwie, gdzie mieszka (2012 r.).
54 Przewoźnicy wiślani oddali konspiracji duże usługi; wszyscy byli wciągnięci w jej nurt.
103
sie”. Wykorzystałem rozwinięty bandaż do otarcia krwi z twarzy kapitana,
zwilżywszy go uprzednio na oszronionej trawie, a swoim obandażowałem
głowę kapitana według wszelkich prawideł sztuki, nabytej w harcerstwie
i podczas przechodzonego w oddziale szkolenia. Teraz kapitan wyznaczył
osoby odpowiedzialne za opiekę nad rannymi i ubezpieczające pochód
i oddział ruszył w szyku we wskazanym przezeń kierunku – w dół rzeki,
oddalając się jednocześnie od niej. Po niezbyt długim czasie nasza grupa
rozbitków doszła do wsi Kółko Żabieckie. Przekroczywszy drogę weszli­
śmy na napotkane obejście gospodarskie.
W tym czasie, kiedy udzielano pierwszej pomocy rannym szef „Tarzan”
wysłał podchorążego „Rysia” do taborów z rozkazem wyruszenia w dro­
gę powrotną i oczekiwania oddziału zgodnie z planem przewidzianym na
wypadek rozbicia oddziału, do majątku w Ruszczy koło Połańca. „Ryś”
wyruszył bezzwłocznie. W drodze napotkał tyralierę niemiecką idącą
w przeciwnym, kierunku, ku mostowi. Raczej ją usłyszał niż zobaczył,
gdyż niemieccy żołnierze nawoływali się głośno, jak to mieli w zwyczaju,
aby utrzymać linię tyraliery w ciemnościach. „Ryś” przycupnął pod drze­
wem obrośniętym kępą krzewów. Krępy, silny i wytrzymały „Ryś” dotarł
do celu, biegnąc i idąc na przemian, o świcie.
Grupa tymczasem rozlokowała się na podwórzu przypadkowego gospo­
darstwa i kto mógł odpoczywał leżąc gdzie popadło. Tylko szef i ja – nie
mający przypisanych sobie do opieki rannych – zachowując konieczną ci­
szę, próbowaliśmy wywołać z domu gospodarza. On zaś, obudzony z pew­
nością wcześniej niezbyt daleką strzelaniną nie kwapił się z otwarciem,
zapewne nie wiedząc z kim ma do czynienia i zaniepokojony ciągle jeszcze
dochodzącymi od strony mostu odgłosami walki.
W taką noc okupacyjną budziła ludzi trwoga. Któż mógł bowiem prze­
widzieć jak rozwiną się wypadki; czy nie będzie pacyfikacji na germańską
modłę – mordu, gwałtu, grabieży, podpaleń... Często ludzie gotowali się
w podobnych wypadkach do ucieczki, chroniąc przede wszystkim dzieci,
spuszczali z uwięzi bydło i konie, aby w razie pożaru mogły same ratować
się ucieczką. Ta wojna, prowadzona przez Niemców na od wieków prak­
tykowany – obcy łacińskiej cywilizacji – sposób, nie oszczędzała bowiem
nikogo. Za sprawą barbarzyńskiego najeźdźcy brali w niej bierny udział
wszyscy mieszkańcy.
Gospodarz wyszedł po usłyszeniu, że trzeba pomóc partyzantom. Przy­
stąpił już do zaprzęgania koni do wozu, gdy na szosie pojawiły się od stro­
104
ny Słupi światła dwóch samochodów. Po odgłosie wnioskowaliśmy, że jadą
samochody ciężarowe. W nich zwykle Niemcy wozili w takich przypad­
kach żołnierzy. Wszyscy oczekiwaliśmy, że samochody pojadą sobie dalej,
gdy tymczasem, nie wiadomo z jakich powodów, pierwszy samochód zje­
chał z szosy do rowu i zatrzymał się.
Za nim zatrzymał się następny. Ten pomysł przyszedł szkopom do głowy
czy też przydarzył się im wypadek jakby na utrapienie znużonych do ostatnich
granic partyzantów, umordowanych niesieniem i wspieraniem rannych towa­
rzyszy, dźwiganiem ich broni w pośpiesznym marszu po śliskich, nierównych,
grząskich i poprzecinanych rowami ścieżkach. Podczas gdy Niemcy z hała­
śliwym szwargotem kręcili się koło samochodów, „Kaktus” zarządził natych­
miast ubezpieczenie od tamtej strony a następnie nakazał wycofanie się od­
działu w pole poza gospodarstwo. Przy przenoszeniu rannych przez chruściany
płotek nie udało się uniknąć chrzęstu ogrodzenia uplecionego z wierzbowych
gałęzi. Odgłos ten mógł być łatwo usłyszany przez szkopów, gdyż stali akurat
na początku ogrodzenia odgradzającego od szosy obejście, na którym właśnie
przebywaliśmy. Prawdopodobnie z innego powodu, ale my tak kojarzyliśmy
wydarzenia, zaczęli oświetlać rakietami właśnie obszar położony na tyłach go­
spodarstw, przy których zeszły się nasza i ich grupa. Wystrzeliwane rakiety
działały w sposób podstępny; po dłuższej chwili jaskrawego świecenia przy­
gasały, by po małej przerwie rozbłysnąć na krótko z pełną mocą. Wprawdzie
bardzo już gęsta mgła ograniczała skuteczność oświetlenia prawie do zera, to
było ono w naszym przekonaniu zapowiedzią penetracji wsi, a może i przyle­
gających pól. Wszystko wskazywało na to, że naszej obecności tuż, tuż, o kil­
kanaście metrów Niemcy jeszcze nie podejrzewali.
Oddziałek oderwał się na odległość może 50 metrów od płotu, gdy kapi­
tan nakazał zatrzymanie się.
– Trzeba nam się naradzić, w którym kierunku teraz iść – oznajmił.
Nastała chwila zastanawiania się. Chwila przedłużała się kłopotliwie;
Nikt z nas nie znał tego terenu.
– Panie kapitanie – odezwałem się wreszcie – za nami Niemcy, na prawo
szczekanie psów, z lewej strony także, tylko na wprost spokój...
– No to prowadź, „Jachu”! – przerwał „Kaktus”.
– Chłopcy, za mną! – zakomenderowałem.
Sam ruszyłem energicznie kilkanaście kroków przed siebie, gdy zabły­
snęła nad głowami rakieta. Trzeba było wykonać przepisowe „padnij”, gdyż
105
należało się liczyć z postępowaniem za grupą tyraliery niemieckiej. W cza­
sie przygaśnięcia rakiety poderwałem się i znów pobiegłem kilkanaście
kroków. Kiedy po kolejnym „padnij” powstałem, nie widziałem nikogo.
Nie pomogło ciche a potem też głośniejsze nawoływanie. Zrozumiałem,
że zachowałem się nierozważnie; przecież z rannymi nie można było po­
suwać się w takim tempie, jakie próbowałem narzucić. Było też możliwe,
że się nie zatrzymywali pomimo oświetlenia, a zmienili we mgle kierunek
i oddalili się ode mnie.
W każdym razie nasze drogi się rozeszły w tym właśnie momencie. Po­
biegłem więc zataczając koło tak, że, jak sądziłem, w ten sposób natrafię
na wolno przecież posuwającą się grupę. I tym razem nie pomogło ciągłe
przyciszone z konieczności nawoływanie. Nikt nie dawał odzewu. Zato­
czyłem więc ponownie większe już koło i... w ten sposób, błądząc w ciem­
ności i gęstej mgle znalazłem się przy znajomym przejściu przez płotek.
Usłyszałem trwający nadal harmider niemieckich głosów, ale też i chrzęst
chruścianego płotka. Pomyślałem, że to Niemcy forsują płotek rozpoczyna­
jąc pościg. Zacząłem więc samotny odwrót, wybierając trasę ustaloną z ka­
pitanem. Biegłem i szedłem na przemian po zaoranych polach, dźwigając
ogromne buły błota formujące się na butach. Na nic nie zdało się ogarnianie
ich z nóg. Po kilkudziesięciu krokach narastały znowu, ściągając swoim
ciężarem buty ze stóp. Stawałem co chwila i nasłuchiwałem. Posuwałem
się teraz, wyczerpany, niezbyt szybko pomimo najwyższego wysiłku, sta­
rałem się utrzymać ustalony kierunek wiedząc, że oni idą z pewnością wol­
niej niż ja. Za mną nie obserwowałem jakichkolwiek oznak postępowania
niemieckiej tyraliery, a rakiety świetlne pojawiały się daleko za mną, chyba
na poprzednim miejscu. Dokuczała mi myśl, że nie mogę być przydatny
przy dźwiganiu rannych i że jestem tam tak bardzo z tego powodu potrzeb­
ny, gdy tymczasem wałęsam się sam po polach.
Szedłem dalej wśród ciemności i mgły nie mając pewności, czy udaje mi
się trzymać kierunek; w grupie jest o to łatwiej niż w pojedynkę. W pewnej
chwili natrafiłem na kładkę przełożoną nad rowem melioracyjnym i rosną­
ce przy nie trzy wierzby o charakterystycznych kształtach pni. Był to pierw­
szy punkt w terenie dostrzeżony od chwili wyjścia ze wsi. Przeszedłem po
kładce i biegłem przez pewien czas dalej, aż w pewnej chwili zauważy­
łem, że przede mną wyłoniły się nagle... te same trzy wierzby, przy któ­
rych leżała ta sama kładka nad rowem. Wśród gęstej mgły i ciemności, na
106
znacznych przestrzeniach płaskich pól, przy zasnutym niebie bez gwiazd
traciłem kierunek marszu, błądząc w kółko. Zgrzany, zlany potem i bardzo
już zmęczony zatrzymałem się, próbując podjąć jakąś sensowną decyzję.
Zdałem sobie wreszcie sprawę z tego, że nie zdołam już nawiązać łączności
z grupą, i że dalsze krążenie po polach należy wobec tego zakończyć. I że
trzeba poszukać kryjówki na dzień, aby nie dać się schwytać na otwartym
polu jak zając przez myśliwych. A świtać powinno już wkrótce.
Próbując ustalić swoje położenie w tym pustkowiu zauważyłem, że
strzelanina – która pomimo naszej nieobecności przy moście dziwnie dłu­
go trwała i była dziwnie rzęsista – już ustała. Zastanawiałem się co mogło
być tego przyczyną. Gdyby nawet załoga erkaemu została otoczona przez
Niemców, to nie mogła się bronić aż tyle czasu, choćby z powodu niedo­
statku amunicji. Mogły to więc być odgłosy strzelania do ludności jakiejś
wsi, co do rozmieszczenia których w tej okolicy nie miałem rozeznania.
Włosy jeżyły się na głowie na myśl, że to my mogliśmy być powodem
masakry. Nie było jednak widać pożarów, które nieodzownie towarzyszy­
ły wszelkim niemieckim pacyfikacjom. Rozwikłanie zagadki trzeba było
odłożyć na potem tym bardziej, że moje położenie wymagało aby zająć
się samym sobą. Na razie, szukając jakiegokolwiek wyjścia z kłopotliwej
sytuacji należało dojść do jakiejś wsi.
Z niezbyt daleka dochodziło zajadłe ujadanie psów a nieco dalej, z boku
tylko poszczekiwania, jakby w odzewie na tamte. W tym właśnie kierunku
postanowiłem się udać. Po niedługim czasie wychynęły się nagle z mgły
kontury zabudowań. Pamiętając o uprzedzeniu przy jakiejś okazji, że na
Sandomierszczyźnie znajdują się wsie – kolonie niemieckie, na przykład
Pęcławice, Luszyca, Mikołajów oraz inne nie zapamiętane, ale nie znając
ich położenia postanowiłem zachować czujność. Nie budząc gospodarzy
wszedłem na podwórze ostrożnie przekraczając niskie ogrodzenie z żer­
dzi, aby nie spowodować szczekania powarkującego już niespokojnie psa.
Z trudem wsunąłem się pod stos kloców ułożonych na dwóch legarach.
Słysząc zaś po pewnym czasie wzmagające się ujadanie psów gospodar­
skich w dalszym sąsiedztwie a potem bliższe i wreszcie podniesione głosy
szczekającej niemieckiej mowy, wyjąłem z kabury pistolet a także portfel
z osobistymi dokumentami. Pewnie z powodu dużego zmęczenia nie przy­
szło mi do głowy, aby wyjść i uciekać dalej. Portfel zakopałem w błocie
przed sobą na wypadek gdyby szczęście nie dopisało. Na taką okoliczność
107
przygotowałem też sobie pistolet z postanowieniem nie dać się wziąć żyw­
cem. Przygotowanie zawczasu było o tyle konieczne, że pod belkami było
bardzo nisko, w związku z czym wyjęcie pistoletu z kabury, przeniesienie
go w okolicę głowy i zarepetowanie go wymagało wykonania dość skom­
plikowanych ruchów rąk a to zabierało wiele czasu. Zakopanie portfela
przyszło z pewnym trudem, gdyż lód pokrył już był błoto w załomkach
gruntu cienką warstwą szkliwa.
Słyszany harmider wzmagał się chwilami. Wreszcie wśród ujadań psa
weszli na podwórze Niemcy – kilkuosobowy patrol. W półmroku ledwo
budzącego się pochmurnego poranka co raz to świecili latarkami po zaka­
markach podwórka, światło wsunęło się z ukosa, pewnie przypadkiem, pod
moje belki, lecz mnie nie dosięgnęło. Ja jednak mocno przeżyłem tę chwi­
lę. Kiedy patrol poszedł w pośpiechu dalej, wygramoliłem się spod belek
i podszedłem ku stodole, nie obawiając się już ujawnienia mojej obecno­
ści przez rozszczekanego psa. Dygotałem z zimna i kłapałem zębami nie
mogąc opanować niesformej żuchwy. Szukałem cieplejszego miejsca na
schronienie. Stodoła była zamknięta na kłódkę, ale w przybudówce do niej
drzwiczki dały się otworzyć. Wszedłem tam i poczułem pod rękami stos
prośnianki w snopkach. Wdrapując się po nim po omacku dotarłem do wnę­
trza stodoły na sięgający w zapolu strzegaży stos zmierzwionej słomy. Bez
namysłu wwierciłem się w nią i zasunąłem słomę nad sobą. Poczułem się
bezpieczny. Wszystko co działo się na zewnątrz przestało mnie obchodzić.
Wyczerpanie spowodowało zobojętnienie. Tkwiąc tak w pozycji pionowej
zasnąłem pomimo mokrej od potu zimnej już odzieży i pomimo przeciąga­
jącego poprzez luźno narzuconą kłóć lodowato zimnego powietrza.
Obudził mnie stukot cepów na bojowiu. Dwóch młockarzy rozmawia­
ło po polsku – a więc nie była to kolonia niemiecka. Mówili z uznaniem
o nocnej akcji partyzanckiej i o dużej ilości zabitych Niemców; wymieniali
liczbę dwustu. Nie zgadzało się to z moim rachunkiem, ale nie miałem nic
przeciwko budującej legendzie. Postanowiłem wyjść. Mając się pomimo
wszystko na baczności ująłem pistolet w rękę. Zostałem dostrzeżony kie­
dy znajdowałem się w połowie sterty mierzwy ułożonej w zapolu. Na pół
zdumieni, na pół przestraszeni młockarze mieli przed sobą raczej dziwny
widok. Schodziła ku nim postać z rozczochranymi włosami z nadzianymi
źdźbłami słomy, z rozedrganą, nie dającą się utrzymać w ryzach żuchwą
kłapiącą z zimna zębami, postać całą dygocącą łącznie z ręką trzymającą
108
w kiwającej się w niekontrolowany sposób dłoni pistolet, o twarzy uma­
zanej błotem, postać ubraną w jakiś zabłocony mundur ze złotościami na
pagonach. Stwór ten przemówił wreszcie, z trudem wymawiając słowa,
wyjaśniając kim jest.
Zostałem natychmiast wprowadzony do mieszkania, ale dopiero po
uprzedzeniu domowników, „co by sie dziecka nie poprzelonkały”. Po to­
alecie i gorącej strawie, no i po obowiązkowym w takiej sytuacji kielichu
samogonu na rozgrzewkę, przespałem się na zamaskowanym nieckami za­
piecku. Potem gospodarz wyprowadził mnie na drogę, wskazał kierunek na
Połaniec i pożegnał dobrym słowem.
Ściągające niedobitki łączyły się przypadkowo po drodze. Obsługa erka­
emu dotarła na punkt zborny w Ruszczy najwcześniej. „Kozak” napotkał na
drodze zagubionego także „Pioruna” a wkrótce, również przypadkiem, pod
Połańcem dołączyłem i ja, by w trójkę dotrzeć na punkt zborny w Ruszczy
koło Połańca.
Grupa zasadnicza dotarła minionej nocy, po oderwaniu się od wsi do
jakiejś innej wioski. Tam wzięła podwody. Bardzo już osłabieni, „Cap”
i „Błyskawica”, zostali ułożeni na wymoszczonych pierzynami wozach. Na
punkcie zbornym została im udzielona pierwsza pomoc lekarska, poczym
oddział własnymi już furami, które w porę przyprowadzili „Ryś”, „Iskra”
i „Mat”, udał się do majtku w Ruszczy koło Sulisławic55. Tutaj opatrzył
rannych doktor Ejsmont z Koprzywnicy, a następnie „Błyskawica” i „Cap”
zostali przewiezieni na meliny, gdzie przebywali pod opieką lekarzy. Ran­
nego „Capa” przyjął w pierwszej chwili Wojciech Wójcik w Skotnikach.
Do Niemców doszła w jakiś sposób wiadomość o ukrywaniu rannego.
Urządzili rewizję, ale nie natrafili na ukrytego pod żłobem Antka (w od­
dziale nazywaliśmy „Capa” imieniem Marian, gdyż nie lubił on swojego
imienia). Już następnej nocy został „Cap” przewieziony przez placówkę do
Jana Zycha w przysiółku Grody. Po pewnym czasie, kiedy tylko przestało
się mówić, w natłoku wojennych sensacji, o akcji na szczucińskim moście,
obaj partyzanci zostali przewiezieni kolejno do szpitala w Sandomierzu.
Przewóz rannych nie należał do łatwych przedsięwzięć, zważywszy nie­
ustanną prawie w dzień kontrolę przeprowadzaną na drogach przez żandar­
merię. W nocy zaś obowiązywała godzina policyjna, co przewóz do miasta
55 W opisie wydarzenia występują miejscowości: Ruszcza pod Połańcem i Ruszcza koło
Sulisławic.
109
w ogóle uniemożliwiało. Niebezpieczeństwo zagrażało zarówno rannemu
jak i przewożącemu. Szef wiedział, że przebiegły jak sam Ulisses „Piorun”
najlepiej wywiąże się z tego zadania. „Piorun” nie pozostawił po sobie opi­
su przebiegu kontroli drogowych (zamiar ten przerwała śmierć); jego ustna
relacja pozostała w naszej, kolegów, pamięci o tym, jak robiący z siebie
ofermę, płakał prawdziwymi łzami, wycierając okulary i wybałuszając nie­
widzące oczy na żandarmów i policjantów, opowiadał przejmującą historię
jak to „brat brata dźgnoł zelazem ło babe, ino nie trafieł w serce”. Dzięki
temu, że rana postrzałowa „Błyskawicy” była już zdeformowana, a wy­
stępującego w swojej roli „Pioruna” w żadnym wypadku nie można było
przyrównać do partyzanta, opowieść wstrząśniętego do głębi woźnicy tra­
fiła żandarmom do przekonania tym łatwiej, jak należy sądzić, że w ostat­
nich dniach w okolicy Sandomierza nie zdarzyły się starcia partyzantów
z Niemcami.
Łatwiej było wprawdzie uzasadnić wybicie oka przy kolejnym przewo­
zie, tym razem „Capa”, lecz ci sami żandarmi poznali od razu tego same­
go woźnicę. I tym razem popłakujący „Piorun” powołał się na skłóconą
rodzinę, która „cheba się do cna powybijo”. Rozbawieni szkopi, mający
jak zapewne sądzili, do czynienia z awanturami rodzinnymi, skwitowali to
wyjaśnienie rechotliwym śmiechem.
Po przeprowadzeniu zasadniczego leczenia „Cap” został skierowany do
majątku państwa Mierzwińskich w Suliszowie, natomiast „Błyskawica” do
majątku państwa Bronikowskich w Jachimowicach. Obaj znaleźli u swo­
ich opiekunów wielką troskliwość i serdeczną domową atmosferę. Obaj
w krótkim czasie odzyskali pełnię sił.
Pewną pikanterią trąci następujący epizod z opisanej akcji przy szczuciń­
skim moście. Otóż po powrocie wszystkich partyzantów na punkt zborny
w Ruszczy koło Sulisławic analizowaliśmy przebieg akcji i dzieliliśmy się
wrażeniami. Gdy ja, przedstawiając swoje perypetie wspomniałem o chwi­
li, gdy to próbując połączyć się z zagubioną dopiero co grupą, doszedłem
zataczając ponownie koło, do wsi w pobliżu miejsca jej opuszczenia i usły­
szałem chrzęszczenie płotku, „Piorun” zakrzyknął:
– Baranie, to czemu nie podszedłeś bliżej? Przecież to byłem ja! Prze­
wróciłem się na tym cholernym chruście.
Dalej „Piorun” wyjaśnił, że będąc wyczerpany wspomaganiem w mar­
szu rannych, a nie mając teraz, po wejściu na podwórze przy szosie trochę
110
czasu na odpoczynek, usiadł i zasnął natychmiast głęboko w jakimś zaka­
marku obejścia obok leżącego „Błyskawicy”, którym się ostatnio opieko­
wał. Zasnął pomimo to, że „Błyskawica” targał go za odzież domagając
się pistoletu chcąc się zastrzelić aby nie opóźniać odwrotu. Rannego „Bły­
skawicę” koledzy zabrali potem jak nadjechały niemieckie samochody,
a „Pioruna” ktoś szarpnął za ramię szepcąc, że trzeba wiać. Trącony osunął
się na ziemię i już w pozycji leżącej spał dalej, niezauważony przez odcho­
dzących kolegów. Obudził go potem bliski szwargot wrażej mowy. Zaczął
więc uciekać chyłkiem, a że był zaspany i w dodatku jego okulary miały
zamazane szkła, nie zauważył płotku i przewrócił się na nim. Odtąd na wła­
sną rękę szedł przed siebie, aż rano dopytał o drogę do Ruszczy, a wreszcie
po drodze napotkał „Kozaka” i mnie.
Oddział nie poniósł strat w zabitych w szczucińskim wypadzie. Naza­
jutrz wywiady AK i BCh od rana penetrowały miejsce nocnego starcia przy
moście. Otrzymane potem stamtąd wiadomości wzbudziły nasze zdziwie­
nie a nawet zaskoczenie podawaną liczbą zabitych Niemców. Cyfry te prze­
rastały znacznie prawdopodobną liczbę Niemców poległych w akcji. To­
warzyszące tym danym informacje wyjaśniały rozbieżności w ocenie strat
nieprzyjaciela. Okazało się bowiem, że odsiecz niemiecka, ta przybyła z le­
wej strony Wisły, od Słupi, dotarła na przedmoście w chwili gdy ochrona
mostu wraz ze szczucińską odsieczą strzelała z przeciwnej, prawej strony
poprzez most i rzekę do partyzantów, których tam już nie było. Przybywa­
jąc natomiast z pomocą Niemcy z lewej strony Wisły uznali się za ostrze­
lanych przez domniemanych partyzantów i otworzyli przeciw nim silny
ogień z broni maszynowej. Obie strony ostrzeliwały się więc zawzięcie
– a może próbowały zdobyć most – aż do wyjaśnienia sytuacji, kiedy już
zadały sobie dotkliwe straty. Logiczne wyjaśnienie wzajemnych zależno­
ści wydarzeń, jakie miały miejsce tej nocy nie natrafia raczej na trudności,
chyba tylko rola tych Niemców, którzy nadjechali dworna samochodami
do wsi i w niej się zatrzymali. Wyjaśnienie ich zachowania nie jest łatwe –
może ich zadaniem była penetracja wsi, z czym wstrzymywali się aż minie
noc...?
Tak więc tym razem wypad przeciwko Niemcom zakończył się niepo­
wodzeniem o tyle, że jego cel nie został osiągnięty. Jak to często bywa, dro­
biazgowo opracowane plany załamują się właśnie na drobiazgach. Tak też
się stało i w tym przypadku. Na nic w każdym razie nie mogły się przydać
111
próby odwrócenia losu. Samo jednak wykonanie akcji przebiegało prawi­
dłowo i sprawnie z wojskowego punktu widzenia. Jeszcze jedno ćwiczenie
w ogniu dało zadowalający pomimo wszystko wynik.
Wywiady, które nie miały dostępu na pobojowisko, rachunek poległych
Niemców oparły na liczeniu z daleka przewożonych trupów i rannych. Naj­
pewniej liczba 150-ciu poległych jest przesadzona, podobnie jak przekazy­
wana sobie z ust do ust przez okoliczną ludność liczba 200 zabitych i ran­
nych. Nie wdając się jednak w niemożliwe do przeprowadzenia rachunki
można przyjąć, że straty niemieckie były znaczne, choćby tylko te zadane
w czasie akcji właściwej, przy braku strat własnych w zabitych.
7. Akcje zaopatrzeniowe.
Wkrótce po szczucińskiej akcji nastąpiły w „Lotnej” zmiany organiza­
cyjne. Z dniem 21 listopada 1943 roku podległy dotychczas inspektorato­
wi oddział został podporządkowany obwodowi Sandomierz. Następujący
w tym czasie rozrost komórek konspiracyjnych Armii Krajowej znalazł
swój wyraz we wzroście znaczenia obwodu, a w związku z tym i w prze­
rzuceniu doń niektórych dotychczasowych zadań wchodzących w zakres
inspektoratu. Dowództwo oddziału przejął w pierwszych dniach stycznia
1944 roku podporucznik Witold Józefowski – „Miś” (przyp. 4), a to z ty­
tułu jego funkcji szefa Kedywu obwodu Sandomierz. Przekazanie dowo­
dzenia odbyło się bez pompy. Po prostu kapitan „Kaktus” w oddziale się
nie pojawił a na jego miejsce przyjechał podporucznik Józefowski, przed­
stawiając się oddziałowi jako „Miś”, nowy dowódca. Jedyną osobą, która
uczestniczyła przedtem w komendzie Obwodu w formalności przekazania
dowództwa „Misiowi” bez rejestrów, papierów i pieczątek był Tarzan”.
I tym razem, jak w całej konspiracji, uproszczenie, i zaufanie – fundamenty
organizacji podziemia – zakwitły pięknym kwiatem.
Ten pełen żołnierskiego temperamentu i pogodnego usposobienia oficer
o smukłej sylwetce i o eleganckim sposobie bycia różne wywarł wrażenie na
leśnej braci, której zespołowy charakter już zdołał się był ukształtować skraj­
nie surowymi warunkami prymitywnego bytowania. Tym, którzy partyzant­
kę rozumieli jako wojsko w pełnym tego słowa znaczeniu, jego styl dowo­
dzenia i prowadzenia szkolenia odpowiadał w pełni. Ci zaś, którym pachniała
112
luźniejsza dyscyplina kręcili konspiracyjnie nosami. Ale czas boczenia się na
„elegancika wziętego wprost z salonu” trwał krótko. Okazało się bowiem,
że „Miś” traktował swoją funkcję z najwyższą powagą i troską o żołnierzy,
a drylowi koszarowemu zupełnie nie hołdował. Nadał oddziałowi pełen wy­
miar istoty wojska, uwzględniając jego specyficzne warunki. Ostatnie zaś
lody zostały przełamane, gdy ktoś zdjął z jego kołnierza wesz; „Miś” wzru­
szył tylko ramionami, jakby chodziło o rzecz najzupełniej normalną i nie­
godną uwagi. Stał się przez ten pozorny drobiazg „swoim chłopem”, a to
w wojsku jest „ranga” wysoka, zwłaszcza w wojsku partyzanckim.
O ile „Kaktus” pojawiał się w grupie tylko w razie wyraźnej potrzeby
– jak wykłady lub akcje – to w przeciwieństwie do niego „Miś” przeby­
wał w oddziale często, oddając się głównie organizowaniu i uczestniczeniu
w szkoleniu. Stała niemal obecność oficera w oddziale podnosiła zaufanie
partyzantów do zwierzchności i napawała ich otuchą w warunkach nie­
ustannego zagrożenia. Dochodziło więc do częstych pogawędek na najroz­
maitsze tematy, poza politycznymi, które to rozmówki zbliżały wszystkich
wzajemnie do siebie i do dowódcy. Szkolenie zaś zmieniło swój charakter.
Uległo poszerzeniu, „Miś” bowiem wprowadził do programu nowe zagad­
nienia, ujmowane z punktu widzenia doświadczonego konspiratora i bo­
jownika podziemia.
Podporucznik Witold Józefowski pochodził z Warszawy i niedawno ob­
jął funkcję szefa dywersji w obwodzie sandomierskim. Tu poczynił szereg
zmian w sensie doskonalenia organizacji dywersji w terenie, w związku
ze wzrastającymi wymogami chwili. Stojące dotychczas z bronią u nogi
– jak się mówiło – potencjalne wojsko szykowało się bowiem do czynu
zbrojnego. Wielce pomocne były „Misiowi” z pewnością doświadczenia
wyniesione z jakże trudnej konspiracji warszawskiej, gdzie pełnił funkcję
szefa wyszkoleniowego grup szkoły podchorążych ze środowiska studen­
tów prawa i politechniki. W następstwie wsypy doszło tam do nierównej
walki; zginęło szesnastu konspiratorów. Ocalało tylko dwóch – Andrzej
Osiński i Witold Józefowski. Wówczas nastąpił ich przerzut. Józefowski
został skierowany na teren Sandomierszczyzny.
Z chwilą przejścia pod komendę obwodu w budżecie „Lotnej” pojawi­
ła się odpowiednia pozycja na utrzymanie grupy. Suma tam przewidzia­
na była ogromnie skromna. Tymczasem nadeszła zima. Z obu tych faktów
„Miś” wyciągnął odpowiednie wnioski i zajął się uzupełnieniem braków
113
w odzieży, obuwiu i bieliźnie, nie czekając na niepewne ani co do kwoty,
ani co do czasu pieniądze. Pierwsze jego działania zmierzały w kierunku
usunięcia braków w zaopatrzeniu zimowym. Zdobycz w postaci odzieży
policji ochrony kolei pozyskanej w akcji w Sandomierzu tylko częściowo
złagodziła najbardziej palące potrzeby, lecz na ubranie i obucie oczekiwała
pozostała znakomita reszta licznego już oddziału.
W celu zdobycia pieniędzy „Miś” zarządził wypad na kasę kolejową w San­
domierzu – Nadbrzeziu. Chodziło o zabranie z kasy osobowo – towarowej
większej gotówki przed przekazaniem jej na pociąg relacji Rzeszów – Skarży­
sko – Kamienna. O takiej możliwości doniósł na zamówienie „Misia” wywiad.
Któregoś więc dnia, zaraz po godzinie policyjnej rano wynajęliśmy
w mieście dorożkę. Było nas pięciu. Kiedy wsiedliśmy do niej i zażądali­
śmy przewozu przez most, dorożkarz odwrócił się z kozła i z niepokojem
w oczach nieśmiało zagadnął.
– Panowie, tam przecież na moście stoją posterunki; na końcach i w środ­
ku. A panowie, no... nic mi do tego, ale tak razem... To odrazu widać. No...
– Panie „Cebula”56 – odezwał się któryś w odpowiedzi – gdybyście byli
w tamtym zasranym mundurze, to byście się śpieszyli z kontrolą tej dorożki?
– No, chyba nie.
– No to jadziem, do cholery!
Zafrasowany dorożkarz podrapał się po karku i wreszcie po krótkiej
chwili namysłu splunął w garść, przeżegnał się szerokim gestem desperata
ręką trzymającą bat i pojechaliśmy; z odbezpieczoną bronią. Przejechali­
śmy z teatralnie rozbawionymi minami, niby to po nocnej birbantce, odpro­
wadzani wzrokiem przez posterunki, lecz nie legitymowani. Zatrzymaliśmy
się w pewnej odległości za dworcem przy parterowym murowanym budyn­
ku należącym do zespołu gospodarczych zabudowań stacyjnych. Pomiesz­
czenia biurowe i kasa oraz poczekalnia mieściły się w baraku wzniesionym
w miejsce zniszczonego w czasie działań wojennych budynku stacyjnego.
– No, no, no... – zamruczał promieniujący już dorożkarz, nie chciał
wziąć pieniędzy za przewóz.
– To przecie nie hónor! Bo jakze to?! – wyjaśnił krótko.
Na miejscu czekał Stanisław Duma – „Topola”, pochodzący właśnie
z prawobrzeżnego Sandomierza, Nadbrzezia, gdzie znajdowała się stacja
56 „Cebulą” nazywano potocznie dorożkarzy, którzy w okresie chłodów ubierali się w kilka
warstw odzieży wierzchniej.
114
kolejowa. Zaprowadził nas do nieogrzewanego pomieszczenia w murowa­
nym budynku, gdzie wypadło nam wyczekiwać odpowiedniego momentu.
W tej lodowni czas mi się dłużył; już stopy zdrętwiały z zimna a po ple­
cach przechodziły dreszcze. O ile na początku wyczekiwałem sygnału do
wkroczenia z niepokojem, w napięciu, to po zupełnym niemal skostnieniu
z upragnieniem. Wreszcie o godzinie dziewiątej przyszła łączniczka, młoda
kobieta, otworzyła z klucza drzwi i podała hasło.
– Jest dużo szkopów – rzuciła jakby po to tylko aby coś powiedzieć, jak
mi się zdawało.
Ale informacja była istotna. Na peronie krążyły patrole żandarme­
rii, policji granatowej, funkcjonariuszy służby ochrony kolei oraz pewna
ilość żołnierzy. Niemcy, jak się okazało, wyczekiwali na przyjazd pociągu
w zamiarze urządzenia łapanki na szmuglerów i rekwizycji przewożonych
w nielegalnym handlu artykułów żywnościowych, jak to zdarzało się pra­
wie co dzień, tylko w różnych porach. Wszyscy oni byli całkowicie skupie­
ni na przygotowaniach do okrążenia spodziewanego właśnie pociągu. Ten
stan rzeczy stwarzał nam pewną swobodę poruszania się.
Cała nasza piątka, dochodząc osobno, zebrała się przy kasie zajmując
wyznaczone planem działania stanowiska w oczekiwaniu na otwarcie kasy.
„Iskra” stanął przy okienku kasowym zastawiając swoimi szerokimi ple­
cami dostęp i wgląd do wnętrza. „Zygfryd” stanął przy drzwiach wejścio­
wych do kasy, a „Straceniec”, „Kozak” i ja weszliśmy do środka tuż za
umówionym kolejarzem (członkiem AK) wtajemniczonym w plan akcji.
W odpowiednim momencie wskazał nam go wzrokiem „Zygfryd” i dał
znak wejścia. Kolejarz ten posiadał prawo wstępu do pomieszczenia kaso­
wego. Poza kasjerką57 znajdował się w pomieszczeniu kasowym stary eme­
rytowany kolejarz, którego zadaniem było otwieranie i zamykanie drzwi,
zgodnie z potrzebą i uprawnieniami. Po wejściu do kasy zasunąłem okien­
ko kasowe. „Straceniec” sterroryzował na oczach kolejarzy milutką dziew­
czynę – kasjerkę; scenariusz ten miał potem ułatwić zgodne tłumaczenie
się na spodziewanym przesłuchaniu. „Kozak” załadował przygotowane do
przewozu w oznakowanym worku pieniądze do swojego worka, uzupeł­
niając zdobycz o bieżący utarg kasowy, poczym pokwitował rekwizycję
„wszystkiej” gotówki w kasie na rzecz Armii Krajowej. Pokwitowanie wrę­
czył wcale nie zmartwionej najściem kasjerce. Zgodnie z planem, kolejarz,
57 Kasjerka – Krystyna Pankówna, nazwisko poznane po wojnie.
115
który nas wprowadził zaczął protestować i również zgodnie z planem akcji
oberwał przy świadkach kuksańca w oko.
– Panu też się coś należy? – zwrócił się „Straceniec” pozorowanym
ostrym tonem do starego kolejarza.
– Panowie, niech wam Bóg błogosławi! – odpowiedział staruszek, wpa­
trując się z uwielbieniem w partyzanta.
W nasze ręce wpadła kwota 50 000 złotych emisyjnych58. To było dość dużo
pieniędzy. O zakończeniu wizyty w kasie dałem znak „Iskrze” tkwiącemu cią­
gle po tamtej stronie okienka kasowego, który z kolei dał „cynk” „Zygfrydo­
wi”, a on tą samą drogą przekazał sygnał, że droga wyjścia wolna. Wychodząc
osobno, opuściliśmy barak stacyjny. Spotkaliśmy się na wyznaczonym miejscu
za zabudowaniami stacyjnymi i już wspólnie wycofaliśmy się w kierunku Za­
rzekowic a potem na Koćmierzów, następnie czekającą, łodzią przez niosącą
cienką krę Wisłę na Koćmierzów II. Po upływie około 20 minut od zakończe­
nia akcji dały się słyszeć oddawane na alarm strzały.
Akcja spotkała się z żywym oddźwiękiem w społeczeństwie, Do wy­
obraźni ludzi przemawiała śmiałość „skoku”, przeprowadzonego na oczach
dużej ilości Niemców, obecnych w tym czasie na dworcu. Wiadomość
o niej, przekazywana z ust do ust, obrastała w sensacyjne dodatki ubarwia­
jące wydarzenie; rodziła się kolejna wojenna legenda.
W ramach planu zaopatrzenia na zimę należało także zdobyć materiały
ubraniowe. W kilka dni po wypadzie na kasę kolejową następne zadanie
otrzymali Janusz Szczerbatko – „Zygfryd”, Stanisław Duma – „Topola”,
Kazimierz Krobath – „Niedźwiedź”, Feliks Wryk – „Dąb” oraz Władysław
Kasak z placówki w Trześni i jeszcze jeden niezapamiętany z nazwiska
członek tej placówki, W tym celu zanocowali przy stacji pomp wodocią­
gu kolejowego, na tak zwanej pompce, jako swojego rodzaju postawie
wyjściowej, skąd było względnie blisko do Tarnobrzegu, gdzie została
wyznaczona następna akcja zaopatrzeniowa. Pompkami nazywano bara­
czek, który mieścił się za stacją kolejową w Sandomierzu – Nadbrzeziu,
przy ruchliwej szosie prowadzącej do Rozwadowa. Przed mostem na rzece
Trześniówce, obok wsi Trześnia, w odległości ponad dwóch kilometrów od
dworca kolejowego wybudowano stację pomp zaopatrującą kolej w wodę.
Po zakończeniu budowy, czy też rozbudowy pozostał baraczek, którym
58 Złoty emisyjny – waluta (bez pokrycie w złocie) wprowadzana przez Niemców w Gene­
ralnym Gubernatorstwie.
116
budowniczowie przestali się interesować. Jednym z budowniczych był
członek KWP (Kierownictwo Walki Podziemnej) Aleksander Stachurski –
„Olek”. Opuszczonym baraczkiem, w którym mieściła się sionka i mały
pokoik z dwoma pryczami oraz kuchnią kaflową, on właśnie się zaopieko­
wał. Gospodarował tu jak na swoim. Była to świetna i często wykorzysty­
wana melina, między innymi przez chłopców z „Lotnej”.
Baraczek stał u podnóża wysokiego nasypu, wierzchem którego biegła
szosa. Po drugiej stronie drogi znajdowała się karczma prowadzona przez
byłego marynarza ORP „Grom”, pana Kuchno, jowialnego energicznego
mężczyznę. Kontaktów konspiracyjnych pomiędzy nim a chłopcami nie było
pomimo to, że jedna i druga strona nie miała wątpliwości co do zaangażo­
wania w walce. Dzielono się nawzajem wiadomościami politycznymi i fron­
towymi, przy czym pan Kuchno zdawał się posiadać świetne źródło tych
wiadomości. Pomiędzy obiema stronami wytworzyła się serdeczna zaży­
łość. Kiedy chłopcy pojawiali się, często późnym wieczorem czy nad ranem,
wystarczyło zapukać w okno domu państwa Kuchno umówionym znakiem
i zejść po schodach nasypu do baraku, a wkrótce ukazał się w jego drzwiach
średniego wzrostu barczysty pan z wystającym brzuszkiem z ogromną patel­
nią jajecznicy w ręku i nieodzowną ćwiarteczką wódki. A że był świetnym
gawędziarzem, młodzieńcy zaś równie świetnymi słuchaczami, pogawędki,
urozmaicane barwnymi marynarskimi opowieściami ciągnęły się nieraz dłu­
go. Pijaństwa ze względu na niebezpieczeństwo towarzyszące przelotnym lo­
katorom pompek nie było nigdy – ćwiartka musiała wystarczyć bez względu
na liczbę biesiadników. Wydawało się, że świetna, wymarzona kwatera, na
której nikogo się nie narażało, przez co miała swój specyficzny urok i niepo­
wtarzalną atmosferę, powinna podlegać wzmożonej ochronie przez istniejące
i tu niezawodnie własne lary i penaty. Oddziaływanie tych domowych dusz­
ków nie odnosi się widocznie do czasu wojny. Bo oto jednego dnia, wcze­
snym rankiem obudziło chłopców ostre acz delikatne stukanie do drzwi.
– Nniech pan ootworzy! – zaczął w podnieceniu dukać młody kolejarz ze
stacji pomp. Został on po zakończeniu budowy, jako członek obsługi stacji
pomp, wprowadzony przez „Olka” do konspiracji i zaprzysiężony na placów­
ce; był zorientowany w charakterze gości baraczku. Bywał im często pomocny.
Wpuszczony do środka z trudem mówił o tym, że dom państwa Kuchno
jest otoczony i że dzieje się w nim coś złego, bo słychać krzyki. Dodał
także, że żandarmi z obstawy i policjanci stoją także tuż nad barakiem na
117
szosie. Gdy kolejarz wyszedł, chłopcy postanowili się wydostać chociaż
na stację pomp. Wychodzili pojedynczo. Pierwszy niósł wiadro, po kilku
minutach drugi szedł z łopatą w ręku, trzeci dźwigał jakiś przedmiot na
plecach a czwarty miednicę. Na szosie nad baraczkiem stał żandarm z ka­
rabinem i bacznie się przyglądał procesji młodych mężczyzn. Był pew­
nie, zgodnie z intencją partyzantów, przekonany, że mieszkająca tu załoga
robotnicza udaje się właśnie do zajęć w znajdujących się o dwadzieścia
metrów zabudowaniach przypominających wyglądem jakąś fabryczkę.
Z budynku stacji chłopcy wydostali się oknem na drugą stronę budynku
i pod jego osłoną schowali się w pobliskich krzakach, które dawały z kolei
osłonę na dalszą drogę.
Pomóc panu Kuchno chłopcy nie byli w stanie. Zatrzymali się w bez­
piecznej odległości, aby zastanowić się co dalej począć. Po chwili usłyszeli
odgłosy kilku serii z pistoletu maszynowego. Wkrótce żandarmi odjechali.
Pogrążona w rozpaczy, rozszlochana pani Kuchno opowiedziała „Zygfry­
dowi” i „Topoli” urywanymi zdaniami przebieg tragedii. Otóż żandarmeria,
policja SD i policja granatowa otoczyły ich dom i rozpoczęły rewizję. Za­
rzucano panu Kuchno, że należy do tajnej organizacji i dostarcza żywność
partyzantom. W trakcie, rewizji pan Kuchno chwycił się za brzuch doma­
gając się puszczenia go do stojącego w końcu podwórza wychodka. Poszedł
z nim jeden z żandarmów. W dogodnej chwili pan Kuchno chwycił żandarma
za gardło, dusząc szkopa. Obaj przewrócili się na ziemię, gdzie były mary­
narz zakończył walkę. Gdy uznał, że Niemiec ma dość, zaczął uciekać przez
ogród. Został jednak dostrzeżony przez innego żandarma z obstawy. Zginął
na miejscu od kuł z pistoletu maszynowego. Wiadomość ta zrobiła na party­
zantach przygnębiające wrażenie i legła na ich sercach ciężkim brzemieniem.
W związku z zarzutem zaopatrywania partyzantów, zrobili w rozmowie
z żoną poległego uwagę o naszych jajecznicach, ale ona energicznie pokrę­
ciła przecząco głową, jakby chciała powiedzieć, że nie o to chodziło. Panią
Kuchno i jej rodzinę trzeba było zostawić z jej bólem – nie było czasu na
rozpamiętywania. Chłopcy złożyli tylko potem odpowiedni meldunek gdzie
trzeba. Życie i walka toczyły się dalej pomimo ofiar i cierpienia.
Z powodu tragicznego wydarzenia w rodzinie państwa Kuchno akcja
musiała zostać odłożona do dnia następnego, W Tarnobrzegu należało za­
brać ze sklepu „tylko dla Niemców” (obecnie plac Bartosza Głowackiego
nr 20) materiały ubraniowe. Uzbrojeni w pistolet maszynowy, cztery pi­
118
stolety i pięć granatów chłopcy wybrali się rankiem następnego dnia pie­
szo z Sandomierza, idąc wałem wiślanym i prowadząc jeden rower. Więk­
szość z nich znała doskonale Tarnobrzeg, co pozwoliło na opracowanie
szczegółowego planu działania. Kasak zarekwirował w Sielcu u chłopów
dwie furmanki, które następnie ukrył w umówionym miejscu w przyle­
głym do miasta lesie zwanym Zwierzyniec. „Niedźwiedź” poszedł po
dorożki i przyprowadził je pod sklep, obejmując jednocześnie funkcję
tak zwanej „świecy”, ubezpieczenia z zewnątrz. „Topola” zaś i „Zygfryd”
weszli do sklepu na krótko przed jego zamknięciem, kiedy w nim nie
było już klientów. Sprzedawczynie, Polki, początkowo wystraszone po­
tem gorliwie wspomagały radą przy wyborze oraz przy pakowaniu towa­
ru. Były uradowane z tego, jak się wyraziły, że mają możność na własne
oczy widzieć chłopców z lasu. A trzeba przyznać, że obaj partyzanci byli
przystojnymi mężczyznami, o pewnym siebie junackim sposobie bycia.
Dzięki ich świetnej aparycji i ogół partyzantów wypadł w oczach mło­
dych pań z pewnością doskonale.
Zabrano sukna, swetry, bieliznę i tym podobne artykuły. Po przeniesieniu
ładunku na dorożki i pokwitowaniu przez „Zygfryda” jego rekwizycji, kon­
wój pojechał w stronę Zwierzyńca. Sprzedawczynie otrzymały przy tej oka­
zji pewną ilość wybranego a pokwitowanego przez partyzantów towaru na
ich własne potrzeby. W akcji nie przeszkodził fakt, że Tarnobrzeg był w tym
czasie naszpikowany znaczną ilością ściągniętych dla przeprowadzenia ma­
sowych aresztowań gestapowców, żandarmerią i policją granatową oraz po­
licją SD59. W związku z tym władze okupacyjne zarządziły zablokowanie
głównych dróg dojazdowych. W tych nieznanych przedtem partyzantom
okolicznościach szczęście dopisało im nadzwyczajnie, gdyż nie natknęli się
na Niemców (dostali się do miasta bocznymi dróżkami); piękna pani Wojen­
ka zwykła szafować szczęściem wojennym lub pechem na oślep.
Napad na sklep przeprowadzony podczas najazdu policji niemieckiej
nabrał specjalnego wydźwięku; został odebrany jako kpina z władz okupa­
cyjnych. A tego rodzaju podnoszące na duchu akty sprzeciwu bardzo były
narodowi potrzebne; a partyzantom legenda.
„Zygfryd” odczekał jakieś pół godziny i kiedy przez ten czas nie usłyszał
strzałów uznał, że towar dojechał bezpiecznie i bez przeszkód do oczeku­
59 SD – Sichercheitsdienst–Służba Bezpieczeństwa. Hitlerowski wywiad partyjny, którego za­
dania zostały z czasem poszerzone o działalność policyjną, głównie o charakterze politycznym.
119
jących w lesie furmanek. Siadł wówczas na rower i pojechał zająć się na­
stępnym punktem planu – zorganizowaniem przygotowanej już wstępnie,
umówionej przeprawy przez Wisłę. Zjeżdżając w dół stromą uliczką ku rzece
napotkał trzyosobowy patrol niemiecki, który dał mu znak zatrzymania się.
„Zygfryd”, nie zwalniając jazdy wyjął z kieszeni kurtki pistolet i oddał w kie­
runku nieprzygotowanych na taki obrót sprawy Niemców kilka strzałów. Pew­
nie nie trafił, ale spowodował, że Niemcy musieli paść na ziemię dla ochrony.
Kiedy zaś powstali i zaczęli ostrzał „Zygfryd” znajdował się już w bezpiecz­
nej odległości, ledwie widoczny w zapadającym zmroku. Wiadomo było, że
Niemcy nie zapuszczają się w nocy w teren. Z tego powodu „Zygfryd” czuł się
raczej niezagrożony. Zatrzymał się po jakimś czasie nad rzeką aby ochłonąć
z wrażenia, a nie dopatrzywszy się oznak pościgu ruszył w dalszą drogę.
W okolicy wsi Sielec skrzyknął rybaków – przewoźników, a gdy po oko­
ło dwóch godzinach nadjechały furmanki, zdobycz została przerzucona na
łodzie i kilkoma nawrotami przewieziona na drugi brzeg. Usługa za prze­
wóz została sowicie opłacona zdobycznym towarem. Po pierwszym prze­
wozie „Zygfryd” pojechał na rowerze do pobliskiego majątku po następne
dwa wozy, którymi towar został dostarczony kolejnej nocy do dość odległej
wsi Gołębiów i złożony – u komendanta placówki Mieczysława Gajew­
skiego – „Mieczyk”.
W niedługim czasie oddział został umundurowany w jednolite uszyte przez
krawca Wacława Kuwakę w Skotnikach – w bluzy, chłopskiego kroju spodnie
do butów z cholewami, czapki narciarki i kurtki ocieplane watoliną,. Szaro bura
odzież nie różniła się od stosowanej na wsi. Czapki narciarki należały wówczas
do powszechnie noszonych nakryć głowy. Buty, które miejscowi szewcy wy­
konali „bosym”, posiadały także chłopski fason. W ten sposób wtopiliśmy się
w ówczesny krajobraz, w którym przyszło nam działać a nadchodząca zima
przestała być groźna. Jednak w ocenie „Misia” na tym nie kończyły się potrze­
by oddziału i organizował dalsze wypady. Trzeba było przecież zdobyć rezer­
wę bielizny, środki utrzymania czystości oraz rezerwę odzieży.
„Zygfryd” i „Topola”, jako znający doskonale Sandomierz oraz „Sęp”
i „Iskra” i „Kozak” otrzymali i kolejne zadanie zarekwirowania w tym mie­
ście, w sklepie zastrzeżonym tylko dla Niemców60 z rozmaitymi artyku­
60 Niemcy, chcąc sobie zapewnić podstawowe warunki bezpieczeństwa we wrogim sobie
społeczeństwie polskim, a także dostateczne i wygodne zaopatrzenie w stworzonych przez
siebie nieznośnych stosunkach społeczno – gospodarczych w każdej niemal dziedzinie
życia, wydzielali do wyłącznego użytku niektóre urządzenia użyteczności publicznej, jak
120
łami włókienniczymi i galanterią. W majątku w Kobiernikach zarekwiro­
wali chłopcy na czas akcji trzy dworskie wozy i podjechali nimi pod sklep
w rynku. Zima zaczęła się już była na dobre, w związku z czym na ulicach
Sandomierza po minionej dopiero co zawiei leżał mokry śnieg. „Zygfryd”,
jako niespalony w Sandomierzu, stał na ubezpieczeniu. „Topola” zaś wraz
z „Iskrą” wszedł do sklepu w chwili gdy nie było w nim klientów i wylegi­
tymowawszy się pistoletem kazał wywiesić na drzwiach tabliczkę z napi­
sem „zamknięte”. Polscy sprzedawcy pomagali z całą energią partyzantom
pakować towar.
W międzyczasie przechodzący naprzeciw siebie ulicą dwaj żandarmi
spotkali się blisko wejścia do sklepu i zatrzymawszy się zaczęli rozmowę.
W trakcie ich pogawędki drzwi sklepu otwarły się i chłopcy zaczęli wyno­
sić na plecach wory ze zdobyczą.
Gdy „Iskra” poślizgnął się, starając się z trudem utrzymać równowa­
gę, jeden z żandarmów podbiegł i pomógł mu ją odzyskać. Już „Zygfryd”
rozpiął kurtkę dla łatwiejszego wyjęcia schowanego pod nią pistoletu ma­
szynowego, gdy nieświadom okoliczności żandarm zwrócił się do „Iskry”
z przyjazną radą aby bardziej uważał, ponieważ udeptany i mokry śnieg jest
bardzo śliski. Żandarmi zaraz się rozeszli a partyzanci szybko zakończyli
załadunek.
Ładowne wozy bez pośpiechu odjechały, aby następnie wjechać w wą­
wóz Królowej Jadwigi. Po około 40 minutach w okolicy rynku rozpętała się
alarmowa strzelanina. Miotając się w bezsilnej złości szkopy nie mogły się
domyślać, że o kilometr dalej partyzanckie wozy utknęły w zaspie w wąwo­
zie. Dopiero po trzech godzinach sprowadzone dodatkowo konie umożli­
wiły wydostanie się z pułapki. To długie wyczekiwanie wymagało specjal­
nego ubezpieczenia się na wypadek pościgu i zapobieżenia ewentualnemu
donosowi przez przypadkowego szpicla. Trzeba było kilku przechodniów
zebrać w grupkę i ich pilnować. Ci ludzie nie mogli się powstrzymać od ra­
dosnych uwag na temat partyzanckiej akcji i od okazania im serdeczności.
Gdy potem trzeba było pomagać przy wydostaniu się z zaspy, pracowali
nie szczędząc sił.
Wypady przeciw Niemcom stanowiły raczej przerywniki w monotonii co­
dziennej służby i szkolenia, no i w arcynudnej czynności, jaką było pełnienie
sklepy, restauracje, wagony kolejowe lub przedziały w nich, a nawet ławki w parkach czy
szalety publiczne, zastrzegając wyłączność użytkowania napisami „Nur fuer Deutsche” –
tylko dla Niemców. Naruszenie tego zastrzeżenia było przez nich surowo karane.
121
warty. Którejś nocy stałem na warcie starając się skracać czas rozpoznawa­
niem znanych sobie z harcerstwa konstelacji gwiezdnych, a było to w lipcu
1944 roku. W pewnej chwili pomiędzy gwiazdami pojawiło się coś, co wpra­
wiło mnie w zdumienie. Na niebie, po jego wschodniej stronie poruszało się
czerwone światło w niczym niepodobne do gwiazd. Posiadało wydłużony
kształt, podobny do płomienia świecy i poruszało się jego nasadą ku przodowi,
na północ. Pomyślałem początkowo, że na jakimś samolocie powstał pożar,
lecz zastanawiał mnie równomierny lot i niezmienny kształt płomienia. Zja­
wisko to zniknęło dopiero po dłuższym czasie gdzieś na dalekim nieboskłonie
na wschodzie. Przeżyłem krótką chwilę rozterki: meldować czy nie meldo­
wać? Przeważyła jednak obawa przed ośmieszeniem się. Nadzwyczaj bowim
jałowe życie kulturalne i szarość wolnych od zajęć chwil sprawiły, że gratka
o „nadzwyczajnym zjawisku niebieskim, wróżącym koniec świata” zostałaby
skwapliwie podchwycona przez dowcipnisiów ze „Straceńcem” i „Piorunem”
na czele, a mnie nie uśmiechała się rola ofiary losu. Wiadomości o próbach
z bronią „V” na tym obszarze nieba stały się powszechnie znane dopiero po
wojnie. Wówczas to moja, zagadkowa obserwacja znalazła swoje wyjaśnienie.
A tymczasem trzeba było troskliwie dbać o swoją pozycję w tym szczególnym
środowisku typów i typków zachowujących się wobec siebie bez pardonu.
Zimą 1943 roku „Zygfryd”, „Topola” i Eugeniusz Winiarz – „Zawada”
otrzymali rozkaz wykonania wyroku śmierci – bez śladu i trupa – na agen­
cie niemieckim mieszkającym w parterowym domku w dzielnicy Sando­
mierza Nadbrzeziu, w pobliżu portu rzecznego. Szczegółowych informa­
cji co do osoby szpicla, jego mieszkania, a w ostatniej chwili o obecności
w domu dostarczył wywiad.
Trzej partyzanci wyszli z meliny na pompce o północy. Znający dosko­
nale dzielnicę „Topola” prowadził bocznymi dróżkami, miedzami i ogród­
kami, aby uniknąć w godzinach policyjnych spotkania z niemieckimi patro­
lami. W domku przez niezupełnie szczelną zasłonę zaciemnienia przeciw­
lotniczego61 przebijało światło. W pokoju agenta słychać było jakąś krząta­
ninę. Na obstawie stanął „Topola” a „Zygfryd” nacisnął ostrożnie klamkę
i ku jego zdziwieniu, drzwi ustąpiły. Widocznie pewny swojego bezpie­
czeństwa lub wybierający się przed snem do wychodka agent nie zadbał
o środki ostrożności. Zaskoczenie było zupełne, gdy nagle do mieszkania
61 Zaciemnienie przeciwlotnicze – w czasie wojny obowiązywało zasłanianie okien; zwy­
kłe w postaci prostych rolet z czarnego grubego papieru. Na wsi często nieprzestrzegane.
122
wkroczyli w środku nocy dwaj uzbrojeni, bynajmniej nie mile uśmiechnięci
cywile. Szpicel zatrzymał się w pół kroku na ich widok. Pistolety w rękach
nocnych gości nie pozostawiały złudzeń co do ich zamiarów. Nie pytając
o nic stał w piżamie blady, rozczochrany, nieogolony, z zapadającymi się
nagle oczyma – mizerna postać. Zrozumiał, że ten tak dostatnio i wygodnie
układający się mu świat nagle diametralnie się odmienił.
– Ubierać się! Pójdzie pan z nami na przesłuchanie.
Po zrewidowaniu jego ubrania agent ubrał się szybko, jakby chciał jak naj­
prędzej odbyć to przesłuchanie. Teraz partyzanci przeprowadzili pobieżną re­
wizję mieszkania, zabierając plik podejrzanych papierów. Następnie wszyscy
przeszli koroną wału wiślanego około dwóch kilometrów, poczym zaczęli
schodzić ku brzegowi rzeki. Wówczas agent zaczął zdradzać zaniepokojenie.
– Przejedziemy na drugą stronę Wisły – usłyszał jakby w odpowiedzi na
swoje myśli.
Dla nadania, tym słowom cech prawdopodobieństwa „Zygfryd” za­
czął nadawać znaki latarką elektryczną w kierunku przeciwległego brze­
gu, stwarzając w ten sposób pozory wzywania łódki. Tak doszli nad samą
wodę. Wtedy „Topola” wyjął z kieszeni kurtki kartkę i przyświecając sobie
latarką odczytał wyrok śmierci wydany przez polski sąd za zbrodnię zdrady
przeciw narodowi polskiemu. Zaraz potem padł strzał a potem drugi, upew­
niający. Ciało szpicla zepchnęli partyzanci do rzeki. Uniósł je leniwy nurt
wody. Meldunek o wykonaniu zadania został następnego dnia przekazany
ustnie przez „Zygfryda” odpowiedniej osobie, zlecającej je z ramienia Ke­
dywu. Jej też zostały przekazane zarekwirowane papiery zdrajcy.
Niedługo potem Aleksander Stachurski – „Olek”, „Zygfryd” i „Topola”
otrzymali rozkaz wykonać wyrok na innym agencie, na folksdojczce miesz­
kającej przy ulicy Żydowskiej, w murowanym domu. Mogła być godzina
23-cia kiedy którejś pochmurnej ciemnej nocy, dającej pewne możliwości
poruszania się w patrolowanym mieście, wyszli z pobliskiej meliny – miej­
sca wyczekiwania – wszyscy trzej, zachodząc od strony Podwale. Tylko
„Olek” pozostał na zewnątrz, ukryty w cieniu jakiegoś załomku muru. Po­
zostali weszli na piętro. Na mocne pukanie agentka dość szybko podeszła
do drzwi i zapytała po polsku.
– Kto tam?
– Żandarmeria – odpowiedział po niemiecku „Topola” swoim głębokim
basem – Proszę, niech pani otworzy!
123
Na widok nieznajomych sobie cywilów kobieta zrobiła minę wyrażającą
zarazem zdziwienie, niepokój i zażenowanie swoim negliżem. Otworzyła
usta aby coś powiedzieć, zaprotestować, ale „Zygfryd” uprzedził ją legity­
mując się pistoletem.
– Proszę dalej! – powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu, wskazując
najbliższe drzwi mieszkania.
Wszyscy znaleźli się teraz w strojnie urządzonej w drobnomieszczań­
skim guście sypialni. Tu pilnował jej „Topola” a „Zygfryd” sprawdził czy
nie ma w mieszkaniu kogoś jeszcze, a następnie przeprowadził dość po­
bieżną rewizję w całym mieszkaniu.
Agentka powolnym ruchem usiadła na brzegu łóżka i tkwiła w tej po­
zycji z opuszczoną głową. Na niedużym stole, który zdawał się służyć
za miejsce do pisania, leżało coś zakrytego serwetką. Po jej uchyleniu
„Zygfryd” znalazł plik papierów pomieszanych z listami w ozdobnych
kopertach. Zabrał je wszystkie, upychając w swoje kieszenie. Kiedy pod­
szedł do niej, spojrzała na niego pytającym przestraszonym wzrokiem.
Nie chciała odpowiadać na żadne pytania, tylko twarz jej zaczęła się wy­
krzywiać w grymasie bezgłośnego płaczu. Wreszcie kazano jej wstać.
Nie podnosząc głowy agentka wysłuchała wyroku śmierci – za zbrodnię
współpracy z wrogiem, za wydawanie członków Armii Krajowej w ręce
niemieckich oprawców (między innymi Kazimierza Żaka), za zdradę Oj­
czyzny. Zrozumiała bez wątpienia, że nie może być dla niej litości. Toteż
nie wypowiedziała ani słowa. W swoich myślach agentka w obcej służbie
nieraz musiała wyobrażać sobie taką chwilę, najpewniej odrzucaną z od­
razą, więc obecną przeżywała zapewne jako przygotowana na nią w pew­
nym sensie. Teraz łkała nad sobą; bo śmierć tych, których na nią ona
wydawała była dla niej tylko źródłem uzyskiwanych korzyści. Niczym
innym. Nagłym błyskiem oczu spojrzała w wymierzoną w jej stronę lufę
pistoletu; wtedy padł strzał, a potem drugi, upewniający. Podła śmierć
zamknęła jej obrzydliwe życie zdrajcy.
Zostawiwszy wyrok na trupie, partyzanci opuścili ostrożnie dom. W bu­
dynku panowała cisza pomimo słyszanych niewątpliwie przez sąsiadów wy­
strzałów. Ponure doświadczenia lat niemieckiego terroru nakazywały nic nie
widzieć, nic nie słyszeć, nie wystawiać nosa, nie wtykać go w nieswoje spra­
wy. Chłopcy opuścili dom i ruszyli w drogę powrotną bacznie wsłuchując się
w odgłosy nocy – czy nie słychać kroków niemieckiego patrolu.
124
W pogrzebie agentki wzięło udział zaledwie kilka osób o podejrzanym
raczej wyglądzie. Zostały one zarejestrowane przez obserwujących skrom­
ny kondukt wywiadowców naszej „dwójki”.
8. Rozbrojenie w Samborcu. Zimowy zwid.
W połowie grudnia 1943 roku kapitan „Kaktus” znajdował się, korzysta­
jąc z gościnności rzuconego tu z Poznańskiego przez zawieruchę wojenną
inżyniera Waleriana Stachury, w jego mieszkaniu wynajmowanym u gospo­
darza Lewandowskiego w Samborcu, niedaleko Sandomierza. Kapitan Struś
posługiwał się wówczas fałszywymi dokumentami na nazwisko Franciszka
Wilczyńskiego, księgowego w młynie Misiudy. Młynarz Jan Misiuda piasto­
wał w urzędzie gminy w Samborcu stanowisko wójta. On to właśnie wystawił
„Kaktusowi” lewe papiery, umożliwiając przez to swobodne poruszanie się po
okolicy i pobliskim Sandomierzu. Tamtego dnia zaufany młynarczyk doniósł
panu WiIczyńskiemu – tak na wszelki wypadek, od jakich roiła się okupacja
a ludzie nauczyli się patrzeć, słuchać i wyciągać logiczne wnioski, bo mogą
okazać się przydatne – że właśnie przyjechało do młyna czworo Niemców sa­
mochodem osobowym i obecnie biesiadują u młynarza. U „Kaktusa” bawili
w tym czasie „Miś” oraz Józef Bojanowski – „Walter” z majątku w Usarzowie.
Bojanowski był postacią nietuzinkową. Młody ten człowiek w wie­
ku przedmaturalnym, wysiedlony z Poznańskiego, z majątku Niechłód,
mieszkający teraz u swojej ciotki, Wandy Jabłońskiej, właścicielki majątku
Usarzów, bardzo czynnie uczestniczył w pracy konspiracyjnej AK. Cha­
rakteryzowało go żywe usposobienie i upodobanie do – jakby to powie­
dział pan Wołodyjowski – do wycieczek na nieprzyjaciela. Nie kwapił się
do wstąpienia do oddziału partyzanckiego, głosząc dewizę „Rozłupać i do
chałupy!”. Władze konspiracyjne, doceniając jego odwagę i kmicicowskie
cechy charakteru, powierzyły mu dowództwo kilkuosobowej sekcji egze­
kucyjnej inspektoratu. Występując na czele tej właśnie grupy wykonał on
wyrok na prześladowcy Polaków, komendancie żandarmerii w Klimonto­
wie Lescherze. Akcja ta, jedna z kilku, stała się bardzo głośna i zyskała
Bojanowskiemu legendarną sławę w okolicy.
Z mieszkania „Kaktusa” także zauważono szwabów i ich czarnego „opla”.
„Walter” pośpieszył wówczas z tą wiadomością do bliskiej Wielogóry, gdzie
125
kwaterowała akurat „Lotna”. Przyniósł rozkaz „Misia” rozbroić Niemców
„na sucho” (bez rozlewu krwi). „Tarzan” wydzielił z grupy pięciu party­
zantów do przeprowadzenia akcji: „Straceńca”, „Kozaka”, „Iskrę”, „Sępa”
i „Jacha”. Zastrzeżenie o przeprowadzeniu akcji bez rozlewu szkopskiej krwi
komplikowało trochę sprawę, gdyż trudno było przewidzieć jak rozwinie się
sytuacja, ale że wiadomo było, że u podstaw tak sformułowanego rozkazu
leżała obawa o represję na zakładnikach, rygor ten był zrozumiały.
Nasza piątka, prowadzona przez znającego teren „Waltera”, poszła z są­
siedniej wsi Wielogóra polami ku młynowi w Samborcu, który oddalony był
znacznie od zwartej zabudowy wsi. Pozostała część grupy oczekiwała we
wsi w pogotowiu na wypadek gdyby grupa wypadowa znalazła się w opa­
łach. Mogło się to bowiem zdarzyć choćby z tego powodu, że młyn położony
był przy dość ruchliwej szosie Sandomierz – Staszów. Podchodząc do młyna
wkroczyliśmy na sąsiadującą z gospodarstwem Misiudy podmokłą łączkę.
Była lekko przyprószona śniegiem i ścięta przez mróz, co ułatwiało poru­
szanie się po niej. Przed wejściem na łąkę „Walter” zatrzymał się i wrócił do
mieszkania „Kaktusa”. My zaś, teraz pod dowództwem „Straceńca”, prze­
kroczyliśmy wąski strumyk i weszliśmy rozgrodzonym od tej strony płotem,
starając się utrzymywać za zasłoną jakiegoś budynku gospodarczego.
Nieproszeni goście młynarza głośno i rubasznie domagali się od samego
progu poczęstunku. Taki był ówczesny obyczaj niemieckich urzędników, na
przykład żandarmów, przebywających na delegacji lub na służbie, że w po­
rze posiłków wpraszali się bezceremonialnie do bogatszych gospodarzy lub
urzędników gminy, zwykle zwracając się do wójta, o urządzenie im posiłku
(obowiązkowo z alkoholem). Tak też było i tym razem. Jak się później okazało,
był to Schultz62 z Opatowa63 wraz z jego kierowcą, tłumaczem i ochroną osobi­
stą w jednej osobie. Ten wyjątkowy kanalia nosił nazwisko Ryszard Gospodar
i był nieznanego pochodzenia – Czechem czy Chorwatem – i ubierał się po cy­
wilnemu. Przyjechali w towarzystwie sandomierskiego utajonego gestapowca
nazwiskiem Szymański64 oraz kobiety w średnim wieku.
Nasza piątka dostała się od strony łąki na podwórze aby, minąwszy je,
62 chultz – zastępca komendanta SD w Opatowie, Donata. Po zastrzeleniu Donata w paź­
dzierniku 1943 r. w starciu w Zochcinie został komendantem. I Schultz także został za­
strzelony (30.VI.1944 r.) na ulicach Opatowa przez partyzanta AK kaprala Zdzisława Dusia
– „Sierpień”, w akcji z udziałem kilku jeszcze innych partyzantów.
63 Sandomierz i niedaleki Samborzec należały do powiatu Opatów.
64 Według Cezarego Chlebowskiego prawdziwe nazwisko: Flohr.
126
wejść do domu mieszkalnego. W drzwiach wejściowych stanął nam na dro­
dze wójt Misiuda, obawiający się represji wobec rodziny. „Straceniec” od­
sunął go bezceremonialnie. Za nim wszedłem ja. Domowników zastaliśmy
samych w kuchni, przez którą wchodziło się do pozostałych pomieszczeń.
Jako mówiący po niemiecku, zmierzałem do pokoju, w którym spodziewa­
liśmy się zastać Niemców. Mnie z kolei zastąpiła drogę pani Misiudowa,
stając z rozkrzyżowanymi rękami i wołając dramatycznym głosem aby nie
zabijać Niemców. I ja odsunąłem ją jednym ruchem z drogi; nie było czasu
na perswazje. Zdążyłem tylko rzucić słowo: przepraszam!
„Iskra” i „Sęp” ubezpieczali dom na zewnątrz.
W pokoju Niemcy, podobnie jak gospodarze, byli już przygotowani na
nasze przyjęcie. Zostaliśmy widocznie dostrzeżeni w czasie przechodzenia
przez niewielkie podwórko. Na wezwanie szkopi podnieśli ręce do góry.
Tylko Gospodar – na którym ciążył wyrok śmierci; a my nie wiedzieliśmy
że mamy go właśnie przed sobą – który pobladł, wydawał się nie pano­
wać nad sobą. Jego trzęsąca się lewa ręka zaczęła się powoli opuszczać
w sposób raczej niekontrolowany. Nie pomogło ponowne wezwanie do
podniesienia rąk. „Straceniec” uznał, że jest to ruch zamierzony, po pisto­
let. Miał prawo do takiej oceny w rozgrywce, w której stawką było życie.
Wystrzelił więc celując w niesforną rękę. Pół – Niemiec chwycił się za
lewe ramię, przewrócił się na podłogę i zaczął histerycznie krzyczeć. Był
zapewne przekonany, że oto nadeszła chwila wykonania wyroku. Po polsku
i po niemiecku na przemian błagał o litość. Nie był to ani czas, ani miejsce
na egzekucję; zresztą nie mieliśmy takiego rozkazu. „Kozak” bez zastano­
wienia zastosował wobec szpicla skuteczną metodę wstrząsową. Poszedł
do wijącego się na podłodze i kopnął go z całej siły. Gospodar poderwał się
na równe nogi i stanął grzecznie z rękami prawidłowo podniesionymi do
góry. Wówczas przystąpiliśmy do rewizji.
Ja trzymałem Niemców pod bronią a „Kozak” wraz ze „Straceńcem”
obszukali wszystkich „gości” i następnie przeszukali pokój. Idąc za skwa­
pliwie udzielanymi wskazówkami Schultza znaleźli pistolet maszynowy
typu „bergrman”, flower wielostrzałowy i magazynki ukryte w łóżku pod
pościelą. Broń ta stanowiła uzupełnienie zdobyczy uzyskanej w czasie re­
wizji osobistej w postaci czterech pistoletów bocznych, w tym cacko, ja­
kim była niklowana damska szóstka z rękojeścią oprawną w masę perłową.
Najbardziej cieszyliśmy się ze zdobycia pistoletu maszynowego; broń ta
127
była obok karabinów maszynowych najwyżej cenioną w tym okresie par­
tyzanckiego wojowania.
Z żalem w sercu, że nie było można było wystrzelać na miejscu całego
tego tałatajstwa, opuściliśmy gospodarstwo i po uszkodzeniu samochodu
odeszliśmy w pola ku Śmiechowicom. Ktoś wprawdzie wysunął pomysł,
aby odjechać samochodem szkopów – wiedząc, że ja byłem zawodowym
kierowcą – następnie spalić go gdzieś na szosie wśród pustkowia, lecz za­
niechaliśmy tego zamiaru, gdyż nie dał się pogodzić z zakreślonym wcze­
śniej planem udania się wprost do Śmiechowic, gdzie miała też przyjść
pozostała część oddziału. Gdyby nie to, kto wie czy nie poniosłaby nas
chętka zakończenia, akcji fantazyjnym zawijasem.
Postrzelony szpicel posiadał widocznie status rajchsdojcza65 –w kilka
dni później rozstrzelano w Samborcu dziesięciu zakładników.
Na wojnie nie wszystko da się przewidzieć, wielu niepożądanym skut­
kom działań nie da się zapobiec. W wojnie narzuconej przez barbarzyńskich
Niemców uczestniczyli mimo woli, nawet biernie, wszyscy. Zakładnicy
także byli bohaterami wojennymi. Będąc przetrzymywani w więzieniach
całymi miesiącami czy latami, wsłuchując się w odgłosy kroków strażni­
ków, spodziewając się za każdym razem wywołania swojego nazwiska. Dla
tych dziesięciu taka chwila nadeszła; stając pod ścianą jakiegoś muru nie
wiedzieli nawet za co ponoszą najwyższą ofiarę; wiedzieli tylko, że za Oj­
czyznę – i to im musiało wystarczyć. I wystarczało, gdy wypinając w ostat­
niej chwili życia pierś wołali: Niech żyje Polska!
W Śmiechowicach zapoznaliśmy się ze zdobycznym „bergmanem”. Cie­
szyliśmy się tą zdobyczą nie wiedząc jeszcze za jaką cenę W czasie kon­
serwowania zdobycznej broni znów dał znać o sobie pech „Śmigłego” do
damskich pistoletów. Próbując mianowicie rozebrać damskie cacko nie po­
myślał o znanej wszak ze szkolenia zasadzie, że przed rozbieraniem broni
na części należy z niej usunąć nabój. Nie zrobił tego i nieopatrznie nacisnął
język spustowy. Pistolet wypalił a pocisk utkwił w ścianie tuż obok głowy
„Iskry”. Pobladła twarz, jąkające się słowa (i tak zacinającego się w mo­
wie) „Śmigłego” gorących przeprosin nie powstrzymały „Iskry” od ostrej
reakcji. Wstał – wszyscy oczekiwali rękoczynu – i wypowiedział najcięż­
sze słowa, na jakie było go w ogóle stać:
65 Rajchsdojcz – właśc. niem. Reichsdeutsche – określenie odpowiadające tłumaczeniu
jako Niemoc rodowity, chociaż zamieszkujący poza granicami Niemiec. Rajchsdojcze byli
zrównani w prawach z Niemcami pochodzącymi z państwa niemieckiego.
128
– Heniek, niech cię drzwi ścisną!
Nikomu nie było do śmiechu. „Śmigły” stał przez chwilę osłupiały, wresz­
cie zakrył twarz rękami i coś mówił, lecz słowa grzęzły za zasłoną dłoni.
„Tarzan”, który wpadł do pokoju usłyszawszy strzał, po wysłuchaniu rela­
cji kolegów, kazał stanąć „Śmigłemu” do raportu. Do raportu stanął także
„Iskra” meldując posłusznie, że nie ma pretensji do kolegi. Stwarzało to sze­
fowi ułatwienie sytuacji, gdyż nie dysponował przecież aresztem, którym
mógłby ukarać za nieregulaminowe zachowanie się żołnierza. Udzielił mu
tylko nagany. Ostateczne zażegnanie kłopotliwej, mimo formalnego rozstrzy­
gnięcia, sytuacji zaproponował niezawodny w trudnych chwilach „Piorun”.
Wystąpił wobec szefa z propozycją wypicia większej wódki – przy okazji
i przez wszystkich. Szef docenił wartość pomysłu. Wódka została wypita, ale
nie taka znów „większa” – w Skwirzowej za kilka dni. Wówczas rozrzew­
niony „Śmigły” oświadczył, że po dwóch wypadkach z damską bronią nabrał
uprzedzenia do dam w ogóle; kłóciło się to jednak wyraźnie z największą
jego słabością. „Iskra” zaś, pragnąc w akcie przebaczenia zignorować całą
sprawę stwierdził, że właściwie była to okazja do sprawdzenia, czy to praw­
da, że pociski z damskiej broni odbijają się od czoła, jak głosiły żartobliwe
żołnierskie pogwarki, tylko „Śmigły”, zmarnował okazję.
„Zygfryd” i „Straceniec” wracali zimą (1943/44) sankami do oddziału.
Noc była mroźna. Powozili na zmianę, aby też na zmianę rozgrzewać się za­
bijaniem rąk lub skuliwszy się zapadać w – pożal się Boże – drzemkę. Kiedy
dojeżdżali do kolejnej wsi konie nagle stanęły i przestępowaniem z nogi na
nogę zdradzały zaniepokojenie. Nie pomogły cmokania, nawoływania ani
ponaglanie lejcami. Szarpały się na boki i ani rusz, nie chciały iść.
– Wilki zwietrzyły – od dawna nie słyszano tu o wilkach – czy kie licho?
Przyczyna dziwnego zachowania się koni wyjaśniła się, gdy „Strace­
niec” dostrzegł na poboczu drogi, w głębi, całą w bieli od świeżego śniegu
figurkę – kapliczkę przydrożną, a obok niej klęczącą postać kobiecą, odzia­
ną w białą koszulę nocną. W pierwszej chwili, przez moment, opanował
podróżnych zabobonny niepokój. Obrazek ten bowiem trącił opowieścią
o duchach, jakimi większość z nas karmiona była w dzieciństwie. Odruch
ten jednak rychło ustąpił miejsca ciekawości. Podczas gdy „Zygfryd” trzy­
mał konie, „Straceniec” podszedł do klęczącej. Postać nie reagowała na py­
tania. Usta młodej kobiety poruszały się tylko jakby w modlitwie, a może
129
tylko drżały z zimna lub wewnętrznego poruszenia? Na bosych nogach
miała tylko chodaki66. Potrząśnięta za ramiona podjęła wreszcie rozmowę.
Okazało się, że znajduje się ona w zaawansowanej ciąży. Uwiódł ją narze­
czony, który pod naciskiem swoich rodziców wycofał się z danej znacznie
uboższej od siebie dziewczynie obietnicy małżeństwa. Wówczas rodzice
dziewczyny wypędzili ją z domu; bo to przecież hańba dla szanującej się
rodziny. Surowe prawa naturalne, obowiązujące od dawnych czasów, nie
znosiły okoliczności łagodzących.
– Biere tero ślub ze zimom – oświadczyła trzęsącymi się ustami, nie
zmieniając posągowej pozycji.
Cały czas wstrząsały nią dreszcze. Zapytana czy chce aby wstawić się
w jej sprawie, wyraziła zgodę. Konie pozwoliły teraz sobą powodować.
Dziewczyna, otulona w partyzanckie kurtki, wieziona saniami, wskazała
dom narzeczonego. Do chałupy została wniesiona; wstrząsana spazmami
szlochów i zimnem nie była zdolna poruszać się samodzielnie. Kawaler,
zapytany czy poznaje dziewczynę, kiwnął twierdząco głową. Na pytanie
czy chce się z nią ożenić nie od razu odpowiedział. Jednym ruchem odgar­
nął pościel na stojącym w izbie łóżku i wniósł tam dziewczynę. Otulając ją
pierzyną zawołał?
– Matulu, grzyjcie ino mliko. A duchem!
Partyzanci pojechali teraz do domu dziewczyny, kazali się ubrać rodzi­
com i jechać z nimi. W domu narzeczonego rozmowa była krótka; pod
wpływem autorytetu partyzanckiej władzy rodzice chłopca zgodzili się na
ożenek. Po jego oświadczeniu, że chce się z dziewczyną ożenić, partyzan­
ci napisali do proboszcza list, aby zechciał spełnić ich prośbę uzasadnio­
ną wyjątkowymi okolicznościami i ogłosić w najbliższą niedzielę potrój­
ne zapowiedzi, a w kolejną udzielić młodym ślubu. Proboszczowie także
uwzględniali partyzanckie werdykty, skoro miały przynosić dobro. Od razu
też ustalono, na miejscu, przy czynnym udziale partyzantów w rozmo­
wach, co i od kogo młodzi otrzymają na zagospodarowanie. Zdarzenie to,
jak przystało na okoliczności, zostało zakończone w znakomitym nastroju
wszystkich obecnych i toastem za pomyślność młodych.
Wkrótce potem jakimiś zawiłymi okupacyjnymi sposobami dotarli na
partyzancką kwaterę, odległa wówczas o 40 kilometrów, wysłannicy pań­
66 Chodaki – trepy o drewnianej podeszwie z paskiem skórzanym zamocowanym poprzecz­
nie dla podtrzymywania ich na stopach. Służyły zwykle do poruszania się w lecie po obej­
ściu.
130
stwa młodych i ich rodziców z zaproszeniem na wesele. Ale gardła musiały
obejść się smakiem. Czas i zajęcia nie pozwalały na uroczyste zakończenie
wkroczenia partyzanckim prawem w ludzkie sprawy, a i inne tańce były
partyzantom pisane67.
Pozostawiona sama sobie na swoich odludziach ludność wiejska dobrze
przyjmowała arbitrów o silnej ręce. Do zupełnie nierzadkich przypadków
należało zwracanie się ludzi o rozstrzyganie sporów lub o przywracanie po­
rządku. Partyzanci z całą powagą i poczuciem odpowiedzialności, stosując
środki doraźne, nie odmawiali takim prośbom rozumiejąc, że są jedynymi
przedstawicielami polskiej administracji państwowej w terenie. Poznana już
nieraz ich twarda ręka, choćby przy okazji zwalczania bandytyzmu i rabun­
ków lasów zdobyła im uznanie i respekt dla partyzanckich orzeczeń spra­
wiła, że cieszyli się niekwestionowanym autorytetem, co przynosiło korzy­
ści nawet we wkraczaniu w rodzinne spory, jeśli zostali o to poproszeni. Na
przykład gajowy Staruch z Czajkowa oberwał tęgą chłostę, przełożony przez
leśną zaporę drogową, za maltretowanie po pijanemu rodziny, co potwierdził
leśniczy Nieduziak, oraz za przechwalanie się rzekomą przynależnością do
partyzantki, do „Jędrusiów”. Tego rodzaju przechwałki zdarzały się gdzie­
niegdzie, a często pozwalali sobie na nie bandyci wykorzystujący trudności
w odróżnianiu po wyglądzie zewnętrznym bandytów od partyzantów – jedni
i drudzy ubierali się po cywilnemu. Partyzanci tępili takie zamachy na ich
dobre imię. Gajowy, jak to sprawdzono – a sprawdzano z reguły – z całą po­
wagą potraktował otrzymaną naukę. Zapewne nigdy się nie dowiedział, że to
jego połowica przyszła na kwaterę partyzancką z prośbą o pomoc.
Zadania wynikające z rozkazu komendy głównej AK z września 1943
roku oddział wykonywał także wcześniej, od początku swojego istnienia,
wówczas pod naciskiem narzucającej się potrzeby. Albowiem rozrastają­
cy się z czasem świat przestępczy, ośmielony bezkarnością spowodowaną
niedostatecznym z oczywistych powodów aparatem strzeżenia porządku
publicznego, zaczął przejawiać w 1943 roku wzmożoną aktywność a także
narastającą zuchwałość. Ten stan rzeczy przysparzał „Lotnej” sporo zajęcia.
Niemcy ze swej strony nie przywiązywali większej wagi do zwalcza­
nia przestępczości kryminalnej, jeśli nie godziła ona w niemieckie interesy.
Zwłaszcza, że ich uwagę w co raz większym stopniu skupiała działalność
67 „Zygfryd” relacjonuje, że po wojnie spotkał przypadkowo na dworcu w Gdańsku owo
skojarzone w niezwykłych okolicznościach małżeństwo. Poszukiwało ono możliwości osie­
dlenia się na ziemiach odzyskanych. Miało ono wówczas troje dzieci.
131
zbrojnego podziemia, gdzie to właśnie z późną wiosną 1943 roku doszło
w całym kraju do pojawiania się oddziałów i oddziałków partyzanckich.
Tam właśnie zwrócili oni swoją uwagę i siły. Próby penetracji terenu za
grupami partyzanckimi nie przynosiły im oczekiwanych wyników, nie­
mniej stale je podejmowali.
Działalność „Lotnej” przeciwko Niemcom zdominowana była w tym
czasie w zasadzie przez zdobywanie na nich broni. Dozbrojenie bowiem
stanowiło główną troskę dowództwa a także samych partyzantów, rozu­
miejących ten warunek swojego bezpieczeństwa i skuteczności wystąpień
wobec wroga; na co się coraz jawniej zanosiło w związku ze zmieniającą
się sytuacją na froncie wschodnim. Jednym z najczęstszych sposobów po­
zyskiwania broni było rozbrajanie pojedynczych Niemców przez jednego
lub kilku partyzantów.
Przypadkowa obserwacja przebywających często w Sandomierzu „To­
poli” i „Zygfryda” posunęła im myśl rozbrojenia dwóch żołnierzy niemiec­
kich. Zauważyli, że codziennie koło południa dwaj żołnierze wywożą kon­
ną biedką obiady z wartowni przy mostach drogowych (było ich wówczas
w Sandomierzu dwa) do odległej o trzy kilometry wartowni przy moście
kolejowym (trzecim). W słoneczny zimowy dzień ukryli się więc za gru­
bymi wierzbami za mostkiem przy rzece Trześniówce. Po pewnym czasie
wyczekiwania na czatach zauważyli zbliżających się Niemców. W odle­
głości dziesięciu metrów przed pojazdem kroczył jeden żołnierz. W od­
powiednim momencie chłopcy wyskoczyli zza drzew. „Topola” wymie­
rzył pistolet maszynowy w podoficera siedzącego na koźle wózka a „Zyg­
fryd” z „visa”68 wycelował do wyprzedzającego pojazd młodego żołnierza
w okularach, który aż przysiadł i skurczył się ze strachu. Trzęsąc się cały,
powtarzał w kółko błagalnym tonem po niemiecku: „nie strzelać, nie strze­
lać...”. Jego wytrzeszczone oczy wydawały się być powiększone (może za
sprawą grubych szkieł) do rozmiaru szkieł okularów. Ręce trzymał moc­
no wyciągnięte w górę. Szybciutko rozpiął na polecenie pas i rzucił go na
ziemię, a sam położył się na śniegu płacząc i błagając aby go nie zabijać.
W tym położeniu został zrewidowany. Podoficer, trzymany na biedce pod
bronią, także podniósł na wezwanie ręce do góry. Zszedł na polecenie na
drogę, gdzie został rozbrojony. Kabura na pasie okazała się pusta a pistolet
był schowany w kieszeni płaszcza. Żołnierz ten posiadał zawieszone pod
68 „Vis” – nazwa polskiego świetnego pistoletu bocznego kal. 9 mm.
132
szyją odznaczenie krzyż rycerski. Pistolet zaś, mało znanego jeszcze wów­
czas w naszych kręgach typu „TT”, był pochodzenia sowieckiego. Podofi­
cer prosił aby zabrać amunicję, ale pistolet mu zostawić, gdyż stanowi on
dla niego cenną pamiątkę; został mianowicie zdobyty na sowieckim woj­
skowym komendancie Kijowa. Było w tym w istocie coś szczególnego,
że żołnierz Wehrmachtu69 posługuje się nieniemiecką bronią. Szczegółów
okoliczności zdobycia tej broni podoficer nie chciał wyjawić.
– A ja będę opowiadał jak zdobyłem tę broń – odpowiedział „Topola”.
Na koniec okolicznościowej pogawędki, uciętej na mało uczęszczanej
dróżce, partyzanci zapytali za kogo oni, Niemcy, ich uważają.
– Polscy żołnierze, polscy żołnierze – odpowiedzieli skwapliwie.
Wreszcie chłopcy kazali Niemcom pozostać na obecnym miejscu przez
20 minut, a sami odeszli do Wielowsi. Po powrocie do Sandomierza doszła
chłopców wiadomość, rozpuszczana przez szkopów, że dwaj Niemcy zo­
stali rozbrojeni przez 40 polskich bandytów.
W kilka dni potem przypadek zdarzył, że kiedy „Zygfryd” wszedł do
sklepu przy moście, naprzeciw wartowni w Nadbrzeziu, spotkał tam roz­
brojonego niedawno Niemca – okularnika. Ten zrobił przerażoną minę
i przyjął postawę półprzysiadu i stał tak chwilę pośrodku sklepu. „Zygfryd”
udawał, że go nie poznaje i nie zwracał na niego uwagi, choć wewnętrznie
był spięty. Żołnierz wyszedł wreszcie ze sklepu ze swoimi sprawunkami,
ale nie wywołał alarmu.
Jakby na ironię, w kilka dni później znów doszło do spotkania z okular­
nikiem. „Zygfryd” właśnie wchodził na most, gdy zauważył stojącego tuż
obok siebie, pełniącego straż przy moście tego samego szkopa. On zauwa­
żył „Zygfryda” wcześniej, gdyż partyzant ujrzał go już w półprzysiadzie,
wpatrującego się w niego wytrzeszczonymi oczyma i rozchylonymi usta­
mi. „Zygfryd” przeszedł mimo udając obojętność. Tym razem wszystko się
w nim gotowało; czekał tylko kiedy usłyszy wezwanie do zatrzymania się,
Tym razem bowiem znalazł się właściwie w potrzasku, gdyż nie było gdzie
uciekać. Pośrodku mostu stał bowiem drugi żołnierz, a na drugim końcu
trzeci posterunek, ale nic takiego nie nastąpiło. Przez całą drogę „Zygfryd”
zastanawiał się, dlaczego tamten nie zatrzymał, nie strzelał. Wreszcie skwi­
69 Wehrmacht (niem.) – siła zbrojna, wojsko. Niemcy próbowali zaprzeczać zarzutom o po­
pełnianiu przez Wehrmacht zbrodni przeciw ludności cywilnej. Jednak liczne, wyprowadza­
ne w państwach zachodnich dowody wykazały, że Wehrmacht nader często popełniał w II
wojnie światowej zbrodnie przeciwko ludzkości.
133
tował całą sprawę, że najpewniej Niemiec bał się starcia, że po prostu bał
się walczyć. Bujne życie partyzanckie porwało „Zygfryda” w swój wir,
a cała sprawa trochę zadziwiających zbiegów okoliczności rychło zeszła
do rangi drobnych acz mocno przeżytych incydentów.
9. Po masło do Wilczyc, po cukier do Osieka.
Nadchodziły święta Bożego Narodzenia. Wielu z chłopców miało je
spędzić w domach rodzinnych lecz znaczna część, pochodząca z dalszych
stron musiała urządzić sobie święta na melinie. Aby nie wypadły one zbyt
ubogo, doszło do wypadu na mleczarnię w Wilczycach. „Żbik” (NN), który
stamtąd właśnie pochodził, został wysłany na rozpoznanie. W dzień po nim
wyruszyliśmy w ośmiu: „Tarzan”, „Straceniec”, „Kozak”, „Iskra”, „Zyg­
fryd:, „Śmigły”, „Sęp” i „Jach”. Dużym dworskim wozem zarekwirowa­
nym w majątku Jachimowice wyjechaliśmy w podłą pogodę. Zacinający
deszcz ze śniegiem i zapadający się pod kołami zrzesiały śnieg utrudnia­
ły podróż. Na jednej z kałuż – rozpadlin szprychy koła nie wytrzymały
wstrząsu i pękły. Wyprzęgliśmy więc konie i ruszyliśmy ku pobliskiej wsi.
Szliśmy po rozmiękłym śniegu i kałużach. Niesiony ostrym wiatrem mokry
śnieg ciął w twarze i wbijał się w odzież. Odczuwane dojmujące zimno
w następstwie przemoczenia i wiatru przenikało na wskroś.
We wsi dopytaliśmy o sołtysa. Odbywało się tam darcie pierza, przy
czym zebrało się wiele kobiet. Dziewczęta, ciekawe przybyszów, wyległy
gromadką przed dom. Padło z naszej strony kilka żartów, odpowiedziało
kilka chichotów. Zbite w grupce dziewczęta wpatrywały się w partyzantów
jakby z nabożeństwem. A może ze współczuciem? Może starały się doszu­
kać w tych postaciach odzianych w obwisłe przemoknięte, uflagane ubra­
nia dziarskich żołnierzyków co to przy dziewczętach w miejscu dostać nie
mogą? Zwykle naładowany do ostatnich granic energią „Straceniec” i tym
razem próbował zagadnąć, lecz dygocącemu na całym ciele z zimna popis
towarzyskiej galanterii nie wypadł w najlepszym stylu.
Problem z wozem przejął w następstwie nakazu sołtys; miał on obowią­
zek odstawić wraz z końmi uszkodzony wóz do majątku w Jachimowicach.
Schyłek zimowego dnia zaznaczał się już wyraźnym mrokiem. Z nadej­
ściem wieczoru zaczął chwytać mróz. Pogoda wyraźnie się zmieniała. Śnieg
134
zdążył był wymościć przetarte gdzieniegdzie drogi, więc sołtys dał na podwo­
dę własne sanki z zaprzęgiem, a któryś z wyznaczonych przez niego gospoda­
rzy drugie. A sołtysowa wręczyła każdemu z nas na drogę po pajdzie chleba
ze słoniną. Tuląc się do siebie wzajemnie z zimna ruszyliśmy w drogę, dobrze
widoczną przy niebie usłanym teraz mrowiem gwiazd z mocnym akcentem
dekoracyjnym w postaci rożka księżyca. Mróz chwytał coraz silniejszy. Przez
mokrą odzież i przemoczone buty zimno dojmowało do głębi. Zwykle niestru­
dzony dowcipkowaniu „Straceniec” umilkł zajęty tym razem wyłącznie sobą.
Po jakimś czasie umilkły wszelkie rozmowy i... chyba ustało myślenie. Tylko
„Iskra” mruczał monotonnie, jak zwykłe gdy doskwierało mu zimno. Czasem
dał się słyszeć delikatny chrzęst zmarzniętej na kość przemoczonej przedtem
odzieży, czasem wystrzelało z sań jak rakieta siarczyste przekleństwo; klątwa,
nieodzowna towarzyszka żołnierskiej złej doli, wydała się być tym antidotum
na wzburzenie wewnętrzne, które w skrajnej niedoli pomagało utrzymać rów­
nowagę ducha. „Twarde życie – twarde pieśni” śpiewano ongiś w powstań­
czych obozach; pewnie w podobnych okolicznościach.
Noc jeszcze była, gdy całkiem skostniali dotarliśmy do jakiejś wsi w są­
siedztwie Wilczyc. Prawdopodobnie były to Tułkowice. Na kwaterę szef
wybrał napotkane pierwsze o schludniejszym wyglądzie gospodarstwo.
Wychodziliśmy z sań ostrożnie aby zlodowaciały materiał spodni nie po­
pękał przy zbyt gwałtownym rozprostowywaniu nóg. A potem na nieczują­
cych nic stopach dokuśtykaliśmy, jak na szczudłach, do drzwi. Na stukanie
odezwał się lękliwy głos kobiecy.
– Otwórzcie. Partyzanci! – odezwał się szef.
Dało się słyszeć pośpieszne otwieranie zamka i zasuw. Dom zajmowa­
ła „żołnierka” – kobieta, której mąż nie wrócił z wojny. Gospodarowała
z dwiema córkami w wieku ośmiu i dwunastu lat. Wyjawiony zamiar spę­
dzenia tu dnia przyjęła bez lęku i sprzeciwu. Córki natychmiast zagotowały
mleko na pierwszą rozgrzewkę i przystąpiły do robienia zacierek. Do spa­
nia kobiety odstąpiły nam swoje dwa łóżka w pokoju i wymościły podłogę
sianem. Wszyscy spaliśmy pod pierzynami; chyba gospodyni musiała je
dopożyczyć od sąsiadów. Wieczorem wstaliśmy w dobrych humorach. Po­
prawiły się one jeszcze bardziej, kiedy zastawiono stół do kolacji. Był rosół
z krojonymi kluskami i kawałkiem kury oraz sterty kraszonych grubymi
skwarkami pierogów z serem na talerzach. Do stołu zasiedliśmy w suchej
odzieży, onucach i obuwiu, wszystkim poczyszczonym przez dziewczęta.
135
Była jeszcze jedna niespodzianka. Ta ostatnia wyjaśniła poprzednie.
W czasie kolacji kobieta powiedziała:
– Godajo ludzie, co te partyzanty kajsi stronami bywajo, a do nos nitko
nikiej nie zarzioł. Klej by my to beły jakie zapowietrzone abo’ co. Alem sie
modleła, wicie, ze jez, jez! I wsłuchoł mie widac Pon Bóg i dostopiełam ty
łaski. Jo tero nie gorso niźli inkse. W niedziele pódziewa z dziołchami do
świnty spowiedzi za to, co nos te polskie wojoki nie łomineły.
Wzruszenie nie pozwoliło jej dalej mówić. Rogiem chustki sięgnęła do
nosa i ust, i milczała. Obie dziewczęta, pochlipując, patrzyły na partyzan­
tów szklącymi oczyma nie spuszczając z nas wzroku, jakby chciały korzy­
stać z widoku zanim zniknie.
Wyrażanie czułości nie jest żołnierską specjalnością. Zaskoczeni niespo­
dziewanym rozwojem towarzyskiej sytuacji, nie wiedzieliśmy co z sobą
począć. Ktoś bąknął coś niezgrabnie i ... w uroczystym milczeniu zmie­
tliśmy z talerzy resztę pierogów. Potem szef zarządził zbiórkę w szeregu,
następnie dał komendę „baczność”! i w krótkich słowach podziękował za
okazane serce. Za serce zawarte w troskliwości, we wzruszeniu i w piero­
gach, O przyjęciu pieniędzy kobieta nie chciała nawet słyszeć.
Wieczór zapadł już na dobre kiedy do nas, oczekujących pod Wilczy­
cami, doszedł „Żbik”, przekazując potrzebne informacje. Okazało się, że,
jak przewidywano, w Wilczycach jest posterunek policji granatowej, lecz
w znacznym oddaleniu od mleczarni oraz, że za dnia wywieziono masło,
cel naszej wyprawy, do Sandomierza. W mleczarni natomiast znajduje się
tylko śmietana. Szef podjął decyzję: robić masło. „Straceniec” poszedł ze
skrywającym się „Żbikiem”, który chciał uniknąć w swojej wsi dekonspi­
racji, budzić pracowników mleczarni. Pozostali partyzanci zajęli stanowi­
ska na ubezpieczeniu, a „Tarzan” i ja poszliśmy do mieszkania kierownika
mleczarni, Niemca. Ten bez ociągania się, a nawet nadskakująco spełniał
wszystkie polecenia z przymilnym uśmiechem. Do mleczarni zostali wpro­
wadzeni pracownicy obsługi pod pistoletami, dla zachowania pozorów
przed szwabem. Masła istotnie nie było, ale śmietana czekała na jutrzejszy
przerób. Trzeba było odczekać sporo czasu potrzebnego na jej podgrzanie
poczym przystąpiono do wyrobu masła. Niemiec asystujący przy wyrobie,
a którego z polecenia szefa pilnowałem aby nie spłatał nam jakiegoś figla
technicznego i nie przerwał wyrobu masła, robił od czasu do czasu z wes­
tchnieniem uwagi w rodzaju: – żeby to oni zawsze tak gorliwie pracowali!
136
Robotnicy otrzymali po dwukilogramowej kostce masła, a Niemiec
ostrzeżenie, że jeśli każe robotnikom płacić za otrzymane masło lub je
zwrócić albo zastosuje jakiekolwiek represje, zostanie zastrzelony. Szkop,
szczęśliwy, że o masło tylko chodzi zapewniał, iż w pełni zastosuje się do
poleceń. Wprost promieniał. Wyciągnął nawet rodzinne fotografie, których
nikt nie chciał oglądać.
Masło załadowaliśmy na ściągnięte dodatkowo sanie. Niemiec zaś, wą­
chając lufę pistoletu, solennie zapewniał, że przez przeciąg godziny nie
wyjdzie z mleczarni i nie podniesie alarmu. Oderwanie się nastąpiło bez
przeszkód.
Po wilczyckim maśle przyszła kolej na osiecki cukier. Potrzebny był tak­
że na przedświąteczne zaopatrzenie oddziału oraz dla okolicznych rodzin,
które popadły w szczególną biedę na skutek wojny.
W Osieku mieścił się wówczas posterunek policji granatowej, a więc za­
grożenie praktycznie nie występowało. Pomimo to nawet, że niemal w bez­
pośredniej bliskości sklepu Stefana i Stanisławy Dobrowolskich przy rynku
znajdowała się siedziba posterunku. Dobrowolscy prowadzili sprzedaż cu­
kru w ramach reglamentacji, na kartki, z przydziału władz okupacyjnych.
Była to sprzedaż komisowa. Dobrowolscy prosili tylko o pokwitowanie
i o świadków rekwizycji. Pokwitowanie otrzymali na nieco większą ilość
niż została zabrana, a świadkami byli sprowadzeni z sąsiednich domów
dwaj mężczyźni; jednym z nich był właściciel knajpki Jagło.
W rozgwieżdżoną zimową noc płozy składanych (przystosowanych do
przewozu dużych ciężarów) sań ciężko skrzypiały na zaśnieżonej drodze
prowadzącej z Osieka do wsi Bukowa. Ta noc była wyjątkowo mroźna
i wietrzna, przez co mój niezbyt odporny na przeziębienia organizm zo­
stał wystawiony na trudną próbę, albowiem podczas akcji wypadło mi stać
na ubezpieczeniu, prawie bez ruchu. Mroźny wiatr łatwo przenikał przez
odzież odpowiednią raczej na jesień niż na surową zimę. Tupanie, podskoki
i zabijanie rąk nie na wiele się przydały. Zaczęła mnie już ogarniać nie­
pokojąca w tych warunkach senność, gdy zarządzono odmarsz. Siedliśmy
na sanie wyładowane worami cukru. Ci, którzy zajęci byli w czasie akcji
załadunkiem, teraz odpoczywali z ulgą, a my z ubezpieczenia marzyliśmy
o ciepłej chacie czy stajni. Kilometry mijały powoli i jazda się dłużyła.
Wreszcie zatrzymaliśmy się w Bukowej, a tu znów trzeba był z jakiegoś
powodu czekać w bezruchu.
137
– Maryjo – Dzianko, kiedy będzie lipiec!? – zawołał w pewnym momen­
cie przyciszonym wyjącym głosem „Śmigły”.
Zarżeliśmy krótkim wymuszonym śmiechem, a potem znów każdy się
skulił i zapadł myślami w siebie. „Iskra”, mrucząc jak zwykłe gdy mu było
zimno, stał obok mnie pod jakimś płotem skulony i przestępujący z nogi
na nogę.
– Niech to drzwi ścisną! Ojca nie zabiłem, matki nie zabiłem; za co muszę
to znosić! – wyrzekał bezadresowo. – Wiesz co – dodał po chwili zwracając
się do mnie – jakby to było dobrze mieć taką budkę z desek z uchwytami
w środku żeby chroniła chociaż od wiatru; jakośby było cieplej. Spojrzał
na mnie pytająco, co sądzę o jego wynalazczym pomyśle i zaraz zawołał:
– Włodek, nie dotykaj nosa! Cały ci zbielał.
Zgodnie z podsuniętą radą kolegów zanurzyłem nos w przygarść śniegu
i delikatnie, powoli „rozgrzewałem” przemrożony nos w kąpieli topnie­
jącego puchu. Padł wreszcie rozkaz do odmarszu. Teraz, jadąc kontynu­
owałem zabieg. Coraz to któryś z kolegów wyskakiwał z wolno jadących
z ciężarem sań i podawał kolejne porcje śniegu, okazując pomoc w staraniu
o utrzymanie w całości mojej okazałej ozdoby twarzy. Pozostał po tej przy­
godzie tylko trwały ślad w postaci skłonności do czerwienienia nosa przy
lada mocniejszym chłodzie.
Na kilka dni przed świętami Bożego Narodzenia zjawił się w oddzia­
le kapitan „Kaktus” z zamiarem zwerbowania kilku partyzantów pocho­
dzących z Sandomierza do egzekutywy tworzonego właśnie Kierownic­
twa Walki Podziemnej (KWP)70. Chodziło o obytych już w partyzanckich
działaniach żołnierzy. Teraz zgłosili się na ochotnika „Topola”, „Zygfryd”
i „Mat”. Zazdrościliśmy im tej dodatkowej służby, po której można było się
spodziewać bardziej czynnej walki, w bezpośrednim zetknięciu z wrogiem.
Szare nudne zajęcia w „Lotnej”, polegające na nieustannym kontrolowaniu
terenu i szkoleniu doskwierały bowiem niejednemu z nas. Trzej szczęśliw­
70 Kierownictwo Walki Podziemnej – komórka występująca na wszystkich szczeblach or­
ganizacyjnych. Zajmowała się wykonywaniem wyroków Wojskowych Sądów Specjalnych.
(WSS) orzekających o winie za przestępstwa przeciwko narodowi polskiemu oraz przepro­
wadzaniem akcji specjalnych, np. zdobywaniem pieniędzy na potrzeby organizacji konspi­
racyjnej. Nastąpiło to w ramach doskonalenia służb podziemia. KWP powstało w 1943 r.
z połączenia wcześniej istniejących Kierownictwa Walki Konspiracyjnej i Kierownictwa
Walki Cywilnej. Funkcję szefa sandomierskiej służby KWP pełnił NN – „Zawisza”, z któ­
rym ustanowiono łączność za pośrednictwem Saramaka – „NN”. Na czele oddziału wy­
konawczego stanął Aleksander Stachurski – „Olek”, a jego podkomendnymi byli Leszek
Nowak – „Wrona” oraz trzej nie znani z nazwiska ani pseudonimu.
138
cy rozpoczęli odtąd nową służbę, otrzymując odkomenderowania na czas
określonej potrzeby. Nas, pozostałych dręczyło nadal obowiązujące „stanie
z bronią u nogi”71.
10. Partyzancka wigilia.
W dzień poprzedzający wigilię 1943 roku opustoszała kwatera u pań­
stwa Zarzyckich w Beszycach, a „załoga pana Kosterskiego” w Skwirzowej
znacznie się zmniejszyła. Partyzanci pochodzący z dalszych stron, zebrani
z całego oddziału, zakwaterowali w Skwirzowej właśnie. Ja wybrałem się
ze „Straceńcem”, udającym się do rodzinnego Łoniowa. Za namową ko­
legów chciałem uzyskać w Łoniowie w majątku hrabiego Moszyńskiego
karpia na wieczerzę wigilijną. Żołnierskie podniebienia do wybrednych
wprawdzie raczej nie należą, lecz przywiązanie do tradycji napierało z całą
mocą. „Straceniec” podprowadził mnie do bocznego wejścia do pałacu.
Z majątkami ziemskimi zetknąłem się dopiero w partyzantce w związku
z korzystaniem w nich z kwater. Zarówno ziemianie jak i chłopi stawiani
byli przez partyzantów w przymusowych sytuacjach. Ot, zachodziła sobie
lub zajeżdżała o dowolnej porze doby grupa uzbrojonych ludzi oświadcza­
jąc, że zajmuje tu kwaterę i nie pytając o zgodę urządzała miejsce postoju.
Postępowała tak, jak działo się na wojnie wszędzie i od wieków. Piękna
acz bezceremonialna pani Wojenka nie zwykła bawić się w ceregiele, za
nic sobie mając wyszukane konwenanse. Z gospodarzami uzgadniano tylko
miejsce noclegu i warzenie strawy, Do spania wystarczała słoma rozesłana
w chłopskiej izbie lub stodoła albo na podłodze pokoju we dworze lub we
dworskiej stajni. Przyrządzaniem posiłków obarczano kobiety gospodarzy.
Chłopi otrzymywali, bez targu, zapłatę za posiłki, natomiast ziemianie za­
płaty na ogół nie przyjmowali. Za noclegi na barłogach w mieszkaniach,
stajniach lub stodołach nikt nie żądał zapłaty, a i partyzantom nie przycho­
dziło do głowy za nie płacić. I chłopi i ziemianie przyjmowali nasze wizyty
z równą gotowością służenia wojakom i stwarzali atmosferę przychylności
71 „Stanie z bronią u nogi” – lapidarne określenie programu Polskiego Państwa Podziem­
nego (PPP) na okres poprzedzający przewidywane wystąpienia przeciw okupantom. W ra­
mach tych przygotowań została utworzona m.in. „Lotna Grupa Bojowa”. Po wojnie, sowiec­
kie władze okupacyjne (reżim w Polsce) starał się nadać temu sformułowaniu znaczenie
negatywne, jako unikanie walki.
139
i sympatii dla swoich żołnierzy. Na gruncie zakwaterowania nie wystę­
powały nigdy zatargi między stronami. Mało wymagającym partyzantom
stwarzało to niczym niezmącone dobre samopoczucie.
Posiadłość hrabiostwa Moszyńskich72 w Łoniowie stanowiły rozległe
włości zarządzane według najnowszej wówczas wiedzy o gospodarowaniu
na roli. W tym czasie, w 1943 roku, majątkiem zarządzała wdowa po hra­
bim Stefanie Moszyńskim, Maria z domu Ledóchowska (z Wielkopolski).
W powszechnym odbiorze szacowna ta rodzina, mieszkająca w pięknym
pałacyku, stanowiła społeczne środowisko wyższego rzędu, co w tamtym
czasie było rzeczą zupełnie naturalną. Teraz, gdy trzeba było wkroczyć do
pałacu w charakterze intruza, nocą, z żądaniem, odczuwałem tremę pomi­
mo nabytego już żołnierskiego tupetu.
Było już zupełnie ciemno gdy zapukałem do drzwi. „Straceniec” zaś,
nie chcąc być rozpoznany zatrzymał się na zewnątrz ukryty w ciemności.
Otworzył lokaj.
– W jakiej sprawie? – zapytał spoglądając na mnie wyniośle.
– Do pana hrabiego. Partyzant. W sprawie ryb – dałem wyczerpującą
odpowiedź.
– Jaśnie pan nie przyjmuje – odparł lokaj sucho, niecierpliwym tonem
– Mnie przyjmie – wtrąciłem twardo, będąc gotów wtargnąć siłą
– Powiem starszej pani hrabinie – oświadczył na to lokaj cedząc powoli sło­
wa i zniknął za jednymi z drzwi, zostawiając mnie przy wejściu w korytarzu.
Wrócił po kilku minutach i stanął bez słowa, jak uosobienie bezgranicz­
nej cierpliwości, niby posąg patrzący tępo przed siebie.
72 Hrabiostwo Moszyńscy posiadali dwóch synów i dwie córki. Najstarszy Emanuel walczył
w II Korpusie Armii Polskiej we Włoszech; poległ w bitwie pod Monte Cassino. Córki, Maria
i Halina, osoby wykształcone, przebywały w czasie okupacji w Łoniowie, oddając się pracy
społecznej opiekuńczej w środowisku służby folwarcznej i miejscowej ludności wiejskiej. Drugi
syn, najmłodszy z rodzeństwa, Piotr, wdrażał się w zarządzaniu majątkiem przy boku matki
i plenipotenta. W czasie późniejszej akcji „Burza” młody hrabia, ps. „Ryś” osiodłał konia i stawił
się wraz z masą ochotników w lesie w stopniu szeregowego partyzanta. Cała rodzina hrabiostwa
znana była w czasie okupacji z patriotycznej postawy i ofiarności, zarówno wśród ludności jak
i w kręgach konspiracyjnych, ciesząc się powszechnym szacunkiem. Hrabiostwo przechowywa­
li u siebie okresowo znaczne osobistości Polskiego Państwa Podziemnego. Mieszkali tu na przy­
kład pod jakimiś pozorami komendant obwodu AK Sandomierz rotmistrz Stanisław Głowiński
– „Czarny”, „Grudzień”, „Mirski” i szef sztabu obwodu AK Sandomierz kapitan Michał Mań­
dziara „Siwy”, a przejściowo i wiele innych osobistości. W pałacu hrabiostwa Moszyńskich (za­
projektowanym przez Antoniego Łuszczkiewicza) mieściła się zakonspirowana kwatera główna
obwodu AK Sandomierz, utrzymywana przez nich wraz z tworzącymi jego skład i zjawiającymi
się doraźnie służbowo osobami. Hrabiostwo, jako posiadacze dużych włości, wpłacali regularnie
wysokie opłaty na rzecz „uprawy” (opodatkowanie ziemian na utrzymanie PPP).
140
– Ja czekam – przypomniałem się po chwili twardym głosem.
– Jaśnie pani da odpowiedź.
– No to czemuż nie przekazała jej przez pana? – rzuciłem zniecierpliwiony.
– Ja nie jestem panem. Ja jestem kamerdynerem – cedził z namaszcze­
niem i z nadętą wyniosłością. – Jaśnie pani kazała czekać – przypomniał
z naciskiem.
Pomyślałem, że hrabia może już śpi a hrabina nie jest w tej chwili gotowa na
przyjęcie spóźnionej wizyty. Czekałem kolejne kilka minut i wreszcie, poiryto­
wany pomyślałem, że urządza się ze mną dziwne ceregiele, nie wiedząc co o nich
sądzić. Poczułem się, jako żołnierz z frontu bądź co bądź, źle potraktowany.
– Prowadź! – zwróciłem się do lokaja.
– Ależ, proszę pana, pan raczy...
– Prowadź prosto do pana hrabiego! – powtórzyłem podniesionym gło­
sem, i ująwszy go bezceremonialnie za ramię poprowadziłem w kierunku
drzwi, do których wchodził poprzednio.
Lokaj ociągał się, oglądał na mnie, zatrzymywał się, wszakże przy mo­
jej przemożnej pomocy postępował przecież naprzód. Wreszcie zatrzymał
się przy jakichś drzwiach na piętrze. Obciągnął pasiastą kamizelę i spojrzał
na mnie z wyrzutem a następnie otworzył drzwi nabożnym ruchem, jakby
z szacunkiem dla klamki. Wszedł i chciał je zamknąć, lecz je przytrzymałem
i wszedłem za nim. Lokaj giął się w ukłonie i chciał coś tłumaczyć hrabiemu.
– Widziałem. Możesz odejść. – zwrócił się do niego hrabia głosem spo­
kojnym, przebaczającym tonem.
Nie wstając na przywitanie, hrabia wskazał bez słowa zapraszającym
gestem na fotel. Milczał wyczekująco.
– Jestem partyzantem „Lotnej Sandomierskiej” – zacząłem – Kilkunastu
z nas zostaje na święta na miejscu. W ich imieniu przyszedłem prosić pana
hrabiego o ryby na wigilię.
– O karpia, acha. Obawiam się, że o tej porze już nic nie pozostało. Są
już rozdysponowane. Ale proszę się powołać na moją zgodę.
Podziękowałem i wyszedłem. Za drzwiami oczekiwał mnie lokaj. Mi­
nąwszy go rzuciłem słowo pożegnania i zamaszystym krokiem zmierzałem
ku jakimś drzwiom.
– Nie tędy, proszę pana. Tędy, proszę. – wskazał mi ręką drogę.
Nie czułem się dobrze w charakterze żołnierza wypraszającego po­
trzebę, zamiast po prostu brać na wojenną modłę w drodze rekwizycji,
141
jak nakazuje w kawalerskiej swojej fantazji piękna pani Wojenka. Umiar
podszeptywał znów, że działam we własnym kraju, a hrabia należy prze­
cież do elity, do wyższej sfery, której należy się szczególny szacunek.
Wiedziałem też, że w rodzinie hrabiego, podobnie jak we wszystkich
polskich dworach i dworkach szlacheckich panuje duch sarmacki, prze­
pojony na wskroś poczuciem polskości. Że w ogóle dwory Sandomiersz­
czyzny emanowały w substancję narodu patriotyzm, a w czasie walki
stanowiły jej ostoję, stawiając na szali wszystko i bezwarunkowo; taki
dowód bezgranicznej ofiarności dała szlachta polska w czasie powstań
narodowych. Ta świadomość wzbudzała należny szacunek i temperowała
moje żołdackie zapędy.
Rozczochrane myśli uładziły się nieco, gdy lokaj powolnym ruchem za­
mknął za mną drzwi a ja znalazłem się w orzeźwiającym mroźnym powie­
trzu. Wtedy podszedł do mnie „Straceniec”.
– Tyś tam ucztował z hrabiami a ja tu marznę o suchym pysku, psiakrew
– ironizował.
Śmiał się swoim diabolicznym śmiechem. Cała jego tchnąca energią ru­
miana, tryskająca zdrowiem, błyszcząca i ogorzała twarz z czarnymi duży­
mi oczyma, okolona czarnymi włosami z czarnym skąpym wąsikiem i bia­
łymi zębami przypominała setnie ubawionego diabła. Wreszcie opanował
się widząc, że nie podzielam jego rozbawienia.
– Pewnie już „po ptokach”, co? – zagadnął rzeczowo.
– Po. Psiakrew! Gdzie mieszka rybak?
– To u ogrodnika zwykle się wszystko rozdziela; chyba i ryby. Chodź!
Do wskazanych drzwi wszedłem sam. W jakimś magazynowym po­
mieszczeniu stało kilka cebrów z drewnianych klepek, pełnych mętnej
wody, a w nich kilka już tylko ryb. Wyjąłem pistolet, pragnąc przedstawić
się w ten sposób kim jestem.
– Nie potrza, panie, bierz pon. – powiedział flegmatycznym tonem jeden
z kilku robotników folwarcznych, siedzących przy kaganku i ćmiących pa­
pierosy.
Stanąłem przez chwilę zmieszany, głupio mi się zrobiło z powodu tego
bezsensownego wywijania pistoletem.
– Pan hrabia... – próbowałem coś wyjaśnić.
– A i przez pana hrabiego... wiela by trza?
– Może dwie... – zaproponowałem, teraz już tonem speszonego sztubaka.
142
Zapakował trzy karpie; może odstąpił własne...? Wyszedłem żegnany
ciepłym słowem przez podchmielonych mężczyzn i serdecznymi życzenia­
mi świątecznymi.
Wracałem podminowany. Na granatowym niebie, po którym przesuwały
się z rzadka szybko płynące chmury ukazywał się raz po raz księżyc. Po­
czątkowo irytowała mnie jego gęba o kpiarskiej minie. Ale że był to obraz
narzucający się swoją wyrazistością w zestawieniu z nocnym zimowym,
zamazanym krajobrazem, toteż wzrok co raz to zwracał się ku „partyzanc­
kiemu słońcu”. Kiedy po jakimś czasie ochłonąłem z nastroju wyniesio­
nego z pałacu spostrzegłem z pewnym zdziwieniem, że buźka „łysego”
zmieniła wyraz na pogodny, życzliwy. Podczas partyzanckiego, głównie
nocnego trybu życia nie sposób było nie spoglądać na przyciągający wzrok
księżyc. Odnosiłem wówczas wrażenie, że przybiera on wyraz stosowny
do mojego nastroju – kpiarski kiedy spotyka mnie niepowodzenie, ponu­
ry gdy jest mi źle, a niefrasobliwy gdy odradzam się psychicznie. Okazał
się dzięki temu całkiem sympatycznym towarzyszem nocnego czuwania,
przeżywającym niejako wraz ze mną daną mi w jakiejś chwili dolę lub
niedolę. Chciało się do niego po prostu zagadać po koleżeńsku. Teraz księ­
życ prześladował mnie swoją szelmowską miną, ale dzięki temu szedłem
w pewnym sensie nie sam.
Wśród pustki dookolnej szedłem po wzniesieniu zasłuchany w chór
psich głosów z położonych poniżej wsi, odróżnianych wyraziście na tle
drętwej ciszy nocy w szczerym polu. Swoim odwiecznym obyczajem psy
dawały nocny wielogłosowy koncert. Zdawać się mogło, że podlega on
jakimś regułom, jakby wskazaniom niewidzialnego dyrygenta. Szczekania
dawały się słyszeć to tu, to tam, ze wszystkich stron dookoła, w wielkim
zróżnicowaniu rozległej gamy tonacji i charakteru dźwięków – to wy­
sokich, to niskich; to drobnych, to przeciągłych, wyjących; to leniwych,
wydawanych z niechcianego obowiązku; to informujących tajemniczo,
to znów otwarcie; to zajadłych napastliwych, rzetelnych w arcygorliwym
wypełnianiu stróżowskiego obowiązku wobec człowieka. Czułem swoją
obecność w samym środku koncertującego zespołu. Na skutek rozległej
przestrzeni psie głosy ze wsi położonej tuż poniżej wzniesienia, na którym
się znajdowałem, docierały w nasileniu fortissimo, a z tych odległych, bo
leżących gdzieś na bliskim horyzoncie, jako ledwie wychwytywane pianis­
simo.
143
Podczas łamania się opłatkiem sposępniały junackie miny. Potem po­
sypały się wynurzenia pełne zatroskania o bliskich. Długim szeregiem
przesuwały się przed oczyma wyobraźni zebranych przy wigilijnym sto­
le postacie matek, ojców, rodzeństwa, dzieci, bliskich, którzy cierpieli lub
zginęli w mękach zadawanych z wyrafinowaniem w obłędnej nienawiści
do wszystkiego co nieniemieckie. Longo agmine imagines maiorum pro­
ceduntur73 –fragment opisu starożytnej rzymskiej uroczystości żałobnej
narzucał się natarczywym podobieństwem do przeżywanej chwili. Każda
z tych opowieści, to osobne tragedie i nieszczęścia, jakie cywilnej ludno­
ści mogą w tak nieludzki sposób zadawać tylko barbarzyńcy; w środkowej
Europie w połowie dwudziestego wieku! Wyjątkowo potworne to wynatu­
rzenie na gigantyczną skalę, na skalę azjatycką; w samym sercu cywilizacji
łacińskiej – przejaw obcej nam bizantyńskiej cywilizacji w czystym nie­
mieckim wydaniu74; w której Niemcy tkwią do dziś, w XXI wieku.
Jakżeż podobne były te pochylone smętnie nad talerzami twarze do tych
z obrazu Jacka Malczewskiego „Niedziela na Syberii” przedstawiającego
scenę utożsamianą z wieczerzą wigilijną zesłańców na Sybirze. Tylko tu
talerze były pełne, bo u siebie. Los jednak jednych i drugich zdawał się być
w przybliżonym sensie podobny.
Młodość posiada błogosławioną zdolność otrząsania się z udręki. Kiedy
ktoś po wieczerzy zaintonował przy choince kolędę, buchnęła ona wez­
branymi głosami ze szczególną mocą, jak gdyby w tym śpiewie chciały
znaleźć ujście szeroko otwartą śluzą cała gorycz przykrych wspomnień
i nagromadzony w sercach ból.
Gospodarz domu, pan Mieczysław Kosterski, był człowiekiem trunko­
wym, a że przepadał za towarzystwem chłopaków z lasu, którzy dziś wolni
byli od rygorów abstynencji, toteż nie zbywało mu na pomysłach do toa­
stów. Główny zaś dyrygent śpiewów, „Picolo”, zagubił się jakoś w charak­
terze uroczystości i po kolędach oraz nielicznych jeszcze w tym czasie pio­
senkach partyzanckich zaintonował piosenkę starą, śpiewaną jeszcze tylko
w niektórych zapadłych zakątkach kraju, w których to wszelkie nowości
pojawiają się z wielkim opóźnieniem a tradycje i stare obyczaje znajdują
grunt sprzyjający nieśmiertelnemu, zdawać by się mogło, trwaniu.
73 Łac. Długim szeregiem (pochodem) przesuwają się maski przodków.
74 Patrz: Feliks Koneczny – „Cywilizacja bizantyńska”. Wyd. Antyk, Marcin Dybowski,
Reprint, Londyn 1973, Wyd. Tow. im. R. Dmowskiego i Feliks Koneczny – „Bizantyzm
niemiecki”. Milla Wydawnictwo, Warszawa 2002 r.
144
Idę na szczyty Kaukazu,
Tak wyrok Boski zażądał.
Może tam zginę od razu...
Nikt mnie nie będzie oglądał.
Może pójdę do niewoli
Między dzikie ludożerce,
Któż mię pocieszy w niedoli
Jeśli nie ty, lube serce.
Wiatrem i wichrem pędzony,
Gdzie lecisz ptaszyno mały?
Zali zawitasz w te strony,
Które mię dziecięciem znały?
Zapytaj moją rodzinę
Czy ją ta wiadość smuci?
Uważaj czy łza popłynie
Gdy rzekniesz: syn wasz nie wróci75 (przyp. 5)
Niektórzy koledzy znali tę piosenkę z rodzinnej wsi, a wszyscy lubili ją
dla melodyjności i żywego tempa.
Wojenka, piękna i wesoła niekiedy pani, wymyśliła dla konspiracyjnej
formy wojowania, w tym dla partyzantów właśnie, surowe prawa: działać
w ukryciu, w ciszy i z zamkniętymi ustami. Obowiązywał więc partyzan­
tów zakaz maszerowania z pieśnią na ustach, jak to mają w zwyczaju czy­
nić żołnierze armii regularnych, dla których podnoszące na duchu pieśni
piszą poeci i kompozytorzy. Zresztą przemykanie się z mozołem, nocami
przez wsie i po wertepach, w skupieniu i czujności nie nastrajało do we­
sołości. Ale przekorna partyzancka dusza szukała pomimo to wyżycia się.
Wyśpiewywano więc po kwaterach, w zaciszu stodół czy stajni piosenki
znane z domów rodzinnych, ze szkół i z harcerstwa.
Ledwo w wigilijnym gronie przebrzmiała pierwsza piosenka, a „Picolo”
zaintonował inną – jak mawiał dla biednej dziewczyny od ubogiego chło­
paka.
75 Piosenka powstała w okresie niewoli, pod zaborem rosyjskim. Obowiązywała wówczas
służba w carskim wojsku trwająca wiele, nawet 25 lat. Odbywana była najczęściej w bardzo
odległych częściach państwa rosyjskiego. Przesądzało to o losie poborowych; często nie
wracali oni do swojej ziemi ojczystej z tego choćby powodu, że nie znieśli podróży po­
wrotnej odbywanej pieszo, trwającej przez kilka niekiedy lat, zwykle o żebraczym chlebie.
145
Choć nie mam pól, choć nie mam łąk
Ni lasów całych włók,
Mam nieba strop i świata krąg
Aż hen, po tęczy łuk.
Mam każdy pąk rozkwitłych drzew
I róż pachnących dech,
I lasów szum i ptaków śpiew
I tysiąc brzmień i ech.
Mam złoto gwiazd, purpurę zórz
I perły mlecznych dróg,
Szafiry niw, szmaragdy mórz,
Opale mglistych smug.
Lecz wszystko dam, dziewczyno ma
Mych marzeń barwnych zdrój
I wszystek czar młodzieńczych lat
Za jeden uśmiech twój. (Przyp. 5)
Skoro wspomniało się w męskim towarzystwie, w dodatku w stanie dy­
miących czupryn o dziewczętach, to jakaż siła zdolna była zmienić temat.
Przewijał się on przez kolejne dwa dni; poznali wtedy wszyscy wzajemnie
swoje dziewczyny od serca. Dnia zaś trzeciego pojawił się szef, uświa­
damiając nam swoją bezceremonialną obecnością, że ten piękny pomimo
wszystko świat po to stworzony został, aby... wojować.
Ze względu na kolegów nie mogłem przyjąć wcześniejszego zaprosze­
nia pani Bronikowskiej na święta do Jachimowic, nawet pomimo zachęty
w postaci... odwszenia. Inspiratorka zaproszenia, córka Marysia, obiekt
moich westchnień, dziewczę młodziutkie i piękne, zrobiła nadąsaną minkę,
lecz ustąpiła wobec zapewnienia, że przyjadę tuż po świętach. W Jachi­
mowicach, gdy się tam pojawiłem, zastałem przebywającego na rekonwa­
lescencji „Błyskawicę”. W gronie młodzieży spędziłem kilka miłych dni
– gruntownie odwszony i odświeżony. Tak to dziwacznie przeplatały się
w tamtych zwariowanych czasach subtelności uczuć z prozą wojennego
życia.
146
11. Ziemianie i chłopi ziemi sandomierskiej we wspólnej walce.
Dwór Jachimowicki był głęboko zaangażowany w konspirację. Pan
Bronisław Bronikowski, właściciel Jachimowic, pełnił funkcję skarbnika
„uprawy” – opodatkowania ziemian na rzecz Podziemnego Państwa Pol­
skiego. Przez dwór Jachimowicki przewijali się konspiratorzy ZWZ – AK
z różnych szczebli organizacyjnych. I tu pod pozorem normalnego try­
bu życia pulsował pod powierzchnią żywy nurt walki podziemnej. O ile
w mieście, w każdym można powiedzieć domu, mogły odbywać się zebra­
nia konspiracyjne bez większego zwracania na siebie uwagi otoczenia, to
wiejskie stosunki stwarzały zupełnie odmienne warunki w tym względzie.
Tu każdy przybysz był dostrzegany a jego obecność podlegała komenta­
rzom. Wyjątek w pewnej mierze stanowiły dwory. Przyjazd bowiem gości
do majątku był zjawiskiem naturalnym, do czego chłopska wieś od wieków
nawykła. Ktoś przyjechał – ktoś odjechał; ot, i wszystko. Służba domowa
wynosiła tylko na zewnątrz komentarze typu: spotkania rodzinne, imieniny,
jubileusze i wizyty bliższych czy dalszych sąsiadów; tak zawsze bywało i to
nikogo nie dziwiło. Pod płaszczykiem tych właśnie zwyczajów możliwe
było organizowanie posiedzeń terenowych organów władzy konspiracyjnej
bez rzucania się w oczy niemieckiemu wywiadowi. Jednak sielankowość
dworskiego życia była w czasie okupacji w większości przypadków tylko
pozorna. Pozorna, bo w rzeczywistości właściciele majątków ziemskich,
oddając do dyspozycji walki swoje osoby, rodziny, domy i mienie stawia­
li na szalę zmagań wojennych całych siebie bez reszty. Majątki ziemskie
doznały w swojej gospodarce potężnego wstrząsu na skutek obciążeń kon­
tyngentowych, obok „uprawy”. Większość ziemian przeżywała osobne ale
w gruncie rzeczy podobne losy usiane wydarzeniami dramatycznymi i tra­
gicznymi, wynikającymi z walki z okupantami. Znane mi bliżej losy okupa­
cyjne państwa Bronisława i Zofii Bronikowskich w Jachimowicach, niech
posłużą za przykład zaangażowania ogółu ziemian w walkę powszechną.
Wszystko zaczęło się we wrześniu 1939 roku. I stało się początkiem
końca; bo sielskość typu dworskiego nie miała już nigdy na wieś polską
powrócić, do samego niedalekieo już końca polskiej ziemiańskiej wsi.
Początek dała właśnie kampania wrześniowa. Tłumy ludzi wędrowały
w nerwowym pośpiechu uchodząc przed prącymi od zachodu zdziczałymi,
siejącymi na oślep mord i zniszczenie Germanami – „rasą zbydlęconą przez
147
(wewnętrzną, duchową – WG) niewolę”76. Chłopi, dwory, mieszkańcy
miast i miasteczek leżących na trasie exodusu śpieszyli z niezbędną w tego
rodzaju podróży pomocą. Wyjątek stanowili Żydzi, którzy pochowali towa­
ry a domy swoje uczynili niedostępne wędrowcom.
W Jachimowicach odbywało się w związku z tymi wędrówkami „nie­
ustające przyjęcie” przeciągających tłumów i trwało do czasu nadejścia ar­
mii butnych i oszalałych pychą zwycięzców. Ich pierwsze oddziały odeszły
wkrótce z Jachimowic, pozostawiając po sobie zniszczone meble, stosy
podartych książek i ... klozet urządzony w dolnej szufladzie jednej z szaf77.
Następnym oddziałom nakazano widocznie zachowanie formalnej kultury,
pozorów kultury, ich późniejszy bowiem sposób bycia na kwaterach można
zaliczyć do poprawnych.
W grudniu 1939 roku i w styczniu roku następnego zaczęli się pojawiać
młodzi mężczyźni, zatrzymując się na krótko, często tylko na noc. Zdążali,
głównie oficerowie, w kierunku granicy węgierskiej, by w kraju przyjaciół
Węgrów, szukać dróg prowadzących do wolnej jeszcze wówczas Francji
w nadziei wznowienia tam walki. Jednocześnie prawie, bo już w jesieni
1939 roku rozpoczął się napływ innej fali ludzkiej – wysiedleńców z ziem
przyłączonych w następstwie wojny do państwa niemieckiego. Tych było
wielu. Rada Główna Opiekuńcza (RGO) oraz Związek Ziemian – orga­
nizacje społeczne – apelowały o udzielanie pomocy wysiedlonym. Dwo­
ry zaczęły się nimi zapełniać. Z pierwszych transportów rozładowanych
w Ostrowcu Świętokrzyskim trafili do Jachimowic: profesor gimnazjum
z Gostynia Szymański, Czerwiński z synem ze Zduńskiej Woli, Borkow­
ska z trzema synami, Władysław Łuczak z Poznania, Gościcki i Gutowski
z Płockiego. Po jakimś czasie wszyscy oni znaleźli dla siebie zatrudnie­
nie i usamodzielnili się. Ich miejsce zajmowali inni tułacze znajdujący się
bez środków do życia. A więc Rzeszewskie z Poznania, i Pac–Pomaranc­
ka z Poznańskiego, a więc usunięci z cukrowni w niedalekim Włostowie
Hauserowie, Kadzidłowski i Czajkowski i jeszcze inni. Raz rozpoczęty
korowód postaci znajomych i obcych, przyjaznych i wrogich, pospolitych
i tajemniczych przesuwał się przez dwór jachimowicki już przez cały czas
okupacji. Przychodziły w dzień i w nocy, prosiły o pomoc, błagały o ratu­
76 Paweł Jasieraica – „Rozważania o wojnie domowej” – Wydawnictwo Lubelskie 1985.
77 Pamiętnik Krystyny Bronikowskiej-Radlińskiej z Jachimowic. (Nie był to odosobniony
przypadek – np. w Oblęgorku w muzeum im. H. Sienkiewicza Niemcy wywieźli zbiory
biblioteczne do Kielc i tam je spalili.
148
nek lub żądały, lub grabiły. Za pomoc i gościnę płaciły słowem podzięki;
i to nie zawsze – zwłaszcza, w jednym przypadku, kiedy za przygarnię­
cie w krytycznych chwilach życiowych i pożyczenie pieniędzy odpłacono
czarną niewdzięcznością. Tak postąpił satyryk poeta Jan Sztaudynger78.
Wojenne życie dworku jachimowickiego, podobnie jak prawie wszyst­
kich dworów polskich pod okupacją niemiecką, nasycone było niecodzien­
nymi przygodami, zdarzeniami. Dla przykładu: Któregoś zimowego dnia
1940 roku pani Zofia Mikułowska – Pomorska, przywiozła do Jachimowic
Żyda przechrztę, który jakimiś zawiłymi drogami – przywieziony przez
Niemców z Austrii, lub może był to przedwojenny uciekinier przed prześla­
dowaniami w tym kraju – został przechwycony przez polskie ręce i znalazł
się w majątku w Malicach. Nazywał się Ernst Osman. Przyjęto i jego do Ja­
chimowic w trakcie przesunięć ludności w pasie przyfrontowym. Inny jego
pobratymiec Leitner nauczał w dworze w Jachimowicach na tajnym kom­
plecie obok – Polaków Karoliny Ringler, Szymańskiego i Borkowskiego.
Osman otrzymał osobny pokój ze względu na swój rażąco semicki wygląd.
Prawie z niego nie wychodził, wykonując swój zawód kuśnierza. Pan Bro­
nikowski urządził mu warsztat, w którym Osman szył dla zaufanych osób
w okolicy. Skomplikowała mu jednak życie nadmierna gorliwość w kato­
lickich praktykach religijnych, tak właściwa neofitom. Codziennie wcze­
śnie rano, gdy jeszcze było ciemno, chodził do kościoła w Chobrzanach,
starając się skrywać swoją żydowską urodę, zwłaszcza charakterystyczny
wydatny, haczykowaty nos. Wkrótce nadeszło do Jachimowic ostrzeżenie
że Niemcy już podobno wiedzą o niebezpiecznym lokatorze. W rodzinie
powiało grozą. Ukryto go więc w pośpiechu, z braku lepszych możliwości,
w kaplicy cmentarnej w Chobrzanach. Wieczorami zanosili mu potajemnie
pożywienie dwaj młodzieńcy, przebywający właśnie w Jachimowicach jako
78 Jan Izydor Sztaudynger, wysiedlony z Poznania, został przyjęty przez państwa Mi­
kułowskich – Pomorskich w ich majątkach, między innymi w Malicach, wraz z żoną
i córką Anną. Spędzili tam pięć lat wojennych nie płacąc i nic z siebie nie dając. Żyli
z łaski ludzi, którzy im pomagali w przekonaniu, że chronią przed zagładą jednostkę
wyjątkowo wartościową dla kultury narodu polskiego – nie znających prawdopodob­
nie jej żydowskiej proweniencji – nie zdając sobie sprawy z podejmowanego wobec
prześladowczej postawy Niemców ryzyka czającego się w osobach o mojżeszowym
wyznaniu podopiecznych; a może świadomie? Z tych samych powodów państwo Zo­
fia i Bronisław Bronikowscy udzielili Sztaudyngerom pomocy dając im dach nad gło­
wą i utrzymanie, które utracili byli w sierpniu 1944 roku w Malicach na skutek działań
frontowych, gdy na niedalekiej Wiśle stanął front sowiecko – niemiecki, a Niemcy
wyrzucali ze strefy przyfrontowej wszystką ludność.
149
wysiedleni, Mieszkowski i Gościcki. Zdarzyło się jednak, że do kaplicy tej
zaszedł po narzędzia kościelny. Spotkawszy w jej podziemiu wychudłego
i bladego, o niepospolitej urodzie, stojącego w bezruchu Osmana, wziął go
za ducha i uciekł. Wiara prostaczka w wałęsanie się po cmentarzu duchów
uratowała Żyda doraźnie od nieszczęścia. W tym akurat czasie została do­
prowadzona do końca sprawa wyrobienia Osmanowi przez konspirację
dowodu osobistego. Planowane przetransportowanie Osmana do Krako­
wa, gdzie działała jakaś utajona organizacja zajmująca się ratowaniem Ży­
dów, trzeba było przyśpieszyć. Pojechał pod opieką pani Ringlerowej. Aby
zmniejszyć ryzyko, które w związku z rzucającym się w oczy żydowskim
wyglądem było duże, Osman udawał w pociągu chorego niemowę, nie mó­
wił bowiem po polsku. Twarz miał zasłoniętą, pod pozorem bólu zębów,
aby zakryć rasowy nos. Został dowieziony do celu; ale nigdy potem nie
dał o sobie znaku życia. Może nie przeżył; a może, jak prawie ogół Żydów
uratowanych przez Polaków nie uważał za stosowne okazać choć słowem
wdzięczność za uratowanie życia; w zasadzie zawsze i z reguły wszyscy
oni zachowywali się wobec państwa i narodu polskiego niewdzięcznie.
Innym Żydem, któremu państwo Bronikowscy udzielili pomocy, ryzy­
kując życiem79, był Hernhut vel Święcicki, występujący w roli stroiciela
Wymuszone tymi działaniami ruchy ludności cywilnej spowodowały napływ do
Jachimowic licznych rodzin oczekujących pomocy od rodaków. Otrzymywali
w Jachimowicach możność zamieszkania, i strawę. Kiedy w dworku stało się bar­
dzo ciasno gospodarze zrezygnowali z wolnego kąta dla siebie. Nieszczęśników
polokowali po wszystkich pokojach, grupując na noclegi według płci. Wówczas to
Sztaudyngerowej wraz z córką wypadło spać obok służącej. To sąsiedztwo obrazi­
ło Sztaudyngera. Za nic sobie uznał wszystkie doznane dotychczas dobrodziejstwa
i poniesiony pychą, napisał wiersz – paszkwil p.t. „Pożegnanie ziemian”. Końcowy
fragment wiersza – pisanego być może z myślą wkupienia się satrapom mającego
wkroczyć obcego mocarstwa, niosącego zagładę właśnie ziemianom – brzmiał:
„Choć u ziemian tyle zjadłem i obiadów i kolacji
Przez pięć latek cnej niemieckiej okupacji,
Pożegnanie wyszło cierpko.
Ale czyż nie dano racji?”
Za ten przypochlebny wobec nastających sowieckich władz wiersz, serwilista Sztaudynger, spo­
tkawszy – już po przejściu frontu w Sandomierzu Józefa Ozgę – Michalskiego, ówczesnego wpły­
wowego w narzuconym reżimie zdrajcę, utrwalającego władzę sowiecką w Polsce, otrzymał z jego
poręki honorarium, którym – o, przewrotności! – spłacił panu Bronikowskieinu dług pieniężny. Po
wojnie Sztaudynger oddał się ciałem i duszą, jak wszyscy jego pobratymcy, służbie sowieckiemu
okupantowi Polski, pisując panegiryki sławiące Stalina i jego ludobójczy system (np. wiersz do
polskich dzieci pt. „Posłuchaj synu”) i uczestnicząc w deprawacji narodu polskiego.
79 Niemcy mordowali na miejscu Polaków, którzy ukrywali Żydów, nie biorąc pod uwagę
jakichkolwiek wyjaśnień.
150
fortepianów, choć mistrzem w tej sztuce stanowczo nie był. Jakże nielicz­
nym dopisało szczęście podobne do tego, jakie było udziałem Osmana,
Leitnera, Hernhuta czy rodziny Sztaudyngerów. Ratowano ich w odruchu
czystego humanitaryzmu, wszak swoją postawą w czasach poprzedzają­
cych dies irae80 Żydzi uczynili – rzec można. – wszystko, co mogło by
wywołać w stosunku do siebie niechęć narodów, wśród których i dzięki
którym egzystowali.
Procesja postaci szukających pomocy trwała nadal. Po zwolnieniu
z obozu koncentracyjnego w 1942 roku pod naciskiem światowej opinii
publicznej niektórych profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego państwo
Bronikowscy zaprosili do siebie profesora Sylwiusza Mikuckiego. W Ja­
chimowicach przebywał wraz z żoną czas jakiś, aby odzyskać siły i rów­
nowagę ducha.
Rajeni przez wojenny los goście przychodzili i odchodzili. Z czasem
zmieniał się tylko ich garnitur.
W Jachimowicach mieściła się tzw. skrzynka pocztowa konspiracji. Cór­
ka Krystyna przyjęła pseudonim „Strzała”, pełniąc funkcję łączniczki AK.
W związku z tym pojawiali się tu różni ludzie i, obowiązkowo po posił­
ku, znikali, najczęściej nieznani zaszyfrowani w hasłach, przedstawiają­
cy się dziwacznie pseudonimami. Przynosili wiadomości ustne, meldunki
pisane tekstem otwartym lub szyfrem i usiane kryptonimami. Przynosili
także broń, amunicję, tajną prasę – lub je zabierali. Większość przesyłek
przewoziła w tym trybie pracy konspiracyjnej Krystyna pod różne adresy,
przeżywając przygody podsuwające nieraz młodej dziewczynie serce pod
gardło. Dziedziczka Jachimowic, pani Zofia Bronikowska przyjęła do licz­
nych w tym okresie pozadomowych obowiązków jeszcze kolejny – sporzą­
dzanie apteki i opatrunków osobistych dla partyzantów. Podobne punkty
apteczno – sanitarne organizowała ona także w Janowicach i Leszczkowie.
Kiedy z czasem rozrastała się konspiracja, od wiosny 1943 roku zaczę­
ły się pojawiać w terenie oddziały partyzanckie, zmienił się także charakter
jachimowickich gości. Pod pretekstem spotkań towarzyskich odbywały się
tu między innymi narady i odprawy na szczeblach podobwodu, obwodu i in­
spektoratu Armii Krajowej. Zasiadali więc do pozorowanego brydża komen­
dant obwodu sandomierskiego rotmistrz Stanisław Głowiński – „Mirski”, ko­
mendant podobwodu klimontowskiego kapitan Tadeusz Pytlakowski – „Cze­
80 Dies irae (łac) – dzień gniewu (Bożego).
151
czot”, „Tarnina”, zastępca komendanta obwodu porucznik Michał Mandziara
– „ Siwy”, szef dywersji obwodu – podporucznik Witold Józefowski – „Miś”
i inni pełniący znaczące funkcje konspiratorzy. Bywali tu także dowódcy
„Lotnego Oddziału Specjalnego” Batalionów Chłopskich, Jan Smokowski
– „Bojko”, a potem, po otrzymaniu przez niego rany, Mieczysław Wałek –
„Salerno”. Bywali i inni, przedstawiani pseudonimami. Częstym zbiorowym
gościem bywała też od drugiej połowy lipca 1943 roku „Lotna Grupa Bojo­
wa” AK Sandomierz, nazywana również w skrócie „Lotną Sandomierską”.
Przez pewien czas korzystał z jachimowickiej meliny zagrożony na poprzed­
niej w Skarżysku – Kamiennej pułkownik dyplomowany Stanisław Dworzak
– „Daniel”, komendant okręgu radomsko-kieleckiego.
Można by wymienić długi szereg sandomierskich czy opatowskich zie­
mian, którzy chwalebnie spełniali swój obywatelski obowiązek. W konspi­
racji uczestniczyli na całym jej szerokim froncie, oddając Sprawie niezwy­
kle wielką, trudną do przecenienia przysługę.
Partyzancka codzienność splatała się także nierozerwalnie ze wsią
chłopską. Chłop nigdy nie odmawiał ani kwatery, ani posiłku, ani pomocy
w potrzebie. Nigdy też nie pytał o zapłatę, którą zresztą z reguły otrzymy­
wał. Zachowywał się tak, aby wypełnić swój oczywisty obowiązek wo­
bec Ojczyzny. To nie był już ów czas z okresu powstań Listopadowego
i Styczniowego, kiedy chłopi uważali – w dziedzictwie po wiekach, od
zawsze, rzec można – iż nie są odpowiedzialni za losy państwa, a zrywy
powstańcze za „pańską wojnę”. To nie byli nawet chłopi sprzed pierwszej
wojny światowej, kiedy to nieoświeceni, tumanieni przez zaborców przez
lata niewoli, jedynie mową, obyczajem, tradycją i związkiem z ziemią czuli
się Polakami, raczej tylko mocą i głębią instynktu samozachowawczego
niż świadomością. Teraz byli to chłopi w znacznej mierze już oświeceni
w obowiązkowej szkole polskiej w okresie dwudziestolecia międzywojen­
nego i wychowani w niej i w wojsku w duchu patriotycznym. Teraz więc
– oni z zagród i my z lasu – byliśmy w świadomości chłopów tym samym
organizmem państwowo – społecznym, tym samym zwartym narodem.
W życiu partyzantów chłopi występowali na co dzień, a w całej swojej
ogromnej liczbie stanowili nieodłączny element wspólnoty i oparcie na co
dzień. I podstawę trwania. W pamięci zaś i sercach pozostali jako bezi­
mienni na ogół uczestnicy wojennych zmagań.
152
Wpis oddziału do pamiętnika Krystyny Bronikowskiej w Jachimowicach.
W tej to – jak powiedziano – partyzanckiej codzienności obie strony były
dla siebie partnerami nie skorymi do wynurzeń; przybysze nie pytali o na­
zwiska a gospodarze o przynależność polityczną oddziału. Chłopi należeli
w większości – zwłaszcza pod koniec działań wojennych – do Batalionów
Chłopskich, ale solidaryzowali się także z innymi ugrupowaniami politycz­
nymi, we wspólnej walce.
153
Chłopi – wiecznie odradzający się rdzeń Narodu – stanowili w tej walce
ostoję dla wszystkich walczących.
Trwalej zapisali się w naszej pamięci niektórzy z nich, ci u których by­
waliśmy w naszej nieustannej ruchliwości najczęściej. A więc – poza opisa­
nymi na tych kartach szerzej Zarzyckimi, Kosterskimi czy Bronikowskimi
– Bielawscy w Bystrojowicach, Kurzańscy z pogranicza sfery ziemiańskiej
w Dołach Michałowskich, Adamczykowie w Słabuszowicach – Wesołów­
ce, Abramczykowie w Jachimowicach, Maria Bąkowa na Graniczniku, czy
Zych w Skotnikach i inni, których postacie pozostały w pamięci lecz na­
zwiska zatarł czas. Każda z kwater miała swój odrębny charakter, w każdej
z nich panował własny nastrój – zawsze przyjazny. Pan Bielawski zwykł
nawet przy pożegnaniach zachęcać i zapraszać do korzystania z jego do­
mostwa na kwaterę.
Udzielanie kwater przez ziemian i chłopów nie wyczerpywało listy ich
bezpośrednich świadczeń na rzecz partyzantki. Innym bardzo znaczącym
ciężarem było udzielanie podwód. W lecie „Lotna” poruszała się głównie
na rowerach, natomiast od późnej jesieni aż do pełnej wiosny, gdy te po­
jazdy stały się bezużyteczne, większe przestrzenie trzeba było pokonywać
na furmankach albo saniach. Obyczaje pięknej pani Wojenki dalekie są od
salonowych konwenansów; od prawieków ich nie zmieniła. Ot, przychodzi
więc sobie żołnierz, błyska swoją bronią i żąda; nie sposób mu odmówić.
My na podwody upodobaliśmy sobie konie dworskie, nawykłe do chodze­
nia w zaprzęgach w stałych parach, co odgrywało zasadniczą rolę w użyt­
kowaniu pojazdów, zwłaszcza na trudnych polnych i leśnych drogach oraz
z tego powodu także, że dworskie pary koni były dobrane pod względem
wzrostu i masy ciała. Konie posiadały konieczny do uwzględnienia nawyk
chodzenia przy dyszlu – na stanowiskach lejcowego i dyszlowego, to jest
chodzenia po lewej lub prawej stronie dyszla. Pojedyncze zaś konie, dobie­
rane doraźnie u chłopów, nastręczały pod tym względem sporo trudności
podczas powożenia.
Właściciele koni, chłopi, starali się narzucać siebie jako woźniców, po­
dobnie jak i rozmiłowani w koniach fornale z dworów. My chętnie godzi­
liśmy się na to o ile pozwalał charakter wyprawy. Akowskie partyzantki
przestrzegały obowiązku terminowego zwrotu koni i pojazdów, starając się
je oddawać właścicielom w możliwie dobrym stanie; nie zachowały się
w pamięci zarzuty z takich powodów. Pan Bronikowski przeżywał głęboko
154
konieczność spełniania tego rodzaju powinności wojennej. Konie, jak ma­
wiał, kochał nie mniej niż ziemię.
12. Lipnicka tragedia. Urozmaicona codzienność.
Zima po nowym roku trzymała twardo. Styczniową mroźną nocą peł­
niłem służbę wartownika przy kwaterze w zasypanych dokumentnie śnie­
giem Bystrojowicach, u pana Bielawskiego. Mróz przenikał łatwo przez
odzież i wywoływał dreszcze na plecach. Kiedy, przechodząc obok drzwi
obory, wyczułem bijące od nich promieniowanie ciepła, wszedłem do środ­
ka. Za sprawą wielkich cielsk krów było tu cieplutko i przytulnie. Nawet
ciepły smród obornika wydał się z tej zapewne przyczyny całkiem miłym
zapachem. Aby jak najprędzej nabrać ciepła na zapas przytuliłem się do
najbliższej krasuli, objąłem ją za szyję i z błogim uczuciem czerpałem tak
miłe teraz ciepło. W oborze było bajecznie dobrze, ale wszelkie rozkosze
w czasie pełnienia służby wartowniczej stanowiły owoc formalnie surowo
zakazany, wykradany czasem tylko na krótką chwilę z poczuciem winy,
grzechu i tym podobnych okropności żrących żołnierskie sumienie.
Nagle dało się słyszeć skrzypienie butów po zmarzniętym śniegu. Wy­
skoczyłem z obory jak z ukropu. Przybyszem okazała się zlana potem
i ośnieżona łączniczka obwodu, przysłana przez przebywającego w tym
czasie poza oddziałem „Misia”. Spory szmat drogi musiała przebyć nocą
brnąc po zaspach, aby w porę dotrzeć z rozkazem. Obudzeni gospodarze
nakarmili utrudzoną łączniczkę i dali jej miejsce do snu w pokoju córek.
Natychmiast zasnęła snem kamiennym.
Rano, po śniadaniu, szef zapowiedział akcję, której celem było rozbro­
jenie żołnierzy niemieckich mających jechać 8 stycznia 1944 roku w po­
łudnie autobusem publicznej komunikacji z Sandomierza do Opatowa. Na
miejsce wypadu wybrano miejscowość Lipnik, dokąd autobus powinien
przyjechać według rozkładu o godzinie 12:10. Jak zwykle przy rozbrajaniu
zadaniu temu towarzyszył zakaz rozlewu krwi. Z danych wywiadu wynika­
ło, że będzie jechało 12-tu Niemców, w tym jedenastu żołnierzy z oficerem
oraz jakiś mundurowy osobnik przewożący przy okazji tej eskorty kasę.
Żołnierze będą uzbrojeni w karabiny powtarzalne, a kasjer w pistolet ma­
szynowy typu „bergman”.
155
Na komendę szefa „ochotnicy wystąp!” cały dwuszereg postąpił ener­
gicznie o krok naprzód. Szef błysnął złotym ząbkiem w ukrywanym uśmie­
chu zadowolenia. Patrol do wykonania zadania wyznaczył w tej sytuacji
sam: ppor. „Ryś” jako dowódca, „Straceniec”, „Błyskawica”, „Jach” oraz
„Sęp” jako woźnica. Podwodę wzięliśmy w majątku Usarzów – sanie
skrzyniowe zaprzężone w parę koni. We wsi Gołębiów dotarliśmy do szosy
i po przejechaniu około 300 metrów skręciliśmy przecinając ją i dojeżdża­
jąc następnie przez wieś Żurawniki do wsi Lipnik od strony dworu. Nastrój
radosnego podniecenia ustąpił po drodze – co tu ukrywać – napięciu, choć
nerwy zostały wzięte w cugle. Żarty padały częściej niż zwykle, śmiech wy­
buchał łatwiej i hałaśliwiej, nerwowo. Swobodnie czuł się tylko „Błyska­
wica”. To nie ulegało wątpliwości. On jechał jak na wesele. Był stworzony
przez naturę do wojaczki; wojenka jawiła mu się porywającym żywiołem.
Pewnie sienkiewiczowski Kmicic czy Bohun wzięci zostali z podobnego
wzorca. Często Bolek mawiał z pewnym uniesieniem: „Wojenka – piękna
pani!”.
W Lipniku, w odległości około 200 metrów od szosy sanie wjechały
na podwórze Władysława Nowaka (obecnie Nr 48), wrota zostały przy­
mknięte a przy koniach został „Sęp”, spoglądający za nami z zazdrością
gdy odchodziliśmy. Po drodze „Ryś” przypomniał jeszcze podział ról
i o zasadzie – na sucho, poczym udaliśmy się pojedynczo na przystanek
autobusowy, zaznaczony słupkiem z odpowiednią tabliczką z rozkładem
jazdy. Pozostało może niespełna pół godziny do przyjazdu autobusu. Czas
ten należało wykorzystać na zapoznanie się z najbliższym otoczeniem, na
wypadek zaburzeń w przebiegu akcji. Na przystanek przyszło już kilka
osób. Niektórzy dreptali kręcąc się w miejscu dla rozgrzania stóp i mimo­
woli obserwowali się wzajemnie. Kiedy jedna z kobiet obrzuciła w pew­
nej chwili spojrzeniem czwórkę obcych młodzieńców a następnie odeszła
pośpiesznym krokiem, „Straceniec”, który to dostrzegł, mrugnął na mnie
i obaj odeszliśmy w kierunku znajdującej się w odległości 20 metrów
kuźni (Michała Bolemby). Właściciel pozwolił się ogrzać, ale mimo uda­
wania że obaj z Jankiem się nie znamy, nie w ciemię bity kowal pospiesz­
nie zamknął kuźnię, gdy tylko ją opuściliśmy, i zniknął w opłotkach. Po­
dobnie jak owa kobieta wyczuł szóstym zmysłem, wykształconym przez
lata okupacyjnych napięć, że coś się święci. Uznał, że lepiej będzie unieść
skórę póki cała.
156
Na niezbyt odległym horyzoncie ukazał się o planowanym czasie nie­
bieski autobus. „Ryś” przetarł okulary nieokreślonego koloru chusteczką.
Zaczynało się. Napięte dotychczas mięśnie brzucha, teraz zapomniane, po­
folgowały. Przez na pół zamarznięte szyby autobusu dało się dostrzec kolor
wrażych mundurów. Dobra – są! Autobus zatrzymał się. Wyszły z niego
dwie czy trzy osoby cywilne.
– Nie pchać się, psia mać! Dyć syćkie weńdom – pokrzykiwał „Błyska­
wica” w podnieceniu gwarą, trzymając się już klamki drzwi.
Dość duża liczba osób oczekujących na samochód zapowiadała stwo­
rzenie w autobusie ciżby na dalszą jazdę, toteż siedzący obok kierowcy
szwab, ten wiozący kasę, postanowił widocznie zapobiec ciasnocie. Sta­
nął w drzwiach i wystawił przeciw wyczekującym podróżnym lufę pisto­
letu maszynowego. Wydzierał się przy tym niby Hitler w końcowej fa­
zie przemówienia – że weg!, że raus! „Błyskawica” uznał, że oto w. tym
momencie los podsuwa mu pod sam nos upragnioną zdobycz. Lewą ręką
chwycił skwapliwie za lufę „bergmana” próbując go wyrwać szkopowi
jednym szarpnięciem, lecz ten, ujmując broń oburącz, zdołał ją utrzymać.
Wobec tego „Błyskawica” uniósł lufę nad swoją głowę a prawą wymierzył
w Niemca swój pistolet wołając:
– Hemde hoch! (Koszulę do góry! – zamiast Haende hoch – ręce do góry!).
Pomyłka nieznającego języka niemieckiego Bolka nie miała w tym przy­
padku najmniejszego znaczenia. Cały czerwony z wysiłku szwab miał na­
dzieję, trzymając broń oburącz i stojąc wyżej niż „Błyskawica”, że zdoła
skierować broń ku napastnikowi i wygarnąć mu w głowę serię pocisków.
Lecz Bolcio z Wielogóry miał stalowe ręce, co zaskoczyło ciągle szamocą­
cego się szkopa. Zmaganie trwało jednak już zbyt długo i ręka „Błyskawi­
cy” zaczęła omdlewać.
Znajdujący się w autobusie żołnierze niemieccy mogli byli udzielić
wsparcia Niemcowi, czy w ogóle podjąć obronę. Plan akcji przewidywał
oczywiście i taką możliwość i założył już we wstępnej fazie akcji sterro­
ryzowanie Niemców z zewnątrz i od wewnątrz. Kiedy więc „Błyskawica”
wraz z „Rysiem” rozpoczynali akcję przy drzwiach autobusu „Straceniec”
i „Jach” przystąpili do zastraszania znajdujących się w autobusie żołnie­
rzy. Przystawialiśmy po obu stronach autobusu pistolety, po dwa każdy,
do okien i postukiwaliśmy lufami w co raz to inne miejsca częściowo za­
marzniętych szyb. To obmarznięcie okien autobusu sprzyjało nam, gdyż
157
ograniczało szwabom możliwość trafnej oceny sytuacji z wnętrza pojazdu.
Dlatego pewnie zaskoczeni zachowywali się biernie pomimo to, że zdecy­
dowanie przeważali liczebnie. Strach jednak przeważył.
Przed drzwiami autobusu w mgnieniu oka zrobiło się pusto, zostali tylko
partyzanci. Nie dające się otworzyć na całą szerokość drzwi nie pozwoliły
„Rysiowi” na udzielenie wsparcia „Błyskawicy”. Tu zaś zresztą zmaganie
trwało tylko krótką chwilę. Niemiec nie miał zbyt wiele czasu na zastano­
wienie się i działał raczej odruchowo. „Błyskawica” wytrzymał jak tylko
się dało najdłużej w przekonaniu, że szkop oceni przecież wreszcie bez­
nadziejność swojego położenia widząc przed oczyma lufę pistoletu party­
zanta. W myśleniu nie miał Niemiec widocznie większej wprawy; bo nie
można raczej przypuszczać, że przyszła mu ochota tak umierać za Fuehre­
ra. Kiedy wreszcie ręka Bolka trzymająca koniec lufy „bergmana” zaczęła
gwałtownie omdlewać, musiał wystrzelić. Nie wchodziło bowiem już w ra­
chubę odstąpienie od zamiaru rozbrojenia, gdyż było by to jednoznaczne ze
śmiercią „Błyskawicy” a może i innych partyzantów. Pocisk trafił Niemca
w lewą pierś. Wtedy szwab osunął się powoli wpadając w ramiona „Bły­
skawicy” i wyszedł wspierany przez niego na zewnątrz.
W tym momencie „Straceniec” wpadł do autobusu i wystawiając prze­
ciw szkopom oba pistolety trzymał ich pod bronią, zmuszając do podniesie­
nia rąk do góry. Opanował sytuację i kontrolował ją. Ja natomiast przejąłem
od „Błyskawicy” rannego szkopa i przeprowadziłem do przodu autobusu;
moim zadaniem w akcjach były bowiem wszelkie kontakty z Niemca­
mi. Porzuciłem go jednak natychmiast gdy tylko Niemiec oparł się cięż­
ko o chłodnicę na przodzie maski samochodu. Był bardzo blady i rzężą­
cy. Zrewidowałem go tylko i wpadłem do autobusu nakazując Niemcom
wyjść na zewnątrz. Spotkałem się jednak tylko z tępo patrzącymi oczyma.
Najwyraźniej Niemcy byli przeświadczeni, że wyprowadza się ich w celu
rozstrzelania, co spotkało dopiero co jednego z nich. Stąd wypływał z pew­
nością strach i bierność. Widząc to skierowałem pistolet do oficera.
– Wstać! – wydałem komendę, a gdy Niemiec ją wykonał – Wyjść! do­
kończyłem.
Niemiec wykonał rozkazy posłusznie i choć z ociąganiem się, wyraźnie
przerażony. Szturchnąłem go w plecy pistoletem dla ponaglenia, co wyraź­
nie ożywiło jego ruchy. Na zewnętrz przejął go „Ryś” i z miejsca zrewido­
wał. Po wyjściu oficera „Straceniec” w dalszym ciągu trzymał żołnierzy
158
pod bronią, a ja przeprowadziłem podobną rozmowę po kolei z dwoma
stojącymi z brzegu żołnierzami i z tym samym skutkiem. Teraz wystar­
czyło przejść na koniec autobusu i krzyknąć: – Wyjść!, a reszta Niemców
wykonała bez oporu polecenie. Na zewnątrz „Ryś” z „Błyskawicą” ustawili
wychodzących szkopów, trzymających ręce w górze, w szeregu, na granicy
drogi i sąsiadującego z nią placu szkoły. Po drodze rzucali karabiny oraz
pasy z ładownicami i bagnetami. Jeden z rzuconych karabinów wypalił
i trafił stojącego w szeregu Niemca, raniąc go w lewe ramię.
Po zrewidowaniu wszystkich szkopy otrzymały rozkaz powrotu do au­
tobusu. Dopiero wówczas zapewne zdali sobie sprawę z tego, że uchodzą
z życiem. Pewnie pod wpływem tego przeświadczenia rzucili się hurmem
do drzwi autobusu, jakby od pośpiechu miało cokolwiek zależeć. Zacisnęli
się w nich niby wystraszone barany. Kiedy wreszcie weszli, wywołałem
dwóch z nich rozkazując im zabrać rannego sprzed samochodu. Pośpiesz­
nie i całkiem bezceremonialnie wykonali polecenie. Wrzucili rannego do
autobusu w niecierpliwym pośpiechu, jak worek z nie bardzo potrzebnymi
rzeczami. Nie domknęli przy tym drzwi, toteż gdy samochód ruszył, drzwi
się uchyliły, a spod nich zaczęły się wysuwać ręce rannego. Widząc to,
podbiegłem ku przodowi ruszającego autobusu i dałem znak kierowcy aby
się zatrzymał. Potem kazałem rannego, który zdawał się dogorywać, ułożyć
wygodnie na podłodze i wyznaczyłem pierwszego z brzegu żołnierza do
opiekowania się postrzelonym Niemcem. Palnąłem przy tym niemiaszkom
reprymendę na temat powinności wobec rannych towarzyszy broni, koń­
cząc uwagą, że tak jak oni postąpili robią tylko świnie a nie żołnierze.
Autobus odjechał i „Błyskawica” opuścił kolejny swój posterunek, ubez­
pieczenie na szosie. Na szczęście nie przejeżdżał w czasie akcji żaden sa­
mochód z Niemcami. Zabraliśmy zdobycz w postaci jedenastu nowiutkich
karabinów, tyleż pasów z ładownicami i bagnetami, jeden pistolet boczny,
jeden pistolet maszynowy i kasę z pieniędzmi.
Wracając do sań wstąpiliśmy do urzędu gminy i zerwaliśmy przewo­
dy telefoniczne aby uniemożliwić alarmowanie, jeśli tego dotychczas nie
uczyniono. Miało to w rzeczywistości służyć usprawiedliwieniu tym urzęd­
nikom – Polakom, którzy mieli obowiązek służbowy podnieść alarm sły­
sząc strzały w czasie akcji, a tego nie uczynili. Zerwanie zaś przewodów
telefonicznych w drodze na akcję mijało by się z celem, ponieważ spowo­
dowałoby dekonspirację akcji.
159
Kiedy na podwórku wkładaliśmy karabiny do sań ustawiając je na sztorc,
jeden z nich, mocniej chyba rzucony, znów wypalił, tym razem w górę. Po
sprawdzeniu pozostałych karabinów okazało się, że wszystkie miały wpro­
wadzone naboje do komór nabojowych i były odbezpieczone. Świadczyło
to o tym, że oficer zamierzał zorganizować obronę wydając w tym celu roz­
kaz załadowania broni i przygotowanie do użycia, lecz pewnie po dojściu
do przekonania, że autobus został otoczony przez znaczną liczbę partyzan­
tów, stracił ducha do walki.
Nasze sanie ominęły w drodze powrotnej dwór i pojechały w głąb pól po
świeżo ośnieżonej dolinie ku Słabuszowicom – Wesołówce. Nastrój wywo­
łany powodzeniem pozwolił zauważyć i rozkoszować się bajkowym wido­
kiem najczystszej bieli zaściełającej rozległą równinę doliny, połyskującej
w słońcu milionami iskierek, zmuszających do mrużenia oczu.
U gospodarza Adamczyka i sąsiadów czekała na nas pozostała część
oddziału, niepewna jak też się nam powiedzie. Strat własnych nie było.
Tak brzmiało zakończenie lakonicznego meldunku o wykonaniu zadania.
„Miś” uznał, że „Błyskawica” miał prawo użyć broni w okolicznościach,
w jakich znalazł się on w czasie akcji.
W istocie jednak straty wystąpiły. Były bardzo duże, w ogólnym ro­
zumieniu tego swoistego wojennego rachunku, wziąwszy pod uwagę na­
stępstwa akcji. Bezpośrednio, po akcji cała ludność Lipnika opuściła wieś
w obawie przed represjami, na przykład przed częstą przez Niemców stoso­
waną pacyfikacją – paleniem wsi i totalnym mordem. Pozostali tylko starzy
ludzie „nie mający nic do stracenia”, opiekujący się dobytkiem całej wsi.
Po paru dniach, po otrząśnięciu się z poczucia zagrożenia, ludzie zaczę­
li powoli wracać. Młodzież jednak pozostała jeszcze w okolicy u rodzin
i znajomych. Jednocześnie sekretarz gminy w Lipniku, Józef Cendrowski
(„Granit”) i komendant miejscowego posterunku policji granatowej Wła­
dysław Nowak (nie mylić z gospodarzem, u którego stały sanie w czasie
akcji) interweniowali następnego dnia po akcji u władz niemieckich, aby te
nie szukały pomsty na mieszkańcach Lipnika argumentując, że napadu do­
konali ludzie spoza wsi – partyzanci z lasu. Powoływali się oni także na to,
że w Lipniku nie zdarzały się dotychczas wystąpienia przeciwniemieckie,
sugerując w ten sposób rzekomą lojalność ludności Lipnika. Sugestie szły
nawet dalej. Mianowicie obaj urzędnicy dali Niemcom do zrozumienia, że
w razie represji tutejsza młodzież może poczuć się obowiązana do odwetu.
160
Zabiegi te – skazane z góry na niepowodzenie – świadczyły o niewiedzy
urzędników na temat podstaw niemieckiego terroru. Barbarzyńcy wywar­
li swoją zemstę, rozstrzeliwując przywiezionych tu z Ostrowca Święto­
krzyskiego dwudziestu zakładników. Nazwali ich komunistami, sugerując
w oparciu o swoją własną zbrodniczą filozofię rzekomy gorszy gatunek
ludzi81. Ci rozstrzelani Polacy, to po prostu żołnierze Polski Podziemnej,
polegli na polu chwały.
W następstwie akcji w Lipniku oddział wzbogacił się poważnie w broń.
Nie było dzięki temu wprawdzie już partyzantów bez broni, ale do osią­
gniecia koniecznej siły ogniowej było jeszcze daleko. Czasem broń poja­
wiała się nawet sama. Ostatnio przyniósł ją Alfred Sielecki z Tarnobrzegu,
który wykradł Niemcom dwa nowoczesne pistolety maszynowe – jakie
pojawiły się ostatnio jako nowość w armii niemieckiej – przeznaczone dla
wojska frontowego. Nazywano je po prostu Maschinenpistole – w skró­
cie „MP” (czyt . empi) . Sielecki zdołał ujść przed pościgiem przechodząc
przez zamarzniętą Wisłę po lodzie. Z tym ładunkiem został przechwycony
przez jedną z placówek AK i następnie doprowadzony do oddziału, który
wówczas kwaterował w Beszycach. Jeden z tych pistoletów szef przydzielił
mu w nagrodę za dzielność. Noszony z dumą przez „Łokietka”, młodzieńca
szczupłego o wybitnie niskim wzroście, wydał się zawieszony na jego szyi,
w zestawieniu ze wzrostem żołnierza, większy niż był w rzeczywistości.
Z tego powodu pistolet „Łokietka” otrzymał pseudonim „armata”. Łokie­
tek marzył o dostaniu się do legendarnego wówczas, niezależnego oddziału
partyzanckiego „Jędrusie”, ale do ziszczenia marzenia doszło dopiero póź­
niej.
Głównym zajęciem w oddziale było nadal nieustające szkolenie. Przyj­
mowaliśmy je jako zajęcie konieczne wprawdzie, ale nudne, jak dopust
Boży. Wszelkie akcje traktowaliśmy w związku z tym jako swojego ro­
dzaju wagary. Wracaliśmy jednak do szkolenia z ulgą, gdy wypady „wy­
chodziły nam uszami”. W takich przypadkach marzyliśmy o wypoczynku,
choćby w postaci „szkółki”. W trakcie szkolenia i w czasie akcji ujaw­
niały się predyspozycje poszczególnych żołnierzy, którzy przewidywani
byli jako kadra na przyszłość do pełnienia funkcji dowódczych na szczeblu
podoficerskim, gdy dojdzie do rozbudowy wojska podziemnego. W tych
81 Na ścianie budynku szkoły w Łipniku, obok której toczyła się akcja, społeczeństwo
wmurowało tablicę upamiętniającą rozstrzelanie zakładników – ofiar wspólnej walki z od­
wiecznym napastnikiem, Niemcami.
161
surowych warunkach kształtowały się charaktery, młodzieńcy przeistaczali
się w mężczyzn w całym znaczeniu tego słowa. Ci zaś, którym nie służyło
to „życie twarde trudne i liche”82 w drodze naturalnej selekcji odchodzili na
meliny lub do domów. Była ich znikoma garstka – zwykle niezbyt silni lub
niezbyt zdrowi; odchodzili z poczuciem goryczy zawodu. Przybywali zaś
nowi, pełni zapału i woli walki, aby poddać się próbie służby „wybrańców
bogów”.
Warunki partyzanckiego życia dawały się we znaki także i tym, którzy
zdołali się już byli zahartować. Jedno co potrafiło ich zmóc, to przeziębie­
nie. Przez cały okres zimy któryś wypadał ze składu i szedł na melinę pod
opiekę jednej z placówek AK. W pewnym okresie ja leżałem z głębokim
przeziębieniem w Koprzywnicy u pani Zofii Gachowej, „Zygfryd” i „Sęp”
u państwa Goryckich w tejże miejscowości. W tym czasie „Sępa” doszła
wiadomość, że na peryferiach miasteczka przebywa jakiś przyjezdny Nie­
miec ze służby ochrony kolei, którego mają chęć rozbroić członkowie miej­
scowej placówki, lecz jakoś zwlekają nie mogąc uzyskać zgody miejsco­
wych władz AK. W tym czasie pojawił się w Koprzywnicy gospodarczy
oddziału „Orzeł”, wizytujący meliny chorych. „Sęp” i „Zygfryd” wyprosili
u niego wypożyczenie pistoletu „vis”. Szkopa znaleźli bez trudu. Zasko­
czony, jakby niedowierzając, że ktoś ważył się zagrozić władcy Europy
(in spe83), próbował oporu. Ale widok wymierzonej broni i błyskawiczny
cios „Sępa” poskutkowały piorunująco. Łupem padł pistolet i pas z kaburą.
Okazało się, że Niemiec, przyjechał z Warszawy wraz z żoną polskiego
kolejarza prywatnie, by zakupić wieprza w celu wysłania go pod postacią
wyrobów nach Heimat – dla głodującej rodziny. Aby zniechęcić szkopa
do penetracji polskich wsi, zostawiono mu na pamiątkę kilka potężnych
siniaków na gębie. Szkopina nie mógł się nawet poskarżyć na miejscowym
posterunku policji granatowej, gdyż działał nielegalnie i wbrew w dodatku
jakimkolwiek uprawnieniom.
82 Władysław B r o n i e w s k i o życiu żołnierzy frontowych.
83 In spe – łac: w nadziei.
162
13. Próba odbicia więźniów w Sandomierzu.
W grudniu 1943 roku dołączyli do oddziału kolejni partyzanci, kie­
rowani przez jednostki organizacyjne Armii Krajowej: Mieczysław Jaj­
kiewicz – „Jajos”, Henryk Nowakowski – „Nałęcz”, Eugeniusz Winiarz
– „Zawada”, jego brat Kazimierz – „Wilk”, Józef Brudek– „Żmija”. Byli
to koledzy spaleni organizacyjnie na swoim terenie i zasłużeni w pracy
konspiracyjnej. Z reguły przybywali bez broni, której placówki nie chcia­
ły wydawać odchodzącym, mając na uwadze obowiązek gromadzenia
uzbrojenia dla miejscowych utajonych jednostek dywersyjnych na spo­
dziewaną potrzebę opanowania swojego terenu po przejściu cofających
się już na całym froncie Niemców, jakkolwiek znajdujących się jeszcze
na dalekiej ziemi rosyjskiej. Tu, w oddziale, czekało nowoprzybyłych
szkolenie zamiast spodziewanej wojaczki. Czasowo nie byli do niej do­
puszczani; z zazdrością patrzyli gdy przeszkoleni już koledzy wyruszają
na akcje. A do kolejnej miało niedługo dojść, o czym partyzanci dowie­
dzieli się w ostatniej chwili.
W drugiej połowie lutego 1944 roku oddział stacjonował we wsi Zło­
ta koło Sandomierza. W godzinach popołudniowych jednego z tych dni
pojawił się szef Kedywu inspektoratu, dobry znajomy i lubiany kapitan
Tadeusz Struś – „Kaktus”. Przekazał podporucznikowi „Misiowi” roz­
kaz podjęcia akcji mającej na celu uwolnienie więźniów przetrzymy­
wanych w sandomierskim więzieniu. Akcja winna być przeprowadzona
najbliższej nocy, gdyż pewna grupa więźniów, na których ocaleniu wła­
dzom konspiracyjnym bardzo zależy, miała być wywieziona do obozu
koncentracyjnego w dniu następnym. Wywiad dostarczył tę wiadomość
w ostatniej chwili84. Rozkaz podjęcia akcji wydał rotmistrz Stanisław
Głowiński – „Mirski”, komendant obwodu. Po pojawieniu się „Kaktu­
sa” został wydany w oddziale rozkaz pogotowia marszowego. Niewta­
jemniczeni w cel rozkazu partyzanci wyczuwali nosem, że zanosi się
na jakiś wypad, na co wskazywał też natychmiastowy wyjazd „Misia”
i „Tarzana”. Wiedzieliśmy, że ten cel zostanie nam zakomunikowany
dopiero przed wyjazdem lub już w drodze i wtedy zostaną rozdzielone
zadania i stosowna broń.
84 Do dziś nie udało się ustalić z całą pewnością o jakie osoby chodziło. Najprawdopodob­
niejsza wersja mówi, że więźniami tymi byli oficerowie AK z Krakowa.
163
Zaobserwowałem u siebie i u kolegów pewną zmianę zachowań, jaka na­
stąpiła od chwili ogłoszenia pogotowia marszowego, wyszeptanego każde­
mu niemal do ucha dla niepoznaki wobec domowników dworku, w którym
kwaterowaliśmy. Mną owładnęło napięcie, które odczułem wprost fizycznie
w postaci napięcia mięśni brzucha, a stan ducha objawiał się w wewnętrznym
skupieniu. Odeszła mnie ochota na żarty i zapodziała się gdzieś młodzieńcza
niefrasobliwość. Myślę, że podobnie reagowali pozostali koledzy, którzy za­
brali się z zapałem do czyszczenia broni i sprawdzania czy należycie działają
jej mechanizmy. Za nic nie dałbym się odwieść od walki, choć... gdzieś na
dnie duszy rodziło się coś, co można by nazwać niepokojem, tłumionym za­
raz w zarodku w zawstydzeniu wobec samego siebie. Tam, gdzieś w środku
odbywał się jakiś proces, który rychło ukształtował stan gotowości do wal­
ki a następnie wywołał zniecierpliwienie w oczekiwaniu na sygnał. Teraz
pragnąłem tylko, aby nie kazano mi stać w czasie akcji gdzieś na jakimś
ubezpieczeniu, nade wszystko pragnąłem uczestniczyć w samym środku ak­
cji. Tylko „Błyskawica” zachowywał się zgoła odmiennie niż wszyscy. Był
w pełni rozluźniony i opanowany przez radosny nastrój. Gładząc pieszczo­
tliwie swój pistolet maszynowy zdawał się oznajmiać wszem i wobec, że on
jest już gotów. „Zygfryd” kręcił się gdzieś koło kucharek, jakby niezaintere­
sowany tym, do czego wszyscy się szykują. „Walter” – Józef Bojanowski,
który będąc ziemianinem a nie będąc członkiem oddziału, chyba przypadko­
wo znalazł się w dworku w Złotej, błądził gdzieś po pokojach pewnie nie po
próżnicy, bo minę miał już chojracką a wzrok nieco zamglony.
Tymczasem „Miś” i „Tarzan” nawiązali w Sandomierzu pierwsze po­
trzebne kontakty przez strażnika więziennego Stefańskiego, członka AK.
Narada odbyła się w mieszkaniu Bronisława Sokołowskiego85. Do plano­
wania akcji zaproszony został także policjant granatowy Wincenty Cebula
– „Wiatr”, członek AK. Został opracowany plan działania, który polegał
na tym, że strażnik więzienny Obitko (nie należący do podziemia i nie
wtajemniczony w akcję) miał zostać sterroryzowany w chwili gdy wraz
z więźniem powinien jak codziennie wyjść na więzienne podwórze gospo­
darcze o godzinie 5-tej nad ranem w celu karmienia świń, hodowanych
przy więzieniu. Podwórze to było okolone wysokim płotem z desek, za
którym od strony zewnętrznej zaczynała, się ostra głęboka stromizna, opa­
85 Bronisław Sokołowski – członek byłej Narodowej Organizacji Wojskowej (NOW), która
14 lutego 1942 r. przystąpiła do tworzącej się Armii Krajowej
164
dająca ku niewielkiej dolince na tyłach zamku – więzienia86. Dalszy plan
przewidywał ciche wkroczenie partyzantów do więziennego budynku, opa­
nowanie służbówki i zabranie kluczy do cel a następnie wyprowadzenie
więźniów przez podwórze gospodarcze do oczekujących w dolince sań.
„Miś” otrzymał od strażnika Kaczmarka szkic interesującej go części wię­
zienia. Strażnik Marchewka, którego syn, były student leśnictwa, przetrzy­
mywany w więzieniu jako zakładnik, miał wskazywać partyzantom klucze
od odpowiednich cel. Uwolnieni więźniowie mieli zostać przewiezieni pod
eskortą partyzantów na melinę rozdzielczą, a stamtąd na meliny stałe.
Plan przewidywał także, że o właściwej porze miała zostać zapalona
beczka ze smołą w przysiółku Gołębice, położonej o dwa kilometry od
miasta. Ogień miał w zamierzeniu partyzantów skierować na siebie uwagę
żandarmerii przed rozpoczęciem akcji i ewentualnie spowodować wyjazd
części z nich w tamtą stronę. Łącznościowcy zaś sandomierskiej placówki
otrzymali zadanie odciąć w czasie poprzedzającym akcję linię telefoniczną
więzienia. Niemcy dysponowali w Sandomierzu żandarmerią i policją gra­
natową – razem w liczbie 29 ludzi87, oraz wojskiem w oddalonych o około
jednego kilometra koszarach.
Do frazeologii języka polskiego weszło na długie lata powojenne wy­
rażenie: działać po partyzancku. Zostało ono ukute dla określenia akcji,
którą trzeba było przeprowadzić w naglącej potrzebie, bez możności nale­
żytego przygotowania, a tym samym w warunkach podwyższonego ryzyka.
W tego rodzaju działaniach partyzanckich, kiedy nawet jakiś drobny epizod
mógł zaważyć na całym przebiegu akcji, brano pod uwagę wielowarianto­
wość planu działania, a nade wszystko plan wycofania się w każdej jego
fazie. Wypad na więzienie w Sandomierzu nosił wszelkie cechy nagłego
doraźnego działania, nie poprzedzonego gruntowym rozpoznaniem ani
przygotowaniem materiałowym czy organizacyjnym. Był planem działania
właśnie po partyzancku.
Późnym wieczorem plan był już gotowy. Dobrze po północy „Miś”
i „Tarzan” pojawili się znów we dworze. Wkrótce oddział w sile 16 ludzi
wyruszył ze Złotej pod dowództwem podporucznika „Misia” kilkoma sa­
niami skrzyniowymi parokonnymi. Za oddziałem, z wyliczonym opóźnie­
niem udało się tam też kilka dużych sań typu roboczego, przeznaczonych
86 W roku 1999 stroma szkarpa została złagodzona w ramach porządkowania otoczenia zamku.
87 Oba posterunki mieściły się w niedalekim od więzienia budynku przy ulicy Mariackiej 9.
165
dla ewentualnie uwolnionych więźniów. Powozili nimi żołnierze z placów­
ki AK i BCh w Złotej. Ich wyjazdu dopilnował „Kaktus”, a w rejonie wię­
zienia przejął „Tarzan”. Wszystkie sanie zostały ukryte w wyznaczonych
miejscach wyczekiwania.
Tej nocy, po ciepławym i wilgotnym dniu chwycił mocny mróz. Śnieg
skrzypiał pod kopytami koni i pod płozami sań. Trwała martwa cisza zimowej
nocy. Po przyjeździe oddziału do dolinki pod zamkiem, w którym mieściło
się więzienie, sanie zostały umieszczone pod osłoną mocno oszronionych tej
nocy krzewów. „Sokół”, „Kozak” i „Picolo” zostali wysłani z ręcznym ka­
rabinem maszynowym na ubezpieczenie. Aby się dostać na stanowisko przy
drodze odchodzącej od ulicy Zamkowej ku kościołowi św. Jakuba, obok fi­
gurki św. Wincentego, wypadło im przejść okrężnymi drogami pod osłoną
kipieli ubielonych bogato szadzią przydrożnych krzewów. Czasu mieli dość,
gdyż oddział przybył na miejsce znacznie przed godziną piątą. W mroźną
głęboka noc wokół ani żywego ducha. Wkrótce łącznościowcy zameldowa­
li o odcięciu linii telefonicznej więzienia i natychmiast zniknęli z miejsca,
w którym nie wiadomo co miało się zaraz dziać.
Szef „Tarzan”, znający doskonale Sandomierz ze wszystkimi jego za­
kamarkami wyszukał najdogodniejsze wejście po bardzo stromym i teraz
ośnieżonym zboczu wzgórza. Nad jego wysoką szkarpą widniał, odcinają­
cy się swoją ciemną szarością wyniosłych murów od śniegu i jasnego tła
nocnego nieba, zamek a pod nim dość wyraźnie rysujący się płot podwórza
gospodarczego więzienia. W pewnej chwili dał się słyszeć skrzypiący od­
głos kroków po śniegu; przyszedł wartownik z ubezpieczenia z meldun­
kiem, że widać gdzieś daleko pożar.
– Gołębice – mruknął pod nosem „Miś”.
Należało przypuszczać, że pojadą tam przynajmniej granatowi policjan­
ci, a może i żandarmeria. Był to czas właściwy na wejście pod więzienny
płot. „Miś” przystąpił do rozdzielania ról (częściowo już omówionych)
pomiędzy szturmową siódemkę, w skład której wchodzili: „Straceniec”,
„Błyskawica”, „Zygfryd”, „Iskra”, „Zawada” i „Jach” oraz Janusz Lipski –
„Fala” – błędny partyzant, półżyd, który w tym czasie przytulił się do „Lot­
nej”. „Miś” po raz kolejny spojrzał na zegarek, oświetlając latarką elek­
tryczną pod osłoną płaszcza i wreszcie dał znak na podejście pod więzienie.
W dolince pozostał przy taborach „Tarzan” wraz z partyzantami – woź­
nicami i jednoosobowym ubezpieczeniem ukrytym w jej wąskim wylo­
166
cie ku szosie. Woźnice zadbali znanymi sobie sposobami, aby konie nie
zarżały. Czas cedził się wolno wśród ciemności. Niemal uroczystą, peł­
ną napięcia, ciszę przerwały nagle przytłumione podniecone głosy. To
„Tarzan” przywoływał do porządku „Waltera”, który włączył się jeszcze
w Złotej do akcji. „Miś” zgodził się na jego udział z chęcią, gdyż był
to partyzant znany w kręgach konspiracyjnych z odwagi i brawury, a że
nie podlegał on dyscyplinie oddziału, toteż nikt nie zwrócił uwagi, że
wypił w majątku większą wódkę, która teraz zaczęła go na dobre „rozbie­
rać”. „Walter” domagał się włączenia go do grupy uderzeniowej, z której
przedtem wyłączył go „Miś” z powodu podchmielenia. W pewnej chwili
„Walter” , nie bacząc na dyscyplinę i porządek organizacyjny w akcji,
wyruszył ku grupie szturmowej. „Tarzan”, nie mogąc strzelać, ani dopu­
ścić do głośnej szarpaniny, a przez to do dekonspiracji, zaniechał inter­
wencji siłą. „Walter” z trudem gramolił się idąc na wprost pod ostry stok
wzgórza, aż wreszcie dotarł, utaplany w śniegu, do „Misia”. „Miś” obser­
wował wyczyn wspinaczkowy pijanego dobrego z gruntu towarzyskiego
kolegi. Miał czas na przemyślenie problemu. Toteż gdy „Walter” stanął
przed nim, wydał szeptem na ucho komendę:
– Zameldować się!
„Walter” właściwie nie znał drylu wojskowego, ale coś tam wiedział na
temat wojskowych zachowań i dyscypliny.
– Melduje się „Walter” – wymamrotał.
– Rozkazuję ci wykonać zadanie specjalne. Udasz się pod bank, a jeśli
tutaj zacznie się strzelanina, wybijaj okna kamieniami i strzelaj pozorując
napad, a w razie jakiegokolwiek zagrożenia zwiewaj. Wykonać!
Forma i ton rozkazu mają w wojsku moc magii. „Walter” odmaszerował
posłusznie. Takie zadanie zapewne mu nawet odpowiadało, gdyż lubił dzia­
łać w pojedynkę i doraźnie.
Grupa uderzeniowa czekała przy płocie. Wreszcie przyszła pora rozpo­
częcia akcji. „Błyskawica” przeszedł przy naszej pomocy przez płot zacho­
wując możliwie daleko posuniętą ostrożność. Jego zadaniem było uniesz­
kodliwić małego psa, który do tego czasu nie dawał o sobie znaku. Pewnie
z powodu silnego mrozu zaszył się w kąt budy i spał; zresztą z powodu
tego psiaka zachowano wyjątkowo starannie ciszę. Po małym zamiesza­
niu, podczas którego wystraszony pies zdążył szczeknąć parę razy, został
zatkany zabranym ze Złotej workiem wypchanym sianem. Nastała chwila
167
denerwującego wyczekiwania, a gdy od nowa zaległa cisza zdawało się,
że szczeknięcia psa nie wywołały poruszenia w więzieniu i nic już nic po­
winno przeszkodzić w pomyślnym rozwoju akcji. Zaczęliśmy więc kolejno
przechodzić przez płot, wzajemnie się podsadzając – ostrożnie, powoli.
W pewnej chwili z więzienia rozległ się wystrzał z pistoletu. Z późniejszej
analizy sytuacji wynikało, że strażnik Obitko, zaciekawiony prawdopodob­
nie szczeknięciem psiaka, podszedł do wizjerki i podniósłszy jej przesło­
nę zauważył „Falę”, który zamiast stać na wyznaczonym stanowisku przy
drzwiach, przechodził na drugą ich stronę nie pochyliwszy się przy tym, jak­
by nakazywała zwykła ostrożność. Wówczas strażnik strzelił za nim przez
wizjerkę, wywołując alarm w więzieniu. Za chwilę z budynku posypał się
rzadki ogień karabinowy i rozbłysły latarnie na ścianie budynku.
Inny wariant opanowania więzienia nie wchodził w tamtych okoliczno­
ściach w rachubę. Więzienie w Sandomierzu bowiem należało do jednych
z lepiej urządzonych i lepiej strzeżonych. Posiadało przy tym doskonałe
warunki naturalne; było położone na bardzo stromym od jednej strony
wzgórzu, jako budowla obronna88. Więzienie to spełniało w okupacyjnym
systemie więziennictwa wysokie wymagania, w odróżnieniu od więzień
w powiatach noszących przeważnie charakter aresztów miejskich.
Po nieudanej akcji „Miś” zadbał już tylko o to, aby oderwać się bez strat.
Z chwilą kiedy dały się słyszeć pierwsze strzały zaczął działać program
osłony odwrotu. Wówczas i „Walter” wszedł do akcji. Zaczął ostrzeliwać
budynek banku i żandarmerii. Siły niemieckie do zaaranżowanego pożaru
nie wyjechały, ale też nic nie wiedziały o naszych zakusach, gdyż miały
odcięte połączenie telefoniczne. Po występie „Waltera” uznały zapewne,
że partyzanci próbują napaść na bank. W tych okolicznościach oddział nie
niepokojony przystąpił do organizowania wycofania.
Żandarmeria wezwała wojsko z koszar, które przybyło na miejsce awan­
tury urządzonej przez Bojanowskiego. W ciemnościach nocy doszło do
chaotycznej strzelaniny, gdyż Niemcy rzeczywiście nie mogli wiedzieć
o co chodzi, gubiąc się niewątpliwie w domysłach jaki związek próba na­
padu na bank miała z widzianym pożarem w Gołębicach.
Wiedzieli natomiast co robić policjanci granatowi. Policjant Wincenty
Cebula nakłonił inspektora policji Macieja Konwińskiego aby skierować
88 Więzienie sandomierskie mieściło się w zamku wzniesionym w XVI wieku przez Kazi­
mierza Wilekiego.
168
interwencje wokół banku, z dala od więzienia. Pomysł ten zaakceptował
także żandarm przydzielony do grupy policjantów granatowych.
Ostrzał z więzienia był niecelny pomimo dość jasnego oświetlenia pod­
zamkowej dolinki. W pewnym momencie „Tarzan” dał mi rozkaz abym
ściągnął ze stanowiska załogę erkaemu. Nie znając dróg obejścia, a znając
w przybliżeniu kierunek, poszedłem wprost przez środek dolinki nie bacząc
na rzednący już ogień z okien więzienia. Z trudem wdrapałem się na wy­
jątkowo stromą skarpę, której wierzchem szła drogą prowadzącą od figury
św. Wincentego, przy więzieniu, do kościoła św. Jakuba. Przy figurce ani
w pobliskich krzakach nie zostałem nikogo. Dostrzegłem jednak, że kole­
dzy schodzą już okrężną drogą. Podjęli samodzielną decyzję o wycofaniu
się, widząc jak na dłoni ze swojej pozycji, że na ustronnym miejscu oddział
zbiera się przy sankach i ustawia się w szeregu dla sprawdzenia stanu oso­
bowego przed odjazdem. Takie postępowanie – zejście ze stanowiska bez
rozkazu – dopuszczalne było w warunkach walk partyzanckich. Nieodzow­
nym warunkiem była oczywista zasadność, akceptowana przez dowódcę
ex post.
Kiedy tylko rozwinęła się strzelanina, otwarła też ogień z broni maszy­
nowej straż ochrony mostu na Wiśle. Jednak w warunkach nocnych i z od­
ległości około 400 metrów, w dodatku z przeciwnej strony góry zamkowej
wsparcie to nie miało znaczenia, może tylko jako demonstracja czujności.
Tak więc rozstrzelał się tej nocy Sandomierz i rozświetlił rakietami wy­
strzeliwanymi w rejonie rynku i przy moście. Podczas gdy rozbudzone mia­
sto wpatrywało się w feerię złowrogich świateł i wsłuchiwało się w rozle­
głą kanonadę, gdy liczne usta szeptały modlitwę za rodaków znajdujących
się w potrzebie zadając sobie pytanie, czy też uda się partyzantom osiągnąć
cel o który toczy się walka, my byliśmy zajęci organizacją wycofania. Na
miejscu zbiórki stało już troje sań zaprzężonych w parę koni każde. Sanie
rezerwowe natomiast zostały odesłane z powrotem do Złotej.
Ruszyliśmy szosą aby na przedmieściu Krakówka zboczyć na wał wiśla­
ny, dokąd jeszcze dochodziły odgłosy pojedynczych wystrzałów.
Brzask zastał sunące koroną wału przeciwpowodziowego sanie na wy­
sokości Tarnobrzegu. Właśnie kontury wież miasta odcinały się wyrazisty­
mi liniami na tle przepięknego, wyczarowanego przez obojętną na ludzkie
sprawy zajętą wyłącznie sobą naturę amarantowo-fioletowymi barwami
wschodu słońca. Tam właśnie, po drugiej stronie rzeki, mieściła się koleb­
169
ka pierwszego po wrześniowej klęsce, po majorze Hubalu, patriotycznego
zrywu z bronią w ręku „Odwet Jędrusie”. My zaś, skuleni tu na mrozie,
sunący chyłkiem po nieudanej akcji, łączyliśmy się z tamtymi duchem, ideą
i wolą walki. Zastępy takich właśnie rosły i potężniały, aby „nie dać ziemi
skąd nasz ród”.
Wrażenia dopiero co minionej nocy przewijały się jeszcze przed oczy­
ma. Niejednemu snuły się z pewnością po głowie myśli w rodzaju – Ileż
to wysiłku może zostać zamienione w niwecz przez jeden nieprzemyślany
ruch w precyzyjnie obmyślonym planie. Ileż to więźniarskich serc zatłukło
się mocno na odgłos strzelaniny, poruszonych nadzieją odbicia. A potem
nastała cisza i codzienna więźniarska okropność i beznadzieja lub zgoła
poczucie nicości; straszliwa huśtawka wzruszeń w grze o życie. Oni tam
już wyłączeni z czynnej walki, zdani tylko na oczekiwanie niewiadomego –
które ma nastąpić jako niewyobrażalna potworność. My zaś tu, w saniach,
jeszcze w walce. Tamci to ofiary tej samej walki, odcięte od swoich i chyba
od Boga, ofiary oczekujące w osamotnieniu z dojmującym uczuciem grozy
na spełnienie swojego losu.
Na swój zły los czekał wśród innych zakładników były student leśnic­
twa, syn strażnika więziennego w Sandomierzu, Marchewki. Niezawiniona
śmierć miała go potem dosięgnąć. Później, któregoś marcowego dnia 1944
roku słyszane codziennie na korytarzu kroki strażników – zwykle śledzone
słuchem z uczuciem lęku i nadziei: „Może to nie po mnie” – zatrzymały się
przed jego celą. Zgrzyt klucza w zamku, beznamiętny głos i zamiatający
ruch ręką strażnika…
– Więzień Marchewka, wychodzić!
Czterdziestu takich nieszczęśników zostało wtedy rozstrzelanych w Ko­
przywnicy (bez związku z nasza akcją). W tej jeszcze chwili, po naszej
nieudanej akcji, młody Marchewka przeżywał wraz z dziesiątkami innych
chwilę głębokiego zawodu. Siedział pewnie na pryczy z twarzą zakrytą
dłońmi i myślał, myślal…
A w tym czasie oddział jechał w smutnym milczeniu; wszyscy zatopie­
ni w swoich podobnych myślach. Wreszcie już rano sanie zjechały rampą
z wału aby zatrzymać się w majątku Przewłoka, u państwa Bukowińskich.
Na kwaterach rozrzuconych w części u chłopów mieszkających po sąsiedzku
oczekiwała ta część oddziału, która nie brała udziału w akcji na więzienie.
Czekały nas teraz emocje innego zupełnie rodzaju – egzamin ze szko­
170
lenia. Młodość znosiła z właściwą sobie odpornością wszystkie te nagłe
odmiany jakże różnorakich zajęć i doznań na co dzień.
Tutaj dołączył do nas kolejny partyzant, Mieczysław Bokwa – „Hura­
gan” z Sośniczan, który 22 stycznia 1944 roku zbiegł z więzienia w Sando­
mierzu, w czasie robót wykonywanych poza budynkiem więziennym.
W prowadzonej przeze mnie kronice odnotowałem, że z dniem 1 marca
1944 roku szef „Tarzan” zmienił pseudonim na „Orlicz”, aby wyodrębnić się
z licznego dość grona „Tarzanów”, noszących w okolicy ten sam pseudonim.
14. Partyzancka codzienność.
Na przełomie lutego i marca 1944 roku nasz pododdział przeprowadził
wypad zaopatrzeniowy na wyroby tytoniowe w Klimontowie. Papierosy,
tytonie, zapałki stanowiły w czasie okupacji artykuły bardzo poszukiwane
i mające wysokie ceny na czarnym rynku, podobnie jak na przykład cu­
kier. Jako artykuły nie podlegające zepsuciu i występujące w niedoborze
pełniły na rynku dodatkowo rolę pieniądza. Stąd wypad na klimontowską
hurtownię miał duże znaczenie gospodarcze dla oddziału. „Orzeł”, „Bły­
skawica”, „Straceniec”, „Zawada” i „Picolo” nie mieli zupełnie kłopotu
z przeprowadzeniem akcji, gdyż wywiad wskazał na taką chwilę gdy poli­
cja granatowa znajdowała się w terenie. Partyzanci przedstawili się, jak to
było w zwyczaju w podobnych okolicznościach, pistoletami, co z miejsca
uczyniło ich klientami cieszącymi się uprawnieniem do kredytu z przywi­
lejem natychmiastowego umorzenia długu. Okazujący partyzantom wyraź­
ną sympatię i życzliwość kierownik hurtowni wiedział, że na transakcji i on
dobrze zarobi89. Wydał żądany towar, otrzymując na rękę pokwitowanie
przekraczające wartość rekwizycji. Pracownicy hurtowni i przypadkowi
klienci poświadczali z wielkim przekonaniem, że zostali sterroryzowani
przez nieznanych osobników.
Do oddziału przybywali w międzyczasie nowi partyzanci. Wkrótce po
klimontowskiej wyprawie zameldowali się bracia Pawlikowscy – Mieczy­
sław – „Gandhi” i Zbigniew – „Mimi – Raptus”. I oni i Bokwa i inni jeszcze
89 Podobne zachowanie się partyzantów podczas rekwizycji niemieckich towarów przyno­
siło dwojakie korzyści – wspomaganie polskich pracowników, nędznie opłacanych przez
okupanta, a nam dodatkowo przychylność (poza pobudkami patriotycznymi) i współdzia­
łanie w trakcie akcji.
171
przybywający zostali poddani szkoleniu a my, starzy partyzanci, okazjonal­
nej repetycji i skazani na służbę wartowniczą strzegąc „szkółkę”.
Przedwiośnie nadchodziło powoli i z przerwami. W naturze pojawiało
się coraz to coś nowego. Niemrawie nadchodzące ocieplenie dawało się
we znaki obrzydzając życie pluchą, roztopami i błotem. Nowości te z po­
czątku frapowały jako zapowiedź końca zimowej partyzanckiej podłej
doli i pobudzały wyobraźnię. No bo przyjdzie wreszcie czas – ależ powoli
nadchodzi! – kiedy człowiek po prostu najzwyczajniej w świecie zrzuci
z siebie wszystko odzienie i wejdzie sobie – proszę ja was! – do rzeki i po­
rządnie się calutki wymyje, a wyszoruje się, wypławi do woli i wystawi
się ku ciepłemu słonku na osuszenie. Wprost teraz nie wiarygodne ale tak
napewno będzie. Na razie jednak tylko jakieś drobne ptaszyny się pokazały,
oznajmiając swoje powrotne przybycie wymyślnymi trelami, a nie dające
się zimie wyprzeć czarne ptaszyska – kawki, gawrony i wrony – parami
się zbierają i swoimi paciorkowatymi ślepkami w oczka sobie zazierają.
Szczęśliwe bestie, bo mogą sobie chadzać – ciapać beztrosko po rozmię­
kłym śniegu i dzioby im od tego nie czerwienieją, nie kichają. A nasze ma­
rzenia o lipcu pobudzane są właśnie wrażeniami doznawanymi w nogach,
tkwiących w wiecznie przemakających butach. Tylko Arkadka zdobyczne
saperki rzadko kiedy przepuszczają wodę; on twierdzi, że wówczas tylko
kiedy woda naleje się przecięciem na podbiciu, które musiał zrobić dla po­
szerzenia, bo po platfusowatym szwabie mocno go uwierały.
I jak tu było zachwycać się, w tym stanie gdy wszystko człowiekowi
doskwiera, widocznym prawie na każdym kroku odradzającym się w na­
turze życiem po zimowej martwocie? Jak można zachwycać się podczas
opieszale płynącego na warcie czasu muzyką przedwiośnia, graną poszum­
nie niskimi tonami przez ciepły wilgotny wiatr na nabrzmiałych pąkami
gałązkach drzew, jak wsłuchiwać się w tę wyrafinowaną orkiestrę złożoną
z basów, wiolonczeli i fletów? I jak nie zazdrościć, gdy dziewczęta albo
parobczaki podśpiewują a pohukują dziarsko na radosną a tęskną nutę –
o miłości? Oni mają do kogo pohukiwać. Nasza dola inna, to prawda, ale
nie byle jaka choć trudna, szara i głodnawa; nie zmienićby jej jednak na
inną w świecie – w dobie utkanej wzniosłościami ducha i za nic sobie wo­
bec nich mającej osobistą stronę bytu.
Wyżywienie grupy stanowiło problem raczej trzeciorzędny. Było ono
zapewnione właściwie wszędzie. Na naszych – cudzych stołach pojawiały
172
się głównie te potrawy, które, które jadło się u chłopów. A więc potrawy
mleczno – mączne, barszcze, ziemniaki i kapusta, a rzadziej kasze i jajka
– z reguły w postaci dań jednogarnkowych. Wędliny przydarzało nam się
jadać rzadko, czasem z poczęstunku podczas jedno lub kilkuosobowych pa­
troli. Nie było nas stać na kupno; żołdu nie otrzymywaliśmy. Do koniecz­
nego urozmaicenia „stołu” wychodziły, głównie przed większymi świętami
patrole żywnościowe do zagarniętych przez Niemców majątków ziemskich
(ligenszaftów). A że niektóre tylko z nich były obsadzone przez uzbrojone
załogi, toteż w tych pozostałych większych trudności przy pozyskiwaniu
żywca, mąki czy przetworów mlecznych nie było.
W pamięci pozostał mi jeden taki wypad i niektóre fragmenty jego
przebiegu. Jadący na rowerach szperacze ubezpieczający nasz dwuwozo­
wy tabor zaszli do otwartych jeszcze wieczorem drzwi kuchni ligenszaftu
w Ostrołęce. Dopytywali o rządcę majątku. Na dźwięk obcych głosów po­
jawił się w kuchni on sam, w nocnej bieliźnie, trzymający w tyle myśliwską
strzelbę, której lufa wystawała niedyskretnie zza pleców. Widok ten spra­
wił, że jeden z partyzantów wystawił przeciw niemu pistolet. Niemiaszek
czmychnął w mgnieniu oka, zaryglował się w pokoju, zgasił światło i sie­
dział tam do końca akcji.
Szperacze przejęli teraz rolę czujek. My zaś weszliśmy do obory
i chlewni. Mnie wypadło zastrzelić sporego byczka. Poczułem ogromną
niechęć do tej czynności i ociągałem się z jej wykonaniem. Strzelać do
uzbrojonego wroga, patrzącego na mnie z nienawiścią – a do uwiązanego
zwierzęcia, to zupełnie różne sprawy. Wyręczył mnie bez słowa któryś ze
zdenerwowanych moim ślamazarstwem kolegów pochodzących ze wsi,
nawykły w codziennym życiu do uboju zwierząt. Po upuszczeniu farby
z zastrzelonych zwierząt załadowaliśmy je i coś tam jeszcze w workach
ze spichrza na wozy i odjechaliśmy bez przeszkód, zostawiwszy robotni­
kom folwarcznym odcięty przodek świni. Na stole w kuchni zostawiliśmy
kartkę z wyszczególnieniem dóbr zarekwirowanych na „potrzeby Armii
Krajowej”.
W erze przedlodówkowej nie było możliwości przygotowywania więk­
szych zapasów. Toteż mięso poddawało się zabiegowi peklowania, a czy­
niły to dla nas panie Kosterska w Skwirzowej i Bąkowa na Graniczniku,
posiadające odpowiednie piwnice. Dla gromady młodych mężczyzn o zna­
komitych apetytach taki zapas wystarczał na jeden lub dwa pobyty. Po tym
173
karnawałowym obżarstwie przychodził okres dłuższego postu. Jednego
razu patrol przywiózł ogromnego buhaja, bodajże z majątku w Julianowie,
za ciężkiego już na potrzeby hodowlane. Pamiętam, jak „Błyskawica”,
mężczyzna rosły, niósł z piwnicy z wyraźnym wysiłkiem wielkie, w tym
przypadku dosłownie bycze serce. Starczyło ono, jak sobie przypominam,
na jeden posiłek dla całej grupy i dla rodziny pani Marii Bąkowej.
W okolicy Granicznika rozciągały się rozległe pola i ogromne lasy.
Stwarzało to znakomite warunki dla odbywania ćwiczeń polowych. Za­
pewne dlatego staliśmy na kwaterze wyjątkowo długo, bo aż ponad ty­
dzień. Wtedy pojawiła się u nas łączniczka z meldunkiem, szef zarządził
zaraz pogotowie marszowe, a gdy nastał głęboki wieczór wymaszerowali­
śmy do niedalekiej Wiązownicy. Szef nie podał powodów zmiany kwatery,
ale z przecieków ze sfer zbliżonych do wysokiego dowództwa oddziału
wynikało, że Niemcy przygotowywali się do otoczenia nas i zniszczenia
oddziału. Późniejsze meldunki donosiły o przybyciu następnego dnia przed
świtem wielu samochodów z wojskiem do Osieka, skąd następnie, po ja­
kimś czasie, odjechały z powrotem. To samo działo się w Bukowej. Do
obławy nie doszło z powodu naszego zniknięcia.
W Wiązownicy toczyło się w rozwlekłym jak zwykle tempie szkolenie,
na które ostatnio zaczęto kłaść zwiększony nacisk. Program poszerzono
i tematy młócono do znudzenia.
– Muszę z was zrobić dowódców – powtarzał „Miś” w odpowiedzi na
nasze utyskiwania.
W przerwach między zajęciami wiało nudą, ale to bynajmniej nie wywo­
ływało tęsknoty do nich. Woleliśmy już grę w „głupiego salonowca”. Polega­
ła ona odgadywaniu, kto uderzył w wypięte siedzenie delikwenta mającego
zasłonięte oczy. Po siarczystym uderzeniu w wypięty pośladek trudno się
było nieraz opanować, aby nie syknąć z bólu. Może to właśnie dodawało za­
bawie pikanterii w odczuciu ludzi mających na co dzień do czynienia z trud­
nymi warunkami bytowania. Z braku lepszych pomysłów, kiedy znudziły
się już śpiewy i opowiadanie kawałów (które dobrze już wszyscy znaliśmy)
i przechwałek o sukcesach miłosnych (w które nikt nie wierzył), próbowali­
śmy zabijać nudę łatwo dostępnymi środkami. Gra w karty była w oddziale
zabroniona ze względu na możliwość popadania przez żołnierzy w zatargi
między sobą. W rezultacie poza salonowcem pozostawała zabawa polegająca
na szybkim dziobaniu czubkiem kończystego noża w stół pomiędzy palcami
174
rozczapierzonej na nim drugiej swojej dłoni. Do złego tonu należało prze­
rwanie zabawy wówczas gdy z dłoni pociekła krew. Do wyszukanych, na
którą niewielu się decydowało, zaliczaliśmy zabawę polegającą na przypie­
kaniu rozżarzonym papierosem wierzchu własnej dłoni. W takim przypadku
obowiązywała zasada przytrzymywania papierosa przy ciele do póty, aż ktoś
oświadczył, że czas na przerwanie popisu (do dziś noszę ślad tej zabawy).
Do najmocniejszych jednak należała zabawa zademonstrowana kiedyś
przez „Iskrę”. Popis jego polegał na pozorowanym strzelaniu sobie w skroń
z załadowanego pistoletu. W tym z kolei przypadku dowcip polegał na tym,
że noszony przez „Iskrę”, jako drugi bo wadliwy i przez to niejako za­
pomniany przez wszystkich pistolet austriackiej firmy „steyr” miał zbitą
iglicę. „Iskra” twierdził, że pistolet – atrapa, jak mówił, wypala dopiero za
ósmym spustem. Chcąc zaimponować kolegom zimną krwią, ten zwykle
rozważny kolega, demonstracyjnie, na cyrkowy wzór, zarepetował pistolet,
przystawił go sobie lufą do głowy samobójczym gestem i zaczął, głośno li­
cząc, pociągać za język spustowy i odciągając naprzemian kurek. Po trzech
słyszanych suchych trzaskach „Ryś”, dobry kolega Arkadka, wezwał go do
zaprzestania zabawy.
– Pomylisz mi rachunek! – wykrzyknął „Iskra” nerwowo.
„Ryś” usiadł i skulił głowę w ramiona, patrząc blady znad okularów.
Wśród grobowej ciszy „Iskra” liczył: sześć – widać było, że blednie – sie­
dem! I następnie pośpiesznym ruchem wyciągnął drżącą ręką pistolet do
góry i wypalił. Wydało mi się, że to był wystrzał armatni. Ręce Arkadkowi
drżały, gdy nonszalanckim ruchem wyjmował magazynek z rękojeści pi­
stoletu, następnie wyłuskał z komory nabojowej wprowadzony tam auto­
matycznie kolejny nabój, wcisnął go do magazynku, który włożył z kolei
do pistoletu i podwójnym ruchem wsunął, z trudem trafiając, pistolet za pas
spodni. Nie patrząc na nikogo, wyjął papierosa i jeszcze drżącą ręką zapalił.
Wtedy, wypuszczając z lubością pierwszy kłąb dymu z płuc powiódł obo­
jętnym spojrzeniem po obecnych. Gdy trafił wzrokiem na moje oczy, zrobił
pośpiesznie w tył zwrot i odszedł ku domowi.
Po pewnej chwili wpadł na koniu szef, który w Beszycach usłyszał od­
głos strzału z kierunku Skwirzowej.
– Kto strzelał? – rzucił pytanie zeskoczywszy z konia.
Zapanowało kłopotliwe milczenie. „Orlicz” zwrócił pytające spojrze­
nie na dowódcę drużyny, swojego zastępcę. „Ryś” zdjął okulary, jakby
175
ich oczyszczenie warunkowało przedstawienie trudnej sprawy (przyjaźni­
li się obaj z „Iskrą”). „Ryś” wiedział po co mu była potrzebna zwłoka.
W drzwiach domu ukazał się „Iskra” i swoim zamaszystym krokiem pod­
szedł do szefa stając na baczność.
– Ja strzelałem.
Po opisaniu mu przez nas wydarzenia, szef powiódł po wszystkich
wzrokiem, z pytaniem w oczach: „Kto tu jest głupi – wy czy ja?” Dopiero
utwierdziwszy się, po chwili, że to nie są niestosowne wygłupy, podszedł
do „Iskry”, przysunął głowę do jego twarzy i ryknął:
– Chuchnąć!
Gdy „Iskra” wykonał rozkaz „Orlicz” przybrał postawę wyrażającą zdu­
mienie.
– Toś głupi! – rzucił i zaczął iść w kierunku konia.
– Panie szefie! – odezwał się twardym głosem „Iskra”
– Co jest? – rzucił „Orlicz” pytanie przez ramię, zatrzymawszy się.
– Proszę o odwołanie.
– Odwołuję – odpowiedział pośpiesznie szef, jakby czekał właśnie na
możliwość wycofania się z nader kłopotliwej sytuacji.
Wojenka, piękna ale i lekkomyślna pani, potrafi przedziwnie poprzew­
racać w głowach swoich żołnierzyków, nawykłych do twardego życia i ta­
kichże żartów.
Teraz, w Wiązownicy znów cierpliwość szefa została wystawiona na
próbę. Celne strzelanie to jedna z najważniejszych umiejętności w żoł­
nierskim rzemiośle. Większość partyzantów „Lotnej” wyniosła ją z przed­
wojennych młodzieżowych organizacji paramilitarnych; ze zrozumiałych
względów w stopniu mało doskonałym. W czasie szkolenia zaś w oddziale
sztukę strzelania poznawaliśmy raczej tylko w teorii. Na przeszkodzie stał
niedostatek amunicji, którą trzeba było oszczędzać na ważniejszą potrze­
bę. Ale wyobraźnia żołnierska i żołnierski sposób myślenia temat celności
strzelania podsuwały nieustannie. Nie obchodziło się oczywiście bez prze­
chwałek na ten temat, do których żołnierz jest skory – jak ziemia jest długa
i szeroka i jak stary jest żołnierski stan. „Piorun”, znany wśród żołnierskiej
braci podpuszczasz, wyprowadził z równowagi narwanego „Błyskawicę”
powątpiewaniem w znaną wszak wszystkim jego celność strzelania. Wy­
biegł on wówczas na podwórze, nastawił swoją pepeszę90 na pojedyncze
90 Pepesza – potoczna nazwa sowieckiego pistoletu maszynowego, wprowadzonego do
176
strzały zmierzył się do przelatującej wrony i zestrzelił ją za pierwszym ra­
zem. Padły słowa pochwały, ale poczucie zadowolenia „Błyskawicy” po­
psuł znów „Piorun”.
– Udało ci się, Bolek.
Podekscytowany „Błyskawica” szukał w powietrzu wron, lecz te, spło­
szone, zniknęły z pola widzenia. Wtedy ktoś znalazł buteleczkę, tak zwaną
setkę.
– Postowta jom na srocyku – zadysponował.
Domeczek z serduszkiem stał w znacznej odległości od ganku.
– Celuje w korecek – oznajmił.
Trafił za pierwszym razem.
– W taką butlę to ja kamieniem trafię – pokpiwał „Piorun”.
– No to patrzta. Srocycek, a na dźwickach hocycek, a przy hocyku goź­
dzik. Widzita?
Pokiwaliśmy twierdząco głowami w milczeniu.
Po strzale, zaciekawieni tak frapującą zapowiedzią podeszliśmy po­
śpiesznie do przybytku cichych westchnień. Gwóźdź mocujący haczyk
był wciśnięty pociskiem w deskę. Teraz aplauz był spontaniczny, szczerze
podziwialiśmy strzelecki kunszt „Błyskawicy”, o jakim nam tylko marzyć
wypadało. Nawet „Piorun” nie ośmielił się prowadzić dalej swojej gry. Od­
wrócił się tylko aby ukryć kpiarski uśmieszek, gdy dostrzegł wchodzącego
na podwórze pośpiesznym wydłużonym krokiem szefa, który kwaterował
o kilka domów dalej.
– Wy, Turki! Pies was (...)! Kto strzelał? – padło nie zapowiadające nic
dobrego pytanie.
– Jo, sefie – „Błyskawica” stanął na baczność, zadarł niemal wyzywają­
co, jak to miał w zwyczaju; jak człowiek, który nigdy i niczego się nie lęka.
„Błyskawica” był pupilem „Orlicza”; wiedzieliśmy, że „krew się nie po­
leje”. Sytuacja trąciła więc widowiskiem.
– „Błyskawica”, karna warta! – padł werdykt.
– Tak je! – „Błyskawica” wyprężył się służbiście.
Cała grupka, wśród której w dramatycznej chwili zabrakło „Pioruna”,
wysłuchała wraz z „Sokołem”, dowódcą drużyny na czele, w nabożnym
skupieniu kazania naszpikowanego soczystymi koszarowymi wyrażeniami.
użytku w 1940r. Posiada magazynek na 72 na boje w kształcie talerza, ułożonego płasko na
górnej części pistoletu.
177
Na przełomie marca i kwietnia 1944 roku zima ustąpiła całkowicie, do­
kuczywszy na koniec obrzydzającymi życie roztopami. Od nowa oddycha­
ło się pełną piersią i wystawiało twarze na powiew ciepłego wiatru. Po
trudach zimy – którą trzeba było przetrwać – teraz chciało się żyć. W tym
czasie „Lotna” otrzymała zadanie ochrony konferencji zastępcy komen­
danta Okręgu AK radomsko – kieleckiego podpułkownika Jana Stenzla –
„Jan” z komendantem obwodu sandomierskiego rotmistrzem Stanisławem
Głowińskim – „Mirski”. W konferencji wzięły także udział osobistości
z inspektoratu Sandomierz. Wówczas wiedzieliśmy tylko, że ochraniamy
ważne spotkanie. Trwało ono kilka dni. „Lotna” została zakwaterowana we
wsi Samborzec – Zawierzbie (Doły Michałowskie) u pana Jana Dunin –
Wąsowicza i u pana Ludwika Kurzańskiego.
Oba te domy należały do tych, które nie bacząc na zagrożenie własne go­
spodarzy ich rodzin i dla majątku oddały się bez reszty świętej sprawie. Do
dziś zachowała się charakterystyka pierwszego z nich. Dom Dunin-Wąso­
wicza został oddany przez gospodarza, przysięgłego kawalera, w całkowi­
te władanie pięknej zakonspirowanej tym razem pani Wojenki. Korzystali
z gościnności i pomocnego współdziałania konspiratorzy ZWZ–AK. Pan
Jan oddał się sprawie duszą i ciałem. Przeżywał on tak głęboko nieszczę­
ście Ojczyzny, że ślubował sobie, z chwilą wkroczenia Niemców na ziemię
sandomierską, nie postąpić nogą w ukochanym Sandomierzu dopóty do­
póki siedzą tam znienawidzeni Niemcy. Słowa dotrzymał. Przez cały czas
wojny melinowali u niego ci, którzy byli kierowani tu na kwaterę przez
władze konspiracyjne. Dzielił się z nimi wszystkim co posiadał i zapewniał
im obsługę. Tutaj też mieściła się skrzynka kontaktowa o szczególnym zna­
czeniu. W jego domu melinowali długimi okresami znaczni konspiratorzy,
między innymi kapitan „Kaktus” oraz goście z wyższych szczebli organiza­
cyjnych. W jego domu odbywały się spotkania, narady, posiedzenia władz
konspiracyjnych.
Podobne usługi na rzecz konspiracji wyświadczał pan Kurzański, od­
dając do dyspozycji władz podziemnych swój dość obszerny dom. W nim
kwaterowała często „Lotna”, gdy trzeba było teorii wykładów poświęcić
dłużej niż jeden dzień.
Na zakończenie konferencji, tuż przed odjazdem gości zarządzono
zbiórkę całego oddziału w domu Ludwika Kurzańskiego. I dopiero wów­
czas przed czwórszeregiem partyzantów pojawili się dwaj mężczyźni
178
w cywilu, o zdecydowanych ruchach, o skupionych twarzach i mądrych,
zdawało się zatroskanych oczach. Podporucznik „Miś” złożył raport,
z którego wynikało, że przed oddziałem stoi pułkownik (ściśle podpuł­
kownik) – w tamtych warunkach szarża niezmiernie wysoka. Ten, nie
przedstawiając się, wygłosił krótkie przemówienie na żołnierską modłę,
dziękując za pełnienie ochrony, a następnie scharakteryzował i wyso­
ko ocenił działalność i postawę oddziału. Na zakończenie udekorował
krzyżem walecznych trzech partyzantów: Jana Osemlaka – „Straceniec”,
Bolesława Szeląga – „Błyskawica” i Włodzimierza Gruszczyńskiego –
„Jach” oraz Mariana Staronia – „Grot” z placówki Łoniów. Stosownie
do partyzanckich warunków dekoracja polegała na wypowiedzeniu od­
powiedniej formuły i uroczystym uściśnięciu dłoni. Wypowiadając kilka
okolicznościowych słów podpułkownik „Jan” zakomunikował, że zgod­
nie z zasadami konspiracji, obecnie nie będę wręczane ani same krzyże,
ani odpowiednie poświadczenia. Nastąpi to dopiero po zakończeniu woj­
ny – w wolnej Polsce. Chłopcy żartowali potem, że zostaliśmy odznacze­
ni na słowo honoru i że ze względu na to, iż fakt ten nie został oblany, to
nie wiadomo jak to tam z tym będzie po wojnie.
Wczesną wiosną 1944 roku, przed świętami Wielkiejnocy wywiad
przekazał wiadomość, że o zamierzonej dostawie świątecznej dla sando­
mierskich Niemców – żandarmerii, rajchsdojczów, folksdojczów oraz nie­
mieckich osadników w okolicy Sandomierza. Zadanie przejęcia ładunku
otrzymali „Zygfryd”, „Topola” i „Niedźwiedź”. Na miejsce akcji wybrali
wzgórze Łupicha, przez które przechodzi droga z Opatowa do Sandomie­
rza, a położone o około sześć kilometrów od tego miasta. Tak się złożyło, że
akurat w tym czasie przejeżdżały liczne kolumny wojskowe, zachowujące
częste przerwy między sobą. Po czterogodzinnym oczekiwaniu na zimnie
i deszczu ze śniegiem, w godzinie południowej w jednej z takich luk poja­
wił się wreszcie oczekiwany samochód ciężarowy. Szczęście dopisało, bo
gdyby akurat przejeżdżała kolumna wojskowa, wykonanie zadania nie było
by możliwe. Wóz prowadzony przez cywilów został zatrzymany pod groź­
bą pistoletu maszynowego. W obawie przed pojawieniem się kolejnej ko­
lumny wojska samochód został skierowany w boczną drogę, do Obrazowa,
odległego od Łupichy o pięć – sześć kilometrów. W tamtejszym majątku,
którego właścicielką, lub zarządzającą nim, była Czeszka – folksdojczka
179
nazwiskiem Wawro, zarekwirowano duże folwarczne wozy, na które prze­
ładowano towary z samochodu. Polscy robotnicy zatrudnieni w majątku
przeładowali zdobycz błyskawicznie, okazując partyzantom radość z ob­
łupienia Niemców i otwartą serdeczność. „Zygfryd” pokwitował rekwi­
zycję na rzecz „bandytów” i podpisał słowem „Hitler”. Ładunek zawierał
słodycze, wina, kakao, herbatę, orzechy, drożdże, skóry i inne rozmaitości
stanowiące wojenne rarytasy, nieosiągalne w ogóle dla polskiej ludności,
a dla niemieckiej w tym okresie bardzo rzadko. Tego jeszcze wieczoru zdo­
bycz znalazła się na melinie oddziału. Przeznaczona została, jak zwykle, do
rozdziału dla osób najbardziej poszkodowanych przez wojnę; nie pamiętam
abym skosztował coś z tych przysmaków.
Wiosna stwarzała sprzyjające warunki do wypadów. Ten okres zaznaczył
się licznymi drobnymi akcjami. „Zygfryd”, „Mat” i „Olek” otrzymali wraz
z kilkoma członkami egzekutywy inspektoratu rozkaz zabrania kasy „Spo­
łem” w Sandomierzu oraz ostrzyżenia przy okazji tamtejszej ladacznicy, nie
gardzącej niemieckim towarzystwem. Odcięcie na wstępie telefonu unie­
możliwiło alarm. Partyzanci mogli więc działać spokojnie mając na dzie­
ję, że jakieś nieprzewidziane okoliczności nie popsują im szyków. Zabrali
80 000 zł (stanowiło to pokaźną gotówkę), a wizytę partyzancką uświetniły
podstrzyżyny przeprowadzone w obecności zgromadzonych pracowników,
po odczytaniu werdyktu KWP głoszącego, że obwiniona w ten właśnie spo­
sób zostaje ukarana za zaszarganie dobrego imienia Polek. Zaraz po ode­
rwaniu się „Zygfryd” powrócił do domu, gdzie nie wiedząca oczywiście
o zaangażowaniu syna matka podała mu obiad. W trakcie posiłku wpadła
do mieszkania państwa Szczerbatków radośnie podniecona sąsiadka z wia­
domością, że na „Społem” napadł oddział „Jędrusiów”91; zabrał wszystkie
pieniądze i jeszcze na dodatek ostrzygł jedną wstrętną dziwkę.
Bezpośrednio przed Wielkanocą szef zwrócił się o ochotników do prze­
wozu paczek świątecznych przygotowanych przez kobiety z Sandomierza
dla „Lotnej”, stacjonującej wówczas w Konarach, odległych o około 30
kilometrów od miasta. Jako pierwsi wystąpili, łasi na wagary, „Zawada”
91 Na Sandomierszczyźnie działa również niezależna grupa partyzancka „Jędrusie”, która,
nie będąc związana dyrektywami ZWZ–AK, rozpoczęła zaczepne działania wobec Niem­
ców już wiosną 1941 r. A że były to (drobne gospodarcze) akcje przeprowadzane z bro­
nią w ręku, naród przyjął je jako początek oczekiwanego zbrojnego zwalczania Niemców.
Przez cały czas okupacji wszelkie późniejsze akcje partyzanckie ludność przypisywała le­
gendarnym „Jędrusiom” (vide: Włodzimierz Gruszczyński, „Odwet – Jędrusie”, Staszów
1995),określając tym mianem wszystkich partyzantów.
180
i „Zygfryd”. Na wstępie spotkało ich rozczarowanie, gdyż „Miś” kazał zo­
stawić broń na melinie.
– Macie uczciwe dokumenty, więc nic wam nie grozi – powiedział –
a w razie spotkania z żandarmerią wasze pukawki nic wam nie pomogą.
Zresztą nie jedziecie na wojnę, tylko ze śmigusem.
– Roma locuta causa finita92 – mruczał wściekły „Zygfryd”.
– Co mówisz? – zapytał „Zawada”, któremu łacina także nie była obca,
ale nie dosłyszał mielonych w ustach przez „Zygfryda” słów.
– A nic. Ja tylko tak; zmówiłem zdrowaśkę żeby nie kląć – odpowiedział
machnąwszy z rezygnacją ręką.
Wyruszyli wziętą w jakimś majątku biedką, a w majątku Złota zamie­
nili na bryczkę zaprzężoną w parę cugantów. W Sandomierzu zatrzymali
się na jednej z uliczek przy parku, za kościołem św. Józefa. Przez bardzo
miłych gospodarzy zostali zaproszeni na wyśmienity obiad. Kiedy doszło
do zabrania ładunku okazało się, że paczek jest więcej niż było zapowie­
dziane, bo 30 sztuk i że są większe niż sobie wyobrażali. Przygotowujące
je panie, pragnąc całym sercem sprawić partyzantom przyjemność, za­
dbały też o szatę zewnętrzną prezentów, wypisując na paczkach adresy
w postaci pseudonimów oraz ozdobne dopiski w rodzaju „Naszym ko­
chanym chłopcom z lasu”, a także zamieszczając wymowne rysunki, na
przykład skrzyżowane szable. Nie wzięły w swojej domowej krzątaninie
pod uwagę tej okoliczności, że paczki mogą być oglądane przez rewidują­
cą na drodze żandarmerię. Lub w ogóle pewnie inaczej wyobrażały sobie
sposób doręczenia prezentów. W każdym razie dla konwojentów darów
było to drugie rozczarowanie w tej sprawie. Pierwszego nie było wolno
a drugiego nie wypadało okazać. Na przepakowanie nie stało czasu, droga
bowiem czekała ich daleka. Na bryczce utworzył się kopiasty ładunek
paczek, okryty z zewnątrz arkuszami papieru pakowego. Całość zosta­
ła przymocowana do bryczki sznurkami. Wyglądało to już na pierwszy
rzut oka trochę podejrzanie, zwłaszcza w zestawieniu z postaciami dwóch
młodzieńców w partyzanckim wieku na koźle. Trudno było jednak gry­
masić, a na poprawianie nie było zresztą ani warunków, ani czasu, trzeba
się było pogodzić z ryzykiem. Nie przyznawali się przed sobą, że inaczej
wyobrażali sobie wagary.
92 Maksyma starorzymska – Rzym (cesarz l. senat) się wypowiedział, więc sprawa jest
zamknięta.
181
Po naradzie chłopcy zdecydowali się na jazdę drogą opatowską ze wzglę­
du na lepsza nawierzchnię niż po bocznych błotnistych i wyboistych dro­
gach. Wypoczęte i nakarmione w Sandomierzu konie rwały jak burza. Licz­
ne wojskowe kolumny ciągnące na wschód nie zwracały uwagi na jadącą
w przeciwnym kierunku bryczkę. Po zjechaniu na boczną, lecz utwardzoną
drogę w Lipniku w kierunku Klimontowa wydawało się, że przygoda raczej
się nie powinna przydarzyć. Była to bowiem mało uczęszczana droga. W Ku­
rowie jednak, gdzie droga nagle schodzi w dół wąwozem, chłopcy spostrze­
gli stojącego na samym dole przy mostku „opla” sandomierskiej żandarmerii.
Możliwości wycofania się zupełnie już nie było.
– Jakżeby przydała się broń – pomyślał „Zygfryd”, przeżywając trzecie
w tej wyprawie rozczarowanie.
Dwa pistolety i ze cztery granaty w starciu twarze w twarze przeciw
trzem kanaliom, z przewagą zaskoczenia, stwarzałyby duże szanse. Tym­
czasem teraz nie było żadnych. Wybór był tylko jeden – czekać na rozwój
wypadków i... odrobinę szczęścia; jakże rzadko dopisującego pod bronią
maszynową przeciwnika.
Żandarmi stali na rozstawionych w rozkroku nogach z wystawionymi
brzuchami i wpatrywali się uporczywie w bryczkę i ich pasażerów. Bar­
dziej wówczas obyty w akcjach „Zygfryd” zrobił beztroską minę, co pod­
budowało psychicznie „Zawadę”. Obaj starali się robić wrażenie ludzi spo­
kojnych. Powoził akurat „Zawada”. Konie biegły szybko z góry.
– Udajemy, że nas nie obchodzą – powiedział „Zygfryd” – Na samym
dole zwolnij i jedź noga za nogą. Ja będę udawał, że mówię coś wesołego
a ty się śmiej.
Teatrzyk na koźle wypadł chyba nieźle, choć w aktorach wszystko się
gotowało. Ożywieni i prawie rozbawieni powoli przesuwali się obok spa­
śnych żandarmów i trzymanej pod pachami broni. Jakże ten czas się dłużył!
Spodziewali się, że lada chwila usłyszą gromkie „stać!”, a na taką chwilę
nie mieli żadnego pomysłu jak się zachować; to była po prostu matnia.
Lecz sekunda po sekundzie upływały a za nimi było ciągle cicho. Odczu­
wali niemal fizycznie wzrok Niemców na plecach. Jechali ciągle noga za
nogą.Za każdym klapnięciem końskiej podkowy o bruk drogi wzrastała ich
nadzieja. Jechali teraz pod górkę ku Goźlicom po wydłużonym wzniesie­
niu, ciągle w polu ostrzału, aż wreszcie wydostali się poza zasięg celnego
ognia. – Wytrzymać! Tylko wytrzymać! Nie sprowokować pościgu! A kie­
182
dy wreszcie zniknęli z pola widzenia szkopów „Zygfryd” zawołał jakimś
nienaturalnym głosem:
– Po koniach!
– „Zawada” szerokim zamachem świsnął batem nad końskimi grzbieta­
mi. To już chyba potrzeba rozładowania nagromadzonego wewnętrznego
napięcia podyktowała ten okrzyk. Mknęli jak na wyścigach kwadryg.
Dlaczego żandarmi nie zatrzymali? Bryczka jechała przecież samotnie
na szosie, a nie w rzędzie pojazdów, kiedy to żandarmi zatrzymywali wy­
biórczo do kontroli. Zwykle nie przepuszczali nikogo w podobnych jak ta
okolicznościach. Wydaje się natomiast nie ulegać wątpliwości, że wiedzie­
li, domyślali się co to za ptaszki siedzą na koźle. Gdybyż wiedzieli, że są
bezbronne; ale nie wiedzieli. Widzieli natomiast pewne siebie cwaniackie
miny, na jakie raczej nie mogli się zdobyć w podobnych okolicznościach
ludzie bezbronni. Niemcy byli bez wątpienia pewni, że w razie zatrzymania
nie obejdzie się bez starcia. Woleli zatem nie ryzykować – jak trzeba się
domyślać – w tym przedświątecznym wyjeździe służbowym; bo też i at­
mosfera roku 1944 nie napawała wiarą w przeobleczenie się w „panów
świata”. Czemu jednak nie strzelali z tyłu do wybornie ustawionych celów;
wszak Niemcom nie nowina strzelać z tyłu? Sensowne wydaje się w tym
przypadku domniemanie, że zagrożenia dopatrywali się w prawdopodo­
bieństwie przebywania większej grupy partyzantów gdzieś w pobliżu, do
których ci na bryczce właśnie jadą; a oni, żandarmi znajdują się właśnie
pod ich obserwacją. Znajdowali się przecież w obcym kraju, gdzie gospo­
darzem jest każdy wzgórek i każda dolinka, skąd popatrywać mogą oczy
panów tego kraju. A oni, Niemcy, mają w perspektywie – wbrew temu co
wmawiają ich rozpoznani już rodzimi łgarze – niezbyt odległe opuszczenie
Polski. W razie strzelaniny różnie więc może się rozwinąć sytuacja. Żan­
darmom, ludziom w średnim już wieku bardziej chyba zależało na bliskich
świętach – z okazji których wysłali już rodzinie gęś – niż na podejmowaniu
ryzyka nie rokującego dotrwania do nich. Gdyby wśród żandarmów znalazł
się jeszcze ktoś mocnego ducha, to z pewnością sytuacja rozwinęłaby się
inaczej a autorzy tej relacji nie mieliby możności jej złożyć (obaj przeżyli
wojnę).
Obaj chłopcy nie głowili się zbytnio nad niepotrzebnym już rozwiązy­
waniem zagadki, jakich piękna acz przekorna pani Wojenka nie skąpi swo­
im wybrańcom.
183
Dojeżdżając do Konar chłopcy byli już wewnętrznie uspokojeni
i w świetnych humorach. Ich opowieść o przeżytej przygodzie została przy­
jęta z niedowierzaniem, w związku z czym nie mogli się oni obronić przed
„prokuratorskimi” pytaniami domorosłych „specjalistów” w tym rzemio­
śle. Wreszcie ciekawość, co zawierają paczki przyćmiła wszelkie rodzą­
ce się wątpliwości. Było w nich trochę domowego wyrobu przysmaków,
ale głównie bielizna osobista, skarpety robione na drutach, szaliki, swetry,
chusteczki do nosa i tym podobne użyteczne drobiazgi. Robiły to czyjeś
dobre ciepłe, kobiece ręce – ktoś myślał o nas, co ja przynajmniej przy­
jąłem z pewnym odkrywczym zdziwieniem. Otrzymałem skarpetki i kil­
ka chusteczek do nosa z wyszytymi na nich skrzyżowanymi rewolwerami
i pseudonimem „Jach”.
Obniżoną w okresie wielkanocnym niemiecką czujność „Miś” postano­
wił wykorzystać, aby im urządzić „polski śmigus”. Dzień przed pierwszym
dniem świąt „Topola” i „Niedźwiedź” otrzymali zadanie podpalenia han­
garów i stacji paliw na polowym lotnisku położonym na prawej stronie
Wisły, na rozległych obszarach w trójkącie pomiędzy miejscowościami
Dęba, Budy Stalowskie a Stale. Plan akcji został opracowany przy udziale
wywiadowcy AK, zatrudnionego na lotnisku w charakterze szewca. Dla
przeprowadzenia akcji trzeba było dobrać do składu trzeciego uczestnika.
Wypadło na mieszkającego po drodze Zdzisława Gaja – „Czarny” z tam­
tejszej placówki AK. Zadanie miało być wykonane tak, aby pozory wska­
zywały na zaprószenie ognia, a nie zaś na akcję partyzancką, dzięki czemu
dałoby się uniknąć niemieckich represji na ludności.
W pierwszym dniu Wielkiejnocy załoga naziemna była mniej liczna niż
zwykle, a na lotnisku akurat nic się nie działo. Partyzanci przyjechali za­
rekwirowaną w którymś z majątków bryczką i ukryli ją w sąsiadującym
z lotniskiem młodniaku. Lotnisko było ogrodzone żerdziami, a wejście na
nie prowadziło przez wartownię. Chłopcy wyczekali aż kilku Niemców po­
szło hen w głąb lotniska i stało się niemal niewidocznymi. Wtedy uzbrojeni
w krótką broń „Topola” i „Niedźwiedź” poszli przodem, a „Czarny” miał
wyjąć z bryczki materiały łatwopalne i dojść za nimi. Na wartowni nie
zastali żadnego Niemca, co było z góry wiadome, a tylko dwóch drzemią­
cych robotników Polaków. Teraz trzeba było tylko wyczekać aż wartownik
strzegący hangaru, który właśnie wyszedł z niego i rozglądał się wokół,
znów tam wejdzie. Robotnicy poinformowali gdzie i ilu Niemców się znaj­
184
duje. Teraz chłopcy czekali aż wartownik znów zniknie w hangarze. Wśród
robotników na wartowni dało się zaobserwować zaniepokojenie i podnie­
cenie. A w chwili gdy „Czarny”, śpieszący się z wypełnieniem swojego
zadania, wpadł z impetem do wartowni dźwigając swój ładunek i otwie­
rając drzwi nogą, jeden z nich nie wytrzymał nerwowo i wpadł w panikę.
Wybiegł przez otwarte właśnie drzwi i zaczął uciekać. Powstała nieoczeki­
wana sytuacja. Strzelać nie było można a i z rozwinięciem planu trzeba się
było wstrzymać, a po chwili zrezygnować, gdyż należało brać pod uwagę,
że uciekinier pobiegł zawiadomić Niemców przebywających w głębi lot­
niska. Z okna wartowni było widać, że wartownik przy hangarze zamiast
do niego wejść, pozostał na zewnątrz i spoglądał w kierunku uciekającego.
Jego czujność została wyraźnie wzmożona – a powodzenie akcji zależało
od jej uśpienia właśnie.
Położenie zmieniło się zasadniczo, wobec czego zamiaru trzeba było
poniechać. W tej sytuacji partyzanci rozejrzeli się za bronią. Robotnik
wskazał gdzie Niemcy ją przechowują. Rzeczywiście w schowku znajdo­
wały się dwa pistolety maszynowe i wielkie bogactwo broni myśliwskiej
– sztucery, trylingi, dubeltówki i duży zapas rozmaitej amunicji. Wszystko
to zawinęli partyzanci w koce i pod osłoną budynku wartowni wynieśli do
bryczki. Odjechali w głąb lasu a stamtąd przez Grębów, Furmany, Sobów
do Sandomierza. Po drodze „Niedźwiedź” został na święta w swoim domu
w Wielowsi. Dosiadł się natomiast w Wielowsi oczekujący na koniec akcji
Mieczysław Gajewski – „Mieczyk”, znany i szanowany w sandomierskich
kręgach konspiracyjnych działacz wolnościowy i pełniący znaczące funk­
cje w sandomierskim obwodzie AK, a teraz występujący jako urzędowy ob­
serwator z ramienia obwodu. Czekała ich teraz niebezpieczna droga, gdyż
trefny ładunek należało przewieźć na drugą stronę Wisły, do Gołębiowa, do
zabudowań „Mieczyka” – bez uprzedniego przygotowania organizacyjne­
go. Należało być przygotowanym na każdą możliwość. Uładzili więc swój
bagaż na bryczce jak się dało, broń osobistą załadowali a zdobyczne pisto­
lety maszynowe, gotowe do użycia ułożyli ukryte w taki sposób, aby były
gotowe do szybkiego użycia. Ruszyli w drogę z duszą na ramieniu.
– Trzy głębokie oddechy i... niech się dzieje wola Boska! – wycedził
przez zęby tonem komendy „Mieczyk” – Jedno co nam wypada zrobić to
zdobyć się na beztroskie miny. Sam był w kiepskim nastroju, niezadowo­
lony ze spartaczonej roboty na lotnisku. Zbliżali się do stacji kolejowej
185
w Sandomierzu – Nadbrzeziu, przy której można było najbardziej spodzie­
wać się zatrzymania przez żandarmów. Ale nie było nikogo. Teraz mieli
przed sobą następną przeszkodę – most na Wiśle, obsadzony jak zwykle
przez trzy posterunki wojskowe.
– Przed szkopami trochę zwolnij! – zakomenderował Gajewski.
Niemcy obserwowali bryczkę jako jedną z wielu, jakie tędy przejeżdżały
codziennie i prześlizgnęli się po niej wzrokiem nie zwróciwszy specjal­
nej uwagi. Udało się. Sztucznie pogodne miny pasażerów przybrały wyraz
niekłamanego teraz zadowolenia, ale okazało się, że nie była to ostatnia
przeszkoda. Teraz tuż po opuszczeniu mostu znalazł się na drodze patrol
złożony z dwóch żandarmów i jednego policjanta granatowego. Tym po­
licjantem był Wincenty Cebula, członek AK. Zdala było widoczne, że je­
den z żandarmów wychodzi ku środkowi jezdni. Zanosiło się na rozgrywkę
z użyciem broni. Pasażerowie bryczki i policjant znali się ze sobą z konspi­
racji i wiele o sobie wiedzieli z gruntu towarzyskiego. Cebula miał powody
przypuszczać, że obaj panowie nie bez powodu jadą razem zarekwirowa­
ną bryczką93. Postanowił więc wkroczyć. W chwili gdy bryczka zwalniała
przed patrolem Cebula powiedział głośno:
– To mój brat cioteczny i kuzyn jadą do mnie na święta – a zwracając się
do partyzantów dodał: witaj Stachu, witaj Mieciu! Dobrze żeście przyje­
chali. Ja zaraz po służbie przychodzę prosto do domu. Czekajcie na mnie.
Z bryczki padły serdeczne słowa rodzinnego powitania a pasażerowie
przybrali – nie bez powodu – rozradowane miny. Pozdrowili Cebulę po
imieniu. Szkop94, który już wystąpił na środek drogi, zrezygnował z rewi­
zji krewniaków kolegi po fachu. Oni przedefilowali powoli przed patrolem
z łomocącymi sercami.
Akcja na lotnisko, jakkolwiek nieudana, zakończyła się szczęśliwie wyj­
ściem z opresji i znaczącą jednak zdobyczą.
Kurczące się niemieckie środki penetracji coraz lepiej zorganizowanego
polskiego podziemia okupant starał się uzupełnić, wysyłając w teren agen­
tów pod różnymi maskami. Byli to więc obnośni handlarze, fryzjerzy, fo­
tografowie, zegarmistrze, naprawiacze garnków i mebli, ślusarze a nawet
żebracy i w ogóle wszelkiego gatunku domokrążcy. Nie prezentowali oni
93 W tym czasie bryczkami jeździli tylko zamożni ludzie, głównie ziemianie.
94 Pan Cebula zapamiętał nazwiska niemieckich żandarmów sandomierskiego posterunku:
Meister Kron, Wachmeister Teise i Hauptwachmeister Archanioł
186
wprawdzie sobą wysokiej klasy specjalistów w szpiegowskim rzemiośle,
lecz mimo to stanowili poważną groźbę dla podziemia, a to ze względu
na środowisko w którym działali, mianowicie wieś. Tam bowiem sposób
bycia był z natury rzeczy mało skrępowany na co dzień, przez co okazjo­
nalny podsłuch dawał lepsze wyniki niż w czujniejszym środowisku miej­
skim, a i dobroduszni z natury chłopi stanowili stosunkowo łatwy żer dla
cwanych szpiclów. Niemało spośród tego rodzaju szpiegów rozszyfrował
wywiad, lecz pomocne okazały się również przypadki.
W okresie wczesnej wiosny 1944 roku „Zygfryd” przejeżdżał rowerem
przez Nawodzice. Postanowił przy okazji odwiedzić życzliwą sobie ro­
dzinę Jana Kolasy, u której przebywał wraz z matką przez pewien czas
wcześniej, po aresztowaniu jego ojca (który został zamordowany przez
Niemców w obozie Auschwitz). Obustronną radość ze spotkania przepła­
cił życiem dorodny kogut. Ale zaledwie pani Kolasina zastawiła stół, gdy
wpadł do izby jakiś chłopiec z wiadomością, że „Stach ma do pana Janusza
ważną sprawę”.
Z pozoru senna wieś natychmiast dostrzegała przybyszów a wiadomość
o nich przekazywana była wszystkim możliwym zainteresowanym. Tak było
i w tym przypadku. „Zygfryd” został zauważony i wiedziano gdzie przebywa.
Janusz odprawił chłopca z odpowiedzią, że przyjdzie po obiedzie. Zdą­
żyli jednak wypić z gospodarzem po jednym kieliszku samogonu, gdy
zadyszany posłaniec przybiegł znów oznajmiając, że sprawa jest bardzo
pilna. Stanisław Chłodnicki, były artylerzysta, mężczyzna potężnie zbu­
dowany, z rękami o dłoniach jak bochny, prowadził w czasie okupacji we
wsi sklepik typu „śledzie, mydło i powidło”. Przywitał „Zygfryda” zza lady
porozumiewawczym spojrzeniem i wskazał wysuniętą brodą osobnika sie­
dzącego przy stoliku, zajadającego kiełbasę i popijającego oranżadą. Gość
był nieprawdopodobnie wprost obdarty – całe niemal jego ubranie pokry­
te było łatami. Podłużna szczurza twarz z kozią bródką budziła niechęć
i podejrzenie. „Zygfryd” i pan Stach rozpoczęli rozmowę „pod gościa”,
porozumiawszy się na zasadzie: „mądrej głowie dość po słowie”. Temat:
najnowsze wiadomości. Gość znieruchomiał i przestał jeść nadstawiwszy
uszu. Obaj rozmówcy zagadnęli dziada a on, prymitywny cwaniaczek,
przyłączył się do rozmowy zdradzając żywe zainteresowanie wiadomością,
że za dwa dni ma się odbyć w Nawodzicach ważna narada partyzantów
z udziałem ich władz. Rozmowa rozwinęła się bardzo interesująco i już
187
po krótkim czasie nie było wątpliwości co do autoramentu klienta. Kie­
dy ten zapłacił za posiłek wysupłanymi grosikami, Pan Stach zaprosił go
na zaplecze, aby pokazać mu coś ciekawego i tam dokończyć rozmowę.
Łachmaniarzowi aż zaświeciły się oczy w przekonaniu, że właśnie natrafił
na naiwnych wieśniaków, i skwapliwie wszedł do sąsiedniego pokoju. Tu
pan Stach wymierzył bez słowa przypuszczalnemu szpiclowi potężny cios
w twarz. Potem drugi raz i trzeci. Polała się krew, a niby – żebrak latał po
ciosach z jednego kąta izby w drugi. Wreszcie kazano mu się rozebrać,
poczym „Zygfryd” z chłopcem przystąpili do odpruwania łat. Dość szybko
znaleźli kartkę z jakimiś nazwiskami, nazwami wsi, i tajemniczymi znaka­
mi. Proszalny dziad panicznie już bał się bicia i wszystko wygadał. Otóż
należał on do grupy przeszkolonej przez radomskie95 gestapo, która w licz­
bie trzydziestu osób została przywieziona i wysadzona nocą w rejonie Jur­
kowic koło Klimontowa. Z przeprowadzonego śledztwa spisano protokół,
który posłużył sądowi BCh na zasądzenie kary śmierci. W czasie obiadu
temat szpiclów nie schodził z ust jako zjawisko w próbach ujarzmienia na­
rodu polskiego wprawdzie nie nowe, ale zasługujące na uwagę ze względu
na wzrost rozmiaru zagrożenia. Istotą sukcesu była wiadomość o pojawie­
niu się nowej szajki szpiegowskiej, jej liczebności i zasięgu terytorialnym.
Natychmiast poszła więc wiadomość na ten temat do służb informacyjnych
AK i BCh96, co uzewnętrzniło się we wzbogaceniu programów działalności
oddziałów partyzanckich.
W „Lotnej” nie trzeba było zbyt długo czekać na zetknięcie się z kolej­
nym wywiadowcą tej grupy. W niedługi czas potem, kiedy nasz oddział
kwaterował we wsi Wiązownica, „Błyskawica” namówił „Zygfryda”, aby
wyjednał mu u szefa zezwolenie na pójście w pierwszy dzień Zielonych
Świątek na odpust do Sulisławic. „Błyskawica” przepadał za wszelkiego
rodzaju zabawami i był znany w okolicy jako zawołany tancerz. „Zygfry­
dowi” propozycja przypadła do gustu, gdyż nie znosił nudy życia kwate­
runkowego. Dołączył do nich jeszcze „Kozak” – on z kolei z powodu po­
bożności, która wzmogła się u niego wyraźnie po szczucińskiej „kąpieli”.
– Tylko grzecznie, panowie, i wrócić mi o czasie, przed wieczorem – po­
stawił szef warunek.
95 Radom był siedzibą jednego z czterech dystryktów, na które zostało podzielone general­
ne gubernatorstwo (Warszawa, Kraków, Lublin, Radom i po 1941 r. – po napaści Niemców
na ZSRS – Lwów.
96 Wywiady Armii Krajowej i Batalionów Chłopskich (BCh) często współdziałały ze sobą.
188
– Sie zrobi! – odmeldował się półżartem „Błyskawica” stając na bacz­
ność z nieregulaminowo, jak zwykle on, wypiętym brzuchem.
Wyruszyli na rowerach. Nie trudno było ich rozpoznać jako chłopców
z lasu. Byli ubrani jednakowo, no... i te pewne siebie junackie miny. Na
odpuście powinni wszakże zniknąć w tłumie. Pojechali w kilku tylko, bo
oddział jako całość nie uczestniczył w nabożeństwach; konspiracja bowiem
nie znosi demonstracji. Zdarzało się to tylko zupełnie wyjątkowo, bardzo
rzadko, dla podniesienia ducha w narodzie.
Pamiętam jeden wypadek uczestniczenia całą grupą we mszy świętej
choć nie potrafię dziś skojarzyć tego faktu z miejscowością. Przypominam
sobie, że kościół był raczej malutki i chyba drewniany. W trakcie Mszy
świętej zaśpiewaliśmy wówczas Modlitwę Partyzancką (O Panie, któryś
jest na niebie... – zobacz przypis nr 8). Nikt z obecnych w kościele nie znał
oczywiście tej pieśni, toteż zabrzmiała ona w naszym wykonaniu czysto
męskiego chóru bez akompaniamentu organów, w zupełnej ciszy nieco­
dziennie, wyjątkowo uroczyście i podniośle. Pewnie dzięki temu wrażeniu,
jaki wywarł na mnie wówczas ten śpiew zapamiętałem ów epizod. Pomy­
ślałem, że podobnie musiała brzmieć śpiewana ongiś przez polskich ryce­
rzy pieśń – modlitwa Bogurodzica. Przemknęła mi wtedy i tkwi w głowie
dotychczas zuchwała myśl porównania nas z tamtymi wojami. Na twarzach
zgromadzanych w kościele parafian malowało się mocne wrażenie, pewnie
zdumionych publicznym wystąpieniem z patriotyczną pieśnią, narastającą
zuchwałością partyzantów, „tkórych nikaj nie łuświarcy, a ino ło nich wse­
dy słychno”.
Na ogół chodziliśmy do pobliskich kościołów, jeśli pozwalały na to oko­
liczności, udając się na nabożeństwa osobno.
Ze zrozumiałych względów tylko nieduża część oddziału mogła uzyskać
na to zezwolenie. Chętnych było zawsze wielu. Wszyscy bowiem, skazani na
co dzień na własne towarzystwo i na nieustannie doskwierającą dyscyplinę,
tęskniliśmy do uczestnictwa w życiu większej zbiorowości, nie mówiąc już
o potrzebie zaspokojenia swoich potrzeb duchowych. Ludność miejscowa
od razu rozpoznawała młodych ludzi spoza parafii i bez trudności domyślała
się w nas „chłopców z lasu”. Ściągaliśmy na siebie zaciekawione i życzliwe
spojrzenia, z których najmilsze wydały nam się te pochodzące od dziewcząt.
Na odpusty dowódcy puszczali niechętnie, a to ze względu na prawdopodob­
ne poczęstunki, po których zawadiackie natury łatwo mogły wypaść spod
189
własnej kontroli. Tym razem szef ustąpił w przekonaniu, że chłopcy dosko­
nale wiedzą co należy rozumieć pod nakazem grzecznego zachowania się.
Na odpuście, jak to na odpuście – tłumnie, gwarno, strojno, hałaśliwie,
podniośle i uroczyście; kramy z cudeńkami, a przede wszystkim rozba­
wione i skore do żartobliwych rozmówek dziewczęta, te zaś oblegały wę­
drownego fotografa. Za kilkoma upatrzonymi dziewczętami ściągnęli tu
też i trzej partyzanci. W pewnej dogodnej chwili fotograf zwrócił się do
chłopców:
– Ja panów od razu poznałem. Panowie to napewno „Jędrusie”. Chętnie
panom zrobię zdjęcia. Jak dla naszych partyzantów – za darmo. Ale – do­
dał po krótkim namyśle – najlepiej będzie grupowo. W oddziale – dodał
szybko.
Stanęła ugoda, że po odpuście pojadą razem (fotograf także miał rower).
Chudy, blady, kostropaty facet w wieku około 30 lat, w szarym, mocno
podniszczonym prochowcu, łakomym wzrokiem wodził za chłopcami.
Późnym popołudniem wyruszyli razem prowadząc rowery, fotograf z przy­
troczonym do roweru sprzętem. Był bardzo ożywiony i rozmowny. Zada­
wał wiele pytań. Partyzanci opowiadali, że jest ich około czterystu i że są
świetnie uzbrojeni.
W pewnej chwili pogodny nastrój fotografa nagle prysnął; zamilkł, za­
sępił się i zaczął spoglądać spod czoła po bokach. Może dostrzegł czyjś źle
ukrywany grymas rozbawienia na twarzy, a może uznał za kpinę przesolo­
ną liczbę partyzantów w oddziale, a w związku z tym uznał się za podej­
rzanego w oczach chłopców, przewidując kiepski obrót sprawy. Wreszcie
przystanął i oświadczył, że teraz nie pojedzie, a zdjęcia zrobi innym razem,
może na innym odpuście. Udawane rozczarowanie z doznanego zawodu
i usilne nakłanianie go do kontynuowania marszu nie wpłynęło na zmianę
postanowienia fotografa, w którego oczach pojawił się zrazu niepokój a po­
tem wyraźny strach, gdy w trakcie rozmowy spostrzegł, że został przyparty
do płotu z trzech stron. Nagle rzucił rower i skoczył na płotek ostatniej
chyba zagrody Sulisławic. „Błyskawica” zdążył go jeszcze uchwycić za
połę płaszcza, ale w jego rękach znalazł się tylko jego spory skrawek ma­
teriału. Fotograf rwał ile sił w nogach w ogród koło zabudowań. „Zygfryd”
zmierzył się ze swojej niezawodnej „TT–ki” oparłszy dłonie na sztachecie
płotu i po nieskutecznym wezwaniu do zatrzymania się wystrzelił. Wydało
mu się jakby uciekający trochę w biegu podskoczył, lecz biegł dalej. Zaraz
190
minął stodołę i zniknął z oczu. Ostrym sprintem odsadził się pod jej osło­
ną poza zasięg pistoletu i pośpiesznym marszobiegiem zmierzał ku lasowi
oglądając co chwila za siebie.
Chłopcy jak niepyszni wracali do oddziału, zawstydzeni spapraną robotą.
O wydarzeniu zamierzali zameldować szefowi, lecz nie przy kolegach, aby
nie narazić się na kpiny z ich strony. Tego dnia jednak taka sposobność się
nie nadarzyła. A już nazajutrz rano zostali wezwani przez „Orlicza” do wy­
jaśnienia jaką sprawę zataili. Okazało się, że wywiad placówkowy w Suli­
sławicach, zawiadomiony o zajściu poszedł tropem uciekającego fotografa.
Znaleziono go martwego w lesie. Miał przestrzelone płuco. Posiadał przy
sobie kompromitujące materiały. Niefortunni uczestnicy poodpustowej
przygody musieli wysłuchać w pokorze twardej koszarowej reprymendy
szefa z powodu niezłożenia raportu z wydarzenia.
Szpiegowska robota niejedno ma oblicze. Radomscy szpicle rekrutowali
się z pospolitych drobnych przestępców wykorzystywanych przez gestapo
z braku lepszego narybku w donosicielskim procederze. Niemcy prowadzi­
li w rzeczywistości poważną grę wywiadowczą. W werbunku do tej pro­
fesji, posługując się prowokacją, zdołali zorganizować dość groźną siatkę
szpiegowską kierowaną przez swoich fachowców. W związku z tym pełne
ręce roboty miała nasza najcichsza ze służb – wywiad AK, ludzie o tęgich
głowach, bystrych oczach i mocnych nerwach. Wywiad był opatrznością
strzegącą podziemie97. Dobrodziejstw ze strony wywiadu doznała „Lotna”
niejednokrotnie, zwłaszcza w zakresie rozpoznania przed akcjami.
Dobrodziejstwa wywiadu doznała też „Lotna” i pewnego słonecznego wio­
sennego dnia w sposób szczególny. Kwaterowaliśmy u wdowy Marii Bąkowej
na Graniczniku, przysiółku wsi Wiązownica. Stałem wówczas na warcie wraz
z „Sępem”, ćwicząc żonglerkę kamykami, jak to czyniłem nieraz dla zabicia
nudy na warcie, gdy pozwalały na to warunki. Od strony wiązownickiego ko­
ścioła poboczem piaszczystej usłanej igliwiem leśnej dróżki zbliżała się ku
nam dziewczyna o dziecinnej twarzy okolonej blond lokami. Z tą chwilą za­
cząłem się bawić małym naturalnym teatrzykiem. Bo oto w miarę zbliżania się
smukłej postaci kobiecej poważna, a nawet surowa zazwyczaj twarz „Sępa”
łagodniała z chwili na chwilę. Wysunął się przede mnie i aksamitnym głosem
zapytał dokąd zmierza. Łączniczka, widząc, że ma do czynienia z uzbrojonymi
97 Szefem wywiadu i kontrwywiadu (V.42 – VI.43) – szef referatu II obwodu Sandomierz
i jednocześnie zastępcą komendanta obwodu był kpt. Leon Torliński – „Czesław”, „Kret”.
191
wartownikami, odpowiedziała wprost, że do oddziału. „Sęp” zapytał o hasło
i ugrzecznionym gestem wskazał ścieżkę prowadzącą na melinę. Odprowa­
dził ją wzrokiem aż zniknęła w zieleni za zakrętem ścieżki. Wreszcie stanął
obok mnie z szerokim uśmiechem, który ciągle utrzymywał się na jego twarzy.
Gdyby ten uśmiech pozostał na stałe, „Sęp” powinien by zmienić pseudonim
o pogodniejszy w brzmieniu, na przykład na „Skowronek”. Kiedy westchnął
w sposób stosowny do okoliczności, zapytałem:
– Tobie też się podoba?
W odpowiedzi roześmiał się szeroko i głośno. Ani przedtem, ani potem
nigdy nie widziałem, nie słyszałem śmiejącego się „Sępa”98. Obaj żałowa­
liśmy, że nie możemy być na melinie podczas wizyty tak miłej osóbki. Po
dłuższej chwili blond – łączniczka przeszła obok nas w przeciwnym kie­
runku. Jej uśmiech towarzyszący słowom pożegnania wydał się nam jakiś
smutny i wymuszony.
Odeszła. Zostaliśmy znów sami ze sobą – młodzi zdrowi ludzie, silni, peł­
ni gotowości ofiarowania swoich uczuć, gotowi do objęcia ramieniem. Tutaj
jednak sprawowała rządy piękna lecz zazdrosna pani Wojenka. Niechby tylko
serce wojaka zabiło mocniej do tej najśliczniejszej, jaką los mu po drodze nara­
ił, a ona zaraz wydawała rozkaz: „pogotowie marszowe!”. I gnała nieustannie
– ze wsi do lasu, z lasu do kolejnej wsi. Pozostawało tylko, odchodząc, rzucić
przez ramię tęskne spojrzenie i odebrać wzrokiem pomachiwanie wdzięcznym
ruchem dłoni trzymającej chusteczkę. Więc musiało milknąć partyzanckie ser­
ce, wyczekując niecierpliwie końca despotycznego i surowego panowania bez­
względnej okrutnicy, pięknej skądinąd pani Wojenki.
Wkrótce po odejściu łączniczki przyszli koledzy na zmianę warty. Na
melinie dowiedzieliśmy się, że przyniosła ona wyrok śmierci na jednego
z kolegów niedawno przybyłego do oddziału o nazwisku Jagiełło. Odczyta­
nie rozkazu odbyło się w obecności łączniczki, choć bezgłośnie. Na twarzy
czytającego „Orlicza” odmalowało się widocznie na tyle wymowne wra­
żenie i wymowne było spojrzenie na Jagiełłę, że to odebrało dziewczynie
dobre samopoczucie.
Egzekucyjna palba – podzwonne zdrady – kładąca kres życiu zdrajcy,
legła na pewien czas ciężkim brzemieniem na pogodnej atmosferze panują­
cej zwykle w oddziale. Jagiełło nie wytrzymał tortur niemieckiej kaźni po
98 „Sęp” był dorodnym sympatycznym, przystojnym blondynem. Miał tylko pokiereszo­
wane i niepełne uzębienie; może po torturach... Być może, że to oszpecenie go krępowało
i powstrzymywało od uśmiechania się.
192
zaskoczeniu go przez żandarmerię w Samborcu, w drodze na krótki urlop
do domu. Posiadał przy sobie pistolet, którego nie mógł był użyć, ani nie
mógł zbiec. Do walki garnęli się na ogół wszyscy młodzi mężczyźni, lecz
nie wszystkim stało hartu na ciężką, najcięższą próbę, na więcej niż dekla­
rację ofiary życia. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że walka z niemieckim
barbarzyńskim w każdym calu najeźdźcą stawia wyjątkowe wymagania, ze
w tej walce nie wystarczyło być żołnierzem – w tej walce trzeba było być
bohaterem; a ta wartość ujawniała się dopiero w godzinie próby właśnie.
Z nastaniem wiosny bandyci wiejscy stawali się coraz zuchwalsi. Oku­
pacyjna wieś pozostawała bowiem w nocy, jak to już wcześniej przy innych
okazji zaznaczono, bez jakiegokolwiek nadzoru policyjnego. Ze względu
na swoje bezpieczeństwo żandarmi i granatowi policjanci zamykali się na
posterunkach, zostawiając teren na łasce przestępców, praktycznie bez­
karnych. Poszanowanie prawa czy strach przed karą, wyniesione z przed­
wojennego poczucia porządku publicznego zanikał stopniowo w miarę
upływu czasu okupacyjnego bezhołowia. Nieliczne i nader skromne siły
zbrojne AK i BCh nie były w stanie opanować narastającego bandyckiego
żywiołu. Podejmowały one jednak takie wysiłki, na jakie było je stać. Sy­
tuację komplikował ponadto fakt, ze zarówno „policjanci” jak i przestępcy
wywodzili się z tych samych środowisk i z tego samego obszaru, zwłaszcza
gdy chodzi o Bataliony Chłopskie. Ścigający i ścigani byli często sąsiada­
mi, kuzynami a nawet krewnymi. W grę wchodziły nawet akty zemsty ze
strony bandytów, a także źle pojmowany honor rodzinny czy środowisko­
wy. Ten stan rzeczy utrudniał zwalczanie przestępczości.
W tego typu akcję została któregoś z wiosennych dni włączona i „Lotna”
wespół z BCh. Przestępcza grupa Smalery, Winiarskiego i Nawodzińskiego,
rabująca dwory i bogatych chłopów, stała się już bardzo niebezpieczna w oko­
licy. W pościgu po kolejnym ich napadzie, tym razem na Bokwę w Trzebiesła­
wicach, zostali przez nas ujęci w maju u gospodarza w Kolonii – Ruszczy pod­
czas libacji, kiedy to czując się bezkarni porozbierani do koszul obficie zakra­
piali bandyckie sukces. Zostali przez nas i bojówkę BCh zaskoczeni, rozbrojeni
i uwięzieni (związani, zamknięci w oborze). Sąd został odprawiony doraźnie
przez BCh na plebani w Sulislawicach, gdzie proboszczem był ksiądz Budziń­
ski,i skazał wszystkich na karę śmierci – na podstawie uprawnień, o których
wzmiankę poczyniono wcześniej. Sąd BCh (nie mylić z Wojskowym Sądem
193
Specjalnym AK) zalecił też „Lotnej” doraźne wykonanie wyroku. „Orlicz” od­
mówił wskazując na fakt, ze BCh posiadają własne oddziały zbrojne. Na tym
tle doszło do zwłoki i… wyroku nie wykonano.
Obserwator sceny zmagań Narodu z niemieckim i rosyjskim w kraju,
jeśli chciałby pokusić się o ocenę postawy Stronnictwa Ludowego i jego
zbrojnego ramienia Batalionów Chłopskich, natrafi na bardzo złożone zja­
wisko, z którym niełatwo radzą sobie nawet parający się tym zagadnieniem
historycy ludowi. Posiadający na Sandomierszczyźnie bardzo liczne rzesze
oddanych służbie młodych ludzi ludowcy utworzyli dwie wzglednie dobrze
wyszkolone kompanie wojska partyzanckiego. Zgodnie z obowiązującym
zawartym na szczeblu najwyższych władz układzie, wojsko to podlegało
ogólnokrajowemu dowództwu, Komendzie Głównej Armii Krajowej.
W ramach akcji „Burza” obie te kompanie wzięły udział pod dowdztwem
Armii Krajowej w toczonych w nocy z 31 lipca na 1 sierpnia 1944 roku
wielogodzinnych walkach osłaniających forsowanie Wisły przez wojsko
rosyjskie, tworzące przyczółek baranowsko-sandomierski, które to przed­
sięwzięcie w pełni się powiodło. Po południu 1 sierpnia obie kompanie
Batalionów Chłopskich opuściły niespodziewanie pole toczącej się jesz­
cze walki – bez uprzedzenia nawet dowództwa AK – a następnie się roz­
formowały (vide płk. Wojciech Borzobohaty „Jodła”, wydawnictwo PAX,
Warszawa 1988 r.). Historycy opisujący ten znaczący epizod i następujące
potem zaszłości polityczne postawieni zostali wobec wielce złożonych sko­
jarzeń i wstrząsających ocen społeczeńswta99.
Pod koniec maja 1944 roku kwaterowaliśmy w Sadłowicach, w tamtejszym
dworku. Przyjechaliśmy na rowerach przy zapadającym wieczorze, w atmos­
ferze pośpiechu narzuconego zbliżającą się nawałnicą, zmęczeni przebytym
szmatem drogi i pośpiechem. Mnie przypadła pierwsza dwugodzinna warta.
Nie miałem czasu nawet napić się wody. Po zmianie warty zastałem kolegów
w pokoju przeznaczonym dla nas na sypialnię, pogrążonych w głębokim śnie.
Do jednych z najprzykrzejszych spraw zaliczam zbudzenie bez służbowej
potrzeby śpiącego partyzanta; reakcje bywały zawsze wprost nieobliczalne.
Świadomy tego, po zejściu z warty ledwie wymacałem nogami wśród najgłęb­
99 Wartość bojowa Batalionów Chłopskich można porównywać do rozbudowanych bojó­
wek partyjnych, podczas gdy Armia Krajowa była zorganizowana przez kadrę – od genera­
licji począwszy a na podoficerach skończywszy – zawodową wojskową, z niesionymi przez
nią najwyższymi wartościami sztuki wojskowej.
194
szych ciemności pomiędzy leżącymi pokotem na rozesłanej słomie kolegami
miejsce dla siebie. Zdjąłem wierzchnią odzież i złożyłem ją w kostkę mającą
zastąpić poduszkę, pod nią włożyłem pistolet i ułożyłem się próbując zasnąć.
Nie miałem odwagi nikogo budzić, aby zapytać gdzie jest, jeśli jest, zostawio­
na dla mnie kolacja; być może w kuchni, ale że nie miałem latarki ani zapa­
łek zrezygnowałem z posiłku. Z żołądkiem dałem sobie jakoś radę, ale pra­
gnienie pogłębione wyczerpaniem drogą, niezaspokajane przez dłuższy czas,
sprawiło, że zasnąwszy przeżywałem majaki – obrazy nieudanych prób picia.
Zasychało mi w ustach i gardle. Budziłem się raz po raz. Wreszcie wstałem
i macając drogę stopami dotarłem do kuchni. Niebo musiało być całkowicie
zachmurzone, bo i w kuchni panowała atramentowa ciemność. Wymacałem
zaraz przy wejściu ławę a na niej dwa wiadra. Byłem nieomal szczęśliwy, gdy
nad wiadrami wyczułem wiszące rzędem łyżki wazowe i wypiłem łapczywie
duży haust. I natychmiast zacząłem pluć, choć nie miałem właściwie czym,
gdyż połknąłem wszystko co miałem w ustach. Napiłem się pomyj. Nie mia­
łem już odwagi sięgać do drugiego wiadra. Ze wstrętnym smakiem w ustach
i z burczeniem w żołądku powlokłem się, pracowicie wymacując drogę, na
swoje miejsce na posłaniu. Zmęczenie sprawiało, że zapadłem w sen, a wtedy
dopadły mnie znów majaki. Domęczyłem się tak do świtu, a wtedy z drugiego
wiadra napiłem się dużo czystej i zimnej wody.
Pobyt w Sadłowicach wspominam z dużą niechęcią. Przydarzyła mi się
tam bowiem i druga przygoda. Pewnie z powodu nocnego napitku dosta­
łem rozstroju żołądka. Już rano poszedlem do stojącego w sadzie domecz­
ku o stosownym przeznaczeniu. Pasek od spodni zawiesiłem na szyi, gdyż
zdobyte w Sandomierzu spodnie nie miały szlufek na pas ponieważ były
przeznaczone do noszenia na szelkach, które ja uznałem za niegodne żoł­
nierskiego rynsztunku. Wówczas, siedząc sobie tam wielce zadowolony
z doznanej ulgi, usłyszałem dwa wystrzały z pistoletu. Odgłos ten odebra­
łem jako sygnał alarmowy wartownika. Poderwałem się nagle a wtedy pa­
sek zsunął mi się z szyi i wpadł do dołu w nieczystości. Wyskoczyłem czym
prędzej, odłamałem z jabłoni gałąź, z której sporządziłem hak i wtedy za­
uważyłem, że koledzy wybiegli z dworku i biegną dokądś z bronią. Nie
tracąc czasu wydobyłem pasek i narwawszy trawy wyczyściłem go jak się
dało. W pełni już sprawny pobiegłem po karabin i dalej w ślad za kolegami.
Wtedy już tylko z daleka mogłem coś niecoś zobaczyć, co jednak niczego
nie wyjaśniało. Wyjaśnił dopiero wartownik „Niedźwiedź”.
195
Zajście zaczęło się, gdy drogą szedł wiejski wyrostek. Gdy zbliżył się do
„Niedźwiedzia” wyjął z kieszeni pistolet i strzelił do niego. Nie trafił. Wów­
czas „Niedźwiedź” wyciągnął swój pistolet, ale „hiszpan” nie wypalił. Chło­
pak przestraszył się i uciekając jeszcze raz wystrzelił bez celowania. Wartow­
nik musiał pozostać na miejscu, ale reszta kolegów pobiegła za chłopakiem
w pościg. „Sokół” wybiegł ze swoim erkaemem na małe wzniesienie, lecz
ścigany klucząc uciekał kryjąc się za zasłonami pagórkowatego terenu. Kie­
runek jego ucieczki wyczuł „Straceniec” i po dłuższym biegu zaskoczył go
zastąpiwszy mu drogę. Zamachowca przyprowadził pod bronią na kwaterę,
zapowiadając po drodze jeńcowi marny los. Podczas prowadzonego przez
„Misia” dochodzenia roztrzęsiony wyrostek powtarzał tylko: „kozały mi”.
Nie chciał jednak wyjawić nazwiska zleceniodawcy. Oświadczył, że należy
do organizacji, ale nie potrafił podać jej nazwy.
Byliśmy głęboko poruszeni tym co zaszło. Zdarzyło się nam coś podob­
nego po raz pierwszy. Nie słyszeliśmy też o bratobójczych wystąpieniach
na naszym terenie. Spodziewaliśmy się, że „Miś” wymierzy mu jakąś su­
rową karę; nie wykluczaliśmy rozstrzelania. Nawet uważaliśmy taką karę
za słuszną i w wojennych warunkach za sprawiedliwą. Przecież nastawał
na jednego z nas, żołnierzy. Żałowaliśmy, że „Niedźwiedziowi” zaciął się
pistolet, bo w przeciwnym wypadku cała sprawa zostałaby już załatwiona
na jasnych wojennych zasadach. „Miś” był jednak innego zdania. Wziął
wyrostka na stronę i długo z nim rozmawiał. A gdy wreszcie podszedł wraz
z zapłakanym chłopakiem do nas, stojących w grupie, oznajmił, że pusz­
cza go wolno. Decyzje przełożonych nie podlegają w wojsku dyskusji. I tę
przyjęliśmy bez słowa. „Miś” odebrał nasze milczenie jako subordynację,
ale wyczuł pewnie naszą dezaprobatę.
– To głupi chłopak – rzucił – on tego więcej nie zrobi.
Gdy tak staliśmy w grupce, znajdujący się najbliżej mnie „Sokół” wy­
ciągnął nos i węsząc spoglądał podejrzliwie na „Niedźwiedzia” i wreszcie
wykrzyknął:
– Wiecie co, „Niedźwiedź” ze strachu się zesrał! Nie czujecie?
Nie wiem jaki dowód w swojej obronie okazał „Niedźwiedź”, bo ja po
tych słowach dyskretnie się wycofałem, aby wyzbyć się niemiłego zapachu.
Często wracaliśmy w rozmowach do wątpliwej naszym zdaniem decyzji
„Misia”, której zgodnie nie akceptowaliśmy. Później, później, kiedy emocje
całkiem opadły uznaliśmy, że zachował się mądrze. Nie dopuścił do rozhuś­
196
tania emocji w stosunkach z jakimś bliżej nierozpoznanym sąsiadem poli­
tycznym, a mocodawcom chłopca podsunął do przemyślenia temat o kardy­
nalnym znaczeniu dla racjonalnego współżycia na wspólnym terenie. Tym
sąsiadem politycznym okazała się Polska Partia Robotnicza (PPR).
Po dwóch dniach wyruszyliśmy w dalszą drogę w nieustającym klu­
czeniu po obszarze, który władze konspiracyjne powierzyły naszej pieczy.
Jej sprawowanie wydało nam się od tej chwili bardziej skomplikowane.
Pierwszą wsią, przez którą wypadło nam teraz przejść w dziennym marszu,
prowadząc rowery z powodu błota na drogach po ulewnym deszczu, była
wieś Łopata. „Miś” nakazał jej obejście wyjaśniając, że powstała w niej
dość czynna organizacja PPR100, posiadająca buńczucznych przywódców.
O wieś jednak zahaczyliśmy, a to ze względu na fatalny stan zalanych wodą
ścieżek. Przeszliśmy przez nią marszem ubezpieczonym, z załadowaną
bronią – bez przeszkód. Udaliśmy się z kolei w okolice Sandomierza.
„Topola” i „Zygfryd” nadal zajmowali się rozbrajaniem pojedynczych
Niemców. Jako miejscowi, doskonale obeznani z Sandomierzem i okolica­
mi, wypuszczali się w przerwach między zajęciami do miasta na „występy”,
woleli się ruszać, jak mawiali, niż stać na warcie. „Miś” zezwalał im na takie
wypady w ramach jednoczesnego ich członkostwa egzekutywy KWP tym
chętniej, że szczęśliwie wynosili z nich całą skórę i wracali ze zdobyczą wo­
jenną. Głównymi ofiarami obu „harcowników” byli członkowie organizacji
Todt, zachowujący się najmniej czujnie. Owe polowania na broń skierowane
były na zdobywanie karabinów i oporządzenia żołnierskiego, pod kątem po­
trzeb przyszłego powstania. Nie gardzili też i „chwastem” uzbrojeniowym,
jakim były pistolety boczne, w potyczkach polowych mało przydatnym.
Z niewiadomych powodów pewien Niemiec z ochrony kolei z Rozwado­
wa nie nocował w specjalnych koszarach a na Nadbrzeziu. Wiadomość o tym,
że ów szkop posiada przy sobie znakomity pistolet „parabellum” szturmowe,
pistolet boczny ceniony ze względu na dalekie donoszenie i celność wywo­
100 PPR – Polska Partia Robotnicza została utworzona w czasie II wojny światowej (5.I.1942 r.)
w Moskwie przez międzynarodówkę komunistyczną „Komintern”. Celem tej organizacji było
utworzenie w Polsce rządu po wojnie – na bagnetach sowieckich – wykonującego zadania
postawione przez Związek Socjalistycznych Republik Sowieckich (ZSRS), w imię interesów
sowieckich, jednoznacznych z dążeniem ZSRS do rozszerzenia władzy i idei komunistycznej
na zachodnią Europę i resztę świata. Organizatorzy PPR zostali przysłani przez ZSRS i przez
– ZSRS opłacani. PPR było też narzędziem sowieckim użytym po wojnie do tworzenia komu­
nistycznego reżimu w Polsce i zniewalaniu narodu polskiego.
197
łała u obu zawodowe, chciałoby się powiedzieć, podniecenie. Gratka to była
nielada i trudno było się oprzeć pokusie. „Topola”, jako miejscowy na tym
przedmieściu zasięgnął bliższego wywiadu, poczym obaj opracowali plan.
Gdy nadeszła godzina dziesiąta wieczorem, podeszli do domku, w którym
doszło do goszczenia Niemca. „Topola” stanął na obstawie, a „Zygfryd”
wszedł do sieni pod drzwi opisane przez przyjaciela. Spoza nich słychać było
pluskanie. Sięgnął klamki. Drzwi nie były zamknięte na klucz. Uchylił je
ostrożnie i przez szparę zobaczył siedzącego w balii, w kąpieli, szwaba łysiną
odwróconego do drzwi, widocznie powiało na niego chłodniejszym powie­
trzem, bo odwrócił się nagle i gdy spostrzegł czyjeś oko w szparze, sięgnął
ręką pod poduszkę ze stojącej przy łóżku balii. Wystrzelił kilka razy w stronę
wejścia. „Zygfryd” zdążył uskoczyć w porę i w odpowiedzi oddał w stro­
nę Niemca kilka strzałów. Szwab przestał strzelać, dzięki czemu „Zygfryd”
mógł się łatwo wycofać. Uznał, że ryzyko prowadzenia pojedynku jest zbyt
wielkie, a niezbyt mądra gra nie warta świeczki. W takich okolicznościach
mógł łatwo Niemca zastrzelić, a w następstwie „za byle niemiecką świnię
straciłoby życie dziesięciu porządnych ludzi”, rozumował.
– Nie zawsze i nie wszystko musi się udawać – tłumaczył się z zawsty­
dzeniem przyjacielowi.
– I tak dobrze, że nie oberwałeś w bebechy w głupiej przygodzie – pocie­
szał „Topola” – Chodźmy na „pompki” – zaproponował.
Rano znalazł się na melinie na „pompkach” Feliks Wryk i opowiedział, że
jakiś Niemiec w mundurze ochrony kolei rozgadywał się do swoich kolegów
po służbie, oczekując na pociąg, że wczoraj napadła na niego grupa bandy­
tów a on skutecznie się ostrzeliwał. Bił się lewą ręką w pierś na dowód, że
żyje, a prawą obandażowaną dłoń podnosił triumfalnie do góry na potwier­
dzenie swoich słów. Z jego opowiadań wynikało, że został ranny w okolice
kciuka. „Zygfryd” nie mógł sobie darować, że nie wkroczył do pokoju; sztur­
mówka byłaby jego. Teraz nie pozostawało nic innego wyruszyć we trzech
z „pompek” na Granicznik, na obowiązujące ćwiczenia polowe.
Po ćwiczeniach, w przemarszu przez Jurkowice miejscowa placówka do­
niosła, że w gorzelni w Julianowie trzech policjantów granatowych pilnuje
kuf ze spirytusem, przeznaczonych do transportu. „Miś” postanowił wobec
tego zmienić marszrutę. Do akcji wyznaczeni zostali „Kozak”, „Zawada”
i „Huragan”. Zaszli oni znienacka policjantów, a reszta była tylko formal­
nością; w nasze ręce przeszły trzy karabiny, a z kuf popłynął ostrym stru­
198
mieniem spirytus wsiąkając błyskawicznie w ziemię. Wówczas trzej zakon­
spirowani przeciwnicy „zakonnych obyczajów w wojsku” „Ryś”, „Sokół”
i „Iskra” podeszli powolnym żałobnym krokiem do przestrzelonych kuf, za­
trzymali się i stali z opuszczonymi głowami, spoglądając z wyrzutem spod
czoła na sprawców marnowania „darów Bożych”, żołnierskiego przysmaku.
– Nie wzięliście ze sobą chociaż jakiegoś wiadereczka? – zapytał „Iskra”.
– Nie było rozkazu – odpowiedział służbowym tonem z głupia frant
„Huragan”.
15. Starcie z własowcami.
Rozsłoneczniony ciepły maj przywitał nas na Graniczniku wielobarw­
nym kwieciem i zapachami wiosny. Pani Bąkowa, uprzedzona o naszym
przybyciu, krzątała się w obejściu wraz z dziewczyną z sąsiedztwa, dobra­
ną do pomocy. Na tej melinie, światku zabitym deskami, do którego wiodły
kopne piaszczyste polne drogi, czuliśmy się równie dobrze jak u państwa
Kosterskich w Skwirzowej, melinie położonej na podobnym odludziu.
Było tu przyjemnie i swojsko. Ćwiczenia przebiegały bez zakłóceń, aż...
Leśna droga prowadząca od Granicznika dochodziła do typowego dla
wiejskiego krajobrazu, rozstaja dróg. Wszelkiego rodzaju rozstaja cieszyły
się w opowieściach ludowych złą sławą, nawiedzane przez siły nieczyste.
Jak zwykle jakieś „złe”, najczęściej ciorty wszelakiej maści i rangi i o prze­
różnych charakterach a zawsze przewrotnych, mamiły ludzi. Myliły im dro­
gę i w ogóle sprowadzały na manowce, strasząc przy tym pobrzękiwaniem
łańcuchów czy jękami potępionych dusz. Pewnie dla przepłoszenia stamtąd
diabła wielce figlarnego i nie mniej złośliwego postawiono tu poświęcaną
figurkę z krzyżem – ażeby zbereźnik i huncwot nie czynił chłopom na de­
spekt, co przytrafiało się ponoć często, zwłaszcza tym, którzy wypiwszy
nad miare, i bez udziału mocy piekielnych mieli trudności z trafieniem do
domu. Rozchodziły się stąd drogi do Osieka, Bukowej, Wiązownicy oraz
Granicznika skrytego za kończącym się tutaj znacznym obszarem boru.
Jego kraj przy tymże rozstaju dróg służył partyzantom stacjonującym na
Graniczniku za miejsce dla czujki strzegącej zajętego przez oddział rejonu.
Tym razem o wczesnych godzinach rannych pełnili służbę „Straceniec”
i „Zygfryd”. Żadne znaki na ziemi nie wskazywały, że do sąsiedniej wsi
199
Bukowa przyjechały dwa niemieckie samochody opancerzone z żandarma­
mi i własowcami101, a drogą leśną od strony Osieka nadciąga inny oddział,
renegatów armii sowieckiej współdziałających z Niemcami i pozostają­
cych na ich żołdzie oraz pod ich rozkazami.
Jak się później okazało, ci którzy przybyli do Bukowej i ci nadchodzący
od strony Osieka mieli współdziałać ze sobą w przeprowadzeniu przeciw
nam pacyfikacji. Wiadomo było, że kilka dni wcześniej został w pobliżu za­
strzelony oficer własowców przez bojówkarzy BCh; w pobliżu kwaterowa­
ła licząca 15 żołnierzy grupa „Brzozy”, należąca do oddziału BCh, dowo­
dzonego przez Mieczysława Wałka – „Salermo”. Po oficerze własowców
zabrano wówczas konia i broń, a trupa pozostawiono na miejscu bez po­
chówku. Domyślać się można, że związana z tym wydarzeniem pacyfika­
cja miała być skierowana przeciwko grupie „Brzozy” lub posądzanej o ten
incydent „Lotnej”, jako oddziału bardziej widocznego, bo liczniejszego.
Nasza dwuosobowa czujka, nie wiedząc co się święci, przesunęła się
nieco w kierunku wsi Bukowa, aby w jednym z trzech pobliskich stojących
osobno domów napić się mleka. Nie zdawali sobie sprawy z tego, że naru­
szają święte prawo żołnierskiej służby, służby wartowniczej, którego naru­
szenie na wojnie karane było śmiercią. Ale oni byli partyzantami – żołnie­
rzami amatorami w zaimprowizowanym z konieczności wojsku. Chłopcy
nie przeczuwali nadciągającego niebezpieczeństwa, ale zmieniając pozycję
tłumaczyli sobie, że nie stracili z pola widzenia poddanego ich kontroli
miejsca. Kiedy po chwili wyszli na podwórze surowa nauczycielka żołnier­
ki – piękna pani Wojenka – przypomniała im bezceremonialnie o istocie
obowiązków wartownika. Bo oto od strony rozstajnych dróg ciągnęła ku
nim chmara włosowców, odcinając możliwość nawiązania bezpośredniego
kontaktu z grupą na melinie. Włosowcy szli dużą gromadą – nie w szyku
101 Własowcy – nazwa pochodzi od nazwiska sowieckiego generała, Andrzeja Własowa,
który w 1942 roku dostał się wraz ze swoją jednostką do niewoli niemieckiej. Poszedł on na
współpracę z Niemcami, tworząc tzw. Rosyjską Wyzwoleńczą Armię. W jej skład wchodzi­
li jeńcy sowieccy ze znacznym odsetkiem Ukraińców a także z dużą liczbą żołnierzy o ce­
chach mongolskich. Kadrę oficerską i podoficerską stanowili w tym wojsku głównie Niemcy.
Z tego ostatnio wymienionego powodu własowcy – podobnie jak i inne zbliżone charakterem
formacje wojskowe (np. SS Kamińskiego lub tzw. Ostlegion „majora Dolla”) byli nazywani
potocznie kałmukami. U naszego narodu zasłużyli sobie „kałmuki” na ponurą sławę ludzi
prymitywnej kultury i dzikich obyczajów, ludzi niecywilizowanych. Wszystkie te oddziały
znane były w okupowanej Polsce ze zbrodniczej działalności wobec ludności cywilnej. Niem­
cy wykorzystywali je do zwalczania partyzantki, do pacyfikacji wsi, do ochrony obiektów
wojskowych, linii kolejowych, zagrabionych Polakom majątków rolnych itp.
200
bojowym – prowadząc ze sobą dwanaście wozów konnych właśnie wprost
na ową odosobnioną grupę domów. Jedynym wyjściem było ratować się
ucieczką w kierunku innego lasu, poza Bukową i z bezpiecznego miejsca
wystrzałami zaalarmować oddział. Pomimo to, że starali się to zrobić za
zasłoną zabudowań, zostali spostrzeżeni. Odległość dzieląca jednych i dru­
gich była jeszcze niewielka. Ruszyła za nimi pogoń ostrzeliwując ucieka­
jących z karabinów powtarzalnych. Chłopcy odpowiadali z pistoletów, sto­
sując w ucieczce tzw. zajęcze skoki. Pogoń zbliżała się jednak niepokojąco
szybko. Powstrzymali ją granatami, ale za chwilę zaczął terkotać karabin
maszynowy. Partyzanci nadal posuwali się skokami, ponaglani świstem
kul. W pewnym momencie włosowcy zaniechali pogoni licząc zapewne na
skuteczność ognia karabinu maszynowego na otwartym polu. Wkrótce ka­
rabin przestał jednak strzelać. Chłopcy spostrzegli, że kilka osób manipu­
luje coś przy tej maszynie, co mogło oznaczać tylko zacięcie się karabinu.
Wykorzystali więc daną im przez łaskawą tym razem piękną panią Wojenkę
sposobność i popędzili ile sił w nogach przed siebie. Kiedy się znów obej­
rzeli zobaczyli jak kałmuki wygrażają im pięściami, co mimo dramatyzmu
położenia przyprawiło ich o pusty śmiech. Dobiegli do lasu, na którego
skraju rozlokowały się rodziny chłopów z Bukowej, zbiegłe przed zapo­
wiadającą się pacyfikacją, na co mogło wskazywać pojawienie się we wsi
opancerzonych samochodów. Ludzie ci pokrzepili umordowanych biegiem
chłopców zsiadłym mlekiem, pitym wprost z wiaderka.
Zanim padły pierwsze strzały, na melinie panował błogi spokój. Ja, będąc
wolny w tym czasie od obowiązków – pełnienia warty, czyszczenia broni,
szkolenia czy podoficera służbowego – leżałem na trawie na przygarści sło­
my i gapiłem się na płynące po przepięknej niebieskości niebie jasne prze­
świetlone słońcem obłoki. Jeszcze nie w pełni ulistnione topole – najpierwsze
muzykanty wśród wszystkich drzew – grały delikatnymi jeszcze listkami na
wietrze swoje preludium do późniejszego letniego koncertu i przesycały po­
wietrze balsamiczną wonią wydzielaną przez rozpękające pąki i bazie. Takie
chwile błogiej bezczynności zdarzały się aliści nader rzadko. I tym razem
okazało się, że było ich za wiele. Nagle bowiem doszły do mnie od strony
rozstaju odgłosy strzałów. Do swojej broni dobiegłem w mgnieniu oka. Bły­
skawicznie uformowaliśmy się wszyscy w marszu w drużyny i ruszyliśmy
biegiem. Na melinie pozostał podoficer służbowy a w jej pobliżu dwie warty.
Biegliśmy ku figurce na rozstaju skąd dochodziły nadal odgłosy wystrza­
201
łów. Wszyscy byliśmy przekonani, że nasi koledzy z czujki polegli pewnie
w walce z Niemcami, gdyż w przeciwnym przypadku ktoś powinien do nas
dobiec. Ogarnęła nami wielka żądza odwetu, ale nie mieliśmy pojęcia z jaką
siłą się spotkamy. Indywidualista „Błyskawica” – któremu często uchodziły
na sucho odstępstwa od regulaminowych zachowań – i tym razem wyłamał
się z szyku i, nomen omen, lotem błyskawicy niosło go ku Wojence – pięk­
nej pani. Skrzydeł dodawał mu niepokój, aby broń boże nie ubiegł go ktoś
w pierwszym kontakcie z nieprzyjacielem. I on też właściwie załatwił całą
sprawę; a to dzięki temu, że spodziewanym przeciwnikiem okazali się być
własowcy. Wypadłszy z lasu lunął ze swojej pepeszy ciągłym ogniem w nie­
ubezpieczoną zwartą gromadę kałmuków, nie spodziewających się widocz­
nie zaskoczenia z tej strony, z której sami dopiero co przybyli. Mając drogę
odciętą od lasu, a widząc nadbiegających partyzantów, to dziwne wojsko
zaczęło uciekać w popłochu pieszo i na wozach po wznoszącym się ku wsi
płaskim polu, zabrawszy w pośpiechu zabitych i rannych na wozy, nie ostrze­
liwując się zupełnie. Zaraz po pepeszy „Błyskawicy” zagrał erkaem „Soko­
ła”. My zaś celowaliśmy z podpórki do uciekających; aż ta wojenna zabawa
zaczęła napawać niesmakiem ze względu na mizerną kondycję przeciwnika.
Wkrótce ktoś dał znak do zaprzestania narzuconej sytuacją strzelaniny. Zmy­
kający bezładną kupą włosowcy dopadli do Bukowej.
Trudno było oprzeć się refleksji – jakiż to ustrój mógł doprowadzić swo­
je wojsko do tak niskiego upadku. I nie trudno było teraz sobie odpowie­
dzieć na pytanie, dlaczego to Niemcy z taką łatwością pokonywali w 1941
i w roku następnym armię sowiecką. „Miś” nie pozwolił na pościg, nie
chcąc dopuścić, aby partyzanci dostali się pod ogień Niemców, którzy byli
widziani jak przenosili się spod wiązownickiego kościoła z powrotem do
Bukowej. Wcześniej nieco wykonany przez nich manewr polegający na
podejściu ku Wiązownicy i Granicznikowi wynikał najprawdopodobniej
z planu współdziałania z włosowcami. Wypadło im się jednak wycofać
w następstwie niepomyślnego rozwoju wypadków.
Uciekający własowcy opowiadali po drodze po wsiach o rozbiciu ich
przez wielkie i doskonale uzbrojone siły partyzanckie. Własowcy stracili
kilku zabitych i kilkunastu rannych.
Przeżyliśmy swojego rodzaju wojenną zabawę, wyłączając z niej „Stra­
ceńca” i „Zygfryda”, którym wesoło nie było.
202
16. Pierwsze oznaki „Burzy”.
W końcu maja 1944 roku sytuacja na frontach wskazywała jednoznacznie
na nieuchronną klęskę Niemiec. Wszystkie zapowiadające dotychczas zwy­
cięstwo Herrenvolk’u102 pomyślne wróżby poznikały z niemieckiego nieba,
na którym pojawiły się w ich miejsce ciężkie chmury i dochodziły zewsząd
złowróżbne pomruki. Prześniły się oszalałych pychą Niemców mrzonki
o wyimaginowanej wielkości. Nie sprawdziła się ostatecznie doktryna Bitz­
krieg’u103, poza początkowymi zagrywkami taktycznymi. Teraz kurczyły
się Niemcom źródła surowcowe, upadał przemysł, cała gospodarka leżała
w gruzach, w armii (wśród wyższych sfer oficerskich) przemyśliwano nad
pozbyciem się Hitlera. Na froncie wschodnim cofająca się armia niemiecka
przekroczyła przedwojenną granicę Polski. 18 maja II Korpus Armii Polskiej
we Włoszech104 pod dowództwem generała Władysława Andersa zdobył sil­
ny niemiecki punkt oporu na górze Monte Cassino, przetrącając walczącej
we Włoszech armii niemieckiej kręgosłup. Alianci byli już gotowi do desantu
w Normandii105; w przygotowaniach posługiwali się oni tajnym niemieckim
urządzeniem do łamania szyfrów o nazwie „enigma”, rozpracowanym przez
Polaków i przekazanym aliantom jeszcze w 1939 roku. Od dłuższego czasu
alianci stosowali dywanowe naloty bombowe na niemieckie miasta. Okrzy­
czana III rzesza niemiecka waliła się w gruzy. Wywiad AK zdobył w tym
czasie niewybuch pocisku – rakiety V–1, przeznaczonej do bombardowania
Anglii i przekazał do Londynu części oraz odtworzoną przez polskich inży­
nierów dokumentację techniczną. Tam na tej podstawie opracowano system
zwalczania rakiet typu V–1 i V–2.
Od stycznia 1944 roku zaczęła obowiązywać na Wołyniu i na Wileńsz­
czyźnie akcja o kryptonimie „Burza”106. Na Kielecczyźnie spodziewano się
102 Herrenvolk – niem: naród panów; słowo wbijające w pychę Niemców, wymyślone
przez propagandę niemiecką.
103 Blitzkrieg – niem: wojna błyskawiczna.
104 II Korpus Armii Polskiej we Włoszech walczył w ramach 8 armii brytyjskiej. Jego za­
czątki zostały utworzone w ZSRS z Polaków, którzy przedtem zostali tam wywiezieni przez
okupacyjne władze sowieckie na zesłanie. Gen. Władysław Anders wyprowadził to wojsko
przez Bliski Wschód i rozbudował przy armii brytyjskiej.
105 Normandia – północne wybrzeże Francji, na którym 6.VI.1944 r. wylądowały wojska
alianckie, tworząc tym samym od nowa front w zachodniej Europie.
106 Akcja „Burza” – kryptonim planu działań Armii Krajowej, przewidzianych na czas spo­
dziewanego cofania się armii niemieckiej przez terytorium polskie. Plan polegał na działaniach
203
jej ogłoszenia w środku lata i w związku z tym gromadzono środki po­
trzebne do szerszej niż dotychczas działalności wojskowej. Były potrzebne
pieniądze. Trzeba je było zdobywać. Jedno z zadań tego typu przypadło do
wykonania „Zygfrydowi”. Otrzymał polecenie wykonania skoku na Bank
Rolny w Sandomierzu. Dobrał sobie Kazimierza Giecewicza – „Mat”107,
który równie dobrze znał miasto, co w przedsięwzięciu mogło mieć zna­
czenie.
W banku przy ulicy Kościuszki było pusto i cicho. Panowała tu typowo
biurowa senna atmosfera. Gdy chłopcy podeszli do kasy w okienku pojawi­
ła się twarz kasjera, zadowolonego, że ktoś przerwał urzędniczą nudę. Od­
ruchowo podniósł ręce do góry, gdy zamiast papierków ujrzał przed sobą
lufę pistoletu i palec na ustach nietypowego interesanta. Do torby powędro­
wały pliki banknotów.
Widocznie ktoś z urzędników niemieckich spostrzegł gest kasjera, gdyż
kiedy tylko partyzanci znaleźli się na ulicy, ktoś z pierwszego piętra zaczął
krzyczeć po niemiecku na alarm wołając, że bandyci ograbili bank. Słowa
alarmu skierowane były do stojącej na ulicy kolumny samochodów woj­
skowych, która niefortunnym przypadkiem zatrzymała się tutaj na postój
w czasie kiedy chłopcy, dopiero rozglądając się po wnętrzu banku, zapo­
znawali się z otoczeniem. Zanim teraz żołnierze zdołali się zorientować
o co chodzi, partyzanci minęli ostrym sprintem kolumnę i dopiero wówczas
zostali ostrzelani. Odpowiadając ogniem z pistoletów osłabili tempo po­
ścigu. Uciekli w kierunku cmentarza i przebiegli przezeń pod osłoną gę­
znacznych i dużych jednostek partyzanckich na tyłach niemieckich wojsk frontowych i utrud­
nianie im ruchów, zwłaszcza mniejszych jednostek oraz zmuszanie do wycofywania się tylko
większymi szlakami. Po spodziewanym przejściu frontu oddziały partyzanckie miały za zadanie
obsadzanie ważnych punktów administracyjnych i ułatwianie tworzenia na uwolnionych obsza­
rach jednostek organizacyjnych polskiego aparatu państwowego. Akcja „Burza” została zorgani­
zowana przez AK i dotyczyła jej samej oraz Batalionów chłopskich (BCh) na zasadzie zawartej
właśnie umowy o współdziałaniu we wspólnym celu. Udział BCh w akcji „Burza” okazał się
w praktyce bardzo ograniczony i wreszcie w chwili najważniejszej Bataliony Chłopskie wycofa­
ły się ze współdziałania, a na Lubelszczyźnie i na Kielecczyźnie nie przystąpiły do koncentracji
oddziałów partyzanckich. Armia sowiecka i NKWD (sowiecka służba bezpieczeństwa – w Pol­
sce utworzona po wkroczeniu sowietów jej odpowiednik Urząd Bezpieczeństwa – UB) sterro­
ryzowały na zajmowanych stopniowo terenach polskich społeczeństwo, a partyzantów Armii
Krajowej, potem byłych już partyzantów, objęły skrajnym prześladowaniem (mordy, więzienia,
skazywanie bez sądów, wywózki na Syberię itp.). Władze te ustanowiły dla terenów polskich
własne formacje administracyjne oparte na sowieckich władzach politycznych, wojskowych
i policyjnych. Władze te składały się głównie z Żydów, zwłaszcza w aparacie kierowniczym
wszelkich instytucji.
107 „Mat” – Kazimierz Giecewicz, były aspirant policji ze Lwowa.
204
sto rosnących krzewów. Dobiegli do końca cmentarza i przeskoczyli przez
mur, który po stronie przeciwnej był bardzo wysoki. Nie mając wyboru,
zaryzykowali zeskok i pozbierawszy się po upadku spostrzegli, że znaleźli
się w mimowolnej pułapce. Podwórze należało do domu przy ulicy Żerom­
skiego. Dostrzegli na ulicy żołnierzy niemieckich, najpewniej z tej samej
kolumny, chodzących z bronią gotową do strzału; zapewne alarm poszedł
po linii rzędu samochodów, który ciągnął się przez obie ulice. Pościg stracił
ślad. Niemcy zaczęli się wiercić po cmentarzu próbując zaglądać do niektó­
rych grobowców. W powstałej sytuacji partyzanci stanęli przed jedynym
wyborem: ukryć się i czekać na zrządzenie losu – a nuż nadarzy się jakaś
sprzyjająca okoliczność... Podsunęli się pod dom, do którego należało po­
dwórze i weszli niepostrzeżenie do budynku (noszącego dzisiaj numer 21
przy ul. Żeromskiego). Czas naglił, bo poszczekiwania niemieckiej mowy
słychać było coraz gęściej. Zachowując najwyższą ostrożność doszli do
schodów prowadzących na strych. Rozglądając się zauważyli młodego
kotka siedzącego na parapecie okienka. Wygrzewał się na słońcu. Wtedy
nie miało to znaczenia; w zagrożeniu, jak wiadomo, łatwo dostrzega się
szczegóły. Prowadząca na strych klapa w suficie była zamknięta na kłódkę,
ale w kłódce tkwił zapomniany przez kogoś kluczyk, a może taki został
przyjęty tu porządek. W klapie zrobione było wycięcie umożliwiające pod­
noszenie i opuszczanie jej bez narażania rąk na przycięcie108. Kiedy obaj
znaleźli się na strychu, tym właśnie wycięciem ponownie założyli kłódkę,
zamknęli ją na kluczyk zostawiając go w kłódce. Mieli nadzieję, że ten
pomyślny zbieg okoliczności usunie ich kryjówkę poza krąg miejsc po­
dejrzanych. Nadzieja zaczęła z czasem narastać, bo na zewnątrz nieco się
uspokoiło. Ale po dłuższym czasie dały się słyszeć od strony cmentarza po­
szczekiwania psa. Wyjrzeli przez świetlik w dachu i dostrzegli żandarmów
z psem prowadzonym na smyczy, idących ich tropem. Stało się oczywiste,
że ratunku już nie ma, więc wyjścia z opresji należy szukać w desperackim
ataku. Albo się uda, albo... Przy takim poruszeniu w okolicy domu szansę
swoje oceniali jako raczej niewielkie. Wyboru jednak nie mieli. Nie było
też czasu na roztkliwianie się nad sobą. Przygotowali posiadaną broń – po
dwa pistolety z zapasowymi magazynkami, po dwadzieścia naboi w skó­
rzanych woreczkach oraz po dwa granaty obronne. W magazynkach uzu­
108 Drewniana klapa z wycięciem do dziś (luty 1999 r.) znajduje się niezmieniona od tam­
tych lat w budynku przy Żeromskiego 21, róg ulicy Parkowej.
205
pełnili amunicję w miejsce wystrzelonej i czekali. Plan podjęli następujący:
w wypadku otworzenia klapy na strych przez żandarmów zaraz potem rzu­
cić dwa granaty i następnie błyskawicznie wyskoczyć i wybiec na podwó­
rze, a tam... jak się okaże i jak Bóg da. Może uda się przeciąć, ostrzeliwując
się, ulicę w poprzek i oderwać się od miejsca akcji ogrodami. „Szczęścia
w walce trzeba szukać – samo nie przychodzi”; ta wyniesiona ze szkolenia
zasada teraz zdawała się podświadomie kierować postępowaniem party­
zantów. Determinacja osiągnęła duże nasilenie.
Nadeszła chwila kiedy żandarmi z psem znaleźli się w budynku – kryjów­
ce. Dało się słyszeć z parteru odgłosy świadczące o przeszukiwaniu miesz­
kań. Był wielki harmider i wrzaski: – gdzie są bandyci?! Tłukli ludzi. Wresz­
cie weszli na piętro, a gdy znaleźli się przy schodkach „Mat” i „Zygfryd”
odstąpili nieco od włazu, z granatami w rękach, z palcami na zawleczkach,
w pewnym momencie kot, spostrzegłszy żandarmskiego wilczura, uciekł
z okna i pobiegł po schodkach w kierunku strychu, skoczył do klapy, przeci­
snął się przez owo wycięcie i znalazł się poza niebezpieczeństwem. Za nim
rzucił się pies stojąc pod klapą i uparcie szczekając. Trzymający go żandarm
wściekał się i okładał psa końcem smyczy wołając że głupi, bo goni za kotem
zamiast iść za tropem. Scena z kotkiem, psem i żandarmem dała się doskonale
odczytać na strychu z tego co można było usłyszeć. W tej sytuacji żandarmi,
uznawszy iż pies interesuje się tylko kotem, skierowali się do mieszkań, urzą­
dzając tam rewizje i bijąc Bogu ducha winnych mieszkańców, którzy o scho­
wanych partyzantach nic nie wiedzieli. Kiedy żandarmi, wściekli z powodu
fiaska rewizji opuszczali budynek, pies ponownie rzucił się ku schodom pro­
wadzącym na strych. Serca partyzantów zaczęły znów bić przyśpieszonym
rytmem. Psisko i tym razem oberwało smyczą po grzbiecie i zostało siłą wy­
szarpnięte na zewnątrz budynku. Po odejściu żandarmów długo jeszcze dały
się słyszeć hałaśliwe odgłosy poszukiwań w najbliższej okolicy. Początkowo
chłopcy siedzieli w bezruchu, aby najmniejszym szelestem nie zmarnować
zaskakującej odmiany położenia. Na korytarzu bowiem panowało wśród
mieszkańców pełne podniecenia zamieszanie wywołane dopiero co przeży­
tym wstrząsem spowodowanym przez wkroczenie germańskich oprawców.
Dopiero z nastaniem wieczoru wszystko wokół ucichło. Partyzanci nadal za­
chowali daleko posuniętą ostrożność. Bali się podejść do świetlika dla zbada­
nia sytuacji, aby skrzypieniem desek podłogi nie zdradzić swojej obecności.
Ach, ta piękna pani Wojenka bywa nieraz tak wspaniałomyślna! Oszczędziła
206
dwóm zawadiakom zdoby­
wania szczęścia wojennego.
Wieczór zapadł już na do­
bre gdy postanowili wyjść.
Właśnie zabezpieczyli po jed­
nym pistolecie pozostawiając
drugie gotowe do strzału,
kiedy dał się słyszeć rumor
żelastwa i warkot silników
wojska pancernego, która
zajęła opuszczone wcześniej
miejsce innej jednostki. Ko­
lumna zatrzymała się, wygasł
warkot silników, dały się sły­
szeć głosy komendy a potem
już tylko żołnierze zaczęli
grać na harmonii i śpiewać
surowymi głosami. Trwało to
chyba do północy. W między­
czasie chłopcy kilkakrotnie Szkic dotyczący przebiegu akcji na bank
w Sandomierzu – sporządzony przez Janusza
zastanawiali się nad decyzją
Szczerbatko „Zygfryd” w marcu 1989 r.
– wychodzić, nie wycho­
dzić. Przeważyła ostrożność – życie teraz wydawało się im szczególnie cenne.
Wśród znajdujących się na strychu rupieci znaleźli jeszcze za widoku duży że­
leźniak i przeznaczyli go na kibel; obiecywali sobie przeprosić gospodarzy po
wojnie, jeśli łaskawa acz kapryśna piękna (zwłaszcza dziś) pani Wojenka okaże
im nadal swoją łaskawość. Kolumna odjechała dopiero nad ranem, (chłopcy
wyczekali do upływu godziny policyjnej poczym, korzystając z ciszy panują­
cej na korytarzu i ożywionego ruchu na ulicy opuścili kryjówkę. Kłódkę przy
klapie na strychu pozostawili tak jak była. Po godzinie byli już na melinie we
wsi Kamień, gdzie z niepokojem oczekiwano ich powrotu.
O ile oczekiwania Polaków sprowadzały się w początkowym okresie
wojny do samej woli podjęcia walki i organizowania się, to od wczesnej
wiosny 1943 roku, kiedy po styczniowej klęsce Niemców pod Stalingra­
dem zaczęła się ich ogólna rejterada, w konspiracji powstał w związku
z tym wzmożony ruch w przygotowaniach do powstania zbrojnego. Miały
207
się spełnić czteroletnie marzenia o walce czynnej. Po walce konspiracyjnej,
prowadzonej przez Polskie Państwo Podziemne od 27 września 1939 roku
nastąpiły przygotowania organizacyjne do kolejnej fazy – a więc zdoby­
wanie pieniędzy, przygotowywanie tajnych magazynów broni, zwłaszcza
zrzutowej i magazynów żywnościowych dla przyszłego wojska party­
zanckiego. W rok zaś potem, na wiosnę 1944 roku na Sandomierszczyznę,
przygotowaną organizacyjnie do otwartego wystąpienia z bronią w ręku,
zrzucano broń aliancką. Miesiąc maj powiał nie tylko wiosną, ale i nadzieją
podbudowaną kolejnymi następującymi po sobie porażkami Niemców –
na polu walki, w dyplomacji, w stosunkach wewnętrznych, w gospodarce.
Wspomagana przez Amerykanów armia sowiecka przepędziła nieproszo­
nych gości z zachodu w kierunku ich siedzib; skąd od przeszło tysiąca lat
wyruszali czynić w Europie zamęt i dokonywać mordów w imię własnych
interesów. Teraz, przepędzani znowu, musieli wracać tam skąd wyszli, aby
lizać wojenne rany i..., jak zwykle dotąd, gotować się do kolejnej awantury
wojennej. W biorącym udział w tym przepędzaniu napastliwego sąsiada
Polskim Państwie Podziemnym trwały systematyczne przygotowania do
ostatniego – jak sądzono – etapu walki o własny narodowy byt. Przygoto­
wania na czas pogromu Niemców dotyczyły także organizacyjnej i kadro­
wej gotowości wprowadzenia do działania urzędów polskiej administracji
państwowej i samorządowej na wyzwalanych terenach. Zbrojne ramię Pol­
skiego Państwa Podziemnego – Armia Krajowa grupowała lub przygoto­
wywała do grupowania oddziałów partyzanckich w większe jednostki, do
tworzenia wojska partyzanckiego.
Nastąpił teraz okres wzmożonych zrzutów. Wtajemniczeni w odpowied­
nie szyfry konspiratorzy nasłuchiwali radia londyńskiego; płynąca stamtąd
w określonej audycji, na przykład melodia ludowa ze Śląska, Krakowskie­
go, Kujaw itp., popularna piosenki oznaczała ściśle dające się oznaczyć
współrzędnymi geograficznymi miejsce, godzinę i charakter zrzutu. Istniał
cały system zapowiedzi (i odwołań) „koszy” zapasowych, znanych tylko
specjalistom wariantów operacji zrzutowych109. „Lotna” wyczekiwała na
zrzuty kilka razy. Niektóre kosze nie doczekały się napełnienia. Wów­
czas nasuwały się niewesołe myśli o strąceniu samolotu na długiej drodze
z Włoch. Oczekiwaniom na zrzuty towarzyszyło wiele emocji. Spodziewa­
109 Zwykle wyznaczano na każdy zrzut kilka koszy, z których tylko w jednym dochodziło
do zrzucenia broni lub skoczków.
208
liśmy się tej broni, której brakowało najbardziej, więc broni maszynowej,
przeciwpancernej, granatów, amunicji, materiałów wybuchowych oraz
radiowego sprzętu łączności, mundurów, no i skoczków nazywanych „ci­
chociemnymi”. Do organizacji odbioru zrzutów przywiązywano szczegól­
ną wagę. Nie była to bowiem sprawa prosta. Do zrzutowiska, nad którym
miał pojawić się samolot w godzinach 1 – 2 w nocy, można było podjechać
tylko późnym wieczorem aby nie zdradzić zbyt wcześnie swojej obecno­
ści, a przez to i zamiarów. Aby zatem zachować tajemnicę możliwie jak
najdłużej należało przygotowania rozpocząć możliwie późno, co w konse­
kwencji po zostawiało do dyspozycji mało czasu. Sprawność organizacyjna
decydowała ostatecznie o pełnym powodzeniu przedsięwzięcia. A trzeba
pamiętać, że Niemcom szczególnie zależało na uniemożliwianiu zrzutów,
do czego angażowali swoich szpiclów. Należało więc stwarzać różne po­
zory odwodzące ludzi obserwujących poruszanie się oddziałów partyzanc­
kich od przypuszczeń, że może chodzić właśnie o zrzut.
Jednego razu oddział pojawił się za dnia we wsi Świątniki, nie sąsia­
dującej bezpośrednio z polami, na których miał nastąpić zrzut, pod pozo­
rem zamiaru przeprowadzenia nocnych ćwiczeń. W istocie rzeczy chodziło
tym razem o to, aby przed krótką letnią nocą mieć po zapadnięciu późnego
wieczoru niedaleką drogę na zrzutowisko. Pamiętam jak wówczas podpo­
rucznik Dionizy Mędrzycki – „Reder” dał przed zrzutem koncert wokalny.
Z otwartych drzwi dworu dochodziły dźwięki akompaniamentu na forte­
pianie a on, stojąc na ganku, oświetlony od strony wnętrza lampą naftową
a z drugiej księżycem w pełni, zaśpiewał ładnym i mocnym głosem pieśń
Augustyna Lary pt. „Granada”. Adresowane do dworskiej służby i ludności
wiejskiej beztroskie zachowanie miało stworzyć wrażenie, że nie zanosi się
na nic szczególnego.
Komendant kosza, zwykle oficer, rozpoznawszy na miejscu siłę i kieru­
nek wiatru ustalał miejsce i kierunek „strzałki” mającej informować samo­
lot o sposobie przelotu w czasie wyrzucania ładunku. Od prawidłowości
ustawienia strzałki zależało czy zrzucane na spadochronach pojemniki nie
opadną na wieś, las, czy inne przeszkody terenowe.
Główne urządzenie kosza stanowiła owa strzałka, to jest ustawiona
w szeregu linia świateł, informująca pilota o miejscu, kierunku i długo­
ści zrzutowiska. Przy furmankach ustawionych na obrzeżach kosza czekali
zbieracze zasobników przyuczeni między innymi do sposobu odpinania ich
209
od spadochronów i zwijania materiałów i sznurów spadochronowych. Na
drogach dojazdowych ustawione były ukryte patrole.
Już wkrótce po północy wszystkie oczy kierowały się ku niebu. Wy­
patrywano czy spomiędzy nieruchomych gwiazd nie wychyną kolorowe,
migające porozumiewawczo światełka, zapalane dopiero w rejonie zrzu­
towiska. A kiedy na niebie zaczęło się coś dziać, wywoływało to również
poruszenie i tu, na ziemi, w koszu. Z ziemi wylatywała, jako odzew na
hasło, kolorowa rakieta świetlna, a zaraz potem zapalała się strzałka110. Ten
ostatni znak – rakietę wystrzeliwał kapitan Michał Mandziara – „Siwy”,
zastępca komendanta obwodu. Samolot przelatywał następnie nad strzał­
ką na obniżonym pułapie, poczym ponawiał przelot i wówczas wyrzucał
część ładunku. Czynność tę powtarzał parokrotnie, a na zakończenie na­
stępował pusty przelot pożegnalny, któremu towarzyszyło znów migotanie
światełkami pozycyjnymi. Piękna pani Wojenka nie traci kawalerskiej fan­
tazji nawet w trudnych okolicznościach, a lotnikom jej doprawdy nie brak.
Odlatującym lotnikom słaliśmy najlepsze, gorące życzenia wypowiadane
w cichości ducha, a często i wykrzykiwane – szczęśliwego powrotu do
bazy. Bo biada tym, których obecność na niebie została ujawniona. Wów­
czas na całej trasie urządzano na nich istne polowania – z udziałem silnych
reflektorów i dział zenitówek, nieraz kończące się ofiarą życia.
W „ceremonii” pożegnania brała udział tylko część grupy – obstawa. Bo
część stanowiąca obsługę strzałki oraz taboru miała teraz pełne ręce robo­
ty. Krzątała się w pośpiechu przy wygaszaniu ognisk (jeśli były zapalane)
a następnie wyszukiwała zasobniki roznoszone przez wiatr na dość dużym
obszarze. Kiedy ilość znalezionych pojemników zgadzała się z liczbą po­
liczonych na tle nieba zrzuconych spadochronów, padała komenda odmar­
szu. Wówczas patrole ochrony formowały się w ubezpieczenie przednie
i tylne, a pochód ruszał w pośpiesznym marszu, by przed świtem oderwać
się na bezpieczną odległość i dotrzeć do przygotowanego miejsca ukrycia
„prezentu z nieba”.
„Lotna” odebrała, jak pamiętam, trzy zrzuty. Jeden na polach wsi Wią­
zownica, w pobliżu Granicznika, drugi na polach wsi Polanów a trzeci pod
Jugoszowem. Pierwszy z nich został wstępnie przechowany w lesie pod
Łoniowem u gajowego Boryckiego a w późniejszych dniach zabrany i za­
110 Przy dobrej widoczności wystarczały wygodne w użyciu światła latarek elektrycznych,
lecz przy mglistej lub pochmurnej pogodzie trzeba było rozpalać ogniska.
210
gospodarowany przez obwód. Drugi przechowano w majątku w Żurawicy
u państwa Świerzyńskich111. Trzeci zrzut przechowaliśmy w Nasławicach
u gospodyni Zarębiny. W tym ostatnim przypadku, podczas zbierania za­
sobników pod Jugoszowem, gdzie wiatr zniósł spadochrony dość daleko,
doszło do incydentu z chłopcami z placówki BCh, którzy buchnęli trzy po­
jemniki. Załadowali je na furmankę i próbowali umknąć. Dostrzegł ten ma­
newr dowódca jednego z patroli „Kozak” i wpadł z kilkoma kolegami do
jakiejś stodoły w Jugoszowie, dokąd doprowadziły ich ślady. Pojemniki zo­
stały odebrane, a poirytowany w najwyższym stopniu „Kozak” wymierzył
sprawcom kradzieży karę chłosty – uniwersalny uproszczony, partyzancki
sposób wymierzania sprawiedliwości za łamanie wszelkiego rodzaju praw
(poza zbrodnią). Już po procesie i egzekwowaniu wyroku pojawił się na
miejscu zdarzenia komendant miejscowej placówki Batalionów Chłop­
skich. Został on zaalarmowany przez swoich chłopców, a „Miś” przez na­
szych, dążących do zachowania w tej sytuacji równowagi sił i szarż. Obaj
panowie doszli do wniosku, że nie mają nic do wniesienia do zaistniałych
faktów, więc podali sobie ręce, a obie grupy, pozostające jeszcze pod wra­
żeniem chwili rozeszły się, nie w pełni przekonane o istnieniu sprawiedli­
wości w tej wojnie.
Uzyskana ze zrzutów broń oczekiwała w utajnionych magazynach na
„Burzę”. „Lotna” zaś otrzymała niewielką ilość pistoletów typu „colt” i re­
wolwerów „smitswatson” i sporo granatów obronnych oraz kilka „stenó­
w”112 (nowość w naszym uzbrojeniu).
17. Skrzypaczowicka zasadzka
Na obszarze obwodu Sandomierz działał gestapowiec nazwiskiem von Paul.
Mieszkał w majątku Skrzypaczowice (ligenszafcie) wespół z kilkuosobową
załogą oraz z przepływającymi nieustannie przez skrzypaczowicki majątek
ozdrowieńcami frontowymi. Mieszkał tu też i zarządzał majątkiem właściciel,
Polak. Von Paul prowadził wywiad mający na celu zwalczanie polskiego pod­
ziemia na obszarze miasteczka Koprzywnica i szerokiej okolicy.
111 W roku 1998 magazyn – ziemianka istniała w stanie nienaruszonym a jego istnienie
utrzymane w tajemnicy przed ludnością – autor stwierdził to osobiście.
112 Sten – angielski pistolet maszynowy średniej klasy.
211
Koprzywnica należała przed wojną do typowych małych miasteczek
z dużą przewagą ludności żydowskiej, zajmującej się wyłącznie handlem
i rzemiosłem, no i nieodłączną od tej nacji lichwą. Tego rodzaju miasteczka
nosiły, w związku z tak liczną obecnością Żydów, charakter źle zagospoda­
rowanych, zaniedbanych pod każdym względem i brudnych miejscowości;
wyjątek stanowiła Wielkopolska, gdzie światlejsi i lepiej zorganizowani
Polacy rugowali bojkotem nieuczciwą żydowską konkurencję. W miastecz­
kach w rodzaju Koprzywnicy życie toczyło się powolnym sennym nurtem,
a ożywienie kulturalne wnosili wyłącznie Polacy, z reguły mniej zamożni
niż Żydzi. Domy mieszkalne i zabudowania gospodarskie stanowiły zabu­
dowania kryte w dużej mierze strzechą, a w lepszych przypadkach gontem
i zupełnie wyjątkowo dachówką czy blachą.
Von Paul winien był śmierci wielu Polaków, w związku z czym nie bez powo­
du wprowadził w majątku urządzenia obronne, mające Niemcom ułatwić odpar­
cie ewentualnych ataków. Czuli się tu dzięki temu niemal zupełnie bezpieczni.
Polski podziemny Wojskowy Sąd Specjalny nie kwapił się z wydaniem wyroku
śmierci na von Paula, zalecając miejscowym władzom konspiracyjnym stosowa­
nie raczej metod zabezpieczających przed skutkami działalności gestapowca. Za
niego jednego musiałoby bowiem zginąć co najmniej dziesięciu zakładników,
wśród których znajdowali się najczęściej wartościowi i szanowani obywatele.
A za tak znacznego tuza aparatu policyjnego Niemcy nie poprzestaliby z pew­
nością na rozstrzelaniu powszechnie przez nich stosowanej „stawki”. Kiedy jed­
nak von Paul spowodował aresztowanie piętnastu mieszkańców skrzypaczowic
w następstwie czego wszyscy oni zginęli113, zapadł na niego przez WSS wyrok
śmierci, zatwierdzony przez rotmistrza Stanisława Głowińskiego – „Mirski” –
komendanta obwodu AK. Wykonanie zlecono „Lotnej”.
W maju 1944 roku grupa nasza kwaterowała w Jachimowicach – czę­
ściowo w majątku państwa Bronikowskich a częściowo u gospodarza
Abramczyka. „Miś”, posiadający już gotowy plan działania, czekał tylko
na wiadomość od wywiadu, że von Paul pojechał do Koprzywnicy, gdzie
bywał dość często. Jednego z tych dni wywiadowca dotarł właśnie na ro­
werze do Jachimowic z oczekiwaną informacją.
Było wczesne popołudnie kiedy grupa nasza zajęła stanowiska w lesie
w pobliżu Skrzypaczowic przy szosie. Po jakimś czasie pojawiła się na
113 Liczba 15–tu aresztowanych a następnie zgładzonych Polaków była wówczas podawa­
na z ust do ust.
212
szosie bryczka z gestapowcem i dwoma żandarmami z ochrony. Powoził
stangret z majątku. Zadanie było o tyle trudne, że von Paula należało wziąć
żywcem celem wyciśnięcia z niego potrzebnych zeznań, unikając jedno­
cześnie zabicia towarzyszących mu Niemców. Główną rolę wziął na siebie
w tej akcji „Miś”. W chwili gdy nadjeżdżała bryczka zaprzężona w parę
koni, „Miś” wybiegi na szosę i chwytając jednego z koni za uzdę zatrzy­
mał pojazd. Jednocześnie z lasu, dochodzącego tutaj, tylko z jednej strony,
tuż do rowu, wystąpiliśmy z bronią gotową do strzału. Wówczas z bryczki
wyskoczyli obaj Niemcy z ochrony, być może z zamiarem podjęcia walki
i umożliwienia gestapowcowi ucieczki, a natychmiast ostrzelani na otwar­
tej przestrzeni na postrach rozpoczęli ucieczkę w kierunku Koprzywnicy.
Wszystko to działo się zaledwie w ciągu kilku sekund. Nagła jednoczesna
palba okazała się zgubna w skutkach dla dalszego przebiegu akcji. I tak
już wystraszone nagłym zatrzymaniem, teraz po nagłym zgiełku, rasowe
nerwowe rumaki, spłoszone strzałami ruszyły z kopyta odtrącając „Misia”.
On zdążył tylko jeszcze pociągnąć wzdłuż tułowia najbliższego konia serią
z pistoletu maszynowego, aby uniemożliwić bryczce ucieczkę. Oba konie
rwały pomimo to jak szalone, uwożąc skulonych na podłodze von Paula
i stangreta, który nie wpływał już, przynajmniej na razie, na kierunek jazdy.
Natychmiast wyskoczył na szosę „Sęp” z erkaemem i z pozycji stojącej
starał się ostrzelać bryczkę. Karabin maszynowy jednak nie wypalił. Zaciął
się w najbardziej nieodpowiedniej chwili114.
Tymczasem konie znające drogę do stajni gnały ku niej pełnym galopem
i wkrótce zniknęły za zakrętem drogi prowadzącej przez las. Postrzelony
cugant padł wprawdzie, lecz dopiero w pobliżu majątku. Resztę drogi ge­
stapowiec przebiegł, dźwigając swój wielki brzuch. Na miejscu poderwał
całą załogę czyniąc w majątku wielki gwałt i zamieszanie. Wszyscy wybie­
114 Zacinanie się broni było zmorą partyzanckiego rzemiosła. Występowało ono wówczas,
zdaniem specjalistów, jak w opisywanym przypadku, kiedy broń i amunicja były różnego
pochodzenia. Naboje posiadały w zasadzie te same wymiary, lecz w praktyce dochodziło
do specyficznych różnic. Z tego powodu niemiecka amunicja była dokładnie dopasowa­
na do niemieckiej broni, a polska, także mauserowska, do polskiej. W przypadku zaś, gdy
dochodziło do mieszania broni i amunicji, zdarzały się zacięcia. Partyzanci nie mieli jed­
nak warunków do segregacji amunicji, ani dostatecznego jej zapasu, szczęśliwi w swoim
żołnierskim przekonaniu, że w ogóle ją posiadają. Była jeszcze i inna przyczyna, chyba
najważniejsza. Mianowicie znaczna część amunicji pochodziła ze znalezisk, często wydo­
bywana z ziemi lub nawet z wody. suszono ją więc w słońcu lub na blasze kuchennej albo
w piecach chlebowych. Była czyszczona ręcznie ze śniedzi. Po takim procesie przywracania
do użytku podlegała wyrywkowemu sprawdzaniu, co z natury rzeczy nie zapewniało pełnej
sprawności posiadanych zapasów; ale nie było innego wyjścia.
213
gli, ciągnąc strzelającą na oślep tyralierą przez las ku miejscu zasadzki. Po
dojściu do szosy szkopi znaleźli tylko końską farbę rozpryskaną na drodze.
My zaś byliśmy już w drodze na beszycko – skwirzowską melinę. Piękna
acz przewrotna pani wojenka wystrugała nam brzydkiego figla. Byliśmy
bardzo z siebie niezadowoleni.
Pisany von Paulowi przez Wojskowy Sąd Specjalny los nie ominął go.
W niedługi czas potem, po dwóch miesiącach, w jego drodze powrotnej
z Sandomierza, poszczęściło się Józefowi Bojanowskiemu – „Walter”,
który jako dowódca sekcji egzekucyjnej przy obwodzie AK Sandomierz
urządził samoczwart – używając wojskowego języka z minionego czasu –
zasadzkę we wsi Sośniczany. Szwab jechał jak zwykle z dwoma żandarma­
mi obstawy. Bryczką powoził stangret Żyła. Kiedy partyzanci wyskoczyli
z ukrycia i zaczęli strzelać, Niemcy odpowiedzieli także ogniem. Zaraz
po pierwszych strzałach partyzanckich von Paul padł na podłogę bryczki
i skuliwszy się oczekiwał ratunku w ucieczce i w ostrzale swojej ochrony.
Ona zaś stanowiła otwarty cel. W tej wymianie ognia partyzanci strzelali
celniej. Zaraz dwaj szkopi, trafieni, osunęli się i tak pozostali na bryczce.
Woźnica Żyła zeskoczył wówczas z kozła bryczki i ukrył się w rowie. Gdy
zaś bryczka wywróciła się w czasie niekontrolowanej jazdy do rowu, ko­
nie się zatrzymały a z niej wgramolił się gestapowiec i rozpoczął ucieczkę
w kierunku łanu zboża, lecz zaraz doścignięty poddał się. Miał ramię prze­
strzelone w trzech miejscach. Bryczka partyzancka stała opodal. Do niej
skierowali chłopcy Niemca przynaglając go do pośpiechu bynajmniej nie
salonowymi sposobami. Został położony na dnie bryczki i przykryty pro­
chowcem „Waltera”. Dalsza droga prowadziła przez Jachimowice do wsi
Wiśniowa, gdzie przeprowadzono badania dla wyciśnięcia interesujących
nasze podziemie informacji, poczym został zastrzelony.
Tym razem akcja została przeprowadzona na „mokro”, miała ona bowiem
miejsce już w tym czasie kiedy to w związku z dojściem frontu do Wisły nie
było na terenie Sandomierszczyzny sił policyjnych a wszelką władzę w pa­
sie przyfrontowym sprawowało wojsko. Do zapóźnionych w rejteradzie jed­
nostek należały nieliczne już jednostki policyjne, które teraz zajmowały się
tylko organizowaniem exodusu niemieckich służb administracyjnych a nie
pełnieniem powinności policyjnych, i m.in. załoga ligenszaftu w Skrzypa­
czowicach. Wojsko natomiast, zajmujące się wyłącznie wojowaniem, nie
wdawało się w drobne rozgrywki, w sprawy, o których nie miało pojęcia ani
214
czasu dla nich. A wiadomo – piękna lecz nieczuła pani Wojenka rzadko kie­
dy pochyla się nad swoimi tancerzami padłymi w wirze zatraconej zabawy;
prowadzi tylko w miarę możliwości ozięble statystykę strat po obu stronach.
Jak już powiedziano, droga partyzanckiej bryczki prowadziła przez Ja­
chimowice. Córka państwa Bronikowskich, Krystyna, tak opisuje pewien
epizod zapamiętany z tamtego dnia:
Było wczesne popołudnie. Ojciec wraz z Romanem Ciesielskim vel Milewskim, wysiedlonym, dozorowali w polu pielenie buraków. Naraz na
drodze ukazała się pędząca co konie wyskoczą bryczka z czterema ludźmi,
którą powoził Józek Bojanowski. Kiedy bryczka zrównała się z pracującymi
ludźmi Józek – szalona pałka – odrzucił jasny prochowiec, którym nakryty był leżący w bryczce gruby związany Niemiec. Był to gestapowiec ze
skrzypaczowickiego ligenszaftu, von Paul. Bryczka zaraz ruszyła i zniknęła
w oddali. Praca w polu trwała dalej.
Następnego dnia, w niedzielę, było u nas większe zebranie towarzyskie. Amatorzy brydża zasiedli przy stolikach a część towarzystwa, korzystając z pięknej pogody spacerowała po parku. W stołowym nakrywano do stołu. Wśród gości znajdowali się „Kruk”115 i „Tarnina”116.
Około południa usłyszeliśmy warkot silnika samochodowego. A więc
nadjeżdżali Niemcy
– Oddajcie von Paula! – wołali głośno i nerwowo – żywego lub umarłego.
Przeprowadzili dokładną rewizję całego domu. Nawet na strychu zrywali
– nie wiadomo po co – deski z podłogi. Otwierali wszystkie szafy wołając
nieustannie: Paul!, Paul! Na wieszakach skontrolowali okrycia. Znaleźli
wśród nich prochowiec poplamiony krwią. Domownicy i goście zachowywali się tymczasem tak jakby nie wydarzyło się nic szczególnego. Brydż
trwał nadal. „Tarnina” polecił mi zniszczyć tajną pocztę znajdującą się
w schowku, którą zaraz wrzuciłam do ubikacji. Sam też spalił swoje obciążające papiery.
W trakcie rewizji spostrzegliśmy nadjeżdżającą bryczkę, tę samą, którą
Józek uprowadził von Paula. Był to właśnie Józek. Nie zajeżdżał jednak
przed front domu, tylko drogą wzdłuż parku prosto na podwórze. Natychmiast tam się udałam. Józek wyprzągł konie i prowadził je do stajni.
115 „Kruk”– mjr Antoni Wiktorowski, aktualny komendant obwodu AK Sandomierz.
(Patrz: przypisy 2).
116 „Tarnina” – kpt. Tadeusz Pytlakowski, komendant podobwodu Klimontów.
215
– Panie Józku, Niemcy! Ma pan coś?
– Tak. Notes Paula. Musi być zachowany.
Gruby czarny notes pakuję za pazuchę a Józek rzuca nieznacznym ruchem swój rewolwer i nogą zagrzebuje w oborniku. W tej chwili nadchodzi
Niemiec i legitymuje „Waltera”. Ja wychodzę do sadu i zagrzebuje notes
pod krzakiem porzeczki117. W międzyczasie Niemcy sprowadzili ludzi ze wsi
i z czworaków118. Kilkadziesiąt osób. Wypytywali ich, kto wczoraj widział
uprowadzanego Paula.
– On tu musi być! Tu urywa się ślad! – wykrzykiwali.
Wszyscy zaprzeczali. Nikt nie widział, nikt nic nie wie. Budująca jest ta
solidarna postawa, ten wspólny front przeciw okupantowi. Przecież jedno
nierozważne słowo, gest, mina mogłyby pociągnąć za sobą nieobliczalne
skutki119.
Rewizja nie dała żadnych wyników. Zabrali splamiony krwią płaszcz
ojca by zrobić analizę krwi. Był to ich dowód. Odjechali. Zasiedliśmy do
obiadu i wychylili po kieliszku. Po obiedzie goście zaczęli się stopniowo
rozjeżdżać. Przede wszystkim zniknęli „Kruk”, „Tarnina” i „Walter”,
część osób została i zabawiała się nad stawami. Do jednego z nich wpadł
potężnie zbudowany pan Sokołowski. To wszystko stwarzało pozory beztroski. Raptem pod wieczór spostrzegliśmy od strony Byszowa wracającą
„budę” z żandarmami. Wtedy dopiero naprawdę się przestraszyłam. Wraz
z Jerzym (narzeczonym Jerzym Radlińskim – WG) i Romanem uciekliśmy
w pola, w żyta. Leżąc w niskim młodym zbożu cały czas nasłuchiwałam czy
nie usłyszę strzałów. Wydawało mi się, że wieki upływają, mając w pamięci
mord popełniony przez Niemców w Zbydniowie120. W końcu usłyszeliśmy
117 Notes został potem przekazany komendantowi podobwodu Klimontów „Tarninie”.
118 Czworaki – budynki mieszkalne dla służby folwarcznej, parterowe w każdym mieściły
się cztery mieszkania; stąd nazwa.
119 Przyjazd Niemców z rewizją do dworu musiał być spowodowany donosem szpicla.
120 24 czerwca 1944r. w Zbydniowie koło Rozwadowa Niemcy wtargnęli niespodziewa­
nie do dworu rodziny Zofii i Zbigniewa Horodyńskich w czasie uroczystości weselnych
i wymordowali całą niemal obecną na uroczystości weselnej rodzinę oraz gości weselnych
łącznie z kobietami i dziećmi – razem 21 osób. Części weselników udało się zbiec. Pani
Horodyńska zdołała ukryć najmłodszego syna Dominika w schowku konspiracyjnym pod
podłogą na strychu. Nie mógł on opuścić kryjówki przez czas pobytu bandyckich Niem­
ców w pałacu, to jest przez dwa dni, nie otrzymując przez ten czas żadnej opieki. Sprawcą
bezpośrednim zbydniowskiej rzezi byli żołnierze Wehrmachtu sprowadzeni przez nadzorcę
ligenszaftu, mieszkającego w pałacu Lubomirskich w Chrzanowicach pod Rozwadowem.
Ten Niemiec nazywał się Fuldner. Żywił on bliżej nieznane urazy natury towarzyskiej do pp.
216
warkot odjeżdżającego samochodu. Jak się okazało, dom był pod obserwacją. Wiedzieli oni, że ktoś wpadł z łódki do wody. Do dworu zjechali aby się
dowiedzieć kim byli nasi goście. Ale teraz ojciec mógł już dowolnie operować nazwiskami. Ojciec dostał polecenie zgłoszenia się następnego dnia
na posterunku w Sandomierzu. Pojechał za niego Łuczak, jeden z wysiedlonych z Poznania. Zajmuje się z wielką znajomością rzeczy księgowością,
którą prowadzi w kilku majątkach a w konspiracji wywiadem, rozpracowując żandarmerię i żandarmerię polową. Dzięki świetnej znajomości języka
niemieckiego, talentom towarzyskim oraz odwadze i nieprawdopodobnemu
tupetowi, a także dzięki umiejętnemu posługiwaniu się wódką jako środkiem
zjednywania sobie przychylności siedzi w samym środku żandarmskiego towarzystwa. Oddał nieocenione usługi podziemiu. Wiele osób ostrzegł lub
uwolnił z rąk żandarmów właśnie dzięki swoim wpływom. Łuczak po kilku godzinach wrócił z Sandomierza po ciężkiej przeprawie z żandarmami.
Analiza wykazała wprawdzie że krew zwierzęca na płaszczu pochodziła od
zarzynanego cielaka, ale Niemcy upierali się, że w Jachimowicach urywa
się ślad za von Paulem i z nieufnością wyrażają się o naszej miejscowości.
Niemcy nigdy nie doszli gdzie i w jakich okolicznościach zakończył swój
zbrodniczy żywot gestapowiec von Paul, z niemieckiego piekła rodem. Ogół
Niemców, łącznie z tak zwanymi rajchsdojczami, folksdojczami mającymi
na swoim sumieniu zbrodnie popełnione na narodzie polskim i wszelkiego
rodzaju służby policyjne, urzędnicy rozmaitych instytucji, przedsiębiorstw
i tym podobni rzeczywiści i potencjalni zbrodniarze rejterowali w tym cza­
sie w stronę swoich gniazd falą poprzedzającą posuwający się na zachód
pas przy frontowy. Gestapowiec von Paul także przygotowywał się do po­
wszechnej rejterady. Władze podziemia ten właśnie dogodny moment, kiedy
nie zagrażały już represje, wybrały na rozprawienie się z katem Polaków.
18. Połączenie z „Jędrusiami”.
Wiosna posiada tę dziwną moc, że budzi nadzieję, wlewa w wątpiące serca
otuchę i pobudza do działania. Ta wiosna, ta 44-go różniła się od poprzednich
wiosen okupacyjnych tym, że i nadzieja i otucha znajdowały oparcie w wo­
jennych realiach. Oszalały pychą Germanin został wzięty w trzy fronty – na
Horodyńskich i w ten sposób wywarł – z iście niemiecką kulturą – swoją zemstę.
217
wschodzie, na zachodzie i na południu – czyniące wielce obiecujące postępy.
W całym polskim narodzie obserwowało się pełne podniecenia oczekiwanie
– chciałoby się rzec za wieszczem – tęskne i radosne. W walczącym podzie­
miu dostosowywano już na szeroką skalę programy działania do spodziewa­
nych zmienionych warunków prowadzenia walki. Zaczęto między innymi
grupować oddziały partyzanckie w większe jednostki bojowe.
Dotychczasowa liczebność oddziałów partyzanckich uwarunkowana była
stopniem zalesienia terenu. Właśnie z tej przyczyny na obszarach słabo za­
lesionych obwodu sandomierskiego i opatowskiego uformowały się stosun­
kowo mało liczebne grupy partyzanckie, dzięki czemu posiadały zdolność
znikania z pola widzenia Niemców w tym otwartym łatwym do penetracji te­
renie. Najmniejsze liczyły nawet po kilkanaście osób. Na tym obszarze dzia­
łały, poza „Lotną Sandomierską”, grupa Batalionów chłopskich (BCh), grupa
Narodowych Sił Zbrojnych (NSZ) i niezależna politycznie grupa „Jędrusie”.
Działalnością o charakterze wystąpień zbrojnych zajmowały się również dy­
wersje placówkowe; a gdy zachodziła potrzeba zwalczaniem przestępczości
lub prowadzeniem sabotażu w jego szerokiej gamie.
Na miejsce postoju w leśniczówce Czajków przybyli nowi partyzanci:
Edward Stańczak – „Żyrafa”, Edward Goetzendorf – Garbowski – „Zbi­
świcz”, Zbigniew Smoleński – „Korsarz”, Czesław Czapów – „Bolesław”,
wszyscy z Warszawy, Zdzisław Krzemiński – „Skrzydlaty”, NN – „Zuch”,
podchorąży NN – „Czarny II”, oraz NN – „Okok”. Prawie wszyscy mieli
za sobą twardą szkołę, jaką przeszli w pracy konspiracyjnej, a w jej ramach
i bojówkowej. Na przykład „Żyrafa” służył przedtem w 4. kompanii im.
Kilińskiego i brał tam od dawna udział w małym sabotażu o kryptonimie
„Wawer”. Kiedy doszło do spalenia, „Wilk”, bo taki tam nosił pseudonim,
został skierowany do „Lotnej”. Tu nikt nie pytał go o pseudonim, a nadano
mu nowy stosowny do jego wysokiego wzrostu i wybitnie długiej szyi. Ci
zahartowani w miejskiej walce młodzieńcy różnili się pod wieloma wzglę­
dami od leśnej braci. Pochodzili bowiem z odmiennych środowisk konspi­
racyjnych, które też odmiennie, ukształtowały ich sposób zachowań. I oni
dostosowali się rychło do trybu życia zorganizowanego na modłę przeby­
wającego w polu wojska.
Przez „Lotną Grupę Bojową” przewinęło się ponad pięćdziesięciu party­
zantów. W tych ramach możliwe było jeszcze zżycie się wszystkich żołnierzy.
Toteż brać „Lotnej” stanowiła zwartą grupę młodych ludzi. Wywodzili się oni
218
ze wszystkich środowisk społecznych; byli i chłopi i robotnicy i inteligenci
w całym swoim szerokim wachlarzu a także – pewnie dlatego żeby nikogo nie
zabrakło – był również i hrabia. Na tej postaci warto się przez chwilę zatrzy­
mać, gdyż pojawienie się w oddziale osoby nietuzinkowej nie mogło zostać
niezauważone, jakkolwiek dzięki jej staraniom nie rzucała się w oczy. Nazywał
się Goetzendorf – Grabowski. Nosił pseudonim „Zbiświcz” – od zawołania
szlachty rodowej. Rodzina „Zbiświcza” została wysiedlona z Pomorza, gdzie
przetrwała wielowiekowe zmagania walcząc z krzyżactwem i germanizacją.
Był to dorodny przystojny młodzieniec, którego śmiałość i kawaleryjski tem­
perament oraz okazywana wszystkim koleżeńskość zjednała mu szczere dusze.
Wniósł do oddziału nowy powiew – niemanifestowaną elegancję, zauważo­
ną i cenioną przez wielu. Brak było tylko Żydów. Ci nieliczni z nich, którzy
zdobyli się na odruch ucieczki w czasie zagarniania ich przez Niemców do
gett, nie brali w zasadzie udziału w walce, chyba tylko nadzwyczaj wyjątkowo,
pod naciskiem okoliczności. Bardzo nieliczni z nich uznali, że dobrym pomy­
słem na przetrwanie niemieckich prześladowań będzie kryć się „pod latarnią”
– w partyzantce, co traktowali raczej dosłownie jako schronienie a nie jako go­
towość uczestniczenia w walce. Tego rodzaju schronienie znaleźli na przykład
dwaj bracia, Żydzi, w oddziale Narodowych Sił Zbrojnych121. U „Jędrusiów”
było ich dwóch122. Do udziału w walce za sprawę ogólną, za wspólną sprawę
nie kwapili się a wprost programowo od niej stronili. Na ogół Żydzi, jeśli już
decydowali się na ucieczkę z getta, wybierali ukrywanie się w lasach i tułaczkę
głównie po chłopskich nadzwyczaj prymitywnych kryjówkach, znosząc bier­
nie i cierpliwie swój okrutny los. Ujawnieni przez Niemców ginęli bez buntu,
walki i sprzeciwu; a często z ich powodu ginęły z rąk niemieckich oprawców
całe polskie rodziny. Pochodzący przeważnie z okolicznych miast i miasteczek
Żydzi (zaludniali je przed wojną w Polsce w stosunku przekraczającym prze­
ważnie zdecydowanie połowę liczby mieszkańców) nie mieli żadnych trudno­
ści trafić do partyzanckich oddziałów i stać się prawdziwymi żołnierzami, lub
tworzyć własne odrębne, choćby tylko dla samego przetrwania oddziały. Za­
chowanie się Żydów w Polsce w czasie okupacji i w Europie i postawa żydo­
stwa światowego stanowi jedną z największych, jeśli nie największą tajemnicę
doby II wojny światowej. Śmiertelnie zagrożeni ze strony Niemców w oku­
powanej Europie Żydzi woleli chronić, gdy było to możliwe, indywidualnie
121 Obaj przeżyli wojnę.
122 Obaj przeżyli wojnę.
219
wyłącznie własne życie, nie przejawiając w całej swojej ogromnej masie żad­
nej inwencji w organizowaniu zbiorowego oporu. Interes narodowy, państwo­
wy zamieszkiwanych przez nich obszarów nie zajmował ich w najmniejszym
stopniu. W Polsce ginęli z rąk Niemców pomimo związanej z największym
ryzykiem pomocy organizowanej przez Polaków. Stronili od wspólnej walki,
podkreślając przez to odrębność ideałów. Wydaje się nie ulegać wątpliwości,
że chodziło tu o zasadę, a nie o żydowskie grupowe przywary, na przykład wro­
dzone tchórzostwo – wmawiane przez nich gojom od wieków dla zachowania
pozoru mającego usprawiedliwić i zatuszować nie ustające próby uchylania się
Żydów od wszelkich świadczeń, w tym przypadku wojskowych, wojennych,
obronnych na rzecz państw żywicieli.
Surowe partyzanckie życie zrównało leśną brać wspólną dolą i wytworzyło
grunt, na którym rodziły się przyjaźnie niezależnie od pochodzenia społecz­
nego, a generalnie wzajemna życzliwość i zażyłość właściwa dla towarzy­
stwa broni. A że kapitan „Kaktus” i podporucznik „Miś” uznali za słuszne nie
wprowadzać do tematyki szkoleń zagadnień politycznych, toteż nic nie mą­
ciło harmonii w tym dość szczególnym zbiorowisku ludzi o bardzo zróżnico­
wanych cechach osobistych; o dużej rozpiętości wykształcenia, o ogromnym
zróżnicowaniu kultury osobistej, odmiennym sposobie myślenia, o różnych
doświadczeniach i zainteresowaniach, zwyczajach i nawykach, o różnym na­
wet sposobie wyrażania myśli i wreszcie o odmiennych programach na po
wojnie. W życiu codziennym w oddziale różnice stały się prawie całkowicie
niewidoczne, jak gdyby za sprawą niepisanej umowy o wzajemnej wyrozu­
miałości dla klasowych przywar. W tej przypadkowo skleconej społeczności
nie występowały sprzeczności interesów a właśnie ich pełna zgodność co do
jednego a istotnego uczestnictwa w walce z wrogiem.
W świecie zachodziły wielkie zmiany, w komórkach konspiracyjnych
zaś odpowiednio małe, lecz dla nich istotne. W „Lotnej” kręciły się prawie
po staremu miarowo i systematycznie tryby szkolenia, choć czasem machi­
nę tę na krótko zatrzymywano dla jakiegoś tam zadania – a to zbrojnego,
a to administracyjnego – lecz ostatnio szeptana informacja zapowiadała ja­
kąś ważną zmianę organizacyjną. Aż wreszcie przyszedł ten przeczuwany
dzień nasycony smętkiem.
Przed frontem całego oddziału stanął kapitan „Kaktus” i podał suchy
komunikat: Oddział „Lotnej Grupy bojowej” zostanie połączony z grupą
„Jędrusie”, zgodnie z rozkazem komendy Inspektoratu Okręgowego San­
220
domierz. Przez dzień dzisiejszy przygotować w drużynach ludzi i broń do
wykonania rozkazu.
Osowiała jakoś nagle junacka wiara. Powiało jakby złożeniem broni.
„Kaktus”, „Miś” i „Orlicz” trzymali fason, ale wyraźnie dostrzegało się, że
to tylko maska, bo w oczach mieli coś, co kazało im umykać wzrokiem peł­
nych wyrzutu spojrzeń podkomendnych. Do mnie podszedł jeden z nowo
przybyłych, „Bolesław”, i zapytał:
– „Jachu”, czy stało się coś złego?
Wszyscy nowi zachodzili w głowę, dlaczego połączenie dwóch oddzia­
łów przeżywa się jak pożegnanie z bronią. Rozmowy tego rodzaju wpłynę­
ły zapewne na rychłe otrzeźwienie starej gwardii.
„Miś” pożegnał się z nami serdecznie choć wyraźnie unikał jakichkol­
wiek czułości – po żołniersku. Kiedy w dniu wymarszu z Opaliny „Lotna”
opuszczała swoje kwatery, towarzyszył nam już inny duch i prawie zwy­
kły pogodny nastrój. Coraz bardziej przemawiał do przekonania argument,
że zmiana w położeniu grupy wynikała z logicznego następstwa wydarzeń
zachodzących na wielkiej arenie wojennej. A jednak ckliwa pani Wojen­
ka zdawała się podszeptywać przekornie pytanie: Gdzie podzialiście swój
sztandar?123 Udawaliśmy przed sobą, że nie słyszymy dręczącego pytania,
zagłuszając je racjonalnym stwierdzeniem, iż należy się przygotowywać do
walk na większą skalę, większymi oddziałami. W miejsce smętku zaczęło
się pojawiać zaciekawienie jak też ułożą się stosunki z nowymi towarzy­
szami broni. Bo wreszcie rozkaz w wojsku – to rozkaz!
W dniu 12 czerwca 1944 roku w Lesisku, w niziutkim zagajniku obok
jędrusiowskiej meliny u „Mamlocha” ustawiły się naprzeciw siebie dwa
oddziały. „Jędrusie” liczyli w dniu połączenia niewiele ponad dwadzieścia
osób a „Lotna Grupa Bojowa” czterdziestu żołnierzy.
Wysokie jasne pędy nie sięgających pasa sosenek, niby świece ustawione
na zielonych świecznikach dla ozdoby uroczystości, sterczały równo rzę­
dami. Stefan Franaszczuk „Orlicz” i Józef Wiącek – „Sowa” oddali sobie –
w obecności kapitana Tadeusza Strusia – „Kaktus”, szefa Kedywu inspek­
toratu – honory wojskowe, wypowiedzieli odpowiednie formuły, poczym
„Orlicz” podszedł do szeregu byłych już swoich podkomendnych i salutu­
jąc, podał kolejno każdemu rękę. W tym mocnym serdecznym żołnierskim
123 Słowo „sztandar” użyto tu w przenośni; ze względów praktycznych oddziały partyzanc­
kie w zasadzie nie posiadały sztandarów.
221
uścisku mieściło się podziękowanie za wspólną służbę, za wspólną walkę,
oraz życzenie aby kule omijały na dalszych wojennych ścieżkach. Z kolei
„Sowa” objął komendę nad całością.
– Na moją komendę: baczność! Zmieszać się! – padła nieregulaminowa
komenda.
Zaraz potem „Orlicz” energicznym ruchem wskoczył na konia i odjechał
wprost do Bogorii, gdzie mieli wówczas swoje meliny podpułkownik Antoni
Żółkiewski – „Lin” (przyszły dowódca partyzanckiej 2 dywizji AK) i major
Antoni Wiktorowski – „Kruk” (przyszły dowódca 2 pułku partyzanckiego).
„Orlicz” otrzymał służbowy przydział w charakterze asysty majora „Kruka”.
Wielu chłopców z „Lotnej” znało się z niektórymi jędrusiakami, co w tych oko­
licznościach ułatwiało nawiązanie komitywy pomiędzy obiema partyzanckimi
społecznościami. Wcześniejsze porozumienie – zawarte w końcu grudnia 1943
roku – pomiędzy inspektoratem AK Sandomierz a „Jędrusiami” uwzględniało
postulat tych ostatnich, że połączony w przyszłości oddział będzie nosił miano
„Jędrusiów”, grupy istniejącej o wiele od nas dłużej i okrytej od dawna chwałą,
która się rozeszła na cały Kraj.
Pod połączonymi „sztandarami” znaleźli się następujący partyzanci „Lot­
nej”: Józef Brudek – „Żmija”, Czesław Czapów – „Bolesław”, Antoni Gaj
– „Cap”, Zdzisław Faron – „Ramzes”, Edward Goetzendorf – Grabowski
– „Zbiświcz”, Włodzimierz Gruszczyński – „Jach”, Mieczysław Jajkiewicz –
„Jajos”, Kazimierz Jarzyna – „Sokół”, Paweł Jodłowski – „Okoń”, Stanisław
Klusek – „Jastrząb”, Zdzisław Krzemiński – „Skrzydlaty”, Marian Mazgaj
– „Kozak”, Czesław Kuwaka – „Zboże”, Henryk Nowakowski – „Nałęcz”,
Romuald Nowakowski – „Mściciel”, Jan Osemlak – „Straceniec”, Mieczy­
sław Pawlikowski – „Gandhi”, Zbigniew Pawlikowski – „Mimi – Raptus”,
Tadeusz Robakiewicz – „Grom”, Edward Stańczak – „Żyrafa”, Jerzy Sta­
szewski – „Murzyn”, Edward Stawiarz – „Sęp”, Kazimierz Stobiński – „Pio­
run”, Bolesław Szeląg – „Błyskawica”, Zbigniew Smoleński – „Korsarz”,
Jan Szpakiewicz – „Picolo”, Arkadiusz Świercz – „Iskra”, Eugeniusz Wi­
niarz – „Zawada”, Kazimierz Winiarz – „Wilk”, Feliks Wryk – „Dąb”, Hen­
ryk Zarzycki – „Grab”, Stanisław Zarzycki – „Czarny”, Tadeusz Żuliński
– „Góral”, Mieczysław Granek – „Szpak”, NN – „Grot”, NN – „Krab”, NN
– „Zuch”, NN – „Czarny II”, NN – „Okok” i NN – „Pantera”.
Pozostali partyzanci „Lotnej Sandomierskiej” otrzymali inne przydziały
służbowe w miejscowych konspiracyjnych organizacjach, gdzie tworzo­
222
no już głęboko utajone struktury, przygotowywane na czas spodziewanej,
prawdopodobnej okupacji sowieckiej.
W taki sposób „Lotna Grupa Bojowa” utworzyła mocą decyzji wojskowych
władz konspiracyjnych Armii Krajowej oddział partyzancki wespół z „Ję­
drusiami”, grupą o najdłuższym okresie walki z bronią w ręku z niemieckim
najeźdźcą. Ta grupa zbrojna miała swój początek w zespole ludzi, którzy już
od jesieni 1939 roku zajmowała się początkowo wyszukiwaniem i gromadze­
niem broni; porzuconej lub ukrytej w trakcie działań wojennych. Zespół ten
został utworzony w Tarnobrzegu przez Władysława Jasińskiego, nauczyciela
tamtejszego gimnazjum, prawnika z wykształcenia. Głównym celem zespołu
o nazwie „Odwet” było wydawanie gazetki o tej nazwie oraz organizowanie
pomocy dla osób poszkodowanych przez wojnę, a przede wszystkim podtrzy­
mywanie ducha w narodzie przeżywającym wstrząs po wrześniowej klęsce.
Pod pseudonimem „Kmitas” (z litewska „Kmicic”) rozpoczął Jasiński przy
współudziale skupionych wokół siebie patriotów z kręgu znajomych i z krę­
gu tarnobrzeskich harcerzy wydawał gazetkę „Odwet” i organizował pomoc
materialną potrzebującym. Jasiński, nieskrępowany rygorami obowiązującymi
w ZWZ wystąpił wiosną 1941 roku z bronią w ręku wypadem na leśnictwo
w Szczece koło Połańca. Tam właśnie pozostawiając pokwitowanie na dokona­
ną rekwizycję pieniędzy podpisał się imieniem swojego synka124 Andrzeja – Ję­
drusia. I to imię stało się od tego czasu jego pseudonimem. Imię twórcy jedynej
w swoim rodzaju grupy partyzanckiej, wyrażane w postaci jego pseudonimu,
stało się imieniem – symbolem podchwyconym przez naród niecierpliwie
wyczekującym rozpoczęcia wreszcie walki z najeźdźcami. Potem, nawet i po
wojnie, ludność nazywała wszystkich partyzantów „Jędrusiami”. Władysław
Jasiński zginął 9.01.43 a dowództwo po nim przejął jego zastępca Józef Wią­
cek – „Sowa”125. „Jędrusie” stanowili, do czasu połączenia z „Lotną”, grupę
partyzantów mieszkających we własnych domach lub na melinach, zbierają­
cych się w razie potrzeby przeprowadzenia akcji.
Moja partyzantka znalazła swój dalszy ciąg w szeregach nowo utworzo­
nego oddziału, który, jak to już powiedziano, zachował nazwę „Jędrusiów”.
124 Syn Władysława Jasińskiego Andrzej urodzony w 1937 r., zmarł w 1994 r. w Rzeszo­
wie.
125 Historię „Odwetu” i grupy partyzanckiej „Jędrusie” opracowali dwaj partyzanci „Jędru­
siów”: Eugeniusz Dąbrowski w książce „Szlakiem Jędrusiów” (Instytut Wydawniczy PAX,
Warszawa 1966) i Włodzimierz Gruszczyński w książce „Odwet – Jędrusie” (Staszowskie
Towarzystwo Kulturalne, Staszów 1995).
223
Byłem dumny z przynależności do sławnego i legendarnego już wówczas
oddziału. Pragnąłem okazać się godnym jego członkostwa; nawet mimo
konfliktu, do którego doszło na tle stosunków wytworzonych zaraz po po­
łączeniu obu partyzanckich oddziałów.
Otóż my, nowoprzybyli na melinę „Jędrusiów”, zostaliśmy przyjęci
przez nich z pewną wyniosłością i odsunięci na drugi plan jako „młodsi
bracia w zakonie” w zakresie uzbrojenia i warunków bytowych. A że ja
należałem w „Lotnej” do najstarszych stażem i bywałych w akcjach – jak to
się wówczas określało partyzantów, którzy uczestniczyli w bezpośrednich
starciach z Niemcami – co stwarzało mi w grupie pewien status, toteż ko­
ledzy otwarcie oświadczyli, że oczekują ode mnie wystąpienia w obronie
naszych praw partnerskich. Uznałem, iż powinienem spełnić ich oczekiwa­
nia, które i sam podzielałem, i stanąłem do raportu przedstawiając „Sowie”
nienajlepsze nastroje panujące wśród nas nowoprzybyłych oraz ich przy­
czynę. Spotkałem się ze stanowczą odmową przyjęcia do wiadomości proś­
by o rozpatrzenie sprawy, wobec czego poprosiłem o zezwolenie na opusz­
czenie oddziału. „Sowa” z miejsca wyraził zgodę a ja bezzwłocznie zdałem
broń i odszedłem. Podobnie i z tego samego powodu postąpił Jan Osemlak
– „Straceniec”, który również po wyrażeniu zgody przez nowego dowódcę
udał się do rodzinnego Łoniowa. Ja odszedłem do Osieka, do domu mojego
szwagra, skąd zamierzałem przedostać się w Góry świętokrzyskie, do od­
działu „Barabasza” działającego na obszarze Daleszyce – Św. Katarzyna.
Podporucznik Marian Sołtysiak – „Barabasz” był moim starszym kolegą
szkolnym w liceum im. Stefana Żeromskiego w Kielcach i z harcerskiej
drużyny „Błękitnej Dwójki”; liczyłem więc na przyjęcie mnie bez prze­
szkód. Po paru jednak dniach, zanim zdołałem przeprowadzić rozeznanie
co do warunków przebycia tej drogi (nie posiadałem już bowiem zniszczo­
nego pod Szczucinem dowodu osobistego), którą musiałem iść klucząc po
bezdrożach, przyszedł do osieckiej placówki AK rozkaz kapitana „Kaktu­
sa” nakazujący mi powrót do oddziału. Rozkaz wykonałem, nie oczekując
bynajmniej wylewnego przyjęcia, co pozwoliło mi z punktu i aż do końca
partyzantki uniknąć wielu rozczarowań. Do powrotu został wezwany tak­
że i „Osemlak”, i także przyjęty z wyraźną powściągliwością, okazywaną
stale i konsekwentnie.
224
19. Ostatnie miesiące na ziemi sandomierskiej.
Pożoga wojenna ogarnęła była już cały świat, ale na jej prze bieg decydujący
wpływ wywarły wydarzenia na frontach Europy a głównie na froncie wschod­
nim. Armie niemieckie miotały się jeszcze ciągle mimo wyraźnie widocznych
symptomów agonii niemieckiego aparatu wojennego i państwowego. W umy­
słach ludzi zaczęły się pojawiać próby podsumowań toczących się od kilku lat
zmagań obu walczących stron. W euforii wojennej Niemcy ukazali się w no­
wym zaskakująco dla wielu odmiennym od dotychczasowego świetle, w jakim
przy pomocy propagandy starali się oni przedstawiać światu. Zostały z nich
zdarte szaty drapujące ich dotąd na modłę cywilizacji europejskiej, łacińskiej
i obnażyli swoją zbiorową duszę przesiąkniętą cywilizacją bizantyńską; mo­
ralność i rycerskość odrzucili precz bez żenady gwałcąc umowy i prawa mię­
dzynarodowe126. Niemcy zachowali się jak obce ciało na zdrowym organizmie
europejskim ukształtowanym przez cywilizację łacińską, zachodniorzymską.
W połączonym oddziale „Jędrusie” rozpoczęły się znów utrapione ćwi­
czenia, teraz otwarcie w polu, lecz miały one rychło zejść na dalszy plan
wobec wydarzeń zachodzących na arenie wojennej. Oddziały partyzanckie
szykowały się do wykonania zadań, do których przygotowywały się mozol­
nie od wiosny 1943 roku – „Burza”.
W dniu 1 lipca 1944 roku „Sowa” postanowił pojechać do Osieka wraz z „Ło­
kietkiem”. Antoni Gaj – „Cap” otrzymał polecenie przygotować bryczkę i za­
126 Niemcy mordowali w sposób metodyczny ludność cywilną, zwłaszcza inteligencję. W mor­
dach tych brało udział także wojsko (Wehrmacht). Po wojnie udokumentowano niezliczoną
ilość zbrodni Wehrmachtu. Tu można przytoczyć dla charakterystyki kilka przykładów. Podczas
zdobywania Warszawy w 1939 r., w pierwszym tygodniu walk zamordowali około 40 000 osób
cywilnych rozstrzeliwując je zbiorowo. Używali ludności cywilnej jako żywych tarcz, pędząc ją
przed czołgami; to samo robili podczas Powstania Warszawskiego. Oddziały niemieckiej armii re­
gularnej uczestniczyły w łapankach ludności cywilnej, wysyłanej następnie na przymusowe roboty
lub do obozów koncentracyjnych. To niemiecka armia zburzyła Warszawę już po ustaniu walk,
już po kapitulacji Powstania Warszawskiego w 1944 r. Ludność cywilną zaś, która po kapitulacji
została zmuszona do opuszczenia stolicy niemieckie władze wojskowe wysłały – jako kombatan­
tów alianckich (!) – na przymusowe roboty. W 1939 r. pod Ciepielowem Wehrmacht rozstrzelał
w rowie przydrożnym żołnierzy polskich, którzy poddali się (z braku amunicji) i stanęli z podnie­
sionymi rękami. Był to cały I batalion 74 „Górnośląskiego” pp. 7 dywizji Częstochowskiej – 350
jeńców! W kampanii wrześniowej w Szczucinie niemieccy żołnierze zamordowali około 300 jeń­
ców, w Opatowcu 45 jeńców, pod Serockiem 60 jeńców polskich z 76 pp. a kilku spalono żywcem
w stodole, 13.09.1939 r. koło Zambrowa niemieccy żołnierze zastrzelili ok. 200 jeńców. To nie były
wybryki żołnierskie – w armii niemieckiej nie były one możliwe. To były metody prowadzenia
walki nakazane przez najwyższe dowództwo. To była zorganizowana rozpasana niemieckość.
225
przęg, którą miał powozić. Zwykle pogodny i energiczny „Cap” tym razem brał
się do wykonania polecenia niemrawo i z ociąganiem. Jakoś nagle i bez wyraź­
nego powodu zmarkotniał. Spostrzegłem to, a sądząc że dokucza mu akurat nie
rzadka wśród nas dolegliwość żołądka, zaproponowałem mu swoje zastępstwo.
Zazwyczaj dobrze ułożony „Cap”, z którym wzajemnie się lubiliśmy, ofuknął
mnie po żołdacku. Pojechali do Osieka – znacznej osady, z pogranicza miastecz­
ka. Po kilku godzinach wpadł na naszą melinę u „Mamlocha” członek placówki
AK w Osieku, Ryszard Skorupski ze wsi Osieczko. Przyjechał na oklep na spie­
nionym koniu, wyprzężonym chłopu w polu bez pytania o zgodę. Sam ledwo
uszedł z życiem z Osieka, gdzie był świadkiem, obserwując niezbyt dokładnie
z ukrycia, ucieczkę Józefa Wiącka i strzelanie za nim Niemców.
Niemcy zastrzelili Józka127 w Osieku! – wykrzyczał elektryzującą wiadomość.
Wiadomość tę powtórzył dosłownie służbowy podoficer, który przyje­
chał z nią na rowerze do szałasów w pobliskim lesie, gdzie wówczas kwa­
terowaliśmy. Drużynami wypadliśmy z lasu do wsi Ossala. Tam czekała nas
niespodzianka, bo oto stały już gotowe do drogi furmanki. Chłopi, zawiado­
mieni o nieszczęściu przez galopującego przez wiś Skorupskiego, z własnej
inicjatywy zaprzęgli do wozów drabiniastych pary koni; takie bowiem wozy
był już gotowe w związku z trwającymi sianokosami. O ile drabiniaste wozy
doskonale nadają się do zwózki siana czy zboża, to najmniej przydatne były
do transportu obarczonego ciężką bronią wojska, zwłaszcza w szaleńczej jeź­
dzie na przełaj. Na zmianę drabin na lotry nie pozwalał czas ani nerwy. Dla
skrócenia drogi pomknęliśmy prostą linią przez skoszone niekrasowskie łąki.
Jadące szybko po ich nierównościach wozy podskakiwały i pochylały się nie­
bezpiecznie, a ich części składowe zdawały się nie trzymać siebie nawzajem.
Podskakiwały i podrygiwały każda osobno zwłaszcza drabiny, które się skła­
dały to znów rozkładały. Staliśmy na pomostach128 trzymając w rękach broń,
przygotowani na wywrócenie się wozów lub ich rozpadnięcie się. Konie rwały
cwałem, ile zdołały wyskoczyć, spod ich kopyt i spod drewnianych kół o że­
laznych obręczach pryskały bryły mokrego torfu i trafiały prosto w nas; trzeba
było się więc na dodatek tej wielkiej niewygody ustawiać tyłem do kierunku
jazdy, co z kolei zmuszało obserwować drogę spod ramion, aby widzieć na jaką
przeszkodę na drodze być przygotowanym. Toteż nikt nie został zaskoczony
127 Szefa Józefa Wiącka – „Sowa”, postać ogromnie popularną i szanowaną w szerokiej
okolicy, ludność oraz my w oddziale nazywaliśmy poprostu Józkiem
128 Pomost – w tym przypadku deska spełniająca rolę podłogi w drabiniastym wozie.
226
gdy przejeżdżając w poprzek strumienia pełnym galopem targnęło wozami po­
tężnie. Wreszcie przedostaliśmy się na nieco twardszy grunt a z kolei na drogę
bitą o wyboistej nawierzchni. Tutaj zmienił się tylko charakter wstrząsów; teraz
zdawało się, że lada moment mózg zostanie z głowy wytrzęsiony wszystki­
mi możliwymi otworami. Na szosie zastała nas burza z rzęsistym przelotnym
deszczem. Konie pokryte dotąd całkowicie białą pianą potu, teraz, po desz­
czu odzyskały swoją naturalną maść. W akcji, której przyświecała nadzieja, że
wobec nieścisłych informacji Skorupskiego szef został tylko ranny i trzeba go
odbić, dowodził jego brat i zastępca, Stanisław Wiącek – „Inspektor”. Przed
Osiekiem wydał rozkaz rozwinięcia tyraliery po obu stronach szosy i natarcia
na osadę. Mnie wypadło biec przez rozległy łan dojrzewającego ciężkiego od
świeżego deszczu wysokiego żyta. Masywniej zbudowani silniejsi koledzy ła­
twiej radzili sobie z tą przeszkodą. Mnie zaś huczało w uszach a w piersiach
paliło i grało charkotliwie w przyśpieszonym i pogłębionym oddechu. Ale
pomimo całego wysiłku pozostawałem w tyle. Dopiero obradlone kartoflisko
stworzyło mi szansę na wyrównanie linii tyraliery.
Osada, jej centrum zostało przez nas otoczone a trzy główne drogi, prowadzące
do Połańca, do Sandomierza i Staszowa zamknięte przez patrole ubezpieczające.
Wszystkie rozkazy zostały przedtem wykrzyczane w czasie jazdy przez „Inspek­
tora”, który też dopiero w czasie jazdy obmyślił plan zaatakowania Niemców,
o których rozlokowaniu, liczbie a nawet obecności nic nie mógł jeszcze wiedzieć.
Niemców zastaliśmy w rejonie rynku. Nie spodziewali się widocznie odsieczy
partyzanckiej, a przynajmniej nie tak rychłej i nie tak licznej. Zaskoczeni, przyjęli
nas ogniem karabinów maszynowych. Z naszej strony padł wtedy śmiertelnie
ranny Stanisław Kuraś – „Szkot”. Niemcy schronili się w budynku gminy i stam­
tąd się ostrzeliwali. W trakcie tego starcia został ranny „Inspektor”, na szczęście
niegroźnie. O „Sowę” nikt nie dopytywał. Sądziliśmy, iż jeśli nawet poległ, zwło­
ki znajdziemy gdyż Niemcy nie mogli ich jeszcze wywieźć. Można było więc
prać po szkopach ile wlazło. O losach „Capa” i „Łokietka” nic nie wiedzieliśmy;
może także polegli, a może wydostali się z opresji...
Sytuacja szwabów stała się właściwie beznadziejna. Sądziliśmy więc, że po­
winni podjąć pertraktacje. Gdyby więc trzymali przy sobie obu partyzantów
mieliby mocną kartę przetargową. Nie wywiesili jednak białej flagi. Pomyśle­
liśmy więc, że nasi koledzy zostali przez Niemców zabici. Ta myśl wzmogła
w nas wściekłość. Atakując podeszliśmy pod sam budynek i obrzuciliśmy go
granatami. Zapalił się. Zanim jednak nasz pierścień zdołał się całkowicie za­
227
mknąć wokół budynku Niemcy desperackim zrywem dopadli stojących tuż
samochodów i rozpoczęli ucieczkę w stronę Sandomierza. Nie wszystkim
z nich udało się wydostać z płonącego budynku gminy. Część została wewnątrz
i zginęła w płomieniach. Niektórzy chłopcy widzieli, że kiedy pierwsza grupa
Niemców wyskoczyła z budynku, natychmiast odjechała nie czekając, zosta­
wiwszy swoich towarzyszy broni na pastwę losu. Ci więc ponownie schronili
się do budynku, skąd już nie wyszli. Uciekający zaś samochodem zostali za­
trzymani ogniem z broni maszynowej przez patrol sprzed plebanii przy koście­
le. Celowniczym był tam Czesław Gawroński – „Wujek”. Niemcy schronili się
wówczas w obrębie murów okalających kościół, zostawiając po drodze kilka
trupów. Od nowa rozpoczęło się oblężenie i walka na broń palną i granaty.
Po upływie około półtorej godziny od rozpoczęcia walki nadjechała
Niemcom pomoc z odległego o 31 kilometrów Sandomierza. Zapewne już
na początku walki wezwali oni pomoc telefonicznie. Zostaliśmy przez to
zmuszeni do odstąpienia z Osieka bacząc czy Niemcy nie podejmą akcji
odwetowej wobec ludności cywilnej. Oni jednak zabrali tylko trupy oraz
rannych i odjechali. Pełnego rozmiaru ich strat nie było można ustalić.
W trakcie walki dołączył do nas „Łokietek”. Powitaliśmy Fredzia rado­
śnie, ale od razu po jego minie widzieliśmy że stało się coś złego. Zapytany
co, wypalił: „Cap” poległ, szef uciekł.
– Nie możemy wypuścić ani jednego z tych przybłędów – dodał z zaci­
śniętymi ustami marszcząc twarz w charakterystyczny dla niego sposób.
Później „Łokietek” zdał relację z tego co zaszło wcześniej. Jego opis został
uzupełniony relacjami szeregu innych naocznych świadków. Okazało się, że
„Sowa” uszedł z życiem dzięki szybkiej reakcji. Wiadomość ta przyniosła
nam ogromną ulgę; mieliśmy nadal cenionego i lubianego dowódcę.
Całe zdarzenie rozpoczęło się w pewien czas po przyjeździe do Osieka.
Szef „Sowa” wszedł do sklepu spożywczo – przemysłowego przy rynku.
Z jego właścicielem Stefanem Dobrowolskim miał on interesy polegające
na spieniężaniu niektórych artykułów zdobywanych w drodze wypadów na
niemieckie jednostki gospodarcze, jak na przykład na ich magazyny. Przez
ten sklep płynął towar także i w przeciwnym kierunku, jako zaopatrzenie
oddziału w żywność i rozliczne drobiazgi jak bielizna, środki czystości
i tym podobne artykuły. Tym razem chodziło o przeprowadzenie rozlicze­
nia z dostaw i zakupów, które po połączeniu dwóch oddziałów musiały
znacznie wzrosnąć. Zasiedli w tym celu w kuchni sąsiadującej ze sklepem.
228
Właściwy dom Dobrowolskich, stanowiący ciąg zabudowy przy rynku
został spalony w czasie działań wojennych w 1939 roku. Obecnie mieszkali
Dobrowolscy w budynku typu magazynowego, przystosowanego doraźnie
na mieszkanie i sklep. Był to parterowy domek położony w podwórzu i cią­
gnący się w jego głąb prostopadle do linii zabudowy rynku. Od strony tego
placu, po minięciu przejścia pomiędzy sąsiednimi zabudowaniami wchodziło
się do sklepu urządzonego w pierwszej z trzech położonych w amfiladzie izb.
W czasie rozmów szefa ze sklepikarzem „Łokietek” stał na ubezpieczeniu
przed budynkiem. „Cap” zaś siedział na bryczce w ulicy Połanieckiej, przecho­
dzącej w szosę prowadzącą do Połańca. Gorące przedpołudnie nasyciło osadę
senną atmosferą. Wokół panowała cisza i spokój, tak charakterystyczne dla wsi
w letni gorący dzień. Naraz przebiegł obok „Łokietka” chłopiec Zygmunt Wit­
kowski129. Było to między godziną dziesiątą a jedenastą rano. Minął nieznane­
go sobie „Łokietka” i wpadł do sklepu Dobrowolskich z wiadomością, że na
rynek wjechali od strony Staszowa Niemcy kilkoma samochodami ciężaro­
wymi. Wiadomość ta była przeznaczona dla Wiącka, który w Osieku i okolicy
był znany jako dowódca „Jędrusiów” Znały go i wielbiły, za dorosłymi, także
i dzieci, zwłaszcza chłopcy, jako bohatera – obrońcę w załamanym porządku
społecznym. Zygmunt samorzutnie podjął decyzję zawiadomienia „Józka”,
o którego pobycie w Osieku wiedziało już całe miasteczko, przekazując so­
bie tę wiadomość jako podniosłą sensację. Zaraz za Witkowskim pojawił się
w sklepie i „Łokietek” przynoszący tę samą wiadomość. Ledwie szef wybiegł,
gdy usłyszał strzały oddawane tuż w rynku, zapewne za kimś, kto uznał, że
nie powinien się poddać prowadzonemu przez Niemców legitymowaniu; na
szczęście ta ucieczka się udała. Kiedy Józek znalazł się w przejściu pomię­
dzy domami, wbiegło tam dwóch żandarmów wołających pytająco – gdzie są
bandyci? Pytanie najprawdopodobniej dotyczyło jego właśnie osoby. Wiącek
wskazał flegmatycznym ruchem ręki w głąb podwórza. Jego powierzchowność
odpowiadająca klasycznej postaci poczciwego chłopa nie nasuwała podejrzeń
o przynależność do partyzantki, a tym bardziej o pełnienie funkcji dowódcy.
„Sowa”, 36-letni łysiejący blondyn, nosił się celowo z chłopska, aby w niczym
nie kojarzyć się z osobą wybitnego i sławnego żołnierza podziemia.
129 Zygmunt Witkowski, syn policjanta granatowego, który nie zgłosił się do niemieckiej
służby rozumując po swojemu, że byłaby to zdrada własnego narodu. Prawdopodobnie nie
dotarła do niego w porę wiadomość (nieoficjalna), że wysoki oficer przedwojennej Policji
Polskiej wydał oświadczenie zachęcające byłych polskich policjantów do wstępowania do
służby w policji niemieckiej. (Temat ten został rozwinięty w książce wcześniej). Witkowski
musiał się z tego powodu ukrywać, gdyż groziło mu zesłanie do obozu koncentracyjnego.
229
– Tamok poleciały. W zyto – odrzekł chłopską gwarą.
Żandarmi pobiegli we wskazanym kierunku a „Sowa” wyszedł pośpiesznie
na rynek. Gdy tam zobaczył mrowie szkopów krążących z bronią gotową do
strzału i krzątających się przy legitymowaniu ludzi, skierował się ku wejściu
na podwórze, gdzie mieścił się punkt skupu mleka, prowadzony przez wysie­
dlonego z Ciechanowa pana Romualda Ostrowskiego. Nim jednak doszedł do
bramy domu usłyszał wołanie – stać! Domyślił się, że spod opiętej marynarki,
która przez to podciągnęła się nieco do góry, wystawała kabura z pistoletem.
To go z pewnością zdemaskowało. Po usłyszeniu wezwania do zatrzymania się
dał susa w bramę i w chwili gdy przytrzymał się ręką jej futryny aby wyrobić
szybko zakręt otrzymał postrzał w przedramię. Teraz popędził w głąb podwó­
rza, a dobiegłszy do zagłębienia terenu po wyschniętym strumieniu, pobiegł
nim chyłkiem w kierunku plebani, obok której skręcił w zbawcze pola.
W rynku Niemcy zatrzymali bez powodu siedemnastoletniego chłopca Ko­
tlarskiego, mieszkańca Osieka, wyprowadzili go na drogę ucieczki „Sowy”
i kazali mu biec. Chłopiec, nie rozumiejąc czego oni od niego chcą, zaczął wol­
no uciekać oglądając się za siebie nieufnie. W takiej chwili zobaczył celującego
do niego z bliskiej odległości niemieckiego mordercę w mundurze. Przeszyły
go dwie serie z niemieckiego pistoletu maszynowego. Niemcy, śmiejąc się,
hałaśliwie wyjaśniali, że zastrzelili herszta bandytów; pewnie należało ten bar­
barzyński niemiecki żart rozumieć w ten sposób, że zabili go za zbiegłego do­
wódcę partyzantów. Niedoszli panowie Europy po raz krociowy odkryli swoje
prawdziwe oblicze skrywane pod przykrywką kultury formalnej.
Siedzący na bryczce „Cap” spostrzegł wjeżdżające na rynek samochody
z Niemcami. Przezorność kazała mu udawać obojętność. Miał nadzieję, że
szkopy pojadą sobie dalej, lecz gdy zobaczył, że wyłażą z samochodów od­
czekał czas jakiś sądząc, że mogą nadejść koledzy, poczym ruszył końmi
powoli a następnie skręcił w nie ogrodzone posesje w kierunku plebani, aby
zejść z oczu szkopom i podjechać bliżej miejsca spodziewanej drogi wyco­
fywania się partyzantów. Postanowił skrócić drogę i chciał przejechać przez
stary śliwowy sad, lecz konie nie zdołały się przedrzeć pomiędzy sztywnymi
podeschniętymi w dolnych partiach drzew gałęziami i zatrzymały się. Wów­
czas „Cap” poszedł dalej pieszo chcąc dołączyć do towarzyszy broni, w kie­
runku gdzie powinni się według niego znajdować. W tym czasie padły strzały
za Józkiem i zapewne zobaczył uciekającego szefa. Zaczął więc i sam ucie­
kać w stronę łanu żyta. Tam dosięgły go serie niemieckich pistoletów maszy­
230
nowych. Pobiegł jeszcze kilkadziesiąt metrów przez żyto i tam padł martwy.
Dzielnemu „Capowi”, któremu pod Szczucinem udało się szczęśliwie ujść
z życiem tracąc tylko oko, tu szczęścia wojennego okrutna pani Wojenka mu
poskąpiła. Musiał złożyć ofiarę życia na ołtarzu świętej sprawy.
„Łokietka”, dojrzałego już młodzieńca, natura obdarzyła małym wzrostem,
szczupłą postacią i chłopięcym wyglądem. Te cechy, które dla niego stanowiły
nieustające utrapienie, tym razem okazały się zbawienne. Instynkt samozacho­
wawczy podsunął mu błyskawicznie pomysł ich wykorzystania. Widząc dookol­
ną bieganinę i słysząc strzelaninę, w poczuciu zagrożenia postanowił ratować się
fortelem. Wbiegł do sklepu pana Dobrowolskiego i w niemym geście porozu­
mienia podał swój pistolet i dwa skórzane woreczki (typu sakiewka) z nabojami
żonie sklepikarza pani Stanisławie Dobrowolskiej, która bez wahania owinęła ła­
dunek ściereczką do wycierania lady i wyniosła pod fartuchem z zamiarem zako­
pania go w obórce w gnoju. Na podwórzu trafiła na scenę próby ucieczki „Capa”
i była świadkiem jego tragedii. Wstrząśnięta do głębi i przestraszona wróciła do
sklepu i pistolet z nabojami wcisnęła do worka z cukrem. Zrobiła to w samą porę,
bo po pewnej chwili weszło tam dwóch Niemców. Rozejrzeli się uważnie po
sklepie, a następnie przeszli do kuchni, gdzie zastali siedzących na kufrze jede­
nastoletniego syna Dobrowolskich Zbigniewa oraz „Łokietka”, który zdążył już
był zdjąć marynarkę i buty z cholewami, ukroić z leżącego na stole bochenka
dwie skibki chleba i posmarować je marmoladą. Zbysio jadł posłusznie na pole­
cenie partyzanta chleb i okrągłymi z przestrachu oczami patrzał na uzbrojonych
żołdaków w hełmach, rozglądających się czujnie niczym psy gończe. Z wraże­
nia wypuścił z rąk chleb i z otwartą buzią obserwował dziwne obce sobie istoty,
zaglądające bez pozwolenia rodziców do zakamarków mieszkania. „Łokietek”
zaś starał się robić gapiowatą minę i, naśladując Zbyszka, z przekonaniem uda­
wał przestraszonego starszego brata, ogarniając młodszego ramieniem. Trzeci
pokój, stanowiący sypialnię, zastali szkopi pusty. Panią Dobrowolską zapytali
tylko po co był tu w sklepie wyrostek (Zygmunt Witkowski). Odpowiedziała
bez zastanowienia, że kupował papierosy i zapałki – artykuły, po które ojcowie
najczęściej przysyłali dzieci do sklepu. Kiedy zaś Zygmunt Witkowski wracał do
domu po zawiadomieniu „Sowy” o przyjeździe Niemców na początku wydarzeń
tego dnia, został zatrzymany przez Niemców, dopytywano go po polsku, gdzie
był i po co. On kierował się instynktownie w wyborze odpowiedzi próbą trafienia
w tę, jakiej mogła udzielić sklepowa w razie przesłuchania. To zespolenie my­
śli i żarliwego pragnienia ratunku przyniosło oczekiwany skutek. Po indagacji
231
i przetrzymaniu przez pewien czas chłopiec otrzymał polecenie odprowadzenia
partyzanckiej bryczki do odległego o ponad osiem kilometrów majątku w Ło­
niowie130, gdzie prawdopodobnie znajdował się w tym czasie przejściowo poste­
runek żandarmerii. Witkowski poszedł więc do sadu, wyprzągł z bryczki konie,
wycofał ją a następnie wyprowadzi konie z zakleszczenia w gałęziach drzew.
„Sandomierką”, jak tu nazywano drogę prowadzącą do Sandomierza, pojechał
w stronę Łoniowa. Do celu jednak nie dotarł. Nie dojeżdżając do Łoniowa skręcił
w Zawidzy w boczną drogę. Bryczka została odzyskana i służyła potem „Jędru­
siom”. Ale ten odzysk posiada znikome znaczenie wobec dowodu, że polskie
dzieci są patriotami najwyższej próby.
Tymczasem w Osieku Niemcy przeszli ponownie do sklepu Dobrowol­
skich dopytując o owego wyrostka, którego poprzednio zastali w kuchni
siedzącego na kufrze. Otrzymali odpowiedź, że jest to wyrobnik z sąsied­
niej wsi, Pliskowoli, który po wykonaniu swoich prac wrócił do domu. To
musiało niemiaszków zadowolić. W tym czasie „Łokietek” leżał w oborze
pod żłobem zamaskowany słomą.
Nas zastanawiał – w późniejszej analizie opisanych wydarzeń – duży
zasób informacji, którymi dysponowali Niemcy w czasie działań w Osieku.
Zastanawiało, że:
• Niemcy przyjechali do Osieka akurat w tym czasie, kiedy przebywał tam
dowódca „Jędrusiów”, znienawidzonej przez nich grupy partyzanckiej i tro­
pionej przez nich od paru lat. Przyjechali po upływie około półtorej godziny
od chwili pojawienia się „Sowy” w osadzie, to jest po czasie potrzebnym na
przebycie samochodem po kiepskiej bitej drodze ze Staszowa.
• Po przyjeździe do Osieka przystąpili Niemcy natychmiast do legity­
mowania ludzi zastanych na rynku. Mogło to wskazywać, że pierwszy
otrzymany przez Niemców sygnał nie wskazywał dokładnie w którym
miejscu w rynku znajduje się „Sowa”. Dopiero po jakimś czasie otrzy­
mali Niemcy poprawkę ze wskazaniem na sklep.
• Niemcy zastrzelili młodego Kotlarskiego z zemsty za to, że nie zdołali
ująć dowódcy partyzanckiego, który – wiedzieli to – umknął im spod
rąk. A więc oznaczało to, że szukali Wiącka.
• Niemcy zapytujący „Sowę”, „gdzie są bandyci” użyli liczby mnogiej,
a więc wiedzieli, że partyzantów było kilku.
130 Na doraźne kwatery wybierali Niemcy zawsze dwory, gdzie mogli żądać lepszego niż
u chłopów pożywienia oraz spodziewać się większych wygód.
232
• Niemcy ponownie poszukiwali u Dobrowolskich „Łokietka”, co ozna­
czało z kolei, że otrzymali uzupełniającą wiadomość po popełnieniu
błędu polegającego na niewylegitymowaniu go podczas spotkania
w mieszkaniu. Tak samo chodziło o uzupełnienie informacji odnośnie
Witkowskiego. Ktoś na bieżąco uzupełniał Niemcom informacje.
Późniejsze dociekania przyczyn tych budzących wątpliwości zdarzeń
prowadziły po śladach do osoby komendanta policji granatowej w Osieku,
Owczarka. Sprawa tego podejrzenia nigdy nie doczekała się wyjaśnienia.
Jest jeszcze do opisania pewien epizod, charakteryzujący postawę lud­
ności w walce z najeźdźcami. Otóż jednym z przybyszów znajdujących się
akurat w rejonie rynku był młody mężczyzna z Osieczka, Ryszard Skorup­
ski. Został on zaskoczony i ostrzelany przez Niemców, lecz dzięki nadzwy­
czajnej sprawności, z której słynął w okolicy, po pierwszej niecelnej serii
zdołał umknąć w pole. Był on znaczącą postacią w placówce AK i dobrze
zorientowany w jędrusiowskich siedliskach. Teraz nie tracił czasu. Wy­
przągł napotkanego w polu konia z radła nie protestującemu, bo rozumieją­
cemu nagłą potrzebę pewnie słyszącego strzelaninę w Osieku – chłopu i na
oklep pogalopował na przełaj ku melinie u „Mamlocha” w Lesisku.
Napad germańskich barbarzyńców na spokojną osadę obserwowany był przez
przestraszonych i zaniepokojonych w najwyższym stopniu o swój los jej miesz­
kańców. Po czteroletnich doświadczeniach przygotowywali się oni na podłości,
na jakie jest stać niemieckich przestępców pozbawionych czci i wiary.
My po odjeździe Niemców po potyczce zabraliśmy ciało poległego ko­
legi, aby go czasowo zakopać owiniętego tylko w koc w ziemi w Lesisku.
My także przewidywaliśmy bowiem jakąś szerzej zakrojoną akcję przez
Niemców przeciwko nam w dniu jutrzejszym lub w dniach następnych.
W tych okolicznościach nie stało czasu na urządzanie pogrzebu. Pozostałą
bowiem do dyspozycji noc należało wykorzystać na przygotowanie się do
walki i ewakuację. Tej jeszcze nocy ranny Staszek Kuraś został przewiezio­
ny do szpitala w Stopnicy (a potem do szpitala tarnobrzeskiego). Po ponad
dwutygodniowych cierpieniach zmarł. Było to długie przytomne konanie
młodego człowieka, ze wszystkimi mękami towarzyszącymi rozstawaniu
się z życiem w kwiecie wieku; jedyną pociechą, jak dla śmierci żołnier­
skiej, było świadomość, że umiera za Ojczyznę, bo winien był jej swoje
życie. Został pochowany przez rodzinę na cmentarzu w Wielowsi, z zacho­
waniem pozorów – śmierć na zapalenie wyrostka robaczkowego.
233
W godzinach późnego popołudnia tego samego dnia Niemcy znów zje­
chali do Osieka. Wypełnili swoją obecnością całą osadę, truchlejącą na
myśl o tym jakie męki wymyślili dla nich barbarzyńcy z zachodu. Wszy­
scy młodzi ludzie opuścili potajemnie miejscowość, aby ukryć się gdzieś
u znajomych lub po prostu przetrwać w polu noc.
I ta obecność Niemców została naznaczona krwawą ofiarą. Właśnie wra­
cała z ćwiczeń z jakiegoś odległego pustkowia jedna z drużyn miejscowej
placówki, dowodzona przez Stanisława Miernowskiego131. Widocznie jeden
z nich, Stanisław Słodkowski, nie zachował wobec niemieckich „rycerzy”
należytej, jak wobec bandytów, ostrożności – pewnie nie przypuszczał, aby
mógł być napadnięty bez jakiegokolwiek powodu – i został zastrzelony bez
ostrzeżenia, bez legitymowania, przy swoim domu.
Zaraz po świcie następnego dnia w rejon naszych szałasów nadciągnęli
Niemcy ze Szczucina od strony Połańca. Oddział wojska przyjechał cięża­
rówkami. Inna, również bardzo liczna kolumna samochodowa, bo licząca 52
samochody ciężarowe, po 25 żandarmów i innych służb policyjnych oraz
żołnierzy Wehrmachtu na każdym z nich, następowała ze strony przeciw­
nej, od strony Osieka. Pierwsze samochody, te przybyłe od strony Szczu­
cina, zostały przywitane przez nasze ubezpieczenie ogniem maszynowym,
w wyniku czego uszkodzone samochody zastawiły leśną drogę następnym.
Teraz Niemcy zaczęli rozwijać tyralierę próbując zamknąć pierścieniem ob­
szar lasu, w którym mieściły się nasze szałasy. Rozpoczęła się obława na
dużą skalę. Za pierwszą linią tyraliery posuwały się co pewien odstęp grupy
obsługi karabinów maszynowych gotowych do zwalczania partyzantów gdy­
by udało im się przedostać przez kordon żołnierzy. Nad pierścieniem obławy
krążył samolot zwiadowczy, mający łączność z dowódcami odcinków natar­
cia. Niemcy stworzyli sytuację bojową, o której przysłowiowo zwykło się
mówić, że nawet mysz by się nie mogła prześlizgnąć przez kordon.
Niemcy posuwali się ostrożnie, starając się nie popełnić błędu pamięta­
jąc, że w czasie obławy w dniu 29 czerwca ubiegłego (1943) roku właśnie
na tym obszarze partyzanci zapadli im się pod ziemię i zamiast ich spotkać
po ostatecznym zacieśnieniu kręgu, spotkali się w nim tylko sami ze sobą.
131 Stanisław Miernowski – w późniejszym czasie aresztowany i zamęczony przez Niem­
ców na torturach, następnie dobity i zakopany przez „Kulturtraegerów” (krzewicieli kultu­
ry) w rowie w Sielcu koło Staszowa. Brat Marian oraz członkowie placówki Osiek odko­
pali następnego dnia ciało i przewieźli do Osieka. Jedna ręka Stanisława była przetrącona,
a z prawej ręki miał zerwane paznokcie. Dotrzymał wierności złożonej przysiędze żołnier­
skiej; w służbie Ojczyzny walczył do samego końca. Nikogo nie wydał.
234
Teraz szli z wyraźnym respektem dla lasu. Dzięki temu zdążyliśmy zama­
skować resztę naszego majątku; zabezpieczanego zresztą przez całą noc.
Na opuszczenie zagrożonego terenu czasu już nie wystarczyło. Zostaliśmy
zamknięci w okrążeniu.
Niemcy, otrzymawszy dzisiaj pierwszy dotkliwy cios w postaci unieru­
chomienia dwóch samochodów, pewnie i jakichś strat w ludziach, byli jed­
nak pewni swego – że wcześniej czy później, w każdym razie jeszcze tego
dnia, i to raczej rychło, dostaną partyzantów. My natomiast, nie ukończywszy
ukrywania tego, czego nie mogliśmy wywieźć w nocy ani zabrać ze sobą,
ruszyliśmy szykiem ubezpieczonym ku Wiśle. My, żołnierze szeregowi byli­
śmy przy gotowani całkowicie na zatraceńczą walkę. Niejeden przeżegnał się
ukradkiem, a napewno każdy powierzył się w myślach opiece Boskiej. Było
wszak oczywiste, że na nas kilkudziesięciu idzie istna potęga uzbrojona po
zęby w nowoczesną broń i wspomagana rozpoznaniem lotniczym. Szliśmy,
zgodnie z rozkazem, w skupieniu i ciszy bacząc by jak najlepiej wykonać za­
danie polegające na niezdradzeniu swojej obecności. Dowodził Józek, który
po osieckiej potrzebie dotarł na leśne kwatery. Teraz z zabandażowaną ręką
na temblaku jechał na koniu. Wybrał kierunek, na którym nieprzyjaciel nie
zdołał, jak przewidywał, zamknąć jeszcze pierścienia obławy. To spodziewa­
ne opóźnienie w połączeniu się dwóch odcinków kordonu nastąpiło z powo­
du rozlania się szeroko po ostatnich obfitych opadach wód grzęzawiska. Tę
właśnie oko liczność wykorzystał dobrze znający te lasy „Sowa”.
– Jak to dobrze, że umiem pływać – pomyślałem widząc coś w rodzaju
jeziora.
Józek, gdy dojechał na brzeg, rozglądał się z wysokości konia po śródle­
śnym rozlewisku. Podjeżdżał to tu, to trochę dalej, to znów wracał, aż – wi­
dać było, że decyzję podjął – puścił wodze koniowi, poklepał kasztanka po
szyi, coś mu tam, wydało się, szepnął do ucha, i wreszcie „dał mu ostrogę”.
Koń początkowo zaczął przestępować z nogi na nogę, lecz za drugą ostrogą
zaczął ostrożnie wchodzić do wody. Zanurzył się po brzuch gdy doszedł do
pierwszej kępy traw wystających ponad powierzchnię wody. Dalej po stę­
pował już zdecydowanie i bez wahań. To się zapadał, to znów wydostawał
się na kolejną kępę, wybierając drogę sam. My posuwaliśmy się w trop za
nim, zaufawszy końskiemu instynktowi, trzymając broń nad głowami. Oka­
zało się, że grzęzawisko jest płytkie, gęsto usiane kępami wystającymi po­
nad powierzchnię rozlewiska i często porośniętymi łozami. W dalszej części,
235
w obszarze stałych bagien natrafialiśmy na pływające po wierzchu kożuchy
skołtunionych wodorostów, po których – byle nie zatrzymywać się w miej­
scu – dało się nawet po prostu iść jak po falującym dywanie i brnąć tylko po
kolana, jeśli ktoś nań natrafił i wiedział jak się na nim poruszać. Czasem się
ktoś zapadł głęboko, ale w takiej sytuacji ratowała go kolejna kępa. Koniowi
woda sięgała powyżej połowy brzucha a my pomoczyliśmy się po pachy,
chyba że ktoś zaplątał się w łodygi wodorostów, wówczas wąchał wątpliwe­
go uroku zapach gnijących roślin. Cała przeprawa odbywała się w zupełnej
ciszy i skupieniu. Zdawaliśmy sobie sprawę, że los choć krzywo ale się do
nas uśmiechał. Przed oczami mieliśmy już cel przeprawy –na drugim brze­
gu widniał wysokopienny las sosnowy rosnący na wysokim brzegu i wzno­
szącym się pagórku. Las był w tym miejscu wąski i rzadki – prześwitywał
jego kraniec. Westchnąłem głęboko z ulgą gdy stanąłem na twardym suchym
gruncie. Zaświtała nadzieja na przeżycie, ale wszyscy zdawaliśmy sobie
sprawę, że to tylko nadzieja. Teraz wyszliśmy z głębokiego mroku mokrego
lasu i weszli na pozłocone słońcem pola. Ubezpieczenie poszło przodem. Po
obu stronach polnej drogi prowadzącej ku Wiśle rosły wysokie zboża. Zdjęli­
śmy czapki i pochylili głowy, Józek zszedł z konia. Biegliśmy truchtem byle
jak najprędzej dostać się do niedalekiego rzędu drzew. Dochodziliśmy już
do wału wiślanego, gdy usłyszeliśmy warkot silnika samolotu. Wtedy co sił
pobiegliśmy aby ukryć się w niedalekich już zaroślach. Zdążyliśmy. Samolot
poszybował sobie dalej, a my posuwaliśmy się teraz polną drogą w tunelu
zieleni utworzonym przez wysokie rozłożyste drzewa liściaste i gęste krzewy
obrastające oba pobocza drogi. Naszym celem było dotrzeć do ujścia rzeki
Czarnej do Wisły. W miarę posuwania się i braku sygnałów ze strony ubez­
pieczenia przedniego, o napotkaniu nieprzyjaciela, nasze nadzieje rosły. Na
twarzach zaczęły się pojawiać uśmiechy i oczy pojaśniały – napięcie bitewne
zaczęło mijać. Wreszcie chroniący nas tunel otworzył się przed nami a u jego
wylotu ukazało się szerokie piaszczyste, płytkie rozlewisko ujścia Czarnej.
Czyściutka woda zachęcała do położenia się, tak w ubraniu, aby się obmyć
z zasychającego już nieznośnie cuchnącego bagiennego błociska, lecz szef
nie należał do tych, którzy zwykli kusić licho. Na drugim brzegu poczuliśmy
się już bezpieczni, poza zasięgiem obławy. Z uczuciem serdecznej wdzięcz­
ności i podziwu spoglądaliśmy na szefa Józka, po obliczu którego nie było
widać najmniejszych oznak wzruszeń. Był, jak zwykle nierozmowny, sku­
piony i zdawał się myślą krążyć koło problemu – co dalej? Gdzieś po drodze
236
ochędożyliśmy się jako tako w jakiejś rzeczułce, wysuszyliśmy się co nieco,
a zamoczoną amunicję wystawiliśmy na słońce aby obeschła zanim woda
przeniknie do środka.
W nocy wróciliśmy do szałasów aby wywieźć swoje wyposażenie i zapa­
sy żywności, zamaskowane w gęstwinie leśnej. Nazbierało się trochę tego
majątku. Ten okazjonalny przegląd dobytku napawał nas zadowoleniem.
Jadąc w przeszło dwadzieścia wozów poprzez ostępy leśne przecięliśmy
pod mocnymi ubezpieczeniami szosę Osiek – Staszów, zmierzając do Opa­
liny. Po drodze czekała nas niemiła niespodzianka – przeszkoda opóźnia­
jąca marsz. Na rozległą łąkę wystąpiła z brzegów szerokim rozlewiskiem
mała rzeczka. Ale my mieliśmy za sobą nie lada jaką zaprawę w brodzeniu.
Wystające z niskiej wody krzaki dzikiej róży i kaliny wyznaczały tor drogi.
Nie bez trudu i nie bez żołdackich epitetów sforsowaliśmy tę przeszkodę
i już po południu rozlokowaliśmy się na kwaterach.
Wrażeń wprawdzie nam nie brakowało, ale czekało nas jeszcze jedno;
w postaci blond – młynareczki, która stała w ukwieconym ogródku i pa­
trzyła z zaciekawieniem na korowód uflaganych i umordowanych postaci
niby – żołnierzy, które na jej widok prostowały się i starały się wydać ślicz­
notce dziarskimi wojakami. Taka to już ta żołnierska natura, nakazująca
trzymać fason nie tylko na defiladzie.
W Ossali pozostał szef wraz z kilkoma partyzantami. Trzeba było trzy­
mać rękę na pulsie – nie było wiadomo bowiem jak zachowają się Niemcy
po zejściu się w lesie z pustymi niezakrwawionymi rękami, a dowódcy bez
szans na ordery. Należało poważnie brać pod uwagę jakiś akt zemsty za
porażkę w polu, pamiętając mocno wrytą w pamięć rzeź, jaką urządzili
Niemcy w dniu 3 czerwca 1943 roku w niedalekiej wsi Strużki. Germańscy
„rycerze” wymordowali niemal wszystkich mieszkańców – od niemowląt
po starców a wieś spalili i wywieźli żywy dobytek. Zostało spalonych żyw­
cem lub zastrzelonych 73 osoby, w tym 24 dzieci. Musieliśmy więc być
gotowi wyruszyć w każdej chwili z odsieczą i pomocą. Jednak Niemcy
nie zdecydowali się na pacyfikację okolicznych wsi, pamiętni pewnie lania
otrzymanego w Osieku dopiero co i wystrychnięcia ich na dudka podczas
obławy. Byli po prostu bez radni w starciach zbrojnych z partyzantami. Te­
raz po nieudanej obławie spróbowali nowej metody. Kilka punktów w le­
sie obsadzili silnie uzbrojonymi patrolami, czyhając na przechodzących
partyzantów. Trudno zrozumieć, co chcieli w ten sposób osiągnąć, chyba
237
tylko wzięcie jeńca, na którym mieli nadzieję wymóc informacje potrzebne
do dalszych działań przeciwko nieuchwytnej, jak dotychczas, organizacji
zbrojnej, o jej przywódcach. Na jedną taką zasadzkę natknęli się „Sowa”
i Tadeusz Mittelstedt – „Budiet”. Szef zdołał zbiec a „Budiet” postrzelony
w stopę nie mógł uciekać. Dopadły go policyjne psy. Trzeba wielkiej zaiste
dzielności, na jaką zdobył się właśnie Tadek, aby nie oddać życia darmo
i aby, rozumiejąc beznadziejność swojej sytuacji, walczyć do końca, nie
dać się wziąć żywcem. Udał nie żywego pozwalając się szarpać psom po
to, aby, kiedy zbliżyli się oprawcy, wystrzelić do nich cały magazynek z pi­
stoletu. Padł pod seriami bergmanów i pod kłami psów. Towarzysz broni
Tadeusz Mittelstedt – „Budiet” poległ śmiercią godną Rzymianina, boha­
terską śmiercią Polaka.
Okropnie pokaleczone ciało Tadka przewieźliśmy nocą do Opaliny,
gdzie w obejściu młynarza zaciągnęliśmy przy trumnie z poległym wartę
honorową. Następnej nocy wydobyliśmy z tymczasowej mogiły poległego
w Osieku ciało Antoniego Gaja – „Cap”. Kolejnej zaś nocy przewieźliśmy
ciała obu towarzyszy broni do Sulisławic i na tamtejszym cmentarzu po­
chowaliśmy z należnymi honorami. Salwa honorowa i honorowy wybuch
granatu był ostatnim akcentem ich obecności pośród nas.
Wśród nieustannie prowadzonych akcji, walk i marszów trwał nabór
kierowanych tu przez konspirację Armii Krajowej ludzi. Przyjęto między
innymi także kilku żołnierzy z armii niemieckiej, którzy po wcześniejszym
nawiązaniu kontaktu z konspiracją uciekli stamtąd zabierając ze sobą broń.
Przyszli do nas dwaj Ślązacy, dwaj Francuzi i rodowity Niemiec z Saksonii.
Z placówki mieleckiej zameldował się Gustaw Stęplewski – „Bórówka”.
W tym czasie dochodzi do koniecznych zmian organizacyjnych narzu­
conych sytuacją frontową. Partyzantka, działająca dotychczas w odręb­
nych oddziałach, teraz przeradzała się w wojsko partyzanckie. Oddzia­
ły, jako jednostki kadrowe wzbogacane liczebnie przez napływających
ochotników z placówek (ze skierowania placówek) przeradzają się w plu­
tony, z których formuje się kompanie a z tych bataliony 2 pułku Armii
Krajowej. Wojsko to zostaje dozbrojone w broń zrzutową i pochodzącą
z własnych zapasów, która przechowywana była w utajonych magazy­
nach na czas powstania powszechnego. Właśnie w drugiej połowie lipca
1944 roku została ogłoszona akcja „Burza” dla ziem położonych na ob­
238
szarach na zachód od Wisły. Trwają ćwiczenia prowadzone teraz otwar­
cie w dzień, w polu. Dochodzi też do wspólnych ćwiczeń z Batalionami
Chłopskimi (BCh).
W związku z postępami armii sowieckiej zmieniają się na terenie San­
domierszczyzny stosunki w układzie sił okupacyjnych. Atmosfera zyskuje
posmak zaplecza frontowego. Miejscowe władze niemieckie zdradzają za­
niepokojenie, a wypady partyzanckie nie wywołują już w zasadzie zorga­
nizowanych represji wobec ludności cywilnej. Władza cywilna i policyjna
ustąpiła miejsca posuwającej się armii, przejmującej w swoje władanie pas
ziemi sąsiadujący z frontem. Prawdopodobnie z tego powodu nie doszło do
represji na ludności cywilnej po starciu w Osieku. Daje się wyraźnie do­
strzegać pewne rozprężenie w niemieckiej machinie organizacyjnej. Obser­
wuje się wzmożone przemieszczanie wojsk oraz wycofywanie niemieckich
jednostek administracyjnych.
Jedną ze zwijanych jednostek okupanta było starostwo z Biłgoraja. Tabor
złożony z wozów konnych zmierzał po drodze z Sandomierza w kierunku
Staszowa. Na nocleg zatrzymał się w dniu 25 lipca 1944 roku w Osieczku,
wsi przylegającej do osady Osiek. Eskortę stanowili żołnierze Wehrmachtu ja­
dący wraz z taborem, oraz kompania własowców, która ciągnęła za taborem
w osobnej kolumnie w znacznym oddaleniu od grupy czołowej. Grupę właści­
wą postanowiliśmy zaatakować w nocy na postoju w Osieczku, podczas gdy
własowcy rozłożyli biwak na noc w lesie o około dwa kilometry wcześniej.
Doszło do strzelaniny, w trakcie której został niegroźnie ranny Franciszek Ru­
tyna – „Franek”. Po krótkiej walce zdobyliśmy tabor składający się z ponad
dwudziestu wozów wyładowanych rozmaitym zrabowanym Polakom dobrem,
cenionym szczególnie wysoko w czasie wojny, a mianowicie skórami i żywno­
ścią. Bodaj najtrwalszym i obok zdobytej broni najbardziej użytecznym z tych
dóbr okazały się małe konie typu huculskiego. Te niewielkiego wzrostu, nad­
zwyczaj wytrzymałe i mało wymagające, łagodne i pracowite konie okazały
się w naszych późniejszych pochodach wprost nieocenione.
Godnym odnotowania epizodem tej akcji jest zdarzenie, jakie przytrafiło
się niemieckiemu okupacyjnemu staroście biłgorajskiemu. Otóż w trakcie
nocnej strzelaniny uciekł on pod osłoną ciemności z miejsca walki i poszedł
gdzie oczy poniosą, byle jak najdalej. W dzień, dopytując o drogę do Sta­
szowa, trafił do gminy w Strużkach. Widocznie duchy pomordowanych tam
wcześniej przez Niemców mieszkańców Stróżek go tam przywiodły. Urzęd­
239
nicy (Polacy) skierowali go właśnie tam, dokąd taki gość w sandomierskiej
puszczy powinien trafić – do naszej kwatery „Jędrusiów” u „Mamlocha”
w Lesisku. Choć tam w owej chwili nikt nie kwaterował, to jednak pech
wojenny szkopa chciał, że przypadkowo znajdował się w niej akurat Ste­
fan Malinowski – „Masnyciu”; Wojenka, piękna a figlarna pani, nie przebie­
ra w igraszkach. Partyzant, rozebrany do pasa mył się właśnie w miednicy
ustawionej na zydlu, na którym też położył, zgodnie z zasadą nieustającej
gotowości, swój pistolet. Zobaczywszy wchodzącego w drzwi Niemca ze
zwisającym mu na szyi pistoletem maszynowym, chwycił za swoją spluwę
i ... reszta była już tylko partyzancką formalnością. Szkopa zakopał w pobli­
skim zagajniku sosnowym, a sam wrócił do oddziału z zawieszonym na szyi
zdobycznym francuskim pistoletem maszynowym „mass”.
Jakkolwiek sytuacja polityczna napawała niepokojem, bo zza frontu
nadchodziły złowróżbne wieści o opanowaniu władzy na polskich terenach
przez kolejnego wroga, Sowiety, to walki partyzanckie prowadzone były
dalej z całą energią. W dalszym zamierzeniu na czas po przejściu frontu
– nadal pomimo trudne położenie, obowiązywało dążenie do objęcia nad
wyzwolonym od Niemców terenem władzy policyjno – cywilno – admini­
stracyjnej i rozpoczęcia sprawowania w ten sposób w wolnej Polsce wła­
dzy państwowej przez Polaków. W planach dowództwa Armii Krajowej
działanie to nosiło, wspomniany już, kryptonim „Burza”132. Akcja „Burza”,
132 „Burza” – kryptonim działań bojowych AK, określający program operacji wojskowej
polegającej na zaczepnych działaniach zbrojnych przeciw wycofującym się przez ziemie
polskie oddziałom niemieckim w celu przyśpieszenia oswobodzenia polskich miast i wsi
oraz zorganizowania polskiej władzy państwowej na wyzwalanych obszarach, a także
w celu formowania na nich regularnych sił zbrojnych. Taka postawa rządu emigracyjnego
była politycznie ze wszech miar uzasadniona. Akcję „Burza” wprowadzano w życie w miarę
przesuwania się frontu przez kolejne dzielnice kraju. Jednym z kilku podstawowych zadań
„Burzy” było przeszkadzać lub uniemożliwiać wywózkę mężczyzn oraz materiałów i urzą­
dzeń (np. fabrycznych) do Niemiec; utrudniać ściąganie kontyngentów; niszczyć wszelkie­
go rodzaju środki transportu wroga; likwidować posterunki policji niemieckiej, komórki
administracji okupanta, agentów i konfidentów; zmusić Niemców do skupienia się tylko na
nielicznych ośrodkach; przygotować oddziały partyzanckie do wykonywania akcji odwe­
towych i utrudniających ekspedycje karne nieprzyjaciela; utrudniać wrogowi wszelki ruch
spychając go do głównych jedynie arterii komunikacyjnych; na wszelkie sposoby zdobywać
broń na wrogu (Wojciech Borzobohaty – „Jodła”, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa
1988 r.).
Akcja „Burza” zawierała w swoim programie nabór partyzantów. Dotychczasowe oddziały
partyzanckie zaś, które w swojej działalności programowo prowadziły szkolenie żołnierzy,
miały teraz spełniać rolę kadry, podobnie jak organizowane przez ponad cztery lata kursy
podchorążych miały uzupełniać kadrę oficerską. Mobilizacja została ogłoszona na warunkach
ochotniczego zaciągu. Do lasów zaczęły wtedy na pływać liczne rzesze młodych (rdzennych)
240
ogłoszona w oparciu o instrukcje rządu (w Londynie) z 26.X.1943 roku,
rozpoczęła się już w styczniu 1944 roku na ziemiach wschodnich Rzeczy­
pospolitej – na Wołyniu, Polesiu, Wileńszczyźnie – gdzie koncentracja ob­
jęła w sumie 21 000 partyzantów, a w okręgu lubelskim (3 dywizje) na
dobre rozwinęła się wczesną wiosną tegoż roku. Na Kielecczyźnie akcja
„Burza” została zarządzona 20 lipca 1944 roku w związku z dojściem fron­
tu wschodniego do linii Wisły. W prowadzonych teraz na sandomierskiej
ziemi walkach regularnymi oddziałami partyzanckimi doszło do szeregu
starć z niemieckimi jednostkami, które to walki przyniosły nam znaczne
sukcesy133. Toczyły się więc typowe walki przyfrontowe.
28 lipca 1944 roku dwa plutony pod dowództwem Stanisława Wiącka –
„Inspektor” zajęły stanowiska w zasadzce w lesie przy drodze prowadzącej
z Osieka do Staszowa, na jego skraju od strony Osieka. Na tej szosie ob­
serwowało się ostatnio wzmożony ruch kolumn wojskowych, czekaliśmy
więc na czatach w napięciu na niewiadome jeszcze kogo też los nam nada­
rzy, czy będzie w czym wybierać. A los zesłał wkrótce rodzynek w postaci
dwóch samochodów osobowych typu łazik, a w nich widoczne już – po da­
jących się już rozpoznać błyszczących dystynkcjach – oficerskie mundury.
Otwarty jednocześnie z dwóch karabinów maszynowych ogień osadził oba
wozy na miejscu. Pierwsze serie okazały się skuteczne. Poprawkę wymusił
tylko jakiś pułkownik, który próbował zbiec w łan żyta. Po krótkiej serii
przewrócił się na wznak. Pozostali przy życiu Niemcy nie stawiali oporu.
Próbowali jeszcze tylko wyskamłać łaskę życia; dotychczasowi butni wy­
rafinowani mordercy teraz się upodlali. Jakiś major wyciągnął fotografie
swojej rodziny chcąc wzbudzić litość, której on swoim pewnie licznym
ofiarom nie okazywał, a strzelał do nich rubasznie się zaśmiewając, jak
niedawno jego pobratymcy podczas pacyfikacji w Strużkach i napadu na
Osiek. Teraz musiał poznać naturalny smak odwetu.
Zdobyliśmy kilka sztuk pistoletów maszynowych i bocznych, ale naj­
cenniejszą zdobyczą okazały się dokumenty – jak potem ustalono – plany
Polaków, niekoniecznie należących do AK, gotowych z entuzjazmem spełnić swój obywatel­
ski obowiązek. W miastach powstał w związku z tym podniosły stan ducha: ci, stosunkowo
nieliczni, którzy do lasu nie poszli byli wytykani palcami i otoczeni powszechną wzgardą.
Jednak tylko część ochotników została włączona do służby, albowiem zadania armii podziem­
nej musiały ulec zmianie z powodu zaniechania – na skutek nieprzychylnym interesom Polski
zmianom w sytuacji polityki światowej – wzniecenia powstania powszechnego. Duża część
młodzieży zmuszona była wrócić do domów z uczuciem rozczarowania.
133 Opis tych walk wykracza poza ramy niniejszej pracy.
241
niemieckich umocnień nad rzeką Nidą w rejonie Małogoszczy134. Rozbici
Niemcy stanowili jednostkę wywiadu przykomenderowaną do sztabu 4 ar­
mii pancernej (co zdołano dokumentnie wyjaśnić w wiele lat po wojnie).
Wkrótce ukazały się na szosie samochody długiej kolumny z wojskiem.
Kiedy nadjechały, ostrzelaliśmy czołówkę kolumny, która na skutek tego
zatrzymała się w celu rozwinięcia natarcia. Teraz piękna i figlarna pani
Wojenka podszepnęła Stachowi myśl zabawy w wojenne harce. Po ostrza­
le wysypało się z samochodów mrowie niemiaszków i rozwinęło potrój­
ną szeroką tyralierę. Nie ułatwialiśmy im tego zadania. „Inspektor” kazał
grzać po nich byle celnie. Musieli się posuwać krótkimi skokami i miej­
scami czołgać. Widać było tylko podnoszone ręce oficerów prowadzących
natarcie i ich pokrzykiwania przy wydawaniu komend. Gdy wreszcie ty­
raliera zbliżyła się do nas na jeszcze bezpieczną ale bliską dopuszczalnej
granicę, oddaliśmy pożegnalne serie i odeszliśmy spokojnie w głąb lasu.
Niemcy sobie na polu dalej skakali przypuszczając zapewne, że przerwali­
śmy ostrzał dla podpuszczenia ich na bliższą odległość, poczym wznowimy
walkę. My zaś wracaliśmy w tym czasie w dobrych humorach na melinę na
Graniczniku, podśpiewując frywolne piosenki.
W czasie marszów i potyczek wykonywaliśmy swoje żołnierskie rze­
miosło, ale los żołnierza – partyzanta narzucał konieczną potrzebę śle­
dzenia ważnych wydarzeń frontowych, biegu wydarzeń politycznych. Już
wiedzieliśmy, przyszłość Polski rysuje się w ponurych barwach. Po ucho­
dzący ku swoim siedzibom na zachodzie odwiecznym wrogu pojawił się
od wschodu wróg inny, potężny, skumany z naszymi zdradzieckimi sojusz­
nikami. Tylko poczucie wierności Ojczyźnie utrzymywało wojsko party­
zanckie w karnych szeregach. Pomimo rozumianej już beznadziei, pomi­
mo rozumienia swojego osobistego każdego z nas złego przyszłego losu.
W polityce spadały na Polskę coraz to kolejne ciosy. My jednak trwaliśmy
na swoich stanowiskach respektując bez zastrzeżeń zasadę, że o poczyna­
niach wojska, w tym i o jego rozwiązaniu decyduje dowództwo. Szara brać
żołnierska rozumiała, że o wolność walczy się do końca.
W lipcu 1944 roku oddziały partyzanckie rosły wciąż w siłę; zadziwiają­
ce zjawisko wzmożonego napływu ochotników, którzy doskonale wiedzieli
w jak trudnej chwili dziejowej decydują się na niemal zatraceńczą walkę,
jednak szli, bo tego oczekiwała od nich Ojczyzna. W czasie tak trudnej
134 Plany zostały przekazane sowieckiemu pułkownikowi Draguńskiemu.
242
chwili – kiedy właściwie można się było spodziewać raczej powszechnej
dezercji – w takiej chwili Naród wysyłał swoich najlepszych synów w bój.
W lesie jednak nabór był ograniczony, właśnie w związku z odmienną niż
oczekiwano sytuacją polityczną. Nas, pozostających w lesie obserwacja ta
podtrzymywała na duchu. Upewniała, że nie jesteśmy szaleńcami a wy­
brańcami Narodu.
Tam, gdzie było to jeszcze możliwe przyjmowano nowych partyzantów.
Przychodzili kierowani przez organizacje konspiracyjne młodzi przeważ­
nie ludzie, którzy powoływali się na przebyte na placówkach przeszkolenie
wojskowe. Na bazie oddziałów partyzanckich formowano w lesie jednostki
na zasadzie wojska regularnego i tworzono w ten sposób zręby 2 pułku
dowodzonego przez majora Antoniego Wiktorowskiego – „Kruk”. W jego
skład wchodziły trzy bataliony: I-szy Eugeniusza Kaszyńskiego – „Nurt”,
II-gi kapitana Tadeusza Pytlakowskiego – „Tarnina”, III-ci kapitana Ste­
fana Kępy – „Pochmurny”. Oddział „Jęrusie” zapoczątkował tworzenie
4 kompanii w II batalionie 2. pułku, której dowódcą został podporucznik
c.w. Józef Wiącek.
Bataliony Chłopskie wycofały swoje jednostki na Kielecczyźnie i na
Lubelszczyźnie – pomimo podpisanej w dniu 30 maja 1943 roku umowy
o scaleniu BCh z AK. Na Sandomierszczyźnie, jak już wcześniej wspo­
mniano, po początkowym włączeniu się do walk z wycofującymi się
Niemcami (nad rzeką Koprzywianką) wycofały się w lasy góreckie, gdzie
złożyły broń i zdemobilizowały się. Wierny umowie pozostał na terenie
Inspektoratu Sandomierz – z własnej woli i z woli podległych mu żołnie­
rzy – Eugeniusz Fąfara – „Nawrot”, „Suchy” z Opatowa; jego oddział BCh
uczestniczył w walkach 2 pułku AK do końca.
Rozpoczął się na Kielecczyźnie okres walk odmienny od poprzednio
prowadzonych, bo teraz toczonych otwarcie dużymi już siłami, z którymi
nieprzyjaciel musiał się liczyć a nawet wystawiać przeciw nim wyodrębnio­
ne duże jednostki. W tym okresie zaczęły krążyć wśród wojska wiadomo­
ści o decyzji zdobycia Sandomierza, aby w ten sposób uchronić to piękne
zabytkowe miasto od zniszczenia przy spodziewanym zdobywaniu przez
wojsko sowieckie podczas tworzenia przyczółka baranowsko-sandomier­
skiego. Pogłoska ta została potwierdzona rozkazem zamelinowania rzeczy
nieużytecznych w walce bezpośredniej. Szef kompanii osobiście dopilno­
wał złożenia depozytów i zajął się ich ukryciem w majątku Zyznów przy
243
pomocy miejscowej placówki AK. Do kryjówki powędrowała w ten sposób
prowadzona przeze mnie kronika oddziału „Lotna Grupa Bojowa”. Kronika
przechowywana była stale w Beszycach w skrytce. Wpisów dokonywałem,
i ozdabiałem je satyrycznymi rysunkami obrazującymi życie partyzanckie,
gdy kwaterowaliśmy oddziałem w tej najczęściej odwiedzanej melinie Be­
szyce – Skwirzowa. Ominęła mnie dzięki temu niejedna warta. Oddając ją
teraz na przechowanie miałem dziwne przeczucie, że kronika skazana jest
na przepadek – kiedy wojsko przystępuje do walki, jego dalsze drogi pro­
wadzą zwykle po nieprzewidzianych szlakach. I rzeczywiście potem, z po­
wodu, jak się okazało, dużego nasycenia miasta jednostkami niemieckimi,
dowództwo uznało, że od zamiaru zdobywania Sandomierza należy odstą­
pić. Ta decyzja zastała nas w zupełnie innym miejscu; do Zyznowa nigdy
już nie wróciliśmy, a zresztą po zakończeniu wojny właścicieli Zyznowa,
podobnie jak wszystkich ziemian wypędzono precz, daleko i na zawsze.
Kronika pewnie wpadła w łapy urzędu bezpieczeństwa i tam przepadła.
Jak już wcześniej powiedziano, szczęście wojenne sprzyjało party­
zanckiemu wojsku. Zanotowano tylko jedną porażkę. Była to prawdziwa
klęska. Doszło do niej 30 lipca 1944 roku pod Pielaszowem – Wesołów­
ką. Cały nowotworzony I batalion dowodzony przez kapitana Ignacego
Zarobkiewicza – „Swojak” został doszczętnie rozbity. Dowódcy przypi­
suje się błąd polegający na dopuszczeniu do okrążenia przez wojsko nie­
mieckie, pomimo wcześniej zapowiadających je ruchów nieprzyjaciela.
O świcie tego dnia Niemcy rozpoczęli energiczne natarcie z okrążenia
koncentrycznie; partyzanci nie mieli żadnych szans sprostania im w wal­
ce. Zbyt wielka była różnica w potencjale wojennym doskonale uzbrojo­
nego i wyposażonego w broń pancerną oraz posiadającego wytrawnego
doświadczonego w wojowaniu żołnierza w starciu z kiepsko uzbrojonymi
rekrutami. Dowodzenie takim wojskiem wymaga stosowania odpowied­
nich metod. Batalion stracił około 60 zabitych w walce i pomordowanych
bestialsko w tym cztery łączniczki po wzięciu do niewoli. Zginął tam
także były żołnierz „Lotnej” NN – „Żbik” z Wilczyc. Tym, którym udało
się szczęśliwie ujść z pogromu zostali włączeni do innych jednostek lub
zwolnieni ze służby.
O wybuchu Powstania Warszawskiego doszła nas wiadomość już po
dwóch dniach. Przyjęliśmy ją w nabożnym niemal skupieniu, rozumieli­
244
śmy, że zaszło coś wielkiego i ważnego. Nasze najgorętsze życzenia popły­
nęły ku Warszawiakom i najlepsze nasze uczucia. Nikt jednak nie odwa­
żył się wygłaszać swoich przewidywań co do dalszego rozwoju wydarzeń.
Oczekiwaliśmy w napięciu spełnienia zapowiedzi władz sowieckich, które
nawołując drogą radiową do wzniecenia powstania i zapowiadały pomoc
i współdziałanie. Przewidywaliśmy, że powinien nastąpić manewr okrą­
żający stolicę i w ten sposób Warszawa zostanie wyzwolona. Pragnęliśmy
tego, ale brak było podstaw do żywienia wiary w spełnienie zapewnień tak
wiarołomnego partnera, jakim było sowieckie dowództwo i przywództwo
polityczne sowieckiego państwa.
Na naszym terenie mnożyły się zaczepne z naszej strony starcia z Niem­
cami; ta niniejsza próba historycznego monograficznego opracowania nie
jest miejscem stosownym do opisu wszystkich tych walk i potyczek, które
rozgrywały się na przełomie lipca i sierpnia, jedna po drugiej. Opisują je
autorzy prac o charakterze dokumentacyjnym, jak na przykład Wojciech
Borzobohaty czy Jerzy Ślaski i inni.
W dniu 30 lipca 1944 roku armia sowiecka doszła do Wisły na wysokości
Sandomierza i utworzyła na lewym jej brzegu w okolicy Baranowa Sando­
mierskiego przyczółek, a następnie poszerzyła go błyskawicznie, głównie
w kierunku Sandomierza i miasteczka Łagów. W przygotowaniach w wy­
borze miejsca oraz w pierwszych przeprawach przez rzekę współdziałała
Armia Krajowa. W polskim bowiem interesie było ułatwiać i przyśpieszać
przesuwanie się frontu przez ziemie polskie na zachód; zgodnie z założe­
niami akcji „Burza”.
W trzeciej dekadzie lipca 1944 roku tworzenie wojska partyzanckiego na
Kielecczyźnie, w tym w rejonie Sandomierza, odbywało się w przyśpieszo­
nym rytmie. Od dnia 3 sierpnia 2 pułk Legionów AK w składzie trzech bata­
lionów – około 1 200 ludzi – stał na północny zachód od Bogorii w miejsco­
wościach Niemierów, Zbelutka, Jastrzębska Wola i Szumsko, przeprowadza­
jąc koncentrację oddziałów w celu uformowania wojska posiadającego zdol­
ność działania pułkiem jako całością. Sztab 2 dywizji, znajdujący się jeszcze
w stadium organizacyjnym, z pułkownikiem Antonim Żółkiewskim – „Lin”
jako dowódcą posuwał się wraz z pułkiem; ostateczne uformowanie dywizji
przewidywano w niedługim czasie, w toku dołączania kolejnych oddziałów
partyzanckich w miarę posuwania się na zachód.
245
Dla oddania w tej pracy charakteru partyzantki z okresu tworzenia się
przyczółka baranowsko – sandomierskiego wypada przywołać na pamięć
jedną z walk. Jedną z bardziej znaczących i posiadającą wyraźne cechy już
partyzanckiego wojska – walkę stoczoną w nocy 4/5 sierpnia 1944 roku we
wsi Ceber.
Do przeszłości należało, jak to już powiedziano, stosowanie represji
wobec ludności cywilnej za zabijanie Niemców. Starcia w polu i na pasie
przyfrontowym z jednostkami liniowymi takich represji na ogół nie wywo­
ływały. Nareszcie można było brać krwawy odwet za przelaną krew naszą.
Pałaliśmy pragnieniem tępienia germańskiego plugastwa, skoro okoliczno­
ści na to pozwalały.
Według wstępnych doniesień wywiadu w Cebrze, wsi położonej w rejo­
nie Bogorii zakwaterowało około pięćdziesięciu dobrze uzbrojonych żoł­
nierzy niemieckich, wprowadziwszy do wsi tabory konne – dwadzieścia
wozów wypełnionych wszelkimi wojskowymi dobrami wraz z kuchniami
polowymi, rusznikarnią polową i wozem sanitarnym z wyposażeniem. Gdy
ta wiadomość dotarła w godzinach popołudniowych 4 sierpnia 1944 roku
do sztabu 2 pułku, dowódca uznał, że nadarza się dogodna okazja zdobycia
sprzętu i broni i upustu szwabskiej krwi. Zadanie to powierzył swojemu
zastępcy kapitanowi Michałowi Mandziarze – „Siwy”. Kapitan Mandzia­
ra wysłał bezzwłocznie na zasięgnięcie języka kapelana 2 pułku, Jerzego
Brodeckiego – „Szkarłatny Kwiat”. Ksiądz Brodecki ubrany w komżę i bi­
ret udał się chłopską furką do dworu w Cebrze, gdzie nawiązał kontakt
z mieszkającym tam podchorążym artylerii NN – „Organkiem”, doskonale
znającym zabudowę wsi i posiadającym już rozeznanie w sile i rozmiesz­
czeniu oddziału niemieckiego. „Szkarłatny Kwiat” wrócił niebawem z peł­
nymi informacjami o nieprzyjacielu i ze szkicem sytuacyjnym oraz o nie­
mieckich jednostkach stacjonujących w pobliskich wsiach: Dziewiątle,
Łapna, Gorzków i Miłoszowice, a także o ożywionym ruchu wycofujących
się wojsk niemieckich po odległej o kilometr szosie Iwaniska – Staszów.
Pokusa zaatakowania była ogromna zważywszy niedostatki wojska par­
tyzanckiego w odzieży, w wyposażeniu w sprzęt bojowy, broń, amunicję,
oraz ze względu na niewielką załogę taboru niemieckiego, Kapitan „Siwy”
spodziewał się, że za taborami ściągnie do Cebra batalion, do którego one
należały. Batalion mógł doszlusować następnego dnia, ale równie dobrze
jeszcze i tego wieczoru.
246
Atak miał zostać przeprowadzony o północy. Kapitan wysłał dwa patrole
z zadaniem obserwacji dwóch dróg dojazdowych do wsi. Ostatnie meldun­
ki miały zostać podane do godziny 23-ciej przy strumieniu na skraju lasku,
półtora kilometra na południe od Cebra, przy strumieniu. Od ich meldun­
ków o przyjściu lub nienadejściu batalionu zależała decyzja o podjęciu wal­
ki. O tej godzinie nadszedł meldunek od patrolu obserwującego kierunek
od Przyborowic; do wsi nie wszedł nikt. Natomiast od patrolu obserwują­
cego szosę od strony Gorzkowa meldunki nie nadchodziły. Potem okazało
się, że patrol zabłądził w nieznanym terenie w nocy, nie posiadając mapy.
Rozpoznanie sytuacji we wsi w ostatniej chwili nie wchodziło w rachubę,
gdyż mogłoby ono spowodować pobudzenie czujności Niemców. Pomimo
braku pewności dowódca zdecydował się na atak, nie dzieląc się swoimi
wątpliwościami z wojskiem, aby nie osłabić ducha walki.
Grupa uderzeniowa dowodzona przez kapitana „Siwego”, złożona z 84
ochotników III batalionu (dowodzonego przez kapitana Stefana Kępę –
„Pochmurny”) zostaje zorganizowana w dwa plutony: I pluton dowodzo­
ny przez podporucznika Witolda Józefowskiego – „Miś” i II pluton do­
wodzony przez podporucznika Dionizego Mędrzyckiego – „Reder”. Oba
liczyły po 40 partyzantów. O godzinie 23-ciej, po przedstawieniu żołnie­
rzom w plutonach ich zadań oraz po pouczeniu o konieczności podejścia
do stanowisk niemieckich w zupełnej ciszy w celu zaskoczenia, plutony
wyruszają z lasu idąc wzdłuż strumienia. I pluton „Misia” otrzymuje za­
danie uderzenia na wieś z kierunku północno-wschodniego, opanowanie
wsi, następnie zamknięcie drogi wiodącej do niej z kierunku Iwanisk.
Zadaniem II plutonu, przy którym pozostaje dowodzący całością kapitan
„Siwy”, z podporucznikiem „Rederem” na czele (zastępca podporucznik
Jakub Gutkowski – „Topór”) jest uderzenie na dwór położony na znacz­
nym podwyższeniu terenu oraz na znajdujący się obok na głębokim obni­
żeniu plac przy niewielkim stawie. Zadaniem końcowym II plutonu było
wyprowadzenie całej zdobyczy ze wsi, a I pluton miał go w końcowej
fazie walki osłaniać.
Tej nocy niebo jest rozgwieżdżone, jest jasno lecz mgliście. Na horyzon­
cie z kierunku Sandomierza i Koprzywnicy; jarzą się łuny pożarów. W nie­
bo wystrzeliwują liczne race świetlne, opadające powoli i rozsiewające
gdzieś tam wśród walczących jaskrawe światło. Tej pełnej grozy wojennej
feerii świateł akompaniuje pomruk dział oraz odległy zlewający się w je­
247
den ciąg, w jedno brzmienie terkot karabinów maszynowych mieszający
się z warkotem silników wojennych machin posuwających się nieustan­
nie pobliską szosą. Tam rozgrywają się walki na szeroką skalę, a my tutaj,
w swoim zakątku mamy do rozegrania własną, dla nas także bardo ważną
potyczkę. Mamy się po swojemu zewrzeć z najeźdźcą i chwycić go za gar­
dło. W plutonach narasta napięcie zwykłe pojawiać się w żołnierskich du­
szach przed bitwą, przed aktem ryzyka splecionego z obowiązkiem. Krót­
kimi rzutami oczu na gorejący horyzont, na widok typowy dla frontowych
nocy, wpatrujemy się, oczekując na rozpoczęcie własnego wojennego dzie­
ła. Wpatrywała się z wielką uwagą i trwogą w ten niepokojący widok i cała
wieś Ceber, której mieszkańcy, nie przeczuwając zapewne co ma się u nich
dziać za chwilę, próbują wysnuwać z tych obserwacji wnioski dla siebie na
jutro, kierując ufny wzrok na las.
Plutony maszerują na wyznaczone stanowiska – postawy wyjściowe –
początkowo przez łąki brnąc w wysokiej mokrej od rosy trawie. Potem
pod nogami coraz ostrożniej kroczących, teraz tyralierą, partyzantów poja­
wiają się uprawne zagony. Każdy krok po krzakach ziemniaków wywołuje
zdradziecki szumek potęgowany wielością nóg. Na rżyskach podkute buty
trafiają raz po raz z hałasem na kamienie. „Miś” zatrzymuje w pewnym
momencie pluton i przekazuje po linii tyraliery znak milczenia; żadnego
szmeru, broń nie śmie szczęknąć! Rusza znów naprzód i wraz z nim szereg
pochylonych sylwetek. Kto nie dojrzał znaku, wyczuwa przez samo chwi­
lowe zatrzymanie marszu że nastąpiła właśnie chwila najwyższej czujności
i ostrożności. Tu gdzieś powinny znajdować się nieprzyjacielskie placówki
ubezpieczeniowe. Zabudowania wiejskie rysują się już w konturach cał­
kiem blisko. Nogi w na wpół zgiętych kolanach stawiają bezszelestne kro­
ki. Wreszcie tyraliera znajduje się tuż przy wsi. Nie do wiary, że jeszcze nie
strzelają; żeby to można ich wypatrzyć!
Nagle padają pierwsze strzały z karabinu maszynowego. Partyzanci bły­
skawicznie przypadają do matki-ziemi, jak zwykli mawiać. Zaraz też gło­
wy zaczynają się podnosić – powoli, ostrożnie. Widoczne smugi pocisków
świetlnych przelatują nisko nad polem. Ustawione za dnia celowniki i tak
zaryglowane karabiny maszynowe sieją rytmicznymi seriami, widoczne są
czerwone migotliwe ogniki wytryskujące z luf niemieckich karabinów ma­
szynowych. Szczekanie karabinów maszynowych rozlega się zaraz i w in­
nych częściach wsi. „Miś” wydaje rozkaz położenia ognia maszynowego
248
na dwa ujawnione stanowiska niemieckie. Ogień ich milknie na chwilę,
więc pada kolejny rozkaz do ataku dwiema grupami. Obrzucone granatami
gniazda niemieckiej obrony milkną; żołnierze wybici. Partyzanci wdzierają
się do wsi, gdzie dostrzegają niespodziewanie dużą liczbę Niemców na pół
ubranych, biegających bezładnie, starających się zorganizować w obronie,
wydających komendy oficerów, zdradzających przez to swoją obecność.
Dostają nasze serie. Niemcy strzelają bezładnie, na oślep. Partyzanci prą na
nich bez wytchnienia rażąc ogniem i zmuszając do szukania osłon tereno­
wych w rozproszeniu lub do ucieczki.
Każdemu wojakowi dobrze jest wiadomo, że Wojenka to piękna pani, ale
reputację ma raczej zaszarganą; teraz znów zapragnęła zabawić się żołnier­
skim kosztem. Najpierw zmyliła drogę patrolowi, który nie mógł zdążyć
w porę z meldunkiem o wejściu późnym wieczorem do Cebra oddziału
grenadierów z Ostrowca Świętokrzyskiego w sile batalionu, aby potem do­
puścić do zwarcia nierównych sił. W tym żywiołowym starciu dochodzi raz
po raz do pojedynków z bezpośredniej bliskości i często do walki wręcz.
I tak zagroda po zagrodzie, jedna po drugiej dostają się w ręce atakujących.
Z bezpośredniej bliskości – w typowej dla partyzantki walce – nieprzyjaciel
jest koszony z zaskoczenia bronią maszynową. Broniący się rozpaczliwie
Niemcy ostrzeliwują się zza zasłon rzęsistym ogniem na oślep, na postrach
nie widząc czających się partyzantów. Idą zaraz za te zasłony granaty lub
serie. Potem następuje miejscowa cisza i można iść dalej. Polacy nie po­
zwalają zorganizować się nieprzyjacielowi dzięki zaskoczeniu i nieustają­
cemu parciu naprzód, torują sobie drogę granatami i nieustannie terkocącą
to tu, to tam bronią maszynową; przedtem, przed miesiącami i latami zdo­
bywaną na Niemcach właśnie, dochodzi do spotkań twarzą w twarz. Niem­
cy wydają się w takich sytuacjach, w walce indywidualnej, tracić animusz
i... obrywają kolbą lub przyjmują śmierć z lufy bergmana. Oczyszcza się
tak obejście po obejściu. Nikt z nacierających nie zastanawia się zapewne
skąd ci szkopi ciągle się dobierają (miało ich być tylko pięćdziesięciu); ale
skoro są więc trzeba ich prać.
II pluton podkrada się pod zabudowania dworu gdzie kwateruje do­
wództwo niemieckiego batalionu. Po rozpoczęciu strzelaniny we wsi
rozstrzelały się niemieckie kaemy i z pozostałych ubezpieczeń, w tym
i z tych przy zabudowaniach majątku. I jego ostrzał nie przynosi szkód
pomimo dużej siły ognia, i pomimo wskazującej na pochodzenie nie od
249
taborytów, ale od sprawnego oddziału bojowego, co także wskazuje, że
jednostka kwatermistrzowska została zasilona wojskiem liniowym. Za­
ryglowany ogień maszynowy przenosi nad ziemią, ale biada temu, kto
w momencie ostrzału by powstał. Kapitan Mandziara z miejsca ocenia
sytuację. Zrozumiał, że ma do.czynienia z licznym oddziałem przeciw­
nika doświadczonego w boju. Nie myśli jednak o wycofaniu się z walki;
zresztą planowe wycofanie praktycznie nie jest już możliwe. Pozostaje
tylko desperackie parcie naprzód. Przy nieustannej wymianie ognia z obu
stron partyzanci podczołgują się pod same zabudowania dworu. Wejścia
na gumno broni zza dużego murowanego filara bramy strzelający wzdłuż
drogi niemiecki ciężki karabin maszynowy. Od tego ostrzału pada pierw­
szy ranny – podchorąży Adam Hamerski. Z pola ostrzału ściągają go
czołgając się sanitariusze. Niemiecki ostrzał zza filara panuje nad przed­
polem. „Reder” wykrzykuje rozkaz „naprzód”!, lecz nikt nie ryzykuje
podnieść się spoza swoich osłon terenowych. Sam Mędrzycki postąpił
zaledwie dwa kroki i musiał przywarować za najbliższą nierównością
gruntu. Celowniczy jednego ręcznych karabinów maszynowych, podcho­
rąży Leon Szymalski, próbujący wypłoszyć Niemców spod filara, ciężko
oberwał. „Siwy” rozumie, że nie wolno zatracić tempa natarcia, i decydu­
je się na kolejną akcję – sam. Daje rozkaz „Rederowi” ponowić uderzenie
dwiema drużynami na budynki gospodarcze dworu, a gdy to w pewnej
chwili następuje w momencie przerwy w niemieckim ostrzale – prawdo­
podobnie z powodu wymiany przegrzanej lufy lub założenia nowej taśmy
z nabojami – kapitan Mandziara przeskakuje rów, przebiega przez drogę
i wpada w żywopłot ogrodzenia. Niemiec otwiera ponownie ogień, kie­
rując go na kapitana, lecz o ułamek sekundy za późno. Prawdopodobnie
rzutem ciała na żywopłot wywołał u Niemca przekonanie, że został trafio­
ny i padł, bo przestaje się nim interesować i w dalszym ciągu ostrzeliwu­
je drogę, ponownie przykrywając pluton. „Siwy” natomiast wyczołguje
się z żywopłotu i podchodzi ogrodem przez gazony od tyłu na odległość
około dwudziestu metrów i chce oddać w kierunku niemieckiego gniazda
ostrzału serię z pistoletu maszynowego, lecz ten nie wypala, nie wypala
też i po zarepetowaniu go, wraca więc w pobliże swoich żołnierzy i żąda
rzucenia mu granatu obronnego. Dostaje dwa. Rzuca „na szrapnel”. Tra­
fia. Cała załoga cekaemu zostaje wybita. Karabin maszynowy milknie
– droga staje otworem. Pluton błyskawicznie przekracza drogę i dopada
250
zabudowań dworskich, skąd posypują się pojedyncze strzały z karabinów
powtarzalnych i seryjne z pistoletów maszynowych. Następuje gwałtow­
na wymiana ognia, który po chwili zaczyna słabnąć. Wreszcie dają się
słyszeć pojedyncze strzały i krótkie serie, co oznacza wybijanie resztek
Niemców.
W tym czasie także i we wsi strzały zaczynają rzednąć i wreszcie całkiem
ustają. Oba plutony zajęły się teraz wyłapywaniem niedobitków. Jest już
godzina 2 w nocy, 5 sierpnia. Niemcy poddają się całymi grupkami. Nie­
których ukrytych wskazują mieszkańcy. Inni uciekają w pola, gdzie czekają
na nich partyzanci z osłony akcji i wyłapują tych, którym wojenne szczę­
ście tylko połowicznie dopisuje. Przy taborach okazuje się, że nasi mają
trudności przy zaprzęganiu koni do wozów – na nieznaną u nas uprząż,
na tak zwane szleje. Niemiec, który otrzymał polecenie zaprzęgnięcia od­
powiedział, że nie umie. „Organek” bez namysłu pakuje mu kulę w łeb.
Następni już umieją i krzątają się w tej robocie na wyścigi, aby piękna acz
złośliwa pani Wojenka z nich nie zachichotała.
Po paru godzinach walki pluton dowodzony przez „Misia” spotyka się
z plutonem „Redera”, plutonem równie spracowanym i przegrzanym wal­
ką. Teraz należy już tylko zająć się zbieraniem zdobyczy. We wsi zapano­
wała ogólna pośpieszna krzątanina, a poza nią uganianie się przez przedtem
utworzone patrole za zbiegami.
Komu udaje się wyrwać w tym wszechogarniającym pośpiechu choć
krótką chwilę może skorzystać z kilku łyków zdobycznego wina, ale tylko
ukradkiem, bo po znalezieniu sporego zapasu trunku na kwaterze dowódz­
twa został wydany zakaz picia. W pamięci kapitana Mandziary zachowała
się scenka, kiedy to podszedł do niego znany z poczucia humoru i z dowci­
pu „Reder” z rozbawioną miną, z dymiącym cygarem w ustach i z dwiema
butelkami szampana w rękach, oblewającego w marszu zwycięstwo. Kapi­
tan nie zabronił mu błyskawicznej uczty wiedząc, że skutki utraty umiaru
miały się pojawić dopiero po jakimś czasie. Sam – jak wspomina tę chwilę
– pił wodę.
Teraz okazało się, że większość wozów taborowych nie została jeszcze
w ogóle rozładowana. Z niektórych furgonów nie zdążono nawet wyprząc
koni. Najwyraźniej zaskoczenie przez partyzantów nastąpiło w chwili roz­
kwaterowywania się batalionu. Zaskoczenie musiało być, sądząc po prze­
biegu walki zupełne – pewnie Niemcy nie doznali jeszcze podobnych do­
251
świadczeń. Nie wytrzymali pierwszego impetu, no i doszło wreszcie do
prawdziwego piekła, w którym w roli diabłów wystąpili tym razem party­
zanci.
Pełen radosnego uniesienia nastrój zakłóciły dochodzące z różnych stron
wsi lamenty kobiet. One policzyły już straty własne.
Jest już prawie widno, kiedy do „Misia” dobiega łącznik od „Siwego”
z rozkazem wycofania się ze wsi ze zdobyczą. Podporucznik Józefowski
ściąga więc ubezpieczenie a następnie formuje pochód, biorąc do środka
jeńców. Kolumna wyrusza w kierunku Niemirowa. Niemieccy żołnierze,
którzy zdołali zbiec, strzelają teraz sporadycznie z dużej odległości wsze­
lako nieskutecznie. Zachodziliśmy w głowę po co to robią – może dla alar­
mu, ale byłby to raczej kiepski pomysł. Świst ich pocisków stanowił tylko
stosowną przygrywkę do pochodu zwycięzców.
W Niemirowie, dokąd pochód dociera o godzinie 7 rano trwa pogotowie
marszowe w związku ze zmianą miejsca postoju III batalionu, który przeno­
si się do folwarku w Antoniowie. Łup wojenny okazał się bardzo znaczny.
Zdobyto 22 karabiny maszynowe MG-42, wiele karabinów powtarzalnych,
moździerz kalibru 81 milimetrów z 800 pociskami, wiele rozmaitej amuni­
cji, dwie kuchnie polowe, wóz ze sprzętem sanitarnym, polową rusznikar­
nię, pistolety maszynowe i boczne, kilkadziesiąt plecaków, mundury, buty,
koce, bieliznę, papierosy oraz wozy taborowe z końmi a także pokaźną
ilość prowiantu. Prawdziwe skarby wojenne dla bynajmniej nie zamożnego
wojska.
Straty nieprzyjaciela w ludziach wynosiły około 40 zabitych, nie licząc
zastrzelonych rano na polach w czasie ucieczki. Ujęto na polu walki 39
jeńców, ponad 70 wychwytały bezpośrednio po walce patrole rozstawione
jako ochrona akcji właściwej. Podaje się 116 wziętych do niewoli jeńców.
Straty własne to dwóch rannych – podporucznik Adam Hamerski – „Ba­
binicz” i podchorąży Leon Szymalski. Obaj zmarli z ran następnego dnia.
Lekko ranny został też w czasie akcji Bronisław Pała – „Cis” oraz Roman
Długosz – „Grom” z obstawy akcji.
Jeńcy zostali bezzwłocznie poddani przesłuchaniu. Oczekujący na swoją
kolej rzucali dyskretnie na ziemię swoje odznaczenia bojowe, krzyże żela­
zne; liczne z nich nosiły datę 1939 roku. Oznaczało to, że naszymi prze­
ciwnikami byli doświadczeni na wojnie żołnierze. Wielu Niemcom, którzy
uciekli z pola walki łatwo się było dostać do innych jednostek niemieckich,
252
stacjonowały one bowiem w pasie przyfrontowym, w wielu okolicznych
wsiach. Poległych Niemców nikt na razie nie grzebał. Partyzantom nie sta­
ło na to czasu. Porwały ich następujące po nocnej walce równie ważkie
wypadki. Już bowiem w ciągu dnia 5 sierpnia 1944 roku pojawiły się na
miejscu zakwaterowania 4. kompanii we wsi Zbelutka sowieckie czołgi.
Po zwiadzie pancernym pojawiła się piechota i zakwaterowała w naszym
sąsiedztwie w tej samej wsi. Kontakt z Cebrem został przez to przerwany.
Według później zebranych relacji sowieckie wojsko nie weszło jednak
do Cebra. A tam piękna acz przewrotna pani Wojenka, popadająca swoim
zwyczajem w stany szaleństwa, rządziła po swojemu, tym razem maka­
brycznie. Niemieccy żołnierze frontowi otoczyli wieś Ceber. Ci miesz­
kańcy wsi, którzy zdołali zemknąć z wojennego kociołka w czasie noc­
nej walki, teraz wracali z lasu, odwiecznego schronienia chłopów przed
wojennym złym losem, z duszą na ramieniu, niepewni co też zastaną we
wsi. A tam trzeba było z miejsca przystąpić do mozolnego przywracania
porządku. Tu zastali ich owi „lepsi”, jak to sami głosili o sobie – we­
rmachtowcy, żołnierze z armii regularnej. W ich łapy wpadli powracający
konspiratorzy Batalionów Chłopskich: Józef Kuźma – „Jodła”, komen­
dant placówki BCh Walenty Kuźma – „Brzoza” i Józef Gawlik – „Skała”,
którzy nie brali udziału w nocnej walce. Niemcy zastrzelili ich na miej­
scu. Potem schwytali dwudziestu jeszcze mieszkańców i wyprowadzili
ich w dwóch grupach, po dziesięciu, za wieś na rozstrzelanie.
Niemcy zachowali się zgodnie z charakterem swojej kultury, trafnie
symbolizowanej ich flagą narodową noszącą kolory: żółty – symbolizujący
zazdrość, zawiść; czerwony symbolizujący krew; czarny – symbolizujący
śmierć. Pod tą flagą działają od wieków i od wieków wyznają symbolizo­
wane przez nią rozbójnicze ideały.
Traf sprawił, że w trakcie kopania dla siebie przy drodze przez jedną
z grup zbiorowego grobu nadjechał samochodem niemiecki oficer w stop­
niu majora. Jego zachowanie wskazywało na pośpieszne wycofywanie
się. Zatrzymał się, zainteresowany wydarzeniem. Po zapoznaniu się z sy­
tuacją kazał rozpuścić skazańców argumentując w rozmowie z niemiec­
kimi żołnierzami, że w sąsiedniej wsi znajdują się już sowieckie czołgi.
Jeden ze skazanych na rozstrzelanie znający język niemiecki, dziedzic
majątku w Cebrze Stanisław Malinowski, powiadomił majora, że opodal
niemieccy żołnierze szykują podobną egzekucję. Wówczas oficer wysłał
253
kierowcę z pisemnym poleceniem wstrzymania egzekucji i rozpuszczenia
pojmanych. Niemcy opuścili wieś w wielkim pośpiechu. Piękna i wład­
cza pani Wojenka raczyła uczynić iście królewski gest łaski135.
20. W rejonie Gór Świętokrzyskich.
Płynna wcześniej linia przyczółkowego frontu zaczęła się stabilizować.
Od dnia 5 sierpnia 1944 roku. 2 pułk znalazł się w obrębie przyczółka san­
domierskiego, w rejonie miasteczka Łagowa. Cały obszar przyczółka został
z miejsca zagospodarowany politycznie przez władze sowieckie z wszech­
władną polityczną policją, NKWD, na czele. Od tej policji zaczęły zależeć
losy poszczególnych obywateli ocenianych przez pryzmat „wrogów ludu”,
do których zaliczano w pierwszym rzędzie patriotów polskich. Do nich
także zaliczano w całej swojej masie ziemian, których wydziedziczono
mocą totalitarnego bezprawia z ich własności; okradzeni przedtem, zostali
wyrzuceni poza granice gminy. Dwory zaś z ich wspaniałymi zabytkami
kultury zostały oddane na pastwę prostego ludu, który zajął się pałacami,
dworami, parkami po swojemu. Po swojemu rozgrabiał i niszczył bez po­
szanowania dla pomników kultury i świadectw wzniosłej przeszłości na­
rodowej. A wieś polska została na zawsze pozbawiona naturalnych ośrod­
ków kultury, promieniujących nią dotychczas niemal na całym obszarze
Kraju, pozbawiona teraz elity narodowej. W tych stosunkach – znanych
już z doświadczeń doznanych na wcześniej opanowanych przez sowiety
wschodnich terenów Rzeczypospolitej – nie trudno było przewidzieć jaki
los czeka na obszarze Kielecczyzny wojsko partyzanckie. Dochodzące ze
wschodnich rubieży wieści o szalejącym i metodycznie stosowanym terro­
rze sowieckim były wprawdzie jeszcze mało ścisłe i w większości ogólni­
kowe, jednak nadchodzące uparcie raz po raz, jedne uwiarygodniały swoją
treścią drugie. Później dopiero później okazało się jak bardzo odpowia­
dały rzeczywistości te głuche i wprost niewiarygodne doniesienia136. Ale
135 W jednym z tych miejsc, przy drodze prowadzącej z Cebra do szosy bogoryjskiej miej­
scowa ludność ustawiła na pamiątkę iście cudownego ocalenia 20 osób poświęcony krzyż.
136 Jerzy Śląski w dziele „Polska Walcząca”, tom VI „Finał” szerzej omawia podany tu za
nim w wielkim skrócie opis sytuacji. Pod koniec lipca 1944r. została rozbrojona pod Lubar­
towem 27 wołyńska dywizja piechoty AK. Jej żołnierzy wcielono do I Armii Wojska Pol­
skiego a oficerów internowano i wywieziono do obozu zagłady w Riazaniu. Podpułkownik
/ generał Aleksander Krzyżanowski – „WiIk”, komendant wileńskiego okręgu AK przystąpił
do współdziałania z armią sowiecką na podstawie uzgodnienia z wyższym dowództwem tej
254
my posiadaliśmy już tę konieczną wiedzę, że sowiecka policja polityczna
(NKWD) sieje spustoszenie wśród ludności polskiej, a najzajadlej wśród
członków Armii Krajowej (AK) i Narodowych Sił Zbrojnych (NSZ) oraz
wśród polskiej inteligencji – osadzając ich w więzieniach, torturując, roz­
strzeliwując i wywożąc całymi (często rozdzielanymi) rodzinami w głąb
Związku Sowieckiego na zagładę.
Wiedzieliśmy, że w tym nieludzkim dziele uczestniczyli jako główni or­
ganizatorzy Żydzi, wykazujący nadzwyczajną gorliwość w tępieniu Pola­
ków i polskości. Po odejściu Niemców z obszaru objętego przyczółkiem
sandomierskim wyszli byli Żydzi z urządzonych im przez Polaków kry­
jówek i spod ich pełnej ryzyka dla siebie samych opieki, lub powrócili ze
wschodu wraz z armią sowiecką, głównie jako funkcjonariusze NKWD. Ich
wroga nam, zorganizowana, solidarna w całej żydowskiej masie działal­
ność okazała się szczególnie szkodliwa zważywszy, że Żydzi znali dobrze
miejscowe stosunki, poszczególnych ludzi nawet, no i, co ważne, język
polski. Pamiętaliśmy dobrze tego rodzaju działalność polskich Żydów od
17 września 1939 roku, kiedy to na ziemiach kresowych spełniali w czasie
wkraczania na nie armii sowieckiej taką samą rolę, jak teraz na całym opa­
nowanym obszarze, kiedy to zdradzali chroniących się przed sowieckim
prześladowaniem Polaków i ukrywających się polskich oficerów i żołnie­
rzy oraz inteligencję, kiedy donosili do NKWD o wszystkim co mogło je
w ich niszczycielskim dziele interesować. Wreszcie kiedy ochoczo brali
z własnej woli czynny zorganizowany udział w wyłapywaniu i deportacji
Polaków. Straszliwy ten zdradziecki proceder odbywał się obecnie kolej­
nym nawrotem również przy spontanicznym udziale i inicjatywie Żydów,
armii. Zaraz potem został zaproszony do Wilna na rozmowę z dowodzącym frontem biało­
ruskim gen. Iwanem Czerniachowskim i tam... aresztowany wraz z towarzyszącymi mu Ci­
chociemnym, majorem dyplomowanym Teodorem Cetysem – „Sław” w dniu 17 lipca 1944 r.
Ten sam los spotkał członków jego sztabu oraz kilkudziesięciu oficerów kadry dowódczej (Al.
Krzyżanowski został zamordowany przez Urząd Bezpieczeństwa (UB) w więzieniu w War­
szawie – w UB o wszystkim decydowali Żydzi). Po tym niesłychanym wydarzeniu oddziały
AK Wileńszczyzny wycofały się pod dowództwem podpułkownika Zygmunta Izydora Blum­
skiego – „Strychański” do Puszczy Rudnickiej. Doszło do koniecznego rozczłonkowania i...
do tragicznych w wielu wypadkach losów wojska skazanego, na skutek zdradzieckich zacho­
wań władzy sowieckiej. Dochodziło m.in. do desperackich krwawych walk z sowietami. Ci
oficerowie, którzy wpadli w ich ręce zostali wysłani do obozów zagłady. Od tej chwili lasy
Polesia, Białostocczyzny i Lubelszczyzny, podobnie jak lasy wileńskie, zaludniły się od nowa
polskimi oddziałami partyzanckimi broniącymi się jak w matni przed unicestwieniem. Ma­
jątki ziemskie zostały rozparcelowane pomiędzy bezrolnych i małorolnych, którzy za tę cenę
stali się niewolniczo ulegli napastniczej niepolskiej władzy.
255
rozlewających się w miarę postępu frontu na coraz to dalsze obszary Pol­
ski. Wiedzieliśmy wreszcie, że kadra kierownicza I armii Wojska Polskiego
imienia Tadeusza Kościuszki, wchodzącej w skład armii sowieckiej została
zdominowana przez Żydów, że tak zwany Związek Patriotów Polskich tak­
że został przez nich opanowany z woli władz ZSRS, gdzie działali z obcego
umocowania, podobnie jak następnie w tak zwanym Polskim Komitecie
Wyzwolenia Narodowego (PKWN). Tam główne resorty otrzymali z rąk
sowietów Żydzi. I tamtego dramatycznego września 1939 roku, i obecnie
Żydzi zachowywali się akurat tak samo jak w latach 1917 – 1919 na Kre­
sach Wschodnich; według tego samego scenariusza: z zajadłą wrogością do
Narodu i Państwa Polskiego137. Teraz znów pełnili rolę V Kolumny.
Znalazłszy się w naszym położeniu nie mieliśmy żadnej wątpliwości jaki
los i czyimi rękami gotuje nam przyszłość: próbę zagłady wszystkiego co
polskie – pod płaszczykiem tworzenia państwowości polskiej. Ściskały się
serca żołnierskie wobec mnogości wrogów i sprzysiężenia zła. Lecz nic
nie było nas w stanie zdemoralizować; przeciwnie – umacniało nas w woli
walki. I walkę toczyliśmy karnie dalej. Teraz trzeba było sprostać nowemu
wyzwaniu w naszej nader skomplikowanej sytuacji polityczno – wojsko­
wej. Panowało powszechne przekonanie – a znajdowało ono potwierdzenie
w postępowaniu Polskiego Państwa Podziemnego – że nie wszystko w poli­
tyce zostało przesądzone do końca, że należy walczyć dalej, choć na innym
już terenie i ze zmienionym w pewnym sensie celem, zważywszy między
innymi wybuch Powstania Warszawskiego. Było oczywiste, że w powstałej
sytuacji należało przedostać się poza front, na stronę niemiecką.
Nasze dowództwo nie miało złudzeń co do zamiarów sowieckiego gene­
rała Muratowa, dowodzącego przyczółkowym odcinkiem frontu. Pomimo
to nawet, że generał ten bardzo pozytywnie oceniał współpracę partyzantów
AK przy tworzeniu przyczółka sandomierskiego, polegającą na wspomaga­
niu w boju, na dostarczaniu jeńców niemieckich, na dostarczeniu zdoby­
tych dokumentów, na istotnej pomocy przy przekraczaniu Wisły w pierw­
szej fazie tworzenia przyczółka. Pomimo to wiadomo było czego można się
po nim spodziewać. My, żołnierska szara brać, z napięciem oczekiwaliśmy
na wynik rozmów z generałem Muratowem, które odbywały się w pierw­
szych dniach sierpnia. Nie tyle obawialiśmy się o wynik rozmów, bo był on
137 Patrz Zofia Kossak – Szczucka – „Pożoga” oraz wiele innych na ten temat prac histo­
rycznych.
256
przewidziany z góry, co o bezpieczeństwo naszych parlamentariuszy. Na
pierwszą rozmowę wyznaczeni zostali kapitan Stefan Kępa – „Pochmur­
ny” dowódca III batalionu, podporucznik Witold Józefowski – „Miś” oraz
podporucznik Dionizy Mędrzycki – „Reder”, przy czym Mędrzycki pozo­
stał w adiutanturze, a udział w rozmowach wzięli dwaj wymienieni dwaj
pierwsi oficerowie. Rozmowa z Muratowem rozpoczęła się od słownego
wylegitymowania naszych oficerów łącznikowych, chociaż ci przedstawili
się na wstępie z nazwiska i z charakteru swojej obecności. Pytał ponownie
o imię, nazwisko, pseudonim, stopień wojskowy, jednostkę wojskową, po
chodzenie społeczne. Potem nastąpiła dalsza indagacja.
– Kogo reprezentujecie?
– Wojsko Polskie, zgrupowanie 2 pp. Leg AK.
– Komu podlegacie?
– Rządowi polskiemu oraz naczelnemu dowódcy Wojsk Polskich.
– Gdzie się ten rząd znajduje?
– W Londynie.
Po tej groteskowej rozmowie Muratow oświadczył, że wojsko partyzanc­
kie powinno się rozbroić i w całości skierować do Jarosławia. Do dyskusji
nie doszło; nie było alternatywy. Oficerowie łącznikowi przekazali dowód­
cy 2 pp. Leg, majorowi Antoniemu Wiktorowskiemu stanowisko dowódz­
twa sowieckiego, co ten przyjął ze spokojem i bez zdziwienia. W jednym
z następnych dni wybrał się on osobiście do Muratowa w asyście kapitana
Witolda Sęgajło – „Sandacz”. W oddziałach zaś zarządzono przedtem ostre
pogotowie i pewne przemieszczenie niektórych z nich. Do rozmowy doszło
u Muratowa na wolnym powietrzu. Na rozłożonym kocu ustawiony został
stolik i dwa krzesła, na których zasiedli naprzeciw siebie główni rozmów­
cy a asystujący oficerowie stali za nimi. Wizyta nie przyniosła rezultatu.
Wśród nas krążyła niesprawdzona pogłoska, że nasz dowódca zastrzegł
sobie udzielenie ostatecznej odpowiedzi za kilka dni, po radiowym poro­
zumieniu się z naczelnym dowództwem Armii Krajowej. Miało to mieć
na celu zyskanie na czasie potrzebnym do trwającego już przygotowania
operacji przerzucenia pułku za linię frontu. Trzeba było bowiem rozpoznać
sytuację na froncie co do możliwości przekroczenia go i zapadnięcia w lasy
po stronie niemieckiej. Albowiem nikt – od samej góry do samego dołu –
nie miał złudzeń co do sposobu zamierzonego rozegrania z nami tej partii
politycznej przez sowietów.
257
We wsi Zbelutka stacjonowaliśmy w sąsiedztwie wojska sowieckiego.
Dochodziło dzięki temu do częstych kontaktów, głównie w zakresie handlu
wymiennego. Początkowo czerwonoarmiejcy zachowywali się z rezerwą.
Jednak po wizycie oficerów łącznikowych u generała Muratowa odczuli­
śmy z ich strony zwiększoną aktywność towarzyską. Żywszym też strumie­
niem popłynął w jedną stronę samogon, a w drugą niemiecka broń i amu­
nicja. Lecz z kolei po rozmowie Wiktorowskiego z Muratowem stosunki,
dające tak nieoczekiwane korzyści, zostały nagle zamrożone; stary politruk
nie ufał majorowi Wiktorowskiemu. Gra się toczyła. Domyślaliśmy się
wówczas byli czego możemy się spodziewać ze strony „przyjaciół”. Teraz
szło już tylko o to kto pierwszy wykona decydujący ruch.
Kiedy w dniu 9 sierpnia siedziałem wraz z kilkoma kolegami żołnierza­
mi na drzewach wiśni i rozprowadzaliśmy w ustach z lubością sok owoców
po zaatakowanych przez szkorbut dziąsłach, wszedł na podwórze oficer
służbowy. Przyniósł rozkaz pogotowia marszowego dodając, że należy
je wprowadzać w tajemnicy przed ludnością. Punktualnie o godzinie 23
nastąpił zapowiedziany alarm. Jednocześnie ze wszystkich kwater wysu­
nęły się na drogę drużyny w szyku marszowym. Ruszyliśmy przed siebie
utrzymując łączność wzrokową. W przeciwnym kierunku, od strony frontu
ciągnęły luźnym szykiem grupy żołnierzy sowieckich, a z nimi furmanki
z rannymi. Szliśmy dłuższy czas nie wzbudzając swoją obecnością więk­
szego zainteresowania. Czasem tylko dochodziło do wymiany zdań.
– Kto wy?
– Partyzany – padała odpowiedź po rosyjsku.
– Ubijom germańca! – otrzymywaliśmy odpowiedź (z dodatkiem soczy­
stego rosyjskiego epitetu).
I tak nasz pochód, składający się z 1200 partyzantów trwał bez przeszkód
aż do brodu jakiejś rzeczki. Tu musieliśmy się zatrzymać, gdyż przejście
okazało się zbyt wąskie abyśmy mogli się zmieścić obok ciągnącego po­
chodu wracających z linii frontu żołnierzy rosyjskich. Czas upływał. W na­
pięciu czekaliśmy więc niespokojni o powodzenie zaskoczenia w przed­
sięwzięciu wydostania się z sowieckiego worka. Obawa wzrosła wówczas,
gdy nadjechał na koniu sowiecki oficer i zadał sakramentalne pytanie:
– Kto wy?
Domagał się wskazania dowódcy. Skierowaliśmy go ku tyłowi naszej
kolumny. Zniknął w ciemnościach, lecz po pewnej chwili pojawił się
258
znowu rozpytując w przejeździe, już z irytacją w głosie, o nieuchwytne
dowództwo. Teraz został skierowany do przodu. Jeszcze raz pojawił się
niedługo potem cwałując ku tyłowi naszej kolumny, lub też... aby zaalar­
mować swoje dowództwo.
Obie kolumny – polska i sowiecka – zachowywały zupełną ciszę. Z rzad­
ka tylko dały się słyszeć jęki rannych i przekleństwa woźniców powożą­
cy na ledwie dostrzeganej polnej, piaszczystej, kopnej drodze. W tej ciszy
doszły nas z boku drogi, z daleka ledwo dosłyszane rozpaczliwe krzyki.
Kilku partyzantów z naszego plutonu odmeldowało się u „Inspektora” na
rozpoznanie. Krzyki dochodziły z chałupy; nie dało się rozpoznać czy sta­
ła na końcu wsi, czy był to odosobniony dom. Wewnątrz kilku mołojców
szarpało się z rozpaczliwie broniącymi się kobietami, krzyczącymi w nie­
bogłosy przy wtórze głośnego płaczu dzieci. W ciemności trudno było roz­
poznać postacie, ale jak to tylko okazało się możliwe padł pierwszy strzał
– i pierwszy trup. Wtedy nagle nastała cisza i ustał ruch. Wśród sowieckich
żołnierzy – dało się ustalić ich tożsamość po przekleństwach – zapanowała
konsternacja.
– Nie strelat! – padło wołanie jednego z nich, niewiedzącego o wejściu
partyzantów, wyraźnie adresowane do swoich towarzyszy.
To odezwanie ujawniło następnego napastnika. I on oberwał zaraz
w „czapę”. Pozostali zorientowali się, że ktoś właśnie do nich strzela i rzu­
cili się do ucieczki. W drzwiach oberwało jeszcze dwóch; chyba reszta
z tej grupy zbydlęconych żołdaków. Partyzanci natychmiast się wycofali
i dołączyli do swoich.
Tu wyczuwało się już narastającą nerwowość chwili wobec ewentu­
alności interwencji sowieckiego wojska. Ten i ów wprowadził naboje do
komory nabojowej. Wypatrywaliśmy w ciemnościach swoich dowódców
plutonów aby dosłyszeć ich rozkazy. Na szczęście bród okazał się wresz­
cie wolny. Ruszyliśmy nie niepokojeni, lecz jakby w nerwowym pośpie­
chu. Czas stawał się coraz cenniejszy; obaj partnerzy bowiem, z którymi
wypadło nam rozgrywać tę partię, posiadali w dyspozycji przemożną siłę
i wojenny obyczaj bezceremonialnych zagrań. Naprężenie ustąpiło kiedy
znaleźliśmy się wreszcie na ziemi niczyjej. Teraz wypadało wyprowadzić
w pole drugiego przeciwnika, o wiele groźniejszego, lepiej zorganizowane­
go. Wiedzieliśmy, byliśmy przekonani, że dowództwo posiada rozeznanie
w rozkładzie sił nieprzyjaciela na tym odcinku i z uwzględnieniem płynno­
259
ści nieustabilizowanego ostatecznie frontu, to niespodzianka mogła gonić
niespodziankę.
Nasza 4 kompania szła na ubezpieczeniu przednim. Na skraju rozległej
polany leśnej czujka w sile mojej drużyny zaległa w przydrożnym rowie.
Kazimierz Winiarz – „Wilk” otrzymał rozkaz zbadania przeciwległego
skraju polany. Poszedł po jej średnicy, a kiedy przebył połowę drogi otrzy­
mał ogień z karabinu maszynowego. Przywarł początkowo do ziemi, a za
moment poderwał się i pobiegł otwarcie w naszą stronę, nie stosując tak
zwanych zajęczych skoków i nie klucząc. Stanowił znakomity cel. W tej
chwili nie było zbyt ciemno, a trawa polany srebrzyła się już połyskującą
w księżycu rosą. Na tym dość jasnym tle postać biegnącego Kazika była
względnie wyraźnie widoczna. Dla strzelającego szkopa także. Pruł do nie­
go z kaemu krótkim seriami – i pewnie się dziwił, że partyzant ciągle jesz­
cze biegnie. My zaś, a z nami jego brat Eugeniusz – „Zawada”, patrzyliśmy
zdumieni ale i z niepokojem w sercach że jeszcze biegnie. Pociski świetlne
wydawały się przelatywać przez jego postać. Gdy znalazł się w rowie przy
nas okazało się, że nie został nawet draśnięty. Nie chcieliśmy wierzyć –
tyle kul przez niego przeleciało. Stracił tylko czapkę – niemiecką polówkę
– nad czym wielce ubolewał. Potem nie bez przekonania żartowaliśmy, że
nie ma prawa liczyć na szczęście w miłości. „Wilk” zdawał się w tej gorą­
cej chwili nie dostrzegać jeszcze przyjaznego gestu pięknej pani Wojenki.
Potem okazało się, że zdobyczny płaszcz, bluza zrzutowa, spodnie zostały
podziurawione pociskami.
Po stwierdzeniu oporu nasz pułk zmienił kierunek marszu i po krótkiej
niewielkiej potyczce z Niemcami w innym miejscu, opodal, wydostał się
poza kordon frontu. Przemarsz przez odkryte rozległe, międzyleśne prze­
strzenie odbywał się w zasadzie bez przeszkód. Poza jedną przygodą; wóz
z prowiantem zjechał zbytnio na pobocze na ostrym zakręcie polnej drogi
i trafił na minę piechotną. Tylna część furgonu rozpadła się, a konie spłoszone
wybuchem poniosły w szaleńczym strachu, wlokąc za sobą w pola przodek
wozu aż zatrzymały się w jakiejś kępie zarośli nad brzegiem rzeczułki.
O brzasku 10 sierpnia 1944 roku długi wąż kolumny pieszych i taborów
wpełzał w las pokrywający Jeleniowską Górę w rejonie Słupi Nowej. My,
idący teraz na tylnym ubezpieczeniu, zadawaliśmy sobie pytanie, czy też
ta ślamazarnie – jak nam się wydawało – kolumna zdoła się schować w le­
sie zanim zostanie odkryta przez nieprzyjaciela?” I wówczas, gdy zostało
260
jeszcze jakieś dwieście metrów kolumny w otwartym polu, dał się słyszeć
warkot samolotu a następnie na niebie ukazał się „storch”. Zatoczył krąg
i zniknął za górą.
Wiadomo już było, że Niemcy będą nas atakować. Trzeba więc było roz­
łożyć niezwłocznie obóz. Rozkazy zostały wydane, ale z wykonaniem trze­
ba było się niemało natrudzić, zwłaszcza w naszej części taboru, któremu
wypadło posuwać się leśną drogą, a która na miano drogi bynajmniej nie
zasługiwała. Wprawdzie widziało się prześwit pomiędzy starodrzewiem
świadczący, że, być może, tędy niegdyś przebiegała leśna droga, ale teraz
na to miejsce świętokrzyskie czarty naznosiły na nasze utrapienie mnóstwo
głazów. Naokoło wyrastały z ziemi ogromne wrośnięte w ziemię kamienie
i stały majestatyczne ogromne sosny, jodły i świerki. Rozkaz był jednak
rozkazem. Marząca już nie tyle o jedzeniu co o wypoczynku żołnierska
brać musiała się zabierać za przenoszenie w wyższą partię lasu zawartości
furgonów, następnie przeprowadzać konie, potem rozbierać wozy i prze­
nosić je częściami, aby daleko wyżej znów je złożyć i załadować na nie co
należy. I to z przerwami, bo właśnie w trakcie tych przenosin zaczęły nad­
latywać co jakiś czas samoloty nurkujące „stukasy”; przelatywały z charak­
terystycznym gwizdem i ostrzeliwały na oślep gęsty las działkami pokła­
dowymi. Czas odpoczynku znowu się oddalał. Kuchnie nie mogły gotować
aby dymem nie zdradzać położenia obozu. Posiłek wyraźnie się oddalał
– do nocy, jeśli nie wypadnie znów maszerować; piękna pani Wojenka jest
niezrównana w swoich pomysłach. Piękny był ten las ozdobiony skałami
ale nasze marzenia, przenosząc myśli ponad uroki pradawnego świętokrzy­
skiego boru krążyły wokół tak prozaicznych spraw jak jedzenie i sen.
W tym czasie dołączył w Kóninie do partyzanckiego wojska oddział Ba­
talionów Chłopskich (BCh) w liczbie około 30 ludzi pod dowództwem plu­
tonowego podchorążego Mieczysława Młudzika – „Szczytniak”. Oddział ten
otrzymał przydział do I batalionu pod dowództwem porucznika (Cichociem­
nego) Eugeniusza Kaszyńskiego – „Nurt”. Partyzanci „Szczytniaka” mówili
o swoim dowódcy w chłopskiej gwarze, że jest charakterny. W istocie – trze­
ba było wykazać wielką moc ducha i woli, aby nie bacząc na zalecenia władz
rozwiązywanego chłopskiego wojska podziemnego, walkę kontynuować –
z pobudek czysto patriotycznych – wespół z Armią Krajową.
Od chwili opuszczenia kwater w Zbelutce i we wsiach okolicznych,
a następnie rozłożenia biwaków na zalesionej skalistej Jeleniowskiej Gó­
261
rze, las stał się naszym domem na stałe. Wprawdzie kwaterowaliśmy potem
od czasu do czasu i we wsiach, lecz coraz rzadziej. Właśnie wejście na
tę górę w dniu 10 sierpnia 1944 roku można przyjąć za umowną granicę
zmiany wiejskich kwater na przeważnie leśne bytowanie. Naszym domem
stał się las ze swoją urokliwą atmosferą, ze swoim bogactwem barw, obra­
zów i dźwięków, innymi za dnia i odmiennymi w nocy i za dna, w pogodę
słoneczną i w pluchę. Ale uroki tego domu umykały naszej uwadze w po­
śpiesznej i ważnej żołnierskiej krzątaninie; bo piękna pani Wojenka gustuje
w brzęku oręża, niewiele sobie ważąc wszystko co nim nie jest.
W nocy z 13 na 14 sierpnia 1944 roku przemaszerowaliśmy przez mia­
steczko Słupia Nowa, opuszczone w tym czasie przez Niemców. Mieszkańcy
zgotowali nam – postaciom widzianym w konturach, tworzącym kroczącą
konturową kolumnę – radosne i gorące przyjęcie. Były poczęstunki, pocałun­
ki, kwiaty dawane w darze serca – w marszu. Śpiewano pieśni patriotyczne.
Była to chwila wolności. Tylko krótka chwila. Słupianie przeżyli w uniesie­
niu ten nocny błysk wolności. Tę chwilę zbiorowej szczęśliwości odebrali
w uniesieniu wiedząc, że po niej przyjdzie znów mroczny dzień okupacyj­
ny. I przyszedł..., krwawy. Za to właśnie przyjęcie niemieccy barbarzyńcy
w wojskowych mundurach Wehrmachtu znów mordowali kobiety, dzieci,
starców, bezbronnych mężczyzn, wtedy gdy nas już nie było. Czy przeżyła to
piekło panienka, która całując szepnęła mi: – Niech cię Bóg strzeże!?
A ją – czy Bóg ustrzegł?
Rano zakwaterowaliśmy we wsi Dębno, przyjęci z wielką serdecznością
przez mieszkańców i przez proboszcza. Przemarsz przez front, któremu to­
warzyszyły starcia w okolicy Słupi Nowej został zakończony. Wyrwaliśmy
się z macków czerwonego potwora.
W dniu 15 sierpnia odbyła się w Dębnie uroczystość z okazji dnia wojska
Polskiego. Otrzymałem wówczas awans na kaprala138. Był to dla mnie akt
138 W innym miejscu powołuję się na mój stopień kaprala podchorążego, w związku z czym
powinienem wyjaśnić tę kwestię. Otóż od 8 lutego 1940 roku uczęszczałem w Kielcach na
kurs podchorążych – o czym piszę we wstępnej części książki. Obecnie posiadam dokument
weryfikacyjny w postaci wyciągu z Decyzji NR 100/Mon. Ministra Obrony Narodowej
z 7 czerwca 1999 r. potwierdzający stopień kaprala podchorążego, nadanego przez władze
Rzeczypospolitej Polskiej na uchodźstwie, w Londynie. Kiedy w opisanych tu naglących
okolicznościach opuszczałem Kielce, nie miałem ze sobą, bo nie mogłem mieć, stosownego
zaświadczenia; nie były wydawane. Dostawszy się więc do „Lotnej Sandomierskiej” nie
miałem odwagi oczekiwać dania mi wiary na słowo. Tak samo zachowałem się i w innych
okolicznościach.
262
o honorowym raczej charakterze, gdyż na tym szczeblu hierarchii nie wno­
sił on w życie wojskowe w partyzantce żadnego statusu. Po prostu było się
partyzantem – towarzyszem broni. Stopnie łączono z funkcjami dopiero od
stopnia sierżanta (były wówczas w zasadzie tylko przedwojenne) i w gru­
pie stopni oficerskich (również w zasadzie przedwojennych).
Zaraz następnego dnia po uroczystości wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Wiedzieliśmy już, że maszerujemy na pomoc powstańczej Warszawie.
W dniu 18 sierpnia 1944 roku, gdy przechodziliśmy przez lasy niekłań­
skie doszło do zmiany dowódcy naszej kompanii. Na miejsce podporucz­
nika Józefa Wiącka – „Sowa” na dowódcę 4 kompanii mianowany został
podporucznik Roman Niewójt – „Burza”, z Opatowa.
Wśród nieustannych niemal utarczek toczonych z wrogiem przez ubez­
pieczenia maszerowaliśmy dalej z doraźnym celem dostania się w rejon
Opoczna. Mówiło się, że w tej okolicy mamy przekraczać Pilicę. Mało kto
z żołnierskiej braci zastanawiał się nad sprawą przeprawy przez tę rzekę.
– Konie dowódców mają wielkie łby – niech się one martwią.
Tym niefrasobliwym żołnierskim porzekadłem, ukutym na beznadziej­
ne wojenne przypadki, kwitowaliśmy i tym razem refleksje nasuwające
się w związku z widocznym brakiem szans na przeprawę. A nasuwały się
one choćby ze względu na fakt asystowania naszemu marszowi samolotów
niemieckich co dnia. Ja przewidywałem, nie dzieląc się swoimi myślami
z nikim poza „Iskrą”, że Niemcy sprawią nam na przeprawie niezłą łaźnię.
– Raz kozie śmierć! – spłycaliśmy po żołdacku problem, na który nie
mieliśmy wpływu. To przecież wojsko i wojna. Niekiedy zwykłe porzeka­
dła okazują się być bardzo przydatne dla podtrzymania ducha w wojsku.
Po drodze, na obszarze Kielecczyzny dołączyły do wojska oddziały par­
tyzanckie tego obszaru, jak obrosłe już własną wojenną legendą „Wybra­
nieccy” podporucznika Mariana Sołtysiaka – „Barabasz”, lub podporucz­
nika Antoniego Hedy – „Szary” oraz inne oddziały, dywersje placówko­
we a nawet pojedynczy żołnierze kierowani przez okoliczne obwody AK.
Wojsko partyzanckie nadal rosło w siłę. Stanowiliśmy już w pełni zorgani­
zowaną 2 dywizję partyzancką, liczącą 5100 ludzi, nadal jeszcze głównie
w obsadzie kadrowej. Na postoju w rejonie Opoczna stacjonowało obok
nas zgrupowanie okręgu Łódź i 7 dywizja piechoty oraz 72 pułk piechoty.
Całym naszym zgrupowaniem „Jodła”139, stojącym w gotowości bojowej
139 Wojciech Borzobohaty – „Jodła”, wydawnictwo PAX.
263
w sile 6300 ludzi dowodził komendant okręgu radomsko-kieleckiego Armii
Krajowej, teraz dowódca zgrupowania „Jodła” podpułkownik Jan Zientar­
ski – „Mieczysław”, „Ein”.
Zamiar przyjścia z pomocą powstańczej Warszawie nie został spełniony
przez zgrupowanie „Jodła”, ponieważ w końcu sierpnia 1944 roku stało się
jasne, że przebicie się do stolicy żołnierzy bitnych wprawdzie, lecz pozba­
wionych koniecznej w walce z dobrze uzbrojonym przeciwnikiem artylerii,
broni przeciwpancernej a także środków szybkiego transportu i środków
przeprawowych (koniecznych dla przekroczenia Pilicy) a wreszcie bez­
bronnych wobec lotnictwa skończyłoby się niezawodnie hekatombą ofiar
bez szans na znaczący efekt. Karna i pełna entuzjazmu bojowego żołnier­
ska brać zalegająca lasy nad rzeką, na północ od Opoczna pragnęła konty­
nuacji marszu w gotowości poniesienia skutków żołnierskiego ryzyka, lecz
dowództwo realnie oceniło sytuację. Dowództwo miało rozpoznanie, że po
drugiej stronie rzeki czaiła się groźba zagłady. Ogół partyzancki raczej ją
wyczuwał, lecz gotów był ponieść każdą ofiarę na ołtarzu Ojczyzny, powie­
rzając swoje osobiste losy mądrości dowódców. Taką postawę nakazywała
karność żołnierska.
Dowództwo „Jodły” nie mogło dopuścić do nierównej walki. W dniu 23
sierpnia doszło do porozumienia się w tej sprawie drogą radiową pułkow­
nika Zientarskiego z komendantem głównym Armii Krajowej, generałem
Tadeuszem Komorowskim – „Bór”. Uzgodniono stanowiska w sprawie za­
niechania dalszego marszu na Warszawę, a w zgrupowaniu „Jodła” i w du­
żych jednostkach tego zgrupowania doszło do rozczłonkowania na mniej­
sze jednostki, które następnie udały się na południe i rozpoczęły działania
nękające nieprzyjaciela na jego zapleczu frontowym.
Rozpoczął się nowy etap walk wojska partyzanckiego140 – trwanie w polu
w gotowości bojowej aż do ostatecznych rozstrzygnięć politycznych.
Po wyprowadzeniu wojska partyzanckiego spod strefy sowieckiej na
niemiecką, dowódca 2. pułku Antoni Wiktorowski – „Kruk” został awan­
sowany do stopnia podpułkownika.
W lasach opoczyńskich zagarnęliśmy mimo woli kilkunastoosobową
grupę Żydów, która ukrywała się w lesie przed Niemcami, a egzystowa­
ła oczywiście dzięki Polakom. Włączyliśmy ich do obsługi kuchni. O ich
140 Szczegółowym opisem tego etapu zajmuje się dość bogata historiografia, co prawda
w dużej części pozazawodowa. W niniejszej pracy wypada zaznaczyć tylko niektóre ważkie
wydarzenia, a także drobne epizody dla charakterystyki walk tego okresu.
264
bowiem stosunku do udziału w walce o Polskę z bronią w ręku mieliśmy
wyrobione niezbyt budujące – oględnie mówiąc – zdanie. Mogliśmy się
po nich spodziewać najwyżej zdrady. Po paru dniach wszyscy nagle znik­
nęli którejś nocy. A myśmy myśleli, że ich uszczęśliwiamy swoim towa­
rzystwem. Oni znajdowali widocznie w społeczeństwie dostateczne wspar­
cie i opiekę, wspólna zaś walka i spełnianie obywatelskiego obowiązku
ani im było w głowie. Oni, tak samo jak ich przodkowie od dwudziestu
pięciu i więcej wieków kierowali się zasadą: Pilnujemy wyłącznie swoich
spraw141. Zachowywali się tak i zachowują się w naszym nazbyt gościnnym
domu, w Polsce, jak nieznośni sublokatorzy.
W czasie kilkudniowego postoju nad Pilicą lekarz kompanijny, Kazi­
mierz Lipowski – „Mięta” doprowadził do porządku moją nogę. Przeciął
mianowicie na żywca pokaźnych rozmiarów granatowo – pąsowy ropniak,
który powstał po obtarciu jeszcze w czerwcu zdobycznego buta. Od tego
czasu ciągle był rozrywany gdy się nieco podgoił, gdyż nieustanne marsze
i obowiązki służby nie zostawiały dość czasu na sprawy osobiste.
Wkroczywszy kilkoma szlakami, kilkoma jednostkami na środkowo – za­
chodni obszar Kielecczyzny prowadziliśmy walki, którym przyświecał już
inny duch. Teraz chodziło o dotrwanie do ruszenia frontu znad Wisły na zachód
i wykonywanie do tego czasu żołnierskiego rzemiosła na zapleczu frontowym
wroga oraz strzeżenie ludności cywilnej przed germańskimi barbarzyńcami.
Rząd polski na uchodźstwie nie miał bez wątpienia złudzeń co do kie­
runku, w jakim zmierza polityka światowa. Niemniej póki gra polityczna
ciągle się toczy nic jeszcze nie zdawało się być przesądzone; konferencja
jałtańska (Jałta 4 – 11.II.1945) dopiero miała nastąpić. Rząd polski działał.
Armia Polska na za chodzie walczyła. Działało sprawnie Polskie Państwo
Podziemne, walczyła Armia Krajowa. Gra toczyła się więc dalej.
W nocy 26/27 sierpnia 1944 roku uderzyliśmy siłą 400 ludzi wespół
z „nurtowcami” i „zawiszakami” na kwatery niemieckiej artylerii we wsi
Dziebałtów. Dowodził kapitan Tadeusz Pytlakowski – „Tarnina”. Celem
ataku było zdobycie małych działek polowych, które spodziewaliśmy się
tam zastać. Doszło do zażartej walki w nocy. My i Niemcy mieszaliśmy
się ze sobą w ciemnościach, w bezpardonowym starciu. Hasło „karabin”
i odzew „Katowice” pozwalało przynajmniej w części unikać tragicznych
nieporozumień w walce toczonej niemal po omacku. Dział nie zdobyli­
141 R. Kurylczyk: „Jeruzalem, Jeruzalem”, Warszawa, Wydawnictwo PAX – 1984.
265
śmy, gdyż zastaliśmy tylko armaty dużego kalibru, wymagające do trans­
portu specjalnych ciągników samochodowych. Zagwoździliśmy tylko przy
okazji jedno z nich. Na placu boju poległo około 30 Niemców. Z naszej
strony poległ podporucznik Marian Wierzbicki – „Orlik” a rany odniosło
14 partyzantów, w tej liczbie „Gandhi” i „Zbyszek Warszawiak” z naszej
4 kompanii.
Trudno oprzeć się refleksji związanej ze śmiercią „Orlika”. Otóż wcze­
śniej, w czasie potyczek toczonych w okresie koncentracji, byliśmy w nocy
bombardowani w lesie pod Bogorią. „Orlik”, ja i jeszcze ktoś niezapamię­
tany z nazwiska siedzieliśmy w leju utworzonym przez wybuch bomby.
Rozluźnieni świadomością, że bomby nie trafiają dwa razy w te same miej­
sca, gawędziliśmy sobie swobodnie czekając na koniec bombardowania.
Wówczas milczący przez cały czas Marian wtrącił się do rozmowy – nie na
temat – mówiąc tonem uroczystego oświadczenia:
– A ja wiem, że już nie wrócę do mojego Krakowa.
Zareagowaliśmy ostro, po żołniersku, aby się nie mazgaił, a on tylko się
odwrócił i milczał dalej. Teraz, w Dziebałtowie, spełniło się jego przeczu­
cie, gdy seria z niemieckiego karabinu maszynowego, oddana z bezpośred­
niej bliskości zerwała mu górną część głowy.
Wyżywienie wielkiej liczby żołnierzy stanowiło dla kwatermistrzostwa
problem, którego nieustanne rozwiązywanie graniczyło niemal z cudem.
Mieliśmy ze sobą kuchnie polowe, lecz co włożyć do nich zależało od
sprytu patroli żywnościowych. Ograbiona przez okupanta kontyngentami
niezbyt zamożna kielecka wieś sprzedawała nam żywność ze skromnych
rezerw przeznaczonych na własne utrzymanie w ilościach coraz skrom­
niejszych. Teraz głód stał się częstym naszym towarzyszem naszej doli.
W tych warunkach smakowało wszystko co dało się pogryźć. Pojawiły się
też z czasem problemy ze zdrowiem. Z tego czasu utkwił mi w pamięci
obrazek kąpieli w jakiejś rzece, podczas której doznałem przygnębiającego
uczucia na widok podlanego materią świerzbiowego strupa zalegającego na
całym brzuchu. Kilkuczłonową skorupę, poprzedzielaną na części w miej­
scach załamywania się skóry podczas zginania ciała, obmywałem kąpielą
z mydłem bez nadziei, że zdobyta na niemieckiej kolumnie maść przeciw­
świerzbiowa może cokolwiek poprawić w mojej tak bardzo zaawansowa­
nej dolegliwości. I rzeczywiście nie pomogła, a wściekłe świerzbienie ata­
266
kowało zajadle przy byle rozgrzaniu ciała. Względnie skuteczna okazywała
się tylko maść i płyny przeciw wszom, pozyskiwane okazjonalnie podczas
zdobywania niemieckich taborów. Te medykamenty były wysoko cenione
na leśnej giełdzie; przebijały wysoko papierosy, cierpieliśmy na ich niedo­
statek ze względu na wysoki popyt i zupełnie przypadkową i niewielką po­
daż. Rozwiązania problemu wszy szukaliśmy przez opalanie odzieży nad
ogniskiem. Zanim doszedłem do wprawy w tej sztuce straciłem zdobyczny
porządny, tak już bardo potrzebny sweter. A jednak humory dopisywały; te­
raz już spowszedniałe przypadłości stały się przedmiotem wielu krążących
żartów. Opowiadano na przykład jak pozbyć się wszy łonowych; należy
zaatakowaną część ciała posypać tłuczoną cegłą a następnie polać samogo­
nem – wówczas insekty się popiją i pozabijają się kawałkami cegły w pi­
jackich burdach. Ten żart – typowy ciężki, żołdacki – należał do bardziej
przyzwoitych.
Krążenie po Kielecczyźnie nastręczało wiele okazji do walk i potyczek
w pochodzie. Pewnym urozmaiceniem tej codzienności, a raczej conocno­
ści – jeśli można się tak wyrazić – były zdarzenia związane ze szczegól­
nymi warunkami bytowania. Maszerując pewnej nocy zatrzymaliśmy się,
gdyż czoło kolumny natrafiło na jakieś kłopoty z przekroczeniem brodu
na rzece. Korzystając z postoju „Iskra” poszedł gdzieś w bok i w pustym
już na ogół podjesiennym polu znalazł sporego karpiela. Podzielił się nim
ze mną po przyjacielsku. Obłupiliśmy go ze skóry i łapczywie schrupali.
Dziwiliśmy się obaj, że nie wiedzieliśmy dotychczas, że istnieją takie przy­
smaki. Poczuliśmy błogą sytość w żołądkach. Świat poweselał. W takich
sytuacjach mawiało się, że teraz możemy rozmawiać z głodnymi z pozycji
wyższości. Może by nasze żołądki lepiej zniosły tę dawkę twardej surowi­
zny przeznaczonej do karmienia bydła gdyby nie to, że kilka dni wcześniej
zostały osłabione niestrawnym chlebem. Gospodynie wiejskie, którym wy­
padło zrobić wypiek nie dysponowały z oczywistych powodów dostateczną
ilością zaczynu, a polecenie kwatermistrzostwa brzmiało: – piec pomimo
wszystko! Kwatermistrzowie też byli bez wyjścia. Gospodynie upiekły
więc z dostarczonej mąki kleistą grdulę. Kto nie potrafił poprzestać pomi­
mo głodu na spożyciu tylko spieczonej skórki, ten odpokutował łakomstwo
biegunką. My obaj z Arkadkiem należeliśmy do tych słabszych. Ledwie
wykaraskaliśmy się z tej przypadłości to musiało się przytrafić przejście
przez bród. Po paru godzinach, już rano w czasie trwającego marszu burak
267
zaczął bobrowanie po wnętrznościach. Trzeba było schodzić na pobocze
drogi a po doznanej uldze biegiem dopędzać swoją drużynę. Ale spokój nie
trwał długo, bo znów musiałem się zatrzymywać. I tak wiele razy z coraz
większym wysiłkiem. Ścigaliśmy się w tym zafajdanym wyścigu razem
z „Iskrą” na przemian. Wzmożone niedyspozycją pragnienie zaspokajali­
śmy w trawiastych kałużach. Pomimo to łaskawy los oszczędził nam dy­
zenterii. A dawała ona o sobie dość często w obozie. Dotknięci tą bardzo
wyczerpującą chorobą musieli maszerować. Wszystko co można było dla
nich zrobić to przejąć ich oporządzenie, aby im ulżyć. W cięższych przy­
padkach chorzy byli lokowani po melinach wyznaczanych przez placówki
AK napotykane na szlaku, gdzie próbowano organizować leczenie zależnie
od posiadanych możliwości a zawsze w stanie zagrożenia dla bezpieczeń­
stwa. Z takiej meliny bał się skorzystać Ślązak Pyka, który przeszedł do
nas z niemieckiego wojska gdy tylko nadarzyła się okazja. Nie posiadał on
odpowiednich polskich dokumentów. Za osobnym pozwoleniem dowódcy
plutonu mógł on jechać początkowo na lżejszych odcinkach drogi na jasz­
czu.
Pułk posuwał się na południe torując sobie drogę potyczkami. W dniu
2 września doszło do dwudniowej bitwy o Radoszyce. Rozpoczęła się od
drobnych starć patroli żywnościowych w Radoszycach i Grodzisku z prze­
jeżdżającymi Niemcami. Podczas potyczki w Radoszycach Niemcy podpa­
lili kilka budynków. Do walki włączyły się kolejne nasze patrole a wreszcie
i kompanie. Byli ranni i zabici po obu stronach. W dniu następnym przyby­
ła do miasteczka Radoszyce niemiecka ekspedycja karna. Spędziła miesz­
kańców na rynek, wypędziwszy ich przedtem z kościoła, i związawszy im
ręce przygotowywała do przeprowadzenia egzekucji. Nasze dowództwo
było przygotowane na podobne zachowanie się Niemców. Do akcji we­
szły poszczególne nasze kompanie, a w rezultacie pojmani przez Niem­
ców mieszkańcy Radoszyc zostali odbici i nieprzyjaciel odparty. Raporty
z bitwy trwającej dwa dni w Radoszycach i okolicy odnotowały, że straty
Niemców wynosiły 25 zabitych i 10 rannych, a własne straty 2 zabitych i 5
rannych.
Spośród wielu starć jeden utkwił mi szczególnie trwale w pamięci. Jego
przebieg znalazł nawet potwierdzenie przez niemieckie dokumenty znale­
zione po wojnie w Głogowie142. Uczestnikiem ze strony partyzantów był
142 W posiadaniu autora.
268
Goetzendorf – Grabowski – „Zbiświecz”. W tym czasie służył on w puł­
kowym zwiadzie konnym. W czasie bitwy dostał rozkaz przewiezienia
wiadomości czy rozkazu do któregoś z oddziałów. Droga prowadziła przez
przylegającą do Radoszyc wieś Mularzów. Szosa w pewnym miejscu wsi
skręcała dość ostro. Do tego właśnie zakrętu zbliżały się ku sobie – z jednej
strony kilkujednostkowa kolumna samochodów opancerzonych, a z drugiej
galopujący na zdobytym w trakcie tych walk koniu „Zbiświcz”. On i Niem­
cy nie widzieli siebie wzajemnie. Kiedy „ułan” – jak go do dziś nazywają
w opowieściach mieszkańcy Mularzowa – wypadł w galopie zza zakrętu
zobaczył w bezpośredniej bliskości czoło niemieckiej kolumny. Zamiast
ucieczki, w której niechybnie by zginął od nastawionych w gotowości kara­
binów maszynowych, wybrał galopadę wprost na kolumnę. Zanim strzelcy
pierwszego samochodu zdołali się zorientować co się dzieje, on minął ich
i przeleciał tuż obok następnych samochodów. dopiero kiedy minął jadą­
cy na końcu kolumny samochód osobowy dostał ogień, lecz ze sporej już
odległości. Od serii z karabinu maszynowego padł pod nim koń. On sam
biegnąc dopadł szczęśliwie najbliższych zabudowań wsi. Niemcy zawrócili
i otoczyli obejścia, lecz nie znaleźli ukrytego w studni partyzanta. Po ich
odejściu „Zbiświcz” resztę drogi przebył pieszo.
Po walkach o Radoszyce oddziały nasze rozłożyły się obozem przy
drodze Końskie – Sielpia – Mniów. Tu, w Przyłogach zapachniało po raz
pierwszy jesienią, a nawet zimą. Noce 8 i 9 września były mroźne. Spa­
nie w stodole okazało się niemożliwe. Żołnierze wyposażeni na wojnę
w lipcu teraz musieli w nocy kilkakrotnie wstawać i obiegać stodołę dla
rozgrzewki. „Piorun”, który się na to nie zdobył obudził się ze spuchniętą
połową twarzy; jego widok wzbudzał odruchowe parsknięcie śmiechem –
nikt oczywiście za to nie przepraszał – las, wojna żołdackie maniery lokują
się wszak jak najdalej od salonowego sposobu bycia. Brak ciepłej bielizny
i odzieży oraz niedostatek kocy zapowiadały, że nadchodzący czas nastrę­
czy partyzanckim oddziałom problemy najwyższej wagi.
Po doświadczeniu pierwszej nocy, na drugą postanowiłem coś zaradzić,
aby móc ją przespać. Zauważyłem, że u sąsiada naszej kwatery, nad kurni­
kiem jest ułożone siano. Ten wąziutki stóg siana był pokryty prymitywnym
daszkiem. Z mało widocznej strony ustawiona była nawet drabinka. Przez
cały dzień przeżywałem niepokój, czy mnie aby ktoś nie uprzedzi w pomy­
śle wykorzystania tej możliwości na lepszy nocleg. Kiedy już po ciemku
269
wróciłem z jakiejś służby, wywołałem „Iskrę” ze stodoły i zaprowadziłem
go do odkrytej sypialni. Był zachwycony. Zabrał nasz wspólny koc i wgra­
moliliśmy się pod daszek. Miejsca starczyło z trudem dla dwóch. Skompli­
kowanymi z powodu ciasnoty ruchami zdołaliśmy rozłożyć koc i nagarnąć
na siebie grubą warstwę siana. Noc przespaliśmy znakomicie.
W dniu 13 września 1944 roku różne formacje niemieckie – wojsko, żan­
darmeria, specjalne oddziały SS dla zwalczania oddziałów partyzanckich,
kałmucy – uzbrojone między innymi w lekkie działka polowe i w samo­
chody pancerne przybyły nagle wczesnym popołudniem wbrew dotychcza­
sowym praktykom, gdyż zwykle napadali we wczesnych godzinach ran­
nych – i otoczyły rejon zakwaterowania naszych oddziałów. A zajmowany
przez nas obszar obejmował siedem wsi: Przyłogi , Kawęczyn, Cisownik,
Trawniki, Zaborowice, Miedzieżę i Adamów. Z wcześniejszych doniesień
wywiadu oraz z zeznań schwytanego szpiega (żandarma mówiącego po
polsku z Włoszczowy, przebranego w wierzchnie ubranie cywilne) wyni­
kało, że Niemcy przygotowują się do poważnej z nami rozprawy w dniu
następnym. Zaskoczenia więc nie było pomimo to, że szkopi przystąpili
do natarcia z marszu w kilku punktach utworzonego pierścienia, bardzo
luźnego z powodu dużego obszaru.
Podczas jednego z takich starć został ciężko ranny Jerzy Rolski – „Ba­
binicz” z drużyny piatów z naszej 4 kompani. Dowodził patrolem żywno­
ściowym. W drodze powrotnej, będąc prawie na miejscu, ale nie wiedząc
jeszcze o rozwijającym się pierścieniu okrążenia, posłał skromne zakupy
pod eskortą kolegów do kwatermistrzostwa, a sam wraz ze Stanisławem
Szwarc – Bronikowskim – „Roman” poszli na krótsze drogi do swoich
kwater. Obaj natrafili niespodziewanie koło Miedzieży tyralierę niemiecką
nacierającą na partyzanckie stanowiska i wplątali się w wymianę ognia.
„Babinicz” nawet nie poczuł w pierwszej chwili, że został ranny. Dopiero
w chwilę później leżąc na wznak, aby w tej pozycji bezpieczniej usunąć
zacięcie pepeszy poczuł gryzienie, jak mu się wydało, mrówek w plecy.
Kiedy jednak potem lepka krew zaczęła kleić mu koszulę do ciała a następ­
nie pojawiła się na udach zrozumiał co jest istotną przyczyną szczypania
pleców. Wkrótce doznał osłabienia, lecz sił starczyło na tyle aby móc się
wycofywać. Niemcy wtedy zostali już zmuszeni do przerwania natarcia.
„Babinicz” wlókł się resztkami sił niespokojny o to, czy sił starczy aby
dowlec się do swoich. Starczyło ledwo, ledwo dzięki wysiłkowi woli.
270
Koledzy z natrafionej czujki przełożyli „Babinicza” przez karabin i po­
wlekli do punktu sanitarnego. Doktor Andrzej Chachaj – „Andrzej”143 przy­
stąpił natychmiast do operacji. Ranny został położony na stole i przytrzy­
mywany przez kolegów aby się nie ruszał a lekarz w asyście sanitariuszki
„Matyldy”144 operował przy świetle małej lampy naftowej wspomaganej
... łuczywem i po potężnej dawce samogonu zaaplikowanego jako środek
znieczulający. Partyzant miał zgruchotaną kość łopatkową. Wygląd rozle­
głej i głębokiej rany zdawał się rokować jak najgorzej. Gońcy dowództwa
pułku, przysyłani co trochę z ponagleniem zakończenia operacji łatwo tra­
fiali do „szpitala” odnajdując go w ciemnościach po wrzaskach operowane­
go „Babinicza”. Gońcy ponaglali ewakuację punktu sanitarnego, ponieważ
w tym właśnie czasie rozpoczął się marsz wojska na pierścień okrążenia
w celu wydostania się z niego. Ubezpieczenie już „macało” kordon; sły­
chać było granie cekaemów.
W nerwowej atmosferze wywołanej groźbą dostania się w ręce niemieckich
zbójów, mających dziki zwyczaj mordowania jeńców i rannych, dokończono
operację, a półprzytomnego chorego załadowano wreszcie na furmankę za­
przężoną w poczciwe hucły, zdobyte wraz z taborem w Osieczku. Popędzono
w pośpiechu za pochodem, z tyłu jeszcze za tylnym ubezpieczeniem; tych kil­
koro żołnierzy zajmujących się rannym zostało już przez dowództwo spisa­
nych na straty – na rzecz dobra całego wojska. Takie surowe prawa wojenne
ustanowiła piękna, rzeczowa i nieczuła pani Wojenka. Doktor Chachaj nato­
miast podporządkował się innemu obowiązującemu go prawu, wynikającemu
z przysięgi Hipokratesa, i spełniał swoją powinność aż do końca, nie zważając
na narastające niebezpieczeństwo, nie oczekując – i postawił tę sprawę otwar­
cie – bynajmniej podobnej ofiary od swojej asysty. Wszyscy jednak pozostali
na miejscu do końca choć w stanie mocnego podniecenia – oni z kolei z tytułu
wierności innemu obowiązkowi; obowiązkowi, wynikającemu z towarzystwa
broni. Nikt nie dziwił się, że podrzucany po drodze w pośpiesznej jeździe na
wozie o żelaznych obręczach „Babinicz” krzyczał z bólu, klął i modlił się na
przemian. Ale nikt też nie potrafił mu pomóc. Wyżyje – nie wyżyje, to była już
sprawa tylko lepszego lub gorszego losu. Współczucie, życzliwość czy przy­
jaźń nie były w tej sytuacji na nic praktycznie przydatne.
143 Partyzant Andrzej Chachaj – wówczas student medycyny – po wojnie profesor Akade­
mii Medycznej we Wrocławiu.
144 „Matylda” – Matylda Stambuldzys.
271
Rozkazy ponaglające zwijanie punktu sanitarnego podczas operacji „Ba­
binicza” wiązały się z wymarszem oddziałów partyzanckich w kierunku
wioski Królewiec, w której na rozdrożu umocowali się na noc Niemcy.
Nasz odcinek natarcia prowadził po drodze prowadzącej prostopadle do
szosy głównej. Droga boczna na tym odcinku posiadała już nawierzch­
nię świeżo utwardzoną tłuczniem i rowy wykopane pod sznurek. Byli już
pierwsi ranni, ktoś poległ. Zaryglowane na noc niemieckie karabiny ma­
szynowe siały po swoich torach obficie pociskami świetlnymi. W tej sy­
tuacji spodziewaliśmy się lada chwila rozkazu wycofania się, lecz wobec
braku takiego rozkazu trzeba było przeć naprzód. Zauważyłem, że smugi
pocisków idą po obu stronach drogi, po rowach. Podbiegłem więc wraz
z moją drużyną środkiem szosy spory kawałek drogi, aby jak najbardziej
zbliżyć się do gniazda cekaemów. Wtedy poszła seria po drodze, szczęśli­
wie nie czyniąc nam szkody. Trzeba było więc wiać na bok. Zawołałem:
– chłopcy, za mną! I przeskoczyłem przez rów nad wyraźnie widocznym
czerwonym świetlistym pasmem pocisków przechodzącym tuż ponad ro­
wem. Wszystkim żołnierzom z drużyny też się udało. Znaleźliśmy się poza
ostrzałem. Rozwinęliśmy swoją małą tyralierę i ruszyliśmy ku szosie poza
wsią. Aby dotrzeć od tyłu do gniazda karabinów maszynowych trzeba było
przekroczyć główną szosę, po której trwał także ostrzał z ciężkiego kara­
binu maszynowego. Serie przechodziły rytmicznie tak dalece, że zdecydo­
wałem się przebiec przez szosę w chwili spodziewanej przerwy. Udało się.
Za mną powtórzyli tę samą sztuczkę chłopcy. Wszyscy z powodzeniem.
Zebraliśmy się razem w płytkim dole po wybranym piasku, aby obmyślić
plan zaskoczenia Niemców w ich gnieździe, gdy przez szosę przebiegł ktoś
jeszcze; był widoczny od nas na jaśniejszym tle nieba. Zaczęliśmy psykać,
przywołując go do siebie. Przybiegł. Był to goniec od kapitana „Tarniny”
przynoszący rozkaz o wycofaniu się i z denerwującą uwagą że byliśmy zbyt
gorliwi, bo natarcie na Królewiec było pozorowane, aby odwrócić uwagę
Niemców od wybranego miejsca przebicia się przez okrążenie. Bóg łaskaw,
że nie wysłuchał naszych złorzeczeń; „Tarnina” szczęśliwie przeżył wojnę.
Ceremonię powrotnego przekroczenia szosy powtórzyliśmy z równym na­
maszczeniem jak poprzednio i bez strat.
Wojsko wyszło z okrążenia i maszerowało głównie nocami na południe.
A „Babinicz”, ciągany po wertepach przechodził męki wywoływane nie­
ustającymi wstrząsami, Lekarstw już nie było. Z gorączką organizm musiał
272
sobie radzić sam i odradzać się pomimo głodowego menu. Później już tylko
cicho jęczał, nawet wówczas, gdy zwalił się na niego przewrócony wóz.
Dobrze było jeśli biwak nie wypadł w lesie. Wówczas w chłopskiej chału­
pie czy w ziemiańskim dworze, czy choćby w szkole, jak w Dzierzgowie,
trąciło szpitalem. Bo to i umyto rannego przez sanitariuszki z miejscowej
placówki i podkarmiono go, zmieniono mu czasem bieliznę, a i dodawano
nieborakowi otuchy. Głównie jednak kwaterował wraz z nami pod gołym
niebem. Zobojętniał na skwar i deszcz. Tylko środek przewozowy został
zmieniony na mniej prymitywny, bo na wóz o kołach gumowych a wreszcie
na zdobyczny samochód ciężarowy ciągniony przez konie z braku benzyny.
Zawszony i zaświerzbiony tkwił ze swoją niechcącą się goić rozślimaczo­
ną raną w barłogu ze słomy, wsłuchując się w napięciu w odgłosy toczo­
nych potyczek i walk, dochodzących z oddali lub z bezpośredniej bliskości,
z padających tuż bomb lotniczych zrzucanych na tabory. Warunki panujące
w konspiracyjnym terenie, a określane jako nieodpowiednim stopniu bez­
pieczeństwa nie pozwalały przez dłuższy czas na ulokowanie tak poważnie
chorego na stałej melinie. Wreszcie doszło do tego w Bieganowie, w ma­
jątku państwa Morsztynów, zakładając możliwość sprowadzania pomocy
lekarskiej z niedalekiego Jędrzejowa.
A my, cała reszta, poszliśmy swoimi krętymi drogami zabierając ze sobą
doktora „Andrzeja”. Stałą opiekę pielęgniarską sprawowała nad kilkoma
rannymi partyzantami oddelegowana od „Nurta” „Matylda”. Życzliwy
i wielce pomocny Bieganów trzeba było wkrótce opuścić, gdyż zjechał
tam niemiecki sztab. W gorączce pośpiechu wywołanego rozłażeniem się
Niemców po kwaterach zawsze opanowana „Matylda” zdołała szczęśliwie
przewieźć swoich podopiecznych do Czaryża, do majątku pani Siemień­
skiej. Tam, w ukrytym na poddaszu pokoiku zastali oni jeszcze innych
partyzantów. Rannego pod Radoszycami podchorążego Jana Kalbarczyka
– „Lis” z 5 kompanii, którego stan niewielkie rokował nadzieje na wy­
leczenie w tych warunkach, gdyż pocisk przeszedł mu przez szyję, klat­
kę piersiową i w okolicy serca. Drugim rannym był Andrzej Gawroński
– „Andrzej” z I baonu od „Nurta”. Wszyscy byli leczeni przez, dojeżdżają­
cego z Jędrzejowa doświadczonego jeszcze z I wojny światowej felczera.
Zmieniał on opatrunki, wypalał dzikie mięso i... pocieszał rubasznym, nie­
co archaicznym żargonem łapiduchów. Po jakimś czasie przyjechała żona
„Lisa”, Beata, i zabrała męża z zamiarem przewiezienia do Krakowa. Ileż
273
to niebezpieczeństw czyhało na nich oboje po drodze!145 „Andrzej” tak­
że niedługo potem także opuścił kryjówkę na poddaszu. Kiedy zaś z kolei
i Czaryż został zajęty na niemieckie kwatery, „Matylda” zdołała i tym ra­
zem w porę przerzucić swoich podopiecznych do folwarku146 w Radkowie,
gdzie mieszkał w czworakach wśród życzliwej i oddanej służby folwarcz­
nej. Tu zakończyła się wreszcie gehenna leczenia.
Po dwóch miesiącach od odniesienia rany zaczął „Babinicz” wstawać.
Już po demobilizacji oddziałów partyzanckich (w październiku / listopadzie
1944 roku) poruszając się samodzielnie, przeniósł się „Babinicz” znów do
Dzierzgowa, lecz tym razem do państwa Marców prowadzących restaura­
cję. W swoim majątku posiadał „Babinicz” 20 dolarową odprawę demobi­
lizacyjną . Walki partyzanckie ustały bowiem w połowie października 1944
roku, kiedy to rozpuszczono całe wojsko do cywila, tutaj, w Dzierzgowie,
w gronie podobnych mu ozdrowieńców doszedł do względnego zdrowia
i wrócił do czynnej służby, tym razem w innym charakterze, a mianowicie
w ochronie osobistej byłego dowódcy 2 pułku podpułkownika Antoniego
Wiktorowskiego – „Kruk”, melinującego w okolicach Jędrzejowa w ocze­
kiwaniu na przejście frontu.
21. Demobilizacja.
W dniu 17 września znaleźliśmy się w rejonie wsi Zawada – Szewce,
gdzieś pomiędzy Kielcami a Chęcinami, doszło tu do kolejnych walk
z Niemcami, w których nieprzyjaciel poniósł duże straty przy zniko­
mych własnych. Następnie pułk przeniósł się w rejon powiatu jędrze­
jowskiego. Potem poszliśmy w okolice Małogoszczy, kompleksu leśne­
go Radków – Krasów – Zakrzów. Tutaj nastąpiło dość znaczące starcie
z Niemcami. W dniu 26 września 1944 roku niemieckie natarcie przy
użyciu czołgów, artylerii, samochodów opancerzonych i samolotów.
Walki trwały dwa dni. I znów wróg wyszedł z boju z dużymi stratami
przy zupełnie małych własnych, a to dzięki sprzyjającym obrońcom wa­
runkom terenowym.
145 Lis wrócił w Krakowie do zdrowia.
146 Folwark – wyodrębnione gospodarstwo rolne wchodzące w skład t.zw., klucza, czyli
zespołu kilku folwarków stanowiących własność jednego ziemianina.
274
Po tych walkach został wydany „Rozkaz Szczególny” numer 10/44,
znak Zo/Hur z dnia 30 września 1944 roku, w którym komendant okręgu
radomsko – kieleckiego nakazuje dalsze rozczłonkowanie 2 dywizji i urlo­
powanie żołnierzy. Podpisał pułkownik Zientarski – „Ein” . Decyzję swoją
uzasadnił opóźnianiem się postępów na froncie zachodnim, w następstwie
czego oddziały partyzanckie musiałyby okres zimy spędzić pod gołym
niebem bez należytego zaopatrzenia w odzież i żywność, co i bez udziału
wroga dziesiątkowałoby szeregi. Urlopowani żołnierze mieli pozostawać
do dyspozycji okręgu Armii Krajowej na swoich placówkach w miejscach
zamieszkania lub na placówkach, na których przebywają na melinach. Jak
to się później okazało w świetle wydarzeń politycznych, rozkaz ten okazał
się w praktyce jednoznaczny z demobilizacją147. Było to rozwiązanie ostat­
nich oddziałów partyzanckich Armii Krajowej.
Wykonanie rozkazu o urlopowaniu mówiło o pierwszym jego rzucie na
ochotnika. Ani mnie, ani mojemu przyjacielowi „Iskrze” nie przychodziło
jakoś do głowy odchodzić z lasu. Jednak wypadło się rozstać z leśnym woj­
skiem w następstwie rozkazu dowódcy pułku, który nakazywał odesłanie
do cywila tych żołnierzy, którzy mieli swoje domy po zachodniej stronie
stojącego na Wiśle frontu.
Blisko Chęcin pod wsią Gałęzice wyznaczono w lesie miejsce na obóz.
Po całonocnym forsownym marszu w walce, podczas którego trzeba było
dźwigać broń i amunicję po kolejnym drastycznym ograniczeniu taboru,
układaliśmy się o świcie do snu. Ja zamierzałem przygotować dla nas obu
z przyjacielem posłanie z jedliny. Gdy jednak, będąc cały mokry od desz­
czu i wystudzonego potu, trzęsący się z zimna otrzymałem zimny prysznic
z szarpniętego drzewka porzuciłem ten zamiar. Położyliśmy się na zgar­
niętym igliwiu. Teraz każdy z nas miał już osobny koc, co w tej sytuacji
niewiele zmieniało, gdyż oba były mokre. Niebo nie żałowało nam w ostat­
nim czasie deszczu. Położyliśmy się na mokrej ziemi i przykryliśmy się
mokrymi kocami. Zasypialiśmy pomimo przechodzących po całym ciele
dreszczy. Ja właściwie jeszcze nie zasnąłem, próbując jak największą czę­
ścią pleców wtulić się w plecy Arkadka, gdy ktoś targnął mną bezceremo­
nialnie.
– Warta! Teraz! Skraj lasu, kierunek ten!
147 W dniu 19.1.1945r. komendant główny AK gen. Leopold Okulicki – „Niedźwiadek”
wydał ostatni rozkaz rozwiązujący Armię Krajową. (Przyp. 7).
275
Odchodzącego podoficera służbowego spostrzegłem kiedy trzymał wy­
ciągniętą rękę wskazującą kierunek i obserwował czy widzę jego gest. To
co mełłem wówczas w ustach nie nadaje się do powtórzenia nawet w wy­
rozumiałym towarzystwie. Na warcie stałem i stałem, aż wreszcie, gdy za­
częło mi się zdawać, że o mnie zapomniano, ktoś mnie zluzował. Byłem
mu serdecznie wdzięczny.
Na legowisku zastałem śpiącego „Iskrę” otulonego w oba koce. Bez na­
mysłu chwyciłem obiema rękami za wystający kawałek koca, pociągnąłem,
a z rulona wyturlał się w kałużę rozespany przyjaciel. Strzelił we mnie
szeroko rozwartymi swoimi niebieskimi oczami.
– Niech cię drzwi ścisną! – warknął z wściekłością.
Po południu 14 października 1944 roku obudził mnie podoficer służbowy.
– „Jachu”, podaj swoje nazwisko. „Kaktus” wyznaczył cię na dziś do
demobilizacji.
Jeszcze nie całkiem rozbudzony uświadomiłem sobie, że obok pseudo­
nimu posiadam także i nazwisko. Gruchnęła śmiechem wiara gdy dopiero
po chwili przypominania sobie, zakłopotany wykrztusiłem charkotliwym
szeptem przez spuchnięte gardło zawieruszoną godność.
Obaj z „Iskrą” otrzymaliśmy po 10 dolarów odprawy148. Broń trzeba
było zostawić kolegom pozostającym jeszcze w lesie dla wzmocnienia ich
siły ogniowej. Nastąpiły serdeczne, niektóre przedłużone uściski.
– Trzymajcie się!
– Nie dajcie się!
Rozdzieliły nas młode jodełki. Za nami – jakby nic się nie działo. Dys­
kretny przyjazny las umiał strzec tajemnic. Wokół było cicho i głucho.
Przed nami rozciągały się rozległe puste pola. I oto zamknął się prawie na­
gle kolejny rozdział walki – partyzantka. Ta spodziewana przecież, a jednak
zaskakująca swoją brutalnością odmiana oszołomiła nas. W takiej chwili
nie przynosiła ulgi świadomość, że rozstawaliśmy się z takimi paskudz­
twami na co dzień jak głodowanie, znoszenie w marszu chorób (a trapiły
nas głównie czerwonka, szkorbut, kurza ślepota, owrzodzenia, rozmaite­
go rodzaju przeziębienia, obtarcia nóg, odparzenia, bóle zębów, dolegli­
wości przewodu pokarmowego i tym podobne choróbska i wreszcie rany
odniesione w boju) i do tego niezmiernie dokuczliwych wszy i świerzbia
148 Ci zdemobilizowani partyzanci, którzy nie mieli możliwości wrócić do swoich domów
(ponieważ położone były poza frontem) otrzymywali po 20 dolarów.
276
– wszystkim tym nieleczonym. Nie miało w tej osobliwej chwili znaczenia
i to, że trzeba było znosić bardzo już dokuczliwe chłody, będąc głównie
w okresie jesiennych deszczów, nieustannie przemoczonym od czubka gło­
wy do stóp. Że nieraz obfity pot mieszał się z wodą przenikającą na wskroś
odzież, przez którą u niejednego „wiatr dziurami przelatywał”. Wreszcie,
że trzeba było, odbywając nieustanne marsze, dźwigać, zwłaszcza w ostat­
nim okresie walk, po kilkanaście lub kilkadziesiąt kilometrów także i cięż­
ką broń i amunicję, obciągające ręce i barki aż do bólu. Nie miało też za­
sadniczego znaczenia i to, że rzadko kiedy można się było porządnie umyć;
jeśli się nawet biwakowało we wsi lub nad jakimś strumieniem, to było to
mycie – pożal się Boże. W końcowym okresie stacjonowaliśmy we wsiach
rzadko, gdyż Niemcy nasyłali po nas kałmuków, a ci dopuszczali się tam
wszelkiego rodzaju gwałtów, łącznie z paleniem.
W pamięci nie pozostały mi, pomimo te trudne warunki, zarośnięte
twarze. Nas obu z przyjacielem obsługiwała przytępiona brzytwa, której
niewiele już pomagało podostrzanie na pasku od spodni. Pogarszanie się
z czasem warunków leśnego bytowania przyjmowaliśmy jako oczywistą
konieczność. Wydawało się, że jest nas stać na znoszenie każdej party­
zanckiej biedy. Sarkań nie pamiętam – ani jednego przypadku. Los stawia
wysokie wymagania wybrańcom bogów. Morale żołnierzy nie nastręczało
dowództwu najmniejszego kłopotu.
Pomimo te wszystkie skrajne, obrzydzające życie niedogodności do­
skwierające chwila po chwili, dzień po dniu, humor nas nie opuszczał.
Często wytryskiwał był kaskadami zbiorowego śmiechu z powodu czyichś
drobnych przygód, albo rozjaśniał oczy mniej lub bardziej udanym okolicz­
nościowym dowcipem.
Teraz, opuszczając to wszystko co było nam dotychczas tak drogie i cze­
go stanowiliśmy organiczną niemal wspólnotę, odchodziliśmy z ciężkim
żalem w sercu. Zostawialiśmy bliskich sobie towarzyszy broni i przyjaciół
– leśną rodzinę ze starszymi braćmi, oficerami. I oni, i my stanęliśmy wo­
bec objawiającej się właśnie przyszłości niewiadomej a zagrażającej ze­
wsząd we wrogim teraz otoczeniu.
Wraz z partyzantką przeminął kolejny rozdział i w moim życiu. Z łaska­
wości pięknej i czułej pani Wojenki wyszedłem z niego bez ran.
W tej przełomowej chwili, kiedy zbrojne dzieło zostało zakończone, bu­
dziły się myśli w rodzaju: co ten ogromny żołnierski wysiłek podjęty za
277
naszymi dziadami i ojcami przyniesie? – za tymi od Kościuszki, za tymi
Listopadowymi, tymi Styczniowymi. Czy jak wówczas „zza świata przyj­
dzie noc, rozpacz i śmierć?”149 Och, a może jak ci Legionowi będziemy
przeżywać w bezgranicznym uniesieniu radość z powrotu Niepodległej!?
Myśli trzeźwiały na chwilę, kiedy nawykły do czujności wzrok omiatał
badawczo okolicę czy droga wolna, a potem znów zwalały się do głowy
ciężkim kłębowiskiem. Droga była wolna. Jak niepotrzebni odeszliśmy
w milczeniu ze spuszczonymi głowami. Na razie po prostu przed siebie,
aby trafić na ludzi. Doszliśmy tak do wsi Gałęzice i wstąpiliśmy do pierw­
szej napotkanej chałupy, aby zapytać o drogę. Mała, niska, mroczna, urzą­
dzona nadzwyczaj prosto izba z klepiskiem, z ogniem pod kominem wyda­
ła mi się urzekająco przytulna. Zapachniało mi atmosferą domu. Rozpaliła
się wzmożona tęsknota za nim. Ale... co w nim zastanę?
Nie musieliśmy się przedstawiać. Kimże mogli być młodzi ludzie – zmi­
zerowani, odziani w skąpe przemoczone, znajdujące się w nie najlepszym
stanie ubrania, a wędrujący po bezdrożach na noc? Gospodyni poczęstowa­
ła nas garusem ze śliwek z ziemniakami kraszonymi śmietaną. Cóż to był za
garus! Tylko bogom na Olimpie dane było chyba jadać takie smakowitości.
W dalszej drodze zatrzymaliśmy się na Sitkówce, w gospodarstwie nr 23
(dziś), w części wsi położonej u podnóża Czerwonej Góry, aby doczekać
nocy przed zamierzonym przekroczeniem torów kolejowych na linii Kielce
– Kraków. Zaszliśmy do tego gospodarstwa, ponieważ dom mieszkalny po­
łożony był w głębi podwórza, co czyniło kwaterę bezpieczniejszą. Gospo­
dyni i jej dziesięcioletnia córka zajęły się nami z całą serdecznością. Matka,
wdowa po żołnierzu Września, zachowywała się z wyraźną ostrożnością,
ponieważ na tym obszarze Niemcy ze wzmożonym nasileniem penetrowali
wsie. W okolicy stacjonowały liczne oddziały zaplecza frontowego, nie­
zbyt odległego stąd przyczółka, a będący w niemieckiej służbie własowcy
wykazywali jak zawsze najwyższą gorliwość w wykonywaniu niemieckich
zbrodniczych rozkazów. W polu byli wprawdzie mizernymi przeciwnika­
mi, lecz wobec ludności cywilnej zachowywali się napastliwie, podle, jak
dzicz.
Pomimo widocznego zaniepokojenia gospodyni zgodziła się na przyję­
cie nas, kłopotliwych gości. Ustalono, że spędzimy tu noc i następny dzień.
Kobieta zakończyła naradę słowami:
149 Stefan Żeromski – „Rozdziobią nas kruki wrony”.
278
– Wysusyta się, pany, i łoddychnieta ksynke bośta pewnikiem i nie wy­
zarte i nie wylezane. Na torak wierutny niespokój. Ciengiem ino strzylajo.
Niewyszukane posłanie zostało przygotowane na sianie nad oborą, sta­
nowiącą osobny jeszcze bardziej oddalony od drogi budynek. Posiłki do­
starczała nam wchodząc po drabinie ta mała dziewczynka, starająca się
uśmiechać pomimo malującego się na jej twarzyczce przestrachu.
Następnej nocy zbliżyliśmy się do torów kolejowych i po wyczekaniu
odpowiedniej chwili, po przejściu patrolu ochrony kolei, przemknęliśmy
przez nasyp torowiska. Po drodze wstąpiliśmy na Markowiznę, do mły­
na położonego nad rzeką pomiędzy stacjami Słowik i Sitkówka, aby na
prośbę porucznika „Burzy” przekazać rodzinie wiadomość, że żyje. Dalszą
drogę przebyliśmy wśród sprzyjających nam głębokich ciemności przez
wznoszącą się nad Kielcami lesistą górę „Telegraf”, a potem, po przebyciu
znacznej połaci znajomych z harcerskich wycieczek pól i z kolei poprzez
podmiejskie ogrody dotarliśmy na swoje podwórka.
Moje przydomowe podwórze czynszowego domu przy ulicy Zagórskiej
nr 10 zastałem, zaszedłszy je od tyłu i zostawiwszy za płotem niemiecki
chlebak, zapełnione niemieckimi samochodami wojskowymi. Oznaczało
to, że w budynku kwaterują Niemcy. Nie mając właściwie wyboru zdałem
się – pomimo mojego ubrania składającego się z części mundurów różnych
niemieckich formacji – na los szczęścia i zapukałem ostrożnie do drzwi
mieszkania. Ryzykując napotkanie tu Niemców, byłem przygotowany na
ucieczkę i na dalszą tułaczkę tą samą drogą poprzez ogrody i pola. Jakimże
byłem wówczas innym człowiekiem niż ów harcerzyk z nad żabiego dołka
nad Lubrzanką sprzed czterech lat! Przekroczyłem „smugę cienia”.150
Przywitała mnie pełna radosnego wzruszenia uszczęśliwiona Matka.
– Ja wiedziałam, że żyjesz – powtarzała niemal bezwiednie przez chwil kilka.
Różnie układały się losy mojej rodziny, a wszystkich rodzeństwa tułaczo.
Tylko mama wraz z ojcem trwali na miejscu – w domu, do którego wra­
caliśmy pewni że jest i że Oni go strzegą i wyczekują naszych powrotów.
W związku z okolicznościami mojego powrotu okazało się, że los nie
zawsze bywa złośliwy. Bo oto trafiłem akurat na czas wymiany niemiec­
kich żołnierzy na kwaterze w naszym mieszkaniu. W pozostałych mieszka­
niach budynku zmian takich nie było. A mogło być niewesoło gdyby drzwi
otworzył Niemiec i zażądał okazania dokumentów. Nie miałem ich bowiem
150 Wzięte z książki Józefa Korzeniowskiego – Conrada – „Smuga cienia”.
279
po zagrzebaniu w błocie w akcji szczucińskiej i zniszczeniu ich przez to.
Musiałbym bez wątpienia tłumaczyć się też ze swojego oryginalnego stro­
ju. Piękna, choć okrutna ze swojej natury pani Wojenka bywa niekiedy
wspaniałomyślna. Następnego dnia przyszli na kwaterę kolejni żołnierze
niemieccy, ale zastali po prostu rodzinę, w skład której wchodziłem i ja.
Byłem już po kąpieli i w cywilnym ubraniu, nawet ostrzyżony przez zna­
jomego fryzjera, który przyszedł w tym celu do domu; nie trzeba było nic
wyjaśniać – na przykład skąd wzięły się w moich brudnych włosach wszy
– a on zachowywał się wobec mnie w sposób szczególny, jak wobec wielce
szacownego klienta. Pieniędzy za usługę nie przyjął, co nie było bez zna­
czenia w dniach powszechnej nędzy. Widocznie jak przekonywał „Zbyszek
Warszawiak”, w mojej „niebieskiej książeczce” figurowały nienajgorsze
„wypisane złotymi literami” konotacje.
Na ulicę nie mogłem wychodzić bez dokumentów. Siedziałem więc
w domu oczekując na wyrobienie mi ich przez konspirację. To musiało
potrwać około dwóch tygodni. Pewnego razu, będąc porządnie znudzony
postanowiłem wyrwać się na Cedro – Mazur, do miejscowości oddalonej
o cztery kilometry od miasta. Stojący poza wsią Cedzyną zespół dwóch
gospodarstw i młyna tuż nad Lubrzanką i przy lesie wydał mi się dość
bezpiecznym miejscem spotkania z zaprzyjaźnionym domem pani Izabeli
Kozierowskiej. Przyjęto mnie tam jak zawsze z całą serdecznością. Akurat
przebywała na Mazurze i moja była sztubacka sympatia Danka Przybylska,
bawiąca właśnie u swojej przyjaciółki Danki Kozierowskiej. Kiedy następ­
nego dnia rano zszedłem z piętra w celu przeprowadzenia porannej toalety,
dał się słyszeć warkot samochodu ciężarowego.
– Niemcy codziennie przywożą teraz schwytanych na łapankach ludzi
do kopania rowów przeciwczołgowych, ale tu nie zachodzą – powiedziała
uspokajająco pani Izabela.
A tu naraz drzwi się otwarły i weszło bez pukania dwóch żołnierzy nie­
mieckich. Przemknęła mi wówczas przez głowę myśl, że przestał mnie
właśnie chronić święty Antoni, którego miniaturową figurkę wręczyła mi
Marysia Bronikowska, gdy odchodziłem z kręgu starych melin na akcję
„Burza”, wraz z żarliwym poleceniem mnie temu świętemu i z zapewnie­
niem, że będzie się do niego za mnie codziennie modliła; figurka musia­
ła się kiedyś zawieruszyć podczas jakiegoś pośpiesznego przebierania się
w kolejne zdobyczne lepsze ubranie i przestała oddziaływać na mój los.
280
Oficer czołgista i młodzik z policji politycznej SD w brunatno-żółtym
mundurze z czarnym Hackenkreutzem w białym kole na czerwonej opasce
na rękawie przystąpili do legitymowania. Wszyscy obecni okazali się do­
kumentami, tylko ja nie miałem nic do okazania. W strefie przyfrontowej
były to nie przelewki.
– Pójdzie pan ze mną! – powiedział żółtek sięgając do kabury po pistolet.
W tym momencie powstrzymał go gestem oficer, a następnie odprawił
go, nakazując zająć się organizowaniem kopania rowów. Zaraz też zwrócił
się do mnie:
– Mój panie, sprawa jest dla mnie jasna: las obok, pan nie posiada doku­
mentów, a więc jest pan bez wątpienia partyzantem. Ale w tej sytuacji mam
panu coś do zaproponowania – dodał po chwili – Otóż ja prowadzę przez
cały czas służby wojennej pamiętnik. Zbieram materiały do późniejszego
opracowania. Dzisiejszą okazję uważam za wyjątkowo pomyślny zbieg
okoliczności, bo oto mogę rozmawiać z polskim partyzantem na zasadach
partnerstwa. w związku z tym proponuję panu umowę: ja zapewnię panu
osobiste bezpieczeństwo i uwolnienie bezpośrednio po rozmowie w zamian
za szczerość w odpowiedziach na moje pytania. Dodał przy tym tonem nie­
jako usprawiedliwienia, że nie ulega żadnej wątpliwości, że Niemcy już
wojnę przegrały. W tym momencie przeżyłem coś w rodzaju oszołomienia,
doznałem lekkiego zawrotu głowy, co Niemiec odebrał jako wahanie się.
– Pan się jeszcze zastanawia? – zapytał zdziwiony.
– Tylko nad tym, czy pytania będą do przyjęcia – odrzekłem, odzyskując
panowanie nad sobą.
– Wasze tajemnice organizacyjne mnie nie interesują.
– To chętnie przyjmuję – odparłem skwapliwie.
Znałem przykłady na to, aby nie ufać oficerom wiarołomnego narodu
i jego armii bez zasad i honoru, toteż przez cały czas rozmowy zachowywa­
łem czujność, uświadamiając sobie na każdą chwilę kierunek ewentualnej
ucieczki, których w tym domu było kilka.
Panie podały zaraz na stół jajecznicę i samogon, a oficer z miejsca przy­
stąpił do zadawania pytań. Chodziło w nich o opinię własną i opinię społe­
czeństwa w różnych jego przekrojach na temat dalszego przewidywanego
rozwoju wydarzeń politycznych. Głównymi motywami był przyszły kształt
Europy i wpływ Stanów Zjednoczonych i Związku Sowieckiego na ten
kształt oraz żydostwa zachodniego, kapitalistycznego i komunistycznego
281
sowieckiego; przy czym przez jego wypowiedzi przebijał wyraźny niepo­
kój o wpływy sowieckie. On sam starał się wykazać dobre zamiary Niemiec
w zwalczaniu komunizmu jako idei zagrażającej europejskiej cywilizacji.
Zalatywało to trochę demagogią i propagandą przez co rozmowa stawała
się nieco nudna, a moje myśli krążyły raczej wokół zagrożenia dla mnie
niż tematu dyskusji tym bardziej, że Niemiec był doskonale zorientowany
w historii tej wojny i związaną z nią polityką i posiadał najświeższe wia­
domości, a ja... nawet nie czytywaliśmy w lesie gazetek, które do nas nie
docierały na trasie marszu, a nasz oficer sztabowy do spraw kulturalnych
(chyba tak nazywało się to stanowisko), Stanisław Szwarc-Bronikowski –
„Roman” nie miał sposobności zajmować się intelektualną stroną żołnier­
skiego życia, gdyż wojsko nie zagrzewało nigdzie dłużej miejsca. W tej
rozmowie więc byłem raczej słabym partnerem, wobec czego pozostawało
mi tylko posługiwać się ogólnikami, czemu sprzyjał coraz mocniej z upły­
wem czasu działający samogon.
Panie widząc, że sprawa przybiera pomyślny obrót, wniosły wreszcie na
stół obiad z rosołem i pieczoną kurą. Cena przyjęcia przestała odgrywać
jakąkolwiek rolę. Samogon nie schodził ze stołu. W międzyczasie wszedł
ów niemiaszek z SD składając meldunek z postępu robót. Widząc dobrze
już podchmielonego przełożonego ponowił skierowane do mnie wezwanie
do pójścia z nim, lecz oficer pamiętał o obietnicy i żółtek musiał obejść się
bez mojego towarzystwa. Rozmowa toczyła się dalej, również przy udziale
Danki Przybylskiej po angielsku, w którym to języku i ona i on byli rów­
nie kiepscy. Ale w stanie świetnych już humorków wszystko, poza osobi­
stym urokiem przestało odgrywać rolę. Do godziny piętnastej do zbratania
jednak nie doszło. Kiedy młody szkopek przyszedł po zakończeniu robót,
by zameldować o gotowości do odjazdu, czołgista ledwie trzymał się na
nogach. W chwilę potem z ogromną ulgą patrzyłem przez okno jak żółtek
pomagał oficerowi gramolić się do szoferki ciężarówki, wypełnionej już
robotnikami.
Przez dłuższy czas nurtowało mnie pytanie dlaczego Niemiec nie próbo­
wał mnie wziąć pod bronią ze sobą lub zastrzelić na miejscu. Jego zadawane
podczas rozmowy pytania były bowiem banalne w swojej treści i nie mógł
się przecież po moich odpowiedziach spodziewać rewelacji. Ja wprawdzie
nie przyznawałem się uparcie do przynależności do partyzantki, ale w tej
sytuacji i to nie miało znaczenia. Za jedynie sensowne wytłumaczenie moż­
282
na przyjąć bezpośrednią bliskość lasu. Oficer miał do wykonania w tych
dniach zadanie. a partyzanci mogli bez trudu wkroczyć w odwecie za mnie
zastrzelić dwóch właściwie bezbronnych Niemców. Przyjęte więc przez
szkopa rozwiązanie wydaje się mieć uzasadnienie: jeden Polak nie zostanie
zastrzelony, ale zadanie zostanie wykonane bez zakłóceń, a i on sam nie
zginie głupią śmiercią zwłaszcza, że w armii niemieckiej coraz bardziej
i powszechniej zaczęto sobie cenić własne życie niż chwałę Fuehrera. I jak
tu nie wierzyć w szczęśliwą gwiazdę!
Wiara w łaskawą opatrzność zaczęła znowu powoli przygasać. Nadeszła
znów pora kiedy trzeba było samemu brać byka za rogi, w związku bowiem
z przewidywaniem ruszenia frontu na zachód, do kolejnego etapu marszu
na Niemcy, należało przemyśleć sprawę osobistego bezpieczeństwa. Spoza
frontu ciągle nadchodziły te same ponure i wielce niepokojące wieści o wy­
niszczaniu polskich elit, w tym i członków Armii Krajowej i Narodowych
Sił Zbrojnych. Aresztowano tam masowo naszych żołnierzy i oficerów
i w ogóle członków Polskiego Państwa Podziemnego a także członków po­
wstałej wówczas na tle tych prześladowań patriotów polskich organizacji
Wolność i Niezawisłość (WiN). Urządzano pozorowane rozprawy sądowe,
lub nawet bez takiej farsy skazywano na zsyłki w głąb sowieckiego im­
perium zagłady. Proceder ten trwał nieustannie, prowadzony początkowo
przez NKWD a potem, po zorganizowaniu na terenach polskich i wyszko­
leniu elementu z marginesu społecznego, przez tak zwany Urząd Bezpie­
czeństwa Publicznego (UBP). Zbrodnicze te instytucje, obsadzone w ich
kierownictwie przez Żydów, prowadziły śledztwa z zastosowaniem tortur
i nieludzkiego maltretowania w więzieniach, upodlały i mordowały.
Trwało w Polsce sowieckie – po kilkuletnim niemieckim – metodyczne
wyniszczanie na wszelkie sposoby rdzennych Polaków a głównie elity na­
rodowej. Powołano natomiast do organizowania życia państwowego masy
niewykształcone spośród chłopów i robotników, poddając je indoktrynacji
w oparciu o ideologię niosącą miraż powszechnego dobrobytu i ułudę spra­
wiedliwości społecznej. Tym ludziom – na ogół bez jakiegokolwiek przy­
gotowania zawodowego i wykształcenia – powierzano pełnienie ogrom­
nego wachlarza drugorzędnych i niższych stanowisk w administracji pań­
stwowej, urzędzie bezpieczeństwa (UB), w wojsku, policji, kulturze oraz
służbach prokuratorskich i sądowniczych, a także w gospodarce. Wiodące
natomiast stanowiska we wszystkich dziedzinach życia państwowego zare­
283
zerwowali dla siebie Żydzi. Oni też przejęli władzę w Polsce, wprowadzeni
na bagnetach przez sowiety i wyposażeni w polsko brzmiące nazwiska,
wymachujący szeroko legitymacjami obywatelstwa polskiego; atoli bez
poczucia obywatelskiego. Wprowadzili w życie społeczne i polityczne ter­
ror, posługując się ułożonym przez siebie i dla siebie prawem narzuconym
Polakom przemocą. Teraz oni rozpoczęli – w oparciu o potężną machinę
państwa sowieckiego – kolejną po niemieckiej okupację Polski. Z zaświata
przyszła noc, rozpacz i śmierć.
Piękna poniekąd ale i butna pani Wojenka, niefrasobliwa i rozśpiewana
na początku marszu, przeszedłszy swój krwawy szlak wśród ludzkich cier­
pień, trupów, tumultu i rozpaczy, teraz słaniając się z wyczerpania i ponió­
słszy wielki uszczerbek na urodzie człapała ze schyloną głową w niesławie
pojękując, opuszczona przez swoich ocalałych, okaleczonych i przeklina­
jących ją żołnierzyków. Pokuśtykała kędyś w zakamarki ludzkiej świado­
mości, by tam wyczekiwać w utajeniu kolejnej sposobności zagrania wsia­
danego i rozwinięcia łopocących na wietrze historii nowych sztandarów
z wypisanymi na nich od nowa porywającymi hasłami, wokół których sku­
pią się zastępy kolejnych rozśpiewanych, idących w bój pokoleń ludzkich;
zgodnie z zewem natury. Wojna i dla mnie się skończyła.
284
III. TUŁACZKA
Motto:
Wy chcecie pieśni. Tak, wy chcecie pieśni
Zapewne słodkiej i dźwięcznej dla ucha,
A ja mam dla was, o moi rówieśni,
Pieśń, co wam przypomni brzęki łańcucha.
Kornel Ujejski
1. Rozterki.
Różne były decyzje tych, którzy przeżyli wojnę, a którym wypadło się
od nowa – z uczuciem największej goryczy u progu wspólnego z aliantami
zwycięstwa – zastanawiać, jak nie dać się zniszczyć we własnym kraju po
wyparciu z niego nieprzyjacielskiej armii. Ci ludzie bez winy, a właśnie
o wielkich zasługach wobec Ojczyzny miast zasłużonej chwały musieli
znosić ze strony obcych i zdrajców udrękę fizycznego i psychicznego zaja­
dłego poniżania i prześladowania. Umęczeni bez granic i postawieni wobec
beznadziejnej wprost przyszłości, jedni, zmaltretowani do cna decydowali
się z jakąś irracjonalną ufnością pokładaną w Bogu i z rezygnacją czekać
na swój los – a nuż okaże się, pomimo widocznie nadchodzące zło, łaskawy
– we własnych domach przy stęsknionych i uszczęśliwionych powrotem
ukochanej osoby rodzinach. Drudzy, podejmując czynną obronę życia szu­
kali ratunku w ucieczce w inne rejony Kraju, głównie na Ziemie Odzyska­
ne, licząc na zmylenie prześladowców tak zacieranymi śladami. I jednych
i drugich, żyjących w nieustannym niepokoju, często wstrzymujących się
z założeniem rodziny na skutek niepewności losu, dosięgała najczęściej
bezwzględna i straszna ręka obcej narodowi polskiemu sowieckiej „spra­
wiedliwości”, sterowana przez obce narodowo i cywilizacyjnie środowiska
polityczne. Inni natomiast, w desperackiej ufności w zbawienny dotąd las,
nie dając wiary zwodniczym obietnicom, wracali na znane i nieznane so­
bie ścieżki, niewiele obiecujące w beznadziejnym niemal oczekiwaniu na
niejasno sprecyzowaną odmianę tych niewiarygodnie podłych stosunków
politycznych w Polsce. Tam, w lasach ginęli licznie od kul sowieckiego
NKWD151 lub Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, będącego w całkowi­
151 NKWD – Narodowy Komisariat Spraw Wewnętrznych. Organ (policyjny) ZSRS bez­
285
tym władaniu Żydów, lub wpadali masowo w obławach w ręce oprawców.
Wszystkim tym bojownikom za świętą sprawę, mającym za sobą chlubną
walkę z dwoma potężnymi wrogami prowadzoną do ostatniego tchnienia,
tłoczyły się w uszy – zamiast pieśni zwycięstwa brzęki łańcucha okowów.
Ścigani, zmuszeni zostali pójść w rozsypkę przeklinając zdradzieckich so­
juszników. Cała więc ocalała w Kraju inteligencja polska, zamiast oddać się
twórczej pracy przy odradzaniu Narodu i odbudowie Państwa została zmu­
szona do szukania sposobów ratowania swoich głów; bo z majątków na ogół
wyzuli ją już najeźdźcy. Ta zaś część inteligencji, która w następstwie wojny
znalazła się poza granicami Kraju, powrócić nie mogła z powodu śmiertelne­
go zagrożenia ze strony władającego Polską obcego reżimu. Ci Polacy z tej
grupy, którzy powrót zaryzykowali nie bacząc, że czas najgorszy nie przemi­
nął, zapłacili za to najczęściej swoim życiem lub męką i poniewierką w lo­
chach więzień lub na zesłaniu do obcego wrogiego kraju (nieraz powtórnym).
Zubożenie potencjału intelektualnego i duchowego narodu, jakie nastąpiło
na skutek wprowadzenia systemu władzy sprawowanej przez elementy nie­
wykształcone prostackie, jako jedyne pozostałe w Kraju i nie zagrożone siły
kulturotwórcze, doprowadziło do zacofania i zapaści kulturalnej oraz ekono­
micznej państwa. Masy społeczne, dające się – ze swojej natury – powodo­
wać przez elity, w tym przypadku im narzucone obce, zostały poddane przez
nie indoktrynacji sowieckiej. Polska przedstawiała tragiczny obraz.
Ja wpisałem się wkrótce po powrocie z lasu do raczej nielicznej grupy
rozbitków próbujących unosić głowy poza granice Ojczyzny i tam prze­
czekać czas najgorszy mając nadzieję na jego przemijający charakter. Tyle
pozostało mi już tylko do zrobienia. Nie dotarły do mnie kontakty ze strony
nowej organizacji Wolność i Niepodległość (WiN). Wybrałem dość pro­
sty sposób na wydostanie się z zastawionej matni, jaką miał stać się dla
mnie mój rodzinny kraj. Zgłosiłem się mianowicie do niemieckiego urzę­
du zatrudnienia (Arbeitsamt) na ochotniczy wyjazd na roboty do Niemiec.
Korzystałem przy tym z przysługującego mi jako ochotnikowi przywileju
wyboru miejsca i postanowiłem jechać do wyszukanego na mapie miasta
Bregenz nad Jeziorem Bodeńskim w Austrii, położonym w pobliżu granicy
szwajcarskiej. Nie wykluczałem bowiem przedostania się do Szwajcarii,
pieczeństwa państwa. Realizował politykę totalnego terroru społeczeństwa (społeczeństw).
W zajętej przez sowiety Polsce zajmował się zwalczaniem m.in. AK i organizowaniem
w Polsce służb urzędu bezpieczeństwa publicznego. Na czele UBP postawiony został polski
Żyd, Jakub Berman.
286
o ile nadarzą się sprzyjające okoliczności, a stamtąd do wojska polskiego
na zachodzie.
Wyjeżdżając z Kielc 6 grudnia 1944 roku nie mogłem z okien pociągu
rzucić swojemu miastu pożegnalnego spojrzenia, gdyż za nimi czerniła się
wojenna noc bez świateł. Na noclegu w Częstochowie poznałem młodą
osóbkę, która podróżowała z bagażem większym niż zdołała udźwignąć.
Przy wsiadaniu do pociągu wiedeńskiego błagalnym wzrokiem prosiła
o pomoc. Odtąd jechaliśmy razem. Mojej pieczy powierzyła ciężką walizę
z grubej skóry (sama skóra stanowiła w czasie wojny dużej wartości towar)
wyładowaną innym wojennym skarbem – mydłem. W drodze doszedłem
do wniosku, że moja towarzyszka podróży jest rejterującą na zachód folks­
dojczką. Pomimo tego odkrycia, rozwaga nakazywała mi nadal pełnić rolę
partnera w wyprawie w nieznane, we wspólnej wojennej ucieczce; w jed­
nym z licznych wojennych paradoksów. Podróż upływała zgodnie z najlep­
szymi życzeniami na drogę, aż... podczas nocnego wyczekiwania na prze­
siadkę na dworcu w Wiedniu przydarzyła się nam niemiła przygoda, kiedy
moja towarzyszka podróży zapragnęła napić się kawy. Do dworcowego baru
poszła najpierw ona, a ja miałem pójść potem. Pozostałem sam na ogrom­
nej poczekalni wśród bardzo nielicznych podróżnych. Aby móc upilnować
bagaż zabezpieczyłem go na wypadek ewentualnego zaśnięcia, stawiając
stopy na należących na podłodze dwóch walizkach a na dwóch postawio­
nych obok siebie na ławie opierając ręce. W pewnej chwili obudziła mnie
ze snu panna Halina, zapraszając do baru na moją zmianę i oświadczając,
że moja kawa została już przez nią zapłacona. Zanim jednak odszedłem
panna Halinka spostrzegła brak jednej walizki, tej najcięższej. Podniosła
alarm. Gdy przyszedł z miejscowego posterunku policjant okazało się, że
moja towarzyszka podróży znakomicie włada językiem niemieckim – rów­
nie biegle jak polskim. Potwierdziły się moje podejrzenia; przestałem jej
współczuć a siebie obciążać winą. Policjant wyjaśnił, że na dworcu grasuje
szajka złodziei, która posługuje się hipnozą. W świetle tej informacji, którą
przyjąłem skwapliwie jako prawdopodobną i w moim przypadku, przesta­
łem się sam sobie dziwić, że zasnąłem, i to w tak krótkim czasie. Ja byłem
wszak zahartowany w nocnym czuwaniu, a tu przydarzyło mi się zaśnięcie
i to pomimo postanowienia czuwania. Podróż w pustawym pociągu kon­
tynuowaliśmy pomimo to wspólnie. Panna Halinka nie mogła utulić się
w płaczu. Ja pocieszałem ją w tym kłopotliwym położeniu jak tylko po­
287
trafiłem. Moja pomoc w tej mierze przyniosła nieoczekiwanie miłe chwile
długiej podróży w pustym wagonie. Ona domyślała się zapewne dlaczego
ja odbywam tę podróż, i mnie zapewne nie posądzała o brak domyślności.
Ciągle wielce figlarna jest niepiękna zdemobilizowana teraz pani Wojenka.
W Bregenz, dokąd przyjechałem – o ironio – na koszt III Rzeszy, mło­
da pracowniczka tamtejszego urzędu zatrudnienia, załatwiając formalności
związane z moją przyszła pracą, złożyła mi z okolicznościowo promien­
nym uśmiechem życzenia urodzinowe. Był to bowiem akurat dzień 14
grudnia. Panienka z okienka urzędu położonego w najcichszym chyba za­
kątku III Rzeszy miała mętne raczej wyobrażenie o wojnie, o tragicznych
losach narodów i nie mniej tragicznych losach jej uczestników, jak w moim
dramatycznym przypadku – tułacza, wygnańca. Nic więc dziwnego, że po­
traktowała mnie po trosze jak turystę, zauważając w chętnie nawiązanej
rozmowie piękno jej krainy, Vorarlbergu.
Dogorywający organizm niemieckiego państwa – potwora funkcjonował
jeszcze na zasadzie: rozkaz jest rozkazem. Wojna więc, pomimo braku jakich­
kolwiek szans dla Niemiec na powstrzymanie postępu wojsk sojuszniczych,
trwała, a gospodarka znajdowała się w głębokim rozpadzie. W Niemczech
nie było już ogólnie rzecz biorąc z czego ani czym robić, ale robotników
przymusowych słano z krajów podbitych nadal, gdyż nie miał w chaosie klę­
ski kto odwołać niepraktycznego już obowiązku. W bałaganie organizacyj­
nym zawieruszyła się zapewne ta bynajmniej nie bagatelna sprawa.
W Bregenz skierowano mnie, jako pomocnika ślusarza samochodowego
za jakiego się podałem i okazałem się prawem jazdy, do pracy w napraw­
czym warsztacie samochodowym Rudolfa Wehingera w niedalekim Dorn­
birn. W panujących tam stosunkach, kiedy wszędzie okazywało się, że jest
za wiele cudzoziemskich rąk do pracy w miastach, udało mi się przenieść
do niedalekiego małego miasteczka Hohenems, do fabryki chemicznej
Hagla. Moje zabiegi miały na celu znaleźć się jak najbliżej granicy szwaj­
carskiej. A tu było do niej, przechodzącej po rzece Ren, tylko 5 kilometrów.
W fabryczce wytwarzającej teraz tylko pastę do butów zatrudniano oko­
ło 20 osób różnych narodowości, między innymi Greków, z którymi się
zaprzyjaźniliśmy i Włochów, oraz 10 Polaków. Jeden z nich okazał się być
kielczaninem, z dzielnicy Herby. Nazywał się Zygfryd Sakra. Był mala­
rzem pokojowym. Wykazywał się żywą inteligencją i szerokimi zainte­
resowaniami łącznie z dziedziną sztuk pięknych. Z miejsce zbliżyliśmy
288
się do siebie. Postanowiliśmy rozpoznać warunki przekroczenia granicy.
W dni świąteczne urządzaliśmy więc wycieczki w pobliże wału przeciw­
powodziowego, na którym widoczni byli strażnicy graniczni, rozstawieni
co jakieś 150 metrów i poruszających się wahadłowo, prowadząc przy no­
gach psy wilczury. To pilne strzeżenie granicy miało swoje uzasadnienie
w występującej w ostatnim okresie wojny w powszechnej niemal dezercji
urlopowanych z frontu Austriaków.
My sami nie skorzystaliśmy z przeprowadzonego rozpoznania drogi do
granicy, uznawszy ryzyko przekraczania granicy za zbyt wielkie. Podzie­
liliśmy się jednak wiadomościami na ten temat z jakimś młodzieńcem, by­
łym powstańcem warszawskim. Pracował on w którejś z fabryk, prawdopo­
dobnie w Dornbirn. Kiedy jego majster pozwolił sobie na obelżywą uwagę
na temat Powstania Warszawskiego, chłopak wyrżnął szkopa w gębę i za­
nim Niemiec się pozbierał zwiał myląc za sobą pogoń. Dotarł wieczorem
do naszego baraku i dopytał o Sakrę. Skądś znał to nazwisko; ktoś obe­
znany z tutejszymi stosunkami panującymi wśród okolicznych społecz­
ności obcokrajowców, znał Zygfryda Sakrę jako człowieka szlachetnego
uczynnego i odważnego, musiał mu je podać. Sakra, przebywając tu na
robotach przymusowych od paru lat, był ogólnie znany w środowiskach
obcokrajowców w okolicy ze swej twardej postawy wobec tamtejszych ro­
botników polskich, którym zdarzało się niekiedy mięknąć pod wpływem
bardzo trudnych warunków bytowych i zachowywać się w sposób naru­
szający godność narodową. Tłumaczył, podtrzymywał na duchu, a jak było
trzeba imał się ostatecznego „argumentu” – gębobicia. A potrafił to robić
znakomicie, był wszak typowym przedwojennym (dziś już tacy nie istnie­
ją) cwaniakiem z przedmieścia. Cieszył się w Hohenems i okolicy dobrą
sławą i szacunkiem nie tylko wśród Polaków.
Warszawiakowi narysował Sakra szkic na świstku papieru pakowego, któ­
ry wręczył młodzieńcowi. Obaj z Sakrą odprowadziliśmy go możliwie blisko
wału, w pobliżu odosobnionego gospodarstwa rolnego zarządzanego na wła­
sne potrzeby przez miejski szpital, poczym późnym wieczorem rozeszliśmy
się w przeciwnych kierunkach. O ryzyku uprzedziliśmy przedtem młodzień­
ca. On na nie się zdecydował rozumiejąc, że w warunkach mieszkania w ba­
rakach wspólnie z obcokrajowcami nie było możliwe ukrywanie go.
Następnego dnia rano Sakra skorzystał ze służbowej obecności w mia­
steczku i wstąpił do kwatery Rosjanek zatrudnionych jako robotnice przy­
289
musowe w owym gospodarstwie rolnym i w szpitalu, położonym w są­
siedztwie posterunku policji. Dowiedział się, że wcześnie rano został przy­
prowadzony z granicy młody człowiek odpowiadający rysopisowi naszego
znajomego, ze szczegółem, że był ubrany w elegancką pelisę. Zaniepoko­
iliśmy się obaj o siebie, lecz właściwie nie mogliśmy nic przedsięwziąć –
chyba pójść na granicę. Wiedzieliśmy jednak, że o tej porze, w lutym, Ren
jest wezbrany, o rwącym nurcie oraz toczący duże masy kry. Ta sytuacja na
rzece, gęste patrole nad nią nie rokowały znaczących szans. Mieliśmy cichą
nadzieję, że młodzieniec nas nie sypnie. Stało się jednak inaczej. Wieczo­
rem tego dnia zjawiła się w baraku policja, która okazała panu Sakrze jego
własnoręczny szkic i aresztowała go. Moją osobą policja się nie intereso­
wała, co oznaczało niewątpliwie, że warszawiak ograniczył swoje zeznania
do granic koniecznych. Kiedy po dwóch dniach zgłosiłem się do aresztu
ze swoim przydziałowym chlebem dla Zygfryda dowiedziałem się, że go
tam już nie ma. Mógł zostać wywieziony tylko w jedno miejsce – do obozu
koncentracyjnego w Innsbrucku.
Po wojnie dowiedziałem się od Zygfryda, który przeżył swoją wojenną
przygodę, że w obozie spotkał owego młodego warszawiaka. Okazało się,
że młodzieniec nie wytrzymał katowania podczas przesłuchania. Wszelką
zresztą możliwość zatajenia musiał on uznać za nienadająca się do przyję­
cia w śledztwie, gdyż w kieszeni jego palta znaleziono szkic, którego nie
zdążył zniszczyć. Teraz, w obozie, całkowicie załamany, bliski stanu „mu­
zułmana”152, stał się obojętny na wszystko i popłakujący. Sakra zauważył
go gdy szedł przez plac zapatrzony pod nogi. Zygfryd stanął mu na drodze
i wtedy warszawiak się zatrzymał. Pierwszy widok Sakry wstrząsnął nim.
Stał i patrzył na niego rozpaczliwym wzrokiem jak uosobienie nieszczę­
ścia. Dopiero po słowach przebaczenia osunął się w ramiona Sakry z łka­
niem. Od tej chwili Zygfryd opiekował się młodzieńcem dzieląc się z nim
swoimi racjami żywnościowymi i podtrzymując go na duchu. Obaj, zbliże­
ni wspólną niedolą, doczekali oswobodzenia.
W dniu 8 maja 1945 roku dobiegła wreszcie do końca gehenna wojny,
która ze zbrodniczej woli totalitaryzmów objęła cały świat. Jej rezultaty
rozminęły się wprawdzie z oczekiwaniami narodu niemieckiego, ale utaje­
ni inicjatorzy swoje cele osiągnęli. Od puczu Hitlera w 1933 roku Niemcy
152 „Muzułman” – w żargonie obozowym oznaczał stan krańcowego wyczerpania fizycz­
nego.
290
były otwarcie przygotowywane do zadań, które miały spełnić w Europie
jako wykonawcy nieludzkiego posłannictwa opartego na spreparowanej
ideologii. Jej fundamentów nie trzeba było daleko szukać. Fryderyk Nie­
tsche (zm. w 1900 r.), niemiecki filozof, zachęcał był właśnie do pozamo­
ralnych działań dla osiągnięcia nawet irracjonalnych celów i wpadł na po­
mysł, że mogą tego dokonać jacyś „nadludzie”. Przemyślenia tego filozofa
znakomicie współgrały z wysuniętą przez Józefa Gobineau (zm. 1882 r.)
tezą o rasowej wyższości German. Z obu tych imaginacji praktyczny Al­
fred Rosenberg (zm. 1945 r.)153 spreparował na czyjeś (?) polecenie w swo­
jej propagandowej „alchemicznej” pracowni miksturę ideologiczną, a tę
z kolei Adolf Hitler zaaplikował narodowi niemieckiemu, przepojonemu
od wieków cywilizacją bizantyńska. Zbrodnicza ideologia trafiła na odpo­
wiedni grunt. Hitler wmówił Niemcom, że oni są właśnie nadludźmi, i że
ich przeznaczeniem jest panowanie nad innymi narodami – ba, nad świa­
tem!. Ziarno zła padło na znakomicie przygotowany grunt i wybujało na tle
ateizmu w wykwit podłości i zbrodni do rozmiarów, o jakich filozofom się
nie śniło, chyba łącznie z Nietschem i Gobineau. Do tego ponurego dzieła
została wciągnięta zawsze skora do awantur piękna acz wszeteczna pani
Wojenka, uwielbiana przez Niemców; bogini. A historycy biedzą się teraz
nad odpowiedzią czy owo posłannictwo niejawnych mocodawców zostało
aby do końca wypełnione. Może tylko nie mają odwagi odpowiedzieć na
dramatycznie postawione pytanie z czyjej inspiracji wykonywano te apoka­
liptyczne zadania i na czym one de facto miały polegać – wszak panowanie
Niemców nad światem było od początku oczywistym i nader widocznym
absurdem. Tajona prawda nigdy chyba niezostanie światu ogłoszona.
Mnie oswobodzenie od niemieckiego państwa-dziwoląga zastało w Ho­
henems, które to miasteczko zostało zajęte przez Francuzów w dniu 2 maja
1945 roku. Wówczas wraz z wieloma kolegami zajęliśmy się organizowa­
niem bezpiecznego życia licznych polskich rodzin mieszkających w bara­
kach głównie w okolicy Hohenems. Wojskowe władze francuskie odmówi­
ły bowiem jakiejkolwiek opieki nad nimi (jak też i nad masami robotników
przymusowych innych narodowości), tłumacząc się własnym ubóstwem.
Kiedy jako delegacja wróciliśmy z Liridau po spotkaniu z szefem (chy­
ba) sztabu wkraczającej armii francuskiej z pustymi rękami i wobec braku
153 Alfred Rosenberg wydał książkę „Mit XX wieku”, w której rozwinął swoją ideologię
głoszącą m.in., że państwo (niemieckie) ma prawo do eliminacji z tego świata osób dla nie­
go niewygodnych; inaczej: dla racji dobra ogółu Niemców trzeba mordować.
291
władz miejscowych ustanowiliśmy w barakowych miasteczkach polskich
samorządy. Zorganizowaliśmy jakie takie uzbrojenie z porzuconej przez
Niemców broni dla samoobrony oraz przyuczyliśmy komitety samorządów
jak zdobywać pożywienie. W tym celu urządziliśmy ćwiczebną wyprawę
do okolicznych wsi, których mieszkańcy, zagubieni na skutek braku władzy
i obawiający się odwetu ze strony ciemiężonych niedawno obcokrajowców,
wydawali bez oporu produkty spożywcze i żywiec. Kiedy już po kilkunastu
dniach samorządy okrzepły, mieliśmy już wolne ręce.
Mogąc zająć się już sobą wybraliśmy się we dwóch wraz ze Zdzisławem
Studźińskim na zabranych Niemcom rowerach do amerykańskiej strefy oku­
pacyjnej Niemiec. Dotarliśmy do Kempten 15 czerwca 1945 roku, gdzie był
już zorganizowany obóz przejściowy, nadzorowany przez żołnierzy amerykań­
skich – Military Government Germany Kempten. Przez pewien czas brałem
udział w pracy samorządu obozowego (m.in. prowadziłem gimnastykę poran­
ną na błoniach koszarowych dla kilkuset ludzi na raz). Całe życie wewnętrzne
obozu – w skład którego wchodzili Ukraińcy, Litwini, Łotysze, Estończycy
i inne narodowości – organizowali i utrzymywali w nim porządek obozowy
niezbyt liczni Polacy; wszystkie te narodowości władały językiem polskim.
Pełniłem tam także funkcje o charakterze policyjnym, aż do chwili gdy nadeszła
kusząca wiadomość o rekrutacji do II Korpusu Armii Polskiej we Włoszech,
pod dowództwem legendarnego dowódcy generała Władysława Andersa. Na
wyjazd tam zdecydowałem się bez oporów wewnętrznych, ponieważ z Kraju
dochodziły ciągle ponure wieści o szeroko zakrojonych aresztowaniach, głów­
nie akowców, o torturowaniu ich w więzieniach, o obławach w lasach na chro­
niących się tam patriotów, o deportacjach w głąb sowieckiego państwa, skąd
raczej się już nie wracało. Do Murnau w Bawarii, obozu, po byłym oflagu154
przyjechałem 5 sierpnia 1945 roku wraz z panem Józefem Przybyszem i jego
narzeczoną Marylą na zabranym z niemieckiego podwórza, porzuconym woj­
skowym motocyklu z przyczepą. Już 7 sierpnia załadowano nas na samochody
wojskowe II Korpusu i ruszyliśmy w licznym gronie takich jak my włóczęgów
w drogę, odbywając przy pięknej pogodzie wycieczkę w poprzek Alp do prze­
łęczy Brenner.
154 Oflag. Obiegowe nazwa – skrót dla niemieckich obozów, w których przetrzymywano
oficerów – jeńców.
292
2. We Włoszech i Anglii.
W Weronie przesadzono nas na pociąg, którym przejechaliśmy przez
pół Włoch do wojskowego obozu przejściowego w Porto San Giorgio. Tu
kazano nam napisać swoje życiorysy, na podstawie których przydzielano
do jednostek wojskowych. Nie pytano o przeszłość, podobnie jak Pola­
ków wziętych do niewoli jako jeńców niemieckich (np. Ś l ą z a k ó w ). Mnie
skierowano 11 września 1945 roku do służby żandarmerii i odwieziono do
szkoły żandarmerii przy 12 szwadronie żandarmerii w Urbino155. Półroczny
kurs ukończyłem jako „best student”, co poza wpisem do akt uwidoczniono
skromnym ryngrafem.
W czasie pobytu w Urbino podjąłem starania o odnalezienie mojego szwa­
gra Stanisława Kwietniewskiego, który we wrześniu 1939 roku przedostał się
ze swoją placówką służbową – wraz z żoną Zofią i roczną córeczką Bożenką
– na Węgry. Ten kraj naszych historycznych przyjaciół opuścił udając się
następnie przez Jugosławię do Francji. Na morzu, na statek załadowany Pola­
kami starającymi się dostać na zachód, w celu kontynuowania walki z Niem­
cami, dotarła wiadomość, że Francja skapitulowała. Został więc skierowany
do Palestyny. Teraz, pewnego dnia w Urbino, mając w czasie porannej toale­
ty namydloną twarz, dostrzegłem w lusterku stojącego w drzwiach szwagra.
Rzuciliśmy się sobie w objęcia poczym wymieniając dość bezładnie pierwsze
pytania, wycieraliśmy twarze z mydlin wspólnym ręcznikiem. Dawaliśmy
upust radości widząc siebie żywymi po długiej wojnie. Podczas wymiany
informacji o własnych losach okazało się, że szwagier pełniący służbę w wy­
wiadzie ma kontakt z jędrusiakiem Zbigniewem Kabata – „Bobo”, a który
dostał się do Korpusu Andersa przekroczywszy zielone granice. Szwagier
zorganizował nam u siebie na kwaterze w Pesaro spotkanie. Gawędziliśmy
długo z „Bobo” wspominając niedawne partyzanckie czasy. Przysłuchujący
się rozmowie szwagier zauważył w pewnej chwili:
– My mieliśmy tutaj swoje piekiełka, ale wolę je niż wasze nieustanne
piekło partyzanckie.
Obaj ze Zbyszkiem byliśmy zgodni co do tego, że jednego nie można
andersiakom zazdrościć, to jest uczestnictwa w bitwie o Monte Cassino.
Znalezienie rozwiązania trudnej sytuacji życiowej błąkających się po
155 Urbino. Miasto w Apeninach (rodzinna miejscowość malarza renesansu, z przełomu
XV i XVI wieku Rafaela – Raffaelo Santi).
293
Europie rzesz Polaków było możliwe dzięki generałowi Władysławowi
Andersowi, który nieustannymi usilnymi staraniami wyjednał u władz bry­
tyjskich możliwość skupiania – po ustaniu już działań wojennych – w dro­
dze naboru do armii rozproszonych Polaków, rozbitków wojennych. Dzięki
tej zbawczej dla części narodu polskiego myśli i woli wielkiego męża stanu
nie doszło do urządzania sobie życia po swojemu, na wojenną modłę przez
liczną rzeszę młodych ludzi, którzy niewiele więcej zdołali się dotychczas
nauczyć poza zabijaniem.
Mnie pobyt we Włoszech odpowiadał ze wszech miar jako nadzwyczaj
szczęśliwe – pomimo wszystko – zrządzenie losu i z tego także względu,
że już w szkole interesowałem się żywo sztukami pięknymi, a teraz mo­
głem podziwiać na własne oczy znane z rycin i opisów arcydzieła wielkich
mistrzów.
Teren Włoch stał się miejscem wielu często niespodziewanych spotkań.
Przypadek zrządził, że spotkałem w Rzymie kilku kolegów: Włodka Zapar­
ta z konspiracyjnej piątki, któremu los nie oszczędził Auschwitz; sąsiada
z Kielc Zbyszka Kochowicza; studiującego w Rzymie architekturę członka
mojej drugiej piątki konspiracyjnej Racka Kowalczewskiego; kolegę szkol­
nego Zygmunta Menczyka, który również przeszedł obóz koncentracyjny
i „niebieskiego ptaka” Władka Ołtarzewskiego. Wszyscy my i liczne masy
podobnych nam włóczęgów, przeżywszy szczęśliwie wojenne losy w Kra­
ju, uszedłszy śmierci spod łopaty, rozglądający się co ze sobą począć na
obczyźnie, złazili się pod opiekuńcze skrzydła Andersa znajdując tu szeroki
wachlarz możliwości wyboru nauki, lub kraju stałego osiedlenia się. Wła­
dze brytyjskie i polskie władze emigracyjne stawiały przed nami te możli­
wości, organizując i troskliwie nadzorując ich wykorzystanie.
Ja otrzymałem, w nagrodę za pierwszą lokatę zdobytą na kursie żandar­
merii, przydział na trzymiesięczny staż na polskim posterunku żandarme­
rii w Rzymie. Po upływie tego okresu, spędzonego poza służbą głównie
na zwiedzaniu Wiecznego Miasta i okolic oraz Włoch w ogóle, zgłosiłem
się do organizowanego przez generała Andersa Gimnazjum Kupieckiego
i Liceum Administracyjno-Handlowego (Polich School of Trade and Ad­
ministration), do Liceum. Chodziło mi o wykorzystanie pobytu w wojsku
na przygotowanie się do życia cywilnego. Szkoła mieściła się w niedużym
mieście Casarano na południu, na obcasie buta włoskiego. Dyrektorem
był por. mgr Władysław Kudła a sekretarzem por. Bebłociński. W trakcie
294
nauki doszło do przerzucenia nas wraz z całym II Korpusem do Wielkiej
Brytanii. Wyjechaliśmy z Neapolu okrętem w dniu 13 czerwca 1946 roku,
a po sześciu dniach zawinęliśmy do portu Liverpool, w Szkocji. Wyjecha­
liśmy przy cudownej słonecznej, śródziemnomorskiej pogodzie a wylądo­
waliśmy w zimnym mokrym, zielonym, ponurym Albionie. Wyjechaliśmy
jako żołnierze a w Anglii okazało się, że jesteśmy cywilami (komunikat
Ministerstwa Wojny Wielkiej Brytanii z sierpnia 1946 r. We wrześniu
szkoła wznowiła swoją działalność w miejscowości Fovlmere koło Cam­
bridge – właśnie już w ramach Polskiego Korpusu Przysposobienia i Roz­
mieszczenia. Wojsko przestało więc istnieć a w jego miejsce utworzono
cywilną organizację zachowującą jednak struktury wojskowe. W ramach
PKPR prowadzono zorganizowaną emigrację do państw wchodzących
w skład zbiorowości Commonwealthu, a także umożliwiono byłym żołnie­
rzom wszystkich formacji polskich na Zachodzie kształcenie się w wybra­
nych kierunkach i na wszystkich poziomach nauczania, czy urządzenia się
w inny wybrany sposób. W szczególnie trudnych warunkach znaleźli się
polscy oficerowie, przeważnie ludzie wzaawansowanym już wieku.
Tutaj, w Anglii, dopiero zaczęliśmy na dobre przemyśliwać nad tym co
począć dalej. Większość wybierała spokojne i bezpieczne życie na Zacho­
dzie, słusznie dopatrując się zagrożenia dla życia w Kraju, nie ufając ni­
kłej tu zresztą propagandzie zachęcającej do powrotu. Ja poczułem się do
obowiązku powrotu, bo w Ojczyźnie nadal toczyła się walka, która musi
doprowadzić do zupełnego zwycięstwa – bo Polska jest wieczna! Bo w gło­
wie huczało mickiewiczowskie „biada nam zbiegi, żeśmy w czas morowy
lękliwe nieśli zagranicę głowy”. I huczało i huczało... Z Polski zaś docho­
dziły o tyle uspokajające wiadomości, że pierwsza fala terroru już prze­
minęła, a trwała następna polegająca głównie na zwalczaniu broniących
się jeszcze w lasach najwspanialszych Polaków oraz na wyłuskiwaniu ze
społeczeństwa osób podejrzanych o przynależność do byłych i aktualnych
patriotycznych organizacji pod ziemnych. Ja byłem przekonany, że uda
mi się wywinąć obcym i rodzimym siepaczom, ponieważ od opuszczenia
Kielc upłynęło cztery lata, a w dodatku jako działacz niepodległościowy
byłem znany tylko wąskiemu gronu osób, które po przejściu frontu albo się
rozpierzchło, albo umiało trzymać język za zębami. Słowem, szpicle nie
powinni mieć podstaw dobrać się do mnie. Wreszcie byłem tylko kapra­
lem, a więc nie kwalifikowałem się do elity narodowej – według ubowskich
295
kryteriów. Tak oceniwszy swoje przyszłe szanse na przetrwane uznałem,
że ryzyko jest do przyjęcia, zwłaszcza, iż trafność oceny zagrożenia była
złagodzona gorącym pragnieniem powrotu na moją ziemię. Zapewne po­
trzebę powrotu odczuwałem też podobnie mocno jak w poprzednim wieku
ów Polak, Tatar z pochodzenia nazwiskiem Achmatowicz (ówczesny przy­
wódca osadników tatarskich w Polsce), który wracał z zesłania na Syberię
na swoje Podlasie bo „dodawała mu sił jego ziemia a w ziemi kości przod­
ków”. Poważniejszych wahań, od których nie byłem wolny, wyzbyłem się
– podobnie jak wielu, wielu innych – z chwilą ogłoszenia, że premier rządu
emigracyjnego Stanisław Mikołajczyk wraca do Polski i to na stanowisko
wicepremiera w rządzie PRL. To zaś mogło oznaczać, że coś się będzie
w kraju działo, lub przynajmniej że zelżeją prześladowania AK-owców.
Do portu w Gdańsku, przybiłem wraz z 3500 innych wracających żołnie­
rzy 7 sierpnia 1947 roku.
Po konspiracji i partyzantce zakończył się w moim życiu kolejny etap –
tułaczka po obcych krajach – jeden z typowych dla wojennego pokolenia
losów. Zakończyło się życie przesycone czynną służbą Ojczyźnie, życie
bujne i barwne podczas okupacji i na obczyźnie, a zaczęło się pełne nie­
pokoju we własnym kraju, gdzie ruina społeczna i ponowne zniewolenie
nie pozwalały na podjęcie czynnej walki z nowym wrogiem. W tym cza­
sie, a także później jeszcze dochodziło nadal do masowych aresztowań
dokonywanych przez ludzi Polsce obcych pod każdym względem. Trwało
nadal osadzanie patriotów w więzieniach po sfingowanych pośpiesznych
procesach lub zgoła bez sądów i gnojenie ich w ubeckich lochach. Trwały
ciągle zsyłki w głąb Związku Sowieckiego, bez szans niemal na przeżycie
i powrót. Trwało nadal metodyczne wyniszczanie narodu polskiego, głów­
nie przez unicestwianie jego elit. Żyłem w stanie nieustannego poczucia
zagrożenia. Wicepremier Stanisław Mikołajczyk156, z którego osobą wiąza­
łem pewne nadzieje polityczne a w związku nimi i decyzję o powrocie, był
zmuszony uchodzić z Polski; wraz z jego odejściem musiały upaść i moje
nadzieje na objęcie w Polsce władzy przez Polaków. Znów trzeba było my­
śleć wyłącznie o sobie. Mój przyjaciel, Tadeusz Szaniawski (syn przedwo­
156 Stanisław Mikołajczyk (1902–1966) – przed wojną działacz ludowy. W czasie wojny czło­
nek Rady Narodowej przy rządzie R.P. na emigracji w Londynie – minister spraw wewnętrz­
nych, wicepremier, premier. Po wojnie, w Polsce, II wicepremier i minister rolnictwa i reform
rolnych w Rządzie Tymczasowym Jedności Narodowej do lutego 1947 r. Na skutek zagrożenia
osobistego ucieka (X.1947) do USA; gdzie działa jako polski ludowiec i publicysta.
296
jennego socjalisty), jako człowiek względnie wykształcony, bo studiujący
zaocznie prawo administracyjne i jako członek Polskiej Zjednoczonej Par­
tii Robotniczej (PZPR), a piastujący bardzo znaczące stanowisko naczelni­
ka personalnego w Urzędzie Wojewódzkim w Kielcach, zwymyslał mnie
na przywitanie od idiotów. Podczas mojej nieobecności w kraju opiekował
się on moją rodziną (rodzicami oraz siostrą, której mąż służył w II Kor­
pusie A.P. we Włoszech, i ich kilkuletnią córką) dbając aby mieli z czego
żyć. Objąwszy swoją opieką i mnie, „osobnika” z paskudną przeszłością,
stanął przed o wiele trudniejszym i ryzykownym zadaniem, chroniąc przed
uwięzieniem i zgnojeniem czy przed wywózką do Rosji „na białe niedźwie­
dzie”. Zatrudnił mnie początkowo w ustronnym miejscu, w poziemiańskim
majątku w Sieradowicach i polecił częste spotykanie się u niego w gabine­
cie, aby dzięki tym wizytom uchodzić za „człowieka towarzysza Szaniaw­
skiego”. Dzięki Tadeuszowi los oszczędził mi doświadczenia martyrologii
przewidzianej programowo dla patriotów, zwłaszcza czynnie zaangażowa­
nych w służbie Ojczyzny.
Tak dotrwałem do tzw. przewrotu gomułkowskiego, w 1956 roku, a po­
tem szedłem już samodzielnie przez życie, jak w koszmarnym śnie – wśród
niezrozumiałych z pozoru utrudnień, przeszkód, ograniczeń i zagrożeń, po­
niżeń, w statusie obywatela najniższej kategorii skazanego na wegetację
na najniższym poziomie. To także los typowy, którego końca i dziś leszcze
nie widać.
***
Niepodobna zakończyć wojenną opowieść nie obejrzawszy się za siebie,
nie zwróciwszy myśli ku tym, którzy położyli swoje życie na szlaku walk
za świętą Ojczyznę. Jędrusiak, Zbigniew Kabata – „Bobo” – partyzant, tak­
że uciekinier, późniejszy naukowiec (w Kanadzie), poeta – spojrzenie to
wyraził w słowach wiersza pod tytułem „Urna”, ułożonego z okazji ze­
brania prochów z miejsc walk oraz z obozu koncentracyjnego Auschwitz
i przekazania ich do sanktuarium na Jasnej Górze.
297
URNA
Była młodość chmurna i górna,
Orle zrywy, ogień żywy –
Jest urna.
Metalowa z brązu odlana,
Wiekiem odziana
Urna.
Przyłóż do niej ucha
I słuchaj!
Szumi w niej coś jak w muszli morze.
Połóż dłonie na jej brązowym dzwonie –
Tętni w niej coś, a może
Ogień w niej płonie?
Powiesz: ułuda. W niej tylko kurze,
Ziemia i prochy w żylastym marmurze
Pod brązową pokrywą.
A ja wiem lepiej, inaczej,
Dlaczego płacze
Na wieku Pieta z nieżywą
Postacią w ramionach.
Odpowiedź jest w czterdziestu dwu imionach
Wyrytych na tablicy w kamieniu.
Czytajcie w skupieniu
Imię po imieniu.
Czterdzieści dwa imiona –
A każdy konał
W swojej własnej boleści,
A każdy streścił
W swym bólu całe swe życie.
Imiona, imiona, nazwisaka...
298
Słowa, którym nie wierzycie,
Które dla was nie znaczą niczego,
Patrzę na nie zbliska,
Pamięcią wokół każdego
Kołuję, rozgarniam mgły zapomnienia,
Dotykam każdego imienia:
Staśko „Szkot” tygodniami umierał –
Biodro miał strzaskane kulami;
Zdzich dłonią we krwi podpierał,
Własnym ciałem ochraniał
„Wandę” przed śmiertelnymi seriami.
Tadek „Budiet” się słaniał
Na postrzelonych nogach
I walił do końca po wrogach;
Po „Księżnej” został na framudze
Lok włosów krwią zlepiony
W cienia smudze,
W rowie złożony
„Simek” z głową rozbitą...
Słyszycie mą litanię krwawą,
Drutem kolczastym szytą.
Dymem krematoriów okadzaną,
Wygłodniałą, oświęcimsko rdzawą,
Pociskiem smugowym wiązaną,
Wierzbą płaczącą opłakaną?
Sły-szy-cie?
Na litość Boska – słyszycie?
Wasze życie, Wasze poranki i wieczory,
Wsze radości i żale i spory,
Wasze chwile błękitne i czerwone
Przez nich zapłacone.
Połóżcie na urnie dłonie
Jak na zakrwawionej twarzy.
299
Ostrożnie tylko, bo płonie,
Bo poparzy!
Z ich głodu wasze obiady,
Z ich ran wasze szpitale.
Z ostatniej ich gorzkiej bezrady
Wasze świąteczne sale.
A żądają tylko pamięci.
Niech się więc święci
W pamięci ich ziemia, ich rola.
W pamięci ich droga powtórna
Ich symbol – ich urna.
Więźniarska inskrypcja na murze celi nowosądeckiego więzienia UB. Napis:
Miejcie nas w sercu (6.X.47).
300
Kpt. Tadeusz Struś –
„Kaktus” – dowódca
oddziału z ramienia Inspektoratu AK Sandomierz.
Ppor. Witold Józefowski Plut. Stefan Franasz– „Miś” – dowódca od- czuk – „Tarzan”, „Ordziału z ramienia Obwo- licz” – szef oddziału.
du AK Sandomierz.
Sierż. Leon Siatrak – Plut. Kazimierz Jarzy- Sierż. Stanisław Klusek
„Orzeł” – gospodarczy na – „Sokół” – dowódca – „Jastrząb” – saper.
oddziału.
drużyny.
301
Jan Osemlak – „Strace- Marian Mazgaj – „Ko- Bolesław Szeląg – „Błyniec”.
zak”.
skawica”
Kazimierz Stobiński – Arkadiusz
„Piorun”.
Iskra”.
302
Świercz
_ Włodzimierz
Gruszczyński – „Jach”.
Janusz Szczerbatko – Stanisław Duma – „To- Antoni Gaj – „Cap”.
„Zygfryd”.
pola”.
Kazimierz Krobath – Mieczysław Jajkiewicz – Eugeniusz Winiarz
„Niedźwiedź”.
„Jajos”.
„Zawada”.
–
303
Kazimierz
„Wilk”.
Winiarz – Henryk Nowakowski – Romuald Nowakowski –
„Nałęcz”.
„Mściciel”.
Mieczysław Pawlikow- Zbigniew Pawlikowski – Mieczysław Bokwa
ski – „Ganhi”.
„Mimi Raptus”.
„Huragan”.
304
–
Tadeusz Żuliński – „Gó- Edward Stańczak – „Ży- Edward Goetzendorfral”.
rafa”.
Grabowski – „Zbiświcz”.
Zbigniew Smoliński – Henryk
„Korsarz”.
„Grab”.
Zarzycki
– Bronisław
Bronikowski – właściciel majątku
w Jachimowicach.
305
Mieczysław Kosterski
– właściciel gospodarstwa-meliny w Skwirzowej.
Michalina Kosterska –
właścicielka gospodarstwa-meliny w Skwirzowej.
Więzienie w Sandomierzu w czasie okupacji niemieckiej – więźniowie na spacerze.
306
Więzienie w Sandomierzu – wygląd z czasu okupacji. Widok z tyłu. Na zdjęciu
widoczne ogrodzenie części gospodarczej.
Listopad 1944 r. – lasy siekierzyńskie. Zgrupowanie „Kaktusa” (żołnierze 2
pp. Leg. AK) – pochodzący ze wschodniej strony frontu, starający sie przedrzeć przez front i dotrzeć do swoich domów. Major Tadeusz Struś – „Kaktus” w środku (pod strzałką).
307
IV. PRZYPISY
Motto:
Nas nie stanie, lecz Ty nie zaginiesz
Pieśń Cię weźmie, legenda przechowa,
Wichrem chwały w historię popłyniesz
ARMIO KRAJOWA
Zbigniew Kabata – „Bobo”
308
1. Polska Podziemna – tablice zamieszczone w klasztorze
OO. Cystersów w Wąchocku.
WŁADZE CYWILNE
PAŃSTWO POLSKIE, ODRODZONE PO STU DWUDZIESTU
TRZECH LATACH NIEWOLI JAKO II RZECZPOSPOLITA, NIE PRZE­
STAŁO ISTNIEC PO AGRESJI NIEMIECKIEJ I RADZIECKIEJ WE
WRZEŚNIU 1939 ROKU. BEZPRAWNIY CZWARTY ROZBIÓR ZIEM
RZECZYPOSPOLITEJ POLSKIEJ ORAZ CZASOWA JEJ OKUPACJA
NIE ZNIOSŁY SUWERENNOŚCI PAŃSTWA I UTRZYMAŁY CIĄ­
GŁOŚĆ WŁADZ POLSKICH NA CAŁYM JEGO OBSZARZE. W LA­
TACH 1939-1945 PAŃSTWO POLSKIE TRWAŁO JAKO PAŃSTWO
PODZIEMNE KIEROWANE – Z WOLNEJ ZIEMI SOJUSZNIKÓW –
PRZEZ W PEŁNI LEGALNE WŁADZE NACZELNE: PREZYDENTA,
RZĄD I NACZELNEGO WODZA ORAZ ICH KRAJOWE PRZEDSTA­
WICIELSTWA I W NAJTRUDNIEJSZYCH WARUNKACH OBU OKU­
PACJI I BEZPRZYKŁADNEGO TERRORU, WYPEŁNIAŁO NIEOMAL
WSZYSTKIE PRZYPISANE MU FUNKCJE: WŁADCZE, ORGANIZA­
TORSKIE, WOJSKOWE I OPIEKUŃCZE. NAJWYŻSZĄ WŁADZĘ,
W PAŃSTWIE PODZIEMNYM SPRAWOWAŁ DELEGAT RZADU NA
KRAJ, OD MAJA 1944 ROKU W RANDZE WICEPREMIERA KIERU­
JĄC ZAKONSPIROWANYM APARATEM ADMINISTRACJI CYWIL­
NEJ DELEGATURY RZĄDU NA SZCZEBLU CENTRALNYM, W WO­
JEWÓDZTWACH I POWIATACH, NIEZALEŻNIE OD SZTUCZNYCH
GRANIC JAKIMI OKUPANCI PODZIELILI ZIEMIE II RZECZYPOSPO­
LITEJ POLSKIEJ. DELEGATAMI RZĄDU NA KRAJ BYLI: OD XII 1939
DO VIII 1942 – CYRYL RATAJSKI „WARTSKI” (ZM. 19 X 1942), OD
309
VIII 1942 DO II 1943 – JAN PIEKALKIEWICZ „JULIAŃSKI” (ARESZ­
TOWANY PRZEZ GESTAPO 19 II 1943, ZAMORDOWANY NA PAWIA­
KU 19 VI 1943), OD II 1943 DO III 1945 – JAN STANISŁAW JANKOWSKI „SOBOL”, PREZES KRAJOWEJ RADY MINISTRÓW (ARESZTO­
WANY PODSTĘPNIE PRZEZ NKWD 27/28 III 1945 W PRUSZKOWIE,
SĄDZONY W MOSKWIE W „PROCESIE SZESNASTU” ZMARŁ W SO­
WIECKIM WIEZIENIU 13 III 1953), OD III 1945 DO VI 1945 – STEFAN
KORBOŃSKI „ZIELIŃSKI” (ZM. NA EMIGRACJI 23 IV 1989). POD­
ZIEMNYM PARLAMENTEM – REPREZENTACJĄ NAJWIĘKSZYCH
STRONNICTW: STRONNICTWA LUDOWEGO, POLSKIEJ PARTII
SOCJALISTYCZNEJ, STRONNICTWA NARODOWEGO I STRONNIC­
TWA PRACY BYŁY KOLEJNO – POLITYCZNY KOMITET PORO­
ZUMIEWAWCZY (II 1940 – VIII 1943), KRAJOWA REPREZENTACJA
POLITYCZNA (VIII 1943 – II 1944), RADA JEDNOŚCI NARODOWEJ
(III 1944 – VI 1945). TA OSTATNIA SKUPIAŁA PONADTO PRZEDSTA­
WICIELI: ZJEDNOCZENIA DEMOKRATYCZNEGO; CHŁOPSKIEJ
ORGANIZACJI „WOLNOŚĆ-RACŁAWICE”, ORGANIZACJI „OJCZY­
ZNA”; KOŚCIOŁA KATOLICKIEGO ORAZ RUCHU SPÓŁDZIELCZE­
GO. DELEGATURA RZĄDU NA KRAJ, SKŁADAJĄCA SIĘ Z OSIEM­
NASTU DEPARTAMENTÓW, W ZNACZNYM STOPNIU KIEROWAŁA
ŻYCIEM SPOŁECZEŃSTWA POLSKIEGO, A DO JEJ GŁÓWNYCH
ZADAŃ NALEŻAŁO: – TAJNE SZKOLNICTWO, OBEJMUJĄCE PO­
NAD MILION MŁODZIEŻY: NA KONSPIRACYJNYCH KOMPLE­
TACH SZKÓŁ ŚREDNICH OGÓLNOKSZTAŁCĄCYCH POPRZEZ
TAJNE WYKŁADY W SZKOŁACH ZAWODOWYCH I NAUCZANIE
RUGOWANYCH ZE SZKÓŁ POWSZECHNYCH PRZEDMIOTÓW OJ­
CZYSTYCH – JĘZYKA POLSKIEGO, HISTORII I GEOGRAFII. W LI­
CEACH WYDANO KILKANASCIE TYSIĘCY MATUR. TAJNE WYŻ­
SZE UCZELNIE DZIAŁAŁY W WARSZAWIE, KRAKOWIE, WILNIE
I LWOWIE. TAJNY UNIWERSYTET ZIEM ZACHODNICH POZA CEN­
TRALĄ W WARSZAWIE MIAŁ FILIE W KIELCACH, JĘDRZEJOWIE,
CZĘ- STOCHOWIE I W MILANÓWKU. NA UCZELNIACH TYCH WY­
DANO KILKA TYSIĘCY DYPLOMÓW, W TYM KILKASET DOKTO­
RATÓW. TAJNE ZAKŁADY WYDAWNICZE DOSTARCZAŁY WIELE
EGZEMPLARZY PODRĘCZNIKÓW SZKOLNYCH I STUDENCKICH
SKRYPTÓW. KONSPIRACYJNE NAUCZANIE, OBEJMUJĄC NIE­
310
MAL CAŁY KRAJ, POZWOLIŁO W DUŻYM STOPNIU UZUPEŁNIAĆ
KADRY POLSKIEJ INTELIGENCJI, MORDOWANEJ I WYWOŻONEJ
TAK PRZEZ NIEMCÓW JAK I ROSJAN. – WSPIERANIE POLSKIEJ
KULTURY I JEJ TWÓRCÓW POPRZEZ ORGANIZOWANIE ŻYCIA
KULTURALNEGO W POSTACI KONSPIRACYJNYCH KONCERTÓW
I PRZEDSTAWIEŃ TEATRALNYCH, WYDAWANIE KSIĄŻEK Z ZA­
KRESU LITERATURY I POEZJI, ITP. – OPIEKOWANIE SIĘ, DZIEĆMI
I MŁODZIEŻĄ, ORGANIZOWANIE POŻYWIENIA I WYPOCZYNKU
W RAMACH DZIAŁALNOŚCI RADY GŁÓWNEJ OPIEKUŃCZEJ. –
RATOWANIE PRZEŚLADOWANYCH, W TYM TAKŻE ZAGROŻO­
NYCH CAŁKOWITĄ ZAGŁADĄ ŻYDÓW POLSKICH. SPECJALNIE
POWOŁANA RADA POMOCY ŻYDOM „ŻEGOTA” ORGANIZOWA­
ŁA POMOC ŻYWNOŚCIOWĄ, FINANSOWĄ, JAK I LEGALIZACYJ­
NĄ DLA ŻYDÓW, ZARÓWNO ZAMKNIĘTYCH PRZEZ NIEMCÓW
W GETTACH, JAK I UKRYWAJĄCYCH SIĘ W MIASTACH I WSIACH.
– ORGANIZOWANIE WYMIARU SPRAWIEDLIWOŚCI I JEGO WY­
KONAWSTWO. ZAJMOWAŁO SIĘ TYM KIEROWNICTWO WALKI
CYWILNEJ (BĘDĄCE WYDZIELONYM ORGANEM DELEGATURY)
WRAZ Z CYWILNYMI SĄDAMI SPECJALNYMI I PAŃSTWOWYM
KORPUSEM BEZPIECZEŃSTWA (PODZIEMNA POLICJA). SĄDZO­
NO KOLABORUJĄCYCH Z OKUPANTEM I WYMIERZANO SANK­
CJE (OD BOJKOTU, CHŁOSTY, NAŁOŻENIA KONTRYBUCJI AŻ PO
WYROKI ŚMIERCI). SĄDZONO TAKŻE I WYDAWANO WYROKI
ZA PRZESTĘPSTWA POSPOLITE. – PROWADZENIE PRZEZ DEPAR­
TAMENTY STAŁYCH STUDIÓW NAD ROZWOJEM I ROZBUDOWĄ
WYZWOLONEJ POLSKI. STUDIA OBEJMOWAŁY RÓWNIEŻ RE­
POLONIZACJĘ ODZYSKANYCH ZIEM ZACHODNICH I PÓŁNOC­
NYCH. – WSPÓŁUDZIAŁ W PROWADZENIU WALKI Z WROGIEM.
SIŁĄ ZBROJNĄ PODZIEMNEGO PAŃSTWA, KTÓRA REALIZOWAŁA
ZADANIA BOJOWE BYŁA ARMIA KRAJOWA. POLSKIE PAŃSTWO
PODZIEMNE, ORGANIZUJĄC OPÓR CAŁEGO SPOŁECZEŃSTWA
POPRZEZ REALIZOWANIE ZADAŃ TZW. WALKI CYWILNEJ, PO­
MAGAŁO ZACHOWAĆ GODNĄ POSTAWĘ LUDZI NIE PODLEGAJĄ­
CYCH ZNIEWOLENIU I WALCZĄCYCH. POZOSTANIE ONO ŚWIA­
DECTWEM SIŁY ZORGANIZOWANEGO NARODU I ZNAKIEM NIE­
WYGASŁEJ NADZIEI.
311
SIŁY ZBROJNE
27 IX 1939 ROKU W WARSZAWIE, NA KILKANAŚCIE GODZIN
PRZED KAPITULACJĄ, GRUPA WYŻSZYCH OFICERÓW Z GEN.
M. KARASZEWICZ-TOKARZEWSKIM WRAZ Z PREZYDENTEM STO­
LICY STEFANEM STARZYŃSKIM, WYKONUJĄC ROZKAZ MARSZAŁ­
KA EDWARDA RYDZA-ŚMIGŁEGO, ZAWIĄZAŁA KONSPIRACYJNĄ
ORGANIZACJIĘ WOJSKOWĄ O NAZWIE SŁUŻBA ZWYCIĘSTWU
POLSKI. ORGANIZACJA TA STANOWIĄCA ZASADNICZE OGNIWO
PÓŹNIEJSZEJ ARMII KRAJOWEJ, POMOST POMIĘDZY WOJSKIEM
POLSKIM II RZECZYPOSPOLITEJ A ARMIĄ POLSKIEGO PAŃSTWA
PODZIEMNEGO, PRZEKSZTAŁCIŁA SIĘ W STYCZNIU 1940 ROKU
W ZWIĄZEK WALKI ZBROJNEJ. DOWÓDCAMI TEGO ZBROJNEGO
RAMIENIA PODZIEMNEGO PAŃSTWA BYLI: OD IX 1939 DO I 1940
– GEN. DYW. MICHAŁ KARASZEWICZ-TOKARZEWSKI ,,TORWID” (ARESZTOWANY NA GRANICY PRZEZ NKWD III 1940, OPU­
ŚCIŁ ROSJĘ Z ARMIĄ GEN. WŁADYSŁAWA ANDERSA, ZMARŁ NA
EMIGRACJI 1964) OD XI 1939 DO VI 1940 – GEN. BRONI KAZIMIERZ
SOSNKOWSKI „GODZIEMBA” (ZMARŁ NA EMIGRACJI 1969)
OD VI 1940 DO VI 1943 – GEN. DYW. STEFAN ROWECKI „GROT”
(ARESZTOWANY PRZEZ GESTAPO W WARSZAWIE, ZAMORDOWA­
NY W SACHSEN-HAUSEN VIII 1944) OD VII 1943 DO X 1944 – GEN.
DYW. TADEUSZ KOMOROWSKI „BÓR” (JENIEC OBOZÓW NIE­
MIECKICH, ZMARŁ NA EMIGRACJI 1966) OD X 1944 DO 19 I 1945 –
GEN. BRYG. LEOPOLD OKULICKI „NIEDŹWIADEK” (ARESZTO­
WANY PODSTĘPNIE PRZEZ NKWD W PRUSZKOWIE 27 III 1945, SĄ­
DZONY W MOSKWIE W „PROCESIE SZESNASTU”, ZAMORDOWANY
NA ŁUBIANCE 24 III 1946). 14 II 1942 ROKU ZWIĄZEK WALKI ZBROJ­
NEJ PRZEMIANOWANY ZOSTAŁ NA ARMIĘ KRAJOWĄ, W KTÓREJ
312
SKŁAD WESZŁO OKOŁO DWIEŚCIE ORGANIZACJI WOJSKOWYCH.
ARMIA KRAJOWA PRZEWIDYWAŁA KONCENTRACJĘ SWEGO WY­
SIŁKU NA CZAS OGÓLNONARODOWEGO POWSTANIA. POD JEJ
OSŁONĄ MIAŁA UJAWNIĆ SIĘ ADMINISTRACJA PAŃSTWA I POD­
JĄĆ NORMALNĄ PRACĘ. DO WALKI BIEŻĄCEJ POWOŁANO ZWIĄ­
ZEK ODWETU (1940), A POZA GRANICAMI RZECZYPOSPOLITEJ – NA
WSCHODZIE, ORGANIZACJĘ DYWERSYJNĄ „WACHLARZ” (1941).
W KOŃCU 1942 ROKU Z POŁĄCZENIA TYCH FORMACJI POWSTAŁO
KIEROWNICTWO DYWERSJI – „KEDYW”, KTÓREGO ORGANIZATO­
REM I SZEFEM BYŁ GEN. BRYG. AUGUST EMIL FIELDORF, PODLE­
GŁY BEZPOŚREDNIO KOMENDANTOWI GŁÓWNEMU. DO MOMEN­
TU ROZWIĄZANIA ARMII KRAJOWEJ ODDZIAŁY „KEDYWU” PRZE­
PROWADZIŁY KILKA TYSIĘCY AKCJI BOJOWYCH PRZECIW OKU­
PANTOWI. WYWIAD AK ZDOBYŁ WIELE INFORMACJI O DUŻYMN
ZNACZENIU DLA ALIANTÓW – M.IN. ROZPRACOWAŁ NIEMIECKIE
PRZYGOTOWANIA DO STWORZENIA AFRICA KORPS, DO UDERZE­
NIA NA ZSRR, PRZYCZYNIŁ SIĘ DO OPÓŹNIENIA UŻYCIA RAKIET
V1 i V2. PODZIEMNY PRZEMYSŁ ZBROJENIOWY PRODUKOWAŁ
MATERIAŁY WYBUCHOWE, PISTOLETY MASZYNOWE, GRANA­
TY, MINY, BUTELKI SAMOZAPALAJĄCE ORAZ TYSIĄCE SZTUK
AMUNICJI. ARMIA KRAJOWA BYŁA ZAOPATRYWANA CZĘŚCIOWO
W BROŃ, AMUNICJĘ, EKWIPUNEK I MATERIAŁY KONIECZNE DO
PROWADZENIA DZIAŁAŃ BOJOWYCH PRZEZ SOJUSZNIKÓW ZA­
CHODNICH, DOKONUJĄCYCH ZRZUTÓW LOTNICZYCH. BIURO
INFORMACJI I PROPAGANDY (BIP) PROWADZIŁO WSRÓD WŁA­
SNEGO SPOŁECZEŃSTWA SZEROKĄ AKCJĘ PROPAGANDOWĄ
DOSTARCZAJĄC RZETELNYCH INFORMACJI ORAZ SKIEROWANĄ
PRZECIW NIEMCOM WOJNĘ PSYCHOLOGICZNĄ (AKCJA N). W RA­
MACH ARMII KRAJOWEJ DZIAŁAŁA ORGANIZACJA HARCERZY
ZHP – SZARE SZEREGI, KTÓREJ NAJSTARSI CZŁONKOWIE ZASI­
LALI HARCERSKIE ODDZIAŁY DYWERSYJNE, SŁAWNE Z BRAWU­
ROWO PRZEPROWADZANYCH AKCJI BOJOWYCH. RÓWNOLEGLE
DZIAŁAŁA ORGANIZACJA HARCEREK ZHP – „BĄDŹ GOTÓW”, OD­
DAJĄCA STARSZE DZIEWCZĘTA DO WOJSKOWEJ SŁUŻBY KOBIET,
DZIAŁAJĄCEJ W RAMACH AK. KADRY ARMII KRAJOWEJ ZASILALI
TAKŻE TZW. „CICHOCIEMNI” – WYSELEKCJONOWANI ŻOŁNIERZE
313
ARMII POLSKIEJ NA ZACHODZIE, KTÓRYCH 316 – PO SPECJALNYM
PRZESZKOLENIU PRZERZUCONO DROGĄ LOTNICZĄ DO KRAJU.
STANOWILI NAJBARDZIEJ WARTOŚCIOWY I BOJOWY ELEMENT
KIEROWNICTWA DYWERSJI.
W CZASIE AKCJI „BURZA” W 1944 DO HISTORII WESZŁY WAL­
KI 27 WOŁYŃSKIEJ OP. 9 PODLASKIEJ OP. WILEŃSKICH BRY­
GAD I NOWOGRÓDZKICH BATALIONÓW, BIORĄCYCH UDZIAŁ
W OPERACJI „OSTRA BRAMA”. UDZIAŁ ODDZIAŁÓW AK W WAL­
CE O LWÓW I MARSZ KORPUSU KIELECKIEGO KU WALCZĄCEJ
WARSZAWIE.
SZCZEGÓLNYM WYDARZENIEM STAŁO SIĘ POWSTANIE WAR­
SZAWSKIE, W KTÓRYM ODDZIAŁY ARMII KRAJOWEJ I MIESZ­
KAŃCY STOLICY PRZEZ 63 DNI, POZBAWIENI POMOCY Z ZE­
WNĄTRZ, DO KOŃCA PROWADZILI BOHATERSKĄ, SAMOTNĄ
WALKĘ Z PRZYGNIATAJĄCYMI SIŁAMI WROGA.
19 I 1945 ROKU GENERAŁ „NIEDŹWIADEK”, JEJ OSTATNI KO­
MENDANT, WYDAŁ ROZKAZ ROZWIĄZANIA ARMII KRAJOWEJ.
W CZASIE WOJNY ZGINĘŁO W WALCE LUB WIĘZIENIACH
I OBOZACH OKOŁO 60 TYSIĘCY ŻOŁNIERZY AK.
W OKRESIE OD V 1944 DO V 1945 DO OBOZÓW SOWIECKICH
WYWIEZIONO PONAD 30 TYSIĘCY OFICERÓW I ŻOŁNIERZY AR­
MII KRAJOWEJ. NIEMAL POŁOWA Z NICH ZGINĘŁA, W WIĘK­
SZOŚCI BEZ ŚLADU. CI KTÓZY PRZEŻYLI WRÓCILI PO LATACH
Z WYNISZCZONYM ZDROWIEM.
W LATACH 1945-1955 W RAMACH REPRESJI RESORTU BEZ­
PIECZEŃSTWA PRL ARESZTOWANYCH ZOSTAŁO OKOŁO 40 TY­
SIĘCY ŻOŁNIERZY AK. POŁOWA Z NICH NIE DOCZEKAŁA SIĘ
UWOLNIENIA PO PAŹDZIERNIKU 1956 ROKU – ALBO ICH SKA­
ZANO NA KARĘ ŚMIERCI W WYNIKU FAŁSZYWYCH ZARZUTÓW
ALBO ZGINĘLI BEZ WIEŚCI W WIĘZIENIACH.
ARMIA KRAJOWA BYŁA NAJLICZNIEJSZĄ ARMIĄ PODZIEM­
NĄ DZIAŁAJĄCĄ W OKRESIE II WOJNY ŚWIATOWEJ W KRAJU
OKUPOWANYM PRZEZ WOJSKA NIEPRZYJACIELSKIE. JEJ OR­
GANIZACJA, DYSCYPLINA, WYSZKOLENIE I SKALA DZIAŁAŃ
BOJOWYCH POTWIERDZIŁY, ŻE BYŁA ONA LICZĄCĄ SIĘ SIŁĄ
ZBROJĄ – ARMIĄ PODZIEMNEGO PAŃSTWA POLSKIEGO
314
2. Major / podpułkownik Antoni Wiktorowski – „Kruk”,
„Piast” .
Antoni Wiktorowski (1893 – 1945) urodził się w rodzinie szlacheckiej,
herbu „Jastrzębiec”; rodowy majątek – Mała Wieś koło Bogorii, pow. Sta­
szów, na Kielecczyźnie. W latach 1914 – 1917 pełnił służbę w wojsku
carskim, z którego uwolniła go rewolucja bolszewicka. W wolnej już Pol­
sce brał udział – w latach 1920 – 21 w wojnie polsko-bolszewickiej. Po
I wojnie światowej pozostał w wojsku jako oficer zawodowy w 48 pułku
piechoty w Kołomyi, skąd na własną prośbę został przeniesiony do 2 p.p.
Legionów w Sandomierzu. W roku 1937 przeszedł, w randze majora, na
wcześniejszą emeryturę ze względów zdrowotnych i objął odpowiedzialną
funkcje w starachowickiej fabryce broni, W sierpniu 1939 r. II wojna świa­
towa zastała A . Wiktorowskiego w nowo wybudowanym domu letnisko­
wym, „Zaciszu”, pod miasteczkiem Bogoria. Zmobilizowany, wziął udział
w wojnie obronnej z Niemcami, w czasie której dostał się do niewoli. Jako
oficer emerytowany został z niej zwolniony w 1942 r.
Natychmiast po powrocie z niewoli major A. Wiktorowski przystąpił do
pracy w Polskim Państwie Podziemnym, między innymi jako wykładow­
ca na tajnych podchorążówkach Armii Krajowej i Batalionów Chłopskich.
W maju 1944 r. został mianowany komendantem obwodu AK Sandomierz,
a w sierpniu 1944 r. objął, pomimo kiepskiego zdrowia, dowództwo 2 p.p.
Leg. Armii Krajowej. Funkcję tę pełnił do końca sierpnia tego roku, to jest
do odwołania marszu na pomoc Warszawie i rozczłonkowania kieleckiego
korpusu AK „Jodła”. W związku z tym podpułkownik Antoni Wiktorowski
przekazał dowództwo 2 p.p. Leg. kapitanowi Eugeniuszowi Kaszyńskiemu –
„Nurt”. Do czasu przejścia frontu wschodniego poza teren Kielecczyzny A.
Wiktorowski przebywał na utajonych kwaterach AK w rejonie Jędrzejowa.
Po wojnie podpułkownik Antoni Wiktorowski został aresztowany przez
Urząd Bezpieczeństwa w Wielką Niedzielę 1945 r. w swoim „Zaciszu”.
Podczas wyprowadzania go z domu spostrzegł dawane mu znaki przez by­
łych swoich żołnierzy, że są gotowi przystąpić do odbicia go; wówczas
również w ten sposób zabronił akcji. Został wywieziony do Sandomierza,
do tamtejszego więzienia w zamku. Od tego czasu wszelki słuch o nim za­
ginął, a władze reżimowe odmawiały wszelkich informacji gdzie ciało pod­
pułkownika Antoniego Wiktorowskiego zostało pochowane.
315
Symboliczny grób tego wielkiego patrioty i zasłużonego żołnierza i do­
wódcy znajduje się w Bogorii.
3. Kapitan Tadeusz Struś – „Kaktus”
Kapitanowi saperów nie było dane służyć na wojnie w swojej broni, wy­
jąwszy kampanię wrześniową, w układaniu swojej przyszłości nie brał on
zapewne pod uwagę specjalności konspiracja czy partyzantka, które aliści
nie występują w armiach regularnych. A w takiej właśnie służbie wypadało
mu poświęcić znaczącą część żołnierskiego życia.
Tadeusz Struś urodził się 17.IX.1908 roku w Mariance, pow. Radomsko.
Mając lat 18 wstąpił do Szkoły Podchorążych Inżynierów i Saperów w War­
szawie, którą ukończył w 1930 r. Służbę rozpoczął w 7 batalionie saperów jako
oficer liniowy. W młodym wieku, bo mając 31 lat dosłużył się stopnia kapita­
na. Wojna zastała go jako dowódcę kompanii 4 pułku saperów w Przemyślu,
walczącego pod dowództwem gen. Kazimierza Sosnkowskiego. W marszu
na Lwów jego kompania została otoczona przez wojsko sowieckie, rozbro­
jona i wzięta do niewoli. W drodze do obozu zagłady na wschód kpt. Struś
uciekł z konwoju i wśród dramatycznych okoliczności przedarł się na teren
Kielecczyzny, gdzie wykładając na tajnych kompletach w Rakowie zarabiał
na życie i jednocześnie działał w konspiracji Związku Walki Zbrojnej (ZWZ).
Po przekształceniu tej organizacji na Armię Krajową, w jesieni 1942 r. został
skierowany na służbę w komendzie inspektoratu AK Sandomierz. Tu oddał
się bez reszty pracy konspiracyjnej na stanowisku szefa Kedywu. Będąc od­
powiedzialny za tworzenie dywersji placówkowych większość czasu spędzał
w terenie, posługując się fałszywym dowodem osobistym na nazwisko Fran­
ciszka Wilczyńskiego i zaświadczeniem o zatrudnieniu w młynie Jana Mi­
siudy w Samborcu jako księgowy, poruszając się po terenie na rowerze lub
konno. Do zadań kpt. Strusia doszedł z wiosną l943 r. obowiązek zorganizo­
wania oddziału partyzanckiego. Znakomitą bazą wydawała się być istniejąca
już i osnuta podniosłą legendą grupa partyzancka „Jędrusie”, ale tam napotkał
się niespodziewanie z odmową. Wreszcie, wobec fiaska zabiegów, komendant
inspektoratu ppłk. Antoni Żółkiewski – „Lin” został zmuszony do utworzenia
oddziału partyzanckiego od podstaw. Zadanie to przypadło wykonać kpt. Tade­
uszowi Strusiowi, który powołał do służby „Lotną Grupę Bojową”. Pierwszym
jej dowódcą został on sam.
316
Z chwilą demobilizacji oddziałów partyzanckich w 1944 roku Tadeusz
Struś został awansowany do stopnia majora i mianowany dowódcą 300
osobowego zgrupowania w sile batalionu, który składał się ze zdemobili­
zowanych żołnierzy pochodzących z obszarów po łożonych na wschód od
linii frontu. W zgrupowaniu tym skupili się ci, którzy wybrali próbę przebi­
cia się przez front aby dostać się do swoich domów, przenosząc ten sposób
nad oczekiwanie przewalenia się w niewiadomym czasie wału frontowe­
go, nad oczekiwanie na melinach. Oddział ten zyskał miano „Zgrupowania
„Kaktusa”. Po drodze część żołnierzy odmeldowała się przechodząc jednak
na meliny, a pozostałą część „Kaktus” doprowadził wśród nieustannych
walk pod sam front w grudniu 1944 r. Po ruszeniu w styczniu 1945 r. frontu
wschodniego partyzanci przedostali się do swoich domów.
Wyniesione z konspiracji doświadczenie pozwoliły majorowi Strusio­
wi przetrwać w utajeniu okres najcięższych prześladowań patriotów przez
władze sowieckie i własne – zdradzieckie, zmieniając miejsca zamiesz­
kania i zatrudnienia. Między innymi pracował jako nauczyciel w Szkole
Zawodowej w Gliwicach (przy ul. Barlickiego). Emerytury doczekał pra­
cując w Wyszkowskiej Fabryce Mebli. Mieszkał w Wyszkowie w skrom­
nej kawalerce przy ul. Sowińskiego 29 m. 15, odwiedzany czasem przez
byłych swoich żołnierzy z partyzantki. Tam też zmarł w stanie bezżennym
17.X.1989 r., jako starszy pan o nieznanej przeszłości, skromny, pobożny,
szanowany obywatel grodu Wyszków.
4. Podporucznik Witold Józefowski – „Miś”.
Jest synem inżyniera rolnictwa, dyrektora Banku Kredytowo – Ziemskie­
go w Kielcach. Maturę uzyskał w 1935 r. w liceum im. Jana Śniadeckiego
w Kielcach, a po ukończeniu Szkoły Podchorążych zostaje przydzielony
do 2 pułku artylerii Legionów w Kielcach. Z tym pułkiem idzie na woj­
nę w 1939 r. w armii Łódź, której szlak bojowy prowadził przez Sieradz,
Zduńską Wolę, Łódź, Łowicz, Warszawę, Chełm, Janów Lubelski. Walki
końcowego okresu z nacierającymi z dwóch stron wojskami niemieckimi
i sowieckimi przynoszą porażkę i niewolę sowiecką. Z transportu sowiec­
kiego wiozącego jeńców – oficerów do jakiegoś obozu (dziś wiadomo, że
obozu zagłady) ucieka na terenie Ukrainy a następnie przedostaje się na
obszar Polski, objęty okupacją niemiecką.
317
Już w listopadzie 1939 r. wstępuje do organizacji Związek Walki Zbroj­
nej (ZWZ) i zostaje skierowany do pracy w dowództwie głównym z zada­
niem prowadzenia wykładów w tajnych podchorążówkach oraz w szkole
podoficerskiej w Warszawie, a następnie uczestniczy w organizowaniu 19
pułku kadrowego artylerii przy komendzie głównej Armii Krajowej, w po­
czątkach 1943 r. zostaje skierowany do służby w terenie z funkcją komen­
danta Kedywu obwodu AK Sandomierz, a w związku z tym i dowódcy od­
działu „Lotna Grupa Bojowa”, po kpt. T. Strusiu. Tę ostatnią funkcję pełni
do 12 czerwca 1944 r., to jest do chwili połączenia „Lotnej” z – w związku
z akcją „Burza” – z oddziałem partyzanckim „Jędrusie”.
Podczas akcji „Burza” pełni Witold Józefowski funkcję adiutanta tak­
tycznego dowódcy III batalionu kapitana Stefana Kępy – „Pochmurny”, 2
pułku piechoty Legionów AK.
Po demobilizacji ukrywa się W. Józefowski wraz z byłym szefem szta­
bu 2 pułku, Michałem Mandziarą – „Siwy” w Kielcach. W końcu grudnia
1944 r. otrzymuje rozkaz komendy głównej AK przedarcia się (przez grani­
cę między Generalnym Gubernatorstwem a III Rzeszą) do Poznania celem
wzmocnienia tamtejszego Kedywu wobec spodziewanej ofensywy sowiec­
kiej. Zadanie to wykonał pod zmienionym nazwiskiem Witolda Zaleskiego.
W styczniu 1945 r., po zajęciu Wielkopolski przez armię sowiecką zostaje
aresztowany i poddany ciężkiemu przesłuchaniu a następnie zesłany do
obozu w głębi Związku Sowieckiego, w okolice Wołogdy. Wraz z innym
więźniem próbują ucieczki, lecz zostają wytropieni na bezkresnych pust­
kowiach śnieżnej tajgi. Towarzysz ucieczki, Afanazy Czerwonik, zostaje
zastrzelony w czasie pościgu a Józefowski ciężko ranny zawleczony do ła­
gru i umieszczony w lagrowym szpitalu w Archangielsku. Potem odbył się
proces, w następstwie którego zostaje przeniesiony do obozu o szczególnie
ostrym rygorze na Wyspach Sołowieckich. Wiosną 1947 r . zostaje Józe­
fowski przewieziony do więzienia na Łubiankach w Moskwie a następnie,
po kolejnych przesłuchaniach do obozu dla internowanych w Charkowie,
skąd w listopadzie tego roku zostaje repatriowany do Polski i wypuszczony
na wolność. Udaje się do Warszawy, gdzie od nowa zostaje poddawany
wielokrotnym przesłuchaniom przez Urząd Bezpieczeństwa (UB), a wresz­
cie wiosną 1948 r. zostaje znów osadzony w podziemiach UB na ul. Ko­
szykowej w Warszawie. Tu zajmują się nim osławieni żydowscy oprawcy
polskich patriotów – Fejgin, Różański i Dusza, którzy doprowadzili w są­
318
dzie celowym157 do skazania Józefowskiego na karę śmierci. Ciężkie prze­
słuchania trwają pomimo zapadnięcia wyroku nadal, teraz z kolei w wię­
zieniu sandomierskim, a to w związku z jego działalnością konspiracyjną
przeciwko Niemcom (sic!) na tym terenie. Wyrok śmierci nie został wyko­
nany a Witold Józefowski zwolniony – po dziewięciu latach – z więzienia
w następstwie tzw. przewrotu październikowego w 1956 r.
Los Witolda Józefowskiego należy także do typowych, jakie spotykały
działaczy konspiracyjnych pod okupacjami niemiecką i sowiecką w Pol­
sce – także jeszcze po wojnie. W świetle powszechności losów polskich
patriotów, jego los, pomimo ogromu katuszy przeżytych przez Józefow­
skiego, należał do tych szczęśliwszych, bo zakończonych przeżyciem prze­
śladowań i wreszcie uwolnieniem; większość bowiem polskich patriotów
niezależnie pod którą okupacją działali – została wymordowana przez tych
którzy po latach 1944/45 objęli z obcego umocowania władzę w Polsce.
Ppor./ppłk. Witold Józefowski zmarł 19 czerwca 2008 roku i został po­
chowany na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie 26 czerwca 2008
roku.
Krótko przed śmiercią wydał Witold Józefowski, w 2007 r., książkę au­
tobiograficzną pt. „Cztery oblicza wojny” w nakładzie 100 egz., Wydaw­
nictwo Faktoria Kreatywności Sp. z o.o., Warszawa.
157 Sądem celowym nazywano przewód sądowy prowadzony w celi więźnia dla pośpiechu,
z pogardą dla prawa.
319
5. Nuty.
320
321
6. Rozkaz Gen. Leopolda Okulickiego do żołnierzy o rozwiązaniu Armii Krajowej.
13 stycznia l945
Postępująca szybko ofensywa sowiecka doprowadzić może w krótkim
czasie do zajęcia całej Polski przez Armię Czerwoną. Nie jest to jednak
zwycięstwo słusznej sprawy, o którą walczymy od roku 1939. W istocie
bowiem – mimo stwarzanych pozorów wolności oznacza to zamianę jednej
okupacji na drugą, przeprowadzaną pod przykrywką Tymczasowego Rządu
Lubelskiego, bezwolnego narzędzia w rękach sowieckich.
Żołnierze! Od września 1939 r. Naród Polski prowadzi ciężką i ofiarną
walkę o jedyną Sprawę, dla której warto żyć i umierać o swą wolność i wol­
ność człowieka w niepodległym Państwie.
Wyrazicielem i rzecznikiem Narodu i tej idei jest jedyny i legalny Rząd
Polski w Londynie, który walczy bez przerwy i walczyć będzie nadal o na­
sze słuszne prawa.
Polska, według sowieckiej recepty, nie jest tą Polską, o którą bijemy się szó­
sty rok z Niemcami, dla której popłynęło morze krwi polskiej i przecierpiało
ogrom męki i zniszczenie Kraju. Walki z Sowietami nie chcemy prowadzić,
ale nigdy nie zgodzimy się na inne życie, jak tylko w całkowicie suwerennym,
niepodległym i sprawiedliwie urządzonym społecznie Państwie Polskim.
Obecne zwycięstwo sowieckie nie kończy wojny. Nie wolno nam ani na
chwilę tracić wiary, że wojna ta skończyć się może jedynie zwycięstwem
słusznej Sprawy, triumfem dobra nad złem, wolności nad niewolnictwem.
Żołnierze Armii Krajowej!
Daję Wam ostatni rozkaz. Dalszą swą pracę i działalność prowadźcie w du­
chu odzyskania pełnej niepodległości Państwa i ochrony ludności polskiej przed
zagładą. Starajcie się być przewodnikami Narodu i realizatorami niepodległego
Państwa Polskiego. W tym działaniu każdy z Was musi być dla siebie dowódcą.
W przekonaniu, że rozkaz ten spełnicie, że zostaniecie na zawsze wierni tylko
Polsce oraz by Wam ułatwić dalsza pracę – z upoważnienia Pana Prezydenta
Rzeczypospolitej Polskiej zwalniam Was z przysięgi i rozwiązuję szeregi AK.
W imieniu służby dziękuję Wam za dotychczasową ofiarną pracę.
Wierzę głęboko, że zwycięży nasza Święta Sprawa, że spotkamy się
w prawdziwie wolnej i demokratycznej Polsce.
Niech żyje Wolna, Niepodległa, Szczęśliwa Polska!
Dowódca Sił Zbrojnych w Kraju
Niedźwiadek Gen. Brygady
322
7. Tablica pamiątkowa Lotnej Grupy Bojowej AK Sandomierz
W dniu 26 września 1999 roku została wmurowana – staraniem komitetu
w osobach Stanisława Dumy, Jana Osemlaka i Włodzimierza Gruszczyń­
skiego – na kościele parafialnym p.w. Św. Mikołaja w Łoniowie – tabli­
ca upamiętniająca utworzenie w tej miejscowości w 1943 roku oddziału
partyzanckiego Lotna Grupa Bojowa AK Sandomierz. Wizerunek tablicy
zamieszczony poniżej.
323
8. Modlitwa obozowa.
O Panie, któryś jest na niebie,
Wyciągnij sprawiedliwą dłoń!
Wołamy z różnych stron do Ciebie
O polski dom, o polską broń.
O Boże, skrusz ten miecz co siecze kraj,
Do wolnej Polski nam powrócić daj,
By stał się twierdzą nowe siły
Nasz dom, nasz kraj.
O Panie usłysz prośby nasze,
O usłysz nasz tułaczy śpiew!
Z nad Warty, Wisły, Sanu, Bugu
Męczeńska do Cię woła krew.
O Boże, skrusz ...
324
MODLITWA OBOZOWA
Pieśń – modlitwa została ułożona w 1939 r. (słowa pierwszej zwrotki
Adama Mickiewicza, następne oraz melodia kpt. Adama Kowalskiego)
w obozie dla internowanych polskich żołnierzy w miejscowości Bals,
w Rumunii. Na głosy opracował melodię Adam Harasowski. Śpiewana
była przez chór obozowy, a następnie przedostała się do polskich jednostek
wojskowych na uchodźstwie. W oddziałach partyzanckich poznano ją z ra­
dia londyńskiego i przyjęto ją za swoją „Modlitwę partyzancką”. W „Lot­
nej Snadomierskiej” śpiewano ją na apelach jako modlitwe poranną.
325
WYKAZ NAZWISK
zamieszczonych w częściach I-M
A
Abramczyk 212
Adamczyk 160
Anders Władysław, gen. 56, 203,
292, 294
B
Barańska Zofia 22
Barański Stanisław 21
Bąkowa Maria 154, 173, 191, 199
Bebłociński, por. 294
Berman Jakub 286
Bielawski 154, 155
Bojanowski Józef „Walter” 125,
164, 168, 214, 215
Bokwa Mieczysław „Huragan” 171
Borkowska 148
Borkowski 149
Borzobohaty Wojciech „Wojan”,
ppłk. dypl. 240, 263
Brodecki Jerzy „Szkarłatny Kwiat”
246
Bronikowska Maria 97, 280
Bronikowska Krystyna „Strzała”
148, 153, 215
Bronikowska Zofia 146, 147, 149,
151
Bronikowski Bronisław 147, 149,
154
Brożyna Stefan 40
Brudek Józef „Zmija” 163, 222
Budziński 193
326
C
Cebula Wincenty „Wiatr” 78, 79,
164, 168, 186
Cendrowski Józef 160
Cetys Teodor „Sław”, mjr. dypl. 255
Chachaj Andrzej „Andrzej” 271
Chelińscy 21
Chłodnicki Stanisław 187
Chudzik 78, 79
Cieniek Stanisław 85
Ciesielski Roman 215
Czajkowski 148
Czapów Czesław „Bolesław” 218,
222
Czerwiński 148
Czuma Walerian, gen. 12
D
Dobkiewicz Aleksander 78
Dobrowolska Stanisława 137, 231
Dobrowolski Stefan 137, 228
Dobrowolski Zbigniew 231
Długosz Roman „Grom” 252
Dudek Henryk „Śmigły” 49
Duma Stanislaw „Topola” 63, 66,
74, 114, 116
Dunin-Wąsowicz Jan 178
Dworzak Stanisław „Daniel”, płk.
dypl. 152
E
Ejsmont, lekarz 109
F
Faron Zdzisław „Ramzes” 63, 222
Flohr 126
Franaszczuk Julian „Kmicic” 57, 58
Franaszczuk Stefan „Tarzan”, „Or­
licz”, plut. 49, 58, 62, 63, 68, 221
Fuldner 216
G
Gachowa Zofia 162
Gaj Antoni „Cap” 61, 222, 225, 238
Galinat Edmund, mjr. dypl. 11, 12
Gawlik Józef „Skała” 253
Gawroński Andrzej „Andrzej” 273
Gawroński Czesław „Wujek” 228
Giecewicz Kazimierz „Mat” 204
Głowiński Stanisław „Czarny”,
„Grudzień”, „Mirski”, rtm. 140,
151, 163, 178, 212
Goetzendorf-Grabowski
Edward
„Zbiświcz” 218, 222, 269
Gospodar 127
Gościcki 148, 150
Granek Mieczysław „Szpak” 63,
114, 222
Gruszczyński Włodzimierz „Jach”
16, 58, 179, 222
Gruszecki Zdzisław „Zawała”, ppor.
14
Gutkowski Jerzy „Topór”, ppor. 64,
66, 68, 247
Gutowski 148
H
Hamerski Adam „Babinicz”, pchor.
250, 252
Heda Antoni „Szary”, ppor. 263
Hela vel Rubin Lejba 62
Herfurt 33, 34
Hernhut vel Święcicki 150, 151
J
Jabłońska Wanda 125
Jajkiewicz Mieczysław „Jajos” 163,
222
Jasiński Andrzej 223
Jasiński Władysław „Jędruś” 38,
223
Jodłowski Paweł „Okoń” 222
Józefowski Witold „Miś”, ppor.
112, 113, 152, 247, 252, 257
Judycki Stefan 34
Jurkiewicz 27
K
Kabata Zbigniew „Bobo” 293, 297
Kadzidłowski 148
Kalbarczyk Jan „Lis” 273
Karska Krystyna „Emilia” 69
Kasak Władysław 116, 119
Kaszyński Eugeniusz „Nurt”, mjr.
243, 261
Kępa Stefan „Pochmurny”, kpt.
243, 257
Kisiel 22
Klusek Stanisław „Jastrząb”, „Fu­
gas”, sierż. 63, 222
Kochowicz Zbigniew 294
Kolasa Jan 184
Komorowski Tadeusz „Bór”, gen.
264
Konwiński Maciej 168
327
Kosowski Marian 77, 78
Kosterska Michalina 64, 173
Kosterski Mieczysław 64
Kowalczewski Racek 294
Kowalskie Kazimiera i Maria 69
Kowalski Adam, kpt. 66
Kozierowska Danuta 280
Kozierowska Izabela 7, 21, 280
Krobath Kazimierz „Niedźwiedź”
63, 116
Krzeczkowski Jerzy 13
Krzemiński Zdzisław „Skrzydlaty”
218, 222
Krzyżanowski Aleksander „Wilk”,
ppłk./gen. 254
Kuchno 117, 118
Kudła Władysław, por. 294
Kuraś Stanisław „Szkot” 227, 233
Kurzański Ludwik 178
Kuwaka Czesław „Zboże” 63, 222
Kuwaka Wacław 120
Kuźma Józef „Jodła” 253
Kuźma Walenty „Brzoza” 253
Kwietniewski Piotr „Bilicz”, plut.
37, 39
Kwietniewski Stanisław 293
L
Latacz Jerzy „Szczery” 16, 18, 23
Leitner 149, 151
Lescher 125
Lewandowski 125
Lipowski Kazimierz „Mięta” 265
Lipski Janusz „Fala” 166
Lurzyński 18
328
Ł
Łęski Jan 15
Łuczak Władysław 217
M
Maj Władysław 8
Malinowski Stanisław 253
Malinowski Stefan „Masnyciu” 240
Mandziara Michał „Siwy”, kpt./mjr.
140, 152, 210, 246, 250, 251
Marchewka 165
Maślińska Ragina 34,37
Mazgaj Marian „Kozak” 49, 103,
222
Mazur Bolesław 21
Menczyk Zygmunt 294
Metrycki 27
Mędrzycki Dionizy „Reder”, ppor.
209, 247, 257
Miernowski Stanisław 234
Mieszkowski 150
Mikołajczyk Stanisław 296
Mikucki Sylwiusz 151
Mikułowska-Pomorska 149
Milbertówna Teresa 91
Misiuda Jan 125, 127
Mittelstaedt Tadeusz „Budiet” 238
Młudzik Mieczysław „Szczytniak”,
pdchor. 261
Moszyńska Halina 140
Moszyńska Maria 140
Moszyński Emanuel 140
Moszyński Piotr „Ryś” 140
Moszyński Stefan 139, 140
N
Nawodziński 193
Nieduziak 131
Niewójt Roman „Burza”, ppor. 263
Nowak Leszek „Wrona” 138
Nowak Władysław156
Nowakowski Henryk „Nałęcz” 163, 222
Nowakowski Romuald „Mściciel”
63, 222
O
Obitko 164, 168
Okulicki Leopold „Niedźwiadek”,
gen. 275
Ołtarzewski Władysław 294
Osemlak Jan „Straceniec” 49, 57,
179, 222
Osiński Andrzej 113
Osman Ernst 149, 150
Ostrowski Romuald 38, 230
Otawski Eugeniusz „Żegota” 16,
18, 23
Owczarek 233
Ozga-Michalski 150
P
Pac-Pomarancka 148
Pała Bronisław „Cis” 252
Pankówna Krystyna 115
Pawlikowski Mieczysław „Gandhi”
171, 222
Pawlikowski Zbigniew „Mimi-Rap­
tus” 171, 222
Płaza Bogusław 76, 77
Podolecki Stanisław „Ryś”, pdchor.
63, 68
Przybylska Danuta 280, 282
Przybysz Józef 292
Pyka 268
Pytlakowski Tadeusz „Czeczot”,
„Tarnina”, kpt. 151, 215, 243, 265
R
Radliński Jerzy 216
Ringler Karolina 149, 150
Robakiewicz Tadeusz „Grom” 222
Rogowsky 29, 31, 32, 33, 37
Rojkówna Zofia 19
Rolski Jerzy „Babinicz” 270
Rowecki Stefan „Grot” 66
Rómmel Juliusz, gen. 12
Rutyna Franciszek „Franek” 239
Rydel Jerzy 17, 18
Rydz-Śmigły Edward 11, 12, 53
Rylski Tadeusz 15
S
Sakra Zygfryd 288, 289
Sągajłło Witold „Sandacz”, kpt.mar.
257
Schultz 126, 127
Siatrak Leon „Orzeł” 62, 66
Sielecki Alfred „Łokietek” 161
Sikorski Władysław, gen. 12, 53,
66, 67
Skorupski Ryszard 226, 233
Słodkowski Stanisław 234
Smalera 193
Smokowski Jan „Bojko” 152
Smoleński Zbigniew „Korsarz”
218, 222
Sokolowski Bronisław 164
329
Sołtysiak Marian „Barabasz”, ppor.
224, 263
Sosnkowski Kazimierz, gen. 12
Sroka Zygmunt 79
Stachura Walerian 125
Stachurski Aleksander 79, 117, 123, 138
Stambuldzys Matylda „Matylda”
271
Stańczak Edward „Żyrafa” 218, 222
Staroń Marian „Grot” 179
Staruch 131
Starzyński Stefan 12
Staszewski Jerzy „Murzyn” 63, 222
Stawiarz Edward „Sęp” 61, 222
Stefański 164
Stencel Jan „Jan”, ppłk. 178
Stępień Jan 91
Stępień Kazimierz 75
Stęplewski Gustaw „Borówka” 238
Stobiński Kazimierz „Piorun” 49,
100, 222
Stolarski 47, 48
Strojnowska Marta 43, 45, 46
Struś Tadeusz „Kaktus”kpt./mjr. 64,
68, 86, 125, 221
Suliborski Mieczysław 41
Szaniawski Tadeusz 17, 296
Szanser Tadeusz „Prawdzic” 13, 16,
20, 23
Szczerbatko Janusz „Zygfryd” 66,
116, 207
Szczubiałek 79
Szeląg Bolesław „Błyskawica” 61,
179, 222
Szpakiewicz Jan „Picolo” 61, 222
Sztaudynger Jan 149, 150
330
Szwarc-Bronikowski
Stanisław
„Roman” 270, 282
Szymalski Leon, pdchor. 250, 252
Szymański 148, 149
Ś
Ślaski Jerzy 245
Świercz Arkadiusz „Iskra” 35, 49,
58, 222
Świerzyńscy 211
T
Tokarzewski-Karaszewicz Michał
„Torwid”, gen. 18, 53
Torliński Leon „Kret”, kpt. 191
Treter Mieczysław 16
V
Vogel 18
von Paul 48, 211, 212, 214, 217
W
Wałek Mieczysław „Salerno” 81,
152, 185, 200
Wawro 180
Wawrzykowski Karol 24
Wehinger Rudolf 288
Wentz 31
Wiącek Józef „Sowa”, kpr./ppor. 39,
221, 223, 226, 243, 263
Wiącek Stanisław „Inspektor” 227,
241
Wiernicki 27
Wiktorowski Antoni „Kruk”, mjr.
215, 222, 243, 257, 258, 264, 274
Wilkoński 78
Winiarski 193
Winiarz Eugeniusz „Zawada” 122,
163, 222
Winiarz Kazimierz „Wilk” 163,
222, 260
Witkowski Zygmunt 229, 232
Wójcik Wojciech 109
Wryk Alfred 79, 198
Wryk Feliks „Dąb” 116, 222
Wyrzykowski Michał 47
Z
Zapart Włodzimierz „Włoza” 16,
18, 23, 294
Zarobkiewicz Ignacy „Swojak”,
kpt. 244
Zarzycki Henryk „Grab” 63, 222
Zientarski
Jan
„Mieczysław”,
„Ein”, ppłk. 264, 275
Zych Jan 109, 154
Ż
Żak Kazimierz 124
Żółkiewski Antoni „Lin”, ppłk. 53,
68, 222, 245
Żuliński Tadeusz „Góral” 222
Żyła 214
331
WYKAZ PSEUDONIMÓW
zamieszczonych w częściach I-III
A
„Andrzej” – Chachaj Andrzej
„Andrzej” – Gawroński Andrzej
B
„Babinicz” – Hamerski Adam
„Babinicz” – Rolski Jerzy
„Barabasz” – Sołtysiak Marian
„Bicz” – Kwietniewski Piotr
„Błyskawica” – Szeląg Bolesław
„Bobo” – Kabata Zbigniew
„Bojko” – Smokowski Jan
„Bolesław” – Czapów Czesław
„Borówka” – Stęplewski Gustaw
„Bór” – Komorowski Tadeusz
„Brzoza” – Kuźma Walenty
„Budiet” – Mittelstaedt Tadeusz
„Burza” – Niewójt Roman
C
„Cap” – Gaj Antoni
„Cis” – Pała Bronisław
„Czarny” – Głowiński Stanisław
„Czarny” – Zarzycki Stanisław
„Czeczot” – Pytlakowski Tadeusz
F
„Fala” – Lipski Janusz
„Franek” – Rutyna Franciszek
„Fugas” – Klusek Stanisław
G
„Gandhi” – Pawlikowski Mieczysław
„Góral” – Żuliński Tadeusz
„Grab” – Zarzycki Henryk
„Grom” – Długosz Roman
„Grom” – Robakiewicz Tadeusz
„Grot” – Rowecki Stefan
„Grot” – Staroń Marian
„Grudzień” – Głowiński Stanisław
H
„Huragan” – Bokwa Mieczysław
I
„Inspektor” – Wiącek Stanisław
„Iskra” – Świercz Arkadiusz
D
„Daniel” – Dworzak Stanisław
„Dąb” – Wryk Feliks
J
„Jach” – Gruszczyński Włodzimierz
„Jajos” – Jajkiewicz Mieczysław
„Jan” – Stenzel Jan
„Jary” – Stawiarz Jan
„Jastrząb” – Klusek Stanisław
„Jędruś” – Jasiński Władysław
„Jodła” – Kuźma Józef
E
„Ein” – Zientarski Mieczysław
„Emilia” – Karska Krystyna
K
„Kaktus” – Struś Tadeusz
„Kmicic” – Franaszczuk Julian
332
„Korsarz” – Smoleński Zbigniew
„Kozak” – Mazgaj Marian
„Kret” – Torliński Leon
„Kruk” – Wiktorowski Antoni
L
„Lin” – Zółkiewski Antoni
„Lis” – Kalbarczyk Jan
Ł
„Łokietek” – Sielecki Alfred
M
„Masnyciu” – Malinowski Stefan
„Mat” – Giecewicz Kazimierz
„Matylda” – Stambuldzys Matylda
„Mieczysław” – Zientarski Jan
„Mięta” – Lipowski Kazimierz
„Mimi-Raptus” – Pawlikowski Zbi­
gniew
„Mirski” – Głowiński Stanisław
„Miś” – Józefowski Witold
„Mściciel” – Nowakowski Romuald
„Murzyn” – Staszewski Jerzy
N
„Nałęcz” – Nowakowski Henryk
„Niedźwiadek” – Okulicki Leopold
„Niedźwiedź” – Krobath Kazimierz
„Nurt” – Kaszyński Eugeniusz
O
„Okoń” – Jodłowski Paweł
„Orlicz” – Franaszczuk Stefan
„Orzeł” – Siatrak Leon
P
„Picolo” – Szpakiewicz Jan
„Piorun” – Stobiński Kazimierz
„Pochmurny” – Kępa Stefan
„Prawdzic” – Szanser Tadeusz
R
„Ramzes” – Faron Zdzisław
„Reder” – Mędrzycki Dionizy
„Roman” – Szwarc-Bronikowski
Stanisław
„Ryś” – Moszyński Piotr
„Ryś” – Podolecki Stanisław
S
„Salerno” – Wałek Mieczysław
„Sandacz” – Sągajłło Witold
„Sęp” – Stawiarz Edward
„Sierpień” – Duś Zdzisław
„Siwy” – Mandziara Michał
„Skała” – Gawlik Józef
„Skrzydlaty” – Krzemiński Zdzisław
„Sław” – Cetys Teodor
„Sowa” – Wiącek Józef
„Straceniec” – Osemlak Jan
„Strzała” – Bronikowska Krystyna
„Swojak” – Zarobkiewicz Ignacy
„Szary” – Heda Antoni
„Szczery” – Latacz Jerzy
„Szczytniak” – Młudzik Mieczysław
„Szkarłatny Kwiat” – Brodecki Jerzy
„Szkot” – Kuraś Stanisław
„Szpak” – Granek Mieczysław
Ś
333
„Śmigły” – Dudek Henryk
„Wujek” – Gawroński Czesław
T
„Tarnina” – Pytlakowski Tadeusz
„Tarzan” – Franaszczuk Stefan
„Topola” – Duma Stanisław
„Topór” – Gutkowski Jerzy
W
„Walter” – Bojanowski Józef
„Wiatr” – Cebula Wincenty
„Wilk” – Krzyżanowski Aleksander
„Wilk” – Winiarz Kazimierz
„Włoza” – Zapart Włodzimierz
„Wojan” – Borzobohaty Wojciech
„Wrona” – Nowak Leszek
Z
„Zawada” – Winiarz Eugeniusz
„Zawała” – Gruszecki Zdzisław
„Zbiświcz” – Goetzendorf-Grabowski
Edward
„Zboże” – Kwaka Czesław
„Zygfryd” – Szczerbatko Janusz
334
Ż
„Żegota” – Otawski Eugeniusz
„Żmija” – Brudek Jerzy
„Żyrafa” – Stańczak Edward
WYKAZ MIEJSCOWOŚCI
zamieszczonych w części I-III
A
Adamów 270
Auschwitz 23, 78, 79, 187
B
Baranów Sandomierski 245
Beszyce 61, 62, 63, 64, 67, 68, 79,
80, 89, 93, 94, 96, 161, 244
Bieganów 273
Bieliny 21
Biłgoraj 239
Bogoria 222, 245
Bregenz 286, 288
Budy Stalowskie 184
Bukowa 48, 137, 199, 200, 202
Bukówka 19
Bystrojowice
C
Casarano 294
Ceber 246, 248, 249, 253
Cedro-Mazur 6, 21, 280
Chobrzany 149
Chmielnik 30
Czajków 131
Czaryż 273
D
Dęba 184
Dębno 262
Dmosice 68, 80
Doły Michałowskie 68, 178
Dornbirn 288
Dziebałtów 265
Dzierzgów 273, 274
F
Faliszowice 48, 49, 58, 59
Fovlmere 295
G
Gałęzice 275, 278
Gołębiów 79, 120, 156, 185
Gorzków 346
Gostyń 148
Granicznik 68, 154, 174, 199, 202,
210, 242
Grody 109
Grodzisko 268
Hohenems 288
Innsbruck 290
H
I
J
Jachimowice 67, 69, 110, 134, 146,
147, 148, 149, 151, 212
Janowice 58, 67, 151
Jugoszów 210, 211
Julianów 198
Jurkowice 188
Kawęczyn 270
K
335
Kempten 292
Kielce 6, 12, 25, 30, 31, 53, 54
Kijów 74, 133
Klimontów 125, 174
Koćmierzów 116
Koćmierzów II 116
Konary 180
Konin 261
Końskie 23, 31
Koprzywnica 57, 92, 93, 162, 212
Kotlice 21
Kółko Żabieckie 104
Kraków 12, 24, 53, 97, 188
Krasów 274
Królewiec 272
Krysin 67
Kurów 182
L
Lesisko 39, 221, 240
Lipnik 156, 160
Liverpool 295
Lublin 12, 53, 188
Luszyca 107
Lwów 12, 53, 74, 188
Ł
Łapna246
Łoniów 49, 56, 57, 140
Łubnice 96
M
Malice 149
Miedzierza 270
Mikołajów 107
Miłoszowice 246
336
Monte Cassino 203
Mularzów 269
Murnau 292
N
Nasławice 211
Nawodzice 187
Neapol 295
Niedźwice 69
Niemirów 245, 252
Nowa Słupia 9, 20, 262
O
Ociesęki 22
Opalina 237
Opatów 54, 155, 243
Opoczno 263
Osieczko 239
Osiek 35, 37, 82, 137, 174, 199,
200, 225, 226, 227, 232, 234
Ossala 39, 226, 237
Ostrołęka 173
Ostrowiec Świętokrzyski 148
P
Pęcławice 107
Pielaszów-Wesołówka 244
Pieprzówki 86
Polanów 89, 210
Połaniec 109
Porto San Giorgio 293
Przewłoka 170
Przyłogi 270
Radków 274
R
Radom 34, 54, 188
Radoszyce 268
Ruda Śląska 33
Ruszcza k. Połańca 103, 104, 109
Ruszcza k. Sulisławic 64, 109, 110,
193
Rzym 294
T
Tamobrzeg 38, 116, 119, 161, 169,
223
Trawniki 270
Trześnia 79, 116
Tułkowice 135
S
Sadłowice 68, 194, 195
Samborzec 89, 125, 126
Sandomierz 8, 54, 63, 75, 86, 91,
110, 114, 116, 119, 132, 155, 165,
168, 169, 179, 204
Sieradowice 297
Skotniki 109, 120, 154
Skrzypaczowice 48, 211
Skwirzowa 63, 64, 67, 89, 93, 129, 139
Słabuszowice 160
Słupia 105, 111
Smerdyna 82
Sośniczany 171, 214
Stale 184
Staszów 96
Strużki 239
Strzegom 37, 38, 83
Sulisławice 81, 188, 190, 193, 238
Suliszów 68, 110
Szczeka 223
Szczucin 95, 96, 97, 99, 100
Szewce 274
Szumsko 245
Urbino 293
Usarzów 68, 125
Ś
Śmiechowice 68, 89, 128
Świątniki 209
U
W
Warszawa 11, 12, 53, 54, 188
Werona 293
Wiązownica 69, 174, 176, 188, 199,
202
Wielogóra 68, 125, 126
Wielowieś 78, 79, 133
Wilczyce 134, 135, 136
Wiśniowa 82
Wola Jastrzębska 245
Wólka Pokłonna 22
Z
Zaborowice 270
Zakrzów 274
Zbelutka 245, 253, 258
Zbydniów 216
Zduńska Wola
Złota 89, 163, 165, 166, 169
Zyznów 244
Ż
Żurawica 79, 211
Żurawniki 156
337
338
Spis treści
OD AUTORA..................................... 3
I.
1.
2
3.
4.
KONSPIRACJA......................... 5
U progu wojny.............................. 5
Zejście do podziemia................. 11
Okupacyjna codzienność............ 23
Ucieczka..................................... 35
II. OTWARTA WALKA................ 53
1. Utworzenie „Lotnej Grupy
Bojowej” Inspektoratu Armii
Krajowej Sandomierz................. 53
2. Nareszcie w polu........................ 58
3. Kim byli, skąd przybywali?........ 70
4. Gnuśna Pani Wojenka................. 80
5. Wypad do Sandomierza.............. 86
6. Szczucińska wyprawa................. 95
7. Akcje zaopatrzeniowe.............. 112
8. Rozbrojenie w Samborcu.
Zimowy zwid............................ 125
9. Po masło do Wilczyc,
po cukier do Osieka.................. 134
10.Partyzancka wigilia.................. 139
11. Ziemianie i chłopi ziemi
sandomierskiej
we wspólnej walce.................... 147
12.Lipnicka tragedia.
Urozmaicona codzienność........ 155
13.Próba odbicia więźniów
w Sandomierzu......................... 163
14.Partyzancka codzienność.......... 171
15.Starcie z własowcami. ............. 199
16.Pierwsze oznaki „Burzy”. . ...... 203
17.Skrzypaczowicka zasadzka ..... 211
18.Połączenie z „Jędrusiami”........ 217
19.Ostatnie miesiące
na ziemi sandomierskiej........... 225
20.W rejonie Gór Świętokrzyskich... 254
21.Demobilizacja........................... 274
III.TUŁACZKA............................ 285
1. Rozterki.................................... 285
2. We Włoszech i Anglii............... 293
IV. PRZYPISY.............................. 308
1. Polska Podziemna – tablice
zamieszczone w klasztorze
OO. Cystersów w Wąchocku. . 309
2. Major / podpułkownik Antoni
Wiktorowski – „Kruk”, „Piast” .... 315
3. Kapitan Tadeusz Struś
– „Kaktus” ............................... 316
4. Podporucznik Witold
Józefowski – „Miś”.................. 317
5. Nuty. ........................................ 320
6. Rozkaz gen. Leopolda
Okulickiego do żołnierzy
o rozwiązaniu
Armii Krajowej......................... 322
7. Tablica pamiątkowa
Lotnej Grupy Bojowej
AK Sandomierz ....................... 323
8. Modlitwa obozowa................... 324
WYKAZ NAZWISK..................... 326
WYKAZ PSEUDONIMÓW........ 331
WYKAZ MIEJSCOWOŚCI ....... 334
339
340

Podobne dokumenty