Pobierz w formacie PDF
Transkrypt
Pobierz w formacie PDF
Włodzimierz Gruszczyński LOTNA SANDOMIERSKA Wydanie III – poprawione i uzupełnione 1 2 OD AUTORA Atmosfera polityczna towarzysząca w Polsce ponad siedemdziesięcio letniemu okresowi powojennemu nie sprzyja rozwojowi rzetelnej i pełnej historiografii czasu II wojny światowej i powojenej okupacji Polski. Nie sprzyja również rozwojowi twórczości artystycznej – poezji, pisarstwu prozatorskiemu, dramaturgii, muzyce i pieśniarstwu, malarstwu i innym sztukom – poświęconej wzniosłej patriotycznej przeszłości narodu pol skiego tego czasu. Zastraszanie i spętanie muz oraz nieprzyjazne historii nauczanie w szkołach sprawiło, że prawdziwy obraz wojennych zmagań przedostaje się do świadomości późniejszych pokoleń polskich przez siłę w pewnym sensie i w niezmiernie skromnym wymiarze. Niespełna dwulet nia odmiana w charakterze sił politycznych sprawujących władzę w Polsce (2005 – 07) nie zdołała odrodzić ducha narodowego w dziedzinie literatury, sztukach pięknych, w filmie, w szkolnictwie. W pamięci narodowej prze padło tedy wiele dokonań godnych odnotowania w annałach; przepadło na wieki. Niektóre tylko z nich ostały się w słowie pisanym – wszakże nie dopuszczanym do pełnego upowszechnienia – głównie dzięki amatorskim opracowaniom świadków tamtego czasu. Jako jeden z nich oddaję „Lot ną Sandomierską” do rąk Czytelnika z wolą wiernego przekazania faktów historycznych i atmosfery panującej w środowiskach walki podziemnej, w których miałem honor uczestniczyć, z zamiarem zachowania w pamięci wysiłku zbrojnego pokaźnej grupy ludzi, którzy w sposób godny Polaków spełnili szczytny obowiązek wobec Ojczyzny. Książkę moją – przedstawiającą w czysto historycznym wymiarze losy oddziału partyzanckiego AK, oraz własny los jako typowy pretekst, ujęte na tle wydarzeń wojskowych i politycznych w skali krajowej i europejskiej (1939 – 47) – adresuję do młodzieży ciekawej własnej narodowej przeszło ści i postawy przodków postawionych przez historię w obliczu wielkiej próby, jakiej wszak poddawane jest każde pokolenie, nie tylko wojenne. Adresuję ją również do Historyków polskich z wiarą, iż zaufają mojej rela cji po to atoli pisanej, aby wobec przepadku w zawierusze wojennej doku mentów stanowiła przekaz historyczny. 3 4 I. KONSPIRACJA Kto nie wyjdzie z domu, aby zło zgładzić – do tego zło przyjdzie samo. Stefan Żeromski – „Słowo o bandosie” 1. U progu wojny. Nasz urzekający świat ujrzałem w 1919 roku w ubożuchnej wsi, mają cej w swojej panoramie sine pasmo Łysogór. Od samego początku świa domości istnienia czułem się nierozerwalną aczkolwiek nikłą i pokorną cząstką natury, przejawiającej się w mojej wiosce niepowtarzalnym uro kiem ukwieconego lata i tchnącą surowym pięknem zimą; cząstką mojej ziemi. Nieustające przeżywanie natury mąciła mi w wielce brutalny sposób miejscowa czterooddziałowa szkółka. Dalszy zaś ciąg nauki wyrwał mnie bezceremonialnie z mego wąziutkiego, ale mojego własnego światka do Kielc, gdzie ujarzmiony do reszty przez cywilizację mozoliłem się nad po szerzaniem horyzontów. Rozpocząłem marsz przez życie i przez świat, na którym jak długi i szeroki nie znalazłem piękniejszego zakątka niż moja Wola Jachowa z jej rozległymi polami i łąkami i z najbardziej urzekającą ze wszystkich rzek świata, Kakonianką, z jej dziurawym drewnianym mostem na szosie prowadzącej z Kielc do Łagowa. W Kielcach czas sączył się, rozwlekany w nieskończoność mozołem wtłaczania w łepetynę wiadomości w rozmiarze – wydawało się – przera stającym ludzkie możliwości przyswojenia. Całego uroku tym latom liczo nym od wakacji do wakacji nadawały obozy harcerskie. W drodze powrotnej z lipcowego obozu spędzonego na Wileńszczyź nie zahaczyliśmy o Wybrzeże. W przejeździe do Gdyni pociąg zatrzymał się na dworcu kolejowym Wolnego Miasta Gdańska. Przejazdowi przez jego obszar towarzyszyła nam atmosfera nasycona przykrym poczuciem półposiadania i świadomością panoszącej się na naszej ziemi aktywności wrogiego elementu niemieckiego. Już wówczas wyczuwało się i wiedziało, że jest to miejsce narastającego konfliktu międzynarodowego. My, młódź, wiedzieliśmy, że tam wśród widzianych właśnie z pociągu ulic trwa walka o uznane przecież a naruszane przez Niemców prawa Polski. Wiedzieliśmy, że w tej walce biorą udział harcerze – w tych samych co my mundurkach. 5 My tu jeszcze na wycieczce, a oni już w ogniu walki. Brataliśmy się z nimi myślami. Pragnęliśmy po chłopięcemu, aby nasze pełne ekspresji słowa wsparły ich na duchu i dodały sił do wytrwania. Pamiętam, że poczułem w sobie dziwne spięcie; dziś tłumaczę je sobie jako nastrój bojowy. Nie uświadamialiśmy sobie jeszcze wówczas wyraźnie, że już wkrótce ich wal ka z bojówkami niemieckimi przerodzi się w otwarte kolejne, prowadzone od wieków śmiertelne zmaganie z napastliwym sąsiadem. Nie wyobrażali śmy sobie jednak, a raczej nie dopuszczaliśmy myśli, że Niemcy już w tej najbliższej przyszłości przystąpią do popełniania zbrodni przeciw nam, Po lakom, i przeciw ludzkości. Ani głowa ani serce nie zdołały jeszcze ochłonąć po przeżyciach obo zu harcerskiego w Nowych Trokach koło Wilna; jeszcze zapewne gdzieś w szuwarach tamtejszego jeziora Tatariszki tłukły się dźwięki naszych fan far melodią „Idzie noc...” – być może tają się one tam jeszcze po dziś dzień – kiedy w końcowej części wakacji wypadło mi poznać jeszcze raz przed smak atmosfery wojny. Panujący teraz ogólnie w przewidywaniu groźnego starcia, stan zaniepokojenia jaki ogarnął naród, udzielał się i nam, kilkuoso bowej grupce młodzieży spędzającej ostatnie dni wakacji nad Lubrzanką, w pobliżu zespołu trzech oderwanych od wsi Cedzyna gospodarstw sku pionych przy młynie wodnym pani Lisowej, zwanego Cedro – Mazur koło Kielc. Jej dwie córki, Halina i Teresa1 oraz córka właścicielki niewielkiej resztówki Danka Kozierowska – ładne i zgrabne jak nadrzeczne boginki – skupiły wokół siebie grono licealistów z Kielc, spędzających przy dobrej pogodzie czas nad rzeką. Odczuwany ogólnie niepokój, wynikający z rozumianego powszech nie zagrożenia ze strony zachodniego sąsiada Polski i manifestowanego w ostatnim czasie w histerycznych wystąpieniach przez jego wodza Hi tlera w co raz to agresywniejszych wypowiedziach publicznych, wywoły wał psychozę wojenną. Panujące w społeczeństwie polskim napięcie nie zdołało jednak przeniknąć przez otoczkę mojej chłopięcej umysłowości. Wakacje nastrajały pomimo wszystko zabawowo. Jednego z tych przesyconych słońcem i zapachem łąk dni wyszedłem z Kielc z paczuszką wałówki na sznurku sam, gdyż nikt z kolegów nie pisał się na czterokilometrowy bieg nad rzekę. Biegłem więc samotnie napawa jąc się ruchem i własną tężyzną fizyczną. Nad dość rozległą doliną rzeki 1 Teresa zginęła potem w partyzantce. 6 Lubrzanki sąsiadujący z nią płaskowyż kończył się wysokim i stromym uskokiem. Po jego zboczu zbiegłem rozłożywszy ręce jak ptak skrzydła i rozpuściwszy nogi aby biegły z góry jak same chcą. Okrążony zakolem rzeki cypel, miejsce stałego rozkoszowania się latem, był jeszcze pusty. Siadłem więc nad małym jeziorkiem – oczkiem i oddałem się obserwacji żabiego królestwa, zażywającego jeszcze niezmąconego spokoju. Oczeki wałem na przyjście w pierwszej kolejności „panien wodnych”. Wśród rozlicznych mieszkańców żabiego dołka spostrzegłem siedzącą na liściu grążela cytrynowo-żółtą żabę. W moim dzieciństwie, spędzonym na wsi wśród o wiele rozleglejszego żabieńca, nigdy nie miałem sposobno ści spotkać podobnego dziwu. Zafascynowany jej widokiem nie spostrze głem nadejścia dziewcząt, gotowych już do kąpieli, w kostiumach. Żarto bliwy napad z zaskoczenia, mały rozgardiasz, kaskada śmiechu i dowci pów spłoszyły moją królowę żab. Panienki nie chciały uwierzyć w istnienie żółtej żaby i ani myślały zastanawiać się czy to jest możliwe, i co w tym jest dziwnego.Ceremoniał kąpieli rozpoczął się jak zwykle od skoków do wody z prowizorycznej skoczni. Wkrótce wzięło w nich udział całe towarzystwo, które zdołało już tu przymaszerować. W południe pani Kozierowska zaprosiła młodzież na zupę ziemniaczaną. Po posiłku siostra pani Kozierowskiej wygłosiła „małe przemówionko”. Wynikało z niego dla nas jasno, że wojna jest nieunikniona i że wybuchnie lada tydzień, lada dzień. Słowo mądrej pani Miry o patriotycznych obo wiązkach Polaka, oraz wywołana jej wystąpieniem atmosfera utkwiły mi mocno w świadomości. Przebiły ową otoczkę. Nasycone jeszcze dziecinną wyobraźnią myśli zdawały się ulatniać z chwili na chwilę. Bezpowrotnie. Wojna dla mnie niemal już się zaczęła; słowa pani Miry trafiły na grunt przygotowany na gdańskim dworcu. Zaraz następnego dnia po wybuchu 1 września wojny odprowadziłem swój rower na punkt mobilizacyjny, zgodnie z opublikowanym wezwaniem władz. Z moimi „kołami”, nabytymi ogromnym wysiłkiem rodziców, roz stałem się ze łzami w oczach, lecz bez chwili wahania. Już od pierwszego dnia wojny pełniłem wraz z kolegami z organizacji Przysposobienie Wojskowe2 służbę przeciwlotniczą na wieży klasztoru wzniesionego na podmiejskim wzgórzu Karczówka. Przychodziliśmy tu 2 Przysposobienie Wojskowe (PW) – paramilitarna organizacja obowiązkowa dla starszej młodzieży (gimnazjalnej i licealnej). Dla dziewcząt Przysposobienie Wojskowe Kobiet (PWK). 7 na zmiany punktualnie aż do odwołania nas z posterunku i zwolnienia ze wszelkich obowiązków służbowych. Wojskowej komisji rekrutacyjnej w Kielcach już nie było. Moi rodzice z siostrą Jadzią wynieśli się z częścią dobytku do niedalekiej wsi Lesz czyny, na zaproszenie znajomego młynarza, pana Maja. Chodziło o prze trwanie tu nawały frontowej w trakcie spodziewanych walk o miasto. Ja, uwolniony ze służby, udałem się do Leszczyn i oznajmiłem, że idę do San domierza zaciągnąć się do wojska. Moja decyzja wydała się wszystkim naturalna i oczywista. Mama tylko wbrew swojemu zwyczajowi opuściła głowę, ojciec jakoś częściej poprawiał binokle na nosie, zaś z miny siostry wywnioskowałem, że jest ze mnie raczej dumna. Syn pana Maja, Władek, przyłączył się do mnie, zabierając swój rower. Jechaliśmy na nim we dwóch w kierunku Świętego Krzyża po bezdrożach sądząc, że w ten sposób unik niemy spotkania z Niemcami. Wieści poprzedzające front mówiły bowiem o mordowaniu przez wojsko niemieckie i lotnictwo ludności cywilnej, co potwierdziło się rychło. Noc spędziliśmy w stodole w którejś z podłysickich wsi. Spaliśmy na sianie wysoko pod samą kalenicą. Z powodu zbyt małej przestrzeni było tam duszno i gorąco, co wywołało silne pragnienie a ono z kolei senne ma jaki. We śnie przewijał mi się pochód dziwnych postaci, ciągnących szosą, drogą moich zwykłych wędrówek nad rzekę, w kierunku zachodnim. No siły różnorodne ubrania cywilne i jakieś nieznane mundury, obszarpane, a twarze ich pomalowane były na biało, z ustami jaskrawo czerwonymi i z zaczerwienionymi otoczkami oczu. Szły energicznym krokiem zdo bywców w szyku luźnym, zapatrzone w jakiś niewidoczny dla mnie cel, nie zwracając na mnie uwagi. Nagle zacząłem się we śnie unosić i płynąć w powietrzu nad ukwieconą wieloma barwami kwiatów łąką, dążąc na Ce dro – Mazur, wiedząc, że w domku Izabeli Kozierowskiej oczekują ważni ludzie na mój wojenny meldunek o korowodzie maszkar. Tymczasem przed budynkiem zastałem dwa, stojące po obu stronach wejścia i wzbraniające mi dostępu czarne niedźwiedzie o świetliście szmaragdowych oczach. Pa mięć tego nadzwyczaj wyrazistego snu powracała potem nieraz, nasuwając mi co raz to inne skojarzenia z polityczną aktualną rzeczywistością. Rankiem wyruszyliśmy z Władkiem w dalszą drogę. Uszkodzony rower zamaskowaliśmy w gęstwinie ostępu leśnego i żwawo powędrowaliśmy w dalszą drogę, pokonując teraz łatwiej stromizny szczytu Łysej Góry. Po 8 jej przejściu spuściliśmy się w dół i minęliśmy Słupię Nową idąc dalej w przekonaniu, że Niemcy nierychło dotrą do tego zakątka kraju. Zdu mieliśmy się, kiedy zobaczyliśmy z dala za sobą chmurę białego kurzu unoszącego się nad szosą w kształcie ogromnego długiego, tłustego węża. Zmotoryzowana niemiecka kolumna dopędzała nas w szybkim tempie. Wokół rozciągały się płaskie, odkryte o tej porze roku pola. W tej sytuacji uznaliśmy, że należy po prostu wracać szosą przeciw kolumnie. Czułem się bardo nieswojo, kiedy idąc poboczem drogi widziałem kierowane na siebie z samochodów lufy karabinów maszynowych. Ze Słupi Nowej wspięliśmy się znów na Łysą Górę obok klasztoru świętego Krzyża. Tu zastaliśmy odpoczywającą kolumnę czołgów niemieckich, które na rzadko zalesio nej wiekowymi jodłami polanie rozłożyła się obozem. Nie namyślając się wiele ruszyliśmy przed siebie na przełaj przez tę polanę. W pewnej chwili zatrzymał nas jakiś młody oficer. – Co tu robicie? – zapytał po niemiecku. – Wracamy do domu, do Kielc – odpowiedziałem. Po chwili szkop zaproponował mi, abym dotknął ręką czołgu. Kiedy od mówiłem, wyrażając zdziwienie niezwykłą propozycją, on powiedział: – Wasza propaganda głosi, że nasze czołgi są zrobione z tektury. Niech pan to sprawdzi. – Ja nic takiego nie słyszałem. Wasza propaganda głosi tak o naszej pro pagandzie – odpaliłem zdenerwowany, już bez strachu. – No tak, tak… – My to wiemy. A widzi pan – dodał po chwili – jak my szybko jedziemy tymi „papierowymi” czołgami po waszych okropnych drogach! – Jeszcze się okaże jak będziecie wracali – odpaliem bez namysłu w zde nerwowaniu. Niemiec ryknął coś wyciągnąwszy szyję i wydobywszy z kabury pistolet kazał nam iść przed sobą. Widziałem przestraszone oczy Władka, który nie znając języka niemieckiego nie rozumiał co się dzieje, a wyraźnie widział, że zanosi się na coś niedobrego. Ja też byłem teraz przestraszony nie na żarty. Niemiec doprowadził nas do starszego stopniem oficera, który po wysłuchaniu meldunku podwładnego zwrócił się do mnie z ojcowską radą. – Ach, ty młodzieńcze, młodzieńcze! Wojna nie zna żartów. Zapamiętaj to sobie. A teraz wracajcie do domu!. Była to moja pierwsza przygoda wojenna. Wojna zaczęła się od okazanej mi łaskawości; oficer, starszy pan, należał prawdopodobnie do oficerów 9 rezerwy ze starej szkoły wojskowej. Gdyby nie ta okoliczność wojna wtedy już byłaby się dla mnie skończyła. W naszej kryjówce nie zastaliśmy roweru. W Kielcach wojna kazała się dalej smakować. Czteroosobowa wówczas rodzina, nie posiadająca zapasowych środków żywnościowych ani pienięż nych, znalazła się w bardzo trudnym położeniu. Kuzynka Rotterowa, żona lekarza, zaproponowała mi porąbanie na opał sporego zapasu łupek drew na. Nie chciała wystąpić z poniżającą darowizną. Zarobiłem zaledwie na zakup mąki żytniej. Regularnie, trzy razy dziennie pojawiały się w związku z tym na naszym stole talerze z drobionymi kluskami żytnimi, przyrzą dzanymi bez jajek. Siostrze i ojcu odechciało się jeść po dwóch dniach raczenia się brunatną i prawie bezsmakową breją. Ja więc jadłem, nawet ze smakiem, za troje. Oni mizernieli a ja tyłem. Po okresie klusek przyszła odmiana na poprawę diety w postaci jałowej fasoli. Bieda nastawała nie na żarty. Kazała się nam wreszcie przeorganizować. Ojciec, jako chory na obie nogi, obsługiwał mieszkanie, siostra dostała zatrudnienie w fabryce zbrojeniowej, ja zarabiałem dorywczo, a mama wychodziła w dni targowe na bazar, aby uprawiać z chłopami potajemny handel. Długie wiosenne wieczory następnego, 1940 roku, rozpoczynające się wczesną godziną policyjną wypełnialiśmy między innymi wszelkimi moż liwymi grami, a także stawianiem ekierki. W beznadziejnej sytuacji, w ja kiej znalazł się naród nasze udręczone myśli zwracały się, idąc za pomy słem dorosłych, po wsparcie ku… duchom. Wywoływanie ich traktowali śmy raczej zabawowo, ale też i nie zupełnie bez wiary w zainteresowanie naszych wielkich zmarłych ziemskimi sprawami, filozofowaliśmy na temat siły sprawiającej samoczynne poruszanie się porcelanowego talerzyka i to w sposób sensowny. Interpretowaliśmy zawzięcie zawiłe myśli znanych z historii przodków prezentowane nam przy pomocy strzałki zaznaczonej na odwróconym talerzyku, poruszającym się pod palcami rąk po arkuszu kartonu z wypisanym na nim alfabetem. Budująca była na przykład odpo wiedź ducha Bolesława Chrobrego na pytanie, czy dojdzie do odrodzenia się wojska polskiego: „Kto ujrzy lufy karabinów, godzien będzie wejrzenia ryczerzy zuchwałych”. Jakże wdzięczni byliśmy królowi za te pokrzepiają ce słowa! Wiedzieliśmy, że zuchwałych przecież nie zbraknie. 10 2. Zejście do podziemia. W dyskusjach o zmianie położenia narodu, prowadzonych przy udziale dorosłych, porządkowały się pomału oceny sytuacji politycznej na świe cie i w kraju. W wyniku rozważań i w świetle napływających informacji, której początkowo źródłem było radio londyńskie3, rysował się wśród nas, młodziey i w powszechnym odbiorze obraz aktualnej rzeczywistości. Było wiadomo, że po napadzie na Polskę przez Niemcy i Sowiety, dwie najpo tężniejsze obok Francji armie świata, praktycznie ze wszystkich czterech stron – i po zdradzie sojuszników – władze polskie przeprowadziły, po przegranej kampanii wojennej w polu, przygotowany wcześniej plan wy prowadzenia poza kraj Prezydenta Rzeczypospolitej, rządu, najwyższych instytucji państwowych i dowództwa wojskowego a także skarbu państwa. Zorganizowany exodus został skierowany na Węgry i do Rumunii4. Nasi przyjaciele, ułatwiali jak to tylko było możliwe przedostanie się polskich żołnierzy, polityków i funkcjonariuszy najrozmaitszych służb przez Jugo sławię, początkowo do wolnej jeszcze Francji a po jej kapitulacji do Pa lestyny (terytorium mandatowe Wielkiej Brytanii). Rumunia internowała polskich uchodźców i nie pozwalała na opuszczenie granic, co nie prze szkadzało premierowi Rumunii osobiście nadzorować przewiezienie po przez port w Konstancy polskiego skarbu na Zachód. Wśród internowa nych w Rumunii znalazł się naczelny wódz, marszałek Polski Edward Rydz Śmigły. Wojna została wprawdzie przegrana w polu, ale ani armia, ani rząd nie skapitulowały. Władze polskie restytuowały się i podjęły kontynuację służby na uchodźstwie. Naczelny wódz wysłał z Rumunii do obleganej Warszawy rozkaz utworze nia organizacji konspiracyjnej – zaczątku podziemnej władzy w kraju. Decyzja taka podjęta została uchwałą rządu RP o kontynuowaniu walki w konspiracji jeszcze przed przekroczeniem granic Rumunii. Podpisany in blanco (z miej scem wolnym na wpisanie nazwiska) dokument nominacyjny dla przyszłego dowódcy naczelnego takiej organizacji polecił Rydz Śmigły dostarczyć wraz z rozkazem majorowi dyplomowanemu Edmundowi Galinatowi, 37–letniemu oficerowi do specjalnych poruczeń naczelnego wodza. 3 Posiadanie odbiorników radiowych było zakazane przez okupanta niemieckiego pod groź bą co najmniej zesłania do obozu koncentracyjnego. 4 Polska posiadała w 1939 r. wspólne granice z oboma tymi państwami. 11 Major, działając wspólnie z internowanymi w Rumunii polskimi oficerami wywiadu, przystąpił do działania niezwłocznie. Wykradli oni internowany wraz z częścią armii prototyp polskiego samolotu (własnej polskiej produk cji), lekkiego bombowca „sum”, typ PZL–46/II. Dwuzałogowy ten samolot pilotowali polscy lotnicy a majorowi przypadło miejsce w luku bombowym. Przylot samolotu został Warszawie zapowiedziany szyfrem drogą radiową. Zamierzone lądowanie samolotu (z szachownicą na skrzydłach), na Okęciu nie doszło do skutku, gdyż został ostrzelany przez Niemców. Nastąpiło ono w tej sytuacji na polu mokotowskim, pomiędzy polskimi i niemieckimi oko pami o godzinie 17:20, 26 września 1939 roku, w czasie trwającego oblę żenia stolicy. Polscy żołnierze uprzedzili niemieckich i pierwsi dobiegli do samolotu, organizując z miejsca obronę przed próbami natarcia Niemców. Zgodnie z poleceniem, major Galinat zameldował się u prezydenta mia sta Warszawy, Stefana Starzyńskiego, a następnie rozkaz wręczył dowódcy obrony stolicy generałowi Walerianowi Czumie. Niezwłocznie też został wręczony przez generała Juliusza Rómmla, dowódcę armii „Warszawa”, akt nominacyjny na komendanta armii podziemnej generałowi Michałowi Tokarzewskiemu – Karaszewiczowi. Tak więc, w przeddzień kapitulacji stolicy, zanim wojna się skończyła, Polacy przystąpili do organizowania struktur konspiracyjnych w kraju. Utworzona (27 IX 1939 r.) organizacja przyjęła nazwę Służba Zwycięstwu Polski. Zawiązana mocą rozkazu marszałka organizacja konspiracyjna, w skład której wchodzili w zasadzie generałowie i wyżsi oficerowie stanowiła za rzewie, które rozgorzało następnie wielkim płomieniem ogarniającym z czasem cały naród bez reszty i powołała niezwłocznie komendy woje wódzkie w Warszawie, Kielcach, Lublinie i Krakowie oraz ich zawiązki w Wilnie i we Lwowie. Wkrótce została SZP przekształcona rozkazami z 8 i 13 listopada 1939 roku naczelnego wodza na emigracji (we Fran cji) generała Władysława Sikorskiego (marszałek Rydz Śmigły zrzekł się w związku z odosobnieniem na internowaniu swojego stanowiska) na Związek Walki Zbrojnej (ZWZ), ze znajdującym się na emigracji we Fran cji komendantem głównym, generałem Kazimierzem Sosnkowskim na cze le. Podejmowane zagranicą decyzje polskich władz były w kraju wcielane w życie karnie i z oddaniem. Na ziemiach polskich powstało w strukturach konspiracyjnych Polskie Państwo Podziemne (przyp. 1) i rozwijające się z czasem i umacniające najważniejsze dziedziny administracji państwowej, 12 stanowiąc przez to nieprzerwaną ciągłość państwa w kraju. Wszelkie stano wiska piastowane były głównie przez dotychczasowych polityków, genera łów i oficerów aż do kadr podoficerskich włącznie, przez ludzi kompetent nych o wysokim poczuciu obywatelskim i patriotycznym, ludzi honoru. Tej w szczególny sposób, bo w wyjątkowych warunkach prowadzonej walce, przyświecało ludziom hasło: „Bóg – Honor – Ojczyzna”. W imię tychże ideałów przystąpił do uczestniczenia w walce cały naród – tylko rdzenni Polacy – z poczuciem wrośniętej w duszę polską, uświęconej przez lata walki dewizą: „Twierdzą nam będzie każdy próg”. Okupantowi niemiec kiemu nie udało się w Polsce pozyskać dla kolaboracji żadnej znaczącej po staci politycznej; jedynie Polska nie miała swojego Quislinga czy Petain’a. Obszar Polskiego Państwa Podziemnego rozciągał się w granicach (nawet je przekraczał) sprzed niemiecko – sowieckiego najazdu w 1939 roku. Tak więc nadzieje pobudzane ekierkowymi pozagrobowymi enuncjacja mi tak wybitnych znawców wojskowości jak Chrobry, Kościuszko, Piłsud ski i inni rychło zaczęły się przyoblekać w realne kształty organizacyjne. Kiedy mój bliski kolega, Tadek Szanser, po jakimś niezdarnym a uroczy stym wstępie zadał mi pytanie czy chciałbym wstąpić do tajnej organizacji powołanej do walki z Niemcami, dałem mu swoją równie uroczystą od powiedź: Tak! Poczułem się wyróżniony, godny zaufania, potraktowany poważnie, jak mężczyzna. Już w tym momencie postanowiłem w duchu nikogo nie zawieść i nigdy nie stchórzyć. Dzień 8 lutego 1940 roku został wyznaczony na złożenie przysięgi orga nizacyjnej. Szedłem tam oczekując niecierpliwie na przyjęcie mnie do grona „godnych wejrzenia ryczerzy zuchwałych” W drodze prześladowała mnie natrętna myśl – bezsensowne porównanie ze starożytnymi gladiatorami, któ rzy przed walką na śmierć i życie pozdrawiali cesarza słowami: „Ave caesar morituri te salutant”5. Nie pomogło wymyślanie sobie od „głupich idiotów” z powodu pompatycznych myśli i dopiero konieczność wygłoszenia hasła u drzwi mieszkania państwa Krzeczowskich przy ul. Sienkiewicza 42 m. 9, przepłoszyła irytującą nadzianą patosem myśl o własnej bohaterskiej ofierze na wyrost. W mieszkaniu zastałem czterech kolegów z mojej klasy liceum im. St. Żeromskiego w Kielcach i jednocześnie druhów z II Kieleckiej Dru żyny Harcerskiej im. H. Dąbrowskiego. Ja przygotowałem sobie pseudonim „Jach”, wzięty od legendarnego bohatera mojej rodzinnej wsi. 5 Łac: Bądź pozdrowiony cezarze, pozdrawiają cię ci, którzy idą na śmierć. 13 To co zaczęło się tutaj dziać wryło mi się głęboko w pamięć. Na komendę ustawiliśmy się w szeregu i następnie szereg zawinęliśmy w półokrąg. Zaraz padła kolejna komenda: – „Baczność!” Wtedy podporucznik Zdzisław Gru szecki – „Zawała” powiódł po nas wzrokiem, w którym malowało się coś więcej niż zwykła żołnierska surowość. Jego twarz wyrażała uroczyste sku pienie. Odczekał pewną chwilę i począł mówić powolnym rąbanym głosem. – Dziś złożycie przysięgę, – odczekał chwilę – każdy z was ma prawo jeszcze odmaszerować nie tracąc honoru. Znów odczekał chwilę w milczeniu, poczym skręciwszy tułów sięgnął po leżącą za nim na stole teczkę, z której wyjął masywny ciemny krucy fiks. Zdawał się zwlekać z dalszymi czynnościami. Wzrok miał cały czas utkwiony w metalową postać Chrystusa. Odnosiło się wrażenie, że nie chciał patrzeć w oczy odchodzącym. Zrobiło się bardzo cicho. Nie było słychać kroków – nikt nie odchodził. W przedpokoju zaszczekał wesoło psiak; ktoś z domowników pośpiesznie go uspokoił i cicho zatrzasnął jakieś drzwi w głębi mieszkania. Znów nastała cisza. Wreszcie oficer pod niósł wzrok i powiódł nim powoli po nas i każdemu spojrzał w oczy. – Jesteście gotowi? – było coś przejmującego w tym pytaniu. Nikt nie odpowiedział. Ja po prostu nie miałem odwagi mącić powagi chwili gło śnym potwierdzeniem oczywistej, wyrażonej wymownym milczeniem, odpowiedzi. Teraz „Zawała” energicznym ruchem wysunął przed nas trzy many w ręce krzyż. – Dłonie jak do salutowania! Połóżcie wasze palce na Męce Pańskiej i powtarzajcie za mną głośno i wyraźnie. Patrzył na nas, gdy wymawiał słowa przysięgi: W obliczu Boga Wszechmogącego i Najświętszej Marii Panny, Królowej Korony Polskiej kładę rękę na ten święty Krzyż, znak męki i zbawienia i przysięgam, że nieugięcie stać będę na straży honoru Polski i o wyzwolenie Jej z niewoli walczyć będę ze wszystkich sił swoich aż do ofiary z mego życia. Wszelkim rozkazom będę posłuszny, a tajemnicy niezłomnie dochowam, cokolwiek by mnie spotkać mogło. Powtórzyliśmy te słowa z przejęciem. Po skończeniu oficer podchodził do każdego z nas osobno wypowiadając formułę przyjęcia: Przyjmuję cię w szeregi żołnierzy wolności. Obowiązkiem twoim będzie walczyć z bronią w ręku o wyzwolenie Ojczyzny. Zwycięstwo będzie twoją nagrodą – zdrada będzie karana śmiercią. 14 Następujący potem mocny uścisk dłoni i pocałunek w oba policzki ode brałem jako gratulacje z okazji wstąpienia do szeregów obrońców Ojczy zny i gest osobistego zbliżenia na zasadzie absolutnego zaufania. W czasie gdy „Zawała” wkładał do teczki krucyfiks owinięty w ozdobną serwetkę, my staliśmy w milczeniu, jakby onieśmieleni wielkością wydarzenia, sku pieni w sobie. Ówczesny stan mojego ducha mógłbym porównać do tego, jaki był moim udziałem po przyjęciu pierwszej Komunii świętej. Wtedy też zgłosiłem swój pseudonim – „Jach”. Przed uroczystością za przysiężenia mieliśmy pełne rozeznanie, że wstępujemy do organizacji woj skowej, która niesie wysokie ryzyko śmierci, co potwierdziła teraz treść roty przysięgi. Nikt nie był w najmniejszym stopniu zaskoczony. Wszystkim nam była aż nadto dobrze znana bezgraniczna wrogość Niemców, potwierdzana nawet dobitnie w rozlicznych egzekucjach dokonywanych w tym czasie na ludności cywilnej i najrozmaitszych innych przejawach barbarzyńskiego ter roru. Na spotkaniu tym „Zawała” podał nam nazwę organizacji: „Związek Walki Zbrojnej” i polecił aby nazwę tę zachować w pamięci, lecz jej nie używać ani w trybie pracy organizacyjnej, ani poza organizacją. Zaraz potem oficer przystąpił do pierwszego wykładu z zakresu kursu podcho rążówki. Była w nich mowa o zasadach zachowań konspiratora oraz na tematy balistyki. Po raz pierwszy też zetknęliśmy się z pistoletem polskiej produkcji „vis”. Czas rozpoczął dla nas swój bieg znaczony rytmem obowiązków żołnie rza – konspiratora, jako zajęciami podporządkowującymi sobie wszystkie inne. Odtąd zaczęliśmy uczęszczać na wykłady w coraz to innym miesz kaniu. Wykładowcy przedstawiali się nam pseudonimami i pseudonimami wywoływali nas też do „tablicy”. Wypadło nam też wykonywać prace polegające na podsłuchach radio wych u znanego fotografa, pana Tadeusza Rylskiego, oraz na powielaniu i kolportażu miejscowej tajnej prasy6. Pan Tadeusz wydobywał wtedy spod ruchomego progu aparat radiowy, pozbawiony obudowy. Robiliśmy z tych seansów pośpiesznie notatki, które następnie służyły potem do redagowa nia bieżących wiadomości. Papier oraz matryce białkowe zdobywał i do starczał pan Rylski, a farbę drukarską ja otrzymywałem w drukarni pana Łęskiego, przy ulicy Sienkiewicza 14. Wiele lat po wojnie wpadł mi w ręce wykaz kieleckich szpiclów, rozpo znanych przez ówczesny wywiad. Ze zdumieniem znalazłem w nim nazwi 6 Wydawana centralnie prasa konspiracyjna pojawiła się powszechnie dopiero w 1942 roku. 15 sko młodszej ode mnie sąsiadki Janiny J. (na liście tej została zmieniona niewątpliwie przez pomyłkę jedna litera nazwiska, ale z podaniem naszego wspólnego adresu: Zagórska 10). Mieszkaliśmy na tym samym piętrze nie wielkiego domu czynszowego. Nasze rodziny utrzymywały bliskie stosun ki sąsiedzkie, cechujące się codziennym nieskrępowanym wpadaniem do siebie wzajemnie; Janka była rówieśnicą mojej młodszej siostry Jadzi. Jej matka przyjmowała u siebie w mieszkaniu mundurowych żandarmów nie mieckich, co wyjaśniała prowadzeniem z nimi nielegalnego handlu. Zgro zę, jaka towarzyszyła mojemu powojennemu odkryciu, łagodziło uświa domienie sobie, że nie spotkało mnie ani moich domowników nic złego ze strony niemieckiej policji. Janeczka zastała kilka razy porozkładane w obu pokojach, na wszystkich sprzętach świeżo powielone gazetki – dla przyśpieszenia wysychania farby drukarskiej. Fakt ten może oznaczać, że zepsucie miewa niekiedy swoje granice. Takich trudnych do rozpoznania szpicli było w czasie okupacji wielu. Niektórzy z nich okazali się szkodliwi i bardzo podli7. Moje losy należały do typowych dla znacznej grupy młodzieży miejskiej. Piątka konspiracyjna – podstawowa komórka podziemia – w składzie: Ta deusz Szanser – „Prawdzic”, Jerzy Latacz – „Szczery”, Włodzimierz Zapart – „Włoza”, Eugeniusz Otawski – „Żegota” i ja, Włodzimierz Gruszczyński – „Jach”, uformowała się jako w pewnym sensie kontynuacja organizacji har cerskiej. Teraz łączyła nas wojskowa konspiracja i wspólna przysięga. Jednego z ciasno wypełnionych konspiracyjną krzątaniną i czarnoryn kowym handlem dni, w moim przypadku połączonych z wyjazdami ko leją do dość odległych nawet miejscowości, wpadła do naszego domu pani Szaniawska, matka mojego przyjaciela, Tadeusza. Tłumiony na ulicy płacz, wybuchnął teraz niepohamowanie. Powołując się na moją z Tad kiem przyjaźń, prosiła o ratunek dla jej jedynaka, gdyż został on w połu dnie schwytany przez Niemców w ulicznej łapance. Przebywa teraz wraz z innymi nieszczęśnikami pod strażą przy ulicy Sienkiewicza 68. Dodała, że w godzinach wieczornych wszyscy mają zostać wywiezieni. Sytuacja była właściwie beznadziejna. Rozmyślałem już nad słowami pocieszenia, nie dostrzegając możliwości pomocy, gdy przypomniałem sobie, że wła śnie w urzędzie pracy, który zajmował się między innymi zagospodarowy 7 Na przykład nasz wspólny kolega szkolny, Mieczysław Treter, skazany po wojnie we Wrocławiu za denucjację kolegów z konspiracji. 16 waniem ofiar łapanek, pracuje jako kierowca nasz wspólny kolega Jurek Rydel8. Udałem się zaraz do Arbeitsamtu (Sienkiewicza 64), lecz okazało się, że Jurek nie wrócił jeszcze ze służbowego wyjazdu. Znałem respekt okazywany przez Niemców nocy okupacyjnej, na który to czas chronili się oni do swoich siedlisk, więc postanowiłem czekać do godziny policyj nej. Przed jej nadejściem powinni, jak sądziłem, wrócić. Czas płynął, a do chwili zapowiedzianego odprowadzenia konwoju na dworzec kolejowy było niepokojąco blisko. Szansę coraz bardziej malały. Pani Szaniawska, nie bacząc na bliską już gadzinę policyjną, oparła się o mur sąsiedniego domu i głucho łkała. Ja skryłem się za płotem przeciwległej posesji, aby nie zostać zgarnięty przez jakiś patrol żandarmerii, który lada chwila powinien pojawić się na ulicy. Wreszcie samochód nadjechał i zatrzymał się oczekując na otwarcie bra my. Wtedy podbiegłem do wozu i przekazałem Jurkowi wiadomość o Tad ku. On podrapał się z zafrasowaniem za uchem, co kazało oceniać jego możliwości jako niewielkie. Ze względu na obecność Niemców w samo chodzie nie mogliśmy rozwinąć rozmowy. Powiedział tylko żeby czekać i wjechał na podwórze. Brama zatrzasnęła się za samochodem z trzaskiem, a ja zemknąłem do swojej kryjówki za płotem. Po pewnym czasie Jurek wyszedł i wprowadził mnie do bramy. Znajomi Jurkowi strażnicy eskorty pozwolili nam zatrzymać się w oczekiwaniu na konwój. Po chwili zaczęli wychodzić z oficyny wystraszeni ludzie. Okazało się, że jest ich bardzo wielu. Ze strony straży zaczęły się hałaśliwe pokrzykiwania i poszturchi wania, wśród których pochód niewolników zwolna ruszył ku wyjściu z po sesji nr 68. Obaj z Jurkiem stanęliśmy na podwyższeniu schodków pro wadzących z bramy do jednej ze stron budynku. W chwili kiedy Tadeusz nadchodził wraz z konduktem, wyciągnąłem ku niemu rękę wołając: – Proszki dla pana Szaniawskiego! Widziałem okrągłe ze zdziwienia jego oczy, lecz on szedł dalej nie wy ciągając ręki po owe proszki. Nie domyślił się o co chodzi. Dopiero na po nowne wezwanie jakby oprzytomniał i wyciągnął rękę. Wówczas uchwy ciłem go za dłoń, pociągnąłem ku sobie i poprowadziłem po schodach w górę. Jurek pozostał na miejscu. My zaś, wystraszeni bohaterowie szytej grubymi nićmi improwizacji, staliśmy, niepewni swojego losu, przywarci do zamkniętych drzwi prowadzących na strych domu. 8 Jerzy Rydel zginął potem w partyzantce. 17 Wszystko to co zaszło było wówczas zostało przedtem uzgodnione przez Rydla z kanalią, volksdeutschem Voglem. Obaj z Tadeuszem domyślaliśmy się, że Jurek musiał głęboko siedzieć w tym środowisku, skoro ktoś tak da lece poszedł mu na rękę. Nic nawet nie kosztowało. Teraz uszczęśliwiona matka poszła pod zamknięty kościół pomodlić się, a my trzej do restauracji Słońskiego na dobrą kolację, nie bacząc na godzinę policyjną. Potem, kiedy już Jurka i mnie nie stało, Tadzio został zabrany z domu w wielkiej wrześniowej łapance 1944 roku. Jurek i ja pełniliśmy w tym czasie służbę partyzancką. Tadeusza wywieziono do Muenster, gdzie dy wanowe naloty alianckie siały masowo śmierć. Jemu szczęście dopisało. W roku 1941 ukończyłem kurs samochodowy dla zdobycia zawodu. Gie nek Otawski i Jurek Łatacz pracowali jako kelnerzy w restauracji Lurzyń skiego, na rogu Wesołej i Sienkiewicza. Włodek Zapart pomagał swojemu ojcu w prowadzeniu restauracji przy ulicy Krakowskiej. U Lurzyńskiego powstały znakomite warunki do potajemnych spotkań, w tak zwanych ga binetach, które wykorzystywaliśmy jako klienci, pomniejszając przez to ryzyko, jakie wisiało nad naszymi rodzinami w związku z konspiracyjnymi schadzkami. Piękne lato 1941 roku Niemcy otworzyli niespodziewanym zdradziec kim atakiem na Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich (ZSRR), w dniu 22 czerwca. Pracowałem wówczas w zarządzanym komisarycznie sklepie pożydowskim „Abram Kohn – szkło i porcelana” przy ulicy Dużej. Zacieraliśmy ręce gdy gruchnęła o tym wieść, że nasi wrogowie, a godni siebie zdradzieccy partnerzy, rzucili się sobie do gardeł. Przewidywaliśmy, że obaj się wykrwawią i tam, w Sowietach, wojna się zakończy. Stałem wraz z innymi przed sklepem i z lubością przyglądałem się jak ulicą prze jeżdżają zdążające na wschód niemieckie kolumny zmotoryzowane. Moja mina – pewnie wyrażająca szydercze rozbawienie – musiała być uderzająco wymowna, skoro co raz dostrzegałem zatrzymywanie się na moich oczach ostrych zawistnych spojrzeń moich rówieśników wiezionych w samocho dach. Przeżywałem złośliwą satysfakcję, że mogę się bezkarnie otwarcie śmiać w wystające spod wrażych hełmów gęby; wiedziałem, że nie mogą wyłamać się z kolumny ani do mnie strzelać. Samochody przesuwały się szybko i znikały w rynku, by następnie ulicą Bodzentyńską pociągnąć ku Sandomierzowi i dalej aż w bezkresne przestrzenie rosyjskiego, kraju. Niewiele upłynęło czasu, a wiadomości z frontu przynosiły nam wielkie 18 rozczarowanie. Sowiecka władza nie była zdolna zorganizować skutecz nej obrony. Niemcy postępowali na wschód nie natrafiając niemal na opór. Całe sowieckie pułki poddawały się bez walki. Ich żołnierzami, branymi masowo do niewoli, zapełniały się liczne obozy. Jedno z takich miejsc znaj dowało się w lesie pod Kielcami, na Bukówce. Niemcy stworzyli tam nie ludzkie warunki bytu. Jeńcy trzymani byli pod gołym niebem, a wyżywie nie otrzymywali tak kiepskie, że z głodu dopuszczali się nawet kanibalizmu – jak donosiły ponure wieści. Mnożyły się ucieczki, podczas których wielu jeńców ginęło. Ale nieszczęścia żołnierskie łaskawa czasem pani Wojenka zwykła przeplatać szczęśliwymi zdarzeniami. Nielicznym się powiodło, a ci korzystali z pomocy we wsiach, do których podchodzili ostrożnie, ze strachem wywołanym bolszewicką propagandą o strasznych polskich pa nach, przedstawianych prostym rosyjskim ludziom jako potwornych prze śladowców zwykłych ludzi. W tamtym to czasie moja sąsiadka, Zosia Rojkówna, zagadnęła mnie jednego dnia na ulicy. – Mam do ciebie sprawę – zaczęła wyraźnie zmieszana – tylko przy sięgnij, że mnie nie zdradzisz – dodała przekładając bezwiednie nerwowo palcami obu dłoni. – Masz moje słowo – zapewniłem zaintrygowany. – Ja i Wanda Kustro byłyśmy wczoraj na Mazurze, za młynem Sobczy ka na jagodach. Z lasu wyszli do nas jeńcy sowieccy, zbiegli z Bukówki. Prosili o pomoc, bo nie wiedzą co z sobą począć, dokąd iść. Mówili coś o polskich organizacjach konspiracyjnych. – Ja nie należę do czegoś takiego – odparłem z miejsca. – Zresztą, to przecież bolszewicy. Napadli na nas… – Bolszewicy bolszewikami, ale tak czy owak ci w lesie to Słowianie. Muszą otrzymać pomoc. Pójdź z nami, choćby dla towarzystwa, bo samym nam nieswojo. A obiecałyśmy im przynieść jedzenie. Poszliśmy, ubrani jak na leśną wycieczkę, na jagody, z koszyczkami w rę kach. Do lasu dotarliśmy bez przeszkód. Ledwie znaleźliśmy się w umówio nym miejscu, gdy z gąszczy wychynął jeden z żołnierzy. Ich grupa liczyła 9 osób. Moje towarzyszki, widząc z jakim apetytem pałaszowane są przynie sione przez nas wiktuały, obiecały znowu przynieść coś do jedzenia w dniu następnym. Jeńcy zachowywali się z tak wylewną serdecznością, jaką dyk tuje tylko położenie ludzi, których los zawisł wyłącznie od kogoś, kto wła 19 śnie nadarzył się wyjątkowym trafem. Rozmowę prowadziłem po niemiecku ze starszym mężczyzną po cywilnemu, którego współtowarzysze tytułowali doktorem. Zaczął od budującego dobry klimat stwierdzenia, że Polacy i Ro sjanie są bratnimi narodami, a więc... Wywód swój przerwał kiedy zapewni łem go, że jestem tego samego zdania. Dalej mówił, że chcą iść na wschód, do swoich. Proszą o ułatwienie im tego zadania wiedząc, że w Polsce działa powszechnie zorganizowane podziemie. Ja oświadczyłem, że pojutrze dam im odpowiedź czy da się coś zrobić. W ich spojrzeniach dostrzegłem rozcza rowanie z powodu długiego terminu i wyrzut wypływający z niedocenienia ich trudnego położenia. Przed odejściem pozostawiłem im pewną instruk cję na wypadek, gdyby musieli stąd uchodzić. Opisałem im położenie budki dróżnika kolejowego kolejki wąskotorowej przy szosie pomiędzy Górnem a Wolą Jachową, z powołaniem się na moje imię Włodzimierz. Po tych sło wach jeden z nich, pięknej urody Gruzin, zawołał: – Ty Wołodia! Ja toże Wołodia! Lotczyk. Ty haroszyj czełowiek! – rzucił mi się na szyję i serdecznie ucałował. Rozstaliśmy się z dobrymi życzeniami, ja trochę oszołomiony nieco dziennym zakończeniem rozmów. Zosia i Wanda poszły do lasu następnego dnia bez frykasów, ale ze sporą porcją kartkowego chleba, zebranego u sąsiadów. Ja kolejnego dnia ich już nie zastałem. Zapewne musieli ruszyć w dalszą drogę – zbyt długo tkwili w jednym miejscu; a może ktoś ich zobaczył... Wybujała chłopięca wyobraźnia naszej konspiracyjnej piątki i spontanicz ny zapał zostały rychło utemperowane surowymi regułami gry. Komórka funkcjonowała do początku listopada 1941 roku bez wstrząsów. Wówczas to, w dżdżysty jesienny dzień wyruszyłem rano do Nowej Słupi, wioząc na ro werze pakiet gazetek ukrytych w przewieszonym przez ramę roweru worku z pszenicą. Dostarczyłem je jak zwykle właścicielowi sklepu przy ulicy Po wstania Styczniowego 14 (obecnie). Najłatwiej było pokonywać trasę zimą, jadąc na nartach na przełaj przez pola. Teraz zaś, podczas jesiennej szarugi jazda na rowerze bocznymi drogami o nieutwardzonej nawierzchni bardzo wyczerpywała siły. Dojeżdżając z powrotem do Kielc marzyłem o spodzie wanym odpoczynku. Zamiast niego otrzymałem alarmującą wiadomość od kolegów z piątki, że archiwum organizacyjne przy ulicy Czerwonego Krzy ża wpadło a z nim i notes z naszymi nazwiskami i pseudonimami. Został 20 wprawdzie skrycie wyrzucony przez właścicielkę mieszkania przez okno, lecz upadł pod nogi obstawiającego dom agenta. Wiadomość brzmiała dalej, że oczekują mnie u Lurzyńskiego do godziny 16-tej, aby przeprowadzić ode rwanie z miasta. Było już jednak po godzinie 18-tej, po godzinie policyjnej. Trzeba było ratować się na własną rękę. Pozostali znaleźli schronienie w za rezerwowanych melinach na wsi. Tadeusz Szanser trafił do majątku ziem skiego p.p. Chelińskich w Kotlicach w jędrzejowskiem. Łzy matki i siostry Jadzi, wymuszony spokój na twarzy ojca i odmarsz. Znajomy i przyjazny dom pani Kozierowskiej na Mazurze – Cedro udzielił mi gościny na pierwszą tułaczą noc. Podjęta rano dalsza wędrówka zakończyła się w Bielinach, u stryja Jerzego, mieszkającego na wsi wraz z rodziną na czas zawieruchy wojennej u swoich teściów Mazurów. Po dwóch tygodniach nastąpiła zmiana meliny. Przyjął mnie do siebie przyjaciel ojca z lat młodości, pan Stanisław Barański9, wójt gminy Bieliny. Praca w jego gospodarstwie, w Bielinach Poduchownych, w charakterze pomocnika parobka wydała mi się bardzo niską ceną za udzielenie pomocy, utrzymanie, a przede wszystkim za związane z tym ryzyko dla całej rodziny. Bo obecności kogoś obcego we wsi nie dało się ukryć. Barańscy nie próbowali nawet tego czynić. Przedstawienie gościa jako krewnego z miasta odnosiło skutek tylko wobec ludzi dobrej woli, którzy i tak wiedzieli co sądzić w wojennych warunkach o gościu nigdy przed tem niewidywanym, a rozumieli, że trzeba trzymać język za zębami. W razie jednak dotarcia wiadomości o pobycie obcego człowieka we wsi do donosi ciela, groziło nieszczęście dla całej rodziny. Ceniony i lubiany wójt Barański mógł liczyć na milczenie sąsiadów, lecz bieliński posterunek żandarmerii pil nie śledził co dzieje się we wsiach, rozsyłając swoich szpiclów. Tak więc moja obecność u państwa Barańskich odmieniła życie w ich domu. Tylko parob czak Wojtek z Widełek zachowywał się niefrasobliwie i pogodnie. Barańscy zaś, posiadający małe jeszcze dzieci zaczęli wieźć życie zająca pod miedzą; nieustannie czujni, w dzień i w nocy, przez przymus starali się utrzymywać dobre miny, zachowując się wobec mnie zupełnie poprawnie. Istniał jednak plan „w razie czego”, uwzględniający kto co ma robić na wypadek zagrożenia, kto kim z drobnych dzieci ma się zająć i kto gdzie ma uciekać i ukrywać się. Tuż po świętach Wielkiejnocy wójt Barański oznajmił, że we wsi zbyt jest już głośno o przechowywaniu obcego. 9 Stanisław Barański został w późniejszym czasie aresztowany przez Niemców pod zarzu tem przynależności do podziemia. Nie przeżył obozu koncentracyjnego. 21 – Posterunek żandarmerii we wsi, mnożą się aresztowania, sam rozu miesz... – wycisnął z siebie pewnego dnia zakłopotany pan Stanisław. Rozumiałem aż nadto dobrze. Pani Zofia Barańska przygotowała pożegnalny posiłek, wyśmienite pra żuchy bogato „zdobione” grubymi skwarkami „cujnej” słoniny. Pomimo niewiadomego jutra doznałem uczucia ulgi z powodu uwolnienia tych do brych ludzi od swojej nad wyraz kłopotliwej osoby. Trzeba było ruszać w dalszą tułaczkę. Po ośnieżonych jeszcze tu i ów dzie polach dalsza droga prowadziła na przełaj przez Górę Chełmową, Ma koszyn i do Ociesęk, gdzie sekretarzem gminy Cisów był dobry znajomy ojca i jego kolega po fachu, pan Kisiel. Znów wypadło kogoś narażać. Skie rował mnie on, prawie sobie nieznajomego młodzieńca, do gospodarstwa stróża, woźnego gminy. Żona stróża, prowadząca prawie samotnie gospo darstwo rolne we wsi Wólka Pokłonna, ucieszyła się ze spadającego jej z nieba darmowego robotnika, gdyż prawie nigdy nieobecny w domu mąż prawie nie brał udziału w pracach gospodarskich. Wyrzucałem więc gnój z obory, woziłem go krowami w pole, rżnąłem słomę na sieczkę, rąbałem drwa, młóciłem żyto, orałem kamienistą ziemię krowami zaprzęgniętymi w jarzmo i uczyłem dzieci – za wyżywienie. Byłem jednak szczęśliwy ze znalezienia w tym zabitym deskami światku, położonym wśród lasów i bezdroży, schronienia. Cena nie miała znaczenia tym bardziej, że nie było to takie pewne, komu to wypadnie w razie dekonspiracji być płatnikiem – mnie czy tej kobiecie z jej drobnymi dziećmi. Mojemu pobytowi w Wólce Pokłonnej towarzyszyło znakomite samo poczucie. W tym odizolowanym niejako zakątku panowała w nielicznej społeczności wioski (oddzielonej części od wsi) wyczuwalna atmosfera so lidarności i wzajemnego zaufania; nasuwało mi się porównanie do jakiejś dawnej puszczańskiej wspólnoty. Bielińskie niepokoje nie miały tu do mnie dostępu. Kiedy leśne ścieżki na dobre obeschły, wyruszyłem do Kielc na rozpo znanie. Wprawdzie za czyjąś przynależność do podziemia nie aresztowano jego członków rodziny, przynajmniej nie było to praktyką codzienną, lecz tym wątpliwym przeświadczeniem nie dało się uciszyć niepokoju o los ro dziny. Nie miałem od niej wiadomości przez prawie pół roku, a na którą nie tylko z mojego powodu czyhały niebezpieczeństwa; zdołałem był już bo wiem odkryć tajemnice ojca i siostry, którzy również działali w podziemiu. 22 W Kielcach okazało się, że rodzina nie była niepokojona przez Niemców. W organizacji zaś dowiedziałem się, że nasza wtyczka ukręciła łeb części spra wy; został wycofany właśnie ów nieszczęsny notes z nazwiskami. Rozpoczęła się znów, od nowa praca w podziemiu i kontynuacja kursu podchorążych. Po kilkumiesięcznej nieobecności zastałem organizację w odmienionym stanie. Nie istniała już nasza piątka konspiracyjna. Jerzemu Lataczowi i Eugeniuszowi Otawskiemu powierzono funkcje komendantów odrębnych „piątek”, a Tadeuszowi Szanserowi i Włodzimierzowi Zapartowi wejście do Luftschutz’u (czyt. luftszucu – obrona powietrzna), organizacji speł niającej praktycznie zadania straży pożarnej i takim zakresie szkolonej. Luftschutz stanowił jednostkę na wpół skoszarowaną, złożoną w całości z Polaków szukających tu zabezpieczenia przed wywózką na roboty przy musowe do Niemiec (koszary mieściły się w budynkach straży pożarnej przy ulicy Leonarda, dzisiaj siedziba pogotowia ratunkowego). Niemcy tylko nadzorowali służbę i szkolenie. Do zadań Szansera i Zaparta należa ło zorganizowanie na gruncie Luftschutz’u komórek organizacyjnych AK, do szkolenia których wprowadzono tajnie poszerzenie o program z zakresu wojskowości. Obaj weszli do osobnych stałych zmian dyżurów. Po pewnym czasie Włodzimierz Zapart został przeniesiony – z takim sa mym zadaniem – do Końskich na stanowisko zastępcy komendanta tamtej szego Luftschutz’u. Za swoją działalność konspiracyjną został aresztowany i osadzony w obozie koncentracyjnym Auschwitz. Zesłanie to przeżył. Ja otrzymałem po powrocie funkcję komendanta nowoutworszonej „piąt ki”. Dla ochrony przed wywózką ja także przystąpiłem do Luftschutz’u. 3. Okupacyjna codzienność. Po charakterystycznym dla okupacyjnej codzienności wstrząsie, opisanym w poprzednim rozdziale trzeba było się od nowa rozejrzeć za sposobem za rabiania na życie, gdyż wszelkie dotychczasowe kontakty handlowe uległy zerwaniu. Nadarzyła się akurat okazja wejść w handel z gettem10. Naraił mi 10 Getta żydowskie. Historycznie – w starożytności dzielnice miast (exemplum Babilon) zamieszkałe niemal wyłącznie przez Żydów w celu samoizolowania się od ludności rodzi mej, dla ochrony przed asymilacją. W Niemczech, w czasie II wojny światowej (oraz na zie miach państw okupowanych) dzielnice miast przeznaczone na przymusowe odizolowanie ludności żydowskiej 23 ją mój wujek, Karol Wawrzykowski , który wcześniej został wysiedlony z Gniezna a teraz mieszkał w Kielcach. Jego znajoma, stwierdziwszy, że ner wy jej coraz słabiej dopisują, odstąpiła mi swoje miejsce, rekomendując mnie Żydowi, szewcowi, mieszkającemu w getcie przy ulicy Jasnej 9. Jego nazwi ska (o polskim brzmieniu) nie zapamiętałem. Szewc ten dawał mi pantofle damskie na burg, jak to się wówczas nazywało kredyt w drobnym handlu, a ja wywoziłem je do Krakowa, gdzie uzyskiwałem znacznie lepszą cenę. W Krakowie korzystałem z noclegów u mojego przyjaciela z kieleckich cza sów szkolnych, Romka Dyszewskiego, przy ulicy Miodowej; hotele były wówczas trudno dostępne i znajdowały się pod ścisłą obserwacją policji nie mieckiej. Szczęśliwie – bo udało mi się uniknąć łapanek i przejść pomyślnie żandarmskie rewizje – obróciłem tak z dziesięć razy zaledwie. W tym czasie podróżowało się koleją w warunkach szczególnych. Pisząc o tamtych czasach, trudno jest oprzeć się pokusie przedstawienia krótkie go choćby rysu obrazującego sposób podróżowania okupacyjnymi koleja mi. Niech temu celowi posłuży poniższa scenka. Otóż pociągi osobowe po dzielone były na dwie części – dla Polaków i dla Niemców – i oznaczone odpowiednimi napisami. W polskich częściach bywało niezwykle tłoczno. W przedziałach i na korytarzach panował ogromny ścisk ludzi i najprzeróż niejszego bagażu – od walizek do wielkich tobołów. Działo się tak za sprawą czarnego rynku, działającego powszechnie; dzięki któremu rzesze ludzi znaj dowało źródła zarobkowania a ludność, głównie miast, uzyskiwała możność zaopatrywania się w artykuły niedostępne na kartkowym rynku. Z tego czasu utkwiło mi w pamięci jedno w pewnym sensie znamienne wydarzenie. Kiedy pewnego razu, wracając pociągiem z Krakowa, przedzierałem się ku wyjściu przez ciżbę i zwały bagażu zalegające przejścia, usłyszałem jak ja kaś młoda kobieta głośno wyrzeka, że zaplątała nogi w tłoku w czyjś worek. Wzburzona, nerwowo skopywała zawalidrogę aż wreszcie się uwolniła z do mniemanego wora i wydostała się na peron w Kielcach. Gdy wyszedłem tuż za nią, usłyszałem głośny pisk a potem wołanie o zatrzymanie pociągu. Głos jej niknął w tumulcie. W wagonie zaplątała się była we własną spódnicę ściągnię tą w tłoku z bioder. Teraz stała obnażona od dołu, tylko w kusej haleczce. Po odjeździe pociągu peron błyskawicznie opustoszał, gdyż szmuglerzy uchodzili czym prędzej, radzi, że nie ma łapanki; urządzanej zwykle przez żandarmerię niemiecką kilka razy dziennie i odbierających bagaże i aresztujących handla rzy za posiadanie bardziej „trefnego” towaru. Pozostało na peronie tylko kilku 24 kolejarzy, rozbawionych niecodziennym widokiem. Kobieta, znalazłszy się w kłopotliwej sytuacji, popłakując pobiegła truchcikiem do zakątka dworca, aby ukryć się przed natrętnymi oczyma gapiów. Czarny handel okupacyjny – handel, którego uprawianie było przez okupanta zakazane (za nielicznymi wyjątkami, jak piekarnie, restauracje, sklepy mięsne, spożywcze – bardzo nieliczne) i zagrożony nie tylko utratą towaru, ale i karami od aresztu do obozu koncentracyjnego, zależnie od ro dzaju ujawnionego towaru, ten handel wiązał się z oczywistym ryzykiem, a z nim przygody, dramaty, tragedie. Jedną z licznych, jakie i mnie się przy darzyły, zapamiętaną w szczegółach, przeżyłem w kieleckim getcie. Całe getto11 było przedzielone ulicą Zagnańską. Wtłoczona do niego ludność żydowska12 posiadała możliwość przechodzenia z jednej części getta do drugiej przez ulicę Jasną, poprzeczną do Zagnańskiej. Panujący w związku 11 Getto w Kielcach zostało założone w lutym 1942 r., a rozwiązane tegoż roku w sierpniu. 12 Żydzi – lud semicki, żyjący w rozproszeniu – dziś zupełnie niewidoczny na tle co dziennego życia społeczeństw. W końcowym okresie dwudziestolecia międzywojennego występowali w Polsce jako mniejszość narodowa, w liczbie 3,3 miliona i stanowili 9,4% ogółu ludności. Zamieszkiwali głównie miasta, stanowiąc w nich znaczny odsetek, i małe miasteczka, gdzie populacja (głównie na obszarach wschodnich) dochodziła nawet do 90% liczby mieszkańców. Elita żydowska (bogaci Żydzi) zajmowała się w Polsce handlem, prze mysłem i obrotem pieniężnym, łącznie z lichwą, natomiast masy żydowskie trudniły się drobnym handlem, usługami, rzemiosłem i także lichwą. W sumie Żydzi opanowali znaczną część kapitału i byli posiadaczami poważnej części majątku nieruchomego w kraju, głównie w miastach. Zorganizowani byli wie wspólnotach religijnych, jako odrębna i hermetycznie izolująca się od reszty społeczeństwa o specyficznych i egzotycznych cechach społeczność – niechętna rdzennej ludności i wzajemnie nieciesząca się jej sympatią. Te masy żydow skie, noszące w dużej mierze odrębne stroje i reprezentujące obcą europejskim narodom cywilizację, były nader widoczne na tle ludności rodzimej, a postrzegane jako lud brudny, niewiarygodny, dążący do odrębnych obcych narodowym celów. Do II wojny światowej porozumiewali się między sobą żargonem (opartym na języku niemieckim). Etnicznie byli Żydzi (i zapewne nadal są) zróżnicowani; dzielą się na dwie zasadnicze grupy (wg. St.Witkowskiego): Sefardyjczyków i Aszkenazyjczyków. Pierwsi, semici, wywodzą się od Żydów biblijnych, żyjących w diasporze na Zachodzie. Drugim, również semitom, przypisuje się pochodzenie od Azarów, wywodzących się z Bliskiego Wschodu plemion koczowniczych żyjących z hodowli bydła i napadów na bogatszych sąsiadów. Ci Aszkena zyjczycy mieli przywędrować do Europy przez Kaukaz i w okresie wędrówki ludów (IVw), w ślad za nawałą Hunów, w dorzecze dolnej Wołgi. Poddali się judaizacji (VIIIw), kiedy to zajmowali tereny od Krymu po dolny Dniepr. Z czasem ich organizacja plemienna rozpadła się a pozostała po nich, poza nielicznymi dokumentami, legenda o posiadaniu bajecznych skarbów. Przyjmuje się, że to właśnie Aszkenazyjczycy zamieszkują wschodnią Europę. Po II wojnie światowej Żydzi nie wyróżniają się na ogół (na całym świecie) ani strojami, ani mową – starają się wtapiać w organizmy społeczne wśród których żyją, m.in. poprzez przyjmowanie nazwisk narodów-żywicieli i przez niechętne przyznawanie się do swojej narodowości 25 z tym ożywiony ruch pieszy ułatwiał mi wmieszanie się weń i założenie niepostrzeżenie białej opaski z naszytą niebieską gwiazdą Dawida. Bramkę getta mogłem przekroczyć tylko wówczas kiedy pełnił przy niej służbę zna ny mi żydowski milicjant, przekupiony przez mojego szewca; nie żądał ode mnie okazywania dokumentu stwierdzającego żydowską tożsamość. Mój wygląd ciemne włosy i ciemna cera – sprawiały, że osoba moja nie raziła na tle mieszkańców tej części miasta. Nie miałem w związku z tym obaw wpaść w oko niemieckim żandarmom, których patrole często przebywały w obszernej budce wartowniczej stojącej obok przejścia. Znowu i tym razem, jak za każdym pobytem, ogarnął mnie przygnębia jący nastrój. Udzieliła mi się panująca w getcie atmosfera niedającej się opisać grozy pomimo to, że na pozór nic tu się właściwie nie działo. Stwa rzały ją postacie Żydów obojga płci i różnego wieku snujące się bezna dziejnie i bez celu. Nasunęło mi się wówczas porównanie, że patrzą oczami martwego zająca. Ci ludzie przechodzili obok innych a zdawali się ich nie widzieć, za wyjątkiem wielce ożywionych milicjantów żydowskich, którzy zdawali się manifestować swoim zachowaniem gorliwość w spełnianiu po wierzonych im przez Niemców obowiązków. Ruchy wszystkich widywa nych postaci były powolne, nosiły się one pochyło, z głowami opuszczony mi, ze zwisającymi bezwładnie rękami. Poruszały się krokiem człapiącym. Byli to ludzie jakby z innego świata, zza zaczarowanej przez złą wróżkę bramy. Rzucało się w oczy, że dość często natrafiało się na osoby niespeł na rozumu, a których charakterystyczne dla osób pomylonych uśmiechy były także pełne smutku. Wszyscy mieszkańcy getta sprawiali wrażenie pogodzonych z mającym nastąpić, znanym im okrutnym losem. W getcie czuło się w powietrzu, wprost namacalnie, samo nieszczęście. Głębokie współczucie nasuwało odruchowo myśl o udzieleniu pomocy, lecz własne skrajne niedostatki sprowadzały jej urzeczywistnianie do zupełnie skrom nych rozmiarów. Tym razem mój szewc dał mi mało pantofli i to nie najlepszego gatunku. Zachowywał się przy tym z pogłębioną jak gdyby rezygnacją, jaka zwykle malowała się zresztą w jego oczach. Po opuszczeniu mieszkania podeszła do mnie w ogródku jego córka Rózia. – Panie Włodek – odezwała się do mnie drewnianym głosem – ja panu coś powiem... Proszę pana, ten milicjant nie dostał od tate pieniędzy. Tate nie ma. Pan uważa... 26 Podziękowałem jej uśmiechem równie smutnym jak wszystko tutaj naokoło i jak sama Rózia. Drogę ucieczki, na wszelki wypadek, jako za sadę znaną mi z wykładów podchorążówki, pomiędzy wejściem do getta a mieszkaniem szewca miałem już dobrze rozpoznaną. Znałem wszystkie przejścia prowadzące do płotu od ulicy Piotrkowskiej. Zachowanie w po wstałej sytuacji tego środka ostrożności było oczywiście konieczne, zwa żywszy przewrotną naturę partnerów, z którymi wypadło mi mieć do czy nienia. Teraz, wyszedłszy z furtki ogrodzenia stanąłem na chodniku ulicy aby rozejrzeć się w położeniu. Przy bramie stał jak zwykle mały tłumek Żydów, starający się kupić coś z żywności, głównie czosnek i cebulę; które Żydzi jadali wprost z chlebem, w postaci kanapek. Dostawcami drobnych ilości tego rodzaju artykułów byli naturalnie Polacy, głównie starsi ludzie lub nieduzi chłopcy, starający się w ten wielce ryzykowny sposób zarobić na jaką taką egzystencję; wszyscy gotowi do natychmiastowego zniknięcia w razie pojawienia się w zasięgu wzroku niemieckiego munduru. Handelek ten odbywał się niby ukradkiem, w chwilach łaskawego odwrócenia się żydowskiego milicjanta. Handel na większą skalę prowadzono z bogatymi Żydami w ilościach hurtowych, w potajemnie oczywiście zorganizowany sposób, naturalnie przy niezbędnym oddziale milicjantów13. Stałem na ulicy długą chwilę, pamiętny przestrogi Rózi, aby wypatrzyć znajomego milicjanta i wybrać dogodną chwilę na przemknięcie się przez furtkę, omiatając wzrokiem czujnie otoczenie i oddając się rozmyślaniom o tym światku nie z tej ziemi, jak mi się, młodemu człowiekowi, wówczas wydawało. Wszystko to, co działo się w getcie wydawało mi się bardzo dziwne. Nie mogłem pojąć, dlaczego tylu młodych Żydów tkwi w bezczyn ności zamiast wydostać się, bez większego zresztą trudu, z tego przedsion ka śmierci i żyć w zorganizowanych grupach. Przecież było wielu boga tych Żydów, a to pozwalało zaopatrzyć się w broń i potrzebny w leśnym bytowaniu sprzęt. Choćby tylko obronnie – bo stosunek Żydów do Państwa Polskiego był narodowi polskiemu aż nadto dobrze znany z okresu II Rze czypospolitej i w ogóle z ich zachowań w minionej epoce historycznej, aby ktokolwiek mógł spodziewać się obywatelskiej postawy Żydów, a w związ ku z tym i wspólnego uczestnictwa we wspólnej walce ze wspólnym wszak wrogiem. Ale oni czekali jak zaczarowani, zdawało się, na swoje straszne 13 We wtajemniczonych kręgach znane były nazwiska „grubych” handlarzy: Jurkiewicz, Me trycki, Wiernicki. Dwaj ostatni zaopatrywali później w żywność oddziały partyzanckie AK. 27 przeznaczenie. (W Kielcach zapowiadane we wszystkie możliwe sposoby owo przeznaczenie zaczęło się spełniać w dnach 20, 22 i 24 sierpnia 1942 roku, kiedy Niemcy wywieźli mieszkańców getta do obozów koncentracyj nych, głównie do Majdanka i Treblinki). Cisnące się same do głowy rozmyślania nie osłabiły mojej czujności. Wpatrując się w okolice bramy spostrzegłem wreszcie mojego strażnika, który wyszedłszy z wartowni rozejrzał się wkoło i zaraz żwawym krokiem do niej powrócił. Odniosłem wrażenie, że przedtem mnie zobaczył. Dozna łem złego przeczucia. Wystąpiłem na wąską jezdnię uliczki aby znaleźć się w razie potrzeby bliżej drogi ucieczki i czekałem nie bardzo wiedząc co po winnem zrobić. Nie omyliłem się. Po pewnej chwili wybiegli nagle na drogę dwaj żandarmi z karabinami wymierzonymi w moją stronę, wzywając do zatrzymania się. Dzieliło mnie od nich sporo, bo około 60 metrów. Przypusz czam, że spodziewali się oni zastać mnie w o wiele mniejszej odległości od siebie; wówczas nie miałbym szansy na ucieczkę, zyskałem ją jednak dzięki ostrzeżeniu, dzięki zachowaniu ostrożności, dzięki odczekaniu. Dałem więc nurka między domy, za którymi prowadziła do płotu zarośnięta trawą dróżka. Dwie teczki z pantoflami rzuciłem po drodze i dopadłem płotu. Pomimo jego znacznej wysokości zdołałem uchwycić się palcami wierzchu desek. Kiedy już znalazłem się na szczycie ogrodzenia padły strzały. Jeden z nich utworzył w szarym płocie tuż przy mojej głowie jasny ślad po odpadniętej drzazdze. Zeskoczyłem a raczej spadłem na drugą stronę ogrodzenia i przeciąwszy na skos ulicę Piotrkowską, pobiegłem co sił pomiędzy zespół domów jednoro dzinnych, chyba kolejarskich, stojących w sąsiedztwie kościoła pod wezwa niem Świętego Krzyża i elektrowni. Usłyszałem, że ktoś siedzący na ławecz ce krzyknął za mną: – Te, Żydziak, a zrzućże tę opaskę! Posłuchałem oczywiście cennej rady i pobiegłem dalej. Do getta nie było już po co przychodzić. W nowej sytuacji trzeba się było imać innego zajęcia. Jurek Rydel, który wiedział, że właśnie ukończyłem kurs samochodowy, podpowiedział mi, iż nasz wspólny kolega, Henio Paluch, zwolnił posadę kierowcy samochodu osobowego w urzędzie skarbowym (Finanzispektion). Wynagrodzenie było tam nędzne. Liczyło się i ono, ale nade wszystko ważne było uzyskane dzięki temu zaświadczenie o zatrudnieniu w niemieckiej instytucji, chroni ło ono bowiem przed łapankami. 28 Tutaj, zgodnie z konspiracyjnymi zasadami, przystąpiłem do wykonywania obowiązującego członków organizacji podziemnych działania na szkodę wroga. Rychło dorobiłem klucz do garażu i do samochodu „skoda–rapid”, aby wykradać pojazd w celu bezpiecznego przewozu powielaczy i materiałów oraz pokaźnych paczek tajnej prasy. Po pewnym czasie, ośmielony powodzeniem, postanowiłem używać samochodu dla celów zarobkowych. Wykradałem wóz na noce aby jeź dzić z paskarzem na podstaszowskie wsie. Wielce pomocne okazały się w tych przedsięwzięciach dwie okoliczności. Mianowicie 80–letni Oberregirungsrat, mój naczelny szef o nazwisku Rogowsky, jako zagorzały i wielce zasłużony hitle rowiec miał prawo wywieszać, zamocowany na błotniku samochodu proporzec ze swastyką. Na jej widok żandarmi odstępowali od zamiaru przeprowadzania kontroli drogowych (żandarmeria polowa takiego respektu nie okazywała, lecz ona na ogół rzadko pojawiała się na drogach). Benzyny zastałem w garażu pod dostatkiem. Zapobiegliwy szef zaoszczędził dwie dwustulitrowe beczki, mimo reglamentacji paliwa. Wystarczało jej na moje prywatne jazdy a także na potrze by konspiracji; tam głównie do czyszczenia powielaczy i matryc białkowych. Pomimo ubytku benzyny okresowe kontrole wykazywały należyty jej poziom w beczkach, a to za sprawą dolewanej wody, która utrzymywała się w dolnej części beczek. Drugą sprzyjającą okolicznością było położenie urzędu skarbo wego. Zajmował jedno skrzydło narożnego budynku przy ulicach Śniadeckich i Seminaryjskiej (obecnie). Skrzydło od strony ulicy Seminaryjskiej 12 zajmował właśnie urząd skarbowy, zaś od ulicy Śniadeckich zajmowało parter i piwnice Gestapo14. Od tej też strony prowadziła na podwórze gmachu brama wjazdowa. Na podwórzu stały obok siebie dwa garaże – jeden urzędu skarbowego a drugi Gestapo. Nikt nie posądzał kierowcy Polaka – w dobie straszliwego niemieckie go terroru prowadzonego przez tę właśnie policję – o posunięty do tego stopnia tupet, aby mógł on zdobyć się na wykradanie samochodu strzeżonego choćby tylko samą ponurą sławą Gestapo. A o wygranie tego właśnie momentu psycho logicznego mi chodziło. Takie lawirowanie na granicy bezpieczeństwa nie mogło na dłuższą metę obyć się bez przygód. Było ich kilka, z których wybrałem do opisu dwie – dla charakterystyki tamtego czasu. Jednego razu wracałem wcześnie rano z nielegalnego nocnego wyjazdu sporo spóźniony. Zwłoka została spowodowana stratą czasu poprzedniego 14 Gestapo – nazwa skrót od Geheime Staatspolizei – tajna policja państwowa. Istniała od 1933 r. Jej zadaniem było (w Niemczech istniało kilka rodzajów policji), ogólnie ją charak teryzując, zwalczanie przeciwników politycznych hitleryzmu. Ten rodzaj policji należał do najbezwzględniejszych i stosujących okrutne sposoby działania. 29 dnia wieczorem, kiedy dojeżdżaliśmy do wsi, ucieczką całej ludności w oba wie przed aresztowaniami lub łapanką w celu wywozu ludzi na przymusowe roboty do Niemiec. Do celu zbliżaliśmy się już po ciemku i powoli z powodu kiepskiego stanu polnej drogi. Ludzie ostrzeżeni reflektorami samochodo wymi, mieli dość czasu aby się zorganizować i opuścić domostwa, a nawet zabrać ze sobą duże zwierzęta, jak krowy i konie. Samochód i zapowiadające go w tym wypadku reflektory miał w tamtych czasach wymowę grozy, gdyż samochodami posługiwali się niemal wyłącznie Niemcy, a w nocy tylko oni. Strach zmuszał ludzi do ucieczki – jak za czasów tatarskich najazdów – i kry cia się w polu lub lesie15. Musiało nam więc zabrać sporo czasu odnalezienie jakiegoś starego człowieka, który po wyjaśnieniach (w tym przypadku zna jomego) wywołał z pobliskich krzaków kilkunastoletniego chłopca a ten po biegł w ciemności zawiadomić rodziców i sąsiadów, że można wracać. Teraz, kiedy powracaliśmy o świcie, wyjeżdżałem właśnie z Chmielnika w kierun ku Kielc drogą krótszą choć gorszą, lecz mniej uczęszczaną przez Niemców i mniej kontrolowaną trasą na Szczecno. Ledwo wyjechałem z miasteczka, jeszcze przy ostatnich domach spostrzegłem trzech żandarmów. Wraża cho rągiewka z blachy stercząca na błotniku, teraz stała się nagle miła i dodawała otuchy. Paskarz siedzący na przednim siedzeniu, celowo ubrany z niemiecka – w skórzany płaszcz i grubą kraciastą cyklistówkę – rozparł się na siedzeniu niedbale przybrawszy butną minę, gotów do oddania w wystudiowany spo sób spodziewanego hitlerowskiego pozdrowienia żandarmów, jak to zwykle bywało w podobnych okolicznościach. Nasze miny, pasażerów obładowa nego mięsiwem i fasolą samochodu, zrzedły, kiedy zbliżywszy się zauwa żyliśmy zawieszone na piersiach żandarmów błyszczące blachy, co ozna czało, że będziemy mieli do czynienia z żandarmerią polową. Hackenkreutz na błotniku stracił swoją magiczną moc. O zatrzymaniu się nie mogło być mowy, gdyż oznaczałoby to godzenie się na katorgi i w najlepszym wypadku na obóz koncentracyjny. Jechałem szybko, bo akurat na tym odcinku bita szosa była dobra, świeżo odnowiona, nie ujmowałem gazu do chwili gdy 15 Po wkroczeniu Niemców w 1939 r. i ustanowieniu przez nich swoich barbarzyńskich obyczajów, cały naród polski rychło dostosował się obronnie do zmienionych warunków życia. Także chłopi wypracowali dla siebie właściwe metody. W razie alarmu „kobiety po śpiesznie wypędzały gęsi na wodę, niekolczykowane świnie i bydło zaganiały w pole lub do lasu, a mężczyźni ukrywali zboże i żarna, których nie było wolno posiadać pod surową karą. Młodzież biegła do przygotowanych kryjówek wystawiając tylko czujki” (Kazimierz Mirecki, Tadeusz „Żmuda” – „Narodowa Organizacja Wojskowa w Centralnym Okręgu Przemysłowym”. Wydanie własne. Bez daty). 30 żandarm podniósł „lizak”. W chwili zaś gdy należało hamować nacisnąłem gaz do dechy śmigając Niemcom przed nosami. Tuman kurzu wzniecony przez samochód zasłonił pojazd rozległym białawym obłokiem i sprawił, że spóźnione nieco strzały z pistoletów maszynowych nie drasnęły nawet mo jej „skody”. Po wyładowaniu towaru w Kielcach przy ulicy Bodzentyńskiej (dziś Sandomierskiej) pojechałem do warsztatu naprawy samochodów firmy „Latos i Gruszczyński” – w tym czasie filii dużego wojskowego zakładu – przy ulicy Warszawskiej 34, gdzie poprzednio pracowałem jako uczeń ślu sarski. Przy pomocy kolegów umyłem samochód w błyskawicznym tempie i po włączeniu poprzednio wykręconej linki licznika, wstawiłem poczciwą „skodę” do garażu. Sam zaś, odświeżony stawiłem się do pracy o godzinie ósmej, nadstawiając uważnie uszu. Urzędnik Wentz wręczył mi klucze do garażu i samochodu o nic nie dopytując. Opisana wyprawa uszła mi na sucho. Ale dopóty dzban wodę nosi... Kie dy otrzymałem od Oberegirungsrata Rogowsky’ego polecenie podstawie nia samochodu następnego dnia rano na określoną godzinę w celu wyjazdu do Końskich, w drodze, zwykle milczący, bo niedosłyszący i niedowidzący starzec tym razem podjął chełpliwą rozmowę. Wynikało z niej, że ma się on spotkać z wysokim rangą urzędnikiem gubernatora Franka16. Urzędnikowi temu miał przedstawić do akceptacji wybór budynku na filię urzędu skar bowego w Końskich. Dla mnie był to dostateczny powód aby zastosować sabotaż. Postanowiłem spóźnić się z dotarciem do celu. Dwukrotnie więc upozorowałem defekty silnika; na oczach szefa dokumentnie rozbierałem gaźnik. Potem w czasie jazdy, aby zamanifestować staranność w wykony waniu obowiązków, pozorowałem dużą szybkość przez kontrolowane za rzucanie samochodu na ostrych zakrętach, a to znów przejeżdżając bardzo blisko fury wyładowanej snopkami wystającymi poza boki drabiniastego wozu, przez co powodowałem nagłe szurnięcie samochodu o słomę. Mój ślepawy i głuchawy szef kulił tylko głowę w ramiona. – Dobrze, dobrze, szybciej! Ale niech pan uważa – doradzał, pełen niepoko ju o bezpieczeństwo z jednej strony i desperackie pragnienie, zdążenia na czas. Byłem jednak niezadowolony ze słabego, pomimo usiłowań, rezultatu. Spóźniliśmy się tylko 20 minut17. Oczekujący nas, stojący na chodniku z za 16 Gubernator Hans Frank – niemiecki najwyższy urzędnik na terenie części ziem Polski objętych Generalnym Gubernatorstwem. 17 Trasa wynosiła ok. 60 km. W tym czasie jeździło się przez Skarżysko – Kamienną, gdyż trasa przez Sielpię nie nadawała się do ruchu samochodowego. 31 łożonymi do tyłu rękami dość młody szczupły, bardzo wysoki, ubrany po cy wilnemu Niemiec, nie oddał Rogowsky’emu hitlerowskiego pozdrowienia. Czekał w milczeniu, mierząc mojego przygarbionego szefa wyniosłym spoj rzeniem i wreszcie wyraził ostro i głośno swoje oburzenie z powodu niesub ordynacji. Kiedy Rogowsky próbował zrzucić winę na mnie, wówczas urzęd nik podszedł do samochodu i zapytał jak brzmiało polecenie wyjazdu. Gdy odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że otrzymałem polecenie podstawienia wozu na konkretną godzinę (a nie dowieźć na określony czas), Rogowsky temu nie zaprzeczył, widocznie wbrew wcześniejszemu swojemu tłumacze niu, miałem przywieźć go na czas, powołując się na słabą pamięć. Bardzo tym zdenerwowany dygnitarz oświadczył, że zaplanowane oględziny się nie odbędą. Odszedł szybkim krokiem bez słowa pożegnania. Oberregirungsrat stał przez chwilę z wyciągniętą w błazeńskim hitlerowskim pozdrowieniu ręką, opuszczając ją powoli w miarę oddalania się limuzyny dostojnika. Spo niewierany starzec wyglądał w tym położeniu bardzo żałośnie. Zrobiło mi się go żal, ale wnet rozgrzeszyłem się zupełnie uświadomiwszy sobie, że jest to przecież jeden ze zbrodniarzy i wróg. Rogowsky wsiadł powoli do samocho du. Przez całą drogę milczał przygnębiony. Od tamtego czasu co raz to scena ta wraca mi na pamięć wraz z refleksją, czy aby to nie na pełnej, i raczej bezwzględnej dyscyplinie społecznej po legają niemieckie sukcesy w ich życiu publicznym. Po kilku dniach Rogowsky został wezwany do Krakowa18. Tym razem Ro gowsky dał mi polecenie, abym go zawiózł na godzinę jedenastą. Wysadzi łem go przy szpitalu wojskowym przy ulicy (obecnie) Wrocławskiej znacznie przed wyznaczonym czasem. Po dłuższej chwili zauważyłem, że wyjeżdża in nym samochodem. Moja dusza fikała z początku z radości koziołki, że błahy w mojej ocenie sabotaż narobił tyle ambarasu, ale podczas wielogodzinnego oczekiwania zaczęły mnie nachodzić pełne niepokoju myśli, co będzie, jeśli Niemcy dojdą w czasie przesłuchania szefa do wniosku, iż popełniłem sabotaż, a ja, sabotażysta, siedzę właśnie w samochodzie na przyszpitalnym parkingu. Biorąc pod uwagę taką właśnie ewentualność, wysiadłem z samochodu i usia dłem opodal na ławce, starając się przez to stworzyć sobie pewne możliwości ucieczki, której kierunek w międzyczasie obrałem. Ale tam, prawdopodobnie w kancelarii gubernatora Franka, zajmowano się wyłącznie niesubordynacją i kłamliwą postawą urzędnika, bo wreszcie znany mi już samochód zajechał 18 W Krakowie mieściła się siedziba najwyższych władz Generalnego Gubernatorstwa. 32 z powrotem i zniknął gdzieś na zapleczu szpitala. Moją zaś skromną osobą nikt się nie zainteresował. Po jakimś czasie wyszedł frontowymi drzwiami Oberre girungsrat sam. Pokazałem mu się i wskazałem gdzie stoi samochód. Wyruszy liśmy w drogę powrotną. Rogowsky był wyraźnie załamany. Wracaliśmy już wieczorem przy gęstej mgle i śliskiej nawierzchni drogi. Gdzieś w okolicy Wojcieszyc, jadąc ze znaczną szybkością miałem poważ ne trudności z wyrobieniem bardzo długiego i ostrego zakrętu na mokrym asfalcie. Jadąc już po poboczu drogi zdołałem jednak wyprowadzić samo chód na prostą, a przedtem spostrzegłem kątem oka, że po lewej stronie drogi widać oświetlony naftową latarnią gospodarczą przewrócony do góry kołami samochód ciężarowy. Zatrzymałem się więc i wyszedłem z samo chodu pomimo słabego protestu szefa, zaniepokojonego zatrzymaniem się samochodu bez wyraźnej potrzeby w nocy (w obcym kraju). – Tu była katastrofa, trzeba udzielić pomocy – wyjaśniłem i nie czekając na pozwolenie poszedłem ku miejscu, gdzie obok leżącej ciężarówki stało kilkoro ludzi. Okazało się, że ciężej poszkodowane osoby zostały zabrane już wcze śniej, a mnie wypadło zawieźć po drodze do Jędrzejowa lżej rannych męż czyzn. Kazałem im usiąść na tylnym siedzeniu. – Co się dzieje? Kto to jest? – dopytywał Rogowsky. – Dwie ranne w wypadku osoby, które trzeba zabrać po drodze do szpi tala – odpowiedziałem. – Tak, ale one zakrwawią siedzenie – wydawał się być głęboko wzburzony. – Ja je wyczyszczę na własny koszt – odparłem i ruszyłem w dalszą drogę. Rogowsky powiercił się trochę na swoim siedzeniu, ale już więcej nie oponował; chyba nie stało mu już sił na to po przeżyciach dnia. Wszyscy urzędnicy urzędu skarbowego zauważyli, że Oberregirung srat jest bardzo przygnębiony po krakowskiej wizycie. A ja miałem powód uznać, że sabotaż się bardzo udał. Niemiec chyba też, bo sprawa miała dalszy ciąg. Jedną z osób, które ze mną najczęściej jeździły samochodem była mło da Niemka, panna Herfurt. Pochodziła ze Śląska, z terenów zarządzanych przed wojną przez Niemców, z Rudy Śląskiej. Należała, jak wszyscy młodzi Niemcy z obowiązku, do BDM19, ale niektórym wtajemniczonym osobom, 19 BDM– Bund Deutscher Moedel – Związek Niemieckich Dziewcząt –powszechna w Niemczech hitlerowska organizacja młodzieży żeńskiej, odpowiednik męskiej organizacji młodzieżowej o nazwie Hitlerjugend (HJ). 33 na przykład pracownikowi działu gospodarczego, panu Stefanowi Judyc kiemu, było wiadome (mnie powiedział to po wojnie), że pracowała ona dla wywiadu AK. Czuła się Polką. W dziale gospodarczym pracowało też, poza panem Jydyckim, kilkoro Polaków, a między innymi była studentka poloni styki panna Regina Maślińska, osoba pięknej urody, wysokiej kultury oso bistej i nadzwyczaj miłego sposobu bycia. Zaskarbiła sobie ona względy panny Herfurt, zagubionej tu niejako wśród starszych wiekiem Niemców, urzędników. Taka wersja krążyła po biurze, a w rzeczywistości panna Ma ślińska pełniła funkcję konspiracyjnego punktu kontaktowego pracującej na rzecz polskiego podziemia panny Herfurt. Do niej właśnie zwróciła się pewnego dnia Herfurt, gdy wyszła z gabinetu szefa z wypiekami na twarzy i coś jej dyskretnie szepnęła na ucho. Po pewnym czasie panna Maślińska dała mi znak spojrzeniem, abym wyszedł na korytarz. – Herfurt napisała na pana pod dyktando Rogowsky’ego donos do Gesta po za sabotaż – szepnęła przechodząc obok mnie na korytarzu. Czasu na myślenie miałem dość, gdyż pisany donos miał do przebycia nierychliwy tryb doręczenia pocztą. Ale już po chwili plan miałem goto wy. Wszedłem do gabinetu mojego bezpośredniego przełożonego Went z’a i okazując mu kartę uprawniającą do nabycia, w ramach zaopatrzenia kartkowego, materiału na ubranie z wełny drzewnej, ważną do końca kwar tału, który miał upłynąć za kilka dni i poprosiłem o jednodniowy urlop i o przepustkę do Radomia, dzięki której bezpieczny od łapanek w pocią gach będę mógł wykupić mój przydział; wiadomo było bowiem powszech nie, że Radom był lepiej zaopatrzony jako siedziba jednego z dystryktów Generalnego Gubernatorstwa20. – Tak, dobrze – powiedział Niemiec po wysłuchaniu mojej prośby – wiem, że obecnie nie ma w Kielcach materiałów. I wypisał mi przepustkę. Tak więc i mnie przydarzyła się wpadka, co pomimo psychicznego przy gotowania na najgorsze, przyjąłem z bardzo przykrym zaskoczeniem. Bo w głębi duszy tkwiło we mnie irracjonalne przekonanie, że te wszystkie nieszczęścia dotykające innych ze strony Niemców, mnie nie powinny do tyczyć. Na otrząśnięcie się ze złudnego przeświadczenia nie potrzebowa łem zbyt wiele czasu; nagle przykra rzeczywistość wydała mi się czymś naturalnym i równie naturalną potrzeba ucieczki. 20 Dystryktów – jednostek administracyjnych GG było cztery: krakowski, radomski, lubel ski, a po wybuchu wojny niemiecko – sowieckiej w czerwcu 1941 lwowski („galicyjski”). 34 Reszta dnia pracy potoczyła się normalnym trybem, sennie jak zwykle, a dla mnie na układaniu planu działania i na... rozmyślaniu dlaczego ta Niemka mnie ostrzegła. – Pewnie się we mnie zakochała – pomyślałem nie bez dumy, nie znaj dując w swojej młodzieńczej próżności jakiegokolwiek innego sensownego wytłumaczenia jej postępku. Po południu wyciąłem w grubym podręczniku od fizyki miejsce na pi stolet („FN” kaliber 7,65 mm), otrzymany wcześniej od stryja Jerzego wraz z błogosławieństwem. Zapakowany w książce pistolet zaadresowałem na zmyślone nazwisko Jana Wróbla w Strzegomiu, wsi położonej koło Osieka, gdyż tam właśnie, do Osieka, miałem zamiar się udać. 4. Ucieczka. Mój przełożony w konspiracji pochwalił sabotaż, lecz nie był zadowolo ny z jego końcowego dla mnie wyniku. Podchorąży bowiem, wyszkolony w tak trudnych warunkach, był ceniony w organizacji na wagę złota. W do datku dopiero co rozpocząłem pracę w nowozaprzysiężonej piątce konspi racyjnej, jako jej dowódca. Faktu nie dało się jednak zmienić. Otrzymałem propozycję umieszczenia mnie w jakiejś placówce w terenie i tam uczestni czenie w pracy szkoleniowej. Ja wybrałem jednak ucieczkę do mojej rodzi ny w Osieku sandomierskim, gdyż w tamtej stronie działała słynna już na całą Polskę grupa partyzancka „Jędrusie”. Dostanie się do „lasu” uznałem za właściwy ciąg dalszy mojej służby. Tego samego więc popołudnia po otrzymaniu wiadomości o wpadce udałem się na chwilę do mojego przyjaciela Arkadiusza Świercza, aby się z nim pożegnać. Był moim rówieśnikiem, uczniem Liceum im. Jana Śnia deckiego. Nie wiedziałem czy jest zaangażowany w konspiracji. Miesz kaliśmy na tej samej ulicy, a przed wojną łączył nas sport podwórkowy. Spośród licznej rzeszy kolegów z nim właśnie doszło do zbliżenia; po pro stu go polubiłem i uznałem, że jest godny zaufania. Zawsze stawaliśmy za sobą gdy dochodziło do chłopięcych zwad. Kiedy teraz wypadało mi znik nąć z miasta na nie wiadomo jak długi czas, nie wyobrażałem sobie abym nie miał go o tym powiadomić. Powiedziałem mu, że uciekam do rodziny w partyzanckie strony. Arkadkowi zapłonęły oczy. 35 – A toś mi z nieba spadł! – zawołał – Zrób mi tam „metę” w lesie. Jeśli mnie nie zdążą zgarnąć to dobiję do ciebie. Okazało się, że poczuł on swąd wokół siebie. Jeden z członków jego piątki, Stefanowski, został ostatnio aresztowany. Umówiliśmy się, że moja siostra Zosia, która mieszkała w tym czasie w Osieku wraz ze swoją có reczką Bożenką u teścia, zamieści w swoim liście do mamy w Kielcach zdanie: „Piotruś zgolił wąsy i śmiesznie teraz wygląda”. Będzie to oznacza ło, że Arkadek ma przyjechać do Osieka. W naszą umowę wtajemniczyłem tylko mamę, która podjęła się powtórzyć to zdanie – hasło przyjacielowi. Inni poza Arkadkiem zauważyli tylko, że zniknąłem – pewnie, jak przy puszczali, zostałem aresztowany. Następnego dnia, jednego z ostatnich dni marca 1943 roku, wyruszyłem w drogę. Przedtem nastąpiło drugie już pożegnanie, tym razem przeżywane przez domowników głębiej niż poprzednio. Rozbuchany w tym czasie do niesłychanych rozmiarów terror i hekatomby ofiar wrogiego zacietrzewienia Niemców wobec Polaków wryły w świadomość narodu poczucie bezbrzeż nej grozy. Ja teraz nie szedłem się ukrywać a walczyć z bronią w ręku w wa runkach powstańczych; a wiadomo jak krwawo kończyły się dotychczasowe powstania. Byłem ścigany. Młodsza siostra, Jadzia, znajdowała się w Niem czech, schwytana przedtem w ulicznej łapance i wywieziona na przymusowe roboty. Teraz mama tłumiła łkanie a ojciec wydał się jakoś cały rozedrgany. Oboje starali się głowy trzymać wysoko i panować nad swoimi uczuciami. Kiedy byłem jeszcze na schodach, ojciec dorzucił mi jeszcze radę: – Jak znajdziesz się w tarapatach to trzymaj się kobiet! Skinąłem głową na znak, że będę pamiętał. Pożegnano mnie ze ściśniętym sercem, ale myślę, że i z uczuciem tajonej w głębi duszy dumy; pewnie podob nie jak żegnano moich poprzedników z wcześniejszych zrywów historycznych. Po moim wyjściu mama nadała na poczcie książkę nafaszerowaną bronią. W kilka dni po porzuceniu przeze mnie pracy wezwano mamę do biura, gdzie wśród udanych łez wyrzucała Niemcom, że nie honorują własnych zarządzeń, bo najpewniej zostałem schwytany w łapance pomimo posiada nia przepustki z mojego biura. Wenz zadał sobie wiele trudu aby wyjaśnić zagadkę mojego losu, lecz oczywiście bezskutecznie. W biurze natomiast doszło wśród polskich pracowników do małego poruszenia. Krążyła wśród nich pogłoska, jakoby doszło w trakcie mojej podróży do zagarnięcia mnie przez „bandytów” w okolicy Skarżyska. Jej autorstwo przypisuję wtajem 36 niczonej w sprawę pannie Maślińskiej. Ta wersja przyjęła się początko wo także i wśród miejscowych Niemców, w pojęciu których partyzanci – o których istnieniu już się mówiło i pisało – byli, zgodnie z niemiecką propagandą, tajemnym wojskiem czyniącym wszelkie bezeceństwa, a lasy stanowiące ich ostoję, należały do niebezpiecznych obszarów, w tym i dro gi przez nie przechodzące. Na takim podłożu plotka przyjęła się bez trudno ści, dzięki czemu, jak przypuszczam, mój dom nie był niepokojony. Plotka plotką, a Niemcy z mojego biura swoją drogą przeprowadzili analizę wyda rzeń, o czym zaświadczyło wystąpienie Oberregirungsrata Rogowsky’ego na zwołanym specjalnie w miesiąc potem zebraniu ogólnym pracowników biura. Powiedział wówczas dosłownie: „Ja wiem z całą pewnością, że nasz były kierowca Gruszczyński (Niemcy wymawiali moje nazwisko: Grusze szynki) został bandytą”. Temat rozwinął w tym sensie, że ja zostanę ponad wszelką wątpliwość schwytany i wysłany „nach Auschwitz” oraz wszyscy inni, komu by podobny pomysł sabotażu przyszedł do głowy. Jak mi to po wojnie powiedziano, polscy pracownicy z urzędu skarbowego powtarzali tę wiadomość w słowach pozornego potępienia, ale z nie zawsze tajoną dumą, że z ich grona wywodzi się partyzant; słowo to było wówczas zupeł ną nowością, a stanowiło wyraz nadziei na czynne oswobodzenie i powód do powszechnej dumy z powstania wreszcie partyzantki. Być partyzantem oznaczało nobilitację narodową. Do Skarżyska – Kamiennej dojechałem koleją legalnie, stąd do Sando mierza na własne ryzyko – szczęśliwie – a wreszcie 31–kilometrową dro gę do Osieka przebyłem pieszo. Zamieszkałem u rodziny Kwietniewskich, przy ulicy Kościelnej. Dzięki pomocy kuzyna Piotra Kwietniewskiego21 zostałem zaraz zameldowany w miejscowej placówce AK i włączony do prowadzonego właśnie szkolenia. O ukończonej już wcześniej w Kielcach podchorążówce oficjalnie nie meldowałem gdyż nie miałem stosownego zaświadczenia; naglące okoliczności wyjazdu nie pozwoliły go bowiem wyciągnąć. A nie miałem odwagi oczekiwać, aby mi w tak ważnej sprawie wierzono na słowo. Na placówce zgłosiłem zaraz, że wysłałem pistolet zapakowany w książ kę pocztą na nazwisko Jana Wróbla w Strzegomiu. Listonosz, który również należał do AK, otrzymał polecenie przekazania książki na ręce komendanta 21 Piotr Kwietniewski – „Bicz”, plutonowy zawodowy, pełnił na placówce w Osieku funk cję szefa dywersji. 37 placówki22. Kiedy po upływie tygodnia komendant przesyłki nie otrzymał, zarządził dochodzenie wobec listonosza. – Ady zabocełem – usprawiedliwiał się – zaniózem jo do Wróbla. Natychmiast udaliśmy się w trójkę – listonosz, Piotr i ja –do Strzegomia, gdzie, jak się okazało, mieszkał rzeczywiście Jan Wróbel. Wiele korowodów musiało się odbyć zanim nieufny chłop, podejrzewając śmiertelną prowokację, pozwolił swojemu dwunastoletniemu synowi, adresatowi przesyłki, przynieść z lasu książkę z pistoletem. Po wyjaśnieniu trapiącej przez kilka dni rodzinę Wróblów zagadki (za posiadanie broni groziła wówczas ze strony Niemców kara śmierci na miejscu) nastąpiła ulga, a do ich domu wróciła normalna at mosfera, wolna od poczucia zagrożenia jakąś niezrozumiałą prowokacją. W Osieku wiele mówiło się o „Jędrusiach”23, sławnych tu już szeroko ze śmiałych wystąpień przeciwko Niemcom, co nasunęło mi myśl aby do stać się do tej grupy partyzantów. Pragnienie to narastało we mnie, wszak z tym zamiarem przybyłem w te strony. A w miarę docierania do mnie opi nii miejscowej ludności, wyrażającej się w powszechnym odnoszeniem się do „Jędrusiów”, jako do obrońców i opiekunów, w zamiarze swoim utwierdzałem się coraz bardziej stanowczo. Porywał otaczający ich osoby nimb bohaterów. Nade wszystko zaś pragnąłem rozpocząć walkę z bronią w ręku. A i po trosze męczyło mnie też spędzanie nocy w ziemiance wy kopanej wraz z Piotrem na polu w Dębniaku. Chroniliśmy się w niej przed spodziewanymi łapankami urządzanymi przez Niemców dla pozyskania w ten barbarzyński sposób, na wzór kolonialnego, robotników zastępują cych wojujących na frontach robotników i rolników niemieckich. Zamaskowanie ziemianki musiało wypaść udanie, skoro przechodzący jedne go razu chłopiec w drodze do Łęgu zatrzymał się słysząc nasze głosy, lecz docho dzące skądsiś, nie wiadomo skąd. Nastawiał uszy, przekręcał głowę, nie mogąc dociec ich źródła. A że były to te czasy, gdy na wsiach wierzono jeszcze gdzie niegdzie we wszelkiego rodzaju czary, gusła oraz w ingerencję w życie ludzkie rozmaitej maści diabłów i złych duchów, no a że przy tym Dębniak osnuty był 22 Komendantem placówki był Romuald Ostrowski, kierownik mleczarni, wysiedlony wraz z rodziną z Ciechanowa. 23 „Jędrusie” stanowili grupę utworzoną w 1941 r. przez prawnika Władysława Jasińskie go – „Jędruś”, w ramach kontynuacji tajnej organizacji „Odwet”, również Jasińskiego, utworzonej w Tarnobrzegu. „Odwet” zajmował się wydawaniem gazetki oraz roztaczaniem opieki nad osobami poszkodowanymi przez wojnę. (Historię grupy „Jędrusiów” przedsta wił w książce „Odwet – Jędrusie” Włodzimierz Gruszczyński – Staszowskie Wydawnictwo Kulturalne, Staszów 1995). 38 pod tym względem złą sławą, toteż chłopak nie wytrzymał napięcia nerwowego i pognał co sił w nogach ku domowi oglądając się tylko od czasu do czasu, czy aby „zły” za nim nie goni. Obserwowała ten widok moja siostra, Zosia, idąca nas budzić na śniadanie, śpiących jeszcze po jakichś nocnych ćwiczeniach. Zamiar wstąpienia do „Jędrusiów” dojrzał wreszcie do spełnienia. Drogę do ich siedliska opisał mi kuzyn Piotr Kwietniewski. Udając się na melinę w Lesisku minąłem właśnie wieś Ossalę, po czym wystarczyło pzejść wą ski pas lasu, za którym niedaleko już było do odosobnionych zabudowań Lesiska. Wtedy od tamtej właśnie strony ukazali się dwaj rowerzyści. Gdy jeden z nich minął mnie a drugi jeszcze nie dojechał, obaj zeszli z rowerów. – Pan dokąd idzie? – zapytał jeden z nich. – Zdaje się, że właśnie do panów – odpowiedziałem domyślnie – Jestem spalony w Kielcach i chcę się dostać do oddziału. Pragnę się powołać na referencje „Pawełka”. – Skoro pan przychodzi od „Pawełka”, to niech pan do niego wraca – usłyszałem odpowiedź, – Ależ... – A czy ta dziurka pana przekona? – przerwał moją próbę wyjaśnień twardym i zniecierpliwionym głosem mój rozmówca, wystawiając mi pi stolet przed nos. Widok wylotu lufy pistoletu posiada dziwnie nieodpartą siłę przekony wania, a uświadomienie sobie tej mocy przeniknęło mnie dreszczem, jakie go nie doznałem nigdy przedtem. W późniejszym okresie bliższej znajo mości z Józefem Wiąckiem, ówczesnym dowódcą „Jędrusiów” – bo z nim wówczas miałem wątpliwą przyjemność – nasuwa mi się na myśl uwaga, że przytoczone wyżej jego słowa były jedynym żartobliwym ujęciem kwe stii, jakiej byłem świadkiem a na jakie zdobył się ten zamknięty w sobie człowiek, mający zwyczaj wyrażania myśli w sposób bardzo zasadniczy. Cóż było robić; droga rowerzystów i moja okazała się wspólną, dla mnie powrotną. Oni oglądali się co jakiś czas za siebie, aż zniknęli za pierwszym zakrętem. Po latach dowiedziałem się, że „Pawełek” z Ossali popadł z „Ję drusiami” w zatarg na tle naprawy rowerów i doszło do zerwania zaufania i kontaktów. Mój pech polegał na tym, że wybrałem się nie w porę. Od nowa stanął więc przede mną problem co z sobą począć. Wreszcie z pomocą przyszły zachodzące na gruncie konspiracji wydarzenia. Mia nowicie Armia Krajowa zamierzała utworzyć na tym terenie swój oddział 39 partyzancki. O ile dotychczas trwał w tej organizacji okres przygotowywa nia się – w zakresie organizacyjnym, szkoleniowym, w zakresie dozbraja nia itp. – do oczekiwanej chwili obejmowania władzy polskiej w terenie po spodziewanym wycofaniu się frontu wschodniego – to obecnie, wiosną 1943 roku, po klęsce Niemców pod Stalingradem i po sromotnej porażce na „Łuku kurskim” oraz po załamaniu się działań wojskowych Niemców w północnej Afryce uznano, że nadeszła pora formowania oddziałów zbroj nych i ich szkolenia. Oddziały partyzanckie miałyby, zgodnie z założeniami, w stosownej chwili oczyścić teren z policji i mniejszych jednostek wojska niemieckiego, a cofającym się wojskom niemieckim umożliwić ruch w kie runku zachodnim tylko po głównych szlakach – dla zapobieżenia zniszcze niom ludności. Zadaniem naszych oddziałów miałoby być następnie usta nawianie porządku administracyjnego według przygotowanego planu. Ze względu na niezbędną sprawność organizacyjną plan przewidywał nawet konkretne osoby spośród szanowanych obywateli na poszczególne stanowi ska publiczne. W związku z tymi planami, obejmującymi cały kraj, Inspek torat Sandomierz zabiegał od jakiegoś czasu o pozyskanie „Jędrusiów” – grupy niezależnej, niepodporządkowanej żadnej sile politycznej – jako bazy, na której zostałaby rozwinięta budowa oddziału partyzanckiego. Oni jednak uparcie odmawiali, pragnąc utrzymać swoją niezależność. Inspektorat został wobec tego zmuszony wreszcie zorganizować od podstaw własny oddział partyzancki. Właśnie nadeszła do osieckiej placówki wiadomość na ten te mat. Dzięki temu moja kłopotliwa sprawa znalazła niespodziewanie ponie kąd znakomite rozwiązanie. Należało tylko czekać na odpowiedni sygnał. Nadeszła więc właściwa chwila, aby spełnić dane przyjacielowi przy rzeczenie. Teraz siostra Zosia wysłała do mamy do Kielc list ze wzmian ką o zgoleniu wąsów przez Piotra, a mnie pozostało tylko modlić się o szczęśliwe dotarcie Arkadka do Osieka. Doszło do tego w dość niespo dziewanych okolicznościach. Mianowicie jednej nocy spaliśmy z Piotrem i z dwoma jeszcze kolegami na strychu domu na Stawkach koło Osieka u Stefana Brożyny. Na strych domu dostawaliśmy się wprost z podwórza od szczytowej strony budynku po drabinie, którą wciągaliśmy następnie do środka. Wejście od zewnętrznej strony budynku stwarzało w pewnym stopniu, w razie „nalotu”, ułatwienie ucieczki. To noclegowisko było dość często odwiedzane przez takich jak my ludzi, którzy obawiając się areszto wania lub łapanki, nocowali po co raz to innych melinach. Ze względu na 40 konieczną gotowość do natychmiastowej ucieczki sypiano zwykle w ubra niach. Ktoś kiedyś musiał zaprószyć, jak mawialiśmy, pchły, co sprawiło, że w sianie – posłaniu rozmnożyły się one do nieprawdopodobnej ilości. Wystarczyło wstąpić na siano a mini – wampiry wkraczały po nogach od dołu w tak dużej masie, że czuło się wyraźnie ten ich pochód w górę. A że nie było sposobu na ich wytępienie toteż, przeklinając wszystkie pchły świata oraz własną niemoc, waliliśmy się na siano godząc się nolens volens na nieuchronną daninę krwi oraz na znoszenie swędzenia zakłócającego sen. Z tego powodu sen nie rychło zwykle nadchodził, a w takich chwilach opowiadaliśmy dla odwrócenia uwagi od pchlej udręki kawały. Zasypiali śmy zwykle dość późno. Tej nocy nie zasnęliśmy jeszcze na dobre, tłumione śmiechy rozlegały się jeszcze pod słomianą strzechą, gdy nagle dało się słyszeć pianie koguta. – Albo kogut zwariował, albo coś jest niewyraźnie – zauważył z niepo kojem któryś z noclegowiczów. Wszyscy nadstawialiśmy czujnie uszu, zerwawszy się na równe nogi. Wtedy uświadomiłem sobie, że Arkadek lubiał się popisywać naślado waniem piania koguta. W tej sztuce, ilustrowanej przez niego zabawnym wyciąganiem szyi, mój przyjaciel osiągnął dość wysoki kunszt. Popisy kończył zwykle swojego rodzaju zawijasem naśladującym ochrypniętego koguta. Tym razem, wychwyciwszy ten właśnie dźwięk, nabrałem pewno ści, że to jest właśnie oryginalne entrée Arkadka w nowy etap jego życia. Podczas gdy koledzy szykowali się już do zeskakiwania, ja wychyliłem głowę z drzwiczek i zawołałem go po imieniu. W odzewie usłyszałem trzy krótkie piania młodego kogutka, przez które przebijał radosny ton. Nie ma jąc już wątpliwości spuściłem drabinę. Arkadka przyprowadził 12–letni ku zyn Piotra, Miecio Suliborski. W zupełnej ciemności dokonałem ceremonii prezentacji przyjaciela reszcie towarzystwa. Po kilku dnach zostaliśmy obaj skierowani przez placówkę do wsi Buko wa. Z pewną ulgą opuszczałem w końcu kwietnia 1943 roku gościnny dom Kwietniewskich w Osieku, dziękując za łaskawy chleb. Mieliśmy teraz za rabiać ma własny, w oczekiwaniu na skierowanie do oddziału. Ta myśl do dawała lekkości naszym krokom, nieobciążonym bynajmniej zbytnio baga żem, który stanowiła zaledwie jedna zmiana bielizny i jedna para skarpetek. Omnia mea mecum porto24 – to odwieczne, odnoszące się do włóczęgów 24 Łac.– Wszystko co posiadam noszę ze sobą. 41 powiedzenie pasowało jak ulał do naszego położenia. Z tego powodu jakieś niewesołe myśli musiały chodzić po głowie Arkadka, bo szedł z rękami za łożonymi do tyłu pogwizdując z pozorowaną beztroską wesołą lwowską me lodię i wodził leniwie oczami po bezchmurnym prawie niebie, ale jego twarz wyrażała niezręcznie skrywane zatroskanie i niepokój; wybieraliśmy się na wojnę, a przed nami rysowała się perspektywa włóczęgi, w oczekiwaniu do piero na niewiadome w czasie hasło wyruszenia na wojenkę. Po przejściu kilometra wśród rozsłonecznionych pól zagłębiliśmy się na gle w mrok starego lasu. Leśna droga, równie piaszczysta jak dotychczasowa polna, wiła się zakrętami omijającymi bagienne ostępy. Dzień był pogodny i dość ciepły. Nieco sfatygowani marszem usiedliśmy na poboczu drogi aby odpocząć, z niefrasobliwością włóczęgów za nic sobie mających upływający czas. Zapadłem w drzemkę. W pewnej chwili obudził mnie delikatny dotyk Arkadka. Idąc za jego wzrokiem zobaczyłem w głębi bocznej leśnej ścieżki przechodzącą w jej poprzek małą watahę dzików, wtedy obaj widzieliśmy po raz pierwszy dziki w ich naturalnym środowisku. – Chodźmy lepiej, bo mi jeszcze majtki porozrywają – zażartował po swojemu Arkadek. Ale mnie, rozleniwionemu snem, nie skoro było się zbierać. – Najlepiej je zignorować – odpowiedziałem bez przekonania i przekrę ciwszy się na drugi bok znów zasnąłem. Obudził mnie chłód. Pół nieba zasnute było teraz chmurami. Trzeba było ru szać w dalszą drogę, bo i dzień chylił się już ku końcowi. Szliśmy z początku powoli, ociężale, ale w miarę nadciągania coraz ciemniejszych chmur przyśpie szaliśmy mimowoli kroku. Pełną sprawność piechurów przywróciły nam pierw sze, z rzadka jeszcze padające grube krople deszczu. Wyszliśmy z lasu. Tu wiatr, nie napotykający na przeszkody tarmosił bezlitośnie, z głośnym szumem, krót kimi porywami czupryny polnych grusz. Arkadek, idący swoim zamaszystym krokiem, nieco mnie wyprzedził. Wtedy zwróciłem uwagę na jego nurzające się w głębokim pyle polnej drogi buty. Były w nienajlepszym stanie; – może zaro bimy na nowe – pomyślałem. Bo właśnie zbliżaliśmy się do miejsca, gdzie mie liśmy pracować. Gdy deszcz rozpadał się nie na żarty, zaczęliśmy biec. Zgodnie ze wskazówkami Piotra, po wejściu na główną drogę wsi Bukowa skręciliśmy w lewo i wpadliśmy na trzecie z kolei podwórze. Tu zobaczyliśmy gospodynię z zapaską trzymaną nad głową dla ochrony przed deszczem, wchodzącą właśnie do domu. Zatrzymała się na nasz widok w progu, patrząc ciekawie przez ramię. 42 – Dzień dobry, gosposiu – rzuciłem słowa powitania. – Niech bedzie pochwalony Jezus Chrystus! – odpowiedziała odwraca jąc się ku nam. – Na wieki wieków! – oddaliśmy pozdrowienie, nieco stropieni popeł nioną oczywistą na wsi gafą. – To niby do roboty – zauważyła – ano weńdźta do rsiodka! – Wchodząc do izby, powitaliśmy teraz mieszkańców pochwaleniem Pana Boga. – Pany do młócki – rzuciła gospodyni w stronę domowników w tonie wyjaśnienia i mimowoli dla nas jednocześnie. Już wiedzieliśmy teraz czym będziemy się zajmowali. – Spocnijta – dodała gospodyni wskazując nam ławę przy stole, usta wionym pod ścianą między oknami, na którym stał krucyfiks otoczony z dwóch stron bukiecikami kaczeńców. Siedemnastoletnia córka gospodyni, Marty Strojnowskiej, Hela, ładna i hoża panienka, zaczęła wraz z matką zastawiać do kolacji. Przed każdym postawiły blaszaną miskę z barszczem a na środku stołu donicę z dymią cymi ziemniakami. Pierwsza, przeżegnawszy się przedtem, sięgnęła po nie blaszaną łyżką gospodyni, po niej my obaj przed wyraźnie ustępującymi nam pierwszeństwa, jako gościom, Helą i Józkiem. Posiłek spożywaliśmy w milczeniu; zapanowało ogólne skrępowanie sobą nawzajem. Pierwsze spotkanie dwóch różnych środowisk nie wypadło towarzysko imponująco. Kolacja trwała krótko. Pięć osób szybko zmiotło jadło przygotowane dla trzech. Gospodyni przeżegnała się wstając, a za nią i my, przyjmując ten zwyczaj do stałego zachowania. – Zaprowodź łónych do stodoły – rozporządziła gospodyni zwracając się do Józka. Wychodząc pięknie się pokłoniliśmy gospodyni i Helci, życząc dobrej nocy, co one przyjęły z wyraźnym zdziwieniem jako miastowy obyczaj. – Śpijta z Bogiem! Ino nie kurzyć mi tam aby, bo przezene. Do stodoły przebiegliśmy za Józkiem wśród wiatru zacinającego desz czem. Tu panował głęboki mrok, bo pora nastała już przedwieczorna, a nie bo było zaciągnięte niskimi grubymi chmurami.Weszliśmy za Józkiem do zapola niemal po omacku i za jego przykładem położyliśmy się na cienkiej warstwie siana. Nad sobą dawała się wyczuwać duża przestrzeń, sięgająca pod kalenicę wysokiej stodoły. Józek Strojnowski wetknął nam w ręce der ki, mające służyć za całą pościel. 43 W rozmowie zapoznawczej dowiedzieliśmy się, że Józek jest naszym rówieśnikiem, a z rodziną gospodyni łączy go pokrewieństwo, jest bra tankiem nieżyjącego już męża. Tutaj wysługuje się, znajdując lepsze wa runki materialne niż w rodzinnym domu. Wyraził zadowolenie z naszego przybycia, bo nie będzie już – jak się wyraził – kisił się sam z babami. My też znajdowaliśmy powód do zadowolenia, znalazłszy warunki na oczekiwanie wstąpienia do partyzantki, zaprawionego jednak szczyptą niepokoju, zwłaszcza wobec wyraźnie dostrzeganego absolutystycznego matriarchatu Strojnowskiej. Zamieniliśmy jeszcze kilka zdań, z których ciekawski Józek niczego się nie dowiedział, pomimo stawiania chytrych pytań. Wreszcie coś z naszych wymijających odpowiedzi zmiarkował, bo nagle zamilkł. – Włodek, jak to należy rozumieć, że gospodyni nas przezenie? – zapytał Arkadek. – Że nam wypowie wikt i opierunek i każe sobie iść precz, jeśli będzie my palić papierosy w stodole. – A to markietanka! Niech ją drzwi ścisną! – to najmocniejsze przekleń stwo w ustach przyjaciela świadczyło o dużym jego wzburzeniu. – A co to je ta jakosi markietanka? – zapytał z kolei zaciekawiony epite tem pod adresem jego stryjny Józek Kiedy Arkadek starał się przeorywać ugór historycznej wiedzy Józka, ja, zmożony aromatem siana, już prawie zasypiałem. Przedtem podjąłem tylko jeszcze mocne postanowienie, że nigdy więcej nie dam się zapędzić do stodoły na nocleg bez umycia się. Na dworze hulał wiatr, zawodząc rozmaitymi tonami w szparach mię dzy deskami stodoły, niby w organach. Cały szkielet drewnianej budowli, trzeszcząc pod naporem porywów szalejącej wichury, wtórował tym po gwizdywaniom i poszumom. Wszystko to razem – ta stodolna atmosfera wywołana kojącą duszę ochroną przed nocną pluchą, usposabiała do snu. Nie wiadomo kiedy nastał pogodny ranek. Nasz cicerone po wiejskim obejściu obudził nas stanowczo za wcześnie. Zastrzeżeń nie wypadało nam jednak wyrażać, nawet wobec oczywiste go znaku na niebie w postaci ledwie wschodzącego słońca. Pamiętni zaś wczorajszej nauki, kto i jak na tym kilkuhektarowym gospodarstwie rządzi, a raczej dowodzi, wstaliśmy bez ociągania. Przed domem krzątała się już „markietanka” Strojnowska. – Weźta se wiadro – wskazała je od niechcenia ręką – i przynieśta se wody 44 – teraz ręka wskazała kierunek studni z żurawiem i gospodyni zamaszystym ruchem zawróciła ku domowi nie czekając na ceremoniał powitania. Wiadro było blaszane, a do naciągania wody przy pomocy żurawia słu żył kubeł z drewnianych klepek. Daremnie rozglądaliśmy się za mydłem; a że byliśmy biedni jak święci tureccy, musieliśmy się pogodzić z myślą, że tak właśnie będą wyglądały nasze toalety po wszystkie dni niewiadomego tutaj w czasie pobytu. W nowych warunkach materialne i duchowe warto ści zaczęły się układać w logiczną hierarchię ważności. Najważniejsze zaś było, aby było co jeść i gdzie schronić głowę. Na drugim miejscu plasowała się sprawa bezpieczeństwa, upszczona jeszcze licznymi znakami zapytania. Reszta naszych spraw życiowych ledwo rysowała się w sposób nieuporząd kowany za mglistą zasłoną przypuszczeń. Po porannej toalecie przy studni, na oczach całej wsi, na naturalnym ko biercu rdestu ptasiego, stanęliśmy niby nieśmiałe uczniaki pod rosnącą na środku podwórza witarnią, czekając na ogłoszenie programu dnia. Jego punkt pierwszy oznajmił nam Józek bezgłośnie, wyszedłszy z domu i przybrawszy wyczekującą pozę. Wchodząc do domu nie zapomnieliśmy pochwalić Pana Boga. Jeszcze przed wejściem zdjęliśmy czapki. Przebywanie w izbie w na kryciu głowy byłoby nie tylko nieobyczajne, ale zostało by odebrane jako ob raza boska wobec świętych obrazów, których kilka wisiało na przeciwległej od wejścia ścianie. Zawieszone były w taki sposób, że ich górne krawędzie odstawały od ściany; powstałe między nimi a ścianą swojego rodzaju schow ki wykorzystywano na przechowywanie kwitów podatkowych i wszelkiego rodzaju papierów urzędowych, a także zasuszonych kwiatów poświęcanych corocznie na święto Matki Boskiej Zielnej lub też wielkanocnych palm. – Siadojta – zaprosiła ciepłym tym razem głosem Strojnowska. Podczas gdy Helcia, za którą obaj z Arkadkiem wodziliśmy bezwiednie oczami, po dawała barszcz, nalewając go tym razem do pełna misek i wykładała do większej donicy ziemniaki z okopconego żeleźniaka, gospodyni zasiadła przy stole na ławie. Jakoś się kręciła niezwyczajnie, a na jej surowe oblicze nasuwała się maska wyrażająca uroczysty stan ducha. Kiedy zaspokoiliśmy już pierwszy głód wystąpiła z oracją. – Tośta wy miastowe, dyć ta to i widać. My tu som ady wsiowe ludzie, adyć potrafimy co potrza, ano w polu, ano w łoborze, a jakze... A wy, bogać ta, nie. Ale niekta bedzie. Z wolom boskom poredzita. Józek, sirota, tako krewniacko niby sirota, pokoze co, kiej i jak. Łónci ady włożony. Prze 45 śpiecne to wy tu, ano i my z boskom pomocom, bedzieta. Bo te „Jendru sie” to konsiachty z Miemcami majo, takie wicie – dodała z tajemniczym uśmieszkiem – bez co jedne i drugie sie siebie strochajo. To przeć i wos łóne śkopy nie ruso, a i Helcie; niech nos Pon Bóg miełosierny mo w swoi łopiece! We strachu tu cłek ino zyje; ło, Lelu–Polelu! (tu się przeżegnała). Co rusenie Miemce stronami strzylajo za ludziami, abo izdzajo za chło pami, a to polo chudobe... Niespokój wierutny wsedy i tela... Jo wasych dus na swoje głowe brać ady nie bede, bo zem krześcijako wierzonco jes, a i swojego zmortwinio i bidy mi starcy, niescenśliwy wdowie. Musowo, co byśta wy mi nie napytały nowy bidy; niech wos reka bosko broni! Bo by wos Pon Bóg pokoroł na tamtym świecie. Geby zowrzyć na jament i just! Somsiady to ta i dobre ludzie, ale kiej jeich zelazem przypolo, to... Miech nos syćkich miełosierny Pon Bóg mo w swoi łasce. Strach pomyślić, strach godać. Na płate jo nijakich pinindzy ni mom, bo zem bidno wdowa przez nijaki łopieki abo wspómozynio. Do młócki je całe zapole, za strzegarze. Kceta to zabirojta się do roboty, a nie, to waju krzyż na droge; ino zaro. W miarę jak Strojnowska dochodziła do sedna sprawy, we mnie wzbierał niepokój, czy aby nie zażyczy sobie abyśmy jej jeszcze dopłacali, ale myśl tę odrzuciłem zaraz jako niedorzeczną. W każdym razie uznawszy, iż wszelkie warunki zostały nam przedstawione, postanowiłem przerwać zawiłe wywo dy pracodawczyni i zniecierpliwiony, odruchowo podniosłem się z ławy. – To niby jak? – zapytała gospodyni, a w tonie jej głosu wyczułem nie pokój, co z punktu dało mi w rękę kartę przetargową. – Do roboty. Ale mydła to byście, gospodyni, dali do mycia25. – To niby pranie smat w ługu to nie dosić. Ano... niech bedzie moja trata. Helcia pódzie to kupi; łóna wi kaj. Ale ino na łodwiecerz, po robocie. – To chodźmy – zwróciłem się do Józka W tym momencie Arkadek rzucił na mnie pełne wyrzutu spojrzenie. – A może byśmy dokończyli śniadania – wykrztusił patrząc na mnie swoimi szeroko rozwartymi niebieskimi oczami. Oprzytomniałem oczywiście natychmiast i posiłek dokończyliśmy do samego dna misek. Od tej chwili młóciliśmy cepami u Strojnowskiej żyto, owies i jęczmień całymi dniami, z jej kuzynem Józkiem – za wyżywienie. Nasze poczucie 25 W czasie okupacji mydło, jako produkt oparty na tłuszczu, podlegało reglamentacji, przydzielane ludności GG w nadzwyczaj skromnych ilościach; panował jego powszechny niedostatek, a na czarnym rynku osiągało wysokie ceny. 46 krzywdy z powodu pracy „bez płaty” tłumiliśmy w sobie. Ja miałem nieco wprawy w posługiwaniu się cepami, ale Arkadek obtłukiwał sobie niemiło siernie palce nieposłusznym bijakiem, trafiającym często akurat w to miej sce dzierżaka26, w którym go obejmowała ręka. I on nauczył się z czasem wywijać cepami nad własnym rozumem, jak mawiał. Wyrzekania Arkadka na „paskudny los” Józek kwitował uogólnieniem: Nojcinzso lo kónia włóc ka a lo chłopa młócka. Płynęło z tej filozofii swojego rodzaju pasowanie nas, młodzieńców, na chłopów – mężczyzn. Praca była ciężka, ale jakże smakowały te donice barszczu i sterty ziemniaków! W dwa miesiące wszystko zboże zostało wymłócone, i teraz robotę sami sobie wyszukiwaliśmy aby nie okazać się darmozjadami. Rychło całe go spodarstwo zostało wysprzątane, łącznie ze stodołą przygotowaną na nowe zbiory, stajnią, oborą, podwórkiem, strychem i wychodkiem, że obejście wy glądało jak gotowe na przyjazd biskupa. Na dalszą robotę brakowało nam już konceptu, bo z pracami polowymi Józek radził sobie sam. Zresztą, bura kobyła, strzygąca nieustannie uszami ulegała wyłącznie terrorowi Józka, nie dopuszczając nikogo innego w zasięg pyska i wszystkich czterech kopyt. Gospodyni jakoś nas nie „przezeniała”, a my zaczęliśmy się dopatry wać w niej cech dobrego człowieka. Teraz zaczęliśmy zabiegać o względy wszystkich, choć zdawaliśmy sobie sprawę, że dusery prawione gospodyni i emablowanie przy widłach córki Helenki mogą na praktycznej wsi lada dzień stracić swoją czarodziejską moc; a my nie mieliśmy się dokąd udać ze swoimi pustymi kieszeniami. Rozkaz do wymarszu do lasu jak nie nad chodził, tak nie nadchodził. Obaj z przyjacielem zastanawialiśmy się, gdzie można doszukiwać się granicy wyrozumiałości gospodyni dla dwóch próż nujących dryblasów o znakomitych apetytach. Troską naszą podzieliliśmy się z młodym sąsiadem, Michałem Wyrzykowskim, z którym utrzymy waliśmy towarzyskie kontakty. On, należący do Batalionów Chłopskich, posiadał pewne wiadomości o tym, co dzieje się na frontach i w polityce i oświecał nas, odciętych tu od świata. Był nam przyjazny, na dowód czego obdarowywał nas ukradkiem od czasu do czasu po jajku, które wypijaliśmy na surowo. Za jego radą udaliśmy się do mieszkającego kilka gospodarstw dalej leśniczego Stolarskiego z prośbą o darmowy przydział kilku kubików drewna opałowego. Leśniczy, podobnie jak cała wieś, doskonale wiedział o lokatorach Strojnowskiej i równie trafnie domyślał się autoramentu przy 26 W gwarowej wymowie słowa dzierzok wyodrębnia się spółgłoski r i z każdą z osobna. 47 byszów z miasta. Toteż nie musiałem go zbytnio przekonywać; a on wolał nie stwarzać trudności. Za kilka dni rachunek z wdową został wyrównany. Dziękując sąsiadowi za dobrą radę, wyraziliśmy uznanie dla leśniczego za jego patriotyczną postawę. Wówczas nasz rozmówca podrapał się z zafra sowaniem po głowie i po chwili wykrztusił: – Trza by wom, chłopoki, wiedzić, co Stolarski27 to śpion niemiecki jes. Łón donosi gestapowcowi, von Paulowi28, tkóren zyje w ligensafcie w Skrzypacowicach29. Strzego go ano ciengiem ziandarmy. Kiejby trach nonć leśnicego to Miemce by spoleły wieś, a nos by wycieny. Kiejby krzywde zadać wsi Bukowa, to „Jędrusie” ani chybi dopadłyby Stolarskie go. Wiedziane to je łobu. Ino Pon Bóg na niebie wi, co nos ceko. Na krótko przed żniwami przyszedł wreszcie łącznik z wyczekiwanym przez nas rozkazem. Z jego mocy wystarczyło tylko udać się 14 lipca 1943 roku do majątku Faliszowice. Zapowiedź tę odebraliśmy z przyjacielem jako łaskawe zrządzenie losu. Wyruszyliśmy rano. Szliśmy drogą polną. Patrzałem jak Arkadek rozdep tywał ustępującą pod stopami, niby śmietankę, warstwę suchej rozjeżdżonej na pył ziemi swoimi, znajdującymi się w jeszcze gorszym stanie niż w chwili przyjścia do Bukowej, butami.; czy będą nam fasować jakiś wojskowy przy odziewek? – nasuwało się nie tylko z tego powodu natarczywe pytanie. Po obu stronach polnej drogi rozciągały się już gdzieniegdzie gołe rży ska ze stojącymi w rzędach mendlami snopków zbóż, to znów falujące lek ko na słabych powiewach wiatru stojące na pniu łany. W powietrzu zawisła gorąca atmosfera pełni lata – spokój i cisza podkreślane subtelną muzyką koników polnych, zaznaczaną raz po raz mocniejszymi akordami brzęku przelatujących koło głów owadów. Na drodze ukazały się opodal postacie dwóch kobiet odzianych w zapaski. – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!– rzuciliśmy słowa pozdro wienia gdy się zbliżyły. – I my Go kwolimy. Na wieki wieków! – odpowiedziały jednocześnie. Można sobie wyobrazić jak przebiegała ich rozmowa, gdy się nieco oddaliły. 27 Na leśniczym Stolarskim i jego żonie „Jędrusie” wykonali potem, w 1944 r. wyrok śmier ci, tuż przed ich ewakuacją do Niemiec. 28 Gestapowiec von Paul został w 1944 r. ujęty w zasadzce przez patrol egzekucyjny AK, dowodzony przez Józefa Bojanowskiego – „Walter”, i zastrzelony. Wieś Bukowa nie ucier piała z tego powodu, gdyż wtedy był tu pas przyfrontowy i żandarmerii nie było. 29 Liegenschafty – polskie majątki ziemskie zarekwirowane na potrzeby niemieckie. 48 – Krześcijany widać – nie zydy. – A juści. Widno ino co łobce; ze świata. – Miastowe, widzi się. – Ani chybi – nie z nasych. Jedna z nich obejrzała się przez ramię. – Nie łobzirojcie sie. Nie wiada, tko łóny i cegój tu sukajo. Mozebno co jakie śpiegi krzyzockie. Póno łazo tero łozmaite lebiegi – a to sewce, a to krawce, a to zebroki... – na prześpiegi. – Bogać ta – barzi jakiesi „Jendrusie”. Nie wiecie to – przecie i w Bu kowy... – Łóny nie lubujo, co by wściubiać palice w ichne sprawy. – Lepi geby zawrzyć. – Ady i prowdeście rzekli. Ino mojemu rzeke, co by wiedzioł. – A ino co tak. Chłopowe to sprawy. Naju, babom, nic do tego. We dworze w Faliszowicach wystarczyło wypowiedzieć magiczne sło wa hasła „Mamy do sprzedania damskie pończochy”, aby po usłyszeniu w odzewie „Kupimy tylko jasne” przedzierzgnąć się z tułaczy w żołnierzy. I oto otwierał się w naszym życiu nowy rozdział – partyzantka. W Faliszowicach podano nam na obiad zupę i danie mięsne. Świat na brał na powrót żywszych barw. Po południu zjawili się pierwsi partyzan ci. Przybyli całą grupą z Łoniowa. Przyprowadził ich dowódca oddziału dywersyjnego placówki Armii Krajowej w Łoniowie, Stefan Franaszczuk – „Tarzan”. Resztę tej grupy stanowili: Jan Osemlak – „Straceniec”, Ma rian Mazgaj – „Kozak”, Kazimierz Stobiński – „Piorun” i Henryk Dudek – „Śmigły”. Wkroczyli energicznym krokiem i nieco hałaśliwie do pokoju, w którym obaj z Arkadkiem, już dobrze znudzeni wyczekiwaniem, siedzie liśmy na krzesłach wpatrując się w nienajwyższej klasy „landszafty”. – Zameldować się! – usłyszeliśmy pierwszą komendę. – Arkadiusz Świercz– wyrecytował z przejęciem przyjaciel, stając nie zdarnie na baczność. – Pytam o pseudonim. – „Iskra” – Do pustej głowy się nie salutuje. Salutowanie to pozdrowienie godła państwowego na czapce wojskowej – otrzymał pierwsze koszarowe po uczenie rekrut „Iskra” (Arkadek nie był harcerzem). – „Jach” – wyprężyłem się, wedle znanych mi zasad musztry. 49 – Zgadza się. – Siadać! Zapachniało mi drylem wojskowym. Szef był średniego wzrostu trzy dziestoletnim przystojnym szatynem z ciemnym krótko przystrzyżonym wąsikiem nad lekko uchylonymi wargami, spoza których pobłyskiwała złota koronka zęba. Ciemne ruchliwe, małe, głęboko osadzone oczy spo glądały władczo spod ciemnych brwi. Postać i energiczny sposób bycia odpowiadał moim wyobrażeniom o „człowieku z lasu”. Pozostali robili wrażenie cywil – bandy, do której my obaj z przyjacielem doskonale pa sowaliśmy. – Jesteście wybrańcami losu. To los was wybrał. Wy sami się wybrali ście – na ochotnika. Będzie nas więcej. Jeszcze dzisiaj – usłyszeliśmy z ust plutonowego zawodowego przemówienie do rekrutów. Zaleciało koszarową atmosferą i koszarową filozofią. Nie miałem wła ściwie nic przeciwko temu, bo wojsko to wojsko, jak mawiało się właśnie w koszarach. Nasunęło mi się jednak na myśl pytanie, czy dowodził będzie nami oficer, ale nie miałem odwagi go zadać. Szef zaczął coś mówić o obo wiązkach – zapewne aby zapełnić czas – i na raz zwrócił się do nas obu z pytaniem: – Wasze uzbrojenie? Macie jakąś broń? Na tak wielkie słowo mogłem okazać tylko stryjka FN-kę. Arkadek zro bił tylko głupią minę i schował głowę w ramiona. Szef ujął w ręce mój pi stolet, rozebrał go wprawnym ruchem, spojrzał pod światło w lufę i z uzna niem pokiwał głową, co odebrałem jako pochwałę dla stryjka za należytą dbałość o broń. – Tylko trzy? – zapytał szef wbijając dłonią magazynek w rękojeść pisto letu, mając na myśli ilość nabojów. – Tak jest – odpowiedziałem już po wojskowemu, ale z pewnym zawsty dzeniem. Okazało się, ze nie było się czego tak wstydzić, bowiem uzbrojenie całej grupy, wraz z moją „siódemką”, stanowiło: jeden pistolet maszynowy szefa i cztery pistolety boczne, z których jeden, „hiszpan” miał zbitą iglicę. Jeden z tej liczby był w posiadaniu szefa, zatem trzech kandydatów na wojaków broni w ogóle nie posiadało; ale wybierało się na wojnę z wielkim entu zjazmem. Ten mało budujący stan trwał jednak krótko. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znaleźliśmy się we władaniu pięknej pani Wojenki, zdani na jej szczególne prawa i na jej nieprzewidywalność. 50 Samochód ‚Skoda-Rapid” z Hackentkreutz’em, którym autor jeździł jako kierowca. Zdjęcie wykonano na podwórzu Gestapo. Dwór w Jachimowicach od frontu – własność Bronisława i Zofii Bronikowskich. 51 Zdjęcie autora z marca 1943 r. II Kielecka Drużyna Harcerzy im. Henryka Dąbrowskiego. Chorąży – Zapart Włodzimierz, z jego prawej Władysław Mackiewicz. Fanfarzyści, od lewej: Edmund Dąbrowski, Włodzimierz Gruszczyński, Zbigniew i Wilhelm Sieprawscy (zginęli w akcji ulicznej w Kielcach). 52 II OTWARTA WALKA ... a na straż swojej ziemicy wysłali silnych co się w burzy nie zegną. Marszałek Polski Józef Piłsudski 1. Utworzenie „Lotnej Grupy Bojowej” Inspektoratu Armii Krajowej Sandomierz W miarę jak upływał czas okupacji, czas wojny, ale też i dzikiego terroru na jeźdźców, coraz liczniejsze rzesze Polaków organizowały się w walce obronnej z barbarzyńcami nowoczesnej Europy – Niemcami i Związkiem Socjalistycz nych Republik Sowieckich. Spontaniczna gotowość uczestnictwa w walce z wro gami powstawała we wszystkich warstwach społecznych. Obejmowała, ogólnie rzecz ujmując, wszystkich bez względu na płeć i wiek. Jednym z wyrazów tej woli walki było utworzenie „Lotnej Grupy Bojowej” przy inspektoracie AK30 w Sandomierzu. Początkowo komendant inspektoratu, podpułkownik Antoni Żółkiewski – „Lin” podejmował starania, jak to już powiedziano, o utworzenie oddziału w oparciu o istniejący od 1941 roku, otoczony podniosłą legendą od dział partyzancki „Jędrusie”. Kiedy tam spotkał się jednak z odmową podporząd kowania się – jakiejkolwiek organizacji politycznej lub wojskowej, w tym także AK – i gdy dalsza zwłoka okazała się już niemożliwa, „Lin”, nie przerywając pertraktacji, powołał własny oddział partyzancki inspektoratu. 30 ARMIA KRAJOWA (AK) została utworzona 14 lutego 1942 r. Organizacja ta była kolejnym etapem formowania konspiracyjnej armii, stanowiącej zbrojne ramię Polskiego Państwa Pod ziemnego (PPP) – (Przypisy 1). Pierwszy etap rozpoczął się jeszcze przed kapitulacją Warsza wy powołaniem w nocy 26/27 września 1939 r., rozkazem internowanego wówczas w Rumuni Marszałka Polski Edwarda Rydza Śmigłego, tajnej organizacji Służba Zwycięstwu Polski (SZP). Jej komendantem został gen. Michał Tokarzewski – Karaszewicz. Już wtedy powołano pierwsze komendy wojewódzkie: Warszawa, Kielce, Lublin, Kraków (i Łódź) oraz ich zawiązki w Wilnie i we Lwowie. Na pozostałych obszarach, przyłączonych do siebie przez Niemców i Sowiety SZP-ZWZ-AK działały w szczególnym, głębokim zakonspirowaniu. SZP można określić jako strukturę elitarną, opartą na kadrze oficerskiej – złożonej w dużej części z generałów i oficerów sztabowych – powołaną do utworzeniu dopiero zrębów przyszłych masowych struktur pod ziemnych Kraju. Drugi etap rozpoczął się po powołaniu do życia (8.11.39) przez ówczesnego Naczelnego Wodza gen. Władysława Sikorskiego (z Francji) Związku Walki Zbrojnej (ZWZ). Trzon ZWZ stanowili byli wojskowi, niżsi oficerowie oraz podoficerowie. Nosił już charakter organizacji powszechnej, był znakomicie zorganizowany. Do niej to (dołączały liczne tworzące się samorzutnie organizacje podziemne – zarówno o charakterze wojskowym jak i cywilnym). ZWZ dojrzał po trzech latach działalności do powołania tworu organizacyjnego, skupiającego w swoim łonie wojskowe struktury większych przedwojennych partii politycznych, szykujących także swoje zastępy do walki. Tak doszło do powołania Armii Krajowej (14.12.1942 r.) – tej ochotniczej, zadziwiającej swoją sprawnością organizacyjną działającą w ekstremalnych warun kach i oddanych bez reszty świętej Sprawie swoich członków. 53 Niezależnie od lawinowo rozwijającego się zrywu do walki z bronią w ręku, za rozpoczęciem walki w polu przemawiała decyzja władz AK o tworzeniu oddziałów partyzanckich, a to w związku z klęskami Niemców na froncie wschodnim a także i na innych frontach. Należało przystąpić do organizowania się w celu przyszłego przejmowania władzy na ziemiach polskich – poprzez szkolenie organizacyjne i wojskowe, gromadzenie broni w drodze zdobywania jej na wrogu i przejmowania zrzutów dokonywanych z inspiracji polskiego rządu przez lotnictwo alianckie. Do czasu nadejścia chwili wyzwolenia należało też podjąć ochronę ludności przed rozbójni czą działalnością Niemców i przed wywozem jej na przymusowe roboty. W zakresie zadań natury spraw wewnętrznych trzeba było zmierzyć się z narastającą plagą drobnego bandytyzmu i rabunku lasów, ochroną spo łeczeństwa przed deprawacją i wreszcie uprawiać działalność sabotażową w celu osłabienia niemieckiego potencjału wojskowego i administracyjne go na ziemiach polskich. Armia Krajowa stanowiła ostatni etap tworzenia podziemnego wojska polskiego. Była to tajna organizacja wojskowa o w pełni szerokim zasięgu narodowo społecznym i terytorial nym. Najwyższym organem AK była komenda główna w Warszawie. Podlegały jej komen dy obszarów, na które składały się 2-3 okręgi odpowiadające mniej więcej powierzchni województw, a te dzieliły się na inspektoraty. Okręgowi radomsko – kieleckiemu podlegały inspektoraty: Radom, Starachowice, Sandomierz, Kielce i Częstochowa. Im z kolei były podporządkowane po 2-3 obwody. Inspektoratowi Sandomierz podlegały obwody w San domierzu i Opatowie. Najniższy szczebel organizacyjny stanowiły placówki (co najmniej w każdej gminie), niekiedy formowane po kilka w podobwody. Zadaniem postawionym Armii Krajowej było utworzenie jednej wspólnej siły zbrojnej w kraju, z jednym dowództwem, bez względu na przynależność polityczną lub ideologicz ną. Służył temu celowi Polityczny Komitet Porozumiewawczy (PKP), w skład którego wchodziły m.in.: chłopskie Stronnictwo Ludowe „Roch” (SL), socjalistyczne Wolność – Równość – Niepodległość (WRN) i prawicowe Stronnictwo Narodowe (SN). W tym czasie inne siły polityczne nie tworzyły znaczących struktur zbrojnych. Do ścisłego współdziałania pomiędzy ZWZ a WRN doszło już w 1940 r.; po utworzeniu AK (14.02.42) WRN podpo rządkowało całkowicie swoje zakonspirowane struktury wojskowe. SN podporządkowało własne, utworzone wcześniej (X.1939) liczne struktury pod nazwą Narodowa Organizacja Wojskowa (NOW), za wyjątkiem powstałego na tym tle radykalnego odłamu, który utwo rzył (IX.1942) odrębną organizację p.n. Narodowe Siły Zbrojne. Wiosną 1943 r., kiedy to powszechnie tworzono oddziały partyzanckie w celu przygotowywania się do otwartej wal ki zbrojnej, doszło do podporządkowania dowództwu AK jednostek sił zbrojnych Stron nictwa Ludowego p.n.: „Bataliony Chłopskie” (BCh); połączenie to okazało się nietrwałe i niepełne (na terenie województw lubelskiego i kieleckiego); w innych rejonach połączenie to było pełniejsze. Polska Partia robotnicza (PPR) utworzyła, działając z inspiracji i za pieniądze oraz przy udziale emisariuszy ZSRS bardzo nieliczne oddziały partyzanckie p.n.: „Gwardii Ludowej” (GL) dopiero pod koniec wojny – 1944 – a jej działalność odbiegała od programów działa jących już ugrupowań patriotycznych. 54 Dodatkowym czynnikiem oddziałującym w tym samym kierunku, w kierunku tworzenia oddziałów partyzanckich, okazała się znaczna liczba osób „spalonych” organizacyjnie w trakcie działalności konspiracyjnej na placówkach. Ludzie ci, zmuszeni z tych powodów do opuszczenia swoich domów rodzinnych, byli melinowani w terenie na placówkach, co pocią gało za sobą znaczne koszty (pomimo to, że wiele melin nie korzystało z dopłat do utrzymania). Inspektorat zaś dysponował ograniczonymi środ kami pieniężnymi, gromadzonymi między innymi ze skromnych dotacji dolarowych rządu polskiego na Zachodzie, z opodatkowania ziemiaństwa i z innych dobrowolnych głównie doraźnych danin. Na obecnym etapie tworzenia oddziałów partyzanckich, przejęcie osób spalonych do oddzia łów leśnych (od wiosny 1943) uwalniało gospodarzy melin od zagroże nia dekonspiracją i jej następstw, pomniejszało koszty utrzymania gdyż oddziały powinny także samodzielnie zdobywać na Niemcach środki pie niężne i w naturze na własne utrzymanie. Korzyścią polityczno wojskową było oddanie w ręce władz konspiracyjnych, ujętej w programie na ten czas zbrojnej jednostki o charakterze wojskowo – policyjnym, zaspokajającej swoją obecnością w terenie coraz pilniejszą potrzebę sprawowania nad nim kontroli. Czas historyczny nabierał wyraźnie nowego charakteru znamio nującego nowy etap walki z najeźdźcami. Trzeba było się do niego grun townie przygotować. Armia Krajowa obejmowała swoją działalnością głównie t.zw. Generalne Guberna torstwo (GG) i ziemie wschodnie (nawet poza granice Rzeczypospolitej) oraz ziemie polskie włączone w następstwie wojny pod administrację niemiecką, a także ( w od powiednio małym rozmiarze) w niektórych krajach ościennych, np. na Łotwie. W AK walczyli wyłącznie rdzenni Polacy. Mniejszości narodowe bowiem nie uczestniczyły w zasadzie w prowadzonej przez Polaków walce wyzwoleńczej. Ludność pochodzenia niemieckiego przystąpiła generalnie (odnotowano nieliczne wyjątki) – po spełnieniu roli V Kolumny w 1939 r. – do zwalczania polskiego podziemia w ramach niemieckie go aparatu okupacyjnej przemocy, m.in. przez sporządzanie list proskrypcyjnych dla niemieckich formacji policyjnych, a następnie przystąpiła do zorganizowanego współ działania z wrogiem. Część Litwinów i Białorusinów, dopatrujących się korzyści we współpracy z Niemcami przyjęły postawę Polakom jawnie nieprzychylną. Ludność po chodzenia ukraińskiego stanęła po stronie wrogów – zarówno Sowietów jak i Niemców (w odpowiednich okresach wojny). Żydzi, którzy przed wojną stanowili w Polsce 9,4% społeczeństwa i cieszyli się pełnymi prawami obywatelskimi, zajęli w czasie wojny wo bec Polaków i prowadzonej walki postawę manifestacyjnie wrogą; na ziemiach wschod nich, zajętych w 1939 r. przez Sowiety, z nadzwyczajną gorliwością i z nieukrywanym entuzjazmem współdziałali z najeźdźcą, uczestnicząc czynnie w tropieniu ukrywają cych się przed prześladowaniem Polaków, sporządzając listy proskrypcyjne inteligencji i aktywnie uczestnicząc w organizowaniu deportacji Polaków na zagładę w głąb Sowie tów, wykonując polecenia NKWD. 55 W początkach lipca 1943 roku zapadła decyzja w sprawie utworzenia oddziału partyzanckiego AK na Sandomierszczyźnie. Wybór padł na Ło niów, wieś położoną o 23 kilometry na południe od Sandomierza. Tutejsza placówka miała spełnić funkcję zalążka tego oddziału. Komendantem pla cówki w Łoniowie był podch/ppor. Adam Hamerski – „Babinicz”, a do wódcą oddziału dywersyjnego placówki plutonowy zawodowy Stefan Fra naszczuk – „Tarzan”. Łoniowska placówka wyróżniała się spośród wielu innych dużym na syceniem członków posiadających wykształcenie wojskowe lub służbę zawodową, co wpłynęło na dobry poziom szkolenia i prężną organizację. Jako przykład sprawnej organizacji konspiracyjnej można przyjąć wysokie zdyscyplinowanie całej wsi Łoniów. Przed mieszkańcami wsi niewiele na ogół udaje się ukryć tajemnic – taka jest specyfika wsi – ale w Łoniowie niewiele też z nich wydostawało się na zewnątrz; pamięć ludzka takich przypadków nie odnotowała. Jako szczególny przykład dobrej roboty kon spiracyjnej na przestrzeni długiej, bo aż sześcioletniej wojny, może posłu żyć tutejsza konspiracyjna skrzynka pocztowa. Znajdowała się właśnie w niemieckim urzędzie pocztowym, a była prowadzona przez kierownika tego urzędu Jana Mazika; utworzona na przełomie lat 1939/40 działała bez zakłóceń aż do końca wojny. Poza funkcją przekaźnikową skrzynki, doko Prowadzili też Żydzi szeroko zakrojoną zajadłą, antypolską propagandę oraz akcje wynaradawiania na obszarach okupowanych przez Sowiety. Szczególnie haniebną rolę w tym zbrodniczym dziele spełnili intelektualiści żydowskiego pochodzenia, głównie literaci i dziennikarze, skupieni wówczas we Lwo wie. Obu okupantów witali Żydzi w 1939 r., w chwili wkraczania na terytorium Polski – o czym nie wolno zapominać – kwiatami w miastach i miasteczkach. Podobnie zachowali się Żydzi, którzy znaleźli się na wychodźstwie. We Francji, według gen. Sikorskiego, 80% tam zarejestrowanych Żydów, obywa teli polskich, uchyliło się od służby w wojsku polskim. Generał określił tę postawę jako bojkot i sabotaż (!). Z podobnym bojkotem i zdradą Państwa Polskiego odnieśli się do obowiązku obywatelskiego i zło żonej przysięgi wojskowej Żydzi, których wyprowadził w 1942 r. z nieludzkiego kraju, z ZSRS, gen. Władysław Anders wraz z armią polską. Na szlaku, w Palestynie, Żydzi masowo dezerterowali, głównie oficerowie, wykazując swoją zdradzieckość wobec obywatelstwa polskiego i narodu – żywiciela. Lud ność pochodzenia ormiańskiego i tatarskiego wypełniała wprawdzie z całym oddaniem obywatelskie powinności w godzinie próby, lecz ze względu na znikomą liczebność nie występowała odrębnie. Armia Krajowa była więc organizacją czysto narodową polską. Sporadycznie tylko pojawiali się w niej Żydzi, którzy znajdowali w AK schronienie przed niemieckimi prześladowaniami. Armia Krajowa przyjęła na siebie walną część przeogromnego ciężaru zmagań z najeźdźcami. Jej liczebność w szczytowym okresie osiągnęła 400.000 żołnierzy walczących i gotowych do walki. Pozostałe formacje zbrojne, jak Narodowe Siły Zbrojne i Bataliony Chłopskie odgrywały siłą rze czy rolę pomocniczą – do czasu. Zarówno Polskie Państwo Podziemne jak i jego ramię zbrojne, Armia Krajowa, okazały się być ewenementem w historii świata; czegoś podobnego nikt nigdy nie dokonał; nigdy zawojowany kraj nie potrafił kontynuować państwowości potajemnie i walki zbrojnej przy pomocy swojej armii podziemnej – na poziomie statusu alianta. 56 nywano tu przeglądu korespondencji i wyławiano donosy do niemieckiej policji ujawniając przy okazji osoby donosicieli – zdrajców z całej gminy. Te właśnie walory wpłynęły zasadniczo na wybór łoniowskiej placówki, jako zdolnej do przekształcenia części swojego patrolu dywersyjnego w za czątek oddziału partyzanckiego. Spokój zapewniony dotychczas zdyscyplinowaniem mieszkańców wsi został i tu naruszony – przez przypadek. Julian Franaszczuk – „Kmicic”, brat Stefana, i Jan Osemlak – „Straceniec” wybrali się po amunicję pistole tową do Koprzywnicy. Kiedy jadąc rowerami opuścili wieś napotkali jadą cy samochód z żandarmerią, tak zwaną „budę”. Wychynęła przed nimi tuż spoza wzniesienia. Możliwości ucieczki nie było, gdyż wokół rozciągały się gołe pola. Idący razem dwaj młodzi mężczyźni, to dostateczny powód do podejrzenia o konspirację. Buda zatrzymała się i wyszło z niej kilku żandarmów z karabinami na gotuj broń. – Ręce do góry! Dokumenty! – Rewizja osobista, to w czwartym roku okupacji znany już każdemu polskiemu dziecku rytuał towarzyszący kon taktom z Niemcami. Osemlak, jako urzędnik pocztowy okazał się odpowiednim zaświadcze niem, więc został puszczony wolno. Natomiast Franaszczuk nie mógł się wy legitymować poświadczeniem zatrudnienia, gdyż utrzymywał się z nielegal nego handlu walutą, a na dodatek znaleziono u niego w czasie rewizji osobi stej pistolet. Fakt ten oznaczał tylko jedno – śmierć. Ów pistolet przeznaczo ny był dla konspiracyjnego rusznikarza w Koprzywnicy w celu przywrócenia mu sprawności. Na uwagę Franaszczuka, że pistolet nie nadaje się do użytku, oberwał cios kolbą karabinu w brzuch. Osemlak z daleka obserwował, jak Julek wsiadał do samochodu z żandarmami. Wrócił pośpiesznie do wsi aby zorganizować akcję odbicia, ale wypadki potoczyły się tymczasem szybko. Buda zatrzymała się w Łoniowie przy ogrodach majątku hrabiostwa Moszyńskich. Przy Julku został tylko jeden żandarm, a obok samochodu stanął policjant granatowy31 z karabinem. Pozostali żandarmi poszli w kie 31 Policja granatowa. Byli funkcjonariusze Polskiej Policji Państwowej zostali wezwani przez niemieckie władze okupacyjne do zgłaszania się do służby na terenie Generalnego Gubernatorstwa, pod groźbą surowych sankcji, jako siły uzupełniające policję niemiecką. Władze Polski Podziemnej zaakceptowały wejście polskich policjantów w skład policji nie mieckiej z dwóch zasadniczych powodów. Po pierwsze wiadome było, że w razie zignoro wania wezwania, władze niemieckie były przygotowane do rekrutacji do policji pomocni czej elementów narodowo obcych (na przykład Ukraińców), w pełni im posłusznych, co przyczyniłoby się do zaostrzenia terroru. Po drugie było pewne, że polscy policjanci będą 57 runku pałacu. W pewnym momencie Franaszczuk postanowił wykorzystać szansę, jaką dał mu los w postaci przeoczenia przez żandarmów w czasie rewizji drugiego pistoletu. Zapytał żandarma czy może zapalić papierosa, a gdy uzyskał zgodę, wyjął papierośnicę i poczęstował szkopa. Gdy Nie miec przypalił Julkowi papierosa a następnie przypalał go sobie, „Kmicic” wyrżnął go pięścią od spodu w dłonie. Niemiec, oszołomiony uderzeniem i rozpryśniętym na jego twarzy ogniem, stracił na chwilę panowanie nad sobą. Franaszczukowi wystarczyła ta chwila na wyciągnięcie pistoletu i oddania do Niemca dwóch strzałów, z jedynych posiadanych dwóch na boi. Niemiec padł trupem na miejscu. Teraz przed „Kmicicem” stał tylko na szosie policjant granatowy, zaskoczony nieoczekiwanym zwrotem wy padków. Zanim zdołał ochłonąć z wrażenia, Franaszczuk skoczył na niego z samochodu, przewracając na drogę, chwycił upuszczony karabin i rozbił go jednym zamachem o kamienie drogi a sam zaczął uciekać. Zły los zrzą dził, że wybrał akurat tę drogę, na której znalazła się reszta żandarmów. Padł od licznych serii pistoletów maszynowych. Julian Franaszczuk – „Kmicic” zachował się w sposób godny swojego pierwowzoru i jako taki został zapamiętany w legendzie wojennej Łonio wa. 2. Nareszcie w polu. W stanie narastającego zagrożenia aresztowaniami placówka łoniowska otrzymała w pierwszych dniach lipca 1943 roku rozkaz wyprowadzenia w pole zaczątków oddziału i przygotowania się do przyjmowania osób spalonych a kierowanych przez inspektorat AK Sandomierz. Zadanie to zostało powierzone plutonowemu Stefanowi Franaszczukowi – „Tarzan”. Przydzielono mu najbardziej zagrożonych członków placówki. Wszyscy posiadali już wstępne przeszkolenie bojowe. Kiedy ta piątka znalazła się w dniu 14 lipca 1943 roku we dworze w Faliszowicach, zastała czekają cych tam dwóch kielczan: Arkadiusza Świercza – „Iskra” i Włodzimierza Gruszczyńskiego – „Jach”. łagodniejsi niż obcy, a ponadto zostaną wykorzystani jako wywiad na potrzeby terenowych placówek konspiracyjnych – co w istocie miało potem miejsce w szerokim zakresie. Policja ta otrzymała od ludności potoczną nazwę „policji granatowej” od koloru mundurów – takich samych jak przed wojną. 58 Podczas tego – opisanego wcześniej – spotkania szef „Tarzan” został wywołany z pokoju. Dało się zauważyć, że po powrocie miał zadowoloną minę. Spod rozchylonych warg pobłyskiwał mu szerzej niż zwykle złoty ząb. Stanął przy oknie i patrzył gdzieś w przestrzeń zamyślony, skupiony. W pewnej chwili spojrzał na zegarek, odwrócił się, przyjął postawę zasad niczą i ostrym podrywającym głosem wydał komendę. – Powstań! Przede mną w szeregu zbiórka! Jakież to wydało mi się wspaniałe. Ależ to wojsko! Nie posiadałem się z uciechy i ledwie opanowałem wzruszenie. A szef kontynuował: – Otrzymałem właśnie wiadomość, że po południu mają przejeżdżać w pobliżu granatowi policjanci. Rozbroimy ich. Weźmiemy z zaskoczenia. Zabieramy wszelką ich broń i oporządzenie. Strzelać tylko w ostateczności – to są Polacy. Rozejść się! Do jakiejś drogi polnej podeszliśmy w dwóch grupkach. W miejscu, gdzie na drodze pomiędzy Faliszowicami a Janowicami utworzona była przydrożna zatoczka porośnięta gęsto młodymi olszynkami i jakimiś krzewami, szef wy znaczył nam stanowiska nakazując ukrycie się. Po omówieniu na miejscu pla nu działania szef wysłał na czujkę „Kozaka”. Czekaliśmy dość długo. Pierwsze emocja zaczęły opadać a na ich miejsce pojawiło się zniecierpliwienie. Podszedłem nieco zawiedziony do Arkadka. – Pewnie pojechali inną drogą – podzieliłem się swoimi obawami – Niech ich drzwi ścisną! – zaklął po swojemu „Iskra”. I on był wyraźnie nie w sosie, więc wróciłem na swoje stanowisko, lecz napię cia się nie wyzbyłem. Czekanie wszystkich widocznie zniecierpliwiło, bo co raz to ktoś wyciągał szyję, a Śmigły zaczął do mnie robić małpie miny. Był to mój pierwszy koleżeński kontakt w nowym gronie. Polubiłem go. Szef znalazł jakiś dołek, w którym stojąc nie musiał się pochylać ani kucać aby nie wystawać po nad zasłonę zieleni. Stał z rękami założonymi do tyłu, ze zwisającym na szyi pi stoletem maszynowym. Zacząłem się już z nudów zajmować trzmielami, za nic sobie mającymi ludzkie sprawy łącznie z ich wojnami, gdy nagle na środku owej zatoczki pojawił się „Kozak” żywo rozglądający się we wszystkich kierunkach. – Jadą! – oznajmił z przejęciem głośnym szeptem, gdy wreszcie ktoś mu się pokazał. – Na stanowiska! – usłyszeliśmy ostry ale spokojny głos szefa. Serce zaczęło mi mocniej bić. Nie byłem pewien czy to był strach, czy niecier pliwość; do tego pierwszego uczucia nie przyznałbym się za nic w świecie. 59 Dało się wreszcie słyszeć skrzypienie jadących noga za nogą wozów po miękkim podłożu. Za chwilę ukazały się na polnej drodze dwie furmanki zaprzężone w pary koni. Policjantów było ośmiu i każdy z nich posiadał karabin. Wypadliśmy zza krzaków jak zgraja. Woźnice wstrzymali konie. Wtedy przed furmanki wystąpił szef ze swoim pistoletem maszynowym gotowym do strzału. Ten właśnie pistolet wywarł na policjantach oczeki wane wrażenie. Stojącym już na ziemi policjantom zabraliśmy bez oporu z ich strony karabiny i pasy z ładownicami oraz bagnetami. W trakcie akcji jeden z policjantów rozerwał sobie płaszcz pociągając za kołnierz i klapę. Kiedy „Kozak”, wybałuszył na niego oczy, ze zdziwienia, policjant rozej rzał się, a upewniwszy się, że woźnica podwody go nie widzi szepnął: – Panie, podbij mi pan oko. Tak fest! – i wystawił twarz – Musimy się wykazać, żeśmy walczyli – wyjaśnił. Świadkiem tej sceny był Śmigły. Jemu było w to graj. Za nim i my roz poczęliśmy młockę i szarpaninę, aż impetu zabiegu nie wytrzymali poli cjanci i rozbiegli się w pole. – To byli polscy partyzanci – powiedział do woźniców szef i pozwolił im odjechać. W tych stronach słowo „partyzant” było znane za sprawą „Jędrusiów”. Ukłonili się więc tylko zdjąwszy czapki i z minami wielce usatysfakcjo nowanymi z powodu lania sprawionego policjantom, służącym Niemcom, odjechali podcinając z fantazją batami konie. Po akcji szef zarządził na miejscu zbiórkę i rozdzielił zdobyczną broń. Potem, potem, nieraz miałem możność widzieć jak partyzanci głaskali zdo byczną broń; ona wszak oznaczała dla nich życie. Teraz ja to robiłem skry cie z dziwną doprawdy lubością. – Niech wam się nie zdaje – powiedział szef gdy stanęliśmy w szeregu, niech wam się nie zdaje – powtórzył dla podkreślenia – że to była walka. Ale mogła nią być – dodał widząc nasze rozczarowane miny na skutek odarcia nas z odczuwanej chwały bojowej. W taki to sposób przybyło nam osiem karabinów „steyr”. Wejście na gle w posiadanie broni dalekiego rażenia dało nam, bezbronnym amatorom wojaczki, poczucie siły i wprawiło w radosny stan ducha. Tę ćwiczebną w swoim charakterze akcję przeżyliśmy wszyscy głęboko, a w naszej psychice dokonało się coś w rodzaju oswojenia z walką, zaś to poniekąd zwycięstwo tchnęło w nas poczucie siły i wiary we własną żołnierską wartość. 60 Dalsza droga prowadziła do Janowic, gdzie oczekiwali następni chłopcy: Bolesław Szejąg – „Błyskawica” z Wielogóry, Antoni Gaj – „Cap” z Przy kopu (pow. Mielec), Jan Szpakiewicz – „Picolo”, Edward Stawiarz – „Sęp” z Komornej i nieznany z nazwiska „Żbik” z Wilczyc. Nowi, nowsi od nas o kilka godzin, spoglądali na nas siedmiu pierwszych jak na prawdziwych partyzantów, bo już „ochrzczonych” w walce. Rozpytywali o szczegóły ak cji, podziwiali, zazdrościli. Tworzyła się już od samego początku legenda oddziału. Z tego spotkania w Janowicach zapamiętałem pewną zabawną scenę. Mianowicie „Błyskawica”, młodzieniec wysoki, gibki, szczupły brunet o gorejących czarnych oczach i z cienkim czarnym wąsikiem nad nerwowo drgającymi, zdawało się, wargami pojawił się nagle zdyszany, ustrojony w ułańską rogatywkę z pomarańczowym szerokim otokiem oraz w przy pasaną do boku szablą ułańską. Mnie ogarnął na ten widok pusty śmiech, który ledwie zdołałem w porę stłumić; patrzyłem rozbawiony, ciekawy co też z tym fantem zrobi szef. Kiedy młody człowiek zameldował mu się gromkim głosem wypinając do przodu brzuch, szef spokojnym głosem wydał komendę „spocznij”, a następnie kazał mu wyzbyć się rekwizytów wojskowych z minionej już epoki wojennej. Zmieszany i rozczarowany „Błyskawica” zniknął równie nagle jak się pojawił, aby wrócić w szarym cywilnym ubraniu i z przygaszonym spojrzeniem. Po spożyciu posiłku w janowickim dworku ruszyliśmy w dalszą drogę, teraz w dwanaście osób. Krocząc otwarcie w dzień w szyku, z bronią na ramieniu przez wsie, radośni i szczęśliwi, uważaliśmy się za wybrańców losu. Dumą napawały nas zaciekawione spojrzenia mieszkańców, wyraża jące podniecenie, życzliwość, podziw i, jak nam się wydawało, nadzieję. Rozumieliśmy jak oni ten widok odbierają; to, co dotychczas wydawało się bezkresną nocą, teraz zaczęło jaśnieć nadzieją i wiarą, bo oto ta wraża ciemiężąca moc okazuje się być nie taka wielka, skoro ktoś ważył się prze ciwko niej jawnie wystąpić. Dziewczęta przyglądały się nam uśmiechnięte „zza płota”, dzieciaki zaś, napominane przez dorosłych nie śmiały towa rzyszyć nam, jak to dzieci miały w zwyczaju, ciągnąc gromadką z tyłu. Ro dzice rozumieli, a one wyczuwały raczej podniosłość wydarzenia; bo oto idą ci, „którzy nie gną się w burzy”. Wreszcie dotarliśmy do naszej kwatery w Beszycach. Była już przygotowana w resztówce folwarku, której właści 61 ciel Żyd32 został przez Niemców zmuszony ją opuścić dzieląc zapewne los swoich pobratymców. Obecnie dzierżawił ten stuhektarowy obszar ziemi wysiedlony z Katowic inżynier – górnik Stanisław Zarzycki wraz z żoną Zofią i dziećmi: Stanisławem, Barbarą i Markiem oraz kuzynką Domicelą. Kwatera w Beszycach wybornie nadawała się na partyzancką melinę. Sta nowił ją niewielki zespół zabudowań folwarcznych, położonych w pewnym oddaleniu od wsi. Dom był wzniesiony z drzewa modrzewiowego. Składał się z czterech obszernych izb. Jedna z nich została przeznaczona dla nas; na czas naszej obecności stawała się sypialnią i jadalnią, salą wykładową. Budy nek został posadowiony wolno, podobnie jak obora, stajnia oraz stodoła. Ci z nas, którzy stykali się z polską wsią, wyczuwali w tym układzie coś w ro dzaju obcości i nieporządku. Gospodarze z wojennego przypadku gospoda rujący na wojennych uwarunkowaniach, państwo Zarzyccy, byli szczęśliwi, że ledwo, ledwo mogą trwać w tej tymczasowości, znaczonej uproszczonymi warunkami bytu, kontyngentową gospodarką i wyczekiwaniem końca wojny. Po przyjęciu na kwaterę partyzantów doszło do odczuwanej dotąd tymcza sowości jeszcze nieustanne poczucie zagrożenia dla całej rodziny. Ale oni dobrze wiedzieli, że w stanie wojny winien w walce uczestniczyć cały naród. Zacieśnili się więc państwo Zarzyccy w dwóch pokojach z kuchnią, wiążąc z nami wspólny wojenny los. Przytulności melinie w Beszycach Dolnych przydawała bliskość lasu, a nade wszystko dobra atmosfera stwarzana przez gospodarzy; pełna spokoju i życzliwości graniczącej z macierzyńską ser decznością ze strony pani Zofii. Szef Franaszczuk z miejsca wprowadził wojskowy rygor. Jego energia i pewny siebie sposób bycia sprawiły wespół z pogodnym usposobieniem, że młódź z punktu poczuła się dobrze w nowo utworzonym zespole. Na pierw szej melinie, w Beszycach, na noc zostały wystawione warty, a następny dzień zaczął się od musztry – żelaznej kanwy, na której zaczęło się dzierzga nie zawiłości sztuki wojowania. Każdy dzień zaczynał się od zbiórki, którą zaczynaliśmy odśpiewaniem pieśni „Kiedy ranne wstają zorze”. W stylu prowadzenia dziennych zajęć, rozpoczynanych sakramentalną musztrą, nie można się jednak było doszukać koszarowego drylu. Nie było mundurów, nie było dystynkcji, a do „pustych głów się nie salutuje” – wie to od kaprali każdy rekrut – nie odczuwało się wreszcie różnicy w odno 32 Żyd nazwiskiem Hela (do dziś chłopi pamiętają to nazwisko) prowadził gospodarstwo fatalnie i niefachowo, starając się wyciągnąć z ziemi jak najwięcej, dając ze swej strony jak najmniej. Inny informator podaje, że jego nazwisko brzmiało Lejba Rubin. 62 szeniu się podwładnych do przełożonych i vice versa. Zwracaliśmy się do siebie po imieniu lub po pseudonimach. Tylko szef był w tym zawadiackim gronie indywidualistów osobistością i figurą, do którego zwracaliśmy się w sposób znamionujący stosunek należny władzy, ale i to też całkiem swo bodnie i po koleżeńsku; jak tego swoistego savoir vivre’u dokonał szef, to już jego tajemnica. Nawet strofowanie przez niego miało w sobie coś po godnego i jak gdyby nieobowiązującego, acz wyrażonego często w formie mocnego koszarowego epitetu czy żartu. Pomimo te, w przedstawionym sensie swobodne formy sposobu bycia, rozkaz był zawsze rozkazem nigdy nie dyskutowanym i niepowtarzanym. Nikt z nas nie mógł sobie wyobrazić, aby mogło być inaczej, a najmniej sam szef. Dzięki Franaszczukowi sta liśmy się wojskiem, wprawdzie pozbawionych formalnych rygorów, lecz zachowującym pilnie strzeżoną przez szefa istotę organizacji wojskowej. Wiedział doskonale, że piękna pani Wojenka nie gustuje w parodiach. W czasie pierwszego pobytu w Beszycach zaczęli napływać nowi amatorzy cierpkich partyzanckich rozkoszy. Przybyli też wreszcie tacy, którzy mieli za sobą gruntowne przygotowanie wojskowe: pdch/ppor. Stanisław Podolecki – „Ryś”, syn strażnika więziennego; sierżant policji granatowej Leon Siatrak – „Orzeł”, policjant z posterunku w Lipniku; były Hubalczyk Stanisław Klusek – „Jastrząb” z przezwiskiem „Fugas” z Sandomierza (saper); plutonowy zawo dowy Kazimierz Jarzyna – „Sokół” z Połańca oraz kapral Stanisław Zarzyc ki – „Czarny” z Sandomierza. Ponadto w charakterze rekrutów zameldowali się: Kazimierz Krobath – „Niedźwiedź”, Romuald Nowakowski – „Mściciel”, Henryk Zarzycki – „Grab”, Jerzy Staszewski – „Murzyn” z Sulisławic, Cze sław Kuwaka – „Zboże”, Zdzisław Faron – „Ramzes”, Mieczysław Granek – „Szpak” oraz nieznani dziś z nazwiska: „Fregata”. „Grom”, „Grot”, „Krab” i „Pantera”. Jako ostatni z tej grupy został przywieziony Stanisław Duma – „Topola” z Sandomierza. Pojawił się na melinie w Beszycach, ubrany w sa modziałowy sweter z golfem, którego biel podkreślała bladość jego oblicza; nie zdołał się on bowiem jeszcze był wyleczyć z ciężkich ran odniesionych w starciu z Niemcami w Sandomierzu. Tułaczka po melinach wśród znajo mych i obcych ledwo pozwoliła mu stanąć na nogi, gdy grunt po raz kolejny zaczął się pod nim na dobre palić, wątpliwe schronienie i odpoczynek znalazł teraz w oddziale – z braku lepszych możliwości. Tak powiększony, 22–osobowy oddział teraz podzielony na trzy druży ny, z których dwie stacjonowały w Skwirzowej, u Mieczysława i Michaliny 63 Kosterskich, a jedna, z szefem i kwatermistrzem (nazywanym przez nas go spodarczym) – „Orłem”, u Zarzyckich w sąsiednich Beszycach. Dowódca mi drużyn zostali mianowani: I. „Ryś” (kwatera w Beszycach), II. „Sokół” i III. „Czarny” (w Skwirzowej). Wieś Skwirzowa położona była o 700 – 800 metrów od Beszyc. Gospo darze Skwirzowej, państwo Kosterscy, byli właścicielami resztówki mająt ku ziemskiego i posiadali obszerny dom a na gumnie pokaźnych rozmiarów zabudowania gospodarskie. Pana Mieczysława Kosterskiego uważaliśmy za jednego ze swojego grona; był pogodny, energiczny, z młodzieńczym niemal wigorem. Jego żonę, nauczycielkę z zawodu (ach, ta jej kaligrafia!), traktowaliśmy jak wspólną mamę, i tak też do niej się odnosiliśmy. Była to przemiła, ruchliwa osoba, wiecznie zaaferowana rozlicznymi zajęciami, jakie nastręczała jej liczna „rodzina” w naszych osobach. Dla nas miała pomimo to zawsze pełen serdecznej życzliwości uśmiech. Okazywała nam więcej łaskawości niż własnym małym dzieciom, od których wymagała pełnej dyscypliny i udziału w pracach gospodarskich. Dom Kosterskich był naszym domem; rządziliśmy się w nim jak u siebie, bacząc przy tym czy aby nie przydamy się w wolnych od wykładów chwilach przy cepach lub sieczkarni33. Obie te sąsiadujące ze sobą meliny, stanowiące wzajemne dla siebie ubezpieczenie, stały się – z założenia organizacyjnego – naszą stałą kwa terą w tym sensie, że przebywaliśmy w niej najczęściej i że, wracając z ja kiejś jedno lub kilkuosobowej wyprawy, tutaj mogliśmy uzyskać informa cje o aktualnym miejscu zakwaterowania oddziału. Kwaterowaliśmy tam po jednym lub dwa dni. Po napływie nowych kolegów szkolenie zaczęło się od nowa. Obejmo wało zakres wiedzy wojskowej przydatnej w walce partyzanckiej. Wykłady prowadzili: kpt. Tadeusz Struś – „Kaktus”, ppor. Jerzy Gutkowski – „To pór” z Ruszczy, ppor. „Ryś”, st. sierżant „Jastrząb”, plutonowy „Tarzan” i plutonowy „Sokół”. W tak opisany sposób spełniło się, w pewnym sensie niespodziewanie, marzenie mojego życia. Wojsko bowiem zawsze podziwiałem jako ideał 33 Później, podczas akcji „Burza”, „Lotna Sandomierska” opuściła na zawsze swoje meli ny (połowa 1944 r.), w tym i gospodarstwo pp. Kosterskich. Wtedy to byłą meliną party zancką zajęli się Niemcy – po swojemu. Rodzina zdołała ujść z życiem dzięki zachowaniu nieustannej czujności przed bandytami z Zachodu, lecz całe gospodarstwo zostało przez nich zrabowane a budynki rozebrane i uzyskane materiały budowlane wywiezione. Rodzina Kosterskich zapłaciła za udział w walce tułaczką i nędzą, szczęśliwie unosząc tylko głowy. 64 organizacyjny i żywiąc zainteresowanie tą właśnie dziedziną życia, z tego względu pragnąłem wstąpić do wojska. Nie przypuszczałem oczywiście, że do spełnienia pragnień dojdzie w tak szczególnych okolicznościach. Te raz doszedł ponadto czynnik walki z wrogiem. Poczułem się tu potrzebny i na właściwym miejscu, świadomość tego faktu cieszyła mnie niezmiernie i napawała dumą. W czasie późnego lata (1943) oddział nasz został wyposażony w ręczny karabin maszynowy („browning wzór 28”) i dwa pistolety maszynowe kal. 9 mm, kilkanaście karabinów powtarzalnych oraz kilka pistoletów bocz nych. Uzbrojenia dopełniały polskie granaty obronne – po dwa na żołnie rza. O wyposażeniu w oporządzenia nie ma właściwie co mówić, podobnie jak o odzieży – nasze „umundurowanie” sprowadzało się do tego, w czym do oddziału przyszliśmy; jego symbolem mogą być arkadkowe buty, które mizerią przerastały moje, bynajmniej nie całe i nie piękne. Kto nie posiadał karabinu, otrzymał na otarcie łez pistolet boczny. Znaczącą wówczas dla uzbrojenia oddziału dań wniósł 16–letni chłopiec z Bodzechowa koło Ostrowca Świętokrzyskiego, przynosząc dwa pistolety maszynowe najnowszego typu, „MP”. Zdobył je pełniąc w bodzechowskim dworze funkcję pomocnika lokaja. Zabrał przebywającym tam niemieckim nieproszonym gościom wraz z magazynkami zapasowymi. Słysząc o party zantach, krążących po Sandomierszczyźnie, dotarł do nas, do Beszyc. Był przekonany, że przy tak wspaniałym darze przyjęcie jego młodocianej oso by, stanowiącej mało znaczący dodatek do pistoletów, nie będzie stanowiło problemu. Musiał jednak zrozumieć, że jest jeszcze za młody i musi iść na melinę (do Sandomierza, gdzie zamiast wojować wypadło mu się uczyć), do dziś prześladuje mnie wspomnienie – jego wyraz głębokiego rozcza rowania, zawodu i goryczy i spojrzenie, którego wymowę można określić jako przekonanie o oszukaniu go i okradzeniu przez silniejszych. Czasem jakaś sztuka broni skapnęła okazyjnie. Na przykład „Straceniec” wraz z „Kozakiem” zdobyli pistolet na kierowniku budowy drogi firmy Oemler w lesie zawidzkim, przy okazji udzielania szkopowi lekcji nale żytego odnoszenia się do polskich robotników. To grubiańskie niemczy sko o nazwisku Domino otrzymało kilka kopniaków przy robotnikach dla uświadomienia mu, że nie jest u siebie, i że tutaj kopniaki to jemu się na leżą. Nauka okazała się w pełni skuteczna – polscy robotnicy nie mogli się potem nadziwić grzeczności szkopa. Broń w postaci pistoletów bocznych 65 przynieśli ze sobą także Stanisław Duma – „Topola”, Janusz Szczerbatko – „Zygfryd” i Leon Siatrak – „Orzeł”. Na uroczystą – w sensie partyzanckim – inaugurację rozpoczęcia kursu dla młodszych dowódców przyjechali kapitan Tadeusz Struś – „Kaktus” i podporucznik Jerzy Gutkowski – „Topór”. Przemówienie wygłosił ka pitan. Jak można się było spodziewać po rasowym wojaku, zwłaszcza sa perze, przemówienie było raczej krótkie. Brzmiało ono – o ile pamięć mi dopisała – następująco: – Żołnierze! –skoro się tutaj znaleźliście, to wiecie po co. A cha – dorzu cił – nasza nazwa brzmi: Lotna Grupa Bojowa Inspektoratu Armii Krajowej Sandomierz. Następnie „Kaktus” i „Topór” podchodzili do każdego z nas, stojących w szeregu, podając rękę, a my przedstawialiśmy się naszymi pseudoni mami. Zaraz potem, stojąc na baczność, odśpiewaliśmy „Modlitwę obo zową”34, której zdołaliśmy się już nauczyć z radia londyńskiego35. Śpie waliśmy ją potem przy porannych apelach, w miejsce pieśni kościelnej. W czasie śpiewu spostrzegłem, że twarz kapitana jakaś nabrała uroczystego wyrazu i pokraśniała. Później odbyły się jakieś dwa wykłady oficerów, po czym obaj wsiedli na bryczkę i odjechali. Z radia dowiedzieliśmy się, że zabrakło w naszych szeregach na szczycie obu wielkich wodzów. Komendant główny Armii Krajowej, Stefan Rowec ki – „Grot” został aresztowany przez Niemców 30 czerwca 1943 r., a 4 lip ca tegoż roku zginął wódz naczelny i premier rządu polskiego na uchodź stwie, generał Władysław Sikorski36. Dziwnym wydał się nam ten zbieg nieszczęść. Gwiazdy obu, otoczonych charyzmą wielkich postaci przestały świecić także i nam. Tak jak w naszym oddziałku, i w całym narodzie zapa nowała atmosfera, jaka wywoływana bywa głębokimi nieszczęściami. Ale walka musiała toczyć się dalej. 34 „Modlitwa obozowa”, później nazywana też „Modlitwą partyzancką”, została ułożona przez kpt Adama Kowalskiego (X.1939) w obozie dla żołnierzy polskich internowanych w Rumunii, w Bals. Nawiązuje ona do słów wiersza A. Mickiewicza: O, Panie, któryś jest na niebie Wyciągnij sprawiedliwą dłoń! Wołamy z cudzych stron do Ciebie O polski dom, o polską broń ... 35 Państwo Zarzyccy posiadali ukryty aparat radiowy. 36 Nowym naczelnym wodzem został mianowany gen .Kazimierz Sosnkowski, a nowym głównym komendantem AK gen. Tadeusz Komorowski – „Bór”. 66 Trudno było otrząsnąć się po stracie generała „Grota”, naszego bezpo średniego, bo walczącego wraz z nami w kraju, wodza. Stosunki konspira cyjne, a w związku z nimi pełne utrudnień i ograniczeń w przekazywaniu informacji uwarunkowania sprawiły, że bliższe okoliczności tej tragedii narodowej nie mogły nam być od razu znane. Mogliśmy tylko wiedzieć, że padł w boju. Ciężko było również pogodzić się z nagłą utratą twórcy potężnej, bo liczącej 400 tysięcy żołnierzy armii podziemnej, doskonale zorganizowanej, toczącej nieugięcie i nieustająco walkę, twórcy jedynego na przestrzeni całej światowej historii, niepojętej dla innych narodów, ar mii działającej w warunkach konspiracyjnych, stanowiącej wojsko równie niepojętego dla myślących zwykłymi kategoriami państwa podziemnego, posiadającego do końca wojny sprawnie struktury państwowe. Nie „ruchu oporu”, a właśnie państwa, które pomimo przegranej wojny nie skapitulo wało a prowadziło ją tam, gdzie tylko znaleźli się Polacy – zarówno w Kra ju jak i w świecie. Kiedy nadeszła z eteru ta druga, również mrożąca krew w żyłach wia domość o generale Władysławie Sikorskim, i tę śmierć zadaną przez nie wiadomą siłę, zaraz po tej wcześniejszej, odebrał naród, na tle dopiero co przeżytej klęski wrześniowej, jak sprzysiężenie niebios, jak jakąś piekielną zmowę nieuchwytnych sił. Zginął bowiem premier rządu polskiego i na czelny wódz Polski Walczącej oraz zginął naczelny dowódca w kraju. Była to bez wątpienia, o czym byliśmy wówczas przekonani, zmowa; niewy obrażalnie podła gra wielkich i możnych. Zginęli niemal równocześnie Najlepsi i Umiłowani. Powiało grozą i mrokiem. Ale do walki wśród grozy, mroku i nieszczęść już wszak przy wykliśmy byli od półtora wieku. Znów więc zacisnęliśmy zęby i pięści. Uczestnicy tej zbrodniczej zmowy do dziś skrywają swoje imiona – tak po twornie odrażająca to zbrodnia, popełniona wbrew prawom wszelkim, na wet wojennym. Została dokonana wbrew moralności, wbrew uświęconym wiekami kanonom cywilizacji łacińskiej, właściwej wszakże dla większo ści narodów europejskich. Uformowany już organizacyjnie oddział przechodził forsowne szkolenie zmieniając co parę dni kwatery, odwiedzając niektóre z nich po kilkakroć. Jak dobrych znajomych witano chłopców z „Lotnej” w Jachimowicach, Byszowie, Janowicach, Krysinie, Beszycach, Skwirzowej, Bystrojowi 67 cach, Dmosicach, Śmiechowicach, Usarzowie, Sadłowicach, Graniczniku, Wielogórze, Dołach Michałowskich, Suliszowie i w wielu innych dworach i wioskach usytuowanych w oddaleniu od ważniejszych traktów. Miesiąc już upłynął od utworzenia oddziału, a nie posiadał on dowódcy. Franaszczuk nadal działał formalnie jako dowódca łoniowskiej dywersji placówkowej. Rzemiennym dyszlem krążyły wiadomości, że miał nim zo stać podporucznik Gutkowski – „Topór”, potem że podporucznik Stanisław Podolecki – „Ryś”. Taką samą drogą przychodziły odwołania z wyjaśnie niami, że obaj kandydaci są znani w okolicy, a w związku z tym rozpo znanie ich osób przez niemiecki wywiad spowodowałoby wymordowanie przez Niemców ich rodzin. Pozostawienie bez rozstrzygnięcia tak ważnej sprawy przez miesiąc, w wojsku znajdującym się w stanie walki, a z drugiej strony widoczne trud ności w sprowadzeniu na dowódcę oficera z innego terenu, co nie może dziwić w okupacyjnych warunkach, stworzyło nie lada dylemat. Uporał się z nim wreszcie komendant inspektoratu, podpułkownik Antoni Żółkiew ski – „Lin” mianując na dowódcę oddziału samego komendanta Kedywu inspektoratu, kapitana Tadeusza Strusia – „Kaktus”. I on znalazł wprawdzie równie salomonowe rozwiązanie, ale póki to nie mogło nastąpić, zasto sował rozwiązanie tymczasowe. Kiedy przyjechał na swoim skrzypiącym rowerze do Beszyc, aby w dniach 15 i 16 sierpnia 1943 roku prowadzić planowe wykłady, oznajmił nam przed frontem, że rozkazem komendan ta inspektoratu z dnia 12 sierpnia „Tarzan” został mianowany pełniącym obowiązki dowódcy oddziału. Nas, partyzantów, z oczywistych powodów o zdanie nikt nie pytał, ale byliśmy zadowoleni z tego rozwiązania, gdyż Stefan Franaszczuk zdołał był już pozyskać nasze zaufanie i sympatię. Je dyne co mogliśmy mu mieć do zarzucenia, to częste opuszczanie oddziału, aby – jak się złośliwie domyślaliśmy – pilnować swojej wybranki, Władzi Stawiarzównej z Bukowej37. Szef nie oblał, wbrew naszemu oczekiwaniu nominacji twierdząc, że nie pozwala na to partyzancka klauzura, cechująca, się wszak wyjątkową su rowością. Uregulowanie to niczego właściwie nie zmieniło w położeniu oddzia łu. Nadal cierpieliśmy na niedostatek uzbrojenia i w dalszym ciągu brak było funduszów na utrzymanie oddziału. „Orzeł” te sprawy jakoś łatał, 37 Po wojnie pobrali się i żyli długo i szczęśliwie. 68 jak przypuszczaliśmy, przy pomocy ziemian. Następująca pora trudnej je siennej pogody i perspektywa zimy stwarzały kolejne poważne problemy w utrzymaniu sporej już grupy młodych ludzi o świetnych apetytach, ale też i o ograniczonej wytrzymałości na zimno. Zaczęły się nad wyraz bru talnie ujawniać niedostatki w bieliźnie, cieplejszej odzieży czy obuwiu. W trudnych, niemal koczowniczych warunkach bytowania niełatwo było utrzymać należytą higienę żołnierzy sypiających ze względu na koniecz ność utrzymywania nieustającej gotowości bojowej w dziennej bieliźnie, a często i w ubraniach. Kiedy ktoś zameldował pewnego dnia „o obecności w oddziale” wszy, okazując ją na dowód na wyciągniętej dłoni, zapanowała ogólna konsternacja i atmosfera niemal grozy. Gdy otrząśnięto się z pierw szego wrażenia nieszczęsna weszka, oglądana przez ciekawych jej widoku, została uroczyście zatłuczona w drwalni na pniaku obuchem wielkiej sie kiery, w trybie magicznego rytuału mającego zaczarować dostęp następ nym insektom na nasz teren. Gospodarczy „Orzeł” został wezwany przed ponure tym razem oblicze szefa. Rozpoczęła się odtąd nieustająca i nigdy już niewygrana walka o pełnię higieny; a wszy stały się na dobre nieodstęp nymi, choć niechcianymi naszymi towarzyszkami. Nieraz wydawało się, że wszystko jest już dobrze, gdy nagle któryś z żołnierzy zaczął się bezwiednie drapać lub czochać o węgieł domu lub sterczącą w płocie żerdź. Wówczas nerwowy meldunek znów szedł do szefa, a sfrustrowany gospodarczy do stał wreszcie z frasunku, jak utrzymywaliśmy, nerwicy przejawiającej się zabawnym tikiem na jego zawsze poważnej i bladej twarzy. Zarządzał on zwykle w takich przypadkach dodatkową zmianę bielizny, po którą trzeba było jechać nieraz znaczny kawał drogi38, organizował dodatkowe kąpiele, a przemyślne insekty zdawały się przycichać tylko, aby po jakimś czasie znów dać o sobie znać. Stanowiły już do końca, w późniejszym towarzy stwie wszy łonowych, pcheł i nad wyraz dokuczliwego świerzbia stały ele ment partyzanckiej doli. 38 Zapamiętane miejsca, w których prano dla „Lotnej” bieliznę, to majątek Krystyny Kar skiej – „Emilia” w Górkach Klimontowskich, majątek państwa Bronikowskich w Jachi mowicach, majątek pani Niwińskiej w Niedźwicach, panie Irena i Kazimiera Kowalskie w Kolonii Wiązownica. 69 3. Kim byli, skąd przybywali? Dobrowolny udział w walce z bronią w ręku miał w większości przy padków swój początek wcześniej. Na ogół bowiem do grup bojowych dostawali się ludzie dopiero wówczas, gdy grunt pod nogami im się palił lub spalił zupełnie. Dostanie się do partyzantki stanowiło szczęśliwe ra czej zrządzenie losu w takim przypadku. Udało się bowiem ujść z życiem. W przeciwnym razie, w przypadku wsypy ginęło się od kuli albo trafiało do niemieckiej kaźni, a tam po straszliwych torturach traciło w mękach życie albo dostawało do obozu koncentracyjnego lub obozu zagłady, co niemal na to samo wychodziło – na śmierć w udręczeniu. Działalność w konspiracji stanowiła jeden tylko nurt ówczesnego ży cia pod okupacją niemiecką, nurt walki powszechnej toczonej dzień i noc, nieustannie, przy stawce własnego życia i cierpień, a także cierpień jesz cze sroższych niż własne cierpienia fizyczne – z przyczyny mimowolnego spowodowania męki lub śmierci najbliższych, najdroższych. Drugi rów noległy nurt stanowiło zdobywanie środków do życia. Przy ogromnych trudnościach w znalezieniu pracy zarobkowej, z reguły przez Niemców podle opłacanej, trzeba było szukać pracy prywatnie lub wprost – i to naj częściej – w nielegalnym handlu, drobnej rzemieślniczej wytwórczości. Walka o własny byt i o byt narodowy splatały się ze sobą na każdą chwilę w ogromnym wysiłku woli, napięciu nerwowym, a także w stałym wysiłku fizycznym, w stanie ciągłego niedożywienia. I tak przez lata, dzień po dniu, noc po nocy, licząc upływ niemal każdej przeżytej godziny. Naród w całej swojej masie zachowywał się obronnie, bo tego wymagała stworzona przez Niemców sytuacja i naturalne, w odbiorze ogółu, stosunki pomiędzy zwycięskim wojskiem a ludnością cywilną podbitego kraju. Elita narodowa zaś, ukształtowana przez kanony cywilizacji łacińskiej zachod nio-rzymskiej, rozumiała istotę niemieckich zachowań, bo znała ich źródło. Polski historyk i filozof Feliks Koneczny tak owe źródło określił: „Stoimy tu przy kolebce kultury bizantyńsko – niemieckiej, która w pochodzie wie ków miała wyrosnąć na najwyższy szczebel i najwyższy triumf cywilizacji bizantyńskiej”39. Toteż polska elita przystąpiła do organizowania narodu, 39 Feliks Koneczny – „Cywilizacja bizantyńska”, wydawnictwo „antyk” Marcin Dybow ski, reprint: Londyn 1973 , str . 2225. Cywilizacja bizantyńska została ukształtowana przez wpływy kultur azjatyckich (tamże na str. 182: „Cesarstwo bizantyńskie staje się państwem bezwzględnie azjatyckim”), przez wpływ cywilizacji turańskiej. Cesarstwo niemieckie 70 świadoma zagrożenia jego biologicznym wyniszczeniem przez najeźdźcę o duszy ukształtowanej w ciągu wieków na modłę azjatycką. W placówkowej pracy konspiracyjnej walka z najeźdźcą gorzała w pełni i nie mniejszym płomieniem niż w oddziałach partyzanckich. Stopień zaś zagrożenia trzeba uznać za nie mniejszy, jeśli nie większy jeszcze zwa żywszy, iż tu wróg działał zawsze z zupełnego zaskoczenia i siłą przemoż ną, a jego ataki obejmowały przeważnie całe rodziny. Możliwości obrony nie było przy tym w zasadzie żadnej. To na placówkach właśnie toczyła się walka główna. Wyłączając dzieci – jakże jednak często wykorzysty wane do spełniania niektórych posług konspiracyjnych – zaangażowana była w niej ogromna większość społeczeństwa. Niemcy powtarzali między sobą – z wyraźnie wyczuwalną nutką zdumienia – odkrywczą prawdę, że każdy Polak, Polka, staruszek czy dziecko to partyzanci. Tu, w łonie placó wek prowadzono różnorodne szkolenia, przygotowując odpowiednie kadry i warunki do prowadzenia walki zbrojnej na potrzeby bieżące i w przewi dywaniu przyszłego ogólnego powstania. Tu też, pod przykrywką domo wego zacisza odbywały się zagrożone karą śmierci nasłuchy zagranicznych rozgłośni radiowych, z których zapiski służyły potem do redagowania lo kalnych tajnych gazetek40, drukowanych na ręcznych powielaczach, i do dzielenia się nimi z sąsiadami, zaufanymi znajomymi. Powielacze konspi ratorzy wykradali z niemieckich urzędów w trybie specjalnych akcji lub wykonywano je w domowych warsztatach. Zdobywanie zaś do nich po trzebnych materiałów, jak farby drukarskiej, matryc białkowych, papieru czy także maszyn potrzebnych do pisania matryc wymagały osobnej stałej działalności organizacyjnej. Wszystko to było osiągane w wyniku pracy skoordynowanej żmudnej i niebezpiecznej. Kolportaż gazetek lokalnych i otrzymywanych odgórnie (prasa pod ziemna była rozprowadzana bezpłatnie) lub z terenów sąsiednich odbywał się najróżniejszymi, nieraz wymyślnymi sposobami. Tej dziedzinie konspi racji, należącej do bardziej niebezpiecznych można by poświęcić obszerne przejęło w II połowie X wieku – pormalnie poprzez małżeństwo syna cesarza Ottona I, póź niejszego Ottona II z księżniczką (cesarzówną) bizantyńską Teofanią (która zdobyła znacz ne wpływy na dworze niemieckim) – na swój użytek, na zawsze, podstawy tej cywilizacji, wyrażające się w formule mechanizmu państwowego – w przeciwieństwie do personalizmu wyznawanego przez cywilizację łacińską. 40 Tajna prasa – w miastach, gminach, często wsiach – wydawana była powszechnie w ca łym kraju do roku 1942, kiedy to nowopowstała Armia Krajowa kolportowała już powszech nie prasę centralną na cały kraj (z „Biuletynem Informacyjnym” na czele). 71 i wielce interesujące dzieła. Byłaby to opowieść o młodych przeważnie ludziach, często dzieci prawie, fascynująca grozą przygody na granicy ży cia i śmierci. Byłyby to też opowieści o znojnym zmaganiu z przestrzenią, dokuczliwymi warunkami pogodowymi, o gorzkim smaku strachu, wresz cie opowieść o przebiegłości, refleksie, o aktorstwie aranżowanym ad hoc, o błyskotliwości w rozgrywce o życie, o samozaparciu, o wielkim wysiłku woli i wysiłku fizycznym – nieraz do samych granic wytrzymałości. I była by to dojmująca opowieść o rozpaczliwym zdumieniu młodego człowieka, że oto właśnie teraz, właśnie jego obejmuje śmierć, odbierana w osamot nieniu i bez nadziei nawet, że ostatnie wołanie MAMO! zostanie usłyszane choćby przez kogokolwiek. Stąd, z placówek wywodzili się łącznicy, głównie dziewczęta, ale i kobiety nawet w podeszłym wieku, których wkład w walkę równać można z poświę ceniem kolporterów czy partyzantów. Na placówkach wreszcie organizowa no skrzynki kontaktowe i archiwa – w domach, których mieszkańcy nie znali spokoju ni w dzień, ni w nocy, spodziewając się w każdej chwili hałaśliwego łomotania do drzwi i głośnego, wywołującego dreszcz grozy u całej rodziny, bo zapowiadającego śmierć, wykrzyczanego słowa: Polizei! Podobnie rzecz miała się z przechowywaniem broni, amunicji, wojskowych urządzeń, środ ków opatrunkowych i tym podobnych, znaczonych śmiercią artykułów. W pla cówkach posiadał swoją ostoję wywiad, jedna z najcichszych i bardzo owoc nie pracujących służb. To placówki właśnie dbały o zaopatrzenie w żywność i inne potrzebne w leśnej egzystencji oddziałów partyzanckich środki. Ludzie z placówek udzielali też melin podróżującym ludziom z konspiracji, spalonym a także rannym. Nawet później, wtedy, kiedy już wypadło zaprzestać walki w polu, kiedy wielu zdemobilizowanych partyzantów nie miało się gdzie po dziać, kiedy pod względem wojskowym i politycznym sytuacja okazała się być beznadziejna, placówki – nie posiadające już służbowych kontaktów działały samoczynnie sprawnie, skutecznie, z całym oddaniem Sprawie, udzielając po mocy pozbawionym ostoi organizacyjnej bojownikom. Tu, na placówkach, prowadzono powszechną walkę w postaci sabotażu i dywersji. Tak zwany mały sabotaż polegał na szkodzeniu najeźdźcy na każdym kroku i przy każdej okazji. Mały sabotaż nakazywał pracę powolną (symbolizowany malowanymi na płotach i murach żółwiami), niedokładne wykonywanie pracy z której korzystał okupant, celową produkcję braków, głównie w fabrykach wytwarzających produkcję na rzecz wojska, wpro 72 wadzanie w błąd niemieckich rozmówców i ogólnie zachowania na szkodę wroga. Dywersja i sabotaż stanowiły osobną działalność programową wal ki prowadzonej przez Polskie Państwo Podziemne. Placówki organizowały również tajne nauczanie na wszystkich szcze blach. Działalność tego rodzaju była z natury rzeczy bardzo łatwa do de konspiracji, toteż na tym polu dochodziło często do ofiar, głównie w gro nie nauczycielskim. Ale dzięki tej pracy placówek na tym polu została uratowana – wbrew nieprzyjacielskim dążeniom – przed wyniszczeniem w sferze kulturalnej, wychowawczej i naukowej ogromna część młodzieży, z której wyrosły po wojnie kadry nauczycielskie, profesorskie, naukowe, a także wysokiej klasy specjaliści w różnych dziedzinach życia gospodar czego oraz rodzimi ludzie sztuki i literatury. Jakże nie wspomnieć, starając się przedstawić obraz przeszłości, o tym, o czym można by, o czym należa łoby pisać tomy, oddając ten nader ważny, toczony na placówkach aspekt zmagań w dobie zniewolenia o byt narodowy. Tak więc na placówkach dokonywał się cały ogrom organizacyjnego wy siłku u podstaw, którego niepodobna przecenić. Wszak nie tylko samą, nie w pełni tu ze zrozumiałych powodów przedstawioną, rozległość i różnorod ność zadań trzeba w ocenie brać pod uwagę, bo przecież ta działalność mu siała być prowadzona w ukryciu; nieraz i przed własną rodziną, gdy chodzi o zachowanie tajemnic organizacyjnych, lub przez konieczną ostrożność wobec dzieci. Trzeba było niezaprzeczalnego talentu organizacyjnego ludzi z placówek, ich mądrości, samozaparcia, odporności psychicznej a także wysokiego poczucia odpowiedzialności komendantów placówek, aby było możliwe w ogóle funkcjonowanie tak bardzo złożonego aparatu, opartego przecież na ludziach z zaciągu ochotniczego, bezpłatnie, na ludziach nie posiadających teoretycznego choćby przysposobienia do działalności w tak niebezpiecznych i trudnych warunkach; aparatu, który jakże często trzeba było mozolnie odbudowywać po wsypach. Toteż wielu napływających do oddziału „Lotnej” chłopców miało za sobą, często po przeżyciach rodzinnych i osobistych tragedii, twardą szkołę życia i szkołę charakteru. Dziś jednak, po latach, pozostała przy życiu zupełnie niewielka już liczba tych ludzi. Spośród nich wielu z zażenowaniem przyznaje się do spustoszenia pamięci przez wiek, zachowującej już tylko z owych lat jej strzępy i ogólne wrażenia. Nielicznym tylko dopisała pamięć, a zupełnie 73 wyjątkowo pamiętniki. Tak więc w ostatecznym rachunku możliwe jest przedstawienie losów sprzed przystąpienia do „Lotnej” moich własnych, co już uczyniłem w części wstępnej, oraz „Topoli”, charakterystycznych dla tamtego czasu. Stanisław Duma – „Topola” już wiosną 1940 roku nawiązał kontakt z łącznościowcami zorganizowanymi w ZWZ w Sandomierzu. Zajmowa li się oni między innymi zbieraniem broni pozostałej po kampanii wrze śniowej. W celu uzyskania środków do życia zaangażował się „Topola” do pracy przy budowie zniszczonego w trakcie działań wojennych na Wiśle w Sandomierzu mostu – w firmie „Wagner – Biuro”, działającej w ramach organizacji znanej wówczas pod nazwą Organization Todt41. W lipcu 1941 roku (po uderzeniu Niemiec na ZSRS) przedsiębiorstwo zostało przeniesio ne w ślad za postępującą armią niemiecką do Kijowa, gdzie przystąpiono do odbudowy mostu. Duma bierze tam udział w sabotażu, w następstwie którego wali się do Dniepru ogromny dwumasztowy, 150–tonowy dźwig. Był to jedyny duży dźwig na tej budowie. Kiedy krąg podejrzanych o sabo taż osób zaczyna się w śledztwie niebezpiecznie zawężać, „Topola” ucie ka wpraszając się do pociągu wiozącego żołnierzy włoskich wracających „nella nostra Italia”. Okazało się to możliwe dzięki niedociekliwym, bo uszczęśliwionym z powrotu do ojczyzny z obcej im na wschodzie wojny Włochom. Pozwolili oni jechać ze sobą funkcjonariuszowi podróżującemu w mundurze organizacji Todt, jak się zapewne domyślali, Niemcowi, nie widząc potrzeby legitymowania go czy okazania przepustki. We Lwowie Duma przesiadł się do pociągu osobowego i zajął miejsce w wagonie przeznaczonym tylko dla Niemców w nadziei, że będąc w mun durze uniknie kontroli. Ale nie dojeżdżając do Przemyśla, w okolicy stacji Zimna Woda, zauważył, że straż graniczna przeprowadza kontrolę także i w wagonach dla Niemców. Nie posiadając przepustki, musi Duma za wszelką cenę uniknąć spotkania z kontrolerami. Przenosi się więc do co raz to dalszych wagonów, rozmyślając nad sposobem wyjścia z nadzwyczaj kłopotliwej sytuacji. Przed nim stała tylko jedna możliwość – wyskoczyć z jadącego pociągu, co jednak w ciemnościach nocy wiązało się z dużym ryzykiem, z braku możliwości wykonania skoku kontrolowanego. Zwlekał więc do ostatniej chwili, uznawszy wyskoczenie za rozwiązanie ostateczne. 41 Organization Todt – niemiecka organizacja powołana do działalności budowlanej na rzecz wojska. OT wykorzystywała do pracy przymusowej m.in. jeńców. Nazwa organizacji pochodzi od nazwiska jej twórcy. 74 W pewnej chwili spostrzegł, że strażnicy zatrzymali się w swoim służbo wym przedziale, a do kontroli dwóch ostatnich wagonów przystąpił tylko jeden z nich, oficer. Duma postanowił więc zaatakować samotnego Niem ca, licząc na swoją siłę. Oczekiwał szkopa w przejściu pomiędzy wagonami (W ówczesnych pociągach można było przejść pomiędzy wagonami łączo nymi bez osłony, przez ruchome zachodzące na siebie blachy; z przejść takich korzystali tylko kolejarze). Rozegranie właśnie tam walki stwarzało pewne szanse na uniknięcie świadków i alarmu. Duma wkracza na to przej ście w odpowiednio wybranym momencie kiedy z przeciwnej strony wcho dzi na nie Niemiec. Postawny, dobrze zbudowany Duma jednym ciosem strąca zaskoczonego szkopa w odstęp pomiędzy wagonami. Drzemiący w nocy podróżni, hałas jadącego pociągu sprawiły, że raczej mało dono śny okrzyk Niemca nie został przez nikogo usłyszany. Spadając w pustkę pomiędzy wagonami szkop zawisł jednak na swoim płaszczu zahaczony na jakimś występie łączy wagonowych. Wtedy jedno szarpnięcie „Topi li” wystarczyło, aby Niemiec znalazł się na torze pomiędzy szynami pod pędzącym pociągiem. Najpewniej nie przeżył on tej przygody. Wówczas Duma przeniósł się pośpiesznie w drugi koniec, skontrolowanej części po ciągu, gotów do wyskoczenia, gdyby dały się zaobserwować jakieś oznaki poruszenia w pociągu. Szczęśliwie dojechał nie niepokojony do Stalowej Woli. Tam znalazł schronienie u mieszkającej tu swojej siostry. Po jakimś czasie przeniósł się do Sandomierza, gdzie musiał się ukrywać u przyjaciół i znajomych, jako niewątpliwie poszukiwany przez niemiecką policję. Pracując nadal w konspiracji, zajmował się „Topola” zarobkowo mecha niką. Z czasem urządził sobie warsztat rusznikarski, korzystając z pomocy brata Władysława, z zawodu rusznikarza. Ze złomowanego sprzętu wojen nego, udostępnionego mu na złomowisku huty Stalowa Wola przez ludzi z tamtejszej organizacji, zmontował rusznicę przeciwpancerną w oparciu o broń sowiecką. Przerabiał także sowieckie „pepesze” (pistolety maszy nowe) na kaliber 9 mm, to jest na przystosowane do amunicji stosowanej głównie w niemieckich pistoletach, w tym i przez polską konspirację przy gotowującą się do zaopatrzenia przyszłej partyzantki. Później, w lecie 1943 roku, współdziałając z wywiadem AK, przeprowa dził „Topola” w Sandomierzu akcję mającą na celu zdobycie maszyny do pisania na potrzeby konspiracyjne. Maszynę przygotował w swoim biurze pracownik okręgowego urzędu rolniczego starostwa Kazimierz Stępień, 75 również członek AK. Urząd ten mieścił się w budynku przy ulicy Mariac kiej nr 9. W tym samym budynku znajdowały się także pomieszczenia zaj mowane przez żandarmerię, w związku z czym przed wejściem stał na war cie żandarm legitymujący obce osoby. Trzeba się więc było imać podstępu. W przerwie obiadowej, która trwała od godziny 13-tej do 15-tej, przyszedł Duma w zachowanym własnym mundurze Organizacji Todt, niosąc pacz kę odpowiadającej rozmiarami maszynie do pisania. Mijając wartownika energicznym krokiem wyciągnął rękę w hitlerowskim pozdrowieniu i beł kocąc nonszalanckim tonem (modnym wśród Niemców) nieodzowne „heil Hitler”!. Wartownik oddał pozdrowienie nie pytając umundurowanego niby – Niemca o przepustkę. W zajmowanej przez cywilne biuro części budyn ku panowała martwa cisza. Duma otworzył doręczonym mu przez wywiad kluczem odpowiednie drzwi, poczym zamknął je od wewnątrz. Teraz już mógł zająć się spokojnie kolejnymi punktami zadania. Maszyna była już zapakowana tak samo jak wnoszona paczka. Stępień przygotował również przeznaczone do spalenia rejestry dotyczące obowiązkowych dostaw zbóż, ziemniaków i żywca oraz inne ważne dla szkopów papierzyska. Obok, na bańce z benzyną, leżały przygotowane zapałki. „Topoli” pozostało już tyl ko ułożyć papiery na stosie, oblać i podpalić. Potem wyszedł zamykając drzwi na klucz. W budynku było nadal pusto i cicho. Dym z palonych pa pierów nie zdołał się jeszcze wydobyć z pokoju, którego okno wychodzi ło na tylną stronę budynku. Niosąc zapakowaną maszynę, Duma wyszedł minąwszy wartownika z uwagą przyglądającemu się innemu żandarmowi naprawiającemu swój rower. Tym żandarmem był szubrawiec folksdojcz42 spod Staszowa, nazywany przez przekorę zdrobniale Edziem. Dalszą dro gę do Nadbrzezia43, przez strzeżony trzema posterunkami most na Wiśle, przebył „Topola” w dyskretnej asyście obstawy. Tego samego lata przyniósł Duma do śródmieścia przerobioną przez sie bie „pepeszę” rozłożoną na dwie części, aby ją przekazać (sprzedać) Bo gusławowi Płazie. Broń była przeznaczona dla oddziału BCh „Brzozy”. Spotkanie miało miejsce około godziny 11–tej w sieni budynku przy ulicy 42 Folksdojcz – wymowa spolszczona. Volksdeutsche. W czasie II wojny światowej Niemcy starli się włączyć do swojej machiny wojennej jak największą liczbę osób zainteresowanych współpracą z nimi. Werbowali więc do swojego aparatu administracyjnego wszystkich, także tych którzy powoływali się na swoje niemieckie pochodzenie. Stwarzali tej kategorii ludzi lepsze warunki materialne dla pozyskania ich sobie, dając im zatrudnienie, ale wymagając w zamian wiernej służby. Z tej kategorii ludzi wywodzili się głównie zdrajcy i donosiciele. 43 Nadbrzezie – część miasta leżąca po prawej stronie Wisły. 76 Mickiewicza 3, w którym mieściło się Biuro Służby Bezpieczeństwa (Si cherheitsdienst). W biurze tym mieściła się także policja kryminalna. Miej sce to o bardzo małym przepływie ludzi wydało się konspiratorom dość bezpieczne i odpowiednie na krótkie spotkanie. Przypadek jednak zrządził, że akurat po rozwinięciu pakunku przechodzili tędy dwaj gestapowcy, uda jący się do któregoś z urzędów. Pojawili się tak nagle i niespodziewanie, że konspiratorzy nie zdążyli zakryć oglądanego pistoletu. Spostrzegłszy w rę kach młodego mężczyzny części broni jeden z nich zatrzymał się. – Co wy tu robicie? – zapytał. – Właściwie nic – z głupia frant odpowiedział Duma po niemiecku. – Co tam masz? – rzucił podniesionym głosem Niemiec. – Nic szczególnego – odpowiedział Duma składając zawiniątko. – Pokaż to! – krzyknął gestapowiec. Wówczas „Topola” jednym zamachem wyrżnął szkopa w głowę z całej siły trzymanym w rękach żelastwem. Niemiec osunął się na posadzkę. Duma zaś, mając drogę odciętą na ulicę przez drugiego, nieco ogłupiałego nagłym przebiegiem wydarzeń Niemca, wybiegł na podwórze, gdzie mieściły się ma gazyny firmy „Rolnik”. Tam szukał gorączkowo możliwości wydostania się na zewnątrz, ale okazało się, że dziedziniec był szczelnie zabudowany. Ten drugi gestapowiec także wybiegł strzelając z pistoletu za uciekającym „To polą”. Płaza i łącznik od „Brzozy”, korzystając z powstałego zamieszania, zniknęli w mgnieniu oka. Tymczasem na zamkniętym podwórzu gestapo wiec rozpoczął istne polowanie na Dumę. Po kilku strzałach szkop trafił go w nogę powyżej kolana i zaraz potem w lewe biodro, przestrzeliwując, jak się potem okazało, pęcherz. W tej wydawało się beznadziejnej sytuacji, „Topo la” zdobył się na rozpaczliwy wysiłek. W chwili gdy Niemiec wymieniał ma gazynek w pistolecie wskoczył na wysoką bramę wjazdową. Uchwyciwszy się jej wierzchu podciągnął się na nią, a kiedy już objął bramę okrakiem, ge stapowiec zdołał go jeszcze uchwycić ręką za nogę w kostce i próbował ścią gnąć na dół. Duma jednak, młodzieniec silny i wysportowany, podciągnął nieco nogę wraz z uczepionym szkopem a następnie strząsnął go energicz nym ruchem. Niemiec odpadł, lecz zdążył jeszcze oddać strzał przestrzeli wując Dumie płuco. „Topola” spadł na drugą stronę bramy, na ulicę, tuż przy Bramie Opatowskiej, prawie pod nogi znajomego, Mariana Kosowskiego44, 44 Kosowski dożył szczęśliwie w obozie do zakończenia wojny i wrócił do Sandomierza. Nie wydał „Topoli” stawiając na jednej szali w walce własne życie. 77 fotografa prowadzącego zakład przy ulicy Opatowskiej. Wprawiony w zdu mienie Kosowski pozostał przez chwilę na miejscu patrząc za uciekającym Dumą. Zanim ochłonął z wrażenia, został zatrzymany przez gestapowca, któ ry właśnie wybiegł na ulicę. Po bezowocnych przesłuchaniach połączonych z torturami, został wysłany do obozu koncentracyjnego Auschwitz45. „Topola” poderwał się po upadku z bruku i przebiegłszy po przekątnej roz ległe skrzyżowanie pod Bramą Opatowską wpadł do ogrodu znajdującego się na znacznie obniżonym gruncie za tym skrzyżowaniem (obecnie przystan kiem MPK). Tam, czołgając się wśród gęstych zarośli, krztusząc się krwią stracił przytomność. Pamięta, że majaczył: chciał ściągnąć buty, lecz pomi mo mozolnego wysiłku – jak to we śnie... Po południu odzyskał przytom ność. Gdy usłyszał w pobliżu głosy niewieście zaczął głośno jęczeć. Zbliżyły się do niego dwie młode kobiety. – Jak możemy panu pomóc? – zapytały. „Topola”, mówiąc z najwyższym wysiłkiem, podał adres sklepu z arty kułami elektrycznymi przy ulicy Opatowskiej, pana Wilkońskiego, powią zanego z nim organizacyjnie. Po jakimś czasie przyszedł do niego doktor Aleksander Dobkiewicz, którego przyprowadził policjant granatowy Wincenty Cebula, członek AK. Doktór założył mu opatrunki, poczym oświadczył, że pacjenta z ranami po strzałowymi nie można umieścić w szpitalu, gdyż Niemcy kontrolują przy wożonych chorych; a wiadomo było powszechnie, że takim pacjentom, a także lekarzom szpitala, groziła niechybna śmierć po dochodzeniowych torturach. Wywiad niemiecki tylko czyhał w szpitalu na ofiarę głośnego w Sandomierzu wypadku. Pan Cebula uruchomił więc odpowiednie służby konspiracyjne, które natychmiast zajęły się wyszukaniem kogoś, kto podjął się ryzyka przechowywania poszukiwanego przez niemiecką policję ranne go. Gotowość taką podjął pan Chudzik z Wielowsi, ryzykując w solidarnej walce dla sprawy życie własne i życie własnej rodziny. 45 Auschwitz (czyt Auszwic) – niemiecki obóz koncentracyjny, utworzony przez Niemców na ziemiach polskich po zajęciu ich w 1939 r. Obóz ten (Konzentrationslager – KZ) przeznaczo ny dla systematycznego wyniszczania narodu polskiego, służył potem także do dokonywania mordów i na innych narodowościach, zwożonych tu przez Niemców z całej Europy. Niemiec kie obozy na ziemiach polskich: Auschwitz (pol. Oświęcim”), Birkenau (Brzezinka), Majdanek (oraz szereg innych na terenie Niemiec i podbitych państw) były tzw. koncentracyjnymi obozami pracy, w których Niemcy uśmiercali poprzez niewolniczą wyniszczającą pracę, a także przez mordowanie ludzi w komorach gazowych, specjalnie przez nich wymyślonych i skonstruowa nych. Zaś obozy w Treblince, Bełżcu, Sobiborze należały do kategorii Vernichtungslager – obo zy zagłady, dokąd Niemcy przywozili ludzi wyłącznie w celu ich zgładzenia, głównie Żydów. Z obu tych kategorii obozów na ogól ludzie żywi nie wychodzili. 78 Tuż przed godziną policyjną, kiedy to zwykle na moście panował wzmo żony ruch, policjant Cebula przewiózł niebezpiecznego pasażera na drugi brzeg Wisły. Nieprzytomny „Topola” leżał na wozie chłopskim w lotrach przykryty mierzwą słomy. Na przodzie, na siedzeniu ze słomy, siedział pan Cebula w policyjnym mundurze obok Zygmunta Sroki, właściciela fur manki. Obaj z niepokojem wsłuchiwali się czy aby majaczący od czasu do czasu Duma nie zacznie się w nieodpowiednim momencie głośno zacho wywać lub ruszać. Wszystkim trzem los sprzyjał – na podwórze Chudzika wjechał już sam woźnica z zamaskowanym ładunkiem, nie wzbudzając za interesowania sąsiadów. Nie łatwo było leczyć się w sytuacji, w jakiej znalazł się „Topola”. Mu siał tułać się po ludziach, którzy wprawdzie przyjmowali go pod naciskiem chwili lecz z duszą na ramieniu, zatrwożeni o los swoich rodzin. Wyżywie nie i pielęgnowanie rannego nie stanowiło problemu, ale zaglądanie w oczy śmierci odczuwali wszyscy domownicy melin. Od pana Chudzika trzeba było pośpiesznie przenieść chorego do pana Alfreda Wryka, także w Wie lowsi. Na obu melinach leczył Dumę wysiedlony z Poznańskiego lekarz mieszkający w Trześni. Potem przez wzgląd na zasadę częstej zmiany me liny, trochę podleczony już „Topola” zamieszkał w baraku przy budowie pompy wodnej w okolicy dworca kolejowego, gdzie kierownikiem budowy był pan Aleksander Stachurski, również AK–owiec. Po ostatnich przenosi nach doszło do dramatu na poprzedniej melinie; w kilka dni po jej zmia nie został aresztowany pan Wryk i po ciężkim śledztwie osadzony a obo zie koncentracyjnym w Auschwitz – skąd już nie wrócił. Pan Stachurski opiekował się Dumą – żywił go i organizował opiekę lekarską. Wreszcie zdolny już do samodzielnego poruszania się Duma został skierowany przez placówkę AK w Nadbrzeziu, przez jej komendanta, pana Szczubiałka, do majątku ziemskiego w Żurawicy, skąd, po odżywieniu, późną jesienią 1943 roku został przydzielony do oddziału „Lotnej Sandomierskiej”, stacjonu jącej w tym czasie w Beszycach. Przywiózł go członek komendy obwodu AK Sandomierz, Mieczysław Gajewski – „Mieczyk”, z Gołębiowa. Tu, uczestnicząc w trudach ruchliwego i pracowitego życia oddziału, szybko odzyskiwał pełną sprawność fizyczną i zdrowie. 79 4. Gnuśna Pani Wojenka. W październiku 1943 roku, po dłuższym już okresie szkolenia dającego się we znaki swoją monotonią, zaczęło się w „Lotnej” sarkanie żołnierzy na trzymanie oddziału pod korcem. Nudę szkolnego życia podkreślała jeszcze bardziej przymusowa abstynencja przestrzegana przez dowódcę z całą bez względnością; na wypicie alkoholu i to w ograniczonej ilości, w dodatku pod nadzorem funkcyjnego, wymagane było pozwolenie samego szefa, do czego dochodziło zupełnie ale to zupełnie wyjątkowo. Takie życie – ma wialiśmy – bardziej przypomina zakon niż wojsko, i to w czasie wojny. Na szym wyrzekaniem najwyraźniej nikt się nie przejmował, a argument szefa, że jesteśmy wojskiem szczególnym a warunki wojowania jeszcze bardziej wyjątkowe, okazał się nie dozbicia. Wypadało się pogodzić ze statusem wybrańców twardego do imentu, jak mawiał „Śmigły”, losu. Jakby w odpowiedzi na nasze tęsknoty za aktywnym życiem partyzanc kim, oddział otrzymał wreszcie zadania. Ku naszemu rozczarowaniu oka zało się, że mamy być policjantami. – To następny etap szkolenia – wyjaśniał szef. Jeszcze się nawojujecie – obiecywał, pokazując w półuśmiechu swój złoty ząbek. Pomocny los nasunął pierwszą okazję wystawienia nosa poza „mury” szkółki. Zainicjował ją chłop z Dmosic. Wpadł on w nocy na wartowni ka w Beszycach z wiadomością, że bandyci rabują w Dmosicach chłopów i dwór. Wiedział z jakiego kierunku bandyci przybyli. „Tarzan” poderwał I drużynę i zarządził zasadzkę w Niedźwicach, przewidując powrót napast ników tą samą drogą którą przybyli. Jakoż po pewnym czasie dał się sły szeć charakterystyczny klekot chłopskich wozów na kołach z żelaznymi obręczami i obsadzonych na buksach a z daleka już dochodziły podniesio ne i rozbawione głosy. Zaskoczeni zupełnie jadący na dwóch furmankach młodzi ludzie, nie stawiali oporu, nie mając żadnych szans w ewentual nym starciu. Oddali broń – kilka karabinów i pistoletów. Było ich jedena stu (w wojsku: liczba drużyny + dowódca), a okazało się, że należeli do jednej z okolicznych placówek BCh46. Chwilowa konsternacja wywołana kompromitacją bratniej organizacji nie wpłynęły na stanowisko szefa, któ ry werdykt wojenny miał już w zanadrzu. Delikwenci musieli stanąć w ro 46 BCh – Bataliony Chłopskie – organizacja konspiracyjna, zbrojne ramię utajnionego w czasie okupacji przedwojennego Stronnictwa Ludowego „Roch”. BCh, podobnie jak AK, prowadziły szkolenie swoich jednostek bojowych. 80 wie przydrożnym przy moście w Niedźwicach opierając się wyciągniętymi rękami na jego kraju i wypiąć najmniej wrażliwą część ciała. Każdy miał otrzymać po dziesięć bykowców oraz dodatkowo po jednym za każde jęk nięcie. „Błyskawica” miał ciętą rękę, ale pomimo to padło tylko 110 razów; żaden z delikwentów nawet nie stęknął. Nam, asystującym egzekucji, ci twardzi chłopcy zaimponowali siłą woli; trudne warunki egzystencji przed wojennej wsi kształtowały mocnych ludzi – już od dzieciństwa. Po tym za biegu wychowawczym nocni amatorzy cudzego mienia ustawili się na ko mendę w szeregu i powtórzyli za „Tarzanem” przyrzeczenie, że nigdy już nie będą rabowali i nigdy nie splamią honoru polskiego żołnierza. Potem zakrzyknęli, raczej bez entuzjazmu, na polecenie szefa: – Dziękujemy za naukę! I odeszli w mrok nocy. Złodziejski łup został oddany właścicielom, zaprzęgi także, a broń placówce, której młodociani podkomendni pomylili bandziorkę z żołnierką. Spotkanie w tej sprawie z miejscowymi władzami Batalionów Chłopskich odbyło się na plebani w Sulisławicach. Trzeba przy tej okazji nadmienić, że z BCh, w tym także z oddziałem Mieczysława Wałka – „Salerno”, działającym również na Sandomiersz czyźnie, łączyły „Lotną Sandomierską” bardzo dobre stosunki. Oba od działy ustalały na własny użytek hasła w celu uniknięcia nieporozumień w razie przypadkowych, zwłaszcza nocnych spotkań w terenie. Wkroczenie w Niedźwicach odbyło się w majestacie prawa obowiązują cego niezależnie od oczywistej w tym przypadku konieczności. Albowiem w dniu 16 września 1943 roku został wydany rozkaz komendanta głównego Armii Krajowej o zwalczaniu bandytyzmu na ziemiach polskich47. Wymie rzona doraźnie w Niedźwicach sprawiedliwość nie zakłóciła przyjaznych stosunków z politycznymi sąsiadami. Incydent ten wprawił w zażenowanie miejscowe władze BCh, wszakże jednak z tego rodzaju problemami bory kały się wszystkie organizacje typu wojskowego w czasie okupacji; choć co prawda w różnym stopniu. Zdarzenie podobnego rodzaju, chociaż w innym wymiarze, nie ominę ło i naszego oddziału, który, podobnie jak i inne oddziały partyzanckie, 47 Komendant sił zbrojnych w Kraju rozkazem NR 116/1/z z 16 września 1943 roku powie rzył komendantom okręgów i obwodów AK obowiązek zapewnienia bezpieczeństwa na ich terenach, co spowodowało utworzenie nowego odcinka służby – dla podziemnego wojska. Również pełnomocnik rządu emigracyjnego na Kraj nakazał podjęcie walki z przestępczo ścią, upoważniając Wojskowe Sądy Specjalne (powołane na czas okupacji) do orzekania kar, aż do kary śmierci włącznie, oraz polecając tracenie na miejscu zbrodniarzy schwyta nych na gorącym uczynku bandytyzmu lub szantażu. 81 nie z samych kryształowych charakterów się składał. Do ujawnienia prze stępstwa w postaci oszustwa doszło przypadkowo. Otóż jeden z naszych chłopców, wywodzący się z ubogiej rodziny z jednej z okolicznych wsi, wyłudził od jakiejś żyjącej w biedzie wdowy buty oficerki po jej mężu. Komuś, kto zna biedę z tamtych lat, choćby tylko z obcowania z biedo tą, temu łatwo będzie wyobrazić sobie chłopaka z tejże grupy społecznej, który marzy o dobrych butach. Kiedy przed takim biedakiem pojawiła się możliwość wejścia w posiadanie nie tylko dobrych ale i pięknych butów, w jakich paradowali tylko zamożni – słabo ukształtowane w zabiedzonej rodzinie kruche zasady moralne pękły pod naporem możliwości spełnie nia marzenia niemal bajkowego. Wszelkie hamulce zawiodły. Właścicielka butów, nie doczekawszy się zapłaty, zaczęła opowiadać wkoło o oszuście, partyzancie od „Tarzana”. Nie wiadomo co by zrobił szef, gdyby do niego dotarła ta wieść. Dotarła tylko do „Straceńca”, który postanowił ratować kolegę, póki pora. Swój pogląd na jego postępek przedstawił koledze epres sis verbis, kończąc: – Jeśli, taki synu, nie oddasz tych butów, to nie masz po co tu wracać. A jeśli nawet nie wrócisz, to ja cię znajdę i rozwalę osobiście tym co teraz trzymam w garści – oświadczył wymachując mu pistoletem przed oczyma. „Straceniec” był znany we wsi wśród swoich kolegów z surowości zasad i ... z porywczości. Kolega miał wszelkie podstawy sądzić, że usłyszane właśnie słowa nie są czczą pogróżką. W trudnych czasach zawieruchy wo jennej takich słów nie lekceważono; a i życie ludzkie było w niskiej cenie. Tej samej nocy buty zostały zwrócone. Lecz próby oszustwa nie dało się ukryć. Sekret poznali wszyscy także ówcześni koledzy z oddziału z trze cich ust, nie wiedząc tylko co skruszyło oszusta. Przypuszczać należy, że szef nigdy się nie dowiedział o incydencie, choć później miejscowa sen sacyjka rozeszła się szeroko. Zepsuta oddziałowi opinia dała o sobie znać nawet w chwili późniejszego połączenia „Lotnej” z „Jędrusiami”. Zadania wynikające z rozkazu komendy głównej AK o zwalczaniu ban dytyzmu oddział wypełniał w zasadzie stale, lecz główne nasilenie tego rodzaju działalności przypadło na okres od połowy września do połowy grudnia 1943 roku. Jednym z takich zadań była ochrona lasów przed gra bieżą. Prowadziliśmy ją w lasach staszowskich w obrębie leśnictwa Czaj ków (urząd leśniczego sprawował tam Stanisław Nieduziak), na odcinkach od Wiśniowej do Smerdyny i od Wiśniówki do Osieka. Przeżycia związane 82 z tą służbą wywarły na nas przygnębiające wrażenie. Byliśmy świadka mi nadzwyczaj przykrych scen. Lasy jęczały pod uderzeniami siekier przy akompaniamencie miarowego jękliwego dźwięku pił. Trzask i łomot walą cych się drzew jak krzyk rozpaczy niósł się daleko w ciszy nocy. Zdawał się wołać o ratunek. Jak gest rozpaczy sterczały kikuty pni pozostawianych po najdorodniejszych okazach ścinanych na wysokości piersi dla wygody w pośpiesznej robocie. Po rabusiach pozostawał smętny obraz nienadają cego się właściwie do dalszej uprawy lasu, a to co pozostawało stanowiło najgorszą, nieopłacalną w wyrębie masę drzewną. Całe połacie tak zdewa stowanego lasu stanowiły obraz przyprawiający o głęboki niepokój o go spodarkę leśną na czas przyszły. Wśród głębokiej ciszy jesiennej czy zimowej nocy las rozlegał się kle kocącymi odgłosami obładowanych klocami wozów. Wówczas rozpoczy nała się druga faza przykrych doznań, przeżywana przez partyzancką brać, wywodzącą się w dużej mierze właśnie ze wsi. Na drogach wyjazdowych z lasu zatrzymywaliśmy wozy, ustalaliśmy tożsamość rabusiów i wymie rzali doraźne kary chłosty wszystkim jednakowo, niezależnie od ilości ukradzionego drewna; za sam fakt kradzieży mienia narodowego. Listy le śnych złodziei trafiały do odpowiednich placówek Batalionów Chłopskich, gdzie przyłapanym na gorącym uczynku chłopom nakazywano wpłacać po 500 zł kary na cele organizacji oraz kierowano do gajówki w Strzegomiu, która przyjmowała nieoficjalnie zarekwirowane kloce. Te przeznaczano dla pogorzelców, czym także zajmowały się Bataliony Chłopskie. Pnie drzew, których wywóz uniknął kontroli wyszukiwaliśmy skryte po zagrodach i po lach, według doniesień wywiadu placówek. Winnych karaliśmy w taki sam sposób jak schwytanych na gorącym uczynku. Zdwojona kara spotykała tych, którzy nie podporządkowali się otrzymanym poleceniom. Kwater mistrz „Orzeł” posiadał pełne ręce rejestrów polokowane po melinach. Zwalczanie rabunku mienia prywatnego oraz bandytyzmu nasuwało ko nieczność stosowania bardziej złożonego i wnikliwego w swojej procedu rze działania władz konspiracyjnych. W oparciu o doniesienia placówek sprawcom udzielano ostrzeżeń, a gdy i te nie skutkowały wymierzano kary, których wykonawcą był w zasadzie oddział partyzancki lub mała grupka osób działająca przy komendancie obwodu, zwana egzekutywą. Za drob ne przestępstwa pospolite stosowano z reguły kary chłosty, na ogół aż do omdlenia. Wymierzano ją z tak dużą surowością po to, aby bandyci, z regu 83 ły twardzi i wytrzymali na ból chłopi, odczuli mocno ich dolegliwość zanim zastosuje się karę ostateczną. Rozwojowi bandyckiemu procederowi sprzyjały okupacyjne warunki, kiedy to niemiecka władza nie była zainteresowana utrzymaniem porząd ku, tym bardziej, że niemieckie organy bezpieczeństwa chowały się na noc w swoich siedzibach, przez co elementy przestępcze nie czuły się w tym czasie zagrożone. Natomiast władzom konspiracyjnym chodziło o utrzy manie dyscypliny społecznej, co było możliwe tylko w drodze wywołania powszechnego poczucia zagrożenia wysoce dotkliwą karą, a także o dotar cie do społeczeństwa, do powszechnej świadomości, że administracja Pol skiego Państwa Podziemnego czuwa nad porządkiem i bezpieczeństwem w terenie. Jako gospodarze, czy współgospodarze terenu Sandomierszczyzny – obok BCh i „Jędrusiów” – interesowaliśmy się wszystkim co działo się na obszarze przez nas kontrolowanym. Wszystko bowiem co mogło się zda rzyć, mogło okazać się sprawą ważną. W związku z tym okiem, uchem i nosem policjantów staraliśmy się jak najwięcej widzieć, słyszeć i wie dzieć. Z takiego nastawienia któregoś z październikowych dni 1943 roku na słuchiwanie, w dosłownym tym razem znaczeniu, przyniosło niecodzienny wynik. Kiedy wraz ze „Straceńcem” szliśmy przez las od strony Osieka ku Wiązownicy, czułe ucho Janka wychwyciło ludzkie głosy. Poszliśmy więc, posuwając się ostrożnie, w ich stronę. W odległości około 20 metrów od drogi słyszeliśmy nadal stłumione głosy, lecz nie dostrzegaliśmy postaci. Wreszcie stwierdziliśmy, że rozmowę – kłótnię słychać spod ziemi. Rychło odnaleźliśmy kępkę nadwiędniętego mchu zakrywającego drewnianą klapę włazu do ziemianki. Kiedy ją podnieśliśmy harmider umilkł. Na pytanie nikt nie odpowiadał i nikt nie wychodził na wezwanie. Wskoczyłem więc do dołu – włazu trzymając w ręku odbezpieczony pistolet, następnie prze szedłem do samej ziemianki ogarniętej głęboką ciemnością. Nadal nikt nie odpowiadał. Zacząłem więc obchodzić niziutką izdebkę przy ścianie po ruszając się na kolanach. Zraz też namacałem ludzkie ciało. Wezwanie do wyjścia pozostało również bez odzewu. – Wyjść bo będę strzelał! – zakomenderowałem. Mogliśmy się byli do myślić, że natrafiliśmy na kryjówkę Żydów. Ale z równym powodzeniem mogła to być bandycka nora. W tych niezwykłych latach wiele różnych 84 domysłów mogło przychodzić do głowy. W każdym razie nie było wolno zostawić sprawy bez wyjaśnienia. Na groźbę zareagował dotknięty przeze mnie mężczyzna. Na górze prze jął go „Straceniec”. Ja natomiast, posuwając się nadal na bałyku, obsze dłem ściany naokoło i spowodowałem wyjście wszystkich mieszkańców ziemianki. Było ich dziewięcioro. Gdy wróciłem na wierzch, mój wzrok padł najpierw na główkę około trzyletniego dziecka trzymanego na rękach przez matkę. Wschodzące słońce ozłociło swoimi promieniami bujne rude loki chłopczyka oraz meszek na jego twarzyczce powstały z chłodu. Przy szło mi wówczas na myśl banalne w tamtej chwili porównanie jego buzi do brzoskwini. Okazało się, że była to żydowska rodzina. Powiedzieliśmy więc, że jesteśmy partyzantami, nie rabusiami, a tajemnicę ich kryjówki zachowamy dla siebie i że mogą tu spokojnie mieszkać dalej. W drodze powrotnej zaszliśmy ponownie w to miejsce. Ziemianka była pusta i opusz czona; właz odrzucony na bok. W tych okropnych czasach nie dowierza ło się nikomu. Przez jakiś jeszcze czas prześladowała mnie przykra myśl z powodu przepłoszenia rodziny, przez to od nowa zmuszonej w skrytości klecić mozolnie gdzie indziej schronisko. Czy przetrwali? A jeśli Bóg dał im tę łaskę, że dzięki pomocy, wsparciu i ryzyku polskich rodzin – bo inaczej przetrwanie nie było możliwe – prze żyli do końca wojny, to jak odpłacili się potem narodowi, dzięki któremu przeżyli składające się na lata dni i noce grozy i poniewierki? Czy docze kawszy się uwolnienia od prześladowań, byli równie potulni jak wówczas, kiedy powołując się na wszystkie świętości i ludzkie uczucia, wypraszali (choćby nawet i płacili) strawę, schronienie i tajemnicę swojej obecności? Po latach, teraz nasuwają się pytania, jak odwdzięczyli się narodowi, który wspomagał ich i osłaniał będąc sam straszliwie gnębiony w rozpaczliwej walce o własny byt i o własne przetrwanie? Jak Żydzi w całej swojej masie wpisali się do historii Polski po wojnie, dzięki Niej przetrwanej? Obszerne to i ważkie zagadnienie może doczeka się kiedyś wnikliwego opracowania. W tym mniej więcej czasie oddział otrzymał do wykonania wyrok śmier ci na bandycie nazwiskiem Stanisław Cieniek z Antoniówki – Jezior koło Sulisławic za rabunki, jakich dopuszczał się na chłopach. Surowość wyroku wynikała, jak była już sposobność to podkreślić, z surowości czasów. Cień ka trzykrotnie przywoływano do opamiętania się, uprzedzając o grożącym mu wyroku śmierci. Ale on sobie z wyroku otwarcie drwił, wyraźnie licząc 85 na swoją szczęśliwą gwiazdę. Kiedy więc po bardzo starannie przeprowa dzonym wywiadzie i nadzwyczaj starannie urządzonej zasadzce przebiegły jak lis bandyta został schwytany, po odczytaniu wyroku trząsł się z obłęd nego strachu. Prowadziliśmy go na miejsce stracenia trzymanego pod obie ręce. Drżący szedł potulnie, aż w pewnej chwili wyrwał się eskorcie despe rackim szarpnięciem i pognał ze związanymi rękami w krzaki olszynek, stamtąd przez płytki bród na rzece i znów dał nurka w gęstwinę. „Sokół” puścił natychmiast serię z erkaemu za uciekającym, ale ślady nie wskazy wały na trafienie. Na „Sokoła” patrzyliśmy po tym jego strzelaniu trochę z niedowierzaniem, trochę z dezaprobatą, trochę z wyrozumiałością; wie dzieliśmy, żyjący w byle jakiej chacie, w nędzy bandyta miał pięcioro drob nych dzieci. Od tego czasu przestały napływać meldunki o swawoli Cieńka. 5. Wypad do Sandomierza. Nadszedł wreszcie czas, gdy dojrzały organizacyjnie i w pewnym stop niu przeszkolony oddział uzyskał zdolność występowania wobec wroga. Można się było pokusić o zdobywanie broni na Niemcach. W dzień piątkowy 12 listopada 1943 roku część naszego oddziału w liczbie 12 partyzantów wyruszyła na pierwszą akcję. Poprzedniej nocy dotarliśmy do wsi Pieprzówki, położonej blisko Sandomierza, gdzie zakwaterowaliśmy na dzień w dwóch odosobnionych gospodarstwach. Wieczorem zaś, podczas padającej mżawki i gęstniejącej z chwili na chwilę mgły, wyruszyliśmy pod dowództwem kapitana Tadeusza Strusia – „Kaktus” na miejsce akcji. Jej przedmiotem byli Niemcy skoszarowani w budynku przy ulicy Mickiewicza 18. W koszarach mieściła się Policja Ochrony Kolei, Przedsiębiortswo Budo wy Kolei Wschodniej (Ostbahnneubauamt) oraz naziemna obsługa nawigacji lotniczej. Cel akcji stanowiła broń i zapasy materiałowe. W odległości około czterystu metrów od miejsca akcji znajdowały się koszary wojskowe, z dru giej zaś strony, w podobnej odległości żandarmeria. Wiadomości co do roz kładu zajęć dziennych mieszkańców koszar oraz rozkładu pomieszczeń i ich przeznaczenia dostarczył sandomierski wywiad. Szczegółowy plan działania został omówiony przez kapitana „Kaktusa” na Pieprzówkach tuż przed wy ruszeniem na akcję. Wtedy też zostały podzielone role. Oddział wyruszył pod osłoną ciemności wczesnego wieczoru, szarugi i mgły, nie napotykając po 86 drodze żywej duszy. Jedno ubezpieczenie, od strony koszar stanowili „Orzeł” i „Picolo” z erkaemem. Drugie, od strony Bramy Opatowskiej stanowisko zajmowali „Kozak” i „Sęp” z karabinami powtarzalnymi. Akcja rozpoczęła się o godzinie 19–tej wejściem „Iskry” na plac przed budynkiem. Był on ubrany w mundur Policji Ochrony Kolei. Idąc zama szystym krokiem pozdrowił wartownika, w tym samym co on mundurze, nieodzownym „heil Hitler!”, a minąwszy go wykonał nagły zwrot i przy stawiwszy do pleców pistolet, wezwał po niemiecku: – Ręce do góry! Szkop wykonał posłusznie polecenie, a my, uzbrojeni w krótką broń i pistolet maszynowy, zachowując ciszę, weszliśmy do budynku drzwiami od strony cmentarza. „Iskra” w tym czasie rozbroił wartownika. Kapitan „Kaktus” zaś, „Śmigły” oraz ja wtargnęliśmy do jadalni, gdzie przy stoli kach oczekiwało na podanie kolacji trzydziestu kilku Niemców, w tym trzy kobiety. Wszyscy oni, zaskoczeni, powstali na wezwanie i podnieśli ręce do góry. Znając (ze szkoły) język niemiecki ustawiłem Niemców pod ścia nami, opartych o nie rękami, a następnie przeprowadziliśmy rewizję zabie rając kilka pistoletów. Teraz „Śmigły” sprowadził od „Iskry” rozbrojonego wartownika, którego również ustawiłem pod ścianą. Po rewizji „Kaktus” i „Śmigły” poszli na piętro wspomagać pozostałych partyzantów a stołow nicy zostali pod moją opieką stojąc nadal pod ścianami. Mając teraz sporo czasu zazdrosnym okiem przyglądałem się szkopom ubranym w ciepłe i suche ubrania, i nagle opanowała mnie myśl, której się nie oparłem. Upatrzyłem sobie Niemca, który odpowiadał mojemu wzrosto wi choć był nieco tęższy. Kazałem mu się rozebrać do bielizny, poczym sam przebrałem się w jego ciepłe i całe ubranie, wełniane skarpety i wreszcie całe buty z cholewami. W swoje natomiast wystroiłem Niemca. Wtedy dopiero zobaczyłem jak żałośnie wyglądałem w swoim nad wyraz sfatygowanym mundurku licealnym i w zupełnie rozciapanych i dziurawych butach. Tymczasem pełniącemu przed budynkiem wartę „Iskrze” trafił się gość. Był nim wyższy rangą funkcjonariusz policji ochrony kolei. Kiedy „Iskra” dostrzegł złotości na pagonach i czapce Niemca, uprzedził go w oddaniu pozdrowienia – podniósł w jego kierunku ręką w hitlerowskim geście. On zaś, dochodząc, zapytał: – Co się tam dzieje? – Ach, gówniarstwo! (Scheisserei!) – odpowiedział „Iskra”, znający po spolicie używany przez Niemców epitet. 87 – No, tak, tak – odparł oficer machnąwszy wzgardliwie ręką. Ledwie Niemiec minął „Iskrę”, gdy ten ponowił manewr wyćwiczony już poprzed nio i sterroryzował go. Zaraz też sprowadził go do jadalni, przekazując pod moją opiekę i wręczając mi zabrany pistolet typu „Walter”. Za moją radą „Iskra” przebrał się w mundur i buty(!) swojego szkopa. Na czas przebiera nia zamieniliśmy się stanowiskami. Pozostali partyzanci zajęli oba piętra budynku, zachowując początkowo nakazaną planem działania ciszę. Znajdujące się na pierwszym piętrze sy pialnie zostały przez chłopców spenetrowane w poszukiwaniu broni. W pewnej chwili pojawiła się na drugim piętrze kobieta. Polka, niosąca na tacy kolację. Zapytana przez „Straceńca” powiedziała, że niesie kolację lotnikom obsługującym radiostację. Od razu dodała od siebie domyślnie, że pokój jest zamknięty od wewnątrz. Teraz więc już tylko wykonała po lecenie partyzanta – zapukała do drzwi i oznajmiła Niemcom przyniesie nie posiłku. Kiedy otworzyli drzwi „Błyskawica” i „Straceniec” wpadli do pokoju, gdzie zastali dwóch żołnierzy rozebranych do podkoszulków. Zdumieni w najwyższym stopniu, zdawali się nie dawać wiary temu, że do strzeżonego budynku, pełnego Niemców, mogli wedrzeć się aż na drugie piętro partyzanci. Pewnie właśnie dlatego jeden z lotników zdębiał do tego stopnia, że stał z otwartymi ustami i opuszczonymi rękami. Toteż „Stra ceniec” musiał strzelić mu koło ucha, aby oprzytomniał i podniósł ręce do góry. Kobieta została pchnięta przez „Straceńca” z udaną złością, aż przewróciła się pod przeciwległą ścianą, wywalając całe jedzenie. Chodzi ło o to, jak zwykle w podobnych wypadkach (uczono nas na szkoleniach), aby ułatwić jej obronę w czasie spodziewanego dochodzenia. Radiostacja została zdewastowana, gdyż nie nadawała się do niesienia, aparat telefo niczny odcięty, polowa łącznica została zabrana, a także zarekwirowano trzy pistolety, w tym jedno „parabellum” szturmowe i dwa pistolety maszy nowe „bergmany”, i na dodatek trzy pary butów. Obaj Niemcy wraz z Po lką zostali uprzedzeni, że pod karą śmierci nie wolno im wszczynać alarmu przez pół godziny, poczym zamknięto ich od zewnątrz. Na pierwszym piętrze natomiast, z chwilą gdy po wystrzale „Straceńca” przestał obowiązywać nakaz zachowania ciszy, partyzanci zabrali się do rozbijania toporkami z urządzeń przeciwpożarowych szafek znajdujących się na korytarzu. Ten hałas słyszał prawdopodobnie wchodzący do budyn ku oficer, pytając „Iskrę” o jego powody. W szafach na korytarzu i w sy 88 pialniach znaleziono jeszcze pięć karabinów, wiele amunicji do nich i do pistoletów, mundury policji ochrony kolei, obuwie, ciepłe skarpety, bieli znę osobistą, swetry i ręczniki a także trzydzieści wojskowych plecaków. Po odebraniu meldunków o wykonaniu zadań, kapitan „Kaktus” dał roz kaz opuszczenia budynku. Niemcom w jadalni zapowiedziałem, że przez dwadzieścia minut nie wolno im urządzać alarmu, gdyż w przeciwnym wy padku zostanie do jadalni wrzucony granat. Odczekiwanie nie było kontro lowane, ale w ocenie „na oko” Niemcy dostosowali się do polecenia. Oddział zaś, obładowany zdobyczą wojenną do ostatnich granic, ustawił się przed budynkiem w szyku i po sprawdzenia stanu ilościowego ruszył w bardzo teraz gęstej mgle szosą opatowską, aby zaraz po minięciu parku i wądołu zwanego Piszczelami skręcić ku wsi Polanów. Natrafiliśmy jed nak po drodze na odbywający ćwiczenia oddział niemiecki, który używał rakiet świetlnych. Musieliśmy go ominąć obchodząc po grząskim gruncie zaoranego pola. Wkrótce też usłyszeliśmy warkot samochodów na szosie i strzelaninę. To pościg strzelał na oślep. My zaś, objuczeni zdobyczą, z tru dem i wolno posuwaliśmy się po czepiającym się butów błocie. Akcja została przeprowadzona bez strat własnych, zgodnie z planem i bez spowodowania represji. Tylko „Śmigły” przyznał się, że potem po strzelił się w rękę ze zdobycznej „głupiej” szóstki (damskiego pistoletu małego kalibru). Oddział dotarł do wsi Złota, skąd podwodami wziętymi z majątku pojechał przez Samborzec do Śmiechowic, Tu, na nieobsadzo nym przez niemiecką załogę folwarku, należącym do skrzypaczowickiego klucza – Liegenschaft’u48 spędziliśmy dzień. Ze względu na bliskość Sam borca, gdzie w zabudowaniach przykościelnych stacjonował przejściowo oddział SS a we wsi 36–osobowa grupa ozdrowieńców, szef nakazał sil ne ubezpieczenie. Najbliższej nocy przenieśliśmy się do melin głównych w Beszycach i Skwirzowej. W kilka dni potem „Straceniec” i ja otrzymaliśmy rozkaz uspokojenia pewnego folksdojcza, sprawującego jakieś znaczące stanowisko. Posiadał polskie nazwisko – o ile dobrze pamiętam nazywał się Kaczmarski. Swo im postępowaniem przynosił szkodę Polakom pracującym w kierowanym przez niego przedsiębiorstwie. Mieszkał w Sandomierzu, w rynku, blisko wylotu ulicy Mariackiej, niedaleko od posterunku żandarmerii. W uchylo 48 Liegenschaft (czyt: ligenszaft) – posiadłość (w tym przypadku ziemska zarekwirowana przez Niemców). 89 ne na dźwięk dzwonka drzwi „Straceniec” wsunął buta, następnie wystawił przed nos gospodyni, która otworzyła drzwi, lufę pistoletu a gestem palca przyłożonego do ust nakazał jej milczenie. Folksdojcz został tym sposobem zaskoczony w swoim pokoju przy biurku. Po przedstawieniu mu naszych pretensji i po odebraniu przyrzeczenia, że zaprzestanie szkodliwej działal ności, nie znalazłszy w biurku kompromitujących papierów, opuściliśmy mieszkanie uprzedzając półszkopa, iż następnej naszej wizyty może się ewentualnie spodziewać w związku z wyrokiem śmierci. Alarmu po naszej wizycie nie było. Udzielone upomnienie widocznie poskutkowało, gdyż wywiad nie ponawiał wniosku o wkroczenie. Rok 1943 zaznaczył się w działalności podziemia AK tworzeniem oddzia łów partyzanckich już od pełnej wiosny. Niemcy zdawali sobie sprawę, że jest to przygotowywanie kadr partyzanckich Polskiego Państwa Podziemne go dla ochrony narodu przed ich samowolą oraz na potrzebę zorganizowania powstania powszechnego. Powstanie to miało być ogłoszone, zgodnie z pro gramem Polskiego Państwa Podziemnego w chwili gdy z ziem polskich bę dzie się wycofywał front niemiecko –sowiecki – aby wówczas przystąpić do tworzenia polskich struktur państwowych. Niezależnie od ich poglądów na przewidywany bieg wojennych wydarzeń, uznali z oczywistych względów organizowanie się wojskowo Polaków za zjawisko niebezpieczne i postano wili ruch partyzancki zdławić w zarodku wiedząc, że nasze oddziały kadrowe są jeszcze nieliczne i mało liczebne. Przystąpili więc do ich tropienia aby móc je następnie rozbić. W tym celu zorganizowali Niemcy rozległą siatkę szpiegowską, która z czasem rozrosła się do dużych rozmiarów. Siatki zaś wywiadowcze podziemia wnikały do wielu jednostek niemiec kich, nie wyłączając Gestapo. Działalność ta przynosiła znaczne efekty, również w zakresie zwalczania niemieckiego wywiadu. Szpicle rekrutowani z miejscowej ludności, głównie z folksdojczów i kolonistów niemieckich49, podlegali ujawnianiu w coraz to większej liczbie. Wobec nich podziemne władze stosowały środki nacisku, mające na celu możliwie duże ogranicze nie szkodliwości tego elementu. Na ujawnionych szpiclów nakładano więc wyroki, stosowne do stopnia szkodliwości – od ostrzeżeń do kary śmierci. 49 Koloniści niemieccy. Mniejszość niemiecka sprzed wojny (także posiadająca polskie obywatelstwo) osiadła na wsiach, często w zwartych grupach sąsiedzkich, nazywana była potocznie kolonistami niemieckimi. Ci koloniści współpracowali we wrześniu 1939 roku i w czasie okupacji z całym oddaniem z władzami niemieckimi przynosząc polskiemu pod ziemiu wiele szkody. 90 Niemców rodowitych, za których śmierć lub poranienie oni rozstrzeliwali dziesięciu polskich zakładników – przetrzymywanych stale w więzieniach – nie zabijano bez wyroku Wojskowego Sądu Specjalnego. Za śmierć folks dojczów i wszelkiego gatunku swoich szpiegów represji otwartych Niemcy nie stosowali. Ostrzeżenia podziemia za donosicielstwo miały więc bardzo ostrą wymowę i okazały się na tyle skuteczne, że udało się wyłączyć tą dro gą działania część donosicieli, którzy uznali ryzyko za zbyt wielkie. Pewna część zginęła od partyzanckich kul z wyroków sądów konspiracyjnych. Od wykonywanych wyroków przez władze podziemne na szpiclach powiało wśród nich grozą, która odbierała ducha wielu z tych, którzy w warunkach pobłażania mogliby wejść na drogę zdrady. O dopływ zaś nowej kadry do nosicieli było więc Niemcom z czasem co raz trudniej, bowiem szumowina społeczna – występująca wszak w każdym narodzie – została w znacznym stopniu wyizolowana ze społeczeństwa i ograniczona w działaniu. Do rozlicznych i różnorodnych obowiązków partyzanckich należały i te, które ochrzczono mianem wychowania obywatelskiego, a polegają ce głównie na wymierzaniu kary chłosty. Do najmniej lubianych zaliczali śmy strzyżenie włosów kobietom karanym w taki sposób za przestawanie z Niemcami. Nie wszystkie bowiem kobiety stać było na plunięcie w twarz Niemcowi w publicznym miejscu w odpowiedzi na zaczepkę, jak to uczy niła w Sandomierzu na ulicy Teresa Milbertówna50. Towarzyskie kontakty z wrogiem w ogóle spotykały się ze zdecydowanym potępieniem ze strony narodu, niezależnie od tego jak dalece były zaawansowane. Nie o to tylko chodziło, że zadawanie się z Niemcami prowadziło do wciągania kobiet do współpracy przeciwko swoim, lecz samo tylko przestawanie z nimi budziło powszechny sprzeciw z powodu sprzeniewierzenia się duchowi walki, któ rą wszak prowadził cały naród. Był to w powszechnym odczuciu pierwszy stopień zdrady i poniżenia godności narodowej51. Pomimo tak mocnej i zdecydowanej kwalifikacji tego rodzaju postęp ków, mających swoje źródło głównie w dziewczęcej pustocie, partyzanci z reguły nie kwapili się do przeprowadzania zabiegów wymagających nie raz użycia przemocy wobec kobiet. Znana powszechnie u nas rewerencja wobec niewiast oraz kultura stwarzały te opory. Toteż na ochotnikach raczej 50 Teresa Milbertówna, córka kapitana, lekarza wojskowego w Sandomierzu. 51 W telewizyjnym wystąpieniu w dniu 16.XI.1989 r. ks. prof. Jan Stępień także zwrócił uwagę na szczególnie mocne i powszechne potępienie na Sandomierszczyźnie towarzyskich kontaktów kobiet z Niemcami. 91 zbywało i dowódcy musieli się uciekać do wyznaczania osób na tego ro dzaju akcje. Wybór padał naturalnie na tych, którzy dobrze znali teren lecz sami nie byli znani w okolicy, w której trzeba było występować. Potrzeba stosowania „podstrzyżyn” zachodziła raczej rzadko. W takich przypadkach chodziło o skompromitowanie niesfornych „dam”, poddanie ich jawnemu potępieniu, szczególnie przez ich własne środowisko i wywarcie przez to na nie presji, co prowadziło by do opamiętania się słabszych jednostek. Jednym z takich wydarzeń przeprowadzonych widowiskowo, było ostrzyżenie czterech pannic z Koprzywnicy. W akcji tej wzięli udział „Zyg fryd”, „Mat” oraz znający doskonale Koprzywnicę „Olek” i „Wrona”. Tak się złożyło, że zadanie trzeba było wykonać w nocy, a to ze względu na po sterunek policji granatowej. Około północy czterej chłopcy zajechali gło śno turkocącą po bruku miasteczka bryczką na rynek. Na placu było cicho, pusto i ciemno. Tylko obok remizy strażackiej przybysze zauważyli straża ka dyżurnego. Otrzymał on od partyzantów polecenie trąbić na alarm, co też on uczynił z wielką gorliwością. Kiedy zbiegli się strażacy oraz spory tłumek ludzi gotowych wziąć udział w gaszeniu pożaru, przemówił „Olek” wyjaśniając cel partyzanckiej wizyty. – Powiesić je! – powiało inkwizycyjnym duchem reakcji tłumu. Każdy z partyzantów wziął sobie miejscowego przewodnika celem wskazania mieszkań delikwentek. „Zygfryd” trafił na szczególną sytuację. Drzwi do mieszkania zastał otwarte. Do pokoju wszedł także bez prze szkód. Na łóżku leżał starszy nieprzytomny mężczyzna a obok niego paliła się gromnica. Dookoła klęczeli pogrążeni w modlitwie ludzie. „Zygfryd” zapytał szeptem o poszukiwaną. Wstała z klęczek ładna dziewczyna. Zbla dła. Posłuchała bez oporu. W sieni dopadła „Zygfryda” matka dziewczy ny błagając, aby jej nie zabijać. Po wyjaśnieniu o co chodzi zrezygnowała z obrony córki. – Dzis, głupio! – zwróciła się do córki – a tak–em cie łostrzegała! Dziewczyna, zapytana na ulicy kto umiera, odpowiedziała: – Mój tatuś. Tylko przez moment „Zygfryd” zawahał się przed naruszeniem maje statu śmierci. Poprowadził dziewczynę na rynek, gdzie czekały już pozo stałe trzy młode kobiety. „Olek” odczytał wyrok z uzasadnieniem, poczym wśród okrzyków gawiedzi i wiwatów na cześć partyzantów odbyły się pod strzyżyny nożyczkami do strzyżenia owiec, celowo nierówno. Na koniec dziewczęta pomogły spalić swoje włosy, wrzucając je osobiście do ogni 92 ska, a uwolnione wreszcie pobiegły do swoich domów wśród szyderstw i śmiechu tłumu. Wobec skrajnie surowej i groźnej postawy tłumu należało zapobiec ewentualnemu samosądowi, w tym celu „Olek” ponownie zabrał głos, za kazując wymierzania jakichkolwiek dodatkowych kar. Na wypadek nie podporządkowania się zakazowi, odpowiedzialność miało ponieść kilku mieszkańców Koprzywnicy, od których wzięto dane z dowodów osobi stych. Wreszcie partyzanci wsiedli na bryczkę i wśród oklasków i okrzy ków aprobaty odjechali. W czasie zajścia w Koprzywnicy granatowi policjanci wraz z trzema przebywającymi tam akurat przejazdem żandarmami ze Staszowa zaba rykadowali się na posterunku, nie wystawiając na zewnątrz nosów. Noc bowiem była tą porą, w czasie której Niemcy ustępowali z pozamiejskiego terenu – bynajmniej nie dobrowolnie, bo w obawie o swoje bezpieczeństwo – a wkraczali nań partyzanci. Znany był wśród braci partyzanckiej naszej grupy przypadek, kiedy to jeden z nas spowodował ogolenie na gołą pałę głowę swojej przyszłej żony, dobrze sobie znanej panny ze swojego środowiska. Została ukarana pod pretekstem, że pozwoliła sobie na przelotną wesołą rozmówkę z prze chodzącym niemieckim patrolem, zamiast okazać żandarmom wzgardę i odejść bez słowa. Zawsze skory do dowcipkowania „Straceniec”, wywo dzący się z tego samego środowiska, twierdził, że kolega „zakonserwował” sobie w ten sposób wybrankę do powojnia w stanie bezżennym. Funkcje typu policyjnego oddział spełniał na co dzień, patrolując teren, najczęściej nocami, według opracowanego przedtem planu, Sprawiało to, że „Lotna” znajdowała się w nieustannym ruchu, wracając na odpoczynek do Beszyc – Skwirzowej tylko co jakiś czas. Ową nocną służbę władze traktowały jako ćwiczenia polowe. A na melinach wtłaczano nam do głów teorię; te przerwy w wyczerpującej siły włóczędze przyjmowaliśmy z ulgą, wyczekując z utęsknieniem każdej następnej. Zajęcia patrolowe wypełniały nam, obok ochrony lasów i wymierzania kar przestępcom, dniami i nocami, także czynności związane z niszcze niem urządzeń do pędzenia samogonu. W ten sposób podziemna władza starała się zapobiegać w pewnym w istniejących warunkach stopniu skut kom polityki okupanta, mającej na celu biologiczne wyniszczanie narodu. Poprzestawaliśmy na niszczeniu urządzeń i zastanych zapasów samogonu 93 i zacieru. Wszelkie głębsze działania przerastały z oczywistych względów możliwości władz konspiracyjnych. Przy okazji, po drodze, przestawiali śmy lub usuwali znaki drogowe – cywilne i wojskowe – aby siać, jak się tylko da, zamieszanie u wroga. Jesień 1943 roku należała do raczej łaskawych, ale nie odstępowała od swoich praw i często – gęsto zraszała ziemię deszczem. Żyzna sandomierska glinka lessowa i nadwiślańskie mady przemieniały się wówczas w maziste lepiszcze, czepiające się nóg i tworzące na butach wielkie i ciężkie buły – utrapienie pieszych. O wiele zaś dokuczliwsze okazało się błoto dla rowerzy stów. A w owym czasie właśnie w rowery wyposażona była „Lotna”. Błoto przylepione do opon ocierało o widełki unieruchamiając przez to te nadzwy czaj użyteczne pojazdy. W ich opanowaniu doszliśmy do znacznego kunsztu, jeżdżąc, gdy się dało, wśród nocy po nieznanych sobie ścieżkach i granicach polnych oraz po wyboistych polnych i leśnych drogach. Kiedy zaś ta póź niejsza i bardziej słotna pora jesieni oraz zima uniemożliwiły korzystanie z naszych „rumaków”, zostawiliśmy je na placówkach, gdzie zajęto się ich naprawą i konserwacją – przygotowaniem na nowy sezon „kawaleryjski”. Wówczas przekwalifikowaliśmy się na piechurów posługujących się dla po konywania większych przestrzeni podwodami konnymi. Nie wszystkim „amatorom kwaśnych jabłek” udawało się wytrwać w tych wyjątkowo wszak i ciężkich warunkach. Jedni nie wytrzymywali stałego nerwowego napięcia, dla innych nieustanny wysiłek fizyczny oka zał się nie do zniesienia, a innych załamywały skrajne niewygody, czę sto głód goniący o lepsze z jakością posiłków, krańcowo nieregularny tryb życia, wszy, świerzb, nieleczone przeziębienia, wszelka nędza i dokuczli wość prymitywnego bytu. Po niedługim pobycie w oddziale odchodzili do domów lub na meliny nie otrzymawszy kategorii „P” – zdolny do służby partyzanckiej. W to niełatwe życie wciskały się niekiedy, jakby siłą, także i pogodne wydarzenia. W końcówce jednego z wyczerpujących nocnych marszów po błotnistych drogach, który dla nas obu z „Iskrą” wracających na me linę po wykonaniu jakiegoś zadania miał się zakończyć w Beszycach, już na beszyckich łąkach ogarnęliśmy patykami buty z obmierzłego błociska, obiecując sobie łatwe przejście krótkiego już odcinka drogi po trawiastym i względnie sztywnym podłożu, szliśmy na przełaj w dobrze sobie znanym terenie. Noc była bardzo mglista ale widocznie ponad mgłą świecił księżyc, 94 gdyż jego poświata, przeniknąwszy niezbyt chyba grubą warstwę mgieł, pozwalała rozpoznać przywykłym do mroku oczom bliskie przedmioty. Jedną z zauważonych przeszkód był rów melioracyjny. Pomimo dużego znużenia trzeba było się zdobyć na wysiłek przeskoczenia zawalidrogi. Obaj wyraźnie widzieliśmy błyszczącą wstęgę. Wzięliśmy więc rozpęd i ... przeskoczywszy połyskującą wstęgę na kształt tafli wody mokrą ścież kę, wpadliśmy w sam środek pełnego o tej porze rowu, porośniętego na dodatek na powierzchni wody wodorostem, rzęsą. Pierwszym odruchem było oczywiście wygramolenie się na brzeg i legnięcie na nim bez sił. Ale sił wystarczyło jeszcze aby po chwili ryknąć spazmatycznym rozgłośnym śmiechem, jakże skutecznie rozluźniającym napięte dopiero co nerwy. Był to już ostatni rów przed beszycką kwaterą, znajdującą się tuż, tuż. Natych miast więc rozległ się szczęk naciąganego zamka pistoletu maszynowego i głośne wołanie wartownika: – Stój! Kto idzie?! – wołał „Śmigły” – Hasło! Hasło nie padło, za to trwał niepohamowany śmiech znajomych głosów, w tym charakterystyczny szumiący głos „Iskry”. Kiedy „Śmigły” poświecił latarką, wybuchnął sam żywiołowym, właściwym mu drobniutkim terkocą cym, zaraźliwym śmiechem. Teraz już na trzy głosy daliśmy koncert śmie chu, na jaki tylko młodość może się zdobyć w podobnych okolicznościach. Na ten zwariowany chór odezwały się folwarczne psy, wzmagając harmider. Rozbudzony zaś hałasem oddział stanął pod bronią aby uczestniczyć w ogól nym rozbawieniu i oglądaniu nas w charakterze nieboskich stworzeń. 6. Szczucińska wyprawa. W tydzień po sandomierskiej akcji, 19 listopada 1943 roku „Lotna” przystąpiła do wykonania następnego zadania. Chodziło o rozbrojenie za łogi ochrony mostu drogowo – kolejkowego na Wiśle pod Szczucinem. Mostu strzegł wojskowy posterunek jednostki Wehrmachtu stacjonującej w oddalonym o trzy kilometry miasteczku Sczczucinie. Posterunek liczył, według informacji na dobę przed akcją, 24 żołnierzy. Celem wyprawy było zdobycie uzbrojenia, głównie broni maszynowej. Po obu stronach mostu stało po dwóch wartowników. Pozostali przeby wali na wartowni, otoczonej niewysokim wałem ziemnym, przez który pro 95 wadziła furtka. Zamiar zdobycia wartowni – bunkra miał szansę powodze nia pod warunkiem pełnego zaskoczenia. Kapitan „Kaktus” opracował na podstawie dostarczonych przez wywiad danych odpowiedni plan działania. Poprzedniego dnia przyjechał on do oddziału na melinę w Beszycach. Do akcji zostali wyznaczeni partyzanci w liczbie 18-tu przeszkolonych już żoł nierzy, którzy zostali, podzieleni na grupy działania. Każdemu z żołnierzy przydzielono stosowną do roli broń. I wreszcie, jak zwykle w takich przy padkach, został wyznaczony punkt zborny na wypadek rozbicia oddziału. Dwiema furmankami, zarekwirowanymi na czas akcji w majątku Fali szowice, oddział wyruszył w drogę w dzień podczas niezłej pogody. Kapi tan jechał wierzchem znacznie wyprzedzając oddział, spełniając przy oka zji rolę szperacza. Grupą na furmankach dowodził w drodze szef „Tarzan”. Udaliśmy się w kierunku stacji Łubnice leżącej na trasie kolejki wąskoto rowej, biegnącej od strony Staszowa przez Szczucin w odległości 14 km od mostu na Wiśle. W pobliże Łubnic oddziałek przybył przed zmrokiem z za miarem zatrzymania planowego pociągu. Furmanki i wierzchowca ukryli śmy niedaleko w lesie, wśród gęstego podszycia leśnego. Do pilnowania taboru zostali wyznaczeni „Iskra” i „Mat”, ku ogromnemu ich rozżaleniu na los pozbawiający ich bezpośredniego udziału w akcji. Pomimo to, że nadszedł już czas przyjazdu pociągu, na który mieliśmy się załadować, ten jednak nie nadjeżdżał. Kapitan dał więc rozkaz wymar szu w kierunku stacji Łubnice po torach kolejki. W tej niejasnej sytuacji należało dojść do najbliższej stacji, do Łubnic, i tam uzyskać informacje na temat odstępstwa od rozkładu jazdy. Ruszyliśmy drogą wymyśloną chy ba dla udręczenia pieszych. Podkłady toru, stanowiące dobre podparcie dla stóp, rozmieszczone były w odległościach różnych od długości kroku. Chcąc więc stąpać po nich trzeba było iść drobniutkim kroczkiem, albo po co drugim wydłużając nadmiernie krok. Odstępy natomiast pomiędzy podkładami wypełnione były w pewnym obniżeniu suchym miałkim pia skiem, co także utrudniało stąpanie. Nasyp torowiska zaś porastały po obu stronach dość szczelnie ostrężyny, dzika róża i inne diabelskie zarośla nie pozwalające na maszerowanie poboczem torowiska. Gromada, posuwając się tym potępieńczym szlakiem, już zupełnie po ciemku dotarła do stacji w Łubnicach. Tam zasięgnęliśmy języka u zawiadowcy stacji, członka AK. Okazało się, że doszło do znacznego zamieszania w funkcjonowaniu kolej ki na skutek napadu tego właśnie dnia rano przez jakąś grupę partyzancką 96 (czy placówkowy oddział dywersyjny) i ogołocenia wagonów z wiezione go tytoniu. Ten właśnie pociąg miał nadjechać wkrótce, choć jego czas roz kładowy minął już dobrych kilka godzin temu, choć to też nie było pewne. Zawiadowca został zobowiązany do zachowania tajemnicy naszej wizyty, a oddział pomaszerował dalej, w kierunku Szczucina. Pochód rozciągnął się nieco z powodu wąskiej, na jedną osobę ścieżki, biegnącej tutaj jednym poboczem toru. Po pewnym czasie dały się słyszeć odgłosy nadjeżdżającej kolejki. Idący w tylnej części pochodu chłopcy dawali światłami latarek znaki do zatrzymania się, lecz maszynista nie ujmował pary. W tym czasie szedłem wraz ze „Straceńcem” na ubezpieczeniu przednim. Byłem ostat nim z tych, którzy mogli zatrzymać pociąg i zrozumiałem, że na mnie wła śnie ciąży teraz obowiązek zmuszenia maszynisty do posłuchu. Pomyśla łem też, że on może nie wiedzieć z kim ma do czynienia, widziane bowiem w ciemności światełka niczego mu nie wyjaśniają i do niczego nie zobo wiązują. Stanąłem więc pomiędzy szynami i uniósłszy do góry trzymany oburącz karabin potrząsałem nim, uskakując dopiero w ostatniej chwili na pobocze. Byłem widoczny w świetle reflektorów lokomotywy. Syk pary i zgrzyt hamulców oznaczały, że maszynista, który przeżył już dzisiaj jedną przygodę zrozumiał, że jest mu pisana jeszcze jedna. Na parowozie ulokowali się zgodnie z planem „Orzeł”, „Sokół” i „Pi colo” – obsługa lekkiego karabinu maszynowego. Pozostała część grupy, po sprawdzeniu czy w pociągu nie ma Niemców, rozlokowała się w dwóch pustych, pachnących tytoniem, wagonach. Jechało w nich tylko kilka osób – szmuglerzy z Krakowa. W odpowiednim czasie „Straceniec” i ja nałoży liśmy na siebie bluzy i czapki niemieckich funkcjonariuszy kolei z bogato błyszczącymi złotościami (zdobyte niedawno w Sandomierzu). Na sobie mieliśmy już mundurowe spodnie i buty. Karabiny oddaliśmy kolegom. W trakcie tego przebierania poczułem swędzenie oczu. Zacząłem je więc pocierać kułakami. W grupie byłem uznawany za swojego rodzaju medium. Opinia ta przy lgnęła do mnie na skutek tego, że często mówiłem przez sen. Tę właściwość mojej natury czy zdrowia wykorzystywali koledzy i podejmowali ze mną rozmowę. W ten sposób zabijali nudę nocnego czuwania służbowi. Zadawali mi podchwytliwe pytania, a ja wykładałem im jak na dłoni swoją duszę. Od powiedzi bawiły kolegów przez cały następny dzień. W ten sposób dowie dzieli się na przykład o moim uczuciu do Marysi Bronikowskiej. Podobno 97 oberwało się tą drogą i szefowi, lecz przez koleżeńską solidarność moja kry tyka do niego nie dotarła. Zaobserwowano także, że często przecieram oczy pomimo to że były zdrowe. Tę obserwację skojarzono ze znanym wówczas powiedzonkiem – przepowiednią o oku prawym łzawym i lewym śmiewym. Przed każdą akcją rzeczywiście swędziało mnie lewe lub prawe oko. Ob serwowano mnie i wróżono sobie po tym pomyślność lub niepowodzenie albo przynajmniej poważne trudności. Nie tajono przede mną tego awansu na wróżbitę. Wobec tego, aby nie psuć nastroju, a głównie aby nie robić z siebie widowiska, poniechałem był pocierania oczu, znosząc swędzenie, folgując sobie tylko wówczas, gdy nie byłem obserwowany. Tym razem jednak swę dzenie obojga oczu naraz wystąpiło tak mocne, że przerastało moją siłę woli. Było wprost nieznośne. Tarłem je więc nie bacząc na zadawany sobie przez to silny ból. Znajdujący się bliżej koledzy „wróżbę” spostrzegli, choć zapew ne nie wiedzieli jaki stąd wyciągnąć wniosek. W pewnej chwili, gdy pociąg znacznie zwolnił przed mostem, obaj ze „Straceńcem” wyskoczyliśmy52. Za dwoma czy trzema torami, naprzeciw ko pod latarnią widoczne były w rzadkiej mgle sylwetki dwóch żołnierzy niemieckich. Stali i patrzyli gdy nadchodziliśmy, trzymając karabiny na ramionach „na pas broń”. Podeszliśmy do nich wystudiowanym na nie miecką modłę krokiem, a kiedy się zbliżyliśmy całkiem, Niemcy przyję li regulaminową postawę zasadniczą. Jeden z nich zaczął coś meldować, a my ustawiliśmy się odpowiednio, każdy naprzeciw swojego. Po skończo nym meldunku wyciągnęliśmy pistolety, wystawiając im przed nosy lufy. Jednocześnie wezwaliśmy ich do podniesienia rąk do góry. Powoli, z ocią ganiem się, zdumione szkopy podniosły ręce. W świetle latarni widać było ich niedowierzające miny, Kiedy zabierałem swojemu Niemcowi karabin, ten próbował mi go nie oddać zaginając rękę w łokciu, na którym dyndał na pasie karabin. Ciągle pewnie myślał, że to tylko sprawdzanie przez władzę, czy posterunek należycie wypełnia swoje obowiązki. Wówczas szturchną łem go lufą w duży brzuch, aż szkop jęknął. – Chcesz żyć? – warknąłem po niemiecku. To wystarczyło. Ubezpieczając się wzajemnie ze „Straceńcem” rozbro iliśmy Niemców z karabinów, z pasów z ładownicami i bagnetami, a na stępnie poprowadziliśmy ich przed sobą w kierunku mostu, drogę wśród 52 Ówczesne wagony, także trakcji normalnotorowej, posiadały na zewnątrz drewniane stopnie i uchwyty na ręce. Ułatwiło to nam wyskoczenie. 98 torów i po jakiejś wznoszącej się drewnianej kładce z poprzecznie ułożo nych desek. W ten sposób została wykonana wstępna część akcji, zgodnie z planem – bez wystrzału. Tymczasem pociąg przejechał przez most i za trzymał się naprzeciw wartowni. Trzeba w tym miejscu poczynić wzmiankę o ostrym pogotowiu oraz o podwojeniu z 24–ech do 48–miu żołnierzy obsady ochrony mostu, w na stępstwie zaniepokojenia wywołanego pojawieniem się w okolicy oddziału partyzanckiego, który rano obrabował pociąg z tytoniu. Po przejechaniu pociągu przez Wisłę na prawy jej brzeg, wyskoczyli z nie go następni dwaj partyzanci, także ubrani w niemieckie mundury kolejarskie. Dwaj wartownicy zostali przez pociąg rozdzieleni, na skutek czego tylko jed nego rozbrojono. Drugi natomiast, który z jakiegoś powodu nie znajdował się w chwili wjazdu pociągu obok swojego towarzysza, jak to bywało z reguły, zdołał zorientować się w sytuacji; pewnie słyszał jak pierwszy był rozbrajany. Ukrył się w ciemnościach i we mgle. Dał znać o sobie wówczas, gdy „Kak tus”, „Błyskawica” i Antoni Gaj – „Cap” wpadli za furtkę, aby dostać się do jeszcze nie zaalarmowanej wartowni i tam sterroryzować załogę. Wówczas to właśnie ów nierozbrojony a tkwiący gdzieś w ciemnościach wartownik rzucił między nich granat zaczepny (pałkowy). Granat ranił „Capa” wybija jąc mu oko, a „Kaktusa” ranił powierzchownie w czoło. Momentalnie wysypało się z wartowni wielu żołnierzy niemieckich. Do stali oni jednak, zanim jeszcze zdążyli dotrzeć do naszych rannych, ogień z erkaemu „Orła” z lokomotywy. „Orzeł” posiał w ten gęsty tłumek zdez orientowanych szkopów, znajdujących się na jasno oświetlonym placyku, ciągłym ogniem. Nikt z nich nie zdołał powrócić do bunkra, gdyż trzech, czy czterech usiłujących to zrobić zastało już drzwi zaryglowane i padło przed nimi. Zaraz potem Niemcy otwarli ogień maszynowy z bunkra. Gdy erkaem „Orła” zmienił stanowisko przenosząc się na ziemię, tuż potem w poprzednim miejscu seria niemieckich pocisków zaiskrzyła o żelazo pa rowozu; Wojenka – piękna pani – czuwa nad swoimi wybrańcami. Nasz karabin maszynowy tłukł po oknach wartowni, strzelali także z różnej broni i obrzucali granatami i inni partyzanci, lecz było już wyraź nie widoczne, że zaskoczenie się nie udało. O oblężeniu, chociażby tylko przez godzinę, nie mogło być mowy ze względu na bliskość Szczucina, który nie tylko telefonicznie został z pewnością zaalarmowany, ale i roz głośną strzelaniną, której pogłos niósł się daleko w ciszy nocy i w wilgot 99 nym powietrzu. Sytuacja kusiła kontynuować natarcie, gdyż ogień obroń ców w sposób widoczny słabł. W związku z tym Kazimierz Stobiński – „Piorun” wykrzykiwał po niemiecku wezwanie do poddania się, co z kolei spowodowało okresową przerwę w ostrzale ze strony Niemców. W międzyczasie trzej partyzanci, wspomagając się wzajemnie, wycofali się przed furtę. Tutaj „Kaktus” otarł zalane krwią oczy i zamienił kilka zdań z „Tarzanem”, a następnie dał rozkaz do odwrotu. Dowództwo przejął chwilowo „Tarzan”, gdyż „Kaktusowi” cieknąca obficie z czoła krew zale wała nieustannie oczy. Erkaem tymczasem, zmieniając pozycje, prał ciągle po bunkrze. Kiedy, wcześniej, obaj ze „Straceńcem” przeszliśmy już część mostu, prowadząc przed sobą rozbrojonych wartowników, usłyszeliśmy pierwsze odgłosy walki zrozumieliśmy, że walka rozwija się w nieoczekiwanym kierunku, bo przybrała otwartą postać. Zastrzeliliśmy więc z miejsca war towników, strąciliśmy ich do Wisły i popędziliśmy ku walczącym. Ledwie zdążyliśmy oddać do bunkra po kilka strzałów ze zdobycznych karabinów, gdy usłyszeliśmy rozkaz „do tyłu!”. Nie mieliśmy jeszcze w tamtej chwili bliskiego rozeznania w tym co tu się rozegrało przed naszym przybyciem. Podchodząc zaś bliżej, kryjąc się za zasłonami, zbliżaliśmy się do wartow ni. Wtedy usłyszeliśmy nawoływania „Pioruna”, a w świetle latarni przy bunkrze zobaczyliśmy leżące przed bunkrem niemieckie trupy. Na tle tego widoku, oraz słabnącego wyraźnie ognia Niemców i na tle dochodzących z wartowni niezrozumiałych jednak wołań, rozkaz odwrotu wydał się nam nieporozumieniem. „Rozkazy są po to aby je wykonywać. Za nie odpo wiedzialni są ci, którzy je wydają” – dudniły w uszach wywołane sytuacją słowa wykładowców. Koniec rozważań! Obaj ze „Straceńcem” oraz z kimś jeszcze nierozpoznanym w ciemno ściach osłanialiśmy, idąc na końcu pochodu, wycofywanie się części od działu wraz z rannymi przez most. Wtedy to dostrzegliśmy za woalem gę stej już mgły światła reflektorów samochodowych zbliżające się od strony Szczucina. Dostrzegł je przedtem ktoś inny i to zadecydowało o wydaniu rozkazu do odwrotu. Dał się też teraz słyszeć narastający warkot silników samochodowych. I znów potwierdziły się powtarzane w czasie szkolenia słowa: „Partyzant musi mieć w walce gorące serce i chłodną głowę”. Ka pitan „Kaktus” wykazał właśnie tę żołnierską cnotę. Nie dając się ponieść złudnej ocenie sytuacji, potrafił rozważyć dopuszczalny czas walki. Umiał 100 zrezygnować ze zdobyczy, gdy okazało się to konieczne. Jej cena nie mogła się bowiem okazać za wysoka. Kiedy nadjeżdżające samochody zdawały się być już zbyt blisko, umilkł nasz erkaem. Była najwyższa pora uchodzić. „Orzeł”, „Sokół” i „Picolo” nie mieli już możliwości dotarcia do mostu, gdyż z chwilą ustania nasze go ognia. Niemcy, świadomi już nadchodzącej odsieczy, opuścili schron, otwierając ogień maszynowy początkowo naokoło, na oślep, a potem na most. Wreszcie oni, czy też byli to może Niemcy z odsieczy, dopadli same go mostu i skierowali nań swoje karabiny maszynowe. Los okazał się dla nas na tyle łaskawy, że w gęstniejącej z chwili na chwi lę nadrzecznej mgle i w gorączce walki, może nowoprzybyłym szkopom, pomyliło się położenie mostu i początkowo strzelali po jego zewnętrznej stronie. Pociski iskrzyły po zewnętrznej stronie przęsła. Pomimo to kule sięgnęły „Sępa” i „Żbika” raniąc ich w ramiona. Zapewne seria pocisków weszła pomiędzy nich kiedy znaleźli się przy sobie. Wprawdzie kości nie zostały przetrącone, lecz obaj mogli teraz zająć się tylko sobą. Zaraz po tem padł od postrzału „Błyskawica”. Miał przestrzelone jednym pociskiem płuco. Wówczas obaj ze „Straceńcem” chwyciliśmy go pod ramiona i od ciągnęliśmy do bliskiego już końca mostu, skąd wystarczyło zsunąć się z nasypu aby zejść z głównego pola ostrzału znaczonego pociskami smu gowymi. Kiedy Niemcy przenieśli ogień na środek mostu, został na nim tylko „Kozak”. „Kozak” pełnił w tej akcji dodatkowo funkcję sanitariusza. W związku z tym opuszczał pole walki jako ostatni, aby móc nieść pomoc w razie po trzeby. Nie od razu zorientował się, że wszyscy już przeszli. Nie wiedział bowiem nic o położeniu załogi erkaemu. Trwał więc na swoim miejscu tak długo aż z samochodów przybyłych Niemcom z pomocą zaczęli wyskaki wać pierwsi żołnierze. Była to więc chwila, w której trzeba było podjąć sa modzielną decyzję o wycofaniu się. Decyzja trudna a chwila ostatnia. Zde cydował się wreszcie i co sił pobiegł poboczem mostu. Po chwili zatrzymał się na chwilę, aby zorientować się dokładniej w sytuacji, aby upewnić się czy postępuje prawidłowo. Jękliwe zawodzenie pocisków odbijających się rykoszetem od stalowych części mostu potęgowało napięcie. Nie był bo wiem do końca przekonany wewnętrznie co do tego, czy się wycofuje, czy ucieka; a różnica to wszakże zasadnicza. Ale za krótką chwilę wszystko okazało się jasne i oczywiste. Usłyszał bowiem na przedmościu pośpieszny 101 tupot wielu nóg i podniecone głosy niemieckich komend. Zaledwie, rusza jąc znów biegiem, zrobił kilkanaście kroków, gdy padły pierwsze strzały z ciężkiego karabinu maszynowego. Zaczął się teraz czołgać i tak dotarł do połowy mostu, gdy szkopi, spostrzegłszy swoją pomyłkę co do położenia przęseł, przerzucili ogień na środek mostu. Pozostanie na nim groziło nie chybną śmiercią. Pomyślał o skoczeniu do wody, ale że nie była to łatwa decyzja, więc czołgał się, pełen nadziei, dalej. A właśnie jak gdyby dla po twierdzenia dramatyzmu sytuacji „Kozak” poczuł pieczenie ucha. Sięgnął tam ręką i zobaczył krew. Bez namysłu więc osunął się z mostu i spadł w ciemną czeluść. Porwał go natychmiast wartki nurt Wisły. Już w pierw szym zanurzeniu zdjął buty saperki i z trudem wypłynął na powierzchnię. Niesiony prądem wody chwytał powietrze w krótkich chwilach wynurzenia głowy, o które musiał walczyć z najwyższym wysiłkiem. Zachłystując się wodą, w chwilach odzyskiwania panowania nad sobą, zaczął się wyzbywać ciążącej odzieży, lecz tracił siły. Ich ostatkiem starał się dopłynąć do brze gu, lecz silny prąd co raz to zbliżał go do niego, to znów oddalał od czernie jącego niedaleko lądu. Wraz z postępującym gwałtownie ubytkiem sił do serca zaczęło wkradać się zwątpienie. Wówczas, w stanie półprzytomności niemal, jego myśl zwróciła się ku siłom nadprzyrodzonym; zaczął się mo dlić do Matki Boskiej, ofiarując siebie służbie Bożej, jeśli z opresji wyjdzie cało, poczym zebrawszy resztki sił zaczął rozpaczliwym wysiłkiem, ostat nim zrywem płynąć do brzegu. „Kozak” nie pamięta tej chwili, w której chwycił ręką za jakąś zbawczą gałąź wikliny, czy też poczuł pod nogami upragniony piasek przybrzeżny. Z omdlenia zbudził go ostry chłód. Dy gotał na całym ciele. Kiedy podparł się ręką, poczuł pod nią płaski tafelek cienkiego lodu w jakimś zagłębieniu gruntu. Samo stanięcie na skostniałe nogi wydało mu się czymś niezmiernie trudnym, wymagającym jakiegoś nadludzkiego wysiłku. Toteż początkowo zaczął się poruszać na czwora kach, aby potem dopiero móc powstać i iść. Z niedaleka dochodziło poszczekiwanie psów. Już dniało kiedy docho dził do wsi. Sień pierwszego z brzegu domostwa była otwarta. Szarpnął drzwi do izby i stanął w nich. – Wselki duch Pana Boga kwoli! – wykrzyknęła na jego widok gospodyni. A widok to był niecodzienny. Ot, żywcem wzięty z ludowych opowie ści, blady i zabłocony topielec wyszedł z wody i naszedł ten dom. Stoi oto w progu zsiniały i niemy, z tępo przed siebie utkwionymi oczyma, cały dy 102 gocący. Gospodyni rychło ochłonęła z pierwszego wrażenia. Może w nocy słyszała strzelaninę w oddali, albo może wieść o walce i tutaj już lotem bły skawicy dotarła... dość, że zerwała pościel z łóżka i pomogła położyć się na nim niezwykłemu gościowi. Potem, nie pytając o nic, nastawiła w garnku mleko pilnie przy tym nasłuchując czy aby nie nadchodzi za nieszczęśni kiem pogoń. Po chwili podeszła do drgającej pierzyny, spod której odsłoni ła zmierzwioną czarną czuprynę. Miało się już z południa, kiedy „Kozak” odziany w mocno sfatygowane ubranie chłopskie, podążał w kierunku punktu zbornego w Ruszczy koło Połańca53. Trzyosobowa załoga karabinu maszynowego oddzieliła się w końcowej fazie walki w zawierusze strzelaniny, zgiełku i nieustannej zmianie sta nowisk od reszty oddziałku, z którym straciła w wirze walki bezpośredni kontakt. Nie mając już możliwości dotarcia na most, rozpoczęła odwrót na własną rękę. Wszyscy trzej poszli wzdłuż rzeki, po przeciwnym brzegu, aż natrafili w świetle dnia na przycumowaną do brzegu łódź. Zostali przewie zieni na drugi brzeg54. Ogień skierowany przez Niemców na środek mostu, po spostrzeżeniu swojego błędu, zastał grupę już poza nim, lecz jeszcze na torowisku. Trzeba było zrobić tylko kilka kroków aby zejść z linii ostrzału. Z nasypu łatwo było się zsunąć, lecz zaraz za nim ciągnął się pas ostrężyn i innych kolczastych krzewów. W późniejszych dniach okazało się, że była to tylko szeroka kępa o zaledwie ośmiometrowej długości; na nią w swoim pechu musieliśmy aku rat natrafić w ciemności, sądząc, iż rozciąga się ona na długiej przestrzeni. Wspierając rannych, dźwigając broń własną i rannych sforsowaliśmy z mo zołem przeszkodę i idąc następnie miedzą doszliśmy wkrótce do małej łącz ki, pokrytej teraz szronem. Tu Kapitan „Kaktus” zarządził postój. – Musimy się przeorganizować – powiedział. I zaraz zapytał kto ma bandaż. Mieli wszyscy, lecz najgorliwiej wystąpił któryś z partyzantów, nie douczony najwyraźniej w sprawach sanitarnych. Rozwinął swój bandaż w długą taśmę, w której sam się zaplątał. Byłem właśnie przy „Kaktu 53 Marian Mazgaj – „Kozak” rozpoczął po skończonej wojnie naukę w szkole średniej a na stępnie wstąpił do seminarium duchownego w Sandomierzu. Potem osiągnął stopień dokto ra teologii na Uniwersytecie Jagiellońskim a następnie dalsze stopnie naukowe w dziedzinie teologii i filozofii. Potem wyemigrował do USA, gdzie pogłębiał studia oraz wykładał przez 10 lat filozofię i humanistykę na uniwersytecie w Pensylwanii i wreszcie osiadł na probo stwie, gdzie mieszka (2012 r.). 54 Przewoźnicy wiślani oddali konspiracji duże usługi; wszyscy byli wciągnięci w jej nurt. 103 sie”. Wykorzystałem rozwinięty bandaż do otarcia krwi z twarzy kapitana, zwilżywszy go uprzednio na oszronionej trawie, a swoim obandażowałem głowę kapitana według wszelkich prawideł sztuki, nabytej w harcerstwie i podczas przechodzonego w oddziale szkolenia. Teraz kapitan wyznaczył osoby odpowiedzialne za opiekę nad rannymi i ubezpieczające pochód i oddział ruszył w szyku we wskazanym przezeń kierunku – w dół rzeki, oddalając się jednocześnie od niej. Po niezbyt długim czasie nasza grupa rozbitków doszła do wsi Kółko Żabieckie. Przekroczywszy drogę weszli śmy na napotkane obejście gospodarskie. W tym czasie, kiedy udzielano pierwszej pomocy rannym szef „Tarzan” wysłał podchorążego „Rysia” do taborów z rozkazem wyruszenia w dro gę powrotną i oczekiwania oddziału zgodnie z planem przewidzianym na wypadek rozbicia oddziału, do majątku w Ruszczy koło Połańca. „Ryś” wyruszył bezzwłocznie. W drodze napotkał tyralierę niemiecką idącą w przeciwnym, kierunku, ku mostowi. Raczej ją usłyszał niż zobaczył, gdyż niemieccy żołnierze nawoływali się głośno, jak to mieli w zwyczaju, aby utrzymać linię tyraliery w ciemnościach. „Ryś” przycupnął pod drze wem obrośniętym kępą krzewów. Krępy, silny i wytrzymały „Ryś” dotarł do celu, biegnąc i idąc na przemian, o świcie. Grupa tymczasem rozlokowała się na podwórzu przypadkowego gospo darstwa i kto mógł odpoczywał leżąc gdzie popadło. Tylko szef i ja – nie mający przypisanych sobie do opieki rannych – zachowując konieczną ci szę, próbowaliśmy wywołać z domu gospodarza. On zaś, obudzony z pew nością wcześniej niezbyt daleką strzelaniną nie kwapił się z otwarciem, zapewne nie wiedząc z kim ma do czynienia i zaniepokojony ciągle jeszcze dochodzącymi od strony mostu odgłosami walki. W taką noc okupacyjną budziła ludzi trwoga. Któż mógł bowiem prze widzieć jak rozwiną się wypadki; czy nie będzie pacyfikacji na germańską modłę – mordu, gwałtu, grabieży, podpaleń... Często ludzie gotowali się w podobnych wypadkach do ucieczki, chroniąc przede wszystkim dzieci, spuszczali z uwięzi bydło i konie, aby w razie pożaru mogły same ratować się ucieczką. Ta wojna, prowadzona przez Niemców na od wieków prak tykowany – obcy łacińskiej cywilizacji – sposób, nie oszczędzała bowiem nikogo. Za sprawą barbarzyńskiego najeźdźcy brali w niej bierny udział wszyscy mieszkańcy. Gospodarz wyszedł po usłyszeniu, że trzeba pomóc partyzantom. Przy stąpił już do zaprzęgania koni do wozu, gdy na szosie pojawiły się od stro 104 ny Słupi światła dwóch samochodów. Po odgłosie wnioskowaliśmy, że jadą samochody ciężarowe. W nich zwykle Niemcy wozili w takich przypad kach żołnierzy. Wszyscy oczekiwaliśmy, że samochody pojadą sobie dalej, gdy tymczasem, nie wiadomo z jakich powodów, pierwszy samochód zje chał z szosy do rowu i zatrzymał się. Za nim zatrzymał się następny. Ten pomysł przyszedł szkopom do głowy czy też przydarzył się im wypadek jakby na utrapienie znużonych do ostatnich granic partyzantów, umordowanych niesieniem i wspieraniem rannych towa rzyszy, dźwiganiem ich broni w pośpiesznym marszu po śliskich, nierównych, grząskich i poprzecinanych rowami ścieżkach. Podczas gdy Niemcy z hała śliwym szwargotem kręcili się koło samochodów, „Kaktus” zarządził natych miast ubezpieczenie od tamtej strony a następnie nakazał wycofanie się od działu w pole poza gospodarstwo. Przy przenoszeniu rannych przez chruściany płotek nie udało się uniknąć chrzęstu ogrodzenia uplecionego z wierzbowych gałęzi. Odgłos ten mógł być łatwo usłyszany przez szkopów, gdyż stali akurat na początku ogrodzenia odgradzającego od szosy obejście, na którym właśnie przebywaliśmy. Prawdopodobnie z innego powodu, ale my tak kojarzyliśmy wydarzenia, zaczęli oświetlać rakietami właśnie obszar położony na tyłach go spodarstw, przy których zeszły się nasza i ich grupa. Wystrzeliwane rakiety działały w sposób podstępny; po dłuższej chwili jaskrawego świecenia przy gasały, by po małej przerwie rozbłysnąć na krótko z pełną mocą. Wprawdzie bardzo już gęsta mgła ograniczała skuteczność oświetlenia prawie do zera, to było ono w naszym przekonaniu zapowiedzią penetracji wsi, a może i przyle gających pól. Wszystko wskazywało na to, że naszej obecności tuż, tuż, o kil kanaście metrów Niemcy jeszcze nie podejrzewali. Oddziałek oderwał się na odległość może 50 metrów od płotu, gdy kapi tan nakazał zatrzymanie się. – Trzeba nam się naradzić, w którym kierunku teraz iść – oznajmił. Nastała chwila zastanawiania się. Chwila przedłużała się kłopotliwie; Nikt z nas nie znał tego terenu. – Panie kapitanie – odezwałem się wreszcie – za nami Niemcy, na prawo szczekanie psów, z lewej strony także, tylko na wprost spokój... – No to prowadź, „Jachu”! – przerwał „Kaktus”. – Chłopcy, za mną! – zakomenderowałem. Sam ruszyłem energicznie kilkanaście kroków przed siebie, gdy zabły snęła nad głowami rakieta. Trzeba było wykonać przepisowe „padnij”, gdyż 105 należało się liczyć z postępowaniem za grupą tyraliery niemieckiej. W cza sie przygaśnięcia rakiety poderwałem się i znów pobiegłem kilkanaście kroków. Kiedy po kolejnym „padnij” powstałem, nie widziałem nikogo. Nie pomogło ciche a potem też głośniejsze nawoływanie. Zrozumiałem, że zachowałem się nierozważnie; przecież z rannymi nie można było po suwać się w takim tempie, jakie próbowałem narzucić. Było też możliwe, że się nie zatrzymywali pomimo oświetlenia, a zmienili we mgle kierunek i oddalili się ode mnie. W każdym razie nasze drogi się rozeszły w tym właśnie momencie. Po biegłem więc zataczając koło tak, że, jak sądziłem, w ten sposób natrafię na wolno przecież posuwającą się grupę. I tym razem nie pomogło ciągłe przyciszone z konieczności nawoływanie. Nikt nie dawał odzewu. Zato czyłem więc ponownie większe już koło i... w ten sposób, błądząc w ciem ności i gęstej mgle znalazłem się przy znajomym przejściu przez płotek. Usłyszałem trwający nadal harmider niemieckich głosów, ale też i chrzęst chruścianego płotka. Pomyślałem, że to Niemcy forsują płotek rozpoczyna jąc pościg. Zacząłem więc samotny odwrót, wybierając trasę ustaloną z ka pitanem. Biegłem i szedłem na przemian po zaoranych polach, dźwigając ogromne buły błota formujące się na butach. Na nic nie zdało się ogarnianie ich z nóg. Po kilkudziesięciu krokach narastały znowu, ściągając swoim ciężarem buty ze stóp. Stawałem co chwila i nasłuchiwałem. Posuwałem się teraz, wyczerpany, niezbyt szybko pomimo najwyższego wysiłku, sta rałem się utrzymać ustalony kierunek wiedząc, że oni idą z pewnością wol niej niż ja. Za mną nie obserwowałem jakichkolwiek oznak postępowania niemieckiej tyraliery, a rakiety świetlne pojawiały się daleko za mną, chyba na poprzednim miejscu. Dokuczała mi myśl, że nie mogę być przydatny przy dźwiganiu rannych i że jestem tam tak bardzo z tego powodu potrzeb ny, gdy tymczasem wałęsam się sam po polach. Szedłem dalej wśród ciemności i mgły nie mając pewności, czy udaje mi się trzymać kierunek; w grupie jest o to łatwiej niż w pojedynkę. W pewnej chwili natrafiłem na kładkę przełożoną nad rowem melioracyjnym i rosną ce przy nie trzy wierzby o charakterystycznych kształtach pni. Był to pierw szy punkt w terenie dostrzeżony od chwili wyjścia ze wsi. Przeszedłem po kładce i biegłem przez pewien czas dalej, aż w pewnej chwili zauważy łem, że przede mną wyłoniły się nagle... te same trzy wierzby, przy któ rych leżała ta sama kładka nad rowem. Wśród gęstej mgły i ciemności, na 106 znacznych przestrzeniach płaskich pól, przy zasnutym niebie bez gwiazd traciłem kierunek marszu, błądząc w kółko. Zgrzany, zlany potem i bardzo już zmęczony zatrzymałem się, próbując podjąć jakąś sensowną decyzję. Zdałem sobie wreszcie sprawę z tego, że nie zdołam już nawiązać łączności z grupą, i że dalsze krążenie po polach należy wobec tego zakończyć. I że trzeba poszukać kryjówki na dzień, aby nie dać się schwytać na otwartym polu jak zając przez myśliwych. A świtać powinno już wkrótce. Próbując ustalić swoje położenie w tym pustkowiu zauważyłem, że strzelanina – która pomimo naszej nieobecności przy moście dziwnie dłu go trwała i była dziwnie rzęsista – już ustała. Zastanawiałem się co mogło być tego przyczyną. Gdyby nawet załoga erkaemu została otoczona przez Niemców, to nie mogła się bronić aż tyle czasu, choćby z powodu niedo statku amunicji. Mogły to więc być odgłosy strzelania do ludności jakiejś wsi, co do rozmieszczenia których w tej okolicy nie miałem rozeznania. Włosy jeżyły się na głowie na myśl, że to my mogliśmy być powodem masakry. Nie było jednak widać pożarów, które nieodzownie towarzyszy ły wszelkim niemieckim pacyfikacjom. Rozwikłanie zagadki trzeba było odłożyć na potem tym bardziej, że moje położenie wymagało aby zająć się samym sobą. Na razie, szukając jakiegokolwiek wyjścia z kłopotliwej sytuacji należało dojść do jakiejś wsi. Z niezbyt daleka dochodziło zajadłe ujadanie psów a nieco dalej, z boku tylko poszczekiwania, jakby w odzewie na tamte. W tym właśnie kierunku postanowiłem się udać. Po niedługim czasie wychynęły się nagle z mgły kontury zabudowań. Pamiętając o uprzedzeniu przy jakiejś okazji, że na Sandomierszczyźnie znajdują się wsie – kolonie niemieckie, na przykład Pęcławice, Luszyca, Mikołajów oraz inne nie zapamiętane, ale nie znając ich położenia postanowiłem zachować czujność. Nie budząc gospodarzy wszedłem na podwórze ostrożnie przekraczając niskie ogrodzenie z żer dzi, aby nie spowodować szczekania powarkującego już niespokojnie psa. Z trudem wsunąłem się pod stos kloców ułożonych na dwóch legarach. Słysząc zaś po pewnym czasie wzmagające się ujadanie psów gospodar skich w dalszym sąsiedztwie a potem bliższe i wreszcie podniesione głosy szczekającej niemieckiej mowy, wyjąłem z kabury pistolet a także portfel z osobistymi dokumentami. Pewnie z powodu dużego zmęczenia nie przy szło mi do głowy, aby wyjść i uciekać dalej. Portfel zakopałem w błocie przed sobą na wypadek gdyby szczęście nie dopisało. Na taką okoliczność 107 przygotowałem też sobie pistolet z postanowieniem nie dać się wziąć żyw cem. Przygotowanie zawczasu było o tyle konieczne, że pod belkami było bardzo nisko, w związku z czym wyjęcie pistoletu z kabury, przeniesienie go w okolicę głowy i zarepetowanie go wymagało wykonania dość skom plikowanych ruchów rąk a to zabierało wiele czasu. Zakopanie portfela przyszło z pewnym trudem, gdyż lód pokrył już był błoto w załomkach gruntu cienką warstwą szkliwa. Słyszany harmider wzmagał się chwilami. Wreszcie wśród ujadań psa weszli na podwórze Niemcy – kilkuosobowy patrol. W półmroku ledwo budzącego się pochmurnego poranka co raz to świecili latarkami po zaka markach podwórka, światło wsunęło się z ukosa, pewnie przypadkiem, pod moje belki, lecz mnie nie dosięgnęło. Ja jednak mocno przeżyłem tę chwi lę. Kiedy patrol poszedł w pośpiechu dalej, wygramoliłem się spod belek i podszedłem ku stodole, nie obawiając się już ujawnienia mojej obecno ści przez rozszczekanego psa. Dygotałem z zimna i kłapałem zębami nie mogąc opanować niesformej żuchwy. Szukałem cieplejszego miejsca na schronienie. Stodoła była zamknięta na kłódkę, ale w przybudówce do niej drzwiczki dały się otworzyć. Wszedłem tam i poczułem pod rękami stos prośnianki w snopkach. Wdrapując się po nim po omacku dotarłem do wnę trza stodoły na sięgający w zapolu strzegaży stos zmierzwionej słomy. Bez namysłu wwierciłem się w nią i zasunąłem słomę nad sobą. Poczułem się bezpieczny. Wszystko co działo się na zewnątrz przestało mnie obchodzić. Wyczerpanie spowodowało zobojętnienie. Tkwiąc tak w pozycji pionowej zasnąłem pomimo mokrej od potu zimnej już odzieży i pomimo przeciąga jącego poprzez luźno narzuconą kłóć lodowato zimnego powietrza. Obudził mnie stukot cepów na bojowiu. Dwóch młockarzy rozmawia ło po polsku – a więc nie była to kolonia niemiecka. Mówili z uznaniem o nocnej akcji partyzanckiej i o dużej ilości zabitych Niemców; wymieniali liczbę dwustu. Nie zgadzało się to z moim rachunkiem, ale nie miałem nic przeciwko budującej legendzie. Postanowiłem wyjść. Mając się pomimo wszystko na baczności ująłem pistolet w rękę. Zostałem dostrzeżony kie dy znajdowałem się w połowie sterty mierzwy ułożonej w zapolu. Na pół zdumieni, na pół przestraszeni młockarze mieli przed sobą raczej dziwny widok. Schodziła ku nim postać z rozczochranymi włosami z nadzianymi źdźbłami słomy, z rozedrganą, nie dającą się utrzymać w ryzach żuchwą kłapiącą z zimna zębami, postać całą dygocącą łącznie z ręką trzymającą 108 w kiwającej się w niekontrolowany sposób dłoni pistolet, o twarzy uma zanej błotem, postać ubraną w jakiś zabłocony mundur ze złotościami na pagonach. Stwór ten przemówił wreszcie, z trudem wymawiając słowa, wyjaśniając kim jest. Zostałem natychmiast wprowadzony do mieszkania, ale dopiero po uprzedzeniu domowników, „co by sie dziecka nie poprzelonkały”. Po to alecie i gorącej strawie, no i po obowiązkowym w takiej sytuacji kielichu samogonu na rozgrzewkę, przespałem się na zamaskowanym nieckami za piecku. Potem gospodarz wyprowadził mnie na drogę, wskazał kierunek na Połaniec i pożegnał dobrym słowem. Ściągające niedobitki łączyły się przypadkowo po drodze. Obsługa erka emu dotarła na punkt zborny w Ruszczy najwcześniej. „Kozak” napotkał na drodze zagubionego także „Pioruna” a wkrótce, również przypadkiem, pod Połańcem dołączyłem i ja, by w trójkę dotrzeć na punkt zborny w Ruszczy koło Połańca. Grupa zasadnicza dotarła minionej nocy, po oderwaniu się od wsi do jakiejś innej wioski. Tam wzięła podwody. Bardzo już osłabieni, „Cap” i „Błyskawica”, zostali ułożeni na wymoszczonych pierzynami wozach. Na punkcie zbornym została im udzielona pierwsza pomoc lekarska, poczym oddział własnymi już furami, które w porę przyprowadzili „Ryś”, „Iskra” i „Mat”, udał się do majtku w Ruszczy koło Sulisławic55. Tutaj opatrzył rannych doktor Ejsmont z Koprzywnicy, a następnie „Błyskawica” i „Cap” zostali przewiezieni na meliny, gdzie przebywali pod opieką lekarzy. Ran nego „Capa” przyjął w pierwszej chwili Wojciech Wójcik w Skotnikach. Do Niemców doszła w jakiś sposób wiadomość o ukrywaniu rannego. Urządzili rewizję, ale nie natrafili na ukrytego pod żłobem Antka (w od dziale nazywaliśmy „Capa” imieniem Marian, gdyż nie lubił on swojego imienia). Już następnej nocy został „Cap” przewieziony przez placówkę do Jana Zycha w przysiółku Grody. Po pewnym czasie, kiedy tylko przestało się mówić, w natłoku wojennych sensacji, o akcji na szczucińskim moście, obaj partyzanci zostali przewiezieni kolejno do szpitala w Sandomierzu. Przewóz rannych nie należał do łatwych przedsięwzięć, zważywszy nie ustanną prawie w dzień kontrolę przeprowadzaną na drogach przez żandar merię. W nocy zaś obowiązywała godzina policyjna, co przewóz do miasta 55 W opisie wydarzenia występują miejscowości: Ruszcza pod Połańcem i Ruszcza koło Sulisławic. 109 w ogóle uniemożliwiało. Niebezpieczeństwo zagrażało zarówno rannemu jak i przewożącemu. Szef wiedział, że przebiegły jak sam Ulisses „Piorun” najlepiej wywiąże się z tego zadania. „Piorun” nie pozostawił po sobie opi su przebiegu kontroli drogowych (zamiar ten przerwała śmierć); jego ustna relacja pozostała w naszej, kolegów, pamięci o tym, jak robiący z siebie ofermę, płakał prawdziwymi łzami, wycierając okulary i wybałuszając nie widzące oczy na żandarmów i policjantów, opowiadał przejmującą historię jak to „brat brata dźgnoł zelazem ło babe, ino nie trafieł w serce”. Dzięki temu, że rana postrzałowa „Błyskawicy” była już zdeformowana, a wy stępującego w swojej roli „Pioruna” w żadnym wypadku nie można było przyrównać do partyzanta, opowieść wstrząśniętego do głębi woźnicy tra fiła żandarmom do przekonania tym łatwiej, jak należy sądzić, że w ostat nich dniach w okolicy Sandomierza nie zdarzyły się starcia partyzantów z Niemcami. Łatwiej było wprawdzie uzasadnić wybicie oka przy kolejnym przewo zie, tym razem „Capa”, lecz ci sami żandarmi poznali od razu tego same go woźnicę. I tym razem popłakujący „Piorun” powołał się na skłóconą rodzinę, która „cheba się do cna powybijo”. Rozbawieni szkopi, mający jak zapewne sądzili, do czynienia z awanturami rodzinnymi, skwitowali to wyjaśnienie rechotliwym śmiechem. Po przeprowadzeniu zasadniczego leczenia „Cap” został skierowany do majątku państwa Mierzwińskich w Suliszowie, natomiast „Błyskawica” do majątku państwa Bronikowskich w Jachimowicach. Obaj znaleźli u swo ich opiekunów wielką troskliwość i serdeczną domową atmosferę. Obaj w krótkim czasie odzyskali pełnię sił. Pewną pikanterią trąci następujący epizod z opisanej akcji przy szczuciń skim moście. Otóż po powrocie wszystkich partyzantów na punkt zborny w Ruszczy koło Sulisławic analizowaliśmy przebieg akcji i dzieliliśmy się wrażeniami. Gdy ja, przedstawiając swoje perypetie wspomniałem o chwi li, gdy to próbując połączyć się z zagubioną dopiero co grupą, doszedłem zataczając ponownie koło, do wsi w pobliżu miejsca jej opuszczenia i usły szałem chrzęszczenie płotku, „Piorun” zakrzyknął: – Baranie, to czemu nie podszedłeś bliżej? Przecież to byłem ja! Prze wróciłem się na tym cholernym chruście. Dalej „Piorun” wyjaśnił, że będąc wyczerpany wspomaganiem w mar szu rannych, a nie mając teraz, po wejściu na podwórze przy szosie trochę 110 czasu na odpoczynek, usiadł i zasnął natychmiast głęboko w jakimś zaka marku obejścia obok leżącego „Błyskawicy”, którym się ostatnio opieko wał. Zasnął pomimo to, że „Błyskawica” targał go za odzież domagając się pistoletu chcąc się zastrzelić aby nie opóźniać odwrotu. Rannego „Bły skawicę” koledzy zabrali potem jak nadjechały niemieckie samochody, a „Pioruna” ktoś szarpnął za ramię szepcąc, że trzeba wiać. Trącony osunął się na ziemię i już w pozycji leżącej spał dalej, niezauważony przez odcho dzących kolegów. Obudził go potem bliski szwargot wrażej mowy. Zaczął więc uciekać chyłkiem, a że był zaspany i w dodatku jego okulary miały zamazane szkła, nie zauważył płotku i przewrócił się na nim. Odtąd na wła sną rękę szedł przed siebie, aż rano dopytał o drogę do Ruszczy, a wreszcie po drodze napotkał „Kozaka” i mnie. Oddział nie poniósł strat w zabitych w szczucińskim wypadzie. Naza jutrz wywiady AK i BCh od rana penetrowały miejsce nocnego starcia przy moście. Otrzymane potem stamtąd wiadomości wzbudziły nasze zdziwie nie a nawet zaskoczenie podawaną liczbą zabitych Niemców. Cyfry te prze rastały znacznie prawdopodobną liczbę Niemców poległych w akcji. To warzyszące tym danym informacje wyjaśniały rozbieżności w ocenie strat nieprzyjaciela. Okazało się bowiem, że odsiecz niemiecka, ta przybyła z le wej strony Wisły, od Słupi, dotarła na przedmoście w chwili gdy ochrona mostu wraz ze szczucińską odsieczą strzelała z przeciwnej, prawej strony poprzez most i rzekę do partyzantów, których tam już nie było. Przybywa jąc natomiast z pomocą Niemcy z lewej strony Wisły uznali się za ostrze lanych przez domniemanych partyzantów i otworzyli przeciw nim silny ogień z broni maszynowej. Obie strony ostrzeliwały się więc zawzięcie – a może próbowały zdobyć most – aż do wyjaśnienia sytuacji, kiedy już zadały sobie dotkliwe straty. Logiczne wyjaśnienie wzajemnych zależno ści wydarzeń, jakie miały miejsce tej nocy nie natrafia raczej na trudności, chyba tylko rola tych Niemców, którzy nadjechali dworna samochodami do wsi i w niej się zatrzymali. Wyjaśnienie ich zachowania nie jest łatwe – może ich zadaniem była penetracja wsi, z czym wstrzymywali się aż minie noc...? Tak więc tym razem wypad przeciwko Niemcom zakończył się niepo wodzeniem o tyle, że jego cel nie został osiągnięty. Jak to często bywa, dro biazgowo opracowane plany załamują się właśnie na drobiazgach. Tak też się stało i w tym przypadku. Na nic w każdym razie nie mogły się przydać 111 próby odwrócenia losu. Samo jednak wykonanie akcji przebiegało prawi dłowo i sprawnie z wojskowego punktu widzenia. Jeszcze jedno ćwiczenie w ogniu dało zadowalający pomimo wszystko wynik. Wywiady, które nie miały dostępu na pobojowisko, rachunek poległych Niemców oparły na liczeniu z daleka przewożonych trupów i rannych. Naj pewniej liczba 150-ciu poległych jest przesadzona, podobnie jak przekazy wana sobie z ust do ust przez okoliczną ludność liczba 200 zabitych i ran nych. Nie wdając się jednak w niemożliwe do przeprowadzenia rachunki można przyjąć, że straty niemieckie były znaczne, choćby tylko te zadane w czasie akcji właściwej, przy braku strat własnych w zabitych. 7. Akcje zaopatrzeniowe. Wkrótce po szczucińskiej akcji nastąpiły w „Lotnej” zmiany organiza cyjne. Z dniem 21 listopada 1943 roku podległy dotychczas inspektorato wi oddział został podporządkowany obwodowi Sandomierz. Następujący w tym czasie rozrost komórek konspiracyjnych Armii Krajowej znalazł swój wyraz we wzroście znaczenia obwodu, a w związku z tym i w prze rzuceniu doń niektórych dotychczasowych zadań wchodzących w zakres inspektoratu. Dowództwo oddziału przejął w pierwszych dniach stycznia 1944 roku podporucznik Witold Józefowski – „Miś” (przyp. 4), a to z ty tułu jego funkcji szefa Kedywu obwodu Sandomierz. Przekazanie dowo dzenia odbyło się bez pompy. Po prostu kapitan „Kaktus” w oddziale się nie pojawił a na jego miejsce przyjechał podporucznik Józefowski, przed stawiając się oddziałowi jako „Miś”, nowy dowódca. Jedyną osobą, która uczestniczyła przedtem w komendzie Obwodu w formalności przekazania dowództwa „Misiowi” bez rejestrów, papierów i pieczątek był Tarzan”. I tym razem, jak w całej konspiracji, uproszczenie, i zaufanie – fundamenty organizacji podziemia – zakwitły pięknym kwiatem. Ten pełen żołnierskiego temperamentu i pogodnego usposobienia oficer o smukłej sylwetce i o eleganckim sposobie bycia różne wywarł wrażenie na leśnej braci, której zespołowy charakter już zdołał się był ukształtować skraj nie surowymi warunkami prymitywnego bytowania. Tym, którzy partyzant kę rozumieli jako wojsko w pełnym tego słowa znaczeniu, jego styl dowo dzenia i prowadzenia szkolenia odpowiadał w pełni. Ci zaś, którym pachniała 112 luźniejsza dyscyplina kręcili konspiracyjnie nosami. Ale czas boczenia się na „elegancika wziętego wprost z salonu” trwał krótko. Okazało się bowiem, że „Miś” traktował swoją funkcję z najwyższą powagą i troską o żołnierzy, a drylowi koszarowemu zupełnie nie hołdował. Nadał oddziałowi pełen wy miar istoty wojska, uwzględniając jego specyficzne warunki. Ostatnie zaś lody zostały przełamane, gdy ktoś zdjął z jego kołnierza wesz; „Miś” wzru szył tylko ramionami, jakby chodziło o rzecz najzupełniej normalną i nie godną uwagi. Stał się przez ten pozorny drobiazg „swoim chłopem”, a to w wojsku jest „ranga” wysoka, zwłaszcza w wojsku partyzanckim. O ile „Kaktus” pojawiał się w grupie tylko w razie wyraźnej potrzeby – jak wykłady lub akcje – to w przeciwieństwie do niego „Miś” przeby wał w oddziale często, oddając się głównie organizowaniu i uczestniczeniu w szkoleniu. Stała niemal obecność oficera w oddziale podnosiła zaufanie partyzantów do zwierzchności i napawała ich otuchą w warunkach nie ustannego zagrożenia. Dochodziło więc do częstych pogawędek na najroz maitsze tematy, poza politycznymi, które to rozmówki zbliżały wszystkich wzajemnie do siebie i do dowódcy. Szkolenie zaś zmieniło swój charakter. Uległo poszerzeniu, „Miś” bowiem wprowadził do programu nowe zagad nienia, ujmowane z punktu widzenia doświadczonego konspiratora i bo jownika podziemia. Podporucznik Witold Józefowski pochodził z Warszawy i niedawno ob jął funkcję szefa dywersji w obwodzie sandomierskim. Tu poczynił szereg zmian w sensie doskonalenia organizacji dywersji w terenie, w związku ze wzrastającymi wymogami chwili. Stojące dotychczas z bronią u nogi – jak się mówiło – potencjalne wojsko szykowało się bowiem do czynu zbrojnego. Wielce pomocne były „Misiowi” z pewnością doświadczenia wyniesione z jakże trudnej konspiracji warszawskiej, gdzie pełnił funkcję szefa wyszkoleniowego grup szkoły podchorążych ze środowiska studen tów prawa i politechniki. W następstwie wsypy doszło tam do nierównej walki; zginęło szesnastu konspiratorów. Ocalało tylko dwóch – Andrzej Osiński i Witold Józefowski. Wówczas nastąpił ich przerzut. Józefowski został skierowany na teren Sandomierszczyzny. Z chwilą przejścia pod komendę obwodu w budżecie „Lotnej” pojawi ła się odpowiednia pozycja na utrzymanie grupy. Suma tam przewidzia na była ogromnie skromna. Tymczasem nadeszła zima. Z obu tych faktów „Miś” wyciągnął odpowiednie wnioski i zajął się uzupełnieniem braków 113 w odzieży, obuwiu i bieliźnie, nie czekając na niepewne ani co do kwoty, ani co do czasu pieniądze. Pierwsze jego działania zmierzały w kierunku usunięcia braków w zaopatrzeniu zimowym. Zdobycz w postaci odzieży policji ochrony kolei pozyskanej w akcji w Sandomierzu tylko częściowo złagodziła najbardziej palące potrzeby, lecz na ubranie i obucie oczekiwała pozostała znakomita reszta licznego już oddziału. W celu zdobycia pieniędzy „Miś” zarządził wypad na kasę kolejową w San domierzu – Nadbrzeziu. Chodziło o zabranie z kasy osobowo – towarowej większej gotówki przed przekazaniem jej na pociąg relacji Rzeszów – Skarży sko – Kamienna. O takiej możliwości doniósł na zamówienie „Misia” wywiad. Któregoś więc dnia, zaraz po godzinie policyjnej rano wynajęliśmy w mieście dorożkę. Było nas pięciu. Kiedy wsiedliśmy do niej i zażądali śmy przewozu przez most, dorożkarz odwrócił się z kozła i z niepokojem w oczach nieśmiało zagadnął. – Panowie, tam przecież na moście stoją posterunki; na końcach i w środ ku. A panowie, no... nic mi do tego, ale tak razem... To odrazu widać. No... – Panie „Cebula”56 – odezwał się któryś w odpowiedzi – gdybyście byli w tamtym zasranym mundurze, to byście się śpieszyli z kontrolą tej dorożki? – No, chyba nie. – No to jadziem, do cholery! Zafrasowany dorożkarz podrapał się po karku i wreszcie po krótkiej chwili namysłu splunął w garść, przeżegnał się szerokim gestem desperata ręką trzymającą bat i pojechaliśmy; z odbezpieczoną bronią. Przejechali śmy z teatralnie rozbawionymi minami, niby to po nocnej birbantce, odpro wadzani wzrokiem przez posterunki, lecz nie legitymowani. Zatrzymaliśmy się w pewnej odległości za dworcem przy parterowym murowanym budyn ku należącym do zespołu gospodarczych zabudowań stacyjnych. Pomiesz czenia biurowe i kasa oraz poczekalnia mieściły się w baraku wzniesionym w miejsce zniszczonego w czasie działań wojennych budynku stacyjnego. – No, no, no... – zamruczał promieniujący już dorożkarz, nie chciał wziąć pieniędzy za przewóz. – To przecie nie hónor! Bo jakze to?! – wyjaśnił krótko. Na miejscu czekał Stanisław Duma – „Topola”, pochodzący właśnie z prawobrzeżnego Sandomierza, Nadbrzezia, gdzie znajdowała się stacja 56 „Cebulą” nazywano potocznie dorożkarzy, którzy w okresie chłodów ubierali się w kilka warstw odzieży wierzchniej. 114 kolejowa. Zaprowadził nas do nieogrzewanego pomieszczenia w murowa nym budynku, gdzie wypadło nam wyczekiwać odpowiedniego momentu. W tej lodowni czas mi się dłużył; już stopy zdrętwiały z zimna a po ple cach przechodziły dreszcze. O ile na początku wyczekiwałem sygnału do wkroczenia z niepokojem, w napięciu, to po zupełnym niemal skostnieniu z upragnieniem. Wreszcie o godzinie dziewiątej przyszła łączniczka, młoda kobieta, otworzyła z klucza drzwi i podała hasło. – Jest dużo szkopów – rzuciła jakby po to tylko aby coś powiedzieć, jak mi się zdawało. Ale informacja była istotna. Na peronie krążyły patrole żandarme rii, policji granatowej, funkcjonariuszy służby ochrony kolei oraz pewna ilość żołnierzy. Niemcy, jak się okazało, wyczekiwali na przyjazd pociągu w zamiarze urządzenia łapanki na szmuglerów i rekwizycji przewożonych w nielegalnym handlu artykułów żywnościowych, jak to zdarzało się pra wie co dzień, tylko w różnych porach. Wszyscy oni byli całkowicie skupie ni na przygotowaniach do okrążenia spodziewanego właśnie pociągu. Ten stan rzeczy stwarzał nam pewną swobodę poruszania się. Cała nasza piątka, dochodząc osobno, zebrała się przy kasie zajmując wyznaczone planem działania stanowiska w oczekiwaniu na otwarcie kasy. „Iskra” stanął przy okienku kasowym zastawiając swoimi szerokimi ple cami dostęp i wgląd do wnętrza. „Zygfryd” stanął przy drzwiach wejścio wych do kasy, a „Straceniec”, „Kozak” i ja weszliśmy do środka tuż za umówionym kolejarzem (członkiem AK) wtajemniczonym w plan akcji. W odpowiednim momencie wskazał nam go wzrokiem „Zygfryd” i dał znak wejścia. Kolejarz ten posiadał prawo wstępu do pomieszczenia kaso wego. Poza kasjerką57 znajdował się w pomieszczeniu kasowym stary eme rytowany kolejarz, którego zadaniem było otwieranie i zamykanie drzwi, zgodnie z potrzebą i uprawnieniami. Po wejściu do kasy zasunąłem okien ko kasowe. „Straceniec” sterroryzował na oczach kolejarzy milutką dziew czynę – kasjerkę; scenariusz ten miał potem ułatwić zgodne tłumaczenie się na spodziewanym przesłuchaniu. „Kozak” załadował przygotowane do przewozu w oznakowanym worku pieniądze do swojego worka, uzupeł niając zdobycz o bieżący utarg kasowy, poczym pokwitował rekwizycję „wszystkiej” gotówki w kasie na rzecz Armii Krajowej. Pokwitowanie wrę czył wcale nie zmartwionej najściem kasjerce. Zgodnie z planem, kolejarz, 57 Kasjerka – Krystyna Pankówna, nazwisko poznane po wojnie. 115 który nas wprowadził zaczął protestować i również zgodnie z planem akcji oberwał przy świadkach kuksańca w oko. – Panu też się coś należy? – zwrócił się „Straceniec” pozorowanym ostrym tonem do starego kolejarza. – Panowie, niech wam Bóg błogosławi! – odpowiedział staruszek, wpa trując się z uwielbieniem w partyzanta. W nasze ręce wpadła kwota 50 000 złotych emisyjnych58. To było dość dużo pieniędzy. O zakończeniu wizyty w kasie dałem znak „Iskrze” tkwiącemu cią gle po tamtej stronie okienka kasowego, który z kolei dał „cynk” „Zygfrydo wi”, a on tą samą drogą przekazał sygnał, że droga wyjścia wolna. Wychodząc osobno, opuściliśmy barak stacyjny. Spotkaliśmy się na wyznaczonym miejscu za zabudowaniami stacyjnymi i już wspólnie wycofaliśmy się w kierunku Za rzekowic a potem na Koćmierzów, następnie czekającą, łodzią przez niosącą cienką krę Wisłę na Koćmierzów II. Po upływie około 20 minut od zakończe nia akcji dały się słyszeć oddawane na alarm strzały. Akcja spotkała się z żywym oddźwiękiem w społeczeństwie, Do wy obraźni ludzi przemawiała śmiałość „skoku”, przeprowadzonego na oczach dużej ilości Niemców, obecnych w tym czasie na dworcu. Wiadomość o niej, przekazywana z ust do ust, obrastała w sensacyjne dodatki ubarwia jące wydarzenie; rodziła się kolejna wojenna legenda. W ramach planu zaopatrzenia na zimę należało także zdobyć materiały ubraniowe. W kilka dni po wypadzie na kasę kolejową następne zadanie otrzymali Janusz Szczerbatko – „Zygfryd”, Stanisław Duma – „Topola”, Kazimierz Krobath – „Niedźwiedź”, Feliks Wryk – „Dąb” oraz Władysław Kasak z placówki w Trześni i jeszcze jeden niezapamiętany z nazwiska członek tej placówki, W tym celu zanocowali przy stacji pomp wodocią gu kolejowego, na tak zwanej pompce, jako swojego rodzaju postawie wyjściowej, skąd było względnie blisko do Tarnobrzegu, gdzie została wyznaczona następna akcja zaopatrzeniowa. Pompkami nazywano bara czek, który mieścił się za stacją kolejową w Sandomierzu – Nadbrzeziu, przy ruchliwej szosie prowadzącej do Rozwadowa. Przed mostem na rzece Trześniówce, obok wsi Trześnia, w odległości ponad dwóch kilometrów od dworca kolejowego wybudowano stację pomp zaopatrującą kolej w wodę. Po zakończeniu budowy, czy też rozbudowy pozostał baraczek, którym 58 Złoty emisyjny – waluta (bez pokrycie w złocie) wprowadzana przez Niemców w Gene ralnym Gubernatorstwie. 116 budowniczowie przestali się interesować. Jednym z budowniczych był członek KWP (Kierownictwo Walki Podziemnej) Aleksander Stachurski – „Olek”. Opuszczonym baraczkiem, w którym mieściła się sionka i mały pokoik z dwoma pryczami oraz kuchnią kaflową, on właśnie się zaopieko wał. Gospodarował tu jak na swoim. Była to świetna i często wykorzysty wana melina, między innymi przez chłopców z „Lotnej”. Baraczek stał u podnóża wysokiego nasypu, wierzchem którego biegła szosa. Po drugiej stronie drogi znajdowała się karczma prowadzona przez byłego marynarza ORP „Grom”, pana Kuchno, jowialnego energicznego mężczyznę. Kontaktów konspiracyjnych pomiędzy nim a chłopcami nie było pomimo to, że jedna i druga strona nie miała wątpliwości co do zaangażo wania w walce. Dzielono się nawzajem wiadomościami politycznymi i fron towymi, przy czym pan Kuchno zdawał się posiadać świetne źródło tych wiadomości. Pomiędzy obiema stronami wytworzyła się serdeczna zaży łość. Kiedy chłopcy pojawiali się, często późnym wieczorem czy nad ranem, wystarczyło zapukać w okno domu państwa Kuchno umówionym znakiem i zejść po schodach nasypu do baraku, a wkrótce ukazał się w jego drzwiach średniego wzrostu barczysty pan z wystającym brzuszkiem z ogromną patel nią jajecznicy w ręku i nieodzowną ćwiarteczką wódki. A że był świetnym gawędziarzem, młodzieńcy zaś równie świetnymi słuchaczami, pogawędki, urozmaicane barwnymi marynarskimi opowieściami ciągnęły się nieraz dłu go. Pijaństwa ze względu na niebezpieczeństwo towarzyszące przelotnym lo katorom pompek nie było nigdy – ćwiartka musiała wystarczyć bez względu na liczbę biesiadników. Wydawało się, że świetna, wymarzona kwatera, na której nikogo się nie narażało, przez co miała swój specyficzny urok i niepo wtarzalną atmosferę, powinna podlegać wzmożonej ochronie przez istniejące i tu niezawodnie własne lary i penaty. Oddziaływanie tych domowych dusz ków nie odnosi się widocznie do czasu wojny. Bo oto jednego dnia, wcze snym rankiem obudziło chłopców ostre acz delikatne stukanie do drzwi. – Nniech pan ootworzy! – zaczął w podnieceniu dukać młody kolejarz ze stacji pomp. Został on po zakończeniu budowy, jako członek obsługi stacji pomp, wprowadzony przez „Olka” do konspiracji i zaprzysiężony na placów ce; był zorientowany w charakterze gości baraczku. Bywał im często pomocny. Wpuszczony do środka z trudem mówił o tym, że dom państwa Kuchno jest otoczony i że dzieje się w nim coś złego, bo słychać krzyki. Dodał także, że żandarmi z obstawy i policjanci stoją także tuż nad barakiem na 117 szosie. Gdy kolejarz wyszedł, chłopcy postanowili się wydostać chociaż na stację pomp. Wychodzili pojedynczo. Pierwszy niósł wiadro, po kilku minutach drugi szedł z łopatą w ręku, trzeci dźwigał jakiś przedmiot na plecach a czwarty miednicę. Na szosie nad baraczkiem stał żandarm z ka rabinem i bacznie się przyglądał procesji młodych mężczyzn. Był pew nie, zgodnie z intencją partyzantów, przekonany, że mieszkająca tu załoga robotnicza udaje się właśnie do zajęć w znajdujących się o dwadzieścia metrów zabudowaniach przypominających wyglądem jakąś fabryczkę. Z budynku stacji chłopcy wydostali się oknem na drugą stronę budynku i pod jego osłoną schowali się w pobliskich krzakach, które dawały z kolei osłonę na dalszą drogę. Pomóc panu Kuchno chłopcy nie byli w stanie. Zatrzymali się w bez piecznej odległości, aby zastanowić się co dalej począć. Po chwili usłyszeli odgłosy kilku serii z pistoletu maszynowego. Wkrótce żandarmi odjechali. Pogrążona w rozpaczy, rozszlochana pani Kuchno opowiedziała „Zygfry dowi” i „Topoli” urywanymi zdaniami przebieg tragedii. Otóż żandarmeria, policja SD i policja granatowa otoczyły ich dom i rozpoczęły rewizję. Za rzucano panu Kuchno, że należy do tajnej organizacji i dostarcza żywność partyzantom. W trakcie, rewizji pan Kuchno chwycił się za brzuch doma gając się puszczenia go do stojącego w końcu podwórza wychodka. Poszedł z nim jeden z żandarmów. W dogodnej chwili pan Kuchno chwycił żandarma za gardło, dusząc szkopa. Obaj przewrócili się na ziemię, gdzie były mary narz zakończył walkę. Gdy uznał, że Niemiec ma dość, zaczął uciekać przez ogród. Został jednak dostrzeżony przez innego żandarma z obstawy. Zginął na miejscu od kuł z pistoletu maszynowego. Wiadomość ta zrobiła na party zantach przygnębiające wrażenie i legła na ich sercach ciężkim brzemieniem. W związku z zarzutem zaopatrywania partyzantów, zrobili w rozmowie z żoną poległego uwagę o naszych jajecznicach, ale ona energicznie pokrę ciła przecząco głową, jakby chciała powiedzieć, że nie o to chodziło. Panią Kuchno i jej rodzinę trzeba było zostawić z jej bólem – nie było czasu na rozpamiętywania. Chłopcy złożyli tylko potem odpowiedni meldunek gdzie trzeba. Życie i walka toczyły się dalej pomimo ofiar i cierpienia. Z powodu tragicznego wydarzenia w rodzinie państwa Kuchno akcja musiała zostać odłożona do dnia następnego, W Tarnobrzegu należało za brać ze sklepu „tylko dla Niemców” (obecnie plac Bartosza Głowackiego nr 20) materiały ubraniowe. Uzbrojeni w pistolet maszynowy, cztery pi 118 stolety i pięć granatów chłopcy wybrali się rankiem następnego dnia pie szo z Sandomierza, idąc wałem wiślanym i prowadząc jeden rower. Więk szość z nich znała doskonale Tarnobrzeg, co pozwoliło na opracowanie szczegółowego planu działania. Kasak zarekwirował w Sielcu u chłopów dwie furmanki, które następnie ukrył w umówionym miejscu w przyle głym do miasta lesie zwanym Zwierzyniec. „Niedźwiedź” poszedł po dorożki i przyprowadził je pod sklep, obejmując jednocześnie funkcję tak zwanej „świecy”, ubezpieczenia z zewnątrz. „Topola” zaś i „Zygfryd” weszli do sklepu na krótko przed jego zamknięciem, kiedy w nim nie było już klientów. Sprzedawczynie, Polki, początkowo wystraszone po tem gorliwie wspomagały radą przy wyborze oraz przy pakowaniu towa ru. Były uradowane z tego, jak się wyraziły, że mają możność na własne oczy widzieć chłopców z lasu. A trzeba przyznać, że obaj partyzanci byli przystojnymi mężczyznami, o pewnym siebie junackim sposobie bycia. Dzięki ich świetnej aparycji i ogół partyzantów wypadł w oczach mło dych pań z pewnością doskonale. Zabrano sukna, swetry, bieliznę i tym podobne artykuły. Po przeniesieniu ładunku na dorożki i pokwitowaniu przez „Zygfryda” jego rekwizycji, kon wój pojechał w stronę Zwierzyńca. Sprzedawczynie otrzymały przy tej oka zji pewną ilość wybranego a pokwitowanego przez partyzantów towaru na ich własne potrzeby. W akcji nie przeszkodził fakt, że Tarnobrzeg był w tym czasie naszpikowany znaczną ilością ściągniętych dla przeprowadzenia ma sowych aresztowań gestapowców, żandarmerią i policją granatową oraz po licją SD59. W związku z tym władze okupacyjne zarządziły zablokowanie głównych dróg dojazdowych. W tych nieznanych przedtem partyzantom okolicznościach szczęście dopisało im nadzwyczajnie, gdyż nie natknęli się na Niemców (dostali się do miasta bocznymi dróżkami); piękna pani Wojen ka zwykła szafować szczęściem wojennym lub pechem na oślep. Napad na sklep przeprowadzony podczas najazdu policji niemieckiej nabrał specjalnego wydźwięku; został odebrany jako kpina z władz okupa cyjnych. A tego rodzaju podnoszące na duchu akty sprzeciwu bardzo były narodowi potrzebne; a partyzantom legenda. „Zygfryd” odczekał jakieś pół godziny i kiedy przez ten czas nie usłyszał strzałów uznał, że towar dojechał bezpiecznie i bez przeszkód do oczeku 59 SD – Sichercheitsdienst–Służba Bezpieczeństwa. Hitlerowski wywiad partyjny, którego za dania zostały z czasem poszerzone o działalność policyjną, głównie o charakterze politycznym. 119 jących w lesie furmanek. Siadł wówczas na rower i pojechał zająć się na stępnym punktem planu – zorganizowaniem przygotowanej już wstępnie, umówionej przeprawy przez Wisłę. Zjeżdżając w dół stromą uliczką ku rzece napotkał trzyosobowy patrol niemiecki, który dał mu znak zatrzymania się. „Zygfryd”, nie zwalniając jazdy wyjął z kieszeni kurtki pistolet i oddał w kie runku nieprzygotowanych na taki obrót sprawy Niemców kilka strzałów. Pew nie nie trafił, ale spowodował, że Niemcy musieli paść na ziemię dla ochrony. Kiedy zaś powstali i zaczęli ostrzał „Zygfryd” znajdował się już w bezpiecz nej odległości, ledwie widoczny w zapadającym zmroku. Wiadomo było, że Niemcy nie zapuszczają się w nocy w teren. Z tego powodu „Zygfryd” czuł się raczej niezagrożony. Zatrzymał się po jakimś czasie nad rzeką aby ochłonąć z wrażenia, a nie dopatrzywszy się oznak pościgu ruszył w dalszą drogę. W okolicy wsi Sielec skrzyknął rybaków – przewoźników, a gdy po oko ło dwóch godzinach nadjechały furmanki, zdobycz została przerzucona na łodzie i kilkoma nawrotami przewieziona na drugi brzeg. Usługa za prze wóz została sowicie opłacona zdobycznym towarem. Po pierwszym prze wozie „Zygfryd” pojechał na rowerze do pobliskiego majątku po następne dwa wozy, którymi towar został dostarczony kolejnej nocy do dość odległej wsi Gołębiów i złożony – u komendanta placówki Mieczysława Gajew skiego – „Mieczyk”. W niedługim czasie oddział został umundurowany w jednolite uszyte przez krawca Wacława Kuwakę w Skotnikach – w bluzy, chłopskiego kroju spodnie do butów z cholewami, czapki narciarki i kurtki ocieplane watoliną,. Szaro bura odzież nie różniła się od stosowanej na wsi. Czapki narciarki należały wówczas do powszechnie noszonych nakryć głowy. Buty, które miejscowi szewcy wy konali „bosym”, posiadały także chłopski fason. W ten sposób wtopiliśmy się w ówczesny krajobraz, w którym przyszło nam działać a nadchodząca zima przestała być groźna. Jednak w ocenie „Misia” na tym nie kończyły się potrze by oddziału i organizował dalsze wypady. Trzeba było przecież zdobyć rezer wę bielizny, środki utrzymania czystości oraz rezerwę odzieży. „Zygfryd” i „Topola”, jako znający doskonale Sandomierz oraz „Sęp” i „Iskra” i „Kozak” otrzymali i kolejne zadanie zarekwirowania w tym mie ście, w sklepie zastrzeżonym tylko dla Niemców60 z rozmaitymi artyku 60 Niemcy, chcąc sobie zapewnić podstawowe warunki bezpieczeństwa we wrogim sobie społeczeństwie polskim, a także dostateczne i wygodne zaopatrzenie w stworzonych przez siebie nieznośnych stosunkach społeczno – gospodarczych w każdej niemal dziedzinie życia, wydzielali do wyłącznego użytku niektóre urządzenia użyteczności publicznej, jak 120 łami włókienniczymi i galanterią. W majątku w Kobiernikach zarekwiro wali chłopcy na czas akcji trzy dworskie wozy i podjechali nimi pod sklep w rynku. Zima zaczęła się już była na dobre, w związku z czym na ulicach Sandomierza po minionej dopiero co zawiei leżał mokry śnieg. „Zygfryd”, jako niespalony w Sandomierzu, stał na ubezpieczeniu. „Topola” zaś wraz z „Iskrą” wszedł do sklepu w chwili gdy nie było w nim klientów i wylegi tymowawszy się pistoletem kazał wywiesić na drzwiach tabliczkę z napi sem „zamknięte”. Polscy sprzedawcy pomagali z całą energią partyzantom pakować towar. W międzyczasie przechodzący naprzeciw siebie ulicą dwaj żandarmi spotkali się blisko wejścia do sklepu i zatrzymawszy się zaczęli rozmowę. W trakcie ich pogawędki drzwi sklepu otwarły się i chłopcy zaczęli wyno sić na plecach wory ze zdobyczą. Gdy „Iskra” poślizgnął się, starając się z trudem utrzymać równowa gę, jeden z żandarmów podbiegł i pomógł mu ją odzyskać. Już „Zygfryd” rozpiął kurtkę dla łatwiejszego wyjęcia schowanego pod nią pistoletu ma szynowego, gdy nieświadom okoliczności żandarm zwrócił się do „Iskry” z przyjazną radą aby bardziej uważał, ponieważ udeptany i mokry śnieg jest bardzo śliski. Żandarmi zaraz się rozeszli a partyzanci szybko zakończyli załadunek. Ładowne wozy bez pośpiechu odjechały, aby następnie wjechać w wą wóz Królowej Jadwigi. Po około 40 minutach w okolicy rynku rozpętała się alarmowa strzelanina. Miotając się w bezsilnej złości szkopy nie mogły się domyślać, że o kilometr dalej partyzanckie wozy utknęły w zaspie w wąwo zie. Dopiero po trzech godzinach sprowadzone dodatkowo konie umożli wiły wydostanie się z pułapki. To długie wyczekiwanie wymagało specjal nego ubezpieczenia się na wypadek pościgu i zapobieżenia ewentualnemu donosowi przez przypadkowego szpicla. Trzeba było kilku przechodniów zebrać w grupkę i ich pilnować. Ci ludzie nie mogli się powstrzymać od ra dosnych uwag na temat partyzanckiej akcji i od okazania im serdeczności. Gdy potem trzeba było pomagać przy wydostaniu się z zaspy, pracowali nie szczędząc sił. Wypady przeciw Niemcom stanowiły raczej przerywniki w monotonii co dziennej służby i szkolenia, no i w arcynudnej czynności, jaką było pełnienie sklepy, restauracje, wagony kolejowe lub przedziały w nich, a nawet ławki w parkach czy szalety publiczne, zastrzegając wyłączność użytkowania napisami „Nur fuer Deutsche” – tylko dla Niemców. Naruszenie tego zastrzeżenia było przez nich surowo karane. 121 warty. Którejś nocy stałem na warcie starając się skracać czas rozpoznawa niem znanych sobie z harcerstwa konstelacji gwiezdnych, a było to w lipcu 1944 roku. W pewnej chwili pomiędzy gwiazdami pojawiło się coś, co wpra wiło mnie w zdumienie. Na niebie, po jego wschodniej stronie poruszało się czerwone światło w niczym niepodobne do gwiazd. Posiadało wydłużony kształt, podobny do płomienia świecy i poruszało się jego nasadą ku przodowi, na północ. Pomyślałem początkowo, że na jakimś samolocie powstał pożar, lecz zastanawiał mnie równomierny lot i niezmienny kształt płomienia. Zja wisko to zniknęło dopiero po dłuższym czasie gdzieś na dalekim nieboskłonie na wschodzie. Przeżyłem krótką chwilę rozterki: meldować czy nie meldo wać? Przeważyła jednak obawa przed ośmieszeniem się. Nadzwyczaj bowim jałowe życie kulturalne i szarość wolnych od zajęć chwil sprawiły, że gratka o „nadzwyczajnym zjawisku niebieskim, wróżącym koniec świata” zostałaby skwapliwie podchwycona przez dowcipnisiów ze „Straceńcem” i „Piorunem” na czele, a mnie nie uśmiechała się rola ofiary losu. Wiadomości o próbach z bronią „V” na tym obszarze nieba stały się powszechnie znane dopiero po wojnie. Wówczas to moja, zagadkowa obserwacja znalazła swoje wyjaśnienie. A tymczasem trzeba było troskliwie dbać o swoją pozycję w tym szczególnym środowisku typów i typków zachowujących się wobec siebie bez pardonu. Zimą 1943 roku „Zygfryd”, „Topola” i Eugeniusz Winiarz – „Zawada” otrzymali rozkaz wykonania wyroku śmierci – bez śladu i trupa – na agen cie niemieckim mieszkającym w parterowym domku w dzielnicy Sando mierza Nadbrzeziu, w pobliżu portu rzecznego. Szczegółowych informa cji co do osoby szpicla, jego mieszkania, a w ostatniej chwili o obecności w domu dostarczył wywiad. Trzej partyzanci wyszli z meliny na pompce o północy. Znający dosko nale dzielnicę „Topola” prowadził bocznymi dróżkami, miedzami i ogród kami, aby uniknąć w godzinach policyjnych spotkania z niemieckimi patro lami. W domku przez niezupełnie szczelną zasłonę zaciemnienia przeciw lotniczego61 przebijało światło. W pokoju agenta słychać było jakąś krząta ninę. Na obstawie stanął „Topola” a „Zygfryd” nacisnął ostrożnie klamkę i ku jego zdziwieniu, drzwi ustąpiły. Widocznie pewny swojego bezpie czeństwa lub wybierający się przed snem do wychodka agent nie zadbał o środki ostrożności. Zaskoczenie było zupełne, gdy nagle do mieszkania 61 Zaciemnienie przeciwlotnicze – w czasie wojny obowiązywało zasłanianie okien; zwy kłe w postaci prostych rolet z czarnego grubego papieru. Na wsi często nieprzestrzegane. 122 wkroczyli w środku nocy dwaj uzbrojeni, bynajmniej nie mile uśmiechnięci cywile. Szpicel zatrzymał się w pół kroku na ich widok. Pistolety w rękach nocnych gości nie pozostawiały złudzeń co do ich zamiarów. Nie pytając o nic stał w piżamie blady, rozczochrany, nieogolony, z zapadającymi się nagle oczyma – mizerna postać. Zrozumiał, że ten tak dostatnio i wygodnie układający się mu świat nagle diametralnie się odmienił. – Ubierać się! Pójdzie pan z nami na przesłuchanie. Po zrewidowaniu jego ubrania agent ubrał się szybko, jakby chciał jak naj prędzej odbyć to przesłuchanie. Teraz partyzanci przeprowadzili pobieżną re wizję mieszkania, zabierając plik podejrzanych papierów. Następnie wszyscy przeszli koroną wału wiślanego około dwóch kilometrów, poczym zaczęli schodzić ku brzegowi rzeki. Wówczas agent zaczął zdradzać zaniepokojenie. – Przejedziemy na drugą stronę Wisły – usłyszał jakby w odpowiedzi na swoje myśli. Dla nadania, tym słowom cech prawdopodobieństwa „Zygfryd” za czął nadawać znaki latarką elektryczną w kierunku przeciwległego brze gu, stwarzając w ten sposób pozory wzywania łódki. Tak doszli nad samą wodę. Wtedy „Topola” wyjął z kieszeni kurtki kartkę i przyświecając sobie latarką odczytał wyrok śmierci wydany przez polski sąd za zbrodnię zdrady przeciw narodowi polskiemu. Zaraz potem padł strzał a potem drugi, upew niający. Ciało szpicla zepchnęli partyzanci do rzeki. Uniósł je leniwy nurt wody. Meldunek o wykonaniu zadania został następnego dnia przekazany ustnie przez „Zygfryda” odpowiedniej osobie, zlecającej je z ramienia Ke dywu. Jej też zostały przekazane zarekwirowane papiery zdrajcy. Niedługo potem Aleksander Stachurski – „Olek”, „Zygfryd” i „Topola” otrzymali rozkaz wykonać wyrok na innym agencie, na folksdojczce miesz kającej przy ulicy Żydowskiej, w murowanym domu. Mogła być godzina 23-cia kiedy którejś pochmurnej ciemnej nocy, dającej pewne możliwości poruszania się w patrolowanym mieście, wyszli z pobliskiej meliny – miej sca wyczekiwania – wszyscy trzej, zachodząc od strony Podwale. Tylko „Olek” pozostał na zewnątrz, ukryty w cieniu jakiegoś załomku muru. Po zostali weszli na piętro. Na mocne pukanie agentka dość szybko podeszła do drzwi i zapytała po polsku. – Kto tam? – Żandarmeria – odpowiedział po niemiecku „Topola” swoim głębokim basem – Proszę, niech pani otworzy! 123 Na widok nieznajomych sobie cywilów kobieta zrobiła minę wyrażającą zarazem zdziwienie, niepokój i zażenowanie swoim negliżem. Otworzyła usta aby coś powiedzieć, zaprotestować, ale „Zygfryd” uprzedził ją legity mując się pistoletem. – Proszę dalej! – powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu, wskazując najbliższe drzwi mieszkania. Wszyscy znaleźli się teraz w strojnie urządzonej w drobnomieszczań skim guście sypialni. Tu pilnował jej „Topola” a „Zygfryd” sprawdził czy nie ma w mieszkaniu kogoś jeszcze, a następnie przeprowadził dość po bieżną rewizję w całym mieszkaniu. Agentka powolnym ruchem usiadła na brzegu łóżka i tkwiła w tej po zycji z opuszczoną głową. Na niedużym stole, który zdawał się służyć za miejsce do pisania, leżało coś zakrytego serwetką. Po jej uchyleniu „Zygfryd” znalazł plik papierów pomieszanych z listami w ozdobnych kopertach. Zabrał je wszystkie, upychając w swoje kieszenie. Kiedy pod szedł do niej, spojrzała na niego pytającym przestraszonym wzrokiem. Nie chciała odpowiadać na żadne pytania, tylko twarz jej zaczęła się wy krzywiać w grymasie bezgłośnego płaczu. Wreszcie kazano jej wstać. Nie podnosząc głowy agentka wysłuchała wyroku śmierci – za zbrodnię współpracy z wrogiem, za wydawanie członków Armii Krajowej w ręce niemieckich oprawców (między innymi Kazimierza Żaka), za zdradę Oj czyzny. Zrozumiała bez wątpienia, że nie może być dla niej litości. Toteż nie wypowiedziała ani słowa. W swoich myślach agentka w obcej służbie nieraz musiała wyobrażać sobie taką chwilę, najpewniej odrzucaną z od razą, więc obecną przeżywała zapewne jako przygotowana na nią w pew nym sensie. Teraz łkała nad sobą; bo śmierć tych, których na nią ona wydawała była dla niej tylko źródłem uzyskiwanych korzyści. Niczym innym. Nagłym błyskiem oczu spojrzała w wymierzoną w jej stronę lufę pistoletu; wtedy padł strzał, a potem drugi, upewniający. Podła śmierć zamknęła jej obrzydliwe życie zdrajcy. Zostawiwszy wyrok na trupie, partyzanci opuścili ostrożnie dom. W bu dynku panowała cisza pomimo słyszanych niewątpliwie przez sąsiadów wy strzałów. Ponure doświadczenia lat niemieckiego terroru nakazywały nic nie widzieć, nic nie słyszeć, nie wystawiać nosa, nie wtykać go w nieswoje spra wy. Chłopcy opuścili dom i ruszyli w drogę powrotną bacznie wsłuchując się w odgłosy nocy – czy nie słychać kroków niemieckiego patrolu. 124 W pogrzebie agentki wzięło udział zaledwie kilka osób o podejrzanym raczej wyglądzie. Zostały one zarejestrowane przez obserwujących skrom ny kondukt wywiadowców naszej „dwójki”. 8. Rozbrojenie w Samborcu. Zimowy zwid. W połowie grudnia 1943 roku kapitan „Kaktus” znajdował się, korzysta jąc z gościnności rzuconego tu z Poznańskiego przez zawieruchę wojenną inżyniera Waleriana Stachury, w jego mieszkaniu wynajmowanym u gospo darza Lewandowskiego w Samborcu, niedaleko Sandomierza. Kapitan Struś posługiwał się wówczas fałszywymi dokumentami na nazwisko Franciszka Wilczyńskiego, księgowego w młynie Misiudy. Młynarz Jan Misiuda piasto wał w urzędzie gminy w Samborcu stanowisko wójta. On to właśnie wystawił „Kaktusowi” lewe papiery, umożliwiając przez to swobodne poruszanie się po okolicy i pobliskim Sandomierzu. Tamtego dnia zaufany młynarczyk doniósł panu WiIczyńskiemu – tak na wszelki wypadek, od jakich roiła się okupacja a ludzie nauczyli się patrzeć, słuchać i wyciągać logiczne wnioski, bo mogą okazać się przydatne – że właśnie przyjechało do młyna czworo Niemców sa mochodem osobowym i obecnie biesiadują u młynarza. U „Kaktusa” bawili w tym czasie „Miś” oraz Józef Bojanowski – „Walter” z majątku w Usarzowie. Bojanowski był postacią nietuzinkową. Młody ten człowiek w wie ku przedmaturalnym, wysiedlony z Poznańskiego, z majątku Niechłód, mieszkający teraz u swojej ciotki, Wandy Jabłońskiej, właścicielki majątku Usarzów, bardzo czynnie uczestniczył w pracy konspiracyjnej AK. Cha rakteryzowało go żywe usposobienie i upodobanie do – jakby to powie dział pan Wołodyjowski – do wycieczek na nieprzyjaciela. Nie kwapił się do wstąpienia do oddziału partyzanckiego, głosząc dewizę „Rozłupać i do chałupy!”. Władze konspiracyjne, doceniając jego odwagę i kmicicowskie cechy charakteru, powierzyły mu dowództwo kilkuosobowej sekcji egze kucyjnej inspektoratu. Występując na czele tej właśnie grupy wykonał on wyrok na prześladowcy Polaków, komendancie żandarmerii w Klimonto wie Lescherze. Akcja ta, jedna z kilku, stała się bardzo głośna i zyskała Bojanowskiemu legendarną sławę w okolicy. Z mieszkania „Kaktusa” także zauważono szwabów i ich czarnego „opla”. „Walter” pośpieszył wówczas z tą wiadomością do bliskiej Wielogóry, gdzie 125 kwaterowała akurat „Lotna”. Przyniósł rozkaz „Misia” rozbroić Niemców „na sucho” (bez rozlewu krwi). „Tarzan” wydzielił z grupy pięciu party zantów do przeprowadzenia akcji: „Straceńca”, „Kozaka”, „Iskrę”, „Sępa” i „Jacha”. Zastrzeżenie o przeprowadzeniu akcji bez rozlewu szkopskiej krwi komplikowało trochę sprawę, gdyż trudno było przewidzieć jak rozwinie się sytuacja, ale że wiadomo było, że u podstaw tak sformułowanego rozkazu leżała obawa o represję na zakładnikach, rygor ten był zrozumiały. Nasza piątka, prowadzona przez znającego teren „Waltera”, poszła z są siedniej wsi Wielogóra polami ku młynowi w Samborcu, który oddalony był znacznie od zwartej zabudowy wsi. Pozostała część grupy oczekiwała we wsi w pogotowiu na wypadek gdyby grupa wypadowa znalazła się w opa łach. Mogło się to bowiem zdarzyć choćby z tego powodu, że młyn położony był przy dość ruchliwej szosie Sandomierz – Staszów. Podchodząc do młyna wkroczyliśmy na sąsiadującą z gospodarstwem Misiudy podmokłą łączkę. Była lekko przyprószona śniegiem i ścięta przez mróz, co ułatwiało poru szanie się po niej. Przed wejściem na łąkę „Walter” zatrzymał się i wrócił do mieszkania „Kaktusa”. My zaś, teraz pod dowództwem „Straceńca”, prze kroczyliśmy wąski strumyk i weszliśmy rozgrodzonym od tej strony płotem, starając się utrzymywać za zasłoną jakiegoś budynku gospodarczego. Nieproszeni goście młynarza głośno i rubasznie domagali się od samego progu poczęstunku. Taki był ówczesny obyczaj niemieckich urzędników, na przykład żandarmów, przebywających na delegacji lub na służbie, że w po rze posiłków wpraszali się bezceremonialnie do bogatszych gospodarzy lub urzędników gminy, zwykle zwracając się do wójta, o urządzenie im posiłku (obowiązkowo z alkoholem). Tak też było i tym razem. Jak się później okazało, był to Schultz62 z Opatowa63 wraz z jego kierowcą, tłumaczem i ochroną osobi stą w jednej osobie. Ten wyjątkowy kanalia nosił nazwisko Ryszard Gospodar i był nieznanego pochodzenia – Czechem czy Chorwatem – i ubierał się po cy wilnemu. Przyjechali w towarzystwie sandomierskiego utajonego gestapowca nazwiskiem Szymański64 oraz kobiety w średnim wieku. Nasza piątka dostała się od strony łąki na podwórze aby, minąwszy je, 62 chultz – zastępca komendanta SD w Opatowie, Donata. Po zastrzeleniu Donata w paź dzierniku 1943 r. w starciu w Zochcinie został komendantem. I Schultz także został za strzelony (30.VI.1944 r.) na ulicach Opatowa przez partyzanta AK kaprala Zdzisława Dusia – „Sierpień”, w akcji z udziałem kilku jeszcze innych partyzantów. 63 Sandomierz i niedaleki Samborzec należały do powiatu Opatów. 64 Według Cezarego Chlebowskiego prawdziwe nazwisko: Flohr. 126 wejść do domu mieszkalnego. W drzwiach wejściowych stanął nam na dro dze wójt Misiuda, obawiający się represji wobec rodziny. „Straceniec” od sunął go bezceremonialnie. Za nim wszedłem ja. Domowników zastaliśmy samych w kuchni, przez którą wchodziło się do pozostałych pomieszczeń. Jako mówiący po niemiecku, zmierzałem do pokoju, w którym spodziewa liśmy się zastać Niemców. Mnie z kolei zastąpiła drogę pani Misiudowa, stając z rozkrzyżowanymi rękami i wołając dramatycznym głosem aby nie zabijać Niemców. I ja odsunąłem ją jednym ruchem z drogi; nie było czasu na perswazje. Zdążyłem tylko rzucić słowo: przepraszam! „Iskra” i „Sęp” ubezpieczali dom na zewnątrz. W pokoju Niemcy, podobnie jak gospodarze, byli już przygotowani na nasze przyjęcie. Zostaliśmy widocznie dostrzeżeni w czasie przechodzenia przez niewielkie podwórko. Na wezwanie szkopi podnieśli ręce do góry. Tylko Gospodar – na którym ciążył wyrok śmierci; a my nie wiedzieliśmy że mamy go właśnie przed sobą – który pobladł, wydawał się nie pano wać nad sobą. Jego trzęsąca się lewa ręka zaczęła się powoli opuszczać w sposób raczej niekontrolowany. Nie pomogło ponowne wezwanie do podniesienia rąk. „Straceniec” uznał, że jest to ruch zamierzony, po pisto let. Miał prawo do takiej oceny w rozgrywce, w której stawką było życie. Wystrzelił więc celując w niesforną rękę. Pół – Niemiec chwycił się za lewe ramię, przewrócił się na podłogę i zaczął histerycznie krzyczeć. Był zapewne przekonany, że oto nadeszła chwila wykonania wyroku. Po polsku i po niemiecku na przemian błagał o litość. Nie był to ani czas, ani miejsce na egzekucję; zresztą nie mieliśmy takiego rozkazu. „Kozak” bez zastano wienia zastosował wobec szpicla skuteczną metodę wstrząsową. Poszedł do wijącego się na podłodze i kopnął go z całej siły. Gospodar poderwał się na równe nogi i stanął grzecznie z rękami prawidłowo podniesionymi do góry. Wówczas przystąpiliśmy do rewizji. Ja trzymałem Niemców pod bronią a „Kozak” wraz ze „Straceńcem” obszukali wszystkich „gości” i następnie przeszukali pokój. Idąc za skwa pliwie udzielanymi wskazówkami Schultza znaleźli pistolet maszynowy typu „bergrman”, flower wielostrzałowy i magazynki ukryte w łóżku pod pościelą. Broń ta stanowiła uzupełnienie zdobyczy uzyskanej w czasie re wizji osobistej w postaci czterech pistoletów bocznych, w tym cacko, ja kim była niklowana damska szóstka z rękojeścią oprawną w masę perłową. Najbardziej cieszyliśmy się ze zdobycia pistoletu maszynowego; broń ta 127 była obok karabinów maszynowych najwyżej cenioną w tym okresie par tyzanckiego wojowania. Z żalem w sercu, że nie było można było wystrzelać na miejscu całego tego tałatajstwa, opuściliśmy gospodarstwo i po uszkodzeniu samochodu odeszliśmy w pola ku Śmiechowicom. Ktoś wprawdzie wysunął pomysł, aby odjechać samochodem szkopów – wiedząc, że ja byłem zawodowym kierowcą – następnie spalić go gdzieś na szosie wśród pustkowia, lecz za niechaliśmy tego zamiaru, gdyż nie dał się pogodzić z zakreślonym wcze śniej planem udania się wprost do Śmiechowic, gdzie miała też przyjść pozostała część oddziału. Gdyby nie to, kto wie czy nie poniosłaby nas chętka zakończenia, akcji fantazyjnym zawijasem. Postrzelony szpicel posiadał widocznie status rajchsdojcza65 –w kilka dni później rozstrzelano w Samborcu dziesięciu zakładników. Na wojnie nie wszystko da się przewidzieć, wielu niepożądanym skut kom działań nie da się zapobiec. W wojnie narzuconej przez barbarzyńskich Niemców uczestniczyli mimo woli, nawet biernie, wszyscy. Zakładnicy także byli bohaterami wojennymi. Będąc przetrzymywani w więzieniach całymi miesiącami czy latami, wsłuchując się w odgłosy kroków strażni ków, spodziewając się za każdym razem wywołania swojego nazwiska. Dla tych dziesięciu taka chwila nadeszła; stając pod ścianą jakiegoś muru nie wiedzieli nawet za co ponoszą najwyższą ofiarę; wiedzieli tylko, że za Oj czyznę – i to im musiało wystarczyć. I wystarczało, gdy wypinając w ostat niej chwili życia pierś wołali: Niech żyje Polska! W Śmiechowicach zapoznaliśmy się ze zdobycznym „bergmanem”. Cie szyliśmy się tą zdobyczą nie wiedząc jeszcze za jaką cenę W czasie kon serwowania zdobycznej broni znów dał znać o sobie pech „Śmigłego” do damskich pistoletów. Próbując mianowicie rozebrać damskie cacko nie po myślał o znanej wszak ze szkolenia zasadzie, że przed rozbieraniem broni na części należy z niej usunąć nabój. Nie zrobił tego i nieopatrznie nacisnął język spustowy. Pistolet wypalił a pocisk utkwił w ścianie tuż obok głowy „Iskry”. Pobladła twarz, jąkające się słowa (i tak zacinającego się w mo wie) „Śmigłego” gorących przeprosin nie powstrzymały „Iskry” od ostrej reakcji. Wstał – wszyscy oczekiwali rękoczynu – i wypowiedział najcięż sze słowa, na jakie było go w ogóle stać: 65 Rajchsdojcz – właśc. niem. Reichsdeutsche – określenie odpowiadające tłumaczeniu jako Niemoc rodowity, chociaż zamieszkujący poza granicami Niemiec. Rajchsdojcze byli zrównani w prawach z Niemcami pochodzącymi z państwa niemieckiego. 128 – Heniek, niech cię drzwi ścisną! Nikomu nie było do śmiechu. „Śmigły” stał przez chwilę osłupiały, wresz cie zakrył twarz rękami i coś mówił, lecz słowa grzęzły za zasłoną dłoni. „Tarzan”, który wpadł do pokoju usłyszawszy strzał, po wysłuchaniu rela cji kolegów, kazał stanąć „Śmigłemu” do raportu. Do raportu stanął także „Iskra” meldując posłusznie, że nie ma pretensji do kolegi. Stwarzało to sze fowi ułatwienie sytuacji, gdyż nie dysponował przecież aresztem, którym mógłby ukarać za nieregulaminowe zachowanie się żołnierza. Udzielił mu tylko nagany. Ostateczne zażegnanie kłopotliwej, mimo formalnego rozstrzy gnięcia, sytuacji zaproponował niezawodny w trudnych chwilach „Piorun”. Wystąpił wobec szefa z propozycją wypicia większej wódki – przy okazji i przez wszystkich. Szef docenił wartość pomysłu. Wódka została wypita, ale nie taka znów „większa” – w Skwirzowej za kilka dni. Wówczas rozrzew niony „Śmigły” oświadczył, że po dwóch wypadkach z damską bronią nabrał uprzedzenia do dam w ogóle; kłóciło się to jednak wyraźnie z największą jego słabością. „Iskra” zaś, pragnąc w akcie przebaczenia zignorować całą sprawę stwierdził, że właściwie była to okazja do sprawdzenia, czy to praw da, że pociski z damskiej broni odbijają się od czoła, jak głosiły żartobliwe żołnierskie pogwarki, tylko „Śmigły”, zmarnował okazję. „Zygfryd” i „Straceniec” wracali zimą (1943/44) sankami do oddziału. Noc była mroźna. Powozili na zmianę, aby też na zmianę rozgrzewać się za bijaniem rąk lub skuliwszy się zapadać w – pożal się Boże – drzemkę. Kiedy dojeżdżali do kolejnej wsi konie nagle stanęły i przestępowaniem z nogi na nogę zdradzały zaniepokojenie. Nie pomogły cmokania, nawoływania ani ponaglanie lejcami. Szarpały się na boki i ani rusz, nie chciały iść. – Wilki zwietrzyły – od dawna nie słyszano tu o wilkach – czy kie licho? Przyczyna dziwnego zachowania się koni wyjaśniła się, gdy „Strace niec” dostrzegł na poboczu drogi, w głębi, całą w bieli od świeżego śniegu figurkę – kapliczkę przydrożną, a obok niej klęczącą postać kobiecą, odzia ną w białą koszulę nocną. W pierwszej chwili, przez moment, opanował podróżnych zabobonny niepokój. Obrazek ten bowiem trącił opowieścią o duchach, jakimi większość z nas karmiona była w dzieciństwie. Odruch ten jednak rychło ustąpił miejsca ciekawości. Podczas gdy „Zygfryd” trzy mał konie, „Straceniec” podszedł do klęczącej. Postać nie reagowała na py tania. Usta młodej kobiety poruszały się tylko jakby w modlitwie, a może 129 tylko drżały z zimna lub wewnętrznego poruszenia? Na bosych nogach miała tylko chodaki66. Potrząśnięta za ramiona podjęła wreszcie rozmowę. Okazało się, że znajduje się ona w zaawansowanej ciąży. Uwiódł ją narze czony, który pod naciskiem swoich rodziców wycofał się z danej znacznie uboższej od siebie dziewczynie obietnicy małżeństwa. Wówczas rodzice dziewczyny wypędzili ją z domu; bo to przecież hańba dla szanującej się rodziny. Surowe prawa naturalne, obowiązujące od dawnych czasów, nie znosiły okoliczności łagodzących. – Biere tero ślub ze zimom – oświadczyła trzęsącymi się ustami, nie zmieniając posągowej pozycji. Cały czas wstrząsały nią dreszcze. Zapytana czy chce aby wstawić się w jej sprawie, wyraziła zgodę. Konie pozwoliły teraz sobą powodować. Dziewczyna, otulona w partyzanckie kurtki, wieziona saniami, wskazała dom narzeczonego. Do chałupy została wniesiona; wstrząsana spazmami szlochów i zimnem nie była zdolna poruszać się samodzielnie. Kawaler, zapytany czy poznaje dziewczynę, kiwnął twierdząco głową. Na pytanie czy chce się z nią ożenić nie od razu odpowiedział. Jednym ruchem odgar nął pościel na stojącym w izbie łóżku i wniósł tam dziewczynę. Otulając ją pierzyną zawołał? – Matulu, grzyjcie ino mliko. A duchem! Partyzanci pojechali teraz do domu dziewczyny, kazali się ubrać rodzi com i jechać z nimi. W domu narzeczonego rozmowa była krótka; pod wpływem autorytetu partyzanckiej władzy rodzice chłopca zgodzili się na ożenek. Po jego oświadczeniu, że chce się z dziewczyną ożenić, partyzan ci napisali do proboszcza list, aby zechciał spełnić ich prośbę uzasadnio ną wyjątkowymi okolicznościami i ogłosić w najbliższą niedzielę potrój ne zapowiedzi, a w kolejną udzielić młodym ślubu. Proboszczowie także uwzględniali partyzanckie werdykty, skoro miały przynosić dobro. Od razu też ustalono, na miejscu, przy czynnym udziale partyzantów w rozmo wach, co i od kogo młodzi otrzymają na zagospodarowanie. Zdarzenie to, jak przystało na okoliczności, zostało zakończone w znakomitym nastroju wszystkich obecnych i toastem za pomyślność młodych. Wkrótce potem jakimiś zawiłymi okupacyjnymi sposobami dotarli na partyzancką kwaterę, odległa wówczas o 40 kilometrów, wysłannicy pań 66 Chodaki – trepy o drewnianej podeszwie z paskiem skórzanym zamocowanym poprzecz nie dla podtrzymywania ich na stopach. Służyły zwykle do poruszania się w lecie po obej ściu. 130 stwa młodych i ich rodziców z zaproszeniem na wesele. Ale gardła musiały obejść się smakiem. Czas i zajęcia nie pozwalały na uroczyste zakończenie wkroczenia partyzanckim prawem w ludzkie sprawy, a i inne tańce były partyzantom pisane67. Pozostawiona sama sobie na swoich odludziach ludność wiejska dobrze przyjmowała arbitrów o silnej ręce. Do zupełnie nierzadkich przypadków należało zwracanie się ludzi o rozstrzyganie sporów lub o przywracanie po rządku. Partyzanci z całą powagą i poczuciem odpowiedzialności, stosując środki doraźne, nie odmawiali takim prośbom rozumiejąc, że są jedynymi przedstawicielami polskiej administracji państwowej w terenie. Poznana już nieraz ich twarda ręka, choćby przy okazji zwalczania bandytyzmu i rabun ków lasów zdobyła im uznanie i respekt dla partyzanckich orzeczeń spra wiła, że cieszyli się niekwestionowanym autorytetem, co przynosiło korzy ści nawet we wkraczaniu w rodzinne spory, jeśli zostali o to poproszeni. Na przykład gajowy Staruch z Czajkowa oberwał tęgą chłostę, przełożony przez leśną zaporę drogową, za maltretowanie po pijanemu rodziny, co potwierdził leśniczy Nieduziak, oraz za przechwalanie się rzekomą przynależnością do partyzantki, do „Jędrusiów”. Tego rodzaju przechwałki zdarzały się gdzie niegdzie, a często pozwalali sobie na nie bandyci wykorzystujący trudności w odróżnianiu po wyglądzie zewnętrznym bandytów od partyzantów – jedni i drudzy ubierali się po cywilnemu. Partyzanci tępili takie zamachy na ich dobre imię. Gajowy, jak to sprawdzono – a sprawdzano z reguły – z całą po wagą potraktował otrzymaną naukę. Zapewne nigdy się nie dowiedział, że to jego połowica przyszła na kwaterę partyzancką z prośbą o pomoc. Zadania wynikające z rozkazu komendy głównej AK z września 1943 roku oddział wykonywał także wcześniej, od początku swojego istnienia, wówczas pod naciskiem narzucającej się potrzeby. Albowiem rozrastają cy się z czasem świat przestępczy, ośmielony bezkarnością spowodowaną niedostatecznym z oczywistych powodów aparatem strzeżenia porządku publicznego, zaczął przejawiać w 1943 roku wzmożoną aktywność a także narastającą zuchwałość. Ten stan rzeczy przysparzał „Lotnej” sporo zajęcia. Niemcy ze swej strony nie przywiązywali większej wagi do zwalcza nia przestępczości kryminalnej, jeśli nie godziła ona w niemieckie interesy. Zwłaszcza, że ich uwagę w co raz większym stopniu skupiała działalność 67 „Zygfryd” relacjonuje, że po wojnie spotkał przypadkowo na dworcu w Gdańsku owo skojarzone w niezwykłych okolicznościach małżeństwo. Poszukiwało ono możliwości osie dlenia się na ziemiach odzyskanych. Miało ono wówczas troje dzieci. 131 zbrojnego podziemia, gdzie to właśnie z późną wiosną 1943 roku doszło w całym kraju do pojawiania się oddziałów i oddziałków partyzanckich. Tam właśnie zwrócili oni swoją uwagę i siły. Próby penetracji terenu za grupami partyzanckimi nie przynosiły im oczekiwanych wyników, nie mniej stale je podejmowali. Działalność „Lotnej” przeciwko Niemcom zdominowana była w tym czasie w zasadzie przez zdobywanie na nich broni. Dozbrojenie bowiem stanowiło główną troskę dowództwa a także samych partyzantów, rozu miejących ten warunek swojego bezpieczeństwa i skuteczności wystąpień wobec wroga; na co się coraz jawniej zanosiło w związku ze zmieniającą się sytuacją na froncie wschodnim. Jednym z najczęstszych sposobów po zyskiwania broni było rozbrajanie pojedynczych Niemców przez jednego lub kilku partyzantów. Przypadkowa obserwacja przebywających często w Sandomierzu „To poli” i „Zygfryda” posunęła im myśl rozbrojenia dwóch żołnierzy niemiec kich. Zauważyli, że codziennie koło południa dwaj żołnierze wywożą kon ną biedką obiady z wartowni przy mostach drogowych (było ich wówczas w Sandomierzu dwa) do odległej o trzy kilometry wartowni przy moście kolejowym (trzecim). W słoneczny zimowy dzień ukryli się więc za gru bymi wierzbami za mostkiem przy rzece Trześniówce. Po pewnym czasie wyczekiwania na czatach zauważyli zbliżających się Niemców. W odle głości dziesięciu metrów przed pojazdem kroczył jeden żołnierz. W od powiednim momencie chłopcy wyskoczyli zza drzew. „Topola” wymie rzył pistolet maszynowy w podoficera siedzącego na koźle wózka a „Zyg fryd” z „visa”68 wycelował do wyprzedzającego pojazd młodego żołnierza w okularach, który aż przysiadł i skurczył się ze strachu. Trzęsąc się cały, powtarzał w kółko błagalnym tonem po niemiecku: „nie strzelać, nie strze lać...”. Jego wytrzeszczone oczy wydawały się być powiększone (może za sprawą grubych szkieł) do rozmiaru szkieł okularów. Ręce trzymał moc no wyciągnięte w górę. Szybciutko rozpiął na polecenie pas i rzucił go na ziemię, a sam położył się na śniegu płacząc i błagając aby go nie zabijać. W tym położeniu został zrewidowany. Podoficer, trzymany na biedce pod bronią, także podniósł na wezwanie ręce do góry. Zszedł na polecenie na drogę, gdzie został rozbrojony. Kabura na pasie okazała się pusta a pistolet był schowany w kieszeni płaszcza. Żołnierz ten posiadał zawieszone pod 68 „Vis” – nazwa polskiego świetnego pistoletu bocznego kal. 9 mm. 132 szyją odznaczenie krzyż rycerski. Pistolet zaś, mało znanego jeszcze wów czas w naszych kręgach typu „TT”, był pochodzenia sowieckiego. Podofi cer prosił aby zabrać amunicję, ale pistolet mu zostawić, gdyż stanowi on dla niego cenną pamiątkę; został mianowicie zdobyty na sowieckim woj skowym komendancie Kijowa. Było w tym w istocie coś szczególnego, że żołnierz Wehrmachtu69 posługuje się nieniemiecką bronią. Szczegółów okoliczności zdobycia tej broni podoficer nie chciał wyjawić. – A ja będę opowiadał jak zdobyłem tę broń – odpowiedział „Topola”. Na koniec okolicznościowej pogawędki, uciętej na mało uczęszczanej dróżce, partyzanci zapytali za kogo oni, Niemcy, ich uważają. – Polscy żołnierze, polscy żołnierze – odpowiedzieli skwapliwie. Wreszcie chłopcy kazali Niemcom pozostać na obecnym miejscu przez 20 minut, a sami odeszli do Wielowsi. Po powrocie do Sandomierza doszła chłopców wiadomość, rozpuszczana przez szkopów, że dwaj Niemcy zo stali rozbrojeni przez 40 polskich bandytów. W kilka dni potem przypadek zdarzył, że kiedy „Zygfryd” wszedł do sklepu przy moście, naprzeciw wartowni w Nadbrzeziu, spotkał tam roz brojonego niedawno Niemca – okularnika. Ten zrobił przerażoną minę i przyjął postawę półprzysiadu i stał tak chwilę pośrodku sklepu. „Zygfryd” udawał, że go nie poznaje i nie zwracał na niego uwagi, choć wewnętrznie był spięty. Żołnierz wyszedł wreszcie ze sklepu ze swoimi sprawunkami, ale nie wywołał alarmu. Jakby na ironię, w kilka dni później znów doszło do spotkania z okular nikiem. „Zygfryd” właśnie wchodził na most, gdy zauważył stojącego tuż obok siebie, pełniącego straż przy moście tego samego szkopa. On zauwa żył „Zygfryda” wcześniej, gdyż partyzant ujrzał go już w półprzysiadzie, wpatrującego się w niego wytrzeszczonymi oczyma i rozchylonymi usta mi. „Zygfryd” przeszedł mimo udając obojętność. Tym razem wszystko się w nim gotowało; czekał tylko kiedy usłyszy wezwanie do zatrzymania się, Tym razem bowiem znalazł się właściwie w potrzasku, gdyż nie było gdzie uciekać. Pośrodku mostu stał bowiem drugi żołnierz, a na drugim końcu trzeci posterunek, ale nic takiego nie nastąpiło. Przez całą drogę „Zygfryd” zastanawiał się, dlaczego tamten nie zatrzymał, nie strzelał. Wreszcie skwi 69 Wehrmacht (niem.) – siła zbrojna, wojsko. Niemcy próbowali zaprzeczać zarzutom o po pełnianiu przez Wehrmacht zbrodni przeciw ludności cywilnej. Jednak liczne, wyprowadza ne w państwach zachodnich dowody wykazały, że Wehrmacht nader często popełniał w II wojnie światowej zbrodnie przeciwko ludzkości. 133 tował całą sprawę, że najpewniej Niemiec bał się starcia, że po prostu bał się walczyć. Bujne życie partyzanckie porwało „Zygfryda” w swój wir, a cała sprawa trochę zadziwiających zbiegów okoliczności rychło zeszła do rangi drobnych acz mocno przeżytych incydentów. 9. Po masło do Wilczyc, po cukier do Osieka. Nadchodziły święta Bożego Narodzenia. Wielu z chłopców miało je spędzić w domach rodzinnych lecz znaczna część, pochodząca z dalszych stron musiała urządzić sobie święta na melinie. Aby nie wypadły one zbyt ubogo, doszło do wypadu na mleczarnię w Wilczycach. „Żbik” (NN), który stamtąd właśnie pochodził, został wysłany na rozpoznanie. W dzień po nim wyruszyliśmy w ośmiu: „Tarzan”, „Straceniec”, „Kozak”, „Iskra”, „Zyg fryd:, „Śmigły”, „Sęp” i „Jach”. Dużym dworskim wozem zarekwirowa nym w majątku Jachimowice wyjechaliśmy w podłą pogodę. Zacinający deszcz ze śniegiem i zapadający się pod kołami zrzesiały śnieg utrudnia ły podróż. Na jednej z kałuż – rozpadlin szprychy koła nie wytrzymały wstrząsu i pękły. Wyprzęgliśmy więc konie i ruszyliśmy ku pobliskiej wsi. Szliśmy po rozmiękłym śniegu i kałużach. Niesiony ostrym wiatrem mokry śnieg ciął w twarze i wbijał się w odzież. Odczuwane dojmujące zimno w następstwie przemoczenia i wiatru przenikało na wskroś. We wsi dopytaliśmy o sołtysa. Odbywało się tam darcie pierza, przy czym zebrało się wiele kobiet. Dziewczęta, ciekawe przybyszów, wyległy gromadką przed dom. Padło z naszej strony kilka żartów, odpowiedziało kilka chichotów. Zbite w grupce dziewczęta wpatrywały się w partyzantów jakby z nabożeństwem. A może ze współczuciem? Może starały się doszu kać w tych postaciach odzianych w obwisłe przemoknięte, uflagane ubra nia dziarskich żołnierzyków co to przy dziewczętach w miejscu dostać nie mogą? Zwykle naładowany do ostatnich granic energią „Straceniec” i tym razem próbował zagadnąć, lecz dygocącemu na całym ciele z zimna popis towarzyskiej galanterii nie wypadł w najlepszym stylu. Problem z wozem przejął w następstwie nakazu sołtys; miał on obowią zek odstawić wraz z końmi uszkodzony wóz do majątku w Jachimowicach. Schyłek zimowego dnia zaznaczał się już wyraźnym mrokiem. Z nadej ściem wieczoru zaczął chwytać mróz. Pogoda wyraźnie się zmieniała. Śnieg 134 zdążył był wymościć przetarte gdzieniegdzie drogi, więc sołtys dał na podwo dę własne sanki z zaprzęgiem, a któryś z wyznaczonych przez niego gospoda rzy drugie. A sołtysowa wręczyła każdemu z nas na drogę po pajdzie chleba ze słoniną. Tuląc się do siebie wzajemnie z zimna ruszyliśmy w drogę, dobrze widoczną przy niebie usłanym teraz mrowiem gwiazd z mocnym akcentem dekoracyjnym w postaci rożka księżyca. Mróz chwytał coraz silniejszy. Przez mokrą odzież i przemoczone buty zimno dojmowało do głębi. Zwykle niestru dzony dowcipkowaniu „Straceniec” umilkł zajęty tym razem wyłącznie sobą. Po jakimś czasie umilkły wszelkie rozmowy i... chyba ustało myślenie. Tylko „Iskra” mruczał monotonnie, jak zwykłe gdy doskwierało mu zimno. Czasem dał się słyszeć delikatny chrzęst zmarzniętej na kość przemoczonej przedtem odzieży, czasem wystrzelało z sań jak rakieta siarczyste przekleństwo; klątwa, nieodzowna towarzyszka żołnierskiej złej doli, wydała się być tym antidotum na wzburzenie wewnętrzne, które w skrajnej niedoli pomagało utrzymać rów nowagę ducha. „Twarde życie – twarde pieśni” śpiewano ongiś w powstań czych obozach; pewnie w podobnych okolicznościach. Noc jeszcze była, gdy całkiem skostniali dotarliśmy do jakiejś wsi w są siedztwie Wilczyc. Prawdopodobnie były to Tułkowice. Na kwaterę szef wybrał napotkane pierwsze o schludniejszym wyglądzie gospodarstwo. Wychodziliśmy z sań ostrożnie aby zlodowaciały materiał spodni nie po pękał przy zbyt gwałtownym rozprostowywaniu nóg. A potem na nieczują cych nic stopach dokuśtykaliśmy, jak na szczudłach, do drzwi. Na stukanie odezwał się lękliwy głos kobiecy. – Otwórzcie. Partyzanci! – odezwał się szef. Dało się słyszeć pośpieszne otwieranie zamka i zasuw. Dom zajmowa ła „żołnierka” – kobieta, której mąż nie wrócił z wojny. Gospodarowała z dwiema córkami w wieku ośmiu i dwunastu lat. Wyjawiony zamiar spę dzenia tu dnia przyjęła bez lęku i sprzeciwu. Córki natychmiast zagotowały mleko na pierwszą rozgrzewkę i przystąpiły do robienia zacierek. Do spa nia kobiety odstąpiły nam swoje dwa łóżka w pokoju i wymościły podłogę sianem. Wszyscy spaliśmy pod pierzynami; chyba gospodyni musiała je dopożyczyć od sąsiadów. Wieczorem wstaliśmy w dobrych humorach. Po prawiły się one jeszcze bardziej, kiedy zastawiono stół do kolacji. Był rosół z krojonymi kluskami i kawałkiem kury oraz sterty kraszonych grubymi skwarkami pierogów z serem na talerzach. Do stołu zasiedliśmy w suchej odzieży, onucach i obuwiu, wszystkim poczyszczonym przez dziewczęta. 135 Była jeszcze jedna niespodzianka. Ta ostatnia wyjaśniła poprzednie. W czasie kolacji kobieta powiedziała: – Godajo ludzie, co te partyzanty kajsi stronami bywajo, a do nos nitko nikiej nie zarzioł. Klej by my to beły jakie zapowietrzone abo’ co. Alem sie modleła, wicie, ze jez, jez! I wsłuchoł mie widac Pon Bóg i dostopiełam ty łaski. Jo tero nie gorso niźli inkse. W niedziele pódziewa z dziołchami do świnty spowiedzi za to, co nos te polskie wojoki nie łomineły. Wzruszenie nie pozwoliło jej dalej mówić. Rogiem chustki sięgnęła do nosa i ust, i milczała. Obie dziewczęta, pochlipując, patrzyły na partyzan tów szklącymi oczyma nie spuszczając z nas wzroku, jakby chciały korzy stać z widoku zanim zniknie. Wyrażanie czułości nie jest żołnierską specjalnością. Zaskoczeni niespo dziewanym rozwojem towarzyskiej sytuacji, nie wiedzieliśmy co z sobą począć. Ktoś bąknął coś niezgrabnie i ... w uroczystym milczeniu zmie tliśmy z talerzy resztę pierogów. Potem szef zarządził zbiórkę w szeregu, następnie dał komendę „baczność”! i w krótkich słowach podziękował za okazane serce. Za serce zawarte w troskliwości, we wzruszeniu i w piero gach, O przyjęciu pieniędzy kobieta nie chciała nawet słyszeć. Wieczór zapadł już na dobre kiedy do nas, oczekujących pod Wilczy cami, doszedł „Żbik”, przekazując potrzebne informacje. Okazało się, że, jak przewidywano, w Wilczycach jest posterunek policji granatowej, lecz w znacznym oddaleniu od mleczarni oraz, że za dnia wywieziono masło, cel naszej wyprawy, do Sandomierza. W mleczarni natomiast znajduje się tylko śmietana. Szef podjął decyzję: robić masło. „Straceniec” poszedł ze skrywającym się „Żbikiem”, który chciał uniknąć w swojej wsi dekonspi racji, budzić pracowników mleczarni. Pozostali partyzanci zajęli stanowi ska na ubezpieczeniu, a „Tarzan” i ja poszliśmy do mieszkania kierownika mleczarni, Niemca. Ten bez ociągania się, a nawet nadskakująco spełniał wszystkie polecenia z przymilnym uśmiechem. Do mleczarni zostali wpro wadzeni pracownicy obsługi pod pistoletami, dla zachowania pozorów przed szwabem. Masła istotnie nie było, ale śmietana czekała na jutrzejszy przerób. Trzeba było odczekać sporo czasu potrzebnego na jej podgrzanie poczym przystąpiono do wyrobu masła. Niemiec asystujący przy wyrobie, a którego z polecenia szefa pilnowałem aby nie spłatał nam jakiegoś figla technicznego i nie przerwał wyrobu masła, robił od czasu do czasu z wes tchnieniem uwagi w rodzaju: – żeby to oni zawsze tak gorliwie pracowali! 136 Robotnicy otrzymali po dwukilogramowej kostce masła, a Niemiec ostrzeżenie, że jeśli każe robotnikom płacić za otrzymane masło lub je zwrócić albo zastosuje jakiekolwiek represje, zostanie zastrzelony. Szkop, szczęśliwy, że o masło tylko chodzi zapewniał, iż w pełni zastosuje się do poleceń. Wprost promieniał. Wyciągnął nawet rodzinne fotografie, których nikt nie chciał oglądać. Masło załadowaliśmy na ściągnięte dodatkowo sanie. Niemiec zaś, wą chając lufę pistoletu, solennie zapewniał, że przez przeciąg godziny nie wyjdzie z mleczarni i nie podniesie alarmu. Oderwanie się nastąpiło bez przeszkód. Po wilczyckim maśle przyszła kolej na osiecki cukier. Potrzebny był tak że na przedświąteczne zaopatrzenie oddziału oraz dla okolicznych rodzin, które popadły w szczególną biedę na skutek wojny. W Osieku mieścił się wówczas posterunek policji granatowej, a więc za grożenie praktycznie nie występowało. Pomimo to nawet, że niemal w bez pośredniej bliskości sklepu Stefana i Stanisławy Dobrowolskich przy rynku znajdowała się siedziba posterunku. Dobrowolscy prowadzili sprzedaż cu kru w ramach reglamentacji, na kartki, z przydziału władz okupacyjnych. Była to sprzedaż komisowa. Dobrowolscy prosili tylko o pokwitowanie i o świadków rekwizycji. Pokwitowanie otrzymali na nieco większą ilość niż została zabrana, a świadkami byli sprowadzeni z sąsiednich domów dwaj mężczyźni; jednym z nich był właściciel knajpki Jagło. W rozgwieżdżoną zimową noc płozy składanych (przystosowanych do przewozu dużych ciężarów) sań ciężko skrzypiały na zaśnieżonej drodze prowadzącej z Osieka do wsi Bukowa. Ta noc była wyjątkowo mroźna i wietrzna, przez co mój niezbyt odporny na przeziębienia organizm zo stał wystawiony na trudną próbę, albowiem podczas akcji wypadło mi stać na ubezpieczeniu, prawie bez ruchu. Mroźny wiatr łatwo przenikał przez odzież odpowiednią raczej na jesień niż na surową zimę. Tupanie, podskoki i zabijanie rąk nie na wiele się przydały. Zaczęła mnie już ogarniać nie pokojąca w tych warunkach senność, gdy zarządzono odmarsz. Siedliśmy na sanie wyładowane worami cukru. Ci, którzy zajęci byli w czasie akcji załadunkiem, teraz odpoczywali z ulgą, a my z ubezpieczenia marzyliśmy o ciepłej chacie czy stajni. Kilometry mijały powoli i jazda się dłużyła. Wreszcie zatrzymaliśmy się w Bukowej, a tu znów trzeba był z jakiegoś powodu czekać w bezruchu. 137 – Maryjo – Dzianko, kiedy będzie lipiec!? – zawołał w pewnym momen cie przyciszonym wyjącym głosem „Śmigły”. Zarżeliśmy krótkim wymuszonym śmiechem, a potem znów każdy się skulił i zapadł myślami w siebie. „Iskra”, mrucząc jak zwykłe gdy mu było zimno, stał obok mnie pod jakimś płotem skulony i przestępujący z nogi na nogę. – Niech to drzwi ścisną! Ojca nie zabiłem, matki nie zabiłem; za co muszę to znosić! – wyrzekał bezadresowo. – Wiesz co – dodał po chwili zwracając się do mnie – jakby to było dobrze mieć taką budkę z desek z uchwytami w środku żeby chroniła chociaż od wiatru; jakośby było cieplej. Spojrzał na mnie pytająco, co sądzę o jego wynalazczym pomyśle i zaraz zawołał: – Włodek, nie dotykaj nosa! Cały ci zbielał. Zgodnie z podsuniętą radą kolegów zanurzyłem nos w przygarść śniegu i delikatnie, powoli „rozgrzewałem” przemrożony nos w kąpieli topnie jącego puchu. Padł wreszcie rozkaz do odmarszu. Teraz, jadąc kontynu owałem zabieg. Coraz to któryś z kolegów wyskakiwał z wolno jadących z ciężarem sań i podawał kolejne porcje śniegu, okazując pomoc w staraniu o utrzymanie w całości mojej okazałej ozdoby twarzy. Pozostał po tej przy godzie tylko trwały ślad w postaci skłonności do czerwienienia nosa przy lada mocniejszym chłodzie. Na kilka dni przed świętami Bożego Narodzenia zjawił się w oddzia le kapitan „Kaktus” z zamiarem zwerbowania kilku partyzantów pocho dzących z Sandomierza do egzekutywy tworzonego właśnie Kierownic twa Walki Podziemnej (KWP)70. Chodziło o obytych już w partyzanckich działaniach żołnierzy. Teraz zgłosili się na ochotnika „Topola”, „Zygfryd” i „Mat”. Zazdrościliśmy im tej dodatkowej służby, po której można było się spodziewać bardziej czynnej walki, w bezpośrednim zetknięciu z wrogiem. Szare nudne zajęcia w „Lotnej”, polegające na nieustannym kontrolowaniu terenu i szkoleniu doskwierały bowiem niejednemu z nas. Trzej szczęśliw 70 Kierownictwo Walki Podziemnej – komórka występująca na wszystkich szczeblach or ganizacyjnych. Zajmowała się wykonywaniem wyroków Wojskowych Sądów Specjalnych. (WSS) orzekających o winie za przestępstwa przeciwko narodowi polskiemu oraz przepro wadzaniem akcji specjalnych, np. zdobywaniem pieniędzy na potrzeby organizacji konspi racyjnej. Nastąpiło to w ramach doskonalenia służb podziemia. KWP powstało w 1943 r. z połączenia wcześniej istniejących Kierownictwa Walki Konspiracyjnej i Kierownictwa Walki Cywilnej. Funkcję szefa sandomierskiej służby KWP pełnił NN – „Zawisza”, z któ rym ustanowiono łączność za pośrednictwem Saramaka – „NN”. Na czele oddziału wy konawczego stanął Aleksander Stachurski – „Olek”, a jego podkomendnymi byli Leszek Nowak – „Wrona” oraz trzej nie znani z nazwiska ani pseudonimu. 138 cy rozpoczęli odtąd nową służbę, otrzymując odkomenderowania na czas określonej potrzeby. Nas, pozostałych dręczyło nadal obowiązujące „stanie z bronią u nogi”71. 10. Partyzancka wigilia. W dzień poprzedzający wigilię 1943 roku opustoszała kwatera u pań stwa Zarzyckich w Beszycach, a „załoga pana Kosterskiego” w Skwirzowej znacznie się zmniejszyła. Partyzanci pochodzący z dalszych stron, zebrani z całego oddziału, zakwaterowali w Skwirzowej właśnie. Ja wybrałem się ze „Straceńcem”, udającym się do rodzinnego Łoniowa. Za namową ko legów chciałem uzyskać w Łoniowie w majątku hrabiego Moszyńskiego karpia na wieczerzę wigilijną. Żołnierskie podniebienia do wybrednych wprawdzie raczej nie należą, lecz przywiązanie do tradycji napierało z całą mocą. „Straceniec” podprowadził mnie do bocznego wejścia do pałacu. Z majątkami ziemskimi zetknąłem się dopiero w partyzantce w związku z korzystaniem w nich z kwater. Zarówno ziemianie jak i chłopi stawiani byli przez partyzantów w przymusowych sytuacjach. Ot, zachodziła sobie lub zajeżdżała o dowolnej porze doby grupa uzbrojonych ludzi oświadcza jąc, że zajmuje tu kwaterę i nie pytając o zgodę urządzała miejsce postoju. Postępowała tak, jak działo się na wojnie wszędzie i od wieków. Piękna acz bezceremonialna pani Wojenka nie zwykła bawić się w ceregiele, za nic sobie mając wyszukane konwenanse. Z gospodarzami uzgadniano tylko miejsce noclegu i warzenie strawy, Do spania wystarczała słoma rozesłana w chłopskiej izbie lub stodoła albo na podłodze pokoju we dworze lub we dworskiej stajni. Przyrządzaniem posiłków obarczano kobiety gospodarzy. Chłopi otrzymywali, bez targu, zapłatę za posiłki, natomiast ziemianie za płaty na ogół nie przyjmowali. Za noclegi na barłogach w mieszkaniach, stajniach lub stodołach nikt nie żądał zapłaty, a i partyzantom nie przycho dziło do głowy za nie płacić. I chłopi i ziemianie przyjmowali nasze wizyty z równą gotowością służenia wojakom i stwarzali atmosferę przychylności 71 „Stanie z bronią u nogi” – lapidarne określenie programu Polskiego Państwa Podziem nego (PPP) na okres poprzedzający przewidywane wystąpienia przeciw okupantom. W ra mach tych przygotowań została utworzona m.in. „Lotna Grupa Bojowa”. Po wojnie, sowiec kie władze okupacyjne (reżim w Polsce) starał się nadać temu sformułowaniu znaczenie negatywne, jako unikanie walki. 139 i sympatii dla swoich żołnierzy. Na gruncie zakwaterowania nie wystę powały nigdy zatargi między stronami. Mało wymagającym partyzantom stwarzało to niczym niezmącone dobre samopoczucie. Posiadłość hrabiostwa Moszyńskich72 w Łoniowie stanowiły rozległe włości zarządzane według najnowszej wówczas wiedzy o gospodarowaniu na roli. W tym czasie, w 1943 roku, majątkiem zarządzała wdowa po hra bim Stefanie Moszyńskim, Maria z domu Ledóchowska (z Wielkopolski). W powszechnym odbiorze szacowna ta rodzina, mieszkająca w pięknym pałacyku, stanowiła społeczne środowisko wyższego rzędu, co w tamtym czasie było rzeczą zupełnie naturalną. Teraz, gdy trzeba było wkroczyć do pałacu w charakterze intruza, nocą, z żądaniem, odczuwałem tremę pomi mo nabytego już żołnierskiego tupetu. Było już zupełnie ciemno gdy zapukałem do drzwi. „Straceniec” zaś, nie chcąc być rozpoznany zatrzymał się na zewnątrz ukryty w ciemności. Otworzył lokaj. – W jakiej sprawie? – zapytał spoglądając na mnie wyniośle. – Do pana hrabiego. Partyzant. W sprawie ryb – dałem wyczerpującą odpowiedź. – Jaśnie pan nie przyjmuje – odparł lokaj sucho, niecierpliwym tonem – Mnie przyjmie – wtrąciłem twardo, będąc gotów wtargnąć siłą – Powiem starszej pani hrabinie – oświadczył na to lokaj cedząc powoli sło wa i zniknął za jednymi z drzwi, zostawiając mnie przy wejściu w korytarzu. Wrócił po kilku minutach i stanął bez słowa, jak uosobienie bezgranicz nej cierpliwości, niby posąg patrzący tępo przed siebie. 72 Hrabiostwo Moszyńscy posiadali dwóch synów i dwie córki. Najstarszy Emanuel walczył w II Korpusie Armii Polskiej we Włoszech; poległ w bitwie pod Monte Cassino. Córki, Maria i Halina, osoby wykształcone, przebywały w czasie okupacji w Łoniowie, oddając się pracy społecznej opiekuńczej w środowisku służby folwarcznej i miejscowej ludności wiejskiej. Drugi syn, najmłodszy z rodzeństwa, Piotr, wdrażał się w zarządzaniu majątkiem przy boku matki i plenipotenta. W czasie późniejszej akcji „Burza” młody hrabia, ps. „Ryś” osiodłał konia i stawił się wraz z masą ochotników w lesie w stopniu szeregowego partyzanta. Cała rodzina hrabiostwa znana była w czasie okupacji z patriotycznej postawy i ofiarności, zarówno wśród ludności jak i w kręgach konspiracyjnych, ciesząc się powszechnym szacunkiem. Hrabiostwo przechowywa li u siebie okresowo znaczne osobistości Polskiego Państwa Podziemnego. Mieszkali tu na przy kład pod jakimiś pozorami komendant obwodu AK Sandomierz rotmistrz Stanisław Głowiński – „Czarny”, „Grudzień”, „Mirski” i szef sztabu obwodu AK Sandomierz kapitan Michał Mań dziara „Siwy”, a przejściowo i wiele innych osobistości. W pałacu hrabiostwa Moszyńskich (za projektowanym przez Antoniego Łuszczkiewicza) mieściła się zakonspirowana kwatera główna obwodu AK Sandomierz, utrzymywana przez nich wraz z tworzącymi jego skład i zjawiającymi się doraźnie służbowo osobami. Hrabiostwo, jako posiadacze dużych włości, wpłacali regularnie wysokie opłaty na rzecz „uprawy” (opodatkowanie ziemian na utrzymanie PPP). 140 – Ja czekam – przypomniałem się po chwili twardym głosem. – Jaśnie pani da odpowiedź. – No to czemuż nie przekazała jej przez pana? – rzuciłem zniecierpliwiony. – Ja nie jestem panem. Ja jestem kamerdynerem – cedził z namaszcze niem i z nadętą wyniosłością. – Jaśnie pani kazała czekać – przypomniał z naciskiem. Pomyślałem, że hrabia może już śpi a hrabina nie jest w tej chwili gotowa na przyjęcie spóźnionej wizyty. Czekałem kolejne kilka minut i wreszcie, poiryto wany pomyślałem, że urządza się ze mną dziwne ceregiele, nie wiedząc co o nich sądzić. Poczułem się, jako żołnierz z frontu bądź co bądź, źle potraktowany. – Prowadź! – zwróciłem się do lokaja. – Ależ, proszę pana, pan raczy... – Prowadź prosto do pana hrabiego! – powtórzyłem podniesionym gło sem, i ująwszy go bezceremonialnie za ramię poprowadziłem w kierunku drzwi, do których wchodził poprzednio. Lokaj ociągał się, oglądał na mnie, zatrzymywał się, wszakże przy mo jej przemożnej pomocy postępował przecież naprzód. Wreszcie zatrzymał się przy jakichś drzwiach na piętrze. Obciągnął pasiastą kamizelę i spojrzał na mnie z wyrzutem a następnie otworzył drzwi nabożnym ruchem, jakby z szacunkiem dla klamki. Wszedł i chciał je zamknąć, lecz je przytrzymałem i wszedłem za nim. Lokaj giął się w ukłonie i chciał coś tłumaczyć hrabiemu. – Widziałem. Możesz odejść. – zwrócił się do niego hrabia głosem spo kojnym, przebaczającym tonem. Nie wstając na przywitanie, hrabia wskazał bez słowa zapraszającym gestem na fotel. Milczał wyczekująco. – Jestem partyzantem „Lotnej Sandomierskiej” – zacząłem – Kilkunastu z nas zostaje na święta na miejscu. W ich imieniu przyszedłem prosić pana hrabiego o ryby na wigilię. – O karpia, acha. Obawiam się, że o tej porze już nic nie pozostało. Są już rozdysponowane. Ale proszę się powołać na moją zgodę. Podziękowałem i wyszedłem. Za drzwiami oczekiwał mnie lokaj. Mi nąwszy go rzuciłem słowo pożegnania i zamaszystym krokiem zmierzałem ku jakimś drzwiom. – Nie tędy, proszę pana. Tędy, proszę. – wskazał mi ręką drogę. Nie czułem się dobrze w charakterze żołnierza wypraszającego po trzebę, zamiast po prostu brać na wojenną modłę w drodze rekwizycji, 141 jak nakazuje w kawalerskiej swojej fantazji piękna pani Wojenka. Umiar podszeptywał znów, że działam we własnym kraju, a hrabia należy prze cież do elity, do wyższej sfery, której należy się szczególny szacunek. Wiedziałem też, że w rodzinie hrabiego, podobnie jak we wszystkich polskich dworach i dworkach szlacheckich panuje duch sarmacki, prze pojony na wskroś poczuciem polskości. Że w ogóle dwory Sandomiersz czyzny emanowały w substancję narodu patriotyzm, a w czasie walki stanowiły jej ostoję, stawiając na szali wszystko i bezwarunkowo; taki dowód bezgranicznej ofiarności dała szlachta polska w czasie powstań narodowych. Ta świadomość wzbudzała należny szacunek i temperowała moje żołdackie zapędy. Rozczochrane myśli uładziły się nieco, gdy lokaj powolnym ruchem za mknął za mną drzwi a ja znalazłem się w orzeźwiającym mroźnym powie trzu. Wtedy podszedł do mnie „Straceniec”. – Tyś tam ucztował z hrabiami a ja tu marznę o suchym pysku, psiakrew – ironizował. Śmiał się swoim diabolicznym śmiechem. Cała jego tchnąca energią ru miana, tryskająca zdrowiem, błyszcząca i ogorzała twarz z czarnymi duży mi oczyma, okolona czarnymi włosami z czarnym skąpym wąsikiem i bia łymi zębami przypominała setnie ubawionego diabła. Wreszcie opanował się widząc, że nie podzielam jego rozbawienia. – Pewnie już „po ptokach”, co? – zagadnął rzeczowo. – Po. Psiakrew! Gdzie mieszka rybak? – To u ogrodnika zwykle się wszystko rozdziela; chyba i ryby. Chodź! Do wskazanych drzwi wszedłem sam. W jakimś magazynowym po mieszczeniu stało kilka cebrów z drewnianych klepek, pełnych mętnej wody, a w nich kilka już tylko ryb. Wyjąłem pistolet, pragnąc przedstawić się w ten sposób kim jestem. – Nie potrza, panie, bierz pon. – powiedział flegmatycznym tonem jeden z kilku robotników folwarcznych, siedzących przy kaganku i ćmiących pa pierosy. Stanąłem przez chwilę zmieszany, głupio mi się zrobiło z powodu tego bezsensownego wywijania pistoletem. – Pan hrabia... – próbowałem coś wyjaśnić. – A i przez pana hrabiego... wiela by trza? – Może dwie... – zaproponowałem, teraz już tonem speszonego sztubaka. 142 Zapakował trzy karpie; może odstąpił własne...? Wyszedłem żegnany ciepłym słowem przez podchmielonych mężczyzn i serdecznymi życzenia mi świątecznymi. Wracałem podminowany. Na granatowym niebie, po którym przesuwały się z rzadka szybko płynące chmury ukazywał się raz po raz księżyc. Po czątkowo irytowała mnie jego gęba o kpiarskiej minie. Ale że był to obraz narzucający się swoją wyrazistością w zestawieniu z nocnym zimowym, zamazanym krajobrazem, toteż wzrok co raz to zwracał się ku „partyzanc kiemu słońcu”. Kiedy po jakimś czasie ochłonąłem z nastroju wyniesio nego z pałacu spostrzegłem z pewnym zdziwieniem, że buźka „łysego” zmieniła wyraz na pogodny, życzliwy. Podczas partyzanckiego, głównie nocnego trybu życia nie sposób było nie spoglądać na przyciągający wzrok księżyc. Odnosiłem wówczas wrażenie, że przybiera on wyraz stosowny do mojego nastroju – kpiarski kiedy spotyka mnie niepowodzenie, ponu ry gdy jest mi źle, a niefrasobliwy gdy odradzam się psychicznie. Okazał się dzięki temu całkiem sympatycznym towarzyszem nocnego czuwania, przeżywającym niejako wraz ze mną daną mi w jakiejś chwili dolę lub niedolę. Chciało się do niego po prostu zagadać po koleżeńsku. Teraz księ życ prześladował mnie swoją szelmowską miną, ale dzięki temu szedłem w pewnym sensie nie sam. Wśród pustki dookolnej szedłem po wzniesieniu zasłuchany w chór psich głosów z położonych poniżej wsi, odróżnianych wyraziście na tle drętwej ciszy nocy w szczerym polu. Swoim odwiecznym obyczajem psy dawały nocny wielogłosowy koncert. Zdawać się mogło, że podlega on jakimś regułom, jakby wskazaniom niewidzialnego dyrygenta. Szczekania dawały się słyszeć to tu, to tam, ze wszystkich stron dookoła, w wielkim zróżnicowaniu rozległej gamy tonacji i charakteru dźwięków – to wy sokich, to niskich; to drobnych, to przeciągłych, wyjących; to leniwych, wydawanych z niechcianego obowiązku; to informujących tajemniczo, to znów otwarcie; to zajadłych napastliwych, rzetelnych w arcygorliwym wypełnianiu stróżowskiego obowiązku wobec człowieka. Czułem swoją obecność w samym środku koncertującego zespołu. Na skutek rozległej przestrzeni psie głosy ze wsi położonej tuż poniżej wzniesienia, na którym się znajdowałem, docierały w nasileniu fortissimo, a z tych odległych, bo leżących gdzieś na bliskim horyzoncie, jako ledwie wychwytywane pianis simo. 143 Podczas łamania się opłatkiem sposępniały junackie miny. Potem po sypały się wynurzenia pełne zatroskania o bliskich. Długim szeregiem przesuwały się przed oczyma wyobraźni zebranych przy wigilijnym sto le postacie matek, ojców, rodzeństwa, dzieci, bliskich, którzy cierpieli lub zginęli w mękach zadawanych z wyrafinowaniem w obłędnej nienawiści do wszystkiego co nieniemieckie. Longo agmine imagines maiorum pro ceduntur73 –fragment opisu starożytnej rzymskiej uroczystości żałobnej narzucał się natarczywym podobieństwem do przeżywanej chwili. Każda z tych opowieści, to osobne tragedie i nieszczęścia, jakie cywilnej ludno ści mogą w tak nieludzki sposób zadawać tylko barbarzyńcy; w środkowej Europie w połowie dwudziestego wieku! Wyjątkowo potworne to wynatu rzenie na gigantyczną skalę, na skalę azjatycką; w samym sercu cywilizacji łacińskiej – przejaw obcej nam bizantyńskiej cywilizacji w czystym nie mieckim wydaniu74; w której Niemcy tkwią do dziś, w XXI wieku. Jakżeż podobne były te pochylone smętnie nad talerzami twarze do tych z obrazu Jacka Malczewskiego „Niedziela na Syberii” przedstawiającego scenę utożsamianą z wieczerzą wigilijną zesłańców na Sybirze. Tylko tu talerze były pełne, bo u siebie. Los jednak jednych i drugich zdawał się być w przybliżonym sensie podobny. Młodość posiada błogosławioną zdolność otrząsania się z udręki. Kiedy ktoś po wieczerzy zaintonował przy choince kolędę, buchnęła ona wez branymi głosami ze szczególną mocą, jak gdyby w tym śpiewie chciały znaleźć ujście szeroko otwartą śluzą cała gorycz przykrych wspomnień i nagromadzony w sercach ból. Gospodarz domu, pan Mieczysław Kosterski, był człowiekiem trunko wym, a że przepadał za towarzystwem chłopaków z lasu, którzy dziś wolni byli od rygorów abstynencji, toteż nie zbywało mu na pomysłach do toa stów. Główny zaś dyrygent śpiewów, „Picolo”, zagubił się jakoś w charak terze uroczystości i po kolędach oraz nielicznych jeszcze w tym czasie pio senkach partyzanckich zaintonował piosenkę starą, śpiewaną jeszcze tylko w niektórych zapadłych zakątkach kraju, w których to wszelkie nowości pojawiają się z wielkim opóźnieniem a tradycje i stare obyczaje znajdują grunt sprzyjający nieśmiertelnemu, zdawać by się mogło, trwaniu. 73 Łac. Długim szeregiem (pochodem) przesuwają się maski przodków. 74 Patrz: Feliks Koneczny – „Cywilizacja bizantyńska”. Wyd. Antyk, Marcin Dybowski, Reprint, Londyn 1973, Wyd. Tow. im. R. Dmowskiego i Feliks Koneczny – „Bizantyzm niemiecki”. Milla Wydawnictwo, Warszawa 2002 r. 144 Idę na szczyty Kaukazu, Tak wyrok Boski zażądał. Może tam zginę od razu... Nikt mnie nie będzie oglądał. Może pójdę do niewoli Między dzikie ludożerce, Któż mię pocieszy w niedoli Jeśli nie ty, lube serce. Wiatrem i wichrem pędzony, Gdzie lecisz ptaszyno mały? Zali zawitasz w te strony, Które mię dziecięciem znały? Zapytaj moją rodzinę Czy ją ta wiadość smuci? Uważaj czy łza popłynie Gdy rzekniesz: syn wasz nie wróci75 (przyp. 5) Niektórzy koledzy znali tę piosenkę z rodzinnej wsi, a wszyscy lubili ją dla melodyjności i żywego tempa. Wojenka, piękna i wesoła niekiedy pani, wymyśliła dla konspiracyjnej formy wojowania, w tym dla partyzantów właśnie, surowe prawa: działać w ukryciu, w ciszy i z zamkniętymi ustami. Obowiązywał więc partyzan tów zakaz maszerowania z pieśnią na ustach, jak to mają w zwyczaju czy nić żołnierze armii regularnych, dla których podnoszące na duchu pieśni piszą poeci i kompozytorzy. Zresztą przemykanie się z mozołem, nocami przez wsie i po wertepach, w skupieniu i czujności nie nastrajało do we sołości. Ale przekorna partyzancka dusza szukała pomimo to wyżycia się. Wyśpiewywano więc po kwaterach, w zaciszu stodół czy stajni piosenki znane z domów rodzinnych, ze szkół i z harcerstwa. Ledwo w wigilijnym gronie przebrzmiała pierwsza piosenka, a „Picolo” zaintonował inną – jak mawiał dla biednej dziewczyny od ubogiego chło paka. 75 Piosenka powstała w okresie niewoli, pod zaborem rosyjskim. Obowiązywała wówczas służba w carskim wojsku trwająca wiele, nawet 25 lat. Odbywana była najczęściej w bardzo odległych częściach państwa rosyjskiego. Przesądzało to o losie poborowych; często nie wracali oni do swojej ziemi ojczystej z tego choćby powodu, że nie znieśli podróży po wrotnej odbywanej pieszo, trwającej przez kilka niekiedy lat, zwykle o żebraczym chlebie. 145 Choć nie mam pól, choć nie mam łąk Ni lasów całych włók, Mam nieba strop i świata krąg Aż hen, po tęczy łuk. Mam każdy pąk rozkwitłych drzew I róż pachnących dech, I lasów szum i ptaków śpiew I tysiąc brzmień i ech. Mam złoto gwiazd, purpurę zórz I perły mlecznych dróg, Szafiry niw, szmaragdy mórz, Opale mglistych smug. Lecz wszystko dam, dziewczyno ma Mych marzeń barwnych zdrój I wszystek czar młodzieńczych lat Za jeden uśmiech twój. (Przyp. 5) Skoro wspomniało się w męskim towarzystwie, w dodatku w stanie dy miących czupryn o dziewczętach, to jakaż siła zdolna była zmienić temat. Przewijał się on przez kolejne dwa dni; poznali wtedy wszyscy wzajemnie swoje dziewczyny od serca. Dnia zaś trzeciego pojawił się szef, uświa damiając nam swoją bezceremonialną obecnością, że ten piękny pomimo wszystko świat po to stworzony został, aby... wojować. Ze względu na kolegów nie mogłem przyjąć wcześniejszego zaprosze nia pani Bronikowskiej na święta do Jachimowic, nawet pomimo zachęty w postaci... odwszenia. Inspiratorka zaproszenia, córka Marysia, obiekt moich westchnień, dziewczę młodziutkie i piękne, zrobiła nadąsaną minkę, lecz ustąpiła wobec zapewnienia, że przyjadę tuż po świętach. W Jachi mowicach, gdy się tam pojawiłem, zastałem przebywającego na rekonwa lescencji „Błyskawicę”. W gronie młodzieży spędziłem kilka miłych dni – gruntownie odwszony i odświeżony. Tak to dziwacznie przeplatały się w tamtych zwariowanych czasach subtelności uczuć z prozą wojennego życia. 146 11. Ziemianie i chłopi ziemi sandomierskiej we wspólnej walce. Dwór Jachimowicki był głęboko zaangażowany w konspirację. Pan Bronisław Bronikowski, właściciel Jachimowic, pełnił funkcję skarbnika „uprawy” – opodatkowania ziemian na rzecz Podziemnego Państwa Pol skiego. Przez dwór Jachimowicki przewijali się konspiratorzy ZWZ – AK z różnych szczebli organizacyjnych. I tu pod pozorem normalnego try bu życia pulsował pod powierzchnią żywy nurt walki podziemnej. O ile w mieście, w każdym można powiedzieć domu, mogły odbywać się zebra nia konspiracyjne bez większego zwracania na siebie uwagi otoczenia, to wiejskie stosunki stwarzały zupełnie odmienne warunki w tym względzie. Tu każdy przybysz był dostrzegany a jego obecność podlegała komenta rzom. Wyjątek w pewnej mierze stanowiły dwory. Przyjazd bowiem gości do majątku był zjawiskiem naturalnym, do czego chłopska wieś od wieków nawykła. Ktoś przyjechał – ktoś odjechał; ot, i wszystko. Służba domowa wynosiła tylko na zewnątrz komentarze typu: spotkania rodzinne, imieniny, jubileusze i wizyty bliższych czy dalszych sąsiadów; tak zawsze bywało i to nikogo nie dziwiło. Pod płaszczykiem tych właśnie zwyczajów możliwe było organizowanie posiedzeń terenowych organów władzy konspiracyjnej bez rzucania się w oczy niemieckiemu wywiadowi. Jednak sielankowość dworskiego życia była w czasie okupacji w większości przypadków tylko pozorna. Pozorna, bo w rzeczywistości właściciele majątków ziemskich, oddając do dyspozycji walki swoje osoby, rodziny, domy i mienie stawia li na szalę zmagań wojennych całych siebie bez reszty. Majątki ziemskie doznały w swojej gospodarce potężnego wstrząsu na skutek obciążeń kon tyngentowych, obok „uprawy”. Większość ziemian przeżywała osobne ale w gruncie rzeczy podobne losy usiane wydarzeniami dramatycznymi i tra gicznymi, wynikającymi z walki z okupantami. Znane mi bliżej losy okupa cyjne państwa Bronisława i Zofii Bronikowskich w Jachimowicach, niech posłużą za przykład zaangażowania ogółu ziemian w walkę powszechną. Wszystko zaczęło się we wrześniu 1939 roku. I stało się początkiem końca; bo sielskość typu dworskiego nie miała już nigdy na wieś polską powrócić, do samego niedalekieo już końca polskiej ziemiańskiej wsi. Początek dała właśnie kampania wrześniowa. Tłumy ludzi wędrowały w nerwowym pośpiechu uchodząc przed prącymi od zachodu zdziczałymi, siejącymi na oślep mord i zniszczenie Germanami – „rasą zbydlęconą przez 147 (wewnętrzną, duchową – WG) niewolę”76. Chłopi, dwory, mieszkańcy miast i miasteczek leżących na trasie exodusu śpieszyli z niezbędną w tego rodzaju podróży pomocą. Wyjątek stanowili Żydzi, którzy pochowali towa ry a domy swoje uczynili niedostępne wędrowcom. W Jachimowicach odbywało się w związku z tymi wędrówkami „nie ustające przyjęcie” przeciągających tłumów i trwało do czasu nadejścia ar mii butnych i oszalałych pychą zwycięzców. Ich pierwsze oddziały odeszły wkrótce z Jachimowic, pozostawiając po sobie zniszczone meble, stosy podartych książek i ... klozet urządzony w dolnej szufladzie jednej z szaf77. Następnym oddziałom nakazano widocznie zachowanie formalnej kultury, pozorów kultury, ich późniejszy bowiem sposób bycia na kwaterach można zaliczyć do poprawnych. W grudniu 1939 roku i w styczniu roku następnego zaczęli się pojawiać młodzi mężczyźni, zatrzymując się na krótko, często tylko na noc. Zdążali, głównie oficerowie, w kierunku granicy węgierskiej, by w kraju przyjaciół Węgrów, szukać dróg prowadzących do wolnej jeszcze wówczas Francji w nadziei wznowienia tam walki. Jednocześnie prawie, bo już w jesieni 1939 roku rozpoczął się napływ innej fali ludzkiej – wysiedleńców z ziem przyłączonych w następstwie wojny do państwa niemieckiego. Tych było wielu. Rada Główna Opiekuńcza (RGO) oraz Związek Ziemian – orga nizacje społeczne – apelowały o udzielanie pomocy wysiedlonym. Dwo ry zaczęły się nimi zapełniać. Z pierwszych transportów rozładowanych w Ostrowcu Świętokrzyskim trafili do Jachimowic: profesor gimnazjum z Gostynia Szymański, Czerwiński z synem ze Zduńskiej Woli, Borkow ska z trzema synami, Władysław Łuczak z Poznania, Gościcki i Gutowski z Płockiego. Po jakimś czasie wszyscy oni znaleźli dla siebie zatrudnie nie i usamodzielnili się. Ich miejsce zajmowali inni tułacze znajdujący się bez środków do życia. A więc Rzeszewskie z Poznania, i Pac–Pomaranc ka z Poznańskiego, a więc usunięci z cukrowni w niedalekim Włostowie Hauserowie, Kadzidłowski i Czajkowski i jeszcze inni. Raz rozpoczęty korowód postaci znajomych i obcych, przyjaznych i wrogich, pospolitych i tajemniczych przesuwał się przez dwór jachimowicki już przez cały czas okupacji. Przychodziły w dzień i w nocy, prosiły o pomoc, błagały o ratu 76 Paweł Jasieraica – „Rozważania o wojnie domowej” – Wydawnictwo Lubelskie 1985. 77 Pamiętnik Krystyny Bronikowskiej-Radlińskiej z Jachimowic. (Nie był to odosobniony przypadek – np. w Oblęgorku w muzeum im. H. Sienkiewicza Niemcy wywieźli zbiory biblioteczne do Kielc i tam je spalili. 148 nek lub żądały, lub grabiły. Za pomoc i gościnę płaciły słowem podzięki; i to nie zawsze – zwłaszcza, w jednym przypadku, kiedy za przygarnię cie w krytycznych chwilach życiowych i pożyczenie pieniędzy odpłacono czarną niewdzięcznością. Tak postąpił satyryk poeta Jan Sztaudynger78. Wojenne życie dworku jachimowickiego, podobnie jak prawie wszyst kich dworów polskich pod okupacją niemiecką, nasycone było niecodzien nymi przygodami, zdarzeniami. Dla przykładu: Któregoś zimowego dnia 1940 roku pani Zofia Mikułowska – Pomorska, przywiozła do Jachimowic Żyda przechrztę, który jakimiś zawiłymi drogami – przywieziony przez Niemców z Austrii, lub może był to przedwojenny uciekinier przed prześla dowaniami w tym kraju – został przechwycony przez polskie ręce i znalazł się w majątku w Malicach. Nazywał się Ernst Osman. Przyjęto i jego do Ja chimowic w trakcie przesunięć ludności w pasie przyfrontowym. Inny jego pobratymiec Leitner nauczał w dworze w Jachimowicach na tajnym kom plecie obok – Polaków Karoliny Ringler, Szymańskiego i Borkowskiego. Osman otrzymał osobny pokój ze względu na swój rażąco semicki wygląd. Prawie z niego nie wychodził, wykonując swój zawód kuśnierza. Pan Bro nikowski urządził mu warsztat, w którym Osman szył dla zaufanych osób w okolicy. Skomplikowała mu jednak życie nadmierna gorliwość w kato lickich praktykach religijnych, tak właściwa neofitom. Codziennie wcze śnie rano, gdy jeszcze było ciemno, chodził do kościoła w Chobrzanach, starając się skrywać swoją żydowską urodę, zwłaszcza charakterystyczny wydatny, haczykowaty nos. Wkrótce nadeszło do Jachimowic ostrzeżenie że Niemcy już podobno wiedzą o niebezpiecznym lokatorze. W rodzinie powiało grozą. Ukryto go więc w pośpiechu, z braku lepszych możliwości, w kaplicy cmentarnej w Chobrzanach. Wieczorami zanosili mu potajemnie pożywienie dwaj młodzieńcy, przebywający właśnie w Jachimowicach jako 78 Jan Izydor Sztaudynger, wysiedlony z Poznania, został przyjęty przez państwa Mi kułowskich – Pomorskich w ich majątkach, między innymi w Malicach, wraz z żoną i córką Anną. Spędzili tam pięć lat wojennych nie płacąc i nic z siebie nie dając. Żyli z łaski ludzi, którzy im pomagali w przekonaniu, że chronią przed zagładą jednostkę wyjątkowo wartościową dla kultury narodu polskiego – nie znających prawdopodob nie jej żydowskiej proweniencji – nie zdając sobie sprawy z podejmowanego wobec prześladowczej postawy Niemców ryzyka czającego się w osobach o mojżeszowym wyznaniu podopiecznych; a może świadomie? Z tych samych powodów państwo Zo fia i Bronisław Bronikowscy udzielili Sztaudyngerom pomocy dając im dach nad gło wą i utrzymanie, które utracili byli w sierpniu 1944 roku w Malicach na skutek działań frontowych, gdy na niedalekiej Wiśle stanął front sowiecko – niemiecki, a Niemcy wyrzucali ze strefy przyfrontowej wszystką ludność. 149 wysiedleni, Mieszkowski i Gościcki. Zdarzyło się jednak, że do kaplicy tej zaszedł po narzędzia kościelny. Spotkawszy w jej podziemiu wychudłego i bladego, o niepospolitej urodzie, stojącego w bezruchu Osmana, wziął go za ducha i uciekł. Wiara prostaczka w wałęsanie się po cmentarzu duchów uratowała Żyda doraźnie od nieszczęścia. W tym akurat czasie została do prowadzona do końca sprawa wyrobienia Osmanowi przez konspirację dowodu osobistego. Planowane przetransportowanie Osmana do Krako wa, gdzie działała jakaś utajona organizacja zajmująca się ratowaniem Ży dów, trzeba było przyśpieszyć. Pojechał pod opieką pani Ringlerowej. Aby zmniejszyć ryzyko, które w związku z rzucającym się w oczy żydowskim wyglądem było duże, Osman udawał w pociągu chorego niemowę, nie mó wił bowiem po polsku. Twarz miał zasłoniętą, pod pozorem bólu zębów, aby zakryć rasowy nos. Został dowieziony do celu; ale nigdy potem nie dał o sobie znaku życia. Może nie przeżył; a może, jak prawie ogół Żydów uratowanych przez Polaków nie uważał za stosowne okazać choć słowem wdzięczność za uratowanie życia; w zasadzie zawsze i z reguły wszyscy oni zachowywali się wobec państwa i narodu polskiego niewdzięcznie. Innym Żydem, któremu państwo Bronikowscy udzielili pomocy, ryzy kując życiem79, był Hernhut vel Święcicki, występujący w roli stroiciela Wymuszone tymi działaniami ruchy ludności cywilnej spowodowały napływ do Jachimowic licznych rodzin oczekujących pomocy od rodaków. Otrzymywali w Jachimowicach możność zamieszkania, i strawę. Kiedy w dworku stało się bar dzo ciasno gospodarze zrezygnowali z wolnego kąta dla siebie. Nieszczęśników polokowali po wszystkich pokojach, grupując na noclegi według płci. Wówczas to Sztaudyngerowej wraz z córką wypadło spać obok służącej. To sąsiedztwo obrazi ło Sztaudyngera. Za nic sobie uznał wszystkie doznane dotychczas dobrodziejstwa i poniesiony pychą, napisał wiersz – paszkwil p.t. „Pożegnanie ziemian”. Końcowy fragment wiersza – pisanego być może z myślą wkupienia się satrapom mającego wkroczyć obcego mocarstwa, niosącego zagładę właśnie ziemianom – brzmiał: „Choć u ziemian tyle zjadłem i obiadów i kolacji Przez pięć latek cnej niemieckiej okupacji, Pożegnanie wyszło cierpko. Ale czyż nie dano racji?” Za ten przypochlebny wobec nastających sowieckich władz wiersz, serwilista Sztaudynger, spo tkawszy – już po przejściu frontu w Sandomierzu Józefa Ozgę – Michalskiego, ówczesnego wpły wowego w narzuconym reżimie zdrajcę, utrwalającego władzę sowiecką w Polsce, otrzymał z jego poręki honorarium, którym – o, przewrotności! – spłacił panu Bronikowskieinu dług pieniężny. Po wojnie Sztaudynger oddał się ciałem i duszą, jak wszyscy jego pobratymcy, służbie sowieckiemu okupantowi Polski, pisując panegiryki sławiące Stalina i jego ludobójczy system (np. wiersz do polskich dzieci pt. „Posłuchaj synu”) i uczestnicząc w deprawacji narodu polskiego. 79 Niemcy mordowali na miejscu Polaków, którzy ukrywali Żydów, nie biorąc pod uwagę jakichkolwiek wyjaśnień. 150 fortepianów, choć mistrzem w tej sztuce stanowczo nie był. Jakże nielicz nym dopisało szczęście podobne do tego, jakie było udziałem Osmana, Leitnera, Hernhuta czy rodziny Sztaudyngerów. Ratowano ich w odruchu czystego humanitaryzmu, wszak swoją postawą w czasach poprzedzają cych dies irae80 Żydzi uczynili – rzec można. – wszystko, co mogło by wywołać w stosunku do siebie niechęć narodów, wśród których i dzięki którym egzystowali. Procesja postaci szukających pomocy trwała nadal. Po zwolnieniu z obozu koncentracyjnego w 1942 roku pod naciskiem światowej opinii publicznej niektórych profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego państwo Bronikowscy zaprosili do siebie profesora Sylwiusza Mikuckiego. W Ja chimowicach przebywał wraz z żoną czas jakiś, aby odzyskać siły i rów nowagę ducha. Rajeni przez wojenny los goście przychodzili i odchodzili. Z czasem zmieniał się tylko ich garnitur. W Jachimowicach mieściła się tzw. skrzynka pocztowa konspiracji. Cór ka Krystyna przyjęła pseudonim „Strzała”, pełniąc funkcję łączniczki AK. W związku z tym pojawiali się tu różni ludzie i, obowiązkowo po posił ku, znikali, najczęściej nieznani zaszyfrowani w hasłach, przedstawiają cy się dziwacznie pseudonimami. Przynosili wiadomości ustne, meldunki pisane tekstem otwartym lub szyfrem i usiane kryptonimami. Przynosili także broń, amunicję, tajną prasę – lub je zabierali. Większość przesyłek przewoziła w tym trybie pracy konspiracyjnej Krystyna pod różne adresy, przeżywając przygody podsuwające nieraz młodej dziewczynie serce pod gardło. Dziedziczka Jachimowic, pani Zofia Bronikowska przyjęła do licz nych w tym okresie pozadomowych obowiązków jeszcze kolejny – sporzą dzanie apteki i opatrunków osobistych dla partyzantów. Podobne punkty apteczno – sanitarne organizowała ona także w Janowicach i Leszczkowie. Kiedy z czasem rozrastała się konspiracja, od wiosny 1943 roku zaczę ły się pojawiać w terenie oddziały partyzanckie, zmienił się także charakter jachimowickich gości. Pod pretekstem spotkań towarzyskich odbywały się tu między innymi narady i odprawy na szczeblach podobwodu, obwodu i in spektoratu Armii Krajowej. Zasiadali więc do pozorowanego brydża komen dant obwodu sandomierskiego rotmistrz Stanisław Głowiński – „Mirski”, ko mendant podobwodu klimontowskiego kapitan Tadeusz Pytlakowski – „Cze 80 Dies irae (łac) – dzień gniewu (Bożego). 151 czot”, „Tarnina”, zastępca komendanta obwodu porucznik Michał Mandziara – „ Siwy”, szef dywersji obwodu – podporucznik Witold Józefowski – „Miś” i inni pełniący znaczące funkcje konspiratorzy. Bywali tu także dowódcy „Lotnego Oddziału Specjalnego” Batalionów Chłopskich, Jan Smokowski – „Bojko”, a potem, po otrzymaniu przez niego rany, Mieczysław Wałek – „Salerno”. Bywali i inni, przedstawiani pseudonimami. Częstym zbiorowym gościem bywała też od drugiej połowy lipca 1943 roku „Lotna Grupa Bojo wa” AK Sandomierz, nazywana również w skrócie „Lotną Sandomierską”. Przez pewien czas korzystał z jachimowickiej meliny zagrożony na poprzed niej w Skarżysku – Kamiennej pułkownik dyplomowany Stanisław Dworzak – „Daniel”, komendant okręgu radomsko-kieleckiego. Można by wymienić długi szereg sandomierskich czy opatowskich zie mian, którzy chwalebnie spełniali swój obywatelski obowiązek. W konspi racji uczestniczyli na całym jej szerokim froncie, oddając Sprawie niezwy kle wielką, trudną do przecenienia przysługę. Partyzancka codzienność splatała się także nierozerwalnie ze wsią chłopską. Chłop nigdy nie odmawiał ani kwatery, ani posiłku, ani pomocy w potrzebie. Nigdy też nie pytał o zapłatę, którą zresztą z reguły otrzymy wał. Zachowywał się tak, aby wypełnić swój oczywisty obowiązek wo bec Ojczyzny. To nie był już ów czas z okresu powstań Listopadowego i Styczniowego, kiedy chłopi uważali – w dziedzictwie po wiekach, od zawsze, rzec można – iż nie są odpowiedzialni za losy państwa, a zrywy powstańcze za „pańską wojnę”. To nie byli nawet chłopi sprzed pierwszej wojny światowej, kiedy to nieoświeceni, tumanieni przez zaborców przez lata niewoli, jedynie mową, obyczajem, tradycją i związkiem z ziemią czuli się Polakami, raczej tylko mocą i głębią instynktu samozachowawczego niż świadomością. Teraz byli to chłopi w znacznej mierze już oświeceni w obowiązkowej szkole polskiej w okresie dwudziestolecia międzywojen nego i wychowani w niej i w wojsku w duchu patriotycznym. Teraz więc – oni z zagród i my z lasu – byliśmy w świadomości chłopów tym samym organizmem państwowo – społecznym, tym samym zwartym narodem. W życiu partyzantów chłopi występowali na co dzień, a w całej swojej ogromnej liczbie stanowili nieodłączny element wspólnoty i oparcie na co dzień. I podstawę trwania. W pamięci zaś i sercach pozostali jako bezi mienni na ogół uczestnicy wojennych zmagań. 152 Wpis oddziału do pamiętnika Krystyny Bronikowskiej w Jachimowicach. W tej to – jak powiedziano – partyzanckiej codzienności obie strony były dla siebie partnerami nie skorymi do wynurzeń; przybysze nie pytali o na zwiska a gospodarze o przynależność polityczną oddziału. Chłopi należeli w większości – zwłaszcza pod koniec działań wojennych – do Batalionów Chłopskich, ale solidaryzowali się także z innymi ugrupowaniami politycz nymi, we wspólnej walce. 153 Chłopi – wiecznie odradzający się rdzeń Narodu – stanowili w tej walce ostoję dla wszystkich walczących. Trwalej zapisali się w naszej pamięci niektórzy z nich, ci u których by waliśmy w naszej nieustannej ruchliwości najczęściej. A więc – poza opisa nymi na tych kartach szerzej Zarzyckimi, Kosterskimi czy Bronikowskimi – Bielawscy w Bystrojowicach, Kurzańscy z pogranicza sfery ziemiańskiej w Dołach Michałowskich, Adamczykowie w Słabuszowicach – Wesołów ce, Abramczykowie w Jachimowicach, Maria Bąkowa na Graniczniku, czy Zych w Skotnikach i inni, których postacie pozostały w pamięci lecz na zwiska zatarł czas. Każda z kwater miała swój odrębny charakter, w każdej z nich panował własny nastrój – zawsze przyjazny. Pan Bielawski zwykł nawet przy pożegnaniach zachęcać i zapraszać do korzystania z jego do mostwa na kwaterę. Udzielanie kwater przez ziemian i chłopów nie wyczerpywało listy ich bezpośrednich świadczeń na rzecz partyzantki. Innym bardzo znaczącym ciężarem było udzielanie podwód. W lecie „Lotna” poruszała się głównie na rowerach, natomiast od późnej jesieni aż do pełnej wiosny, gdy te po jazdy stały się bezużyteczne, większe przestrzenie trzeba było pokonywać na furmankach albo saniach. Obyczaje pięknej pani Wojenki dalekie są od salonowych konwenansów; od prawieków ich nie zmieniła. Ot, przychodzi więc sobie żołnierz, błyska swoją bronią i żąda; nie sposób mu odmówić. My na podwody upodobaliśmy sobie konie dworskie, nawykłe do chodze nia w zaprzęgach w stałych parach, co odgrywało zasadniczą rolę w użyt kowaniu pojazdów, zwłaszcza na trudnych polnych i leśnych drogach oraz z tego powodu także, że dworskie pary koni były dobrane pod względem wzrostu i masy ciała. Konie posiadały konieczny do uwzględnienia nawyk chodzenia przy dyszlu – na stanowiskach lejcowego i dyszlowego, to jest chodzenia po lewej lub prawej stronie dyszla. Pojedyncze zaś konie, dobie rane doraźnie u chłopów, nastręczały pod tym względem sporo trudności podczas powożenia. Właściciele koni, chłopi, starali się narzucać siebie jako woźniców, po dobnie jak i rozmiłowani w koniach fornale z dworów. My chętnie godzi liśmy się na to o ile pozwalał charakter wyprawy. Akowskie partyzantki przestrzegały obowiązku terminowego zwrotu koni i pojazdów, starając się je oddawać właścicielom w możliwie dobrym stanie; nie zachowały się w pamięci zarzuty z takich powodów. Pan Bronikowski przeżywał głęboko 154 konieczność spełniania tego rodzaju powinności wojennej. Konie, jak ma wiał, kochał nie mniej niż ziemię. 12. Lipnicka tragedia. Urozmaicona codzienność. Zima po nowym roku trzymała twardo. Styczniową mroźną nocą peł niłem służbę wartownika przy kwaterze w zasypanych dokumentnie śnie giem Bystrojowicach, u pana Bielawskiego. Mróz przenikał łatwo przez odzież i wywoływał dreszcze na plecach. Kiedy, przechodząc obok drzwi obory, wyczułem bijące od nich promieniowanie ciepła, wszedłem do środ ka. Za sprawą wielkich cielsk krów było tu cieplutko i przytulnie. Nawet ciepły smród obornika wydał się z tej zapewne przyczyny całkiem miłym zapachem. Aby jak najprędzej nabrać ciepła na zapas przytuliłem się do najbliższej krasuli, objąłem ją za szyję i z błogim uczuciem czerpałem tak miłe teraz ciepło. W oborze było bajecznie dobrze, ale wszelkie rozkosze w czasie pełnienia służby wartowniczej stanowiły owoc formalnie surowo zakazany, wykradany czasem tylko na krótką chwilę z poczuciem winy, grzechu i tym podobnych okropności żrących żołnierskie sumienie. Nagle dało się słyszeć skrzypienie butów po zmarzniętym śniegu. Wy skoczyłem z obory jak z ukropu. Przybyszem okazała się zlana potem i ośnieżona łączniczka obwodu, przysłana przez przebywającego w tym czasie poza oddziałem „Misia”. Spory szmat drogi musiała przebyć nocą brnąc po zaspach, aby w porę dotrzeć z rozkazem. Obudzeni gospodarze nakarmili utrudzoną łączniczkę i dali jej miejsce do snu w pokoju córek. Natychmiast zasnęła snem kamiennym. Rano, po śniadaniu, szef zapowiedział akcję, której celem było rozbro jenie żołnierzy niemieckich mających jechać 8 stycznia 1944 roku w po łudnie autobusem publicznej komunikacji z Sandomierza do Opatowa. Na miejsce wypadu wybrano miejscowość Lipnik, dokąd autobus powinien przyjechać według rozkładu o godzinie 12:10. Jak zwykle przy rozbrajaniu zadaniu temu towarzyszył zakaz rozlewu krwi. Z danych wywiadu wynika ło, że będzie jechało 12-tu Niemców, w tym jedenastu żołnierzy z oficerem oraz jakiś mundurowy osobnik przewożący przy okazji tej eskorty kasę. Żołnierze będą uzbrojeni w karabiny powtarzalne, a kasjer w pistolet ma szynowy typu „bergman”. 155 Na komendę szefa „ochotnicy wystąp!” cały dwuszereg postąpił ener gicznie o krok naprzód. Szef błysnął złotym ząbkiem w ukrywanym uśmie chu zadowolenia. Patrol do wykonania zadania wyznaczył w tej sytuacji sam: ppor. „Ryś” jako dowódca, „Straceniec”, „Błyskawica”, „Jach” oraz „Sęp” jako woźnica. Podwodę wzięliśmy w majątku Usarzów – sanie skrzyniowe zaprzężone w parę koni. We wsi Gołębiów dotarliśmy do szosy i po przejechaniu około 300 metrów skręciliśmy przecinając ją i dojeżdża jąc następnie przez wieś Żurawniki do wsi Lipnik od strony dworu. Nastrój radosnego podniecenia ustąpił po drodze – co tu ukrywać – napięciu, choć nerwy zostały wzięte w cugle. Żarty padały częściej niż zwykle, śmiech wy buchał łatwiej i hałaśliwiej, nerwowo. Swobodnie czuł się tylko „Błyska wica”. To nie ulegało wątpliwości. On jechał jak na wesele. Był stworzony przez naturę do wojaczki; wojenka jawiła mu się porywającym żywiołem. Pewnie sienkiewiczowski Kmicic czy Bohun wzięci zostali z podobnego wzorca. Często Bolek mawiał z pewnym uniesieniem: „Wojenka – piękna pani!”. W Lipniku, w odległości około 200 metrów od szosy sanie wjechały na podwórze Władysława Nowaka (obecnie Nr 48), wrota zostały przy mknięte a przy koniach został „Sęp”, spoglądający za nami z zazdrością gdy odchodziliśmy. Po drodze „Ryś” przypomniał jeszcze podział ról i o zasadzie – na sucho, poczym udaliśmy się pojedynczo na przystanek autobusowy, zaznaczony słupkiem z odpowiednią tabliczką z rozkładem jazdy. Pozostało może niespełna pół godziny do przyjazdu autobusu. Czas ten należało wykorzystać na zapoznanie się z najbliższym otoczeniem, na wypadek zaburzeń w przebiegu akcji. Na przystanek przyszło już kilka osób. Niektórzy dreptali kręcąc się w miejscu dla rozgrzania stóp i mimo woli obserwowali się wzajemnie. Kiedy jedna z kobiet obrzuciła w pew nej chwili spojrzeniem czwórkę obcych młodzieńców a następnie odeszła pośpiesznym krokiem, „Straceniec”, który to dostrzegł, mrugnął na mnie i obaj odeszliśmy w kierunku znajdującej się w odległości 20 metrów kuźni (Michała Bolemby). Właściciel pozwolił się ogrzać, ale mimo uda wania że obaj z Jankiem się nie znamy, nie w ciemię bity kowal pospiesz nie zamknął kuźnię, gdy tylko ją opuściliśmy, i zniknął w opłotkach. Po dobnie jak owa kobieta wyczuł szóstym zmysłem, wykształconym przez lata okupacyjnych napięć, że coś się święci. Uznał, że lepiej będzie unieść skórę póki cała. 156 Na niezbyt odległym horyzoncie ukazał się o planowanym czasie nie bieski autobus. „Ryś” przetarł okulary nieokreślonego koloru chusteczką. Zaczynało się. Napięte dotychczas mięśnie brzucha, teraz zapomniane, po folgowały. Przez na pół zamarznięte szyby autobusu dało się dostrzec kolor wrażych mundurów. Dobra – są! Autobus zatrzymał się. Wyszły z niego dwie czy trzy osoby cywilne. – Nie pchać się, psia mać! Dyć syćkie weńdom – pokrzykiwał „Błyska wica” w podnieceniu gwarą, trzymając się już klamki drzwi. Dość duża liczba osób oczekujących na samochód zapowiadała stwo rzenie w autobusie ciżby na dalszą jazdę, toteż siedzący obok kierowcy szwab, ten wiozący kasę, postanowił widocznie zapobiec ciasnocie. Sta nął w drzwiach i wystawił przeciw wyczekującym podróżnym lufę pisto letu maszynowego. Wydzierał się przy tym niby Hitler w końcowej fa zie przemówienia – że weg!, że raus! „Błyskawica” uznał, że oto w. tym momencie los podsuwa mu pod sam nos upragnioną zdobycz. Lewą ręką chwycił skwapliwie za lufę „bergmana” próbując go wyrwać szkopowi jednym szarpnięciem, lecz ten, ujmując broń oburącz, zdołał ją utrzymać. Wobec tego „Błyskawica” uniósł lufę nad swoją głowę a prawą wymierzył w Niemca swój pistolet wołając: – Hemde hoch! (Koszulę do góry! – zamiast Haende hoch – ręce do góry!). Pomyłka nieznającego języka niemieckiego Bolka nie miała w tym przy padku najmniejszego znaczenia. Cały czerwony z wysiłku szwab miał na dzieję, trzymając broń oburącz i stojąc wyżej niż „Błyskawica”, że zdoła skierować broń ku napastnikowi i wygarnąć mu w głowę serię pocisków. Lecz Bolcio z Wielogóry miał stalowe ręce, co zaskoczyło ciągle szamocą cego się szkopa. Zmaganie trwało jednak już zbyt długo i ręka „Błyskawi cy” zaczęła omdlewać. Znajdujący się w autobusie żołnierze niemieccy mogli byli udzielić wsparcia Niemcowi, czy w ogóle podjąć obronę. Plan akcji przewidywał oczywiście i taką możliwość i założył już we wstępnej fazie akcji sterro ryzowanie Niemców z zewnątrz i od wewnątrz. Kiedy więc „Błyskawica” wraz z „Rysiem” rozpoczynali akcję przy drzwiach autobusu „Straceniec” i „Jach” przystąpili do zastraszania znajdujących się w autobusie żołnie rzy. Przystawialiśmy po obu stronach autobusu pistolety, po dwa każdy, do okien i postukiwaliśmy lufami w co raz to inne miejsca częściowo za marzniętych szyb. To obmarznięcie okien autobusu sprzyjało nam, gdyż 157 ograniczało szwabom możliwość trafnej oceny sytuacji z wnętrza pojazdu. Dlatego pewnie zaskoczeni zachowywali się biernie pomimo to, że zdecy dowanie przeważali liczebnie. Strach jednak przeważył. Przed drzwiami autobusu w mgnieniu oka zrobiło się pusto, zostali tylko partyzanci. Nie dające się otworzyć na całą szerokość drzwi nie pozwoliły „Rysiowi” na udzielenie wsparcia „Błyskawicy”. Tu zaś zresztą zmaganie trwało tylko krótką chwilę. Niemiec nie miał zbyt wiele czasu na zastano wienie się i działał raczej odruchowo. „Błyskawica” wytrzymał jak tylko się dało najdłużej w przekonaniu, że szkop oceni przecież wreszcie bez nadziejność swojego położenia widząc przed oczyma lufę pistoletu party zanta. W myśleniu nie miał Niemiec widocznie większej wprawy; bo nie można raczej przypuszczać, że przyszła mu ochota tak umierać za Fuehre ra. Kiedy wreszcie ręka Bolka trzymająca koniec lufy „bergmana” zaczęła gwałtownie omdlewać, musiał wystrzelić. Nie wchodziło bowiem już w ra chubę odstąpienie od zamiaru rozbrojenia, gdyż było by to jednoznaczne ze śmiercią „Błyskawicy” a może i innych partyzantów. Pocisk trafił Niemca w lewą pierś. Wtedy szwab osunął się powoli wpadając w ramiona „Bły skawicy” i wyszedł wspierany przez niego na zewnątrz. W tym momencie „Straceniec” wpadł do autobusu i wystawiając prze ciw szkopom oba pistolety trzymał ich pod bronią, zmuszając do podniesie nia rąk do góry. Opanował sytuację i kontrolował ją. Ja natomiast przejąłem od „Błyskawicy” rannego szkopa i przeprowadziłem do przodu autobusu; moim zadaniem w akcjach były bowiem wszelkie kontakty z Niemca mi. Porzuciłem go jednak natychmiast gdy tylko Niemiec oparł się cięż ko o chłodnicę na przodzie maski samochodu. Był bardzo blady i rzężą cy. Zrewidowałem go tylko i wpadłem do autobusu nakazując Niemcom wyjść na zewnątrz. Spotkałem się jednak tylko z tępo patrzącymi oczyma. Najwyraźniej Niemcy byli przeświadczeni, że wyprowadza się ich w celu rozstrzelania, co spotkało dopiero co jednego z nich. Stąd wypływał z pew nością strach i bierność. Widząc to skierowałem pistolet do oficera. – Wstać! – wydałem komendę, a gdy Niemiec ją wykonał – Wyjść! do kończyłem. Niemiec wykonał rozkazy posłusznie i choć z ociąganiem się, wyraźnie przerażony. Szturchnąłem go w plecy pistoletem dla ponaglenia, co wyraź nie ożywiło jego ruchy. Na zewnętrz przejął go „Ryś” i z miejsca zrewido wał. Po wyjściu oficera „Straceniec” w dalszym ciągu trzymał żołnierzy 158 pod bronią, a ja przeprowadziłem podobną rozmowę po kolei z dwoma stojącymi z brzegu żołnierzami i z tym samym skutkiem. Teraz wystar czyło przejść na koniec autobusu i krzyknąć: – Wyjść!, a reszta Niemców wykonała bez oporu polecenie. Na zewnątrz „Ryś” z „Błyskawicą” ustawili wychodzących szkopów, trzymających ręce w górze, w szeregu, na granicy drogi i sąsiadującego z nią placu szkoły. Po drodze rzucali karabiny oraz pasy z ładownicami i bagnetami. Jeden z rzuconych karabinów wypalił i trafił stojącego w szeregu Niemca, raniąc go w lewe ramię. Po zrewidowaniu wszystkich szkopy otrzymały rozkaz powrotu do au tobusu. Dopiero wówczas zapewne zdali sobie sprawę z tego, że uchodzą z życiem. Pewnie pod wpływem tego przeświadczenia rzucili się hurmem do drzwi autobusu, jakby od pośpiechu miało cokolwiek zależeć. Zacisnęli się w nich niby wystraszone barany. Kiedy wreszcie weszli, wywołałem dwóch z nich rozkazując im zabrać rannego sprzed samochodu. Pośpiesz nie i całkiem bezceremonialnie wykonali polecenie. Wrzucili rannego do autobusu w niecierpliwym pośpiechu, jak worek z nie bardzo potrzebnymi rzeczami. Nie domknęli przy tym drzwi, toteż gdy samochód ruszył, drzwi się uchyliły, a spod nich zaczęły się wysuwać ręce rannego. Widząc to, podbiegłem ku przodowi ruszającego autobusu i dałem znak kierowcy aby się zatrzymał. Potem kazałem rannego, który zdawał się dogorywać, ułożyć wygodnie na podłodze i wyznaczyłem pierwszego z brzegu żołnierza do opiekowania się postrzelonym Niemcem. Palnąłem przy tym niemiaszkom reprymendę na temat powinności wobec rannych towarzyszy broni, koń cząc uwagą, że tak jak oni postąpili robią tylko świnie a nie żołnierze. Autobus odjechał i „Błyskawica” opuścił kolejny swój posterunek, ubez pieczenie na szosie. Na szczęście nie przejeżdżał w czasie akcji żaden sa mochód z Niemcami. Zabraliśmy zdobycz w postaci jedenastu nowiutkich karabinów, tyleż pasów z ładownicami i bagnetami, jeden pistolet boczny, jeden pistolet maszynowy i kasę z pieniędzmi. Wracając do sań wstąpiliśmy do urzędu gminy i zerwaliśmy przewo dy telefoniczne aby uniemożliwić alarmowanie, jeśli tego dotychczas nie uczyniono. Miało to w rzeczywistości służyć usprawiedliwieniu tym urzęd nikom – Polakom, którzy mieli obowiązek służbowy podnieść alarm sły sząc strzały w czasie akcji, a tego nie uczynili. Zerwanie zaś przewodów telefonicznych w drodze na akcję mijało by się z celem, ponieważ spowo dowałoby dekonspirację akcji. 159 Kiedy na podwórku wkładaliśmy karabiny do sań ustawiając je na sztorc, jeden z nich, mocniej chyba rzucony, znów wypalił, tym razem w górę. Po sprawdzeniu pozostałych karabinów okazało się, że wszystkie miały wpro wadzone naboje do komór nabojowych i były odbezpieczone. Świadczyło to o tym, że oficer zamierzał zorganizować obronę wydając w tym celu roz kaz załadowania broni i przygotowanie do użycia, lecz pewnie po dojściu do przekonania, że autobus został otoczony przez znaczną liczbę partyzan tów, stracił ducha do walki. Nasze sanie ominęły w drodze powrotnej dwór i pojechały w głąb pól po świeżo ośnieżonej dolinie ku Słabuszowicom – Wesołówce. Nastrój wywo łany powodzeniem pozwolił zauważyć i rozkoszować się bajkowym wido kiem najczystszej bieli zaściełającej rozległą równinę doliny, połyskującej w słońcu milionami iskierek, zmuszających do mrużenia oczu. U gospodarza Adamczyka i sąsiadów czekała na nas pozostała część oddziału, niepewna jak też się nam powiedzie. Strat własnych nie było. Tak brzmiało zakończenie lakonicznego meldunku o wykonaniu zadania. „Miś” uznał, że „Błyskawica” miał prawo użyć broni w okolicznościach, w jakich znalazł się on w czasie akcji. W istocie jednak straty wystąpiły. Były bardzo duże, w ogólnym ro zumieniu tego swoistego wojennego rachunku, wziąwszy pod uwagę na stępstwa akcji. Bezpośrednio, po akcji cała ludność Lipnika opuściła wieś w obawie przed represjami, na przykład przed częstą przez Niemców stoso waną pacyfikacją – paleniem wsi i totalnym mordem. Pozostali tylko starzy ludzie „nie mający nic do stracenia”, opiekujący się dobytkiem całej wsi. Po paru dniach, po otrząśnięciu się z poczucia zagrożenia, ludzie zaczę li powoli wracać. Młodzież jednak pozostała jeszcze w okolicy u rodzin i znajomych. Jednocześnie sekretarz gminy w Lipniku, Józef Cendrowski („Granit”) i komendant miejscowego posterunku policji granatowej Wła dysław Nowak (nie mylić z gospodarzem, u którego stały sanie w czasie akcji) interweniowali następnego dnia po akcji u władz niemieckich, aby te nie szukały pomsty na mieszkańcach Lipnika argumentując, że napadu do konali ludzie spoza wsi – partyzanci z lasu. Powoływali się oni także na to, że w Lipniku nie zdarzały się dotychczas wystąpienia przeciwniemieckie, sugerując w ten sposób rzekomą lojalność ludności Lipnika. Sugestie szły nawet dalej. Mianowicie obaj urzędnicy dali Niemcom do zrozumienia, że w razie represji tutejsza młodzież może poczuć się obowiązana do odwetu. 160 Zabiegi te – skazane z góry na niepowodzenie – świadczyły o niewiedzy urzędników na temat podstaw niemieckiego terroru. Barbarzyńcy wywar li swoją zemstę, rozstrzeliwując przywiezionych tu z Ostrowca Święto krzyskiego dwudziestu zakładników. Nazwali ich komunistami, sugerując w oparciu o swoją własną zbrodniczą filozofię rzekomy gorszy gatunek ludzi81. Ci rozstrzelani Polacy, to po prostu żołnierze Polski Podziemnej, polegli na polu chwały. W następstwie akcji w Lipniku oddział wzbogacił się poważnie w broń. Nie było dzięki temu wprawdzie już partyzantów bez broni, ale do osią gniecia koniecznej siły ogniowej było jeszcze daleko. Czasem broń poja wiała się nawet sama. Ostatnio przyniósł ją Alfred Sielecki z Tarnobrzegu, który wykradł Niemcom dwa nowoczesne pistolety maszynowe – jakie pojawiły się ostatnio jako nowość w armii niemieckiej – przeznaczone dla wojska frontowego. Nazywano je po prostu Maschinenpistole – w skró cie „MP” (czyt . empi) . Sielecki zdołał ujść przed pościgiem przechodząc przez zamarzniętą Wisłę po lodzie. Z tym ładunkiem został przechwycony przez jedną z placówek AK i następnie doprowadzony do oddziału, który wówczas kwaterował w Beszycach. Jeden z tych pistoletów szef przydzielił mu w nagrodę za dzielność. Noszony z dumą przez „Łokietka”, młodzieńca szczupłego o wybitnie niskim wzroście, wydał się zawieszony na jego szyi, w zestawieniu ze wzrostem żołnierza, większy niż był w rzeczywistości. Z tego powodu pistolet „Łokietka” otrzymał pseudonim „armata”. Łokie tek marzył o dostaniu się do legendarnego wówczas, niezależnego oddziału partyzanckiego „Jędrusie”, ale do ziszczenia marzenia doszło dopiero póź niej. Głównym zajęciem w oddziale było nadal nieustające szkolenie. Przyj mowaliśmy je jako zajęcie konieczne wprawdzie, ale nudne, jak dopust Boży. Wszelkie akcje traktowaliśmy w związku z tym jako swojego ro dzaju wagary. Wracaliśmy jednak do szkolenia z ulgą, gdy wypady „wy chodziły nam uszami”. W takich przypadkach marzyliśmy o wypoczynku, choćby w postaci „szkółki”. W trakcie szkolenia i w czasie akcji ujaw niały się predyspozycje poszczególnych żołnierzy, którzy przewidywani byli jako kadra na przyszłość do pełnienia funkcji dowódczych na szczeblu podoficerskim, gdy dojdzie do rozbudowy wojska podziemnego. W tych 81 Na ścianie budynku szkoły w Łipniku, obok której toczyła się akcja, społeczeństwo wmurowało tablicę upamiętniającą rozstrzelanie zakładników – ofiar wspólnej walki z od wiecznym napastnikiem, Niemcami. 161 surowych warunkach kształtowały się charaktery, młodzieńcy przeistaczali się w mężczyzn w całym znaczeniu tego słowa. Ci zaś, którym nie służyło to „życie twarde trudne i liche”82 w drodze naturalnej selekcji odchodzili na meliny lub do domów. Była ich znikoma garstka – zwykle niezbyt silni lub niezbyt zdrowi; odchodzili z poczuciem goryczy zawodu. Przybywali zaś nowi, pełni zapału i woli walki, aby poddać się próbie służby „wybrańców bogów”. Warunki partyzanckiego życia dawały się we znaki także i tym, którzy zdołali się już byli zahartować. Jedno co potrafiło ich zmóc, to przeziębie nie. Przez cały okres zimy któryś wypadał ze składu i szedł na melinę pod opiekę jednej z placówek AK. W pewnym okresie ja leżałem z głębokim przeziębieniem w Koprzywnicy u pani Zofii Gachowej, „Zygfryd” i „Sęp” u państwa Goryckich w tejże miejscowości. W tym czasie „Sępa” doszła wiadomość, że na peryferiach miasteczka przebywa jakiś przyjezdny Nie miec ze służby ochrony kolei, którego mają chęć rozbroić członkowie miej scowej placówki, lecz jakoś zwlekają nie mogąc uzyskać zgody miejsco wych władz AK. W tym czasie pojawił się w Koprzywnicy gospodarczy oddziału „Orzeł”, wizytujący meliny chorych. „Sęp” i „Zygfryd” wyprosili u niego wypożyczenie pistoletu „vis”. Szkopa znaleźli bez trudu. Zasko czony, jakby niedowierzając, że ktoś ważył się zagrozić władcy Europy (in spe83), próbował oporu. Ale widok wymierzonej broni i błyskawiczny cios „Sępa” poskutkowały piorunująco. Łupem padł pistolet i pas z kaburą. Okazało się, że Niemiec, przyjechał z Warszawy wraz z żoną polskiego kolejarza prywatnie, by zakupić wieprza w celu wysłania go pod postacią wyrobów nach Heimat – dla głodującej rodziny. Aby zniechęcić szkopa do penetracji polskich wsi, zostawiono mu na pamiątkę kilka potężnych siniaków na gębie. Szkopina nie mógł się nawet poskarżyć na miejscowym posterunku policji granatowej, gdyż działał nielegalnie i wbrew w dodatku jakimkolwiek uprawnieniom. 82 Władysław B r o n i e w s k i o życiu żołnierzy frontowych. 83 In spe – łac: w nadziei. 162 13. Próba odbicia więźniów w Sandomierzu. W grudniu 1943 roku dołączyli do oddziału kolejni partyzanci, kie rowani przez jednostki organizacyjne Armii Krajowej: Mieczysław Jaj kiewicz – „Jajos”, Henryk Nowakowski – „Nałęcz”, Eugeniusz Winiarz – „Zawada”, jego brat Kazimierz – „Wilk”, Józef Brudek– „Żmija”. Byli to koledzy spaleni organizacyjnie na swoim terenie i zasłużeni w pracy konspiracyjnej. Z reguły przybywali bez broni, której placówki nie chcia ły wydawać odchodzącym, mając na uwadze obowiązek gromadzenia uzbrojenia dla miejscowych utajonych jednostek dywersyjnych na spo dziewaną potrzebę opanowania swojego terenu po przejściu cofających się już na całym froncie Niemców, jakkolwiek znajdujących się jeszcze na dalekiej ziemi rosyjskiej. Tu, w oddziale, czekało nowoprzybyłych szkolenie zamiast spodziewanej wojaczki. Czasowo nie byli do niej do puszczani; z zazdrością patrzyli gdy przeszkoleni już koledzy wyruszają na akcje. A do kolejnej miało niedługo dojść, o czym partyzanci dowie dzieli się w ostatniej chwili. W drugiej połowie lutego 1944 roku oddział stacjonował we wsi Zło ta koło Sandomierza. W godzinach popołudniowych jednego z tych dni pojawił się szef Kedywu inspektoratu, dobry znajomy i lubiany kapitan Tadeusz Struś – „Kaktus”. Przekazał podporucznikowi „Misiowi” roz kaz podjęcia akcji mającej na celu uwolnienie więźniów przetrzymy wanych w sandomierskim więzieniu. Akcja winna być przeprowadzona najbliższej nocy, gdyż pewna grupa więźniów, na których ocaleniu wła dzom konspiracyjnym bardzo zależy, miała być wywieziona do obozu koncentracyjnego w dniu następnym. Wywiad dostarczył tę wiadomość w ostatniej chwili84. Rozkaz podjęcia akcji wydał rotmistrz Stanisław Głowiński – „Mirski”, komendant obwodu. Po pojawieniu się „Kaktu sa” został wydany w oddziale rozkaz pogotowia marszowego. Niewta jemniczeni w cel rozkazu partyzanci wyczuwali nosem, że zanosi się na jakiś wypad, na co wskazywał też natychmiastowy wyjazd „Misia” i „Tarzana”. Wiedzieliśmy, że ten cel zostanie nam zakomunikowany dopiero przed wyjazdem lub już w drodze i wtedy zostaną rozdzielone zadania i stosowna broń. 84 Do dziś nie udało się ustalić z całą pewnością o jakie osoby chodziło. Najprawdopodob niejsza wersja mówi, że więźniami tymi byli oficerowie AK z Krakowa. 163 Zaobserwowałem u siebie i u kolegów pewną zmianę zachowań, jaka na stąpiła od chwili ogłoszenia pogotowia marszowego, wyszeptanego każde mu niemal do ucha dla niepoznaki wobec domowników dworku, w którym kwaterowaliśmy. Mną owładnęło napięcie, które odczułem wprost fizycznie w postaci napięcia mięśni brzucha, a stan ducha objawiał się w wewnętrznym skupieniu. Odeszła mnie ochota na żarty i zapodziała się gdzieś młodzieńcza niefrasobliwość. Myślę, że podobnie reagowali pozostali koledzy, którzy za brali się z zapałem do czyszczenia broni i sprawdzania czy należycie działają jej mechanizmy. Za nic nie dałbym się odwieść od walki, choć... gdzieś na dnie duszy rodziło się coś, co można by nazwać niepokojem, tłumionym za raz w zarodku w zawstydzeniu wobec samego siebie. Tam, gdzieś w środku odbywał się jakiś proces, który rychło ukształtował stan gotowości do wal ki a następnie wywołał zniecierpliwienie w oczekiwaniu na sygnał. Teraz pragnąłem tylko, aby nie kazano mi stać w czasie akcji gdzieś na jakimś ubezpieczeniu, nade wszystko pragnąłem uczestniczyć w samym środku ak cji. Tylko „Błyskawica” zachowywał się zgoła odmiennie niż wszyscy. Był w pełni rozluźniony i opanowany przez radosny nastrój. Gładząc pieszczo tliwie swój pistolet maszynowy zdawał się oznajmiać wszem i wobec, że on jest już gotów. „Zygfryd” kręcił się gdzieś koło kucharek, jakby niezaintere sowany tym, do czego wszyscy się szykują. „Walter” – Józef Bojanowski, który będąc ziemianinem a nie będąc członkiem oddziału, chyba przypadko wo znalazł się w dworku w Złotej, błądził gdzieś po pokojach pewnie nie po próżnicy, bo minę miał już chojracką a wzrok nieco zamglony. Tymczasem „Miś” i „Tarzan” nawiązali w Sandomierzu pierwsze po trzebne kontakty przez strażnika więziennego Stefańskiego, członka AK. Narada odbyła się w mieszkaniu Bronisława Sokołowskiego85. Do plano wania akcji zaproszony został także policjant granatowy Wincenty Cebula – „Wiatr”, członek AK. Został opracowany plan działania, który polegał na tym, że strażnik więzienny Obitko (nie należący do podziemia i nie wtajemniczony w akcję) miał zostać sterroryzowany w chwili gdy wraz z więźniem powinien jak codziennie wyjść na więzienne podwórze gospo darcze o godzinie 5-tej nad ranem w celu karmienia świń, hodowanych przy więzieniu. Podwórze to było okolone wysokim płotem z desek, za którym od strony zewnętrznej zaczynała, się ostra głęboka stromizna, opa 85 Bronisław Sokołowski – członek byłej Narodowej Organizacji Wojskowej (NOW), która 14 lutego 1942 r. przystąpiła do tworzącej się Armii Krajowej 164 dająca ku niewielkiej dolince na tyłach zamku – więzienia86. Dalszy plan przewidywał ciche wkroczenie partyzantów do więziennego budynku, opa nowanie służbówki i zabranie kluczy do cel a następnie wyprowadzenie więźniów przez podwórze gospodarcze do oczekujących w dolince sań. „Miś” otrzymał od strażnika Kaczmarka szkic interesującej go części wię zienia. Strażnik Marchewka, którego syn, były student leśnictwa, przetrzy mywany w więzieniu jako zakładnik, miał wskazywać partyzantom klucze od odpowiednich cel. Uwolnieni więźniowie mieli zostać przewiezieni pod eskortą partyzantów na melinę rozdzielczą, a stamtąd na meliny stałe. Plan przewidywał także, że o właściwej porze miała zostać zapalona beczka ze smołą w przysiółku Gołębice, położonej o dwa kilometry od miasta. Ogień miał w zamierzeniu partyzantów skierować na siebie uwagę żandarmerii przed rozpoczęciem akcji i ewentualnie spowodować wyjazd części z nich w tamtą stronę. Łącznościowcy zaś sandomierskiej placówki otrzymali zadanie odciąć w czasie poprzedzającym akcję linię telefoniczną więzienia. Niemcy dysponowali w Sandomierzu żandarmerią i policją gra natową – razem w liczbie 29 ludzi87, oraz wojskiem w oddalonych o około jednego kilometra koszarach. Do frazeologii języka polskiego weszło na długie lata powojenne wy rażenie: działać po partyzancku. Zostało ono ukute dla określenia akcji, którą trzeba było przeprowadzić w naglącej potrzebie, bez możności nale żytego przygotowania, a tym samym w warunkach podwyższonego ryzyka. W tego rodzaju działaniach partyzanckich, kiedy nawet jakiś drobny epizod mógł zaważyć na całym przebiegu akcji, brano pod uwagę wielowarianto wość planu działania, a nade wszystko plan wycofania się w każdej jego fazie. Wypad na więzienie w Sandomierzu nosił wszelkie cechy nagłego doraźnego działania, nie poprzedzonego gruntowym rozpoznaniem ani przygotowaniem materiałowym czy organizacyjnym. Był planem działania właśnie po partyzancku. Późnym wieczorem plan był już gotowy. Dobrze po północy „Miś” i „Tarzan” pojawili się znów we dworze. Wkrótce oddział w sile 16 ludzi wyruszył ze Złotej pod dowództwem podporucznika „Misia” kilkoma sa niami skrzyniowymi parokonnymi. Za oddziałem, z wyliczonym opóźnie niem udało się tam też kilka dużych sań typu roboczego, przeznaczonych 86 W roku 1999 stroma szkarpa została złagodzona w ramach porządkowania otoczenia zamku. 87 Oba posterunki mieściły się w niedalekim od więzienia budynku przy ulicy Mariackiej 9. 165 dla ewentualnie uwolnionych więźniów. Powozili nimi żołnierze z placów ki AK i BCh w Złotej. Ich wyjazdu dopilnował „Kaktus”, a w rejonie wię zienia przejął „Tarzan”. Wszystkie sanie zostały ukryte w wyznaczonych miejscach wyczekiwania. Tej nocy, po ciepławym i wilgotnym dniu chwycił mocny mróz. Śnieg skrzypiał pod kopytami koni i pod płozami sań. Trwała martwa cisza zimowej nocy. Po przyjeździe oddziału do dolinki pod zamkiem, w którym mieściło się więzienie, sanie zostały umieszczone pod osłoną mocno oszronionych tej nocy krzewów. „Sokół”, „Kozak” i „Picolo” zostali wysłani z ręcznym ka rabinem maszynowym na ubezpieczenie. Aby się dostać na stanowisko przy drodze odchodzącej od ulicy Zamkowej ku kościołowi św. Jakuba, obok fi gurki św. Wincentego, wypadło im przejść okrężnymi drogami pod osłoną kipieli ubielonych bogato szadzią przydrożnych krzewów. Czasu mieli dość, gdyż oddział przybył na miejsce znacznie przed godziną piątą. W mroźną głęboka noc wokół ani żywego ducha. Wkrótce łącznościowcy zameldowa li o odcięciu linii telefonicznej więzienia i natychmiast zniknęli z miejsca, w którym nie wiadomo co miało się zaraz dziać. Szef „Tarzan”, znający doskonale Sandomierz ze wszystkimi jego za kamarkami wyszukał najdogodniejsze wejście po bardzo stromym i teraz ośnieżonym zboczu wzgórza. Nad jego wysoką szkarpą widniał, odcinają cy się swoją ciemną szarością wyniosłych murów od śniegu i jasnego tła nocnego nieba, zamek a pod nim dość wyraźnie rysujący się płot podwórza gospodarczego więzienia. W pewnej chwili dał się słyszeć skrzypiący od głos kroków po śniegu; przyszedł wartownik z ubezpieczenia z meldun kiem, że widać gdzieś daleko pożar. – Gołębice – mruknął pod nosem „Miś”. Należało przypuszczać, że pojadą tam przynajmniej granatowi policjan ci, a może i żandarmeria. Był to czas właściwy na wejście pod więzienny płot. „Miś” przystąpił do rozdzielania ról (częściowo już omówionych) pomiędzy szturmową siódemkę, w skład której wchodzili: „Straceniec”, „Błyskawica”, „Zygfryd”, „Iskra”, „Zawada” i „Jach” oraz Janusz Lipski – „Fala” – błędny partyzant, półżyd, który w tym czasie przytulił się do „Lot nej”. „Miś” po raz kolejny spojrzał na zegarek, oświetlając latarką elek tryczną pod osłoną płaszcza i wreszcie dał znak na podejście pod więzienie. W dolince pozostał przy taborach „Tarzan” wraz z partyzantami – woź nicami i jednoosobowym ubezpieczeniem ukrytym w jej wąskim wylo 166 cie ku szosie. Woźnice zadbali znanymi sobie sposobami, aby konie nie zarżały. Czas cedził się wolno wśród ciemności. Niemal uroczystą, peł ną napięcia, ciszę przerwały nagle przytłumione podniecone głosy. To „Tarzan” przywoływał do porządku „Waltera”, który włączył się jeszcze w Złotej do akcji. „Miś” zgodził się na jego udział z chęcią, gdyż był to partyzant znany w kręgach konspiracyjnych z odwagi i brawury, a że nie podlegał on dyscyplinie oddziału, toteż nikt nie zwrócił uwagi, że wypił w majątku większą wódkę, która teraz zaczęła go na dobre „rozbie rać”. „Walter” domagał się włączenia go do grupy uderzeniowej, z której przedtem wyłączył go „Miś” z powodu podchmielenia. W pewnej chwili „Walter” , nie bacząc na dyscyplinę i porządek organizacyjny w akcji, wyruszył ku grupie szturmowej. „Tarzan”, nie mogąc strzelać, ani dopu ścić do głośnej szarpaniny, a przez to do dekonspiracji, zaniechał inter wencji siłą. „Walter” z trudem gramolił się idąc na wprost pod ostry stok wzgórza, aż wreszcie dotarł, utaplany w śniegu, do „Misia”. „Miś” obser wował wyczyn wspinaczkowy pijanego dobrego z gruntu towarzyskiego kolegi. Miał czas na przemyślenie problemu. Toteż gdy „Walter” stanął przed nim, wydał szeptem na ucho komendę: – Zameldować się! „Walter” właściwie nie znał drylu wojskowego, ale coś tam wiedział na temat wojskowych zachowań i dyscypliny. – Melduje się „Walter” – wymamrotał. – Rozkazuję ci wykonać zadanie specjalne. Udasz się pod bank, a jeśli tutaj zacznie się strzelanina, wybijaj okna kamieniami i strzelaj pozorując napad, a w razie jakiegokolwiek zagrożenia zwiewaj. Wykonać! Forma i ton rozkazu mają w wojsku moc magii. „Walter” odmaszerował posłusznie. Takie zadanie zapewne mu nawet odpowiadało, gdyż lubił dzia łać w pojedynkę i doraźnie. Grupa uderzeniowa czekała przy płocie. Wreszcie przyszła pora rozpo częcia akcji. „Błyskawica” przeszedł przy naszej pomocy przez płot zacho wując możliwie daleko posuniętą ostrożność. Jego zadaniem było uniesz kodliwić małego psa, który do tego czasu nie dawał o sobie znaku. Pewnie z powodu silnego mrozu zaszył się w kąt budy i spał; zresztą z powodu tego psiaka zachowano wyjątkowo starannie ciszę. Po małym zamiesza niu, podczas którego wystraszony pies zdążył szczeknąć parę razy, został zatkany zabranym ze Złotej workiem wypchanym sianem. Nastała chwila 167 denerwującego wyczekiwania, a gdy od nowa zaległa cisza zdawało się, że szczeknięcia psa nie wywołały poruszenia w więzieniu i nic już nic po winno przeszkodzić w pomyślnym rozwoju akcji. Zaczęliśmy więc kolejno przechodzić przez płot, wzajemnie się podsadzając – ostrożnie, powoli. W pewnej chwili z więzienia rozległ się wystrzał z pistoletu. Z późniejszej analizy sytuacji wynikało, że strażnik Obitko, zaciekawiony prawdopodob nie szczeknięciem psiaka, podszedł do wizjerki i podniósłszy jej przesło nę zauważył „Falę”, który zamiast stać na wyznaczonym stanowisku przy drzwiach, przechodził na drugą ich stronę nie pochyliwszy się przy tym, jak by nakazywała zwykła ostrożność. Wówczas strażnik strzelił za nim przez wizjerkę, wywołując alarm w więzieniu. Za chwilę z budynku posypał się rzadki ogień karabinowy i rozbłysły latarnie na ścianie budynku. Inny wariant opanowania więzienia nie wchodził w tamtych okoliczno ściach w rachubę. Więzienie w Sandomierzu bowiem należało do jednych z lepiej urządzonych i lepiej strzeżonych. Posiadało przy tym doskonałe warunki naturalne; było położone na bardzo stromym od jednej strony wzgórzu, jako budowla obronna88. Więzienie to spełniało w okupacyjnym systemie więziennictwa wysokie wymagania, w odróżnieniu od więzień w powiatach noszących przeważnie charakter aresztów miejskich. Po nieudanej akcji „Miś” zadbał już tylko o to, aby oderwać się bez strat. Z chwilą kiedy dały się słyszeć pierwsze strzały zaczął działać program osłony odwrotu. Wówczas i „Walter” wszedł do akcji. Zaczął ostrzeliwać budynek banku i żandarmerii. Siły niemieckie do zaaranżowanego pożaru nie wyjechały, ale też nic nie wiedziały o naszych zakusach, gdyż miały odcięte połączenie telefoniczne. Po występie „Waltera” uznały zapewne, że partyzanci próbują napaść na bank. W tych okolicznościach oddział nie niepokojony przystąpił do organizowania wycofania. Żandarmeria wezwała wojsko z koszar, które przybyło na miejsce awan tury urządzonej przez Bojanowskiego. W ciemnościach nocy doszło do chaotycznej strzelaniny, gdyż Niemcy rzeczywiście nie mogli wiedzieć o co chodzi, gubiąc się niewątpliwie w domysłach jaki związek próba na padu na bank miała z widzianym pożarem w Gołębicach. Wiedzieli natomiast co robić policjanci granatowi. Policjant Wincenty Cebula nakłonił inspektora policji Macieja Konwińskiego aby skierować 88 Więzienie sandomierskie mieściło się w zamku wzniesionym w XVI wieku przez Kazi mierza Wilekiego. 168 interwencje wokół banku, z dala od więzienia. Pomysł ten zaakceptował także żandarm przydzielony do grupy policjantów granatowych. Ostrzał z więzienia był niecelny pomimo dość jasnego oświetlenia pod zamkowej dolinki. W pewnym momencie „Tarzan” dał mi rozkaz abym ściągnął ze stanowiska załogę erkaemu. Nie znając dróg obejścia, a znając w przybliżeniu kierunek, poszedłem wprost przez środek dolinki nie bacząc na rzednący już ogień z okien więzienia. Z trudem wdrapałem się na wy jątkowo stromą skarpę, której wierzchem szła drogą prowadzącą od figury św. Wincentego, przy więzieniu, do kościoła św. Jakuba. Przy figurce ani w pobliskich krzakach nie zostałem nikogo. Dostrzegłem jednak, że kole dzy schodzą już okrężną drogą. Podjęli samodzielną decyzję o wycofaniu się, widząc jak na dłoni ze swojej pozycji, że na ustronnym miejscu oddział zbiera się przy sankach i ustawia się w szeregu dla sprawdzenia stanu oso bowego przed odjazdem. Takie postępowanie – zejście ze stanowiska bez rozkazu – dopuszczalne było w warunkach walk partyzanckich. Nieodzow nym warunkiem była oczywista zasadność, akceptowana przez dowódcę ex post. Kiedy tylko rozwinęła się strzelanina, otwarła też ogień z broni maszy nowej straż ochrony mostu na Wiśle. Jednak w warunkach nocnych i z od ległości około 400 metrów, w dodatku z przeciwnej strony góry zamkowej wsparcie to nie miało znaczenia, może tylko jako demonstracja czujności. Tak więc rozstrzelał się tej nocy Sandomierz i rozświetlił rakietami wy strzeliwanymi w rejonie rynku i przy moście. Podczas gdy rozbudzone mia sto wpatrywało się w feerię złowrogich świateł i wsłuchiwało się w rozle głą kanonadę, gdy liczne usta szeptały modlitwę za rodaków znajdujących się w potrzebie zadając sobie pytanie, czy też uda się partyzantom osiągnąć cel o który toczy się walka, my byliśmy zajęci organizacją wycofania. Na miejscu zbiórki stało już troje sań zaprzężonych w parę koni każde. Sanie rezerwowe natomiast zostały odesłane z powrotem do Złotej. Ruszyliśmy szosą aby na przedmieściu Krakówka zboczyć na wał wiśla ny, dokąd jeszcze dochodziły odgłosy pojedynczych wystrzałów. Brzask zastał sunące koroną wału przeciwpowodziowego sanie na wy sokości Tarnobrzegu. Właśnie kontury wież miasta odcinały się wyrazisty mi liniami na tle przepięknego, wyczarowanego przez obojętną na ludzkie sprawy zajętą wyłącznie sobą naturę amarantowo-fioletowymi barwami wschodu słońca. Tam właśnie, po drugiej stronie rzeki, mieściła się koleb 169 ka pierwszego po wrześniowej klęsce, po majorze Hubalu, patriotycznego zrywu z bronią w ręku „Odwet Jędrusie”. My zaś, skuleni tu na mrozie, sunący chyłkiem po nieudanej akcji, łączyliśmy się z tamtymi duchem, ideą i wolą walki. Zastępy takich właśnie rosły i potężniały, aby „nie dać ziemi skąd nasz ród”. Wrażenia dopiero co minionej nocy przewijały się jeszcze przed oczy ma. Niejednemu snuły się z pewnością po głowie myśli w rodzaju – Ileż to wysiłku może zostać zamienione w niwecz przez jeden nieprzemyślany ruch w precyzyjnie obmyślonym planie. Ileż to więźniarskich serc zatłukło się mocno na odgłos strzelaniny, poruszonych nadzieją odbicia. A potem nastała cisza i codzienna więźniarska okropność i beznadzieja lub zgoła poczucie nicości; straszliwa huśtawka wzruszeń w grze o życie. Oni tam już wyłączeni z czynnej walki, zdani tylko na oczekiwanie niewiadomego – które ma nastąpić jako niewyobrażalna potworność. My zaś tu, w saniach, jeszcze w walce. Tamci to ofiary tej samej walki, odcięte od swoich i chyba od Boga, ofiary oczekujące w osamotnieniu z dojmującym uczuciem grozy na spełnienie swojego losu. Na swój zły los czekał wśród innych zakładników były student leśnic twa, syn strażnika więziennego w Sandomierzu, Marchewki. Niezawiniona śmierć miała go potem dosięgnąć. Później, któregoś marcowego dnia 1944 roku słyszane codziennie na korytarzu kroki strażników – zwykle śledzone słuchem z uczuciem lęku i nadziei: „Może to nie po mnie” – zatrzymały się przed jego celą. Zgrzyt klucza w zamku, beznamiętny głos i zamiatający ruch ręką strażnika… – Więzień Marchewka, wychodzić! Czterdziestu takich nieszczęśników zostało wtedy rozstrzelanych w Ko przywnicy (bez związku z nasza akcją). W tej jeszcze chwili, po naszej nieudanej akcji, młody Marchewka przeżywał wraz z dziesiątkami innych chwilę głębokiego zawodu. Siedział pewnie na pryczy z twarzą zakrytą dłońmi i myślał, myślal… A w tym czasie oddział jechał w smutnym milczeniu; wszyscy zatopie ni w swoich podobnych myślach. Wreszcie już rano sanie zjechały rampą z wału aby zatrzymać się w majątku Przewłoka, u państwa Bukowińskich. Na kwaterach rozrzuconych w części u chłopów mieszkających po sąsiedzku oczekiwała ta część oddziału, która nie brała udziału w akcji na więzienie. Czekały nas teraz emocje innego zupełnie rodzaju – egzamin ze szko 170 lenia. Młodość znosiła z właściwą sobie odpornością wszystkie te nagłe odmiany jakże różnorakich zajęć i doznań na co dzień. Tutaj dołączył do nas kolejny partyzant, Mieczysław Bokwa – „Hura gan” z Sośniczan, który 22 stycznia 1944 roku zbiegł z więzienia w Sando mierzu, w czasie robót wykonywanych poza budynkiem więziennym. W prowadzonej przeze mnie kronice odnotowałem, że z dniem 1 marca 1944 roku szef „Tarzan” zmienił pseudonim na „Orlicz”, aby wyodrębnić się z licznego dość grona „Tarzanów”, noszących w okolicy ten sam pseudonim. 14. Partyzancka codzienność. Na przełomie lutego i marca 1944 roku nasz pododdział przeprowadził wypad zaopatrzeniowy na wyroby tytoniowe w Klimontowie. Papierosy, tytonie, zapałki stanowiły w czasie okupacji artykuły bardzo poszukiwane i mające wysokie ceny na czarnym rynku, podobnie jak na przykład cu kier. Jako artykuły nie podlegające zepsuciu i występujące w niedoborze pełniły na rynku dodatkowo rolę pieniądza. Stąd wypad na klimontowską hurtownię miał duże znaczenie gospodarcze dla oddziału. „Orzeł”, „Bły skawica”, „Straceniec”, „Zawada” i „Picolo” nie mieli zupełnie kłopotu z przeprowadzeniem akcji, gdyż wywiad wskazał na taką chwilę gdy poli cja granatowa znajdowała się w terenie. Partyzanci przedstawili się, jak to było w zwyczaju w podobnych okolicznościach, pistoletami, co z miejsca uczyniło ich klientami cieszącymi się uprawnieniem do kredytu z przywi lejem natychmiastowego umorzenia długu. Okazujący partyzantom wyraź ną sympatię i życzliwość kierownik hurtowni wiedział, że na transakcji i on dobrze zarobi89. Wydał żądany towar, otrzymując na rękę pokwitowanie przekraczające wartość rekwizycji. Pracownicy hurtowni i przypadkowi klienci poświadczali z wielkim przekonaniem, że zostali sterroryzowani przez nieznanych osobników. Do oddziału przybywali w międzyczasie nowi partyzanci. Wkrótce po klimontowskiej wyprawie zameldowali się bracia Pawlikowscy – Mieczy sław – „Gandhi” i Zbigniew – „Mimi – Raptus”. I oni i Bokwa i inni jeszcze 89 Podobne zachowanie się partyzantów podczas rekwizycji niemieckich towarów przyno siło dwojakie korzyści – wspomaganie polskich pracowników, nędznie opłacanych przez okupanta, a nam dodatkowo przychylność (poza pobudkami patriotycznymi) i współdzia łanie w trakcie akcji. 171 przybywający zostali poddani szkoleniu a my, starzy partyzanci, okazjonal nej repetycji i skazani na służbę wartowniczą strzegąc „szkółkę”. Przedwiośnie nadchodziło powoli i z przerwami. W naturze pojawiało się coraz to coś nowego. Niemrawie nadchodzące ocieplenie dawało się we znaki obrzydzając życie pluchą, roztopami i błotem. Nowości te z po czątku frapowały jako zapowiedź końca zimowej partyzanckiej podłej doli i pobudzały wyobraźnię. No bo przyjdzie wreszcie czas – ależ powoli nadchodzi! – kiedy człowiek po prostu najzwyczajniej w świecie zrzuci z siebie wszystko odzienie i wejdzie sobie – proszę ja was! – do rzeki i po rządnie się calutki wymyje, a wyszoruje się, wypławi do woli i wystawi się ku ciepłemu słonku na osuszenie. Wprost teraz nie wiarygodne ale tak napewno będzie. Na razie jednak tylko jakieś drobne ptaszyny się pokazały, oznajmiając swoje powrotne przybycie wymyślnymi trelami, a nie dające się zimie wyprzeć czarne ptaszyska – kawki, gawrony i wrony – parami się zbierają i swoimi paciorkowatymi ślepkami w oczka sobie zazierają. Szczęśliwe bestie, bo mogą sobie chadzać – ciapać beztrosko po rozmię kłym śniegu i dzioby im od tego nie czerwienieją, nie kichają. A nasze ma rzenia o lipcu pobudzane są właśnie wrażeniami doznawanymi w nogach, tkwiących w wiecznie przemakających butach. Tylko Arkadka zdobyczne saperki rzadko kiedy przepuszczają wodę; on twierdzi, że wówczas tylko kiedy woda naleje się przecięciem na podbiciu, które musiał zrobić dla po szerzenia, bo po platfusowatym szwabie mocno go uwierały. I jak tu było zachwycać się, w tym stanie gdy wszystko człowiekowi doskwiera, widocznym prawie na każdym kroku odradzającym się w na turze życiem po zimowej martwocie? Jak można zachwycać się podczas opieszale płynącego na warcie czasu muzyką przedwiośnia, graną poszum nie niskimi tonami przez ciepły wilgotny wiatr na nabrzmiałych pąkami gałązkach drzew, jak wsłuchiwać się w tę wyrafinowaną orkiestrę złożoną z basów, wiolonczeli i fletów? I jak nie zazdrościć, gdy dziewczęta albo parobczaki podśpiewują a pohukują dziarsko na radosną a tęskną nutę – o miłości? Oni mają do kogo pohukiwać. Nasza dola inna, to prawda, ale nie byle jaka choć trudna, szara i głodnawa; nie zmienićby jej jednak na inną w świecie – w dobie utkanej wzniosłościami ducha i za nic sobie wo bec nich mającej osobistą stronę bytu. Wyżywienie grupy stanowiło problem raczej trzeciorzędny. Było ono zapewnione właściwie wszędzie. Na naszych – cudzych stołach pojawiały 172 się głównie te potrawy, które, które jadło się u chłopów. A więc potrawy mleczno – mączne, barszcze, ziemniaki i kapusta, a rzadziej kasze i jajka – z reguły w postaci dań jednogarnkowych. Wędliny przydarzało nam się jadać rzadko, czasem z poczęstunku podczas jedno lub kilkuosobowych pa troli. Nie było nas stać na kupno; żołdu nie otrzymywaliśmy. Do koniecz nego urozmaicenia „stołu” wychodziły, głównie przed większymi świętami patrole żywnościowe do zagarniętych przez Niemców majątków ziemskich (ligenszaftów). A że niektóre tylko z nich były obsadzone przez uzbrojone załogi, toteż w tych pozostałych większych trudności przy pozyskiwaniu żywca, mąki czy przetworów mlecznych nie było. W pamięci pozostał mi jeden taki wypad i niektóre fragmenty jego przebiegu. Jadący na rowerach szperacze ubezpieczający nasz dwuwozo wy tabor zaszli do otwartych jeszcze wieczorem drzwi kuchni ligenszaftu w Ostrołęce. Dopytywali o rządcę majątku. Na dźwięk obcych głosów po jawił się w kuchni on sam, w nocnej bieliźnie, trzymający w tyle myśliwską strzelbę, której lufa wystawała niedyskretnie zza pleców. Widok ten spra wił, że jeden z partyzantów wystawił przeciw niemu pistolet. Niemiaszek czmychnął w mgnieniu oka, zaryglował się w pokoju, zgasił światło i sie dział tam do końca akcji. Szperacze przejęli teraz rolę czujek. My zaś weszliśmy do obory i chlewni. Mnie wypadło zastrzelić sporego byczka. Poczułem ogromną niechęć do tej czynności i ociągałem się z jej wykonaniem. Strzelać do uzbrojonego wroga, patrzącego na mnie z nienawiścią – a do uwiązanego zwierzęcia, to zupełnie różne sprawy. Wyręczył mnie bez słowa któryś ze zdenerwowanych moim ślamazarstwem kolegów pochodzących ze wsi, nawykły w codziennym życiu do uboju zwierząt. Po upuszczeniu farby z zastrzelonych zwierząt załadowaliśmy je i coś tam jeszcze w workach ze spichrza na wozy i odjechaliśmy bez przeszkód, zostawiwszy robotni kom folwarcznym odcięty przodek świni. Na stole w kuchni zostawiliśmy kartkę z wyszczególnieniem dóbr zarekwirowanych na „potrzeby Armii Krajowej”. W erze przedlodówkowej nie było możliwości przygotowywania więk szych zapasów. Toteż mięso poddawało się zabiegowi peklowania, a czy niły to dla nas panie Kosterska w Skwirzowej i Bąkowa na Graniczniku, posiadające odpowiednie piwnice. Dla gromady młodych mężczyzn o zna komitych apetytach taki zapas wystarczał na jeden lub dwa pobyty. Po tym 173 karnawałowym obżarstwie przychodził okres dłuższego postu. Jednego razu patrol przywiózł ogromnego buhaja, bodajże z majątku w Julianowie, za ciężkiego już na potrzeby hodowlane. Pamiętam, jak „Błyskawica”, mężczyzna rosły, niósł z piwnicy z wyraźnym wysiłkiem wielkie, w tym przypadku dosłownie bycze serce. Starczyło ono, jak sobie przypominam, na jeden posiłek dla całej grupy i dla rodziny pani Marii Bąkowej. W okolicy Granicznika rozciągały się rozległe pola i ogromne lasy. Stwarzało to znakomite warunki dla odbywania ćwiczeń polowych. Za pewne dlatego staliśmy na kwaterze wyjątkowo długo, bo aż ponad ty dzień. Wtedy pojawiła się u nas łączniczka z meldunkiem, szef zarządził zaraz pogotowie marszowe, a gdy nastał głęboki wieczór wymaszerowali śmy do niedalekiej Wiązownicy. Szef nie podał powodów zmiany kwatery, ale z przecieków ze sfer zbliżonych do wysokiego dowództwa oddziału wynikało, że Niemcy przygotowywali się do otoczenia nas i zniszczenia oddziału. Późniejsze meldunki donosiły o przybyciu następnego dnia przed świtem wielu samochodów z wojskiem do Osieka, skąd następnie, po ja kimś czasie, odjechały z powrotem. To samo działo się w Bukowej. Do obławy nie doszło z powodu naszego zniknięcia. W Wiązownicy toczyło się w rozwlekłym jak zwykle tempie szkolenie, na które ostatnio zaczęto kłaść zwiększony nacisk. Program poszerzono i tematy młócono do znudzenia. – Muszę z was zrobić dowódców – powtarzał „Miś” w odpowiedzi na nasze utyskiwania. W przerwach między zajęciami wiało nudą, ale to bynajmniej nie wywo ływało tęsknoty do nich. Woleliśmy już grę w „głupiego salonowca”. Polega ła ona odgadywaniu, kto uderzył w wypięte siedzenie delikwenta mającego zasłonięte oczy. Po siarczystym uderzeniu w wypięty pośladek trudno się było nieraz opanować, aby nie syknąć z bólu. Może to właśnie dodawało za bawie pikanterii w odczuciu ludzi mających na co dzień do czynienia z trud nymi warunkami bytowania. Z braku lepszych pomysłów, kiedy znudziły się już śpiewy i opowiadanie kawałów (które dobrze już wszyscy znaliśmy) i przechwałek o sukcesach miłosnych (w które nikt nie wierzył), próbowali śmy zabijać nudę łatwo dostępnymi środkami. Gra w karty była w oddziale zabroniona ze względu na możliwość popadania przez żołnierzy w zatargi między sobą. W rezultacie poza salonowcem pozostawała zabawa polegająca na szybkim dziobaniu czubkiem kończystego noża w stół pomiędzy palcami 174 rozczapierzonej na nim drugiej swojej dłoni. Do złego tonu należało prze rwanie zabawy wówczas gdy z dłoni pociekła krew. Do wyszukanych, na którą niewielu się decydowało, zaliczaliśmy zabawę polegającą na przypie kaniu rozżarzonym papierosem wierzchu własnej dłoni. W takim przypadku obowiązywała zasada przytrzymywania papierosa przy ciele do póty, aż ktoś oświadczył, że czas na przerwanie popisu (do dziś noszę ślad tej zabawy). Do najmocniejszych jednak należała zabawa zademonstrowana kiedyś przez „Iskrę”. Popis jego polegał na pozorowanym strzelaniu sobie w skroń z załadowanego pistoletu. W tym z kolei przypadku dowcip polegał na tym, że noszony przez „Iskrę”, jako drugi bo wadliwy i przez to niejako za pomniany przez wszystkich pistolet austriackiej firmy „steyr” miał zbitą iglicę. „Iskra” twierdził, że pistolet – atrapa, jak mówił, wypala dopiero za ósmym spustem. Chcąc zaimponować kolegom zimną krwią, ten zwykle rozważny kolega, demonstracyjnie, na cyrkowy wzór, zarepetował pistolet, przystawił go sobie lufą do głowy samobójczym gestem i zaczął, głośno li cząc, pociągać za język spustowy i odciągając naprzemian kurek. Po trzech słyszanych suchych trzaskach „Ryś”, dobry kolega Arkadka, wezwał go do zaprzestania zabawy. – Pomylisz mi rachunek! – wykrzyknął „Iskra” nerwowo. „Ryś” usiadł i skulił głowę w ramiona, patrząc blady znad okularów. Wśród grobowej ciszy „Iskra” liczył: sześć – widać było, że blednie – sie dem! I następnie pośpiesznym ruchem wyciągnął drżącą ręką pistolet do góry i wypalił. Wydało mi się, że to był wystrzał armatni. Ręce Arkadkowi drżały, gdy nonszalanckim ruchem wyjmował magazynek z rękojeści pi stoletu, następnie wyłuskał z komory nabojowej wprowadzony tam auto matycznie kolejny nabój, wcisnął go do magazynku, który włożył z kolei do pistoletu i podwójnym ruchem wsunął, z trudem trafiając, pistolet za pas spodni. Nie patrząc na nikogo, wyjął papierosa i jeszcze drżącą ręką zapalił. Wtedy, wypuszczając z lubością pierwszy kłąb dymu z płuc powiódł obo jętnym spojrzeniem po obecnych. Gdy trafił wzrokiem na moje oczy, zrobił pośpiesznie w tył zwrot i odszedł ku domowi. Po pewnej chwili wpadł na koniu szef, który w Beszycach usłyszał od głos strzału z kierunku Skwirzowej. – Kto strzelał? – rzucił pytanie zeskoczywszy z konia. Zapanowało kłopotliwe milczenie. „Orlicz” zwrócił pytające spojrze nie na dowódcę drużyny, swojego zastępcę. „Ryś” zdjął okulary, jakby 175 ich oczyszczenie warunkowało przedstawienie trudnej sprawy (przyjaźni li się obaj z „Iskrą”). „Ryś” wiedział po co mu była potrzebna zwłoka. W drzwiach domu ukazał się „Iskra” i swoim zamaszystym krokiem pod szedł do szefa stając na baczność. – Ja strzelałem. Po opisaniu mu przez nas wydarzenia, szef powiódł po wszystkich wzrokiem, z pytaniem w oczach: „Kto tu jest głupi – wy czy ja?” Dopiero utwierdziwszy się, po chwili, że to nie są niestosowne wygłupy, podszedł do „Iskry”, przysunął głowę do jego twarzy i ryknął: – Chuchnąć! Gdy „Iskra” wykonał rozkaz „Orlicz” przybrał postawę wyrażającą zdu mienie. – Toś głupi! – rzucił i zaczął iść w kierunku konia. – Panie szefie! – odezwał się twardym głosem „Iskra” – Co jest? – rzucił „Orlicz” pytanie przez ramię, zatrzymawszy się. – Proszę o odwołanie. – Odwołuję – odpowiedział pośpiesznie szef, jakby czekał właśnie na możliwość wycofania się z nader kłopotliwej sytuacji. Wojenka, piękna ale i lekkomyślna pani, potrafi przedziwnie poprzew racać w głowach swoich żołnierzyków, nawykłych do twardego życia i ta kichże żartów. Teraz, w Wiązownicy znów cierpliwość szefa została wystawiona na próbę. Celne strzelanie to jedna z najważniejszych umiejętności w żoł nierskim rzemiośle. Większość partyzantów „Lotnej” wyniosła ją z przed wojennych młodzieżowych organizacji paramilitarnych; ze zrozumiałych względów w stopniu mało doskonałym. W czasie szkolenia zaś w oddziale sztukę strzelania poznawaliśmy raczej tylko w teorii. Na przeszkodzie stał niedostatek amunicji, którą trzeba było oszczędzać na ważniejszą potrze bę. Ale wyobraźnia żołnierska i żołnierski sposób myślenia temat celności strzelania podsuwały nieustannie. Nie obchodziło się oczywiście bez prze chwałek na ten temat, do których żołnierz jest skory – jak ziemia jest długa i szeroka i jak stary jest żołnierski stan. „Piorun”, znany wśród żołnierskiej braci podpuszczasz, wyprowadził z równowagi narwanego „Błyskawicę” powątpiewaniem w znaną wszak wszystkim jego celność strzelania. Wy biegł on wówczas na podwórze, nastawił swoją pepeszę90 na pojedyncze 90 Pepesza – potoczna nazwa sowieckiego pistoletu maszynowego, wprowadzonego do 176 strzały zmierzył się do przelatującej wrony i zestrzelił ją za pierwszym ra zem. Padły słowa pochwały, ale poczucie zadowolenia „Błyskawicy” po psuł znów „Piorun”. – Udało ci się, Bolek. Podekscytowany „Błyskawica” szukał w powietrzu wron, lecz te, spło szone, zniknęły z pola widzenia. Wtedy ktoś znalazł buteleczkę, tak zwaną setkę. – Postowta jom na srocyku – zadysponował. Domeczek z serduszkiem stał w znacznej odległości od ganku. – Celuje w korecek – oznajmił. Trafił za pierwszym razem. – W taką butlę to ja kamieniem trafię – pokpiwał „Piorun”. – No to patrzta. Srocycek, a na dźwickach hocycek, a przy hocyku goź dzik. Widzita? Pokiwaliśmy twierdząco głowami w milczeniu. Po strzale, zaciekawieni tak frapującą zapowiedzią podeszliśmy po śpiesznie do przybytku cichych westchnień. Gwóźdź mocujący haczyk był wciśnięty pociskiem w deskę. Teraz aplauz był spontaniczny, szczerze podziwialiśmy strzelecki kunszt „Błyskawicy”, o jakim nam tylko marzyć wypadało. Nawet „Piorun” nie ośmielił się prowadzić dalej swojej gry. Od wrócił się tylko aby ukryć kpiarski uśmieszek, gdy dostrzegł wchodzącego na podwórze pośpiesznym wydłużonym krokiem szefa, który kwaterował o kilka domów dalej. – Wy, Turki! Pies was (...)! Kto strzelał? – padło nie zapowiadające nic dobrego pytanie. – Jo, sefie – „Błyskawica” stanął na baczność, zadarł niemal wyzywają co, jak to miał w zwyczaju; jak człowiek, który nigdy i niczego się nie lęka. „Błyskawica” był pupilem „Orlicza”; wiedzieliśmy, że „krew się nie po leje”. Sytuacja trąciła więc widowiskiem. – „Błyskawica”, karna warta! – padł werdykt. – Tak je! – „Błyskawica” wyprężył się służbiście. Cała grupka, wśród której w dramatycznej chwili zabrakło „Pioruna”, wysłuchała wraz z „Sokołem”, dowódcą drużyny na czele, w nabożnym skupieniu kazania naszpikowanego soczystymi koszarowymi wyrażeniami. użytku w 1940r. Posiada magazynek na 72 na boje w kształcie talerza, ułożonego płasko na górnej części pistoletu. 177 Na przełomie marca i kwietnia 1944 roku zima ustąpiła całkowicie, do kuczywszy na koniec obrzydzającymi życie roztopami. Od nowa oddycha ło się pełną piersią i wystawiało twarze na powiew ciepłego wiatru. Po trudach zimy – którą trzeba było przetrwać – teraz chciało się żyć. W tym czasie „Lotna” otrzymała zadanie ochrony konferencji zastępcy komen danta Okręgu AK radomsko – kieleckiego podpułkownika Jana Stenzla – „Jan” z komendantem obwodu sandomierskiego rotmistrzem Stanisławem Głowińskim – „Mirski”. W konferencji wzięły także udział osobistości z inspektoratu Sandomierz. Wówczas wiedzieliśmy tylko, że ochraniamy ważne spotkanie. Trwało ono kilka dni. „Lotna” została zakwaterowana we wsi Samborzec – Zawierzbie (Doły Michałowskie) u pana Jana Dunin – Wąsowicza i u pana Ludwika Kurzańskiego. Oba te domy należały do tych, które nie bacząc na zagrożenie własne go spodarzy ich rodzin i dla majątku oddały się bez reszty świętej sprawie. Do dziś zachowała się charakterystyka pierwszego z nich. Dom Dunin-Wąso wicza został oddany przez gospodarza, przysięgłego kawalera, w całkowi te władanie pięknej zakonspirowanej tym razem pani Wojenki. Korzystali z gościnności i pomocnego współdziałania konspiratorzy ZWZ–AK. Pan Jan oddał się sprawie duszą i ciałem. Przeżywał on tak głęboko nieszczę ście Ojczyzny, że ślubował sobie, z chwilą wkroczenia Niemców na ziemię sandomierską, nie postąpić nogą w ukochanym Sandomierzu dopóty do póki siedzą tam znienawidzeni Niemcy. Słowa dotrzymał. Przez cały czas wojny melinowali u niego ci, którzy byli kierowani tu na kwaterę przez władze konspiracyjne. Dzielił się z nimi wszystkim co posiadał i zapewniał im obsługę. Tutaj też mieściła się skrzynka kontaktowa o szczególnym zna czeniu. W jego domu melinowali długimi okresami znaczni konspiratorzy, między innymi kapitan „Kaktus” oraz goście z wyższych szczebli organiza cyjnych. W jego domu odbywały się spotkania, narady, posiedzenia władz konspiracyjnych. Podobne usługi na rzecz konspiracji wyświadczał pan Kurzański, od dając do dyspozycji władz podziemnych swój dość obszerny dom. W nim kwaterowała często „Lotna”, gdy trzeba było teorii wykładów poświęcić dłużej niż jeden dzień. Na zakończenie konferencji, tuż przed odjazdem gości zarządzono zbiórkę całego oddziału w domu Ludwika Kurzańskiego. I dopiero wów czas przed czwórszeregiem partyzantów pojawili się dwaj mężczyźni 178 w cywilu, o zdecydowanych ruchach, o skupionych twarzach i mądrych, zdawało się zatroskanych oczach. Podporucznik „Miś” złożył raport, z którego wynikało, że przed oddziałem stoi pułkownik (ściśle podpuł kownik) – w tamtych warunkach szarża niezmiernie wysoka. Ten, nie przedstawiając się, wygłosił krótkie przemówienie na żołnierską modłę, dziękując za pełnienie ochrony, a następnie scharakteryzował i wyso ko ocenił działalność i postawę oddziału. Na zakończenie udekorował krzyżem walecznych trzech partyzantów: Jana Osemlaka – „Straceniec”, Bolesława Szeląga – „Błyskawica” i Włodzimierza Gruszczyńskiego – „Jach” oraz Mariana Staronia – „Grot” z placówki Łoniów. Stosownie do partyzanckich warunków dekoracja polegała na wypowiedzeniu od powiedniej formuły i uroczystym uściśnięciu dłoni. Wypowiadając kilka okolicznościowych słów podpułkownik „Jan” zakomunikował, że zgod nie z zasadami konspiracji, obecnie nie będę wręczane ani same krzyże, ani odpowiednie poświadczenia. Nastąpi to dopiero po zakończeniu woj ny – w wolnej Polsce. Chłopcy żartowali potem, że zostaliśmy odznacze ni na słowo honoru i że ze względu na to, iż fakt ten nie został oblany, to nie wiadomo jak to tam z tym będzie po wojnie. Wczesną wiosną 1944 roku, przed świętami Wielkiejnocy wywiad przekazał wiadomość, że o zamierzonej dostawie świątecznej dla sando mierskich Niemców – żandarmerii, rajchsdojczów, folksdojczów oraz nie mieckich osadników w okolicy Sandomierza. Zadanie przejęcia ładunku otrzymali „Zygfryd”, „Topola” i „Niedźwiedź”. Na miejsce akcji wybrali wzgórze Łupicha, przez które przechodzi droga z Opatowa do Sandomie rza, a położone o około sześć kilometrów od tego miasta. Tak się złożyło, że akurat w tym czasie przejeżdżały liczne kolumny wojskowe, zachowujące częste przerwy między sobą. Po czterogodzinnym oczekiwaniu na zimnie i deszczu ze śniegiem, w godzinie południowej w jednej z takich luk poja wił się wreszcie oczekiwany samochód ciężarowy. Szczęście dopisało, bo gdyby akurat przejeżdżała kolumna wojskowa, wykonanie zadania nie było by możliwe. Wóz prowadzony przez cywilów został zatrzymany pod groź bą pistoletu maszynowego. W obawie przed pojawieniem się kolejnej ko lumny wojska samochód został skierowany w boczną drogę, do Obrazowa, odległego od Łupichy o pięć – sześć kilometrów. W tamtejszym majątku, którego właścicielką, lub zarządzającą nim, była Czeszka – folksdojczka 179 nazwiskiem Wawro, zarekwirowano duże folwarczne wozy, na które prze ładowano towary z samochodu. Polscy robotnicy zatrudnieni w majątku przeładowali zdobycz błyskawicznie, okazując partyzantom radość z ob łupienia Niemców i otwartą serdeczność. „Zygfryd” pokwitował rekwi zycję na rzecz „bandytów” i podpisał słowem „Hitler”. Ładunek zawierał słodycze, wina, kakao, herbatę, orzechy, drożdże, skóry i inne rozmaitości stanowiące wojenne rarytasy, nieosiągalne w ogóle dla polskiej ludności, a dla niemieckiej w tym okresie bardzo rzadko. Tego jeszcze wieczoru zdo bycz znalazła się na melinie oddziału. Przeznaczona została, jak zwykle, do rozdziału dla osób najbardziej poszkodowanych przez wojnę; nie pamiętam abym skosztował coś z tych przysmaków. Wiosna stwarzała sprzyjające warunki do wypadów. Ten okres zaznaczył się licznymi drobnymi akcjami. „Zygfryd”, „Mat” i „Olek” otrzymali wraz z kilkoma członkami egzekutywy inspektoratu rozkaz zabrania kasy „Spo łem” w Sandomierzu oraz ostrzyżenia przy okazji tamtejszej ladacznicy, nie gardzącej niemieckim towarzystwem. Odcięcie na wstępie telefonu unie możliwiło alarm. Partyzanci mogli więc działać spokojnie mając na dzie ję, że jakieś nieprzewidziane okoliczności nie popsują im szyków. Zabrali 80 000 zł (stanowiło to pokaźną gotówkę), a wizytę partyzancką uświetniły podstrzyżyny przeprowadzone w obecności zgromadzonych pracowników, po odczytaniu werdyktu KWP głoszącego, że obwiniona w ten właśnie spo sób zostaje ukarana za zaszarganie dobrego imienia Polek. Zaraz po ode rwaniu się „Zygfryd” powrócił do domu, gdzie nie wiedząca oczywiście o zaangażowaniu syna matka podała mu obiad. W trakcie posiłku wpadła do mieszkania państwa Szczerbatków radośnie podniecona sąsiadka z wia domością, że na „Społem” napadł oddział „Jędrusiów”91; zabrał wszystkie pieniądze i jeszcze na dodatek ostrzygł jedną wstrętną dziwkę. Bezpośrednio przed Wielkanocą szef zwrócił się o ochotników do prze wozu paczek świątecznych przygotowanych przez kobiety z Sandomierza dla „Lotnej”, stacjonującej wówczas w Konarach, odległych o około 30 kilometrów od miasta. Jako pierwsi wystąpili, łasi na wagary, „Zawada” 91 Na Sandomierszczyźnie działa również niezależna grupa partyzancka „Jędrusie”, która, nie będąc związana dyrektywami ZWZ–AK, rozpoczęła zaczepne działania wobec Niem ców już wiosną 1941 r. A że były to (drobne gospodarcze) akcje przeprowadzane z bro nią w ręku, naród przyjął je jako początek oczekiwanego zbrojnego zwalczania Niemców. Przez cały czas okupacji wszelkie późniejsze akcje partyzanckie ludność przypisywała le gendarnym „Jędrusiom” (vide: Włodzimierz Gruszczyński, „Odwet – Jędrusie”, Staszów 1995),określając tym mianem wszystkich partyzantów. 180 i „Zygfryd”. Na wstępie spotkało ich rozczarowanie, gdyż „Miś” kazał zo stawić broń na melinie. – Macie uczciwe dokumenty, więc nic wam nie grozi – powiedział – a w razie spotkania z żandarmerią wasze pukawki nic wam nie pomogą. Zresztą nie jedziecie na wojnę, tylko ze śmigusem. – Roma locuta causa finita92 – mruczał wściekły „Zygfryd”. – Co mówisz? – zapytał „Zawada”, któremu łacina także nie była obca, ale nie dosłyszał mielonych w ustach przez „Zygfryda” słów. – A nic. Ja tylko tak; zmówiłem zdrowaśkę żeby nie kląć – odpowiedział machnąwszy z rezygnacją ręką. Wyruszyli wziętą w jakimś majątku biedką, a w majątku Złota zamie nili na bryczkę zaprzężoną w parę cugantów. W Sandomierzu zatrzymali się na jednej z uliczek przy parku, za kościołem św. Józefa. Przez bardzo miłych gospodarzy zostali zaproszeni na wyśmienity obiad. Kiedy doszło do zabrania ładunku okazało się, że paczek jest więcej niż było zapowie dziane, bo 30 sztuk i że są większe niż sobie wyobrażali. Przygotowujące je panie, pragnąc całym sercem sprawić partyzantom przyjemność, za dbały też o szatę zewnętrzną prezentów, wypisując na paczkach adresy w postaci pseudonimów oraz ozdobne dopiski w rodzaju „Naszym ko chanym chłopcom z lasu”, a także zamieszczając wymowne rysunki, na przykład skrzyżowane szable. Nie wzięły w swojej domowej krzątaninie pod uwagę tej okoliczności, że paczki mogą być oglądane przez rewidują cą na drodze żandarmerię. Lub w ogóle pewnie inaczej wyobrażały sobie sposób doręczenia prezentów. W każdym razie dla konwojentów darów było to drugie rozczarowanie w tej sprawie. Pierwszego nie było wolno a drugiego nie wypadało okazać. Na przepakowanie nie stało czasu, droga bowiem czekała ich daleka. Na bryczce utworzył się kopiasty ładunek paczek, okryty z zewnątrz arkuszami papieru pakowego. Całość zosta ła przymocowana do bryczki sznurkami. Wyglądało to już na pierwszy rzut oka trochę podejrzanie, zwłaszcza w zestawieniu z postaciami dwóch młodzieńców w partyzanckim wieku na koźle. Trudno było jednak gry masić, a na poprawianie nie było zresztą ani warunków, ani czasu, trzeba się było pogodzić z ryzykiem. Nie przyznawali się przed sobą, że inaczej wyobrażali sobie wagary. 92 Maksyma starorzymska – Rzym (cesarz l. senat) się wypowiedział, więc sprawa jest zamknięta. 181 Po naradzie chłopcy zdecydowali się na jazdę drogą opatowską ze wzglę du na lepsza nawierzchnię niż po bocznych błotnistych i wyboistych dro gach. Wypoczęte i nakarmione w Sandomierzu konie rwały jak burza. Licz ne wojskowe kolumny ciągnące na wschód nie zwracały uwagi na jadącą w przeciwnym kierunku bryczkę. Po zjechaniu na boczną, lecz utwardzoną drogę w Lipniku w kierunku Klimontowa wydawało się, że przygoda raczej się nie powinna przydarzyć. Była to bowiem mało uczęszczana droga. W Ku rowie jednak, gdzie droga nagle schodzi w dół wąwozem, chłopcy spostrze gli stojącego na samym dole przy mostku „opla” sandomierskiej żandarmerii. Możliwości wycofania się zupełnie już nie było. – Jakżeby przydała się broń – pomyślał „Zygfryd”, przeżywając trzecie w tej wyprawie rozczarowanie. Dwa pistolety i ze cztery granaty w starciu twarze w twarze przeciw trzem kanaliom, z przewagą zaskoczenia, stwarzałyby duże szanse. Tym czasem teraz nie było żadnych. Wybór był tylko jeden – czekać na rozwój wypadków i... odrobinę szczęścia; jakże rzadko dopisującego pod bronią maszynową przeciwnika. Żandarmi stali na rozstawionych w rozkroku nogach z wystawionymi brzuchami i wpatrywali się uporczywie w bryczkę i ich pasażerów. Bar dziej wówczas obyty w akcjach „Zygfryd” zrobił beztroską minę, co pod budowało psychicznie „Zawadę”. Obaj starali się robić wrażenie ludzi spo kojnych. Powoził akurat „Zawada”. Konie biegły szybko z góry. – Udajemy, że nas nie obchodzą – powiedział „Zygfryd” – Na samym dole zwolnij i jedź noga za nogą. Ja będę udawał, że mówię coś wesołego a ty się śmiej. Teatrzyk na koźle wypadł chyba nieźle, choć w aktorach wszystko się gotowało. Ożywieni i prawie rozbawieni powoli przesuwali się obok spa śnych żandarmów i trzymanej pod pachami broni. Jakże ten czas się dłużył! Spodziewali się, że lada chwila usłyszą gromkie „stać!”, a na taką chwilę nie mieli żadnego pomysłu jak się zachować; to była po prostu matnia. Lecz sekunda po sekundzie upływały a za nimi było ciągle cicho. Odczu wali niemal fizycznie wzrok Niemców na plecach. Jechali ciągle noga za nogą.Za każdym klapnięciem końskiej podkowy o bruk drogi wzrastała ich nadzieja. Jechali teraz pod górkę ku Goźlicom po wydłużonym wzniesie niu, ciągle w polu ostrzału, aż wreszcie wydostali się poza zasięg celnego ognia. – Wytrzymać! Tylko wytrzymać! Nie sprowokować pościgu! A kie 182 dy wreszcie zniknęli z pola widzenia szkopów „Zygfryd” zawołał jakimś nienaturalnym głosem: – Po koniach! – „Zawada” szerokim zamachem świsnął batem nad końskimi grzbieta mi. To już chyba potrzeba rozładowania nagromadzonego wewnętrznego napięcia podyktowała ten okrzyk. Mknęli jak na wyścigach kwadryg. Dlaczego żandarmi nie zatrzymali? Bryczka jechała przecież samotnie na szosie, a nie w rzędzie pojazdów, kiedy to żandarmi zatrzymywali wy biórczo do kontroli. Zwykle nie przepuszczali nikogo w podobnych jak ta okolicznościach. Wydaje się natomiast nie ulegać wątpliwości, że wiedzie li, domyślali się co to za ptaszki siedzą na koźle. Gdybyż wiedzieli, że są bezbronne; ale nie wiedzieli. Widzieli natomiast pewne siebie cwaniackie miny, na jakie raczej nie mogli się zdobyć w podobnych okolicznościach ludzie bezbronni. Niemcy byli bez wątpienia pewni, że w razie zatrzymania nie obejdzie się bez starcia. Woleli zatem nie ryzykować – jak trzeba się domyślać – w tym przedświątecznym wyjeździe służbowym; bo też i at mosfera roku 1944 nie napawała wiarą w przeobleczenie się w „panów świata”. Czemu jednak nie strzelali z tyłu do wybornie ustawionych celów; wszak Niemcom nie nowina strzelać z tyłu? Sensowne wydaje się w tym przypadku domniemanie, że zagrożenia dopatrywali się w prawdopodo bieństwie przebywania większej grupy partyzantów gdzieś w pobliżu, do których ci na bryczce właśnie jadą; a oni, żandarmi znajdują się właśnie pod ich obserwacją. Znajdowali się przecież w obcym kraju, gdzie gospo darzem jest każdy wzgórek i każda dolinka, skąd popatrywać mogą oczy panów tego kraju. A oni, Niemcy, mają w perspektywie – wbrew temu co wmawiają ich rozpoznani już rodzimi łgarze – niezbyt odległe opuszczenie Polski. W razie strzelaniny różnie więc może się rozwinąć sytuacja. Żan darmom, ludziom w średnim już wieku bardziej chyba zależało na bliskich świętach – z okazji których wysłali już rodzinie gęś – niż na podejmowaniu ryzyka nie rokującego dotrwania do nich. Gdyby wśród żandarmów znalazł się jeszcze ktoś mocnego ducha, to z pewnością sytuacja rozwinęłaby się inaczej a autorzy tej relacji nie mieliby możności jej złożyć (obaj przeżyli wojnę). Obaj chłopcy nie głowili się zbytnio nad niepotrzebnym już rozwiązy waniem zagadki, jakich piękna acz przekorna pani Wojenka nie skąpi swo im wybrańcom. 183 Dojeżdżając do Konar chłopcy byli już wewnętrznie uspokojeni i w świetnych humorach. Ich opowieść o przeżytej przygodzie została przy jęta z niedowierzaniem, w związku z czym nie mogli się oni obronić przed „prokuratorskimi” pytaniami domorosłych „specjalistów” w tym rzemio śle. Wreszcie ciekawość, co zawierają paczki przyćmiła wszelkie rodzą ce się wątpliwości. Było w nich trochę domowego wyrobu przysmaków, ale głównie bielizna osobista, skarpety robione na drutach, szaliki, swetry, chusteczki do nosa i tym podobne użyteczne drobiazgi. Robiły to czyjeś dobre ciepłe, kobiece ręce – ktoś myślał o nas, co ja przynajmniej przy jąłem z pewnym odkrywczym zdziwieniem. Otrzymałem skarpetki i kil ka chusteczek do nosa z wyszytymi na nich skrzyżowanymi rewolwerami i pseudonimem „Jach”. Obniżoną w okresie wielkanocnym niemiecką czujność „Miś” postano wił wykorzystać, aby im urządzić „polski śmigus”. Dzień przed pierwszym dniem świąt „Topola” i „Niedźwiedź” otrzymali zadanie podpalenia han garów i stacji paliw na polowym lotnisku położonym na prawej stronie Wisły, na rozległych obszarach w trójkącie pomiędzy miejscowościami Dęba, Budy Stalowskie a Stale. Plan akcji został opracowany przy udziale wywiadowcy AK, zatrudnionego na lotnisku w charakterze szewca. Dla przeprowadzenia akcji trzeba było dobrać do składu trzeciego uczestnika. Wypadło na mieszkającego po drodze Zdzisława Gaja – „Czarny” z tam tejszej placówki AK. Zadanie miało być wykonane tak, aby pozory wska zywały na zaprószenie ognia, a nie zaś na akcję partyzancką, dzięki czemu dałoby się uniknąć niemieckich represji na ludności. W pierwszym dniu Wielkiejnocy załoga naziemna była mniej liczna niż zwykle, a na lotnisku akurat nic się nie działo. Partyzanci przyjechali za rekwirowaną w którymś z majątków bryczką i ukryli ją w sąsiadującym z lotniskiem młodniaku. Lotnisko było ogrodzone żerdziami, a wejście na nie prowadziło przez wartownię. Chłopcy wyczekali aż kilku Niemców po szło hen w głąb lotniska i stało się niemal niewidocznymi. Wtedy uzbrojeni w krótką broń „Topola” i „Niedźwiedź” poszli przodem, a „Czarny” miał wyjąć z bryczki materiały łatwopalne i dojść za nimi. Na wartowni nie zastali żadnego Niemca, co było z góry wiadome, a tylko dwóch drzemią cych robotników Polaków. Teraz trzeba było tylko wyczekać aż wartownik strzegący hangaru, który właśnie wyszedł z niego i rozglądał się wokół, znów tam wejdzie. Robotnicy poinformowali gdzie i ilu Niemców się znaj 184 duje. Teraz chłopcy czekali aż wartownik znów zniknie w hangarze. Wśród robotników na wartowni dało się zaobserwować zaniepokojenie i podnie cenie. A w chwili gdy „Czarny”, śpieszący się z wypełnieniem swojego zadania, wpadł z impetem do wartowni dźwigając swój ładunek i otwie rając drzwi nogą, jeden z nich nie wytrzymał nerwowo i wpadł w panikę. Wybiegł przez otwarte właśnie drzwi i zaczął uciekać. Powstała nieoczeki wana sytuacja. Strzelać nie było można a i z rozwinięciem planu trzeba się było wstrzymać, a po chwili zrezygnować, gdyż należało brać pod uwagę, że uciekinier pobiegł zawiadomić Niemców przebywających w głębi lot niska. Z okna wartowni było widać, że wartownik przy hangarze zamiast do niego wejść, pozostał na zewnątrz i spoglądał w kierunku uciekającego. Jego czujność została wyraźnie wzmożona – a powodzenie akcji zależało od jej uśpienia właśnie. Położenie zmieniło się zasadniczo, wobec czego zamiaru trzeba było poniechać. W tej sytuacji partyzanci rozejrzeli się za bronią. Robotnik wskazał gdzie Niemcy ją przechowują. Rzeczywiście w schowku znajdo wały się dwa pistolety maszynowe i wielkie bogactwo broni myśliwskiej – sztucery, trylingi, dubeltówki i duży zapas rozmaitej amunicji. Wszystko to zawinęli partyzanci w koce i pod osłoną budynku wartowni wynieśli do bryczki. Odjechali w głąb lasu a stamtąd przez Grębów, Furmany, Sobów do Sandomierza. Po drodze „Niedźwiedź” został na święta w swoim domu w Wielowsi. Dosiadł się natomiast w Wielowsi oczekujący na koniec akcji Mieczysław Gajewski – „Mieczyk”, znany i szanowany w sandomierskich kręgach konspiracyjnych działacz wolnościowy i pełniący znaczące funk cje w sandomierskim obwodzie AK, a teraz występujący jako urzędowy ob serwator z ramienia obwodu. Czekała ich teraz niebezpieczna droga, gdyż trefny ładunek należało przewieźć na drugą stronę Wisły, do Gołębiowa, do zabudowań „Mieczyka” – bez uprzedniego przygotowania organizacyjne go. Należało być przygotowanym na każdą możliwość. Uładzili więc swój bagaż na bryczce jak się dało, broń osobistą załadowali a zdobyczne pisto lety maszynowe, gotowe do użycia ułożyli ukryte w taki sposób, aby były gotowe do szybkiego użycia. Ruszyli w drogę z duszą na ramieniu. – Trzy głębokie oddechy i... niech się dzieje wola Boska! – wycedził przez zęby tonem komendy „Mieczyk” – Jedno co nam wypada zrobić to zdobyć się na beztroskie miny. Sam był w kiepskim nastroju, niezadowo lony ze spartaczonej roboty na lotnisku. Zbliżali się do stacji kolejowej 185 w Sandomierzu – Nadbrzeziu, przy której można było najbardziej spodzie wać się zatrzymania przez żandarmów. Ale nie było nikogo. Teraz mieli przed sobą następną przeszkodę – most na Wiśle, obsadzony jak zwykle przez trzy posterunki wojskowe. – Przed szkopami trochę zwolnij! – zakomenderował Gajewski. Niemcy obserwowali bryczkę jako jedną z wielu, jakie tędy przejeżdżały codziennie i prześlizgnęli się po niej wzrokiem nie zwróciwszy specjal nej uwagi. Udało się. Sztucznie pogodne miny pasażerów przybrały wyraz niekłamanego teraz zadowolenia, ale okazało się, że nie była to ostatnia przeszkoda. Teraz tuż po opuszczeniu mostu znalazł się na drodze patrol złożony z dwóch żandarmów i jednego policjanta granatowego. Tym po licjantem był Wincenty Cebula, członek AK. Zdala było widoczne, że je den z żandarmów wychodzi ku środkowi jezdni. Zanosiło się na rozgrywkę z użyciem broni. Pasażerowie bryczki i policjant znali się ze sobą z konspi racji i wiele o sobie wiedzieli z gruntu towarzyskiego. Cebula miał powody przypuszczać, że obaj panowie nie bez powodu jadą razem zarekwirowa ną bryczką93. Postanowił więc wkroczyć. W chwili gdy bryczka zwalniała przed patrolem Cebula powiedział głośno: – To mój brat cioteczny i kuzyn jadą do mnie na święta – a zwracając się do partyzantów dodał: witaj Stachu, witaj Mieciu! Dobrze żeście przyje chali. Ja zaraz po służbie przychodzę prosto do domu. Czekajcie na mnie. Z bryczki padły serdeczne słowa rodzinnego powitania a pasażerowie przybrali – nie bez powodu – rozradowane miny. Pozdrowili Cebulę po imieniu. Szkop94, który już wystąpił na środek drogi, zrezygnował z rewi zji krewniaków kolegi po fachu. Oni przedefilowali powoli przed patrolem z łomocącymi sercami. Akcja na lotnisko, jakkolwiek nieudana, zakończyła się szczęśliwie wyj ściem z opresji i znaczącą jednak zdobyczą. Kurczące się niemieckie środki penetracji coraz lepiej zorganizowanego polskiego podziemia okupant starał się uzupełnić, wysyłając w teren agen tów pod różnymi maskami. Byli to więc obnośni handlarze, fryzjerzy, fo tografowie, zegarmistrze, naprawiacze garnków i mebli, ślusarze a nawet żebracy i w ogóle wszelkiego gatunku domokrążcy. Nie prezentowali oni 93 W tym czasie bryczkami jeździli tylko zamożni ludzie, głównie ziemianie. 94 Pan Cebula zapamiętał nazwiska niemieckich żandarmów sandomierskiego posterunku: Meister Kron, Wachmeister Teise i Hauptwachmeister Archanioł 186 wprawdzie sobą wysokiej klasy specjalistów w szpiegowskim rzemiośle, lecz mimo to stanowili poważną groźbę dla podziemia, a to ze względu na środowisko w którym działali, mianowicie wieś. Tam bowiem sposób bycia był z natury rzeczy mało skrępowany na co dzień, przez co okazjo nalny podsłuch dawał lepsze wyniki niż w czujniejszym środowisku miej skim, a i dobroduszni z natury chłopi stanowili stosunkowo łatwy żer dla cwanych szpiclów. Niemało spośród tego rodzaju szpiegów rozszyfrował wywiad, lecz pomocne okazały się również przypadki. W okresie wczesnej wiosny 1944 roku „Zygfryd” przejeżdżał rowerem przez Nawodzice. Postanowił przy okazji odwiedzić życzliwą sobie ro dzinę Jana Kolasy, u której przebywał wraz z matką przez pewien czas wcześniej, po aresztowaniu jego ojca (który został zamordowany przez Niemców w obozie Auschwitz). Obustronną radość ze spotkania przepła cił życiem dorodny kogut. Ale zaledwie pani Kolasina zastawiła stół, gdy wpadł do izby jakiś chłopiec z wiadomością, że „Stach ma do pana Janusza ważną sprawę”. Z pozoru senna wieś natychmiast dostrzegała przybyszów a wiadomość o nich przekazywana była wszystkim możliwym zainteresowanym. Tak było i w tym przypadku. „Zygfryd” został zauważony i wiedziano gdzie przebywa. Janusz odprawił chłopca z odpowiedzią, że przyjdzie po obiedzie. Zdą żyli jednak wypić z gospodarzem po jednym kieliszku samogonu, gdy zadyszany posłaniec przybiegł znów oznajmiając, że sprawa jest bardzo pilna. Stanisław Chłodnicki, były artylerzysta, mężczyzna potężnie zbu dowany, z rękami o dłoniach jak bochny, prowadził w czasie okupacji we wsi sklepik typu „śledzie, mydło i powidło”. Przywitał „Zygfryda” zza lady porozumiewawczym spojrzeniem i wskazał wysuniętą brodą osobnika sie dzącego przy stoliku, zajadającego kiełbasę i popijającego oranżadą. Gość był nieprawdopodobnie wprost obdarty – całe niemal jego ubranie pokry te było łatami. Podłużna szczurza twarz z kozią bródką budziła niechęć i podejrzenie. „Zygfryd” i pan Stach rozpoczęli rozmowę „pod gościa”, porozumiawszy się na zasadzie: „mądrej głowie dość po słowie”. Temat: najnowsze wiadomości. Gość znieruchomiał i przestał jeść nadstawiwszy uszu. Obaj rozmówcy zagadnęli dziada a on, prymitywny cwaniaczek, przyłączył się do rozmowy zdradzając żywe zainteresowanie wiadomością, że za dwa dni ma się odbyć w Nawodzicach ważna narada partyzantów z udziałem ich władz. Rozmowa rozwinęła się bardzo interesująco i już 187 po krótkim czasie nie było wątpliwości co do autoramentu klienta. Kie dy ten zapłacił za posiłek wysupłanymi grosikami, Pan Stach zaprosił go na zaplecze, aby pokazać mu coś ciekawego i tam dokończyć rozmowę. Łachmaniarzowi aż zaświeciły się oczy w przekonaniu, że właśnie natrafił na naiwnych wieśniaków, i skwapliwie wszedł do sąsiedniego pokoju. Tu pan Stach wymierzył bez słowa przypuszczalnemu szpiclowi potężny cios w twarz. Potem drugi raz i trzeci. Polała się krew, a niby – żebrak latał po ciosach z jednego kąta izby w drugi. Wreszcie kazano mu się rozebrać, poczym „Zygfryd” z chłopcem przystąpili do odpruwania łat. Dość szybko znaleźli kartkę z jakimiś nazwiskami, nazwami wsi, i tajemniczymi znaka mi. Proszalny dziad panicznie już bał się bicia i wszystko wygadał. Otóż należał on do grupy przeszkolonej przez radomskie95 gestapo, która w licz bie trzydziestu osób została przywieziona i wysadzona nocą w rejonie Jur kowic koło Klimontowa. Z przeprowadzonego śledztwa spisano protokół, który posłużył sądowi BCh na zasądzenie kary śmierci. W czasie obiadu temat szpiclów nie schodził z ust jako zjawisko w próbach ujarzmienia na rodu polskiego wprawdzie nie nowe, ale zasługujące na uwagę ze względu na wzrost rozmiaru zagrożenia. Istotą sukcesu była wiadomość o pojawie niu się nowej szajki szpiegowskiej, jej liczebności i zasięgu terytorialnym. Natychmiast poszła więc wiadomość na ten temat do służb informacyjnych AK i BCh96, co uzewnętrzniło się we wzbogaceniu programów działalności oddziałów partyzanckich. W „Lotnej” nie trzeba było zbyt długo czekać na zetknięcie się z kolej nym wywiadowcą tej grupy. W niedługi czas potem, kiedy nasz oddział kwaterował we wsi Wiązownica, „Błyskawica” namówił „Zygfryda”, aby wyjednał mu u szefa zezwolenie na pójście w pierwszy dzień Zielonych Świątek na odpust do Sulisławic. „Błyskawica” przepadał za wszelkiego rodzaju zabawami i był znany w okolicy jako zawołany tancerz. „Zygfry dowi” propozycja przypadła do gustu, gdyż nie znosił nudy życia kwate runkowego. Dołączył do nich jeszcze „Kozak” – on z kolei z powodu po bożności, która wzmogła się u niego wyraźnie po szczucińskiej „kąpieli”. – Tylko grzecznie, panowie, i wrócić mi o czasie, przed wieczorem – po stawił szef warunek. 95 Radom był siedzibą jednego z czterech dystryktów, na które zostało podzielone general ne gubernatorstwo (Warszawa, Kraków, Lublin, Radom i po 1941 r. – po napaści Niemców na ZSRS – Lwów. 96 Wywiady Armii Krajowej i Batalionów Chłopskich (BCh) często współdziałały ze sobą. 188 – Sie zrobi! – odmeldował się półżartem „Błyskawica” stając na bacz ność z nieregulaminowo, jak zwykle on, wypiętym brzuchem. Wyruszyli na rowerach. Nie trudno było ich rozpoznać jako chłopców z lasu. Byli ubrani jednakowo, no... i te pewne siebie junackie miny. Na odpuście powinni wszakże zniknąć w tłumie. Pojechali w kilku tylko, bo oddział jako całość nie uczestniczył w nabożeństwach; konspiracja bowiem nie znosi demonstracji. Zdarzało się to tylko zupełnie wyjątkowo, bardzo rzadko, dla podniesienia ducha w narodzie. Pamiętam jeden wypadek uczestniczenia całą grupą we mszy świętej choć nie potrafię dziś skojarzyć tego faktu z miejscowością. Przypominam sobie, że kościół był raczej malutki i chyba drewniany. W trakcie Mszy świętej zaśpiewaliśmy wówczas Modlitwę Partyzancką (O Panie, któryś jest na niebie... – zobacz przypis nr 8). Nikt z obecnych w kościele nie znał oczywiście tej pieśni, toteż zabrzmiała ona w naszym wykonaniu czysto męskiego chóru bez akompaniamentu organów, w zupełnej ciszy nieco dziennie, wyjątkowo uroczyście i podniośle. Pewnie dzięki temu wrażeniu, jaki wywarł na mnie wówczas ten śpiew zapamiętałem ów epizod. Pomy ślałem, że podobnie musiała brzmieć śpiewana ongiś przez polskich ryce rzy pieśń – modlitwa Bogurodzica. Przemknęła mi wtedy i tkwi w głowie dotychczas zuchwała myśl porównania nas z tamtymi wojami. Na twarzach zgromadzanych w kościele parafian malowało się mocne wrażenie, pewnie zdumionych publicznym wystąpieniem z patriotyczną pieśnią, narastającą zuchwałością partyzantów, „tkórych nikaj nie łuświarcy, a ino ło nich wse dy słychno”. Na ogół chodziliśmy do pobliskich kościołów, jeśli pozwalały na to oko liczności, udając się na nabożeństwa osobno. Ze zrozumiałych względów tylko nieduża część oddziału mogła uzyskać na to zezwolenie. Chętnych było zawsze wielu. Wszyscy bowiem, skazani na co dzień na własne towarzystwo i na nieustannie doskwierającą dyscyplinę, tęskniliśmy do uczestnictwa w życiu większej zbiorowości, nie mówiąc już o potrzebie zaspokojenia swoich potrzeb duchowych. Ludność miejscowa od razu rozpoznawała młodych ludzi spoza parafii i bez trudności domyślała się w nas „chłopców z lasu”. Ściągaliśmy na siebie zaciekawione i życzliwe spojrzenia, z których najmilsze wydały nam się te pochodzące od dziewcząt. Na odpusty dowódcy puszczali niechętnie, a to ze względu na prawdopodob ne poczęstunki, po których zawadiackie natury łatwo mogły wypaść spod 189 własnej kontroli. Tym razem szef ustąpił w przekonaniu, że chłopcy dosko nale wiedzą co należy rozumieć pod nakazem grzecznego zachowania się. Na odpuście, jak to na odpuście – tłumnie, gwarno, strojno, hałaśliwie, podniośle i uroczyście; kramy z cudeńkami, a przede wszystkim rozba wione i skore do żartobliwych rozmówek dziewczęta, te zaś oblegały wę drownego fotografa. Za kilkoma upatrzonymi dziewczętami ściągnęli tu też i trzej partyzanci. W pewnej dogodnej chwili fotograf zwrócił się do chłopców: – Ja panów od razu poznałem. Panowie to napewno „Jędrusie”. Chętnie panom zrobię zdjęcia. Jak dla naszych partyzantów – za darmo. Ale – do dał po krótkim namyśle – najlepiej będzie grupowo. W oddziale – dodał szybko. Stanęła ugoda, że po odpuście pojadą razem (fotograf także miał rower). Chudy, blady, kostropaty facet w wieku około 30 lat, w szarym, mocno podniszczonym prochowcu, łakomym wzrokiem wodził za chłopcami. Późnym popołudniem wyruszyli razem prowadząc rowery, fotograf z przy troczonym do roweru sprzętem. Był bardzo ożywiony i rozmowny. Zada wał wiele pytań. Partyzanci opowiadali, że jest ich około czterystu i że są świetnie uzbrojeni. W pewnej chwili pogodny nastrój fotografa nagle prysnął; zamilkł, za sępił się i zaczął spoglądać spod czoła po bokach. Może dostrzegł czyjś źle ukrywany grymas rozbawienia na twarzy, a może uznał za kpinę przesolo ną liczbę partyzantów w oddziale, a w związku z tym uznał się za podej rzanego w oczach chłopców, przewidując kiepski obrót sprawy. Wreszcie przystanął i oświadczył, że teraz nie pojedzie, a zdjęcia zrobi innym razem, może na innym odpuście. Udawane rozczarowanie z doznanego zawodu i usilne nakłanianie go do kontynuowania marszu nie wpłynęło na zmianę postanowienia fotografa, w którego oczach pojawił się zrazu niepokój a po tem wyraźny strach, gdy w trakcie rozmowy spostrzegł, że został przyparty do płotu z trzech stron. Nagle rzucił rower i skoczył na płotek ostatniej chyba zagrody Sulisławic. „Błyskawica” zdążył go jeszcze uchwycić za połę płaszcza, ale w jego rękach znalazł się tylko jego spory skrawek ma teriału. Fotograf rwał ile sił w nogach w ogród koło zabudowań. „Zygfryd” zmierzył się ze swojej niezawodnej „TT–ki” oparłszy dłonie na sztachecie płotu i po nieskutecznym wezwaniu do zatrzymania się wystrzelił. Wydało mu się jakby uciekający trochę w biegu podskoczył, lecz biegł dalej. Zaraz 190 minął stodołę i zniknął z oczu. Ostrym sprintem odsadził się pod jej osło ną poza zasięg pistoletu i pośpiesznym marszobiegiem zmierzał ku lasowi oglądając co chwila za siebie. Chłopcy jak niepyszni wracali do oddziału, zawstydzeni spapraną robotą. O wydarzeniu zamierzali zameldować szefowi, lecz nie przy kolegach, aby nie narazić się na kpiny z ich strony. Tego dnia jednak taka sposobność się nie nadarzyła. A już nazajutrz rano zostali wezwani przez „Orlicza” do wy jaśnienia jaką sprawę zataili. Okazało się, że wywiad placówkowy w Suli sławicach, zawiadomiony o zajściu poszedł tropem uciekającego fotografa. Znaleziono go martwego w lesie. Miał przestrzelone płuco. Posiadał przy sobie kompromitujące materiały. Niefortunni uczestnicy poodpustowej przygody musieli wysłuchać w pokorze twardej koszarowej reprymendy szefa z powodu niezłożenia raportu z wydarzenia. Szpiegowska robota niejedno ma oblicze. Radomscy szpicle rekrutowali się z pospolitych drobnych przestępców wykorzystywanych przez gestapo z braku lepszego narybku w donosicielskim procederze. Niemcy prowadzi li w rzeczywistości poważną grę wywiadowczą. W werbunku do tej pro fesji, posługując się prowokacją, zdołali zorganizować dość groźną siatkę szpiegowską kierowaną przez swoich fachowców. W związku z tym pełne ręce roboty miała nasza najcichsza ze służb – wywiad AK, ludzie o tęgich głowach, bystrych oczach i mocnych nerwach. Wywiad był opatrznością strzegącą podziemie97. Dobrodziejstw ze strony wywiadu doznała „Lotna” niejednokrotnie, zwłaszcza w zakresie rozpoznania przed akcjami. Dobrodziejstwa wywiadu doznała też „Lotna” i pewnego słonecznego wio sennego dnia w sposób szczególny. Kwaterowaliśmy u wdowy Marii Bąkowej na Graniczniku, przysiółku wsi Wiązownica. Stałem wówczas na warcie wraz z „Sępem”, ćwicząc żonglerkę kamykami, jak to czyniłem nieraz dla zabicia nudy na warcie, gdy pozwalały na to warunki. Od strony wiązownickiego ko ścioła poboczem piaszczystej usłanej igliwiem leśnej dróżki zbliżała się ku nam dziewczyna o dziecinnej twarzy okolonej blond lokami. Z tą chwilą za cząłem się bawić małym naturalnym teatrzykiem. Bo oto w miarę zbliżania się smukłej postaci kobiecej poważna, a nawet surowa zazwyczaj twarz „Sępa” łagodniała z chwili na chwilę. Wysunął się przede mnie i aksamitnym głosem zapytał dokąd zmierza. Łączniczka, widząc, że ma do czynienia z uzbrojonymi 97 Szefem wywiadu i kontrwywiadu (V.42 – VI.43) – szef referatu II obwodu Sandomierz i jednocześnie zastępcą komendanta obwodu był kpt. Leon Torliński – „Czesław”, „Kret”. 191 wartownikami, odpowiedziała wprost, że do oddziału. „Sęp” zapytał o hasło i ugrzecznionym gestem wskazał ścieżkę prowadzącą na melinę. Odprowa dził ją wzrokiem aż zniknęła w zieleni za zakrętem ścieżki. Wreszcie stanął obok mnie z szerokim uśmiechem, który ciągle utrzymywał się na jego twarzy. Gdyby ten uśmiech pozostał na stałe, „Sęp” powinien by zmienić pseudonim o pogodniejszy w brzmieniu, na przykład na „Skowronek”. Kiedy westchnął w sposób stosowny do okoliczności, zapytałem: – Tobie też się podoba? W odpowiedzi roześmiał się szeroko i głośno. Ani przedtem, ani potem nigdy nie widziałem, nie słyszałem śmiejącego się „Sępa”98. Obaj żałowa liśmy, że nie możemy być na melinie podczas wizyty tak miłej osóbki. Po dłuższej chwili blond – łączniczka przeszła obok nas w przeciwnym kie runku. Jej uśmiech towarzyszący słowom pożegnania wydał się nam jakiś smutny i wymuszony. Odeszła. Zostaliśmy znów sami ze sobą – młodzi zdrowi ludzie, silni, peł ni gotowości ofiarowania swoich uczuć, gotowi do objęcia ramieniem. Tutaj jednak sprawowała rządy piękna lecz zazdrosna pani Wojenka. Niechby tylko serce wojaka zabiło mocniej do tej najśliczniejszej, jaką los mu po drodze nara ił, a ona zaraz wydawała rozkaz: „pogotowie marszowe!”. I gnała nieustannie – ze wsi do lasu, z lasu do kolejnej wsi. Pozostawało tylko, odchodząc, rzucić przez ramię tęskne spojrzenie i odebrać wzrokiem pomachiwanie wdzięcznym ruchem dłoni trzymającej chusteczkę. Więc musiało milknąć partyzanckie ser ce, wyczekując niecierpliwie końca despotycznego i surowego panowania bez względnej okrutnicy, pięknej skądinąd pani Wojenki. Wkrótce po odejściu łączniczki przyszli koledzy na zmianę warty. Na melinie dowiedzieliśmy się, że przyniosła ona wyrok śmierci na jednego z kolegów niedawno przybyłego do oddziału o nazwisku Jagiełło. Odczyta nie rozkazu odbyło się w obecności łączniczki, choć bezgłośnie. Na twarzy czytającego „Orlicza” odmalowało się widocznie na tyle wymowne wra żenie i wymowne było spojrzenie na Jagiełłę, że to odebrało dziewczynie dobre samopoczucie. Egzekucyjna palba – podzwonne zdrady – kładąca kres życiu zdrajcy, legła na pewien czas ciężkim brzemieniem na pogodnej atmosferze panują cej zwykle w oddziale. Jagiełło nie wytrzymał tortur niemieckiej kaźni po 98 „Sęp” był dorodnym sympatycznym, przystojnym blondynem. Miał tylko pokiereszo wane i niepełne uzębienie; może po torturach... Być może, że to oszpecenie go krępowało i powstrzymywało od uśmiechania się. 192 zaskoczeniu go przez żandarmerię w Samborcu, w drodze na krótki urlop do domu. Posiadał przy sobie pistolet, którego nie mógł był użyć, ani nie mógł zbiec. Do walki garnęli się na ogół wszyscy młodzi mężczyźni, lecz nie wszystkim stało hartu na ciężką, najcięższą próbę, na więcej niż dekla rację ofiary życia. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że walka z niemieckim barbarzyńskim w każdym calu najeźdźcą stawia wyjątkowe wymagania, ze w tej walce nie wystarczyło być żołnierzem – w tej walce trzeba było być bohaterem; a ta wartość ujawniała się dopiero w godzinie próby właśnie. Z nastaniem wiosny bandyci wiejscy stawali się coraz zuchwalsi. Oku pacyjna wieś pozostawała bowiem w nocy, jak to już wcześniej przy innych okazji zaznaczono, bez jakiegokolwiek nadzoru policyjnego. Ze względu na swoje bezpieczeństwo żandarmi i granatowi policjanci zamykali się na posterunkach, zostawiając teren na łasce przestępców, praktycznie bez karnych. Poszanowanie prawa czy strach przed karą, wyniesione z przed wojennego poczucia porządku publicznego zanikał stopniowo w miarę upływu czasu okupacyjnego bezhołowia. Nieliczne i nader skromne siły zbrojne AK i BCh nie były w stanie opanować narastającego bandyckiego żywiołu. Podejmowały one jednak takie wysiłki, na jakie było je stać. Sy tuację komplikował ponadto fakt, ze zarówno „policjanci” jak i przestępcy wywodzili się z tych samych środowisk i z tego samego obszaru, zwłaszcza gdy chodzi o Bataliony Chłopskie. Ścigający i ścigani byli często sąsiada mi, kuzynami a nawet krewnymi. W grę wchodziły nawet akty zemsty ze strony bandytów, a także źle pojmowany honor rodzinny czy środowisko wy. Ten stan rzeczy utrudniał zwalczanie przestępczości. W tego typu akcję została któregoś z wiosennych dni włączona i „Lotna” wespół z BCh. Przestępcza grupa Smalery, Winiarskiego i Nawodzińskiego, rabująca dwory i bogatych chłopów, stała się już bardzo niebezpieczna w oko licy. W pościgu po kolejnym ich napadzie, tym razem na Bokwę w Trzebiesła wicach, zostali przez nas ujęci w maju u gospodarza w Kolonii – Ruszczy pod czas libacji, kiedy to czując się bezkarni porozbierani do koszul obficie zakra piali bandyckie sukces. Zostali przez nas i bojówkę BCh zaskoczeni, rozbrojeni i uwięzieni (związani, zamknięci w oborze). Sąd został odprawiony doraźnie przez BCh na plebani w Sulislawicach, gdzie proboszczem był ksiądz Budziń ski,i skazał wszystkich na karę śmierci – na podstawie uprawnień, o których wzmiankę poczyniono wcześniej. Sąd BCh (nie mylić z Wojskowym Sądem 193 Specjalnym AK) zalecił też „Lotnej” doraźne wykonanie wyroku. „Orlicz” od mówił wskazując na fakt, ze BCh posiadają własne oddziały zbrojne. Na tym tle doszło do zwłoki i… wyroku nie wykonano. Obserwator sceny zmagań Narodu z niemieckim i rosyjskim w kraju, jeśli chciałby pokusić się o ocenę postawy Stronnictwa Ludowego i jego zbrojnego ramienia Batalionów Chłopskich, natrafi na bardzo złożone zja wisko, z którym niełatwo radzą sobie nawet parający się tym zagadnieniem historycy ludowi. Posiadający na Sandomierszczyźnie bardzo liczne rzesze oddanych służbie młodych ludzi ludowcy utworzyli dwie wzglednie dobrze wyszkolone kompanie wojska partyzanckiego. Zgodnie z obowiązującym zawartym na szczeblu najwyższych władz układzie, wojsko to podlegało ogólnokrajowemu dowództwu, Komendzie Głównej Armii Krajowej. W ramach akcji „Burza” obie te kompanie wzięły udział pod dowdztwem Armii Krajowej w toczonych w nocy z 31 lipca na 1 sierpnia 1944 roku wielogodzinnych walkach osłaniających forsowanie Wisły przez wojsko rosyjskie, tworzące przyczółek baranowsko-sandomierski, które to przed sięwzięcie w pełni się powiodło. Po południu 1 sierpnia obie kompanie Batalionów Chłopskich opuściły niespodziewanie pole toczącej się jesz cze walki – bez uprzedzenia nawet dowództwa AK – a następnie się roz formowały (vide płk. Wojciech Borzobohaty „Jodła”, wydawnictwo PAX, Warszawa 1988 r.). Historycy opisujący ten znaczący epizod i następujące potem zaszłości polityczne postawieni zostali wobec wielce złożonych sko jarzeń i wstrząsających ocen społeczeńswta99. Pod koniec maja 1944 roku kwaterowaliśmy w Sadłowicach, w tamtejszym dworku. Przyjechaliśmy na rowerach przy zapadającym wieczorze, w atmos ferze pośpiechu narzuconego zbliżającą się nawałnicą, zmęczeni przebytym szmatem drogi i pośpiechem. Mnie przypadła pierwsza dwugodzinna warta. Nie miałem czasu nawet napić się wody. Po zmianie warty zastałem kolegów w pokoju przeznaczonym dla nas na sypialnię, pogrążonych w głębokim śnie. Do jednych z najprzykrzejszych spraw zaliczam zbudzenie bez służbowej potrzeby śpiącego partyzanta; reakcje bywały zawsze wprost nieobliczalne. Świadomy tego, po zejściu z warty ledwie wymacałem nogami wśród najgłęb 99 Wartość bojowa Batalionów Chłopskich można porównywać do rozbudowanych bojó wek partyjnych, podczas gdy Armia Krajowa była zorganizowana przez kadrę – od genera licji począwszy a na podoficerach skończywszy – zawodową wojskową, z niesionymi przez nią najwyższymi wartościami sztuki wojskowej. 194 szych ciemności pomiędzy leżącymi pokotem na rozesłanej słomie kolegami miejsce dla siebie. Zdjąłem wierzchnią odzież i złożyłem ją w kostkę mającą zastąpić poduszkę, pod nią włożyłem pistolet i ułożyłem się próbując zasnąć. Nie miałem odwagi nikogo budzić, aby zapytać gdzie jest, jeśli jest, zostawio na dla mnie kolacja; być może w kuchni, ale że nie miałem latarki ani zapa łek zrezygnowałem z posiłku. Z żołądkiem dałem sobie jakoś radę, ale pra gnienie pogłębione wyczerpaniem drogą, niezaspokajane przez dłuższy czas, sprawiło, że zasnąwszy przeżywałem majaki – obrazy nieudanych prób picia. Zasychało mi w ustach i gardle. Budziłem się raz po raz. Wreszcie wstałem i macając drogę stopami dotarłem do kuchni. Niebo musiało być całkowicie zachmurzone, bo i w kuchni panowała atramentowa ciemność. Wymacałem zaraz przy wejściu ławę a na niej dwa wiadra. Byłem nieomal szczęśliwy, gdy nad wiadrami wyczułem wiszące rzędem łyżki wazowe i wypiłem łapczywie duży haust. I natychmiast zacząłem pluć, choć nie miałem właściwie czym, gdyż połknąłem wszystko co miałem w ustach. Napiłem się pomyj. Nie mia łem już odwagi sięgać do drugiego wiadra. Ze wstrętnym smakiem w ustach i z burczeniem w żołądku powlokłem się, pracowicie wymacując drogę, na swoje miejsce na posłaniu. Zmęczenie sprawiało, że zapadłem w sen, a wtedy dopadły mnie znów majaki. Domęczyłem się tak do świtu, a wtedy z drugiego wiadra napiłem się dużo czystej i zimnej wody. Pobyt w Sadłowicach wspominam z dużą niechęcią. Przydarzyła mi się tam bowiem i druga przygoda. Pewnie z powodu nocnego napitku dosta łem rozstroju żołądka. Już rano poszedlem do stojącego w sadzie domecz ku o stosownym przeznaczeniu. Pasek od spodni zawiesiłem na szyi, gdyż zdobyte w Sandomierzu spodnie nie miały szlufek na pas ponieważ były przeznaczone do noszenia na szelkach, które ja uznałem za niegodne żoł nierskiego rynsztunku. Wówczas, siedząc sobie tam wielce zadowolony z doznanej ulgi, usłyszałem dwa wystrzały z pistoletu. Odgłos ten odebra łem jako sygnał alarmowy wartownika. Poderwałem się nagle a wtedy pa sek zsunął mi się z szyi i wpadł do dołu w nieczystości. Wyskoczyłem czym prędzej, odłamałem z jabłoni gałąź, z której sporządziłem hak i wtedy za uważyłem, że koledzy wybiegli z dworku i biegną dokądś z bronią. Nie tracąc czasu wydobyłem pasek i narwawszy trawy wyczyściłem go jak się dało. W pełni już sprawny pobiegłem po karabin i dalej w ślad za kolegami. Wtedy już tylko z daleka mogłem coś niecoś zobaczyć, co jednak niczego nie wyjaśniało. Wyjaśnił dopiero wartownik „Niedźwiedź”. 195 Zajście zaczęło się, gdy drogą szedł wiejski wyrostek. Gdy zbliżył się do „Niedźwiedzia” wyjął z kieszeni pistolet i strzelił do niego. Nie trafił. Wów czas „Niedźwiedź” wyciągnął swój pistolet, ale „hiszpan” nie wypalił. Chło pak przestraszył się i uciekając jeszcze raz wystrzelił bez celowania. Wartow nik musiał pozostać na miejscu, ale reszta kolegów pobiegła za chłopakiem w pościg. „Sokół” wybiegł ze swoim erkaemem na małe wzniesienie, lecz ścigany klucząc uciekał kryjąc się za zasłonami pagórkowatego terenu. Kie runek jego ucieczki wyczuł „Straceniec” i po dłuższym biegu zaskoczył go zastąpiwszy mu drogę. Zamachowca przyprowadził pod bronią na kwaterę, zapowiadając po drodze jeńcowi marny los. Podczas prowadzonego przez „Misia” dochodzenia roztrzęsiony wyrostek powtarzał tylko: „kozały mi”. Nie chciał jednak wyjawić nazwiska zleceniodawcy. Oświadczył, że należy do organizacji, ale nie potrafił podać jej nazwy. Byliśmy głęboko poruszeni tym co zaszło. Zdarzyło się nam coś podob nego po raz pierwszy. Nie słyszeliśmy też o bratobójczych wystąpieniach na naszym terenie. Spodziewaliśmy się, że „Miś” wymierzy mu jakąś su rową karę; nie wykluczaliśmy rozstrzelania. Nawet uważaliśmy taką karę za słuszną i w wojennych warunkach za sprawiedliwą. Przecież nastawał na jednego z nas, żołnierzy. Żałowaliśmy, że „Niedźwiedziowi” zaciął się pistolet, bo w przeciwnym wypadku cała sprawa zostałaby już załatwiona na jasnych wojennych zasadach. „Miś” był jednak innego zdania. Wziął wyrostka na stronę i długo z nim rozmawiał. A gdy wreszcie podszedł wraz z zapłakanym chłopakiem do nas, stojących w grupie, oznajmił, że pusz cza go wolno. Decyzje przełożonych nie podlegają w wojsku dyskusji. I tę przyjęliśmy bez słowa. „Miś” odebrał nasze milczenie jako subordynację, ale wyczuł pewnie naszą dezaprobatę. – To głupi chłopak – rzucił – on tego więcej nie zrobi. Gdy tak staliśmy w grupce, znajdujący się najbliżej mnie „Sokół” wy ciągnął nos i węsząc spoglądał podejrzliwie na „Niedźwiedzia” i wreszcie wykrzyknął: – Wiecie co, „Niedźwiedź” ze strachu się zesrał! Nie czujecie? Nie wiem jaki dowód w swojej obronie okazał „Niedźwiedź”, bo ja po tych słowach dyskretnie się wycofałem, aby wyzbyć się niemiłego zapachu. Często wracaliśmy w rozmowach do wątpliwej naszym zdaniem decyzji „Misia”, której zgodnie nie akceptowaliśmy. Później, później, kiedy emocje całkiem opadły uznaliśmy, że zachował się mądrze. Nie dopuścił do rozhuś 196 tania emocji w stosunkach z jakimś bliżej nierozpoznanym sąsiadem poli tycznym, a mocodawcom chłopca podsunął do przemyślenia temat o kardy nalnym znaczeniu dla racjonalnego współżycia na wspólnym terenie. Tym sąsiadem politycznym okazała się Polska Partia Robotnicza (PPR). Po dwóch dniach wyruszyliśmy w dalszą drogę w nieustającym klu czeniu po obszarze, który władze konspiracyjne powierzyły naszej pieczy. Jej sprawowanie wydało nam się od tej chwili bardziej skomplikowane. Pierwszą wsią, przez którą wypadło nam teraz przejść w dziennym marszu, prowadząc rowery z powodu błota na drogach po ulewnym deszczu, była wieś Łopata. „Miś” nakazał jej obejście wyjaśniając, że powstała w niej dość czynna organizacja PPR100, posiadająca buńczucznych przywódców. O wieś jednak zahaczyliśmy, a to ze względu na fatalny stan zalanych wodą ścieżek. Przeszliśmy przez nią marszem ubezpieczonym, z załadowaną bronią – bez przeszkód. Udaliśmy się z kolei w okolice Sandomierza. „Topola” i „Zygfryd” nadal zajmowali się rozbrajaniem pojedynczych Niemców. Jako miejscowi, doskonale obeznani z Sandomierzem i okolica mi, wypuszczali się w przerwach między zajęciami do miasta na „występy”, woleli się ruszać, jak mawiali, niż stać na warcie. „Miś” zezwalał im na takie wypady w ramach jednoczesnego ich członkostwa egzekutywy KWP tym chętniej, że szczęśliwie wynosili z nich całą skórę i wracali ze zdobyczą wo jenną. Głównymi ofiarami obu „harcowników” byli członkowie organizacji Todt, zachowujący się najmniej czujnie. Owe polowania na broń skierowane były na zdobywanie karabinów i oporządzenia żołnierskiego, pod kątem po trzeb przyszłego powstania. Nie gardzili też i „chwastem” uzbrojeniowym, jakim były pistolety boczne, w potyczkach polowych mało przydatnym. Z niewiadomych powodów pewien Niemiec z ochrony kolei z Rozwado wa nie nocował w specjalnych koszarach a na Nadbrzeziu. Wiadomość o tym, że ów szkop posiada przy sobie znakomity pistolet „parabellum” szturmowe, pistolet boczny ceniony ze względu na dalekie donoszenie i celność wywo 100 PPR – Polska Partia Robotnicza została utworzona w czasie II wojny światowej (5.I.1942 r.) w Moskwie przez międzynarodówkę komunistyczną „Komintern”. Celem tej organizacji było utworzenie w Polsce rządu po wojnie – na bagnetach sowieckich – wykonującego zadania postawione przez Związek Socjalistycznych Republik Sowieckich (ZSRS), w imię interesów sowieckich, jednoznacznych z dążeniem ZSRS do rozszerzenia władzy i idei komunistycznej na zachodnią Europę i resztę świata. Organizatorzy PPR zostali przysłani przez ZSRS i przez – ZSRS opłacani. PPR było też narzędziem sowieckim użytym po wojnie do tworzenia komu nistycznego reżimu w Polsce i zniewalaniu narodu polskiego. 197 łała u obu zawodowe, chciałoby się powiedzieć, podniecenie. Gratka to była nielada i trudno było się oprzeć pokusie. „Topola”, jako miejscowy na tym przedmieściu zasięgnął bliższego wywiadu, poczym obaj opracowali plan. Gdy nadeszła godzina dziesiąta wieczorem, podeszli do domku, w którym doszło do goszczenia Niemca. „Topola” stanął na obstawie, a „Zygfryd” wszedł do sieni pod drzwi opisane przez przyjaciela. Spoza nich słychać było pluskanie. Sięgnął klamki. Drzwi nie były zamknięte na klucz. Uchylił je ostrożnie i przez szparę zobaczył siedzącego w balii, w kąpieli, szwaba łysiną odwróconego do drzwi, widocznie powiało na niego chłodniejszym powie trzem, bo odwrócił się nagle i gdy spostrzegł czyjeś oko w szparze, sięgnął ręką pod poduszkę ze stojącej przy łóżku balii. Wystrzelił kilka razy w stronę wejścia. „Zygfryd” zdążył uskoczyć w porę i w odpowiedzi oddał w stro nę Niemca kilka strzałów. Szwab przestał strzelać, dzięki czemu „Zygfryd” mógł się łatwo wycofać. Uznał, że ryzyko prowadzenia pojedynku jest zbyt wielkie, a niezbyt mądra gra nie warta świeczki. W takich okolicznościach mógł łatwo Niemca zastrzelić, a w następstwie „za byle niemiecką świnię straciłoby życie dziesięciu porządnych ludzi”, rozumował. – Nie zawsze i nie wszystko musi się udawać – tłumaczył się z zawsty dzeniem przyjacielowi. – I tak dobrze, że nie oberwałeś w bebechy w głupiej przygodzie – pocie szał „Topola” – Chodźmy na „pompki” – zaproponował. Rano znalazł się na melinie na „pompkach” Feliks Wryk i opowiedział, że jakiś Niemiec w mundurze ochrony kolei rozgadywał się do swoich kolegów po służbie, oczekując na pociąg, że wczoraj napadła na niego grupa bandy tów a on skutecznie się ostrzeliwał. Bił się lewą ręką w pierś na dowód, że żyje, a prawą obandażowaną dłoń podnosił triumfalnie do góry na potwier dzenie swoich słów. Z jego opowiadań wynikało, że został ranny w okolice kciuka. „Zygfryd” nie mógł sobie darować, że nie wkroczył do pokoju; sztur mówka byłaby jego. Teraz nie pozostawało nic innego wyruszyć we trzech z „pompek” na Granicznik, na obowiązujące ćwiczenia polowe. Po ćwiczeniach, w przemarszu przez Jurkowice miejscowa placówka do niosła, że w gorzelni w Julianowie trzech policjantów granatowych pilnuje kuf ze spirytusem, przeznaczonych do transportu. „Miś” postanowił wobec tego zmienić marszrutę. Do akcji wyznaczeni zostali „Kozak”, „Zawada” i „Huragan”. Zaszli oni znienacka policjantów, a reszta była tylko formal nością; w nasze ręce przeszły trzy karabiny, a z kuf popłynął ostrym stru 198 mieniem spirytus wsiąkając błyskawicznie w ziemię. Wówczas trzej zakon spirowani przeciwnicy „zakonnych obyczajów w wojsku” „Ryś”, „Sokół” i „Iskra” podeszli powolnym żałobnym krokiem do przestrzelonych kuf, za trzymali się i stali z opuszczonymi głowami, spoglądając z wyrzutem spod czoła na sprawców marnowania „darów Bożych”, żołnierskiego przysmaku. – Nie wzięliście ze sobą chociaż jakiegoś wiadereczka? – zapytał „Iskra”. – Nie było rozkazu – odpowiedział służbowym tonem z głupia frant „Huragan”. 15. Starcie z własowcami. Rozsłoneczniony ciepły maj przywitał nas na Graniczniku wielobarw nym kwieciem i zapachami wiosny. Pani Bąkowa, uprzedzona o naszym przybyciu, krzątała się w obejściu wraz z dziewczyną z sąsiedztwa, dobra ną do pomocy. Na tej melinie, światku zabitym deskami, do którego wiodły kopne piaszczyste polne drogi, czuliśmy się równie dobrze jak u państwa Kosterskich w Skwirzowej, melinie położonej na podobnym odludziu. Było tu przyjemnie i swojsko. Ćwiczenia przebiegały bez zakłóceń, aż... Leśna droga prowadząca od Granicznika dochodziła do typowego dla wiejskiego krajobrazu, rozstaja dróg. Wszelkiego rodzaju rozstaja cieszyły się w opowieściach ludowych złą sławą, nawiedzane przez siły nieczyste. Jak zwykle jakieś „złe”, najczęściej ciorty wszelakiej maści i rangi i o prze różnych charakterach a zawsze przewrotnych, mamiły ludzi. Myliły im dro gę i w ogóle sprowadzały na manowce, strasząc przy tym pobrzękiwaniem łańcuchów czy jękami potępionych dusz. Pewnie dla przepłoszenia stamtąd diabła wielce figlarnego i nie mniej złośliwego postawiono tu poświęcaną figurkę z krzyżem – ażeby zbereźnik i huncwot nie czynił chłopom na de spekt, co przytrafiało się ponoć często, zwłaszcza tym, którzy wypiwszy nad miare, i bez udziału mocy piekielnych mieli trudności z trafieniem do domu. Rozchodziły się stąd drogi do Osieka, Bukowej, Wiązownicy oraz Granicznika skrytego za kończącym się tutaj znacznym obszarem boru. Jego kraj przy tymże rozstaju dróg służył partyzantom stacjonującym na Graniczniku za miejsce dla czujki strzegącej zajętego przez oddział rejonu. Tym razem o wczesnych godzinach rannych pełnili służbę „Straceniec” i „Zygfryd”. Żadne znaki na ziemi nie wskazywały, że do sąsiedniej wsi 199 Bukowa przyjechały dwa niemieckie samochody opancerzone z żandarma mi i własowcami101, a drogą leśną od strony Osieka nadciąga inny oddział, renegatów armii sowieckiej współdziałających z Niemcami i pozostają cych na ich żołdzie oraz pod ich rozkazami. Jak się później okazało, ci którzy przybyli do Bukowej i ci nadchodzący od strony Osieka mieli współdziałać ze sobą w przeprowadzeniu przeciw nam pacyfikacji. Wiadomo było, że kilka dni wcześniej został w pobliżu za strzelony oficer własowców przez bojówkarzy BCh; w pobliżu kwaterowa ła licząca 15 żołnierzy grupa „Brzozy”, należąca do oddziału BCh, dowo dzonego przez Mieczysława Wałka – „Salermo”. Po oficerze własowców zabrano wówczas konia i broń, a trupa pozostawiono na miejscu bez po chówku. Domyślać się można, że związana z tym wydarzeniem pacyfika cja miała być skierowana przeciwko grupie „Brzozy” lub posądzanej o ten incydent „Lotnej”, jako oddziału bardziej widocznego, bo liczniejszego. Nasza dwuosobowa czujka, nie wiedząc co się święci, przesunęła się nieco w kierunku wsi Bukowa, aby w jednym z trzech pobliskich stojących osobno domów napić się mleka. Nie zdawali sobie sprawy z tego, że naru szają święte prawo żołnierskiej służby, służby wartowniczej, którego naru szenie na wojnie karane było śmiercią. Ale oni byli partyzantami – żołnie rzami amatorami w zaimprowizowanym z konieczności wojsku. Chłopcy nie przeczuwali nadciągającego niebezpieczeństwa, ale zmieniając pozycję tłumaczyli sobie, że nie stracili z pola widzenia poddanego ich kontroli miejsca. Kiedy po chwili wyszli na podwórze surowa nauczycielka żołnier ki – piękna pani Wojenka – przypomniała im bezceremonialnie o istocie obowiązków wartownika. Bo oto od strony rozstajnych dróg ciągnęła ku nim chmara włosowców, odcinając możliwość nawiązania bezpośredniego kontaktu z grupą na melinie. Włosowcy szli dużą gromadą – nie w szyku 101 Własowcy – nazwa pochodzi od nazwiska sowieckiego generała, Andrzeja Własowa, który w 1942 roku dostał się wraz ze swoją jednostką do niewoli niemieckiej. Poszedł on na współpracę z Niemcami, tworząc tzw. Rosyjską Wyzwoleńczą Armię. W jej skład wchodzi li jeńcy sowieccy ze znacznym odsetkiem Ukraińców a także z dużą liczbą żołnierzy o ce chach mongolskich. Kadrę oficerską i podoficerską stanowili w tym wojsku głównie Niemcy. Z tego ostatnio wymienionego powodu własowcy – podobnie jak i inne zbliżone charakterem formacje wojskowe (np. SS Kamińskiego lub tzw. Ostlegion „majora Dolla”) byli nazywani potocznie kałmukami. U naszego narodu zasłużyli sobie „kałmuki” na ponurą sławę ludzi prymitywnej kultury i dzikich obyczajów, ludzi niecywilizowanych. Wszystkie te oddziały znane były w okupowanej Polsce ze zbrodniczej działalności wobec ludności cywilnej. Niem cy wykorzystywali je do zwalczania partyzantki, do pacyfikacji wsi, do ochrony obiektów wojskowych, linii kolejowych, zagrabionych Polakom majątków rolnych itp. 200 bojowym – prowadząc ze sobą dwanaście wozów konnych właśnie wprost na ową odosobnioną grupę domów. Jedynym wyjściem było ratować się ucieczką w kierunku innego lasu, poza Bukową i z bezpiecznego miejsca wystrzałami zaalarmować oddział. Pomimo to, że starali się to zrobić za zasłoną zabudowań, zostali spostrzeżeni. Odległość dzieląca jednych i dru gich była jeszcze niewielka. Ruszyła za nimi pogoń ostrzeliwując ucieka jących z karabinów powtarzalnych. Chłopcy odpowiadali z pistoletów, sto sując w ucieczce tzw. zajęcze skoki. Pogoń zbliżała się jednak niepokojąco szybko. Powstrzymali ją granatami, ale za chwilę zaczął terkotać karabin maszynowy. Partyzanci nadal posuwali się skokami, ponaglani świstem kul. W pewnym momencie włosowcy zaniechali pogoni licząc zapewne na skuteczność ognia karabinu maszynowego na otwartym polu. Wkrótce ka rabin przestał jednak strzelać. Chłopcy spostrzegli, że kilka osób manipu luje coś przy tej maszynie, co mogło oznaczać tylko zacięcie się karabinu. Wykorzystali więc daną im przez łaskawą tym razem piękną panią Wojenkę sposobność i popędzili ile sił w nogach przed siebie. Kiedy się znów obej rzeli zobaczyli jak kałmuki wygrażają im pięściami, co mimo dramatyzmu położenia przyprawiło ich o pusty śmiech. Dobiegli do lasu, na którego skraju rozlokowały się rodziny chłopów z Bukowej, zbiegłe przed zapo wiadającą się pacyfikacją, na co mogło wskazywać pojawienie się we wsi opancerzonych samochodów. Ludzie ci pokrzepili umordowanych biegiem chłopców zsiadłym mlekiem, pitym wprost z wiaderka. Zanim padły pierwsze strzały, na melinie panował błogi spokój. Ja, będąc wolny w tym czasie od obowiązków – pełnienia warty, czyszczenia broni, szkolenia czy podoficera służbowego – leżałem na trawie na przygarści sło my i gapiłem się na płynące po przepięknej niebieskości niebie jasne prze świetlone słońcem obłoki. Jeszcze nie w pełni ulistnione topole – najpierwsze muzykanty wśród wszystkich drzew – grały delikatnymi jeszcze listkami na wietrze swoje preludium do późniejszego letniego koncertu i przesycały po wietrze balsamiczną wonią wydzielaną przez rozpękające pąki i bazie. Takie chwile błogiej bezczynności zdarzały się aliści nader rzadko. I tym razem okazało się, że było ich za wiele. Nagle bowiem doszły do mnie od strony rozstaju odgłosy strzałów. Do swojej broni dobiegłem w mgnieniu oka. Bły skawicznie uformowaliśmy się wszyscy w marszu w drużyny i ruszyliśmy biegiem. Na melinie pozostał podoficer służbowy a w jej pobliżu dwie warty. Biegliśmy ku figurce na rozstaju skąd dochodziły nadal odgłosy wystrza 201 łów. Wszyscy byliśmy przekonani, że nasi koledzy z czujki polegli pewnie w walce z Niemcami, gdyż w przeciwnym przypadku ktoś powinien do nas dobiec. Ogarnęła nami wielka żądza odwetu, ale nie mieliśmy pojęcia z jaką siłą się spotkamy. Indywidualista „Błyskawica” – któremu często uchodziły na sucho odstępstwa od regulaminowych zachowań – i tym razem wyłamał się z szyku i, nomen omen, lotem błyskawicy niosło go ku Wojence – pięk nej pani. Skrzydeł dodawał mu niepokój, aby broń boże nie ubiegł go ktoś w pierwszym kontakcie z nieprzyjacielem. I on też właściwie załatwił całą sprawę; a to dzięki temu, że spodziewanym przeciwnikiem okazali się być własowcy. Wypadłszy z lasu lunął ze swojej pepeszy ciągłym ogniem w nie ubezpieczoną zwartą gromadę kałmuków, nie spodziewających się widocz nie zaskoczenia z tej strony, z której sami dopiero co przybyli. Mając drogę odciętą od lasu, a widząc nadbiegających partyzantów, to dziwne wojsko zaczęło uciekać w popłochu pieszo i na wozach po wznoszącym się ku wsi płaskim polu, zabrawszy w pośpiechu zabitych i rannych na wozy, nie ostrze liwując się zupełnie. Zaraz po pepeszy „Błyskawicy” zagrał erkaem „Soko ła”. My zaś celowaliśmy z podpórki do uciekających; aż ta wojenna zabawa zaczęła napawać niesmakiem ze względu na mizerną kondycję przeciwnika. Wkrótce ktoś dał znak do zaprzestania narzuconej sytuacją strzelaniny. Zmy kający bezładną kupą włosowcy dopadli do Bukowej. Trudno było oprzeć się refleksji – jakiż to ustrój mógł doprowadzić swo je wojsko do tak niskiego upadku. I nie trudno było teraz sobie odpowie dzieć na pytanie, dlaczego to Niemcy z taką łatwością pokonywali w 1941 i w roku następnym armię sowiecką. „Miś” nie pozwolił na pościg, nie chcąc dopuścić, aby partyzanci dostali się pod ogień Niemców, którzy byli widziani jak przenosili się spod wiązownickiego kościoła z powrotem do Bukowej. Wcześniej nieco wykonany przez nich manewr polegający na podejściu ku Wiązownicy i Granicznikowi wynikał najprawdopodobniej z planu współdziałania z włosowcami. Wypadło im się jednak wycofać w następstwie niepomyślnego rozwoju wypadków. Uciekający własowcy opowiadali po drodze po wsiach o rozbiciu ich przez wielkie i doskonale uzbrojone siły partyzanckie. Własowcy stracili kilku zabitych i kilkunastu rannych. Przeżyliśmy swojego rodzaju wojenną zabawę, wyłączając z niej „Stra ceńca” i „Zygfryda”, którym wesoło nie było. 202 16. Pierwsze oznaki „Burzy”. W końcu maja 1944 roku sytuacja na frontach wskazywała jednoznacznie na nieuchronną klęskę Niemiec. Wszystkie zapowiadające dotychczas zwy cięstwo Herrenvolk’u102 pomyślne wróżby poznikały z niemieckiego nieba, na którym pojawiły się w ich miejsce ciężkie chmury i dochodziły zewsząd złowróżbne pomruki. Prześniły się oszalałych pychą Niemców mrzonki o wyimaginowanej wielkości. Nie sprawdziła się ostatecznie doktryna Bitz krieg’u103, poza początkowymi zagrywkami taktycznymi. Teraz kurczyły się Niemcom źródła surowcowe, upadał przemysł, cała gospodarka leżała w gruzach, w armii (wśród wyższych sfer oficerskich) przemyśliwano nad pozbyciem się Hitlera. Na froncie wschodnim cofająca się armia niemiecka przekroczyła przedwojenną granicę Polski. 18 maja II Korpus Armii Polskiej we Włoszech104 pod dowództwem generała Władysława Andersa zdobył sil ny niemiecki punkt oporu na górze Monte Cassino, przetrącając walczącej we Włoszech armii niemieckiej kręgosłup. Alianci byli już gotowi do desantu w Normandii105; w przygotowaniach posługiwali się oni tajnym niemieckim urządzeniem do łamania szyfrów o nazwie „enigma”, rozpracowanym przez Polaków i przekazanym aliantom jeszcze w 1939 roku. Od dłuższego czasu alianci stosowali dywanowe naloty bombowe na niemieckie miasta. Okrzy czana III rzesza niemiecka waliła się w gruzy. Wywiad AK zdobył w tym czasie niewybuch pocisku – rakiety V–1, przeznaczonej do bombardowania Anglii i przekazał do Londynu części oraz odtworzoną przez polskich inży nierów dokumentację techniczną. Tam na tej podstawie opracowano system zwalczania rakiet typu V–1 i V–2. Od stycznia 1944 roku zaczęła obowiązywać na Wołyniu i na Wileńsz czyźnie akcja o kryptonimie „Burza”106. Na Kielecczyźnie spodziewano się 102 Herrenvolk – niem: naród panów; słowo wbijające w pychę Niemców, wymyślone przez propagandę niemiecką. 103 Blitzkrieg – niem: wojna błyskawiczna. 104 II Korpus Armii Polskiej we Włoszech walczył w ramach 8 armii brytyjskiej. Jego za czątki zostały utworzone w ZSRS z Polaków, którzy przedtem zostali tam wywiezieni przez okupacyjne władze sowieckie na zesłanie. Gen. Władysław Anders wyprowadził to wojsko przez Bliski Wschód i rozbudował przy armii brytyjskiej. 105 Normandia – północne wybrzeże Francji, na którym 6.VI.1944 r. wylądowały wojska alianckie, tworząc tym samym od nowa front w zachodniej Europie. 106 Akcja „Burza” – kryptonim planu działań Armii Krajowej, przewidzianych na czas spo dziewanego cofania się armii niemieckiej przez terytorium polskie. Plan polegał na działaniach 203 jej ogłoszenia w środku lata i w związku z tym gromadzono środki po trzebne do szerszej niż dotychczas działalności wojskowej. Były potrzebne pieniądze. Trzeba je było zdobywać. Jedno z zadań tego typu przypadło do wykonania „Zygfrydowi”. Otrzymał polecenie wykonania skoku na Bank Rolny w Sandomierzu. Dobrał sobie Kazimierza Giecewicza – „Mat”107, który równie dobrze znał miasto, co w przedsięwzięciu mogło mieć zna czenie. W banku przy ulicy Kościuszki było pusto i cicho. Panowała tu typowo biurowa senna atmosfera. Gdy chłopcy podeszli do kasy w okienku pojawi ła się twarz kasjera, zadowolonego, że ktoś przerwał urzędniczą nudę. Od ruchowo podniósł ręce do góry, gdy zamiast papierków ujrzał przed sobą lufę pistoletu i palec na ustach nietypowego interesanta. Do torby powędro wały pliki banknotów. Widocznie ktoś z urzędników niemieckich spostrzegł gest kasjera, gdyż kiedy tylko partyzanci znaleźli się na ulicy, ktoś z pierwszego piętra zaczął krzyczeć po niemiecku na alarm wołając, że bandyci ograbili bank. Słowa alarmu skierowane były do stojącej na ulicy kolumny samochodów woj skowych, która niefortunnym przypadkiem zatrzymała się tutaj na postój w czasie kiedy chłopcy, dopiero rozglądając się po wnętrzu banku, zapo znawali się z otoczeniem. Zanim teraz żołnierze zdołali się zorientować o co chodzi, partyzanci minęli ostrym sprintem kolumnę i dopiero wówczas zostali ostrzelani. Odpowiadając ogniem z pistoletów osłabili tempo po ścigu. Uciekli w kierunku cmentarza i przebiegli przezeń pod osłoną gę znacznych i dużych jednostek partyzanckich na tyłach niemieckich wojsk frontowych i utrud nianie im ruchów, zwłaszcza mniejszych jednostek oraz zmuszanie do wycofywania się tylko większymi szlakami. Po spodziewanym przejściu frontu oddziały partyzanckie miały za zadanie obsadzanie ważnych punktów administracyjnych i ułatwianie tworzenia na uwolnionych obsza rach jednostek organizacyjnych polskiego aparatu państwowego. Akcja „Burza” została zorgani zowana przez AK i dotyczyła jej samej oraz Batalionów chłopskich (BCh) na zasadzie zawartej właśnie umowy o współdziałaniu we wspólnym celu. Udział BCh w akcji „Burza” okazał się w praktyce bardzo ograniczony i wreszcie w chwili najważniejszej Bataliony Chłopskie wycofa ły się ze współdziałania, a na Lubelszczyźnie i na Kielecczyźnie nie przystąpiły do koncentracji oddziałów partyzanckich. Armia sowiecka i NKWD (sowiecka służba bezpieczeństwa – w Pol sce utworzona po wkroczeniu sowietów jej odpowiednik Urząd Bezpieczeństwa – UB) sterro ryzowały na zajmowanych stopniowo terenach polskich społeczeństwo, a partyzantów Armii Krajowej, potem byłych już partyzantów, objęły skrajnym prześladowaniem (mordy, więzienia, skazywanie bez sądów, wywózki na Syberię itp.). Władze te ustanowiły dla terenów polskich własne formacje administracyjne oparte na sowieckich władzach politycznych, wojskowych i policyjnych. Władze te składały się głównie z Żydów, zwłaszcza w aparacie kierowniczym wszelkich instytucji. 107 „Mat” – Kazimierz Giecewicz, były aspirant policji ze Lwowa. 204 sto rosnących krzewów. Dobiegli do końca cmentarza i przeskoczyli przez mur, który po stronie przeciwnej był bardzo wysoki. Nie mając wyboru, zaryzykowali zeskok i pozbierawszy się po upadku spostrzegli, że znaleźli się w mimowolnej pułapce. Podwórze należało do domu przy ulicy Żerom skiego. Dostrzegli na ulicy żołnierzy niemieckich, najpewniej z tej samej kolumny, chodzących z bronią gotową do strzału; zapewne alarm poszedł po linii rzędu samochodów, który ciągnął się przez obie ulice. Pościg stracił ślad. Niemcy zaczęli się wiercić po cmentarzu próbując zaglądać do niektó rych grobowców. W powstałej sytuacji partyzanci stanęli przed jedynym wyborem: ukryć się i czekać na zrządzenie losu – a nuż nadarzy się jakaś sprzyjająca okoliczność... Podsunęli się pod dom, do którego należało po dwórze i weszli niepostrzeżenie do budynku (noszącego dzisiaj numer 21 przy ul. Żeromskiego). Czas naglił, bo poszczekiwania niemieckiej mowy słychać było coraz gęściej. Zachowując najwyższą ostrożność doszli do schodów prowadzących na strych. Rozglądając się zauważyli młodego kotka siedzącego na parapecie okienka. Wygrzewał się na słońcu. Wtedy nie miało to znaczenia; w zagrożeniu, jak wiadomo, łatwo dostrzega się szczegóły. Prowadząca na strych klapa w suficie była zamknięta na kłódkę, ale w kłódce tkwił zapomniany przez kogoś kluczyk, a może taki został przyjęty tu porządek. W klapie zrobione było wycięcie umożliwiające pod noszenie i opuszczanie jej bez narażania rąk na przycięcie108. Kiedy obaj znaleźli się na strychu, tym właśnie wycięciem ponownie założyli kłódkę, zamknęli ją na kluczyk zostawiając go w kłódce. Mieli nadzieję, że ten pomyślny zbieg okoliczności usunie ich kryjówkę poza krąg miejsc po dejrzanych. Nadzieja zaczęła z czasem narastać, bo na zewnątrz nieco się uspokoiło. Ale po dłuższym czasie dały się słyszeć od strony cmentarza po szczekiwania psa. Wyjrzeli przez świetlik w dachu i dostrzegli żandarmów z psem prowadzonym na smyczy, idących ich tropem. Stało się oczywiste, że ratunku już nie ma, więc wyjścia z opresji należy szukać w desperackim ataku. Albo się uda, albo... Przy takim poruszeniu w okolicy domu szansę swoje oceniali jako raczej niewielkie. Wyboru jednak nie mieli. Nie było też czasu na roztkliwianie się nad sobą. Przygotowali posiadaną broń – po dwa pistolety z zapasowymi magazynkami, po dwadzieścia naboi w skó rzanych woreczkach oraz po dwa granaty obronne. W magazynkach uzu 108 Drewniana klapa z wycięciem do dziś (luty 1999 r.) znajduje się niezmieniona od tam tych lat w budynku przy Żeromskiego 21, róg ulicy Parkowej. 205 pełnili amunicję w miejsce wystrzelonej i czekali. Plan podjęli następujący: w wypadku otworzenia klapy na strych przez żandarmów zaraz potem rzu cić dwa granaty i następnie błyskawicznie wyskoczyć i wybiec na podwó rze, a tam... jak się okaże i jak Bóg da. Może uda się przeciąć, ostrzeliwując się, ulicę w poprzek i oderwać się od miejsca akcji ogrodami. „Szczęścia w walce trzeba szukać – samo nie przychodzi”; ta wyniesiona ze szkolenia zasada teraz zdawała się podświadomie kierować postępowaniem party zantów. Determinacja osiągnęła duże nasilenie. Nadeszła chwila kiedy żandarmi z psem znaleźli się w budynku – kryjów ce. Dało się słyszeć z parteru odgłosy świadczące o przeszukiwaniu miesz kań. Był wielki harmider i wrzaski: – gdzie są bandyci?! Tłukli ludzi. Wresz cie weszli na piętro, a gdy znaleźli się przy schodkach „Mat” i „Zygfryd” odstąpili nieco od włazu, z granatami w rękach, z palcami na zawleczkach, w pewnym momencie kot, spostrzegłszy żandarmskiego wilczura, uciekł z okna i pobiegł po schodkach w kierunku strychu, skoczył do klapy, przeci snął się przez owo wycięcie i znalazł się poza niebezpieczeństwem. Za nim rzucił się pies stojąc pod klapą i uparcie szczekając. Trzymający go żandarm wściekał się i okładał psa końcem smyczy wołając że głupi, bo goni za kotem zamiast iść za tropem. Scena z kotkiem, psem i żandarmem dała się doskonale odczytać na strychu z tego co można było usłyszeć. W tej sytuacji żandarmi, uznawszy iż pies interesuje się tylko kotem, skierowali się do mieszkań, urzą dzając tam rewizje i bijąc Bogu ducha winnych mieszkańców, którzy o scho wanych partyzantach nic nie wiedzieli. Kiedy żandarmi, wściekli z powodu fiaska rewizji opuszczali budynek, pies ponownie rzucił się ku schodom pro wadzącym na strych. Serca partyzantów zaczęły znów bić przyśpieszonym rytmem. Psisko i tym razem oberwało smyczą po grzbiecie i zostało siłą wy szarpnięte na zewnątrz budynku. Po odejściu żandarmów długo jeszcze dały się słyszeć hałaśliwe odgłosy poszukiwań w najbliższej okolicy. Początkowo chłopcy siedzieli w bezruchu, aby najmniejszym szelestem nie zmarnować zaskakującej odmiany położenia. Na korytarzu bowiem panowało wśród mieszkańców pełne podniecenia zamieszanie wywołane dopiero co przeży tym wstrząsem spowodowanym przez wkroczenie germańskich oprawców. Dopiero z nastaniem wieczoru wszystko wokół ucichło. Partyzanci nadal za chowali daleko posuniętą ostrożność. Bali się podejść do świetlika dla zbada nia sytuacji, aby skrzypieniem desek podłogi nie zdradzić swojej obecności. Ach, ta piękna pani Wojenka bywa nieraz tak wspaniałomyślna! Oszczędziła 206 dwóm zawadiakom zdoby wania szczęścia wojennego. Wieczór zapadł już na do bre gdy postanowili wyjść. Właśnie zabezpieczyli po jed nym pistolecie pozostawiając drugie gotowe do strzału, kiedy dał się słyszeć rumor żelastwa i warkot silników wojska pancernego, która zajęła opuszczone wcześniej miejsce innej jednostki. Ko lumna zatrzymała się, wygasł warkot silników, dały się sły szeć głosy komendy a potem już tylko żołnierze zaczęli grać na harmonii i śpiewać surowymi głosami. Trwało to chyba do północy. W między czasie chłopcy kilkakrotnie Szkic dotyczący przebiegu akcji na bank w Sandomierzu – sporządzony przez Janusza zastanawiali się nad decyzją Szczerbatko „Zygfryd” w marcu 1989 r. – wychodzić, nie wycho dzić. Przeważyła ostrożność – życie teraz wydawało się im szczególnie cenne. Wśród znajdujących się na strychu rupieci znaleźli jeszcze za widoku duży że leźniak i przeznaczyli go na kibel; obiecywali sobie przeprosić gospodarzy po wojnie, jeśli łaskawa acz kapryśna piękna (zwłaszcza dziś) pani Wojenka okaże im nadal swoją łaskawość. Kolumna odjechała dopiero nad ranem, (chłopcy wyczekali do upływu godziny policyjnej poczym, korzystając z ciszy panują cej na korytarzu i ożywionego ruchu na ulicy opuścili kryjówkę. Kłódkę przy klapie na strychu pozostawili tak jak była. Po godzinie byli już na melinie we wsi Kamień, gdzie z niepokojem oczekiwano ich powrotu. O ile oczekiwania Polaków sprowadzały się w początkowym okresie wojny do samej woli podjęcia walki i organizowania się, to od wczesnej wiosny 1943 roku, kiedy po styczniowej klęsce Niemców pod Stalingra dem zaczęła się ich ogólna rejterada, w konspiracji powstał w związku z tym wzmożony ruch w przygotowaniach do powstania zbrojnego. Miały 207 się spełnić czteroletnie marzenia o walce czynnej. Po walce konspiracyjnej, prowadzonej przez Polskie Państwo Podziemne od 27 września 1939 roku nastąpiły przygotowania organizacyjne do kolejnej fazy – a więc zdoby wanie pieniędzy, przygotowywanie tajnych magazynów broni, zwłaszcza zrzutowej i magazynów żywnościowych dla przyszłego wojska party zanckiego. W rok zaś potem, na wiosnę 1944 roku na Sandomierszczyznę, przygotowaną organizacyjnie do otwartego wystąpienia z bronią w ręku, zrzucano broń aliancką. Miesiąc maj powiał nie tylko wiosną, ale i nadzieją podbudowaną kolejnymi następującymi po sobie porażkami Niemców – na polu walki, w dyplomacji, w stosunkach wewnętrznych, w gospodarce. Wspomagana przez Amerykanów armia sowiecka przepędziła nieproszo nych gości z zachodu w kierunku ich siedzib; skąd od przeszło tysiąca lat wyruszali czynić w Europie zamęt i dokonywać mordów w imię własnych interesów. Teraz, przepędzani znowu, musieli wracać tam skąd wyszli, aby lizać wojenne rany i..., jak zwykle dotąd, gotować się do kolejnej awantury wojennej. W biorącym udział w tym przepędzaniu napastliwego sąsiada Polskim Państwie Podziemnym trwały systematyczne przygotowania do ostatniego – jak sądzono – etapu walki o własny narodowy byt. Przygoto wania na czas pogromu Niemców dotyczyły także organizacyjnej i kadro wej gotowości wprowadzenia do działania urzędów polskiej administracji państwowej i samorządowej na wyzwalanych terenach. Zbrojne ramię Pol skiego Państwa Podziemnego – Armia Krajowa grupowała lub przygoto wywała do grupowania oddziałów partyzanckich w większe jednostki, do tworzenia wojska partyzanckiego. Nastąpił teraz okres wzmożonych zrzutów. Wtajemniczeni w odpowied nie szyfry konspiratorzy nasłuchiwali radia londyńskiego; płynąca stamtąd w określonej audycji, na przykład melodia ludowa ze Śląska, Krakowskie go, Kujaw itp., popularna piosenki oznaczała ściśle dające się oznaczyć współrzędnymi geograficznymi miejsce, godzinę i charakter zrzutu. Istniał cały system zapowiedzi (i odwołań) „koszy” zapasowych, znanych tylko specjalistom wariantów operacji zrzutowych109. „Lotna” wyczekiwała na zrzuty kilka razy. Niektóre kosze nie doczekały się napełnienia. Wów czas nasuwały się niewesołe myśli o strąceniu samolotu na długiej drodze z Włoch. Oczekiwaniom na zrzuty towarzyszyło wiele emocji. Spodziewa 109 Zwykle wyznaczano na każdy zrzut kilka koszy, z których tylko w jednym dochodziło do zrzucenia broni lub skoczków. 208 liśmy się tej broni, której brakowało najbardziej, więc broni maszynowej, przeciwpancernej, granatów, amunicji, materiałów wybuchowych oraz radiowego sprzętu łączności, mundurów, no i skoczków nazywanych „ci chociemnymi”. Do organizacji odbioru zrzutów przywiązywano szczegól ną wagę. Nie była to bowiem sprawa prosta. Do zrzutowiska, nad którym miał pojawić się samolot w godzinach 1 – 2 w nocy, można było podjechać tylko późnym wieczorem aby nie zdradzić zbyt wcześnie swojej obecno ści, a przez to i zamiarów. Aby zatem zachować tajemnicę możliwie jak najdłużej należało przygotowania rozpocząć możliwie późno, co w konse kwencji po zostawiało do dyspozycji mało czasu. Sprawność organizacyjna decydowała ostatecznie o pełnym powodzeniu przedsięwzięcia. A trzeba pamiętać, że Niemcom szczególnie zależało na uniemożliwianiu zrzutów, do czego angażowali swoich szpiclów. Należało więc stwarzać różne po zory odwodzące ludzi obserwujących poruszanie się oddziałów partyzanc kich od przypuszczeń, że może chodzić właśnie o zrzut. Jednego razu oddział pojawił się za dnia we wsi Świątniki, nie sąsia dującej bezpośrednio z polami, na których miał nastąpić zrzut, pod pozo rem zamiaru przeprowadzenia nocnych ćwiczeń. W istocie rzeczy chodziło tym razem o to, aby przed krótką letnią nocą mieć po zapadnięciu późnego wieczoru niedaleką drogę na zrzutowisko. Pamiętam jak wówczas podpo rucznik Dionizy Mędrzycki – „Reder” dał przed zrzutem koncert wokalny. Z otwartych drzwi dworu dochodziły dźwięki akompaniamentu na forte pianie a on, stojąc na ganku, oświetlony od strony wnętrza lampą naftową a z drugiej księżycem w pełni, zaśpiewał ładnym i mocnym głosem pieśń Augustyna Lary pt. „Granada”. Adresowane do dworskiej służby i ludności wiejskiej beztroskie zachowanie miało stworzyć wrażenie, że nie zanosi się na nic szczególnego. Komendant kosza, zwykle oficer, rozpoznawszy na miejscu siłę i kieru nek wiatru ustalał miejsce i kierunek „strzałki” mającej informować samo lot o sposobie przelotu w czasie wyrzucania ładunku. Od prawidłowości ustawienia strzałki zależało czy zrzucane na spadochronach pojemniki nie opadną na wieś, las, czy inne przeszkody terenowe. Główne urządzenie kosza stanowiła owa strzałka, to jest ustawiona w szeregu linia świateł, informująca pilota o miejscu, kierunku i długo ści zrzutowiska. Przy furmankach ustawionych na obrzeżach kosza czekali zbieracze zasobników przyuczeni między innymi do sposobu odpinania ich 209 od spadochronów i zwijania materiałów i sznurów spadochronowych. Na drogach dojazdowych ustawione były ukryte patrole. Już wkrótce po północy wszystkie oczy kierowały się ku niebu. Wy patrywano czy spomiędzy nieruchomych gwiazd nie wychyną kolorowe, migające porozumiewawczo światełka, zapalane dopiero w rejonie zrzu towiska. A kiedy na niebie zaczęło się coś dziać, wywoływało to również poruszenie i tu, na ziemi, w koszu. Z ziemi wylatywała, jako odzew na hasło, kolorowa rakieta świetlna, a zaraz potem zapalała się strzałka110. Ten ostatni znak – rakietę wystrzeliwał kapitan Michał Mandziara – „Siwy”, zastępca komendanta obwodu. Samolot przelatywał następnie nad strzał ką na obniżonym pułapie, poczym ponawiał przelot i wówczas wyrzucał część ładunku. Czynność tę powtarzał parokrotnie, a na zakończenie na stępował pusty przelot pożegnalny, któremu towarzyszyło znów migotanie światełkami pozycyjnymi. Piękna pani Wojenka nie traci kawalerskiej fan tazji nawet w trudnych okolicznościach, a lotnikom jej doprawdy nie brak. Odlatującym lotnikom słaliśmy najlepsze, gorące życzenia wypowiadane w cichości ducha, a często i wykrzykiwane – szczęśliwego powrotu do bazy. Bo biada tym, których obecność na niebie została ujawniona. Wów czas na całej trasie urządzano na nich istne polowania – z udziałem silnych reflektorów i dział zenitówek, nieraz kończące się ofiarą życia. W „ceremonii” pożegnania brała udział tylko część grupy – obstawa. Bo część stanowiąca obsługę strzałki oraz taboru miała teraz pełne ręce robo ty. Krzątała się w pośpiechu przy wygaszaniu ognisk (jeśli były zapalane) a następnie wyszukiwała zasobniki roznoszone przez wiatr na dość dużym obszarze. Kiedy ilość znalezionych pojemników zgadzała się z liczbą po liczonych na tle nieba zrzuconych spadochronów, padała komenda odmar szu. Wówczas patrole ochrony formowały się w ubezpieczenie przednie i tylne, a pochód ruszał w pośpiesznym marszu, by przed świtem oderwać się na bezpieczną odległość i dotrzeć do przygotowanego miejsca ukrycia „prezentu z nieba”. „Lotna” odebrała, jak pamiętam, trzy zrzuty. Jeden na polach wsi Wią zownica, w pobliżu Granicznika, drugi na polach wsi Polanów a trzeci pod Jugoszowem. Pierwszy z nich został wstępnie przechowany w lesie pod Łoniowem u gajowego Boryckiego a w późniejszych dniach zabrany i za 110 Przy dobrej widoczności wystarczały wygodne w użyciu światła latarek elektrycznych, lecz przy mglistej lub pochmurnej pogodzie trzeba było rozpalać ogniska. 210 gospodarowany przez obwód. Drugi przechowano w majątku w Żurawicy u państwa Świerzyńskich111. Trzeci zrzut przechowaliśmy w Nasławicach u gospodyni Zarębiny. W tym ostatnim przypadku, podczas zbierania za sobników pod Jugoszowem, gdzie wiatr zniósł spadochrony dość daleko, doszło do incydentu z chłopcami z placówki BCh, którzy buchnęli trzy po jemniki. Załadowali je na furmankę i próbowali umknąć. Dostrzegł ten ma newr dowódca jednego z patroli „Kozak” i wpadł z kilkoma kolegami do jakiejś stodoły w Jugoszowie, dokąd doprowadziły ich ślady. Pojemniki zo stały odebrane, a poirytowany w najwyższym stopniu „Kozak” wymierzył sprawcom kradzieży karę chłosty – uniwersalny uproszczony, partyzancki sposób wymierzania sprawiedliwości za łamanie wszelkiego rodzaju praw (poza zbrodnią). Już po procesie i egzekwowaniu wyroku pojawił się na miejscu zdarzenia komendant miejscowej placówki Batalionów Chłop skich. Został on zaalarmowany przez swoich chłopców, a „Miś” przez na szych, dążących do zachowania w tej sytuacji równowagi sił i szarż. Obaj panowie doszli do wniosku, że nie mają nic do wniesienia do zaistniałych faktów, więc podali sobie ręce, a obie grupy, pozostające jeszcze pod wra żeniem chwili rozeszły się, nie w pełni przekonane o istnieniu sprawiedli wości w tej wojnie. Uzyskana ze zrzutów broń oczekiwała w utajnionych magazynach na „Burzę”. „Lotna” zaś otrzymała niewielką ilość pistoletów typu „colt” i re wolwerów „smitswatson” i sporo granatów obronnych oraz kilka „stenó w”112 (nowość w naszym uzbrojeniu). 17. Skrzypaczowicka zasadzka Na obszarze obwodu Sandomierz działał gestapowiec nazwiskiem von Paul. Mieszkał w majątku Skrzypaczowice (ligenszafcie) wespół z kilkuosobową załogą oraz z przepływającymi nieustannie przez skrzypaczowicki majątek ozdrowieńcami frontowymi. Mieszkał tu też i zarządzał majątkiem właściciel, Polak. Von Paul prowadził wywiad mający na celu zwalczanie polskiego pod ziemia na obszarze miasteczka Koprzywnica i szerokiej okolicy. 111 W roku 1998 magazyn – ziemianka istniała w stanie nienaruszonym a jego istnienie utrzymane w tajemnicy przed ludnością – autor stwierdził to osobiście. 112 Sten – angielski pistolet maszynowy średniej klasy. 211 Koprzywnica należała przed wojną do typowych małych miasteczek z dużą przewagą ludności żydowskiej, zajmującej się wyłącznie handlem i rzemiosłem, no i nieodłączną od tej nacji lichwą. Tego rodzaju miasteczka nosiły, w związku z tak liczną obecnością Żydów, charakter źle zagospoda rowanych, zaniedbanych pod każdym względem i brudnych miejscowości; wyjątek stanowiła Wielkopolska, gdzie światlejsi i lepiej zorganizowani Polacy rugowali bojkotem nieuczciwą żydowską konkurencję. W miastecz kach w rodzaju Koprzywnicy życie toczyło się powolnym sennym nurtem, a ożywienie kulturalne wnosili wyłącznie Polacy, z reguły mniej zamożni niż Żydzi. Domy mieszkalne i zabudowania gospodarskie stanowiły zabu dowania kryte w dużej mierze strzechą, a w lepszych przypadkach gontem i zupełnie wyjątkowo dachówką czy blachą. Von Paul winien był śmierci wielu Polaków, w związku z czym nie bez powo du wprowadził w majątku urządzenia obronne, mające Niemcom ułatwić odpar cie ewentualnych ataków. Czuli się tu dzięki temu niemal zupełnie bezpieczni. Polski podziemny Wojskowy Sąd Specjalny nie kwapił się z wydaniem wyroku śmierci na von Paula, zalecając miejscowym władzom konspiracyjnym stosowa nie raczej metod zabezpieczających przed skutkami działalności gestapowca. Za niego jednego musiałoby bowiem zginąć co najmniej dziesięciu zakładników, wśród których znajdowali się najczęściej wartościowi i szanowani obywatele. A za tak znacznego tuza aparatu policyjnego Niemcy nie poprzestaliby z pew nością na rozstrzelaniu powszechnie przez nich stosowanej „stawki”. Kiedy jed nak von Paul spowodował aresztowanie piętnastu mieszkańców skrzypaczowic w następstwie czego wszyscy oni zginęli113, zapadł na niego przez WSS wyrok śmierci, zatwierdzony przez rotmistrza Stanisława Głowińskiego – „Mirski” – komendanta obwodu AK. Wykonanie zlecono „Lotnej”. W maju 1944 roku grupa nasza kwaterowała w Jachimowicach – czę ściowo w majątku państwa Bronikowskich a częściowo u gospodarza Abramczyka. „Miś”, posiadający już gotowy plan działania, czekał tylko na wiadomość od wywiadu, że von Paul pojechał do Koprzywnicy, gdzie bywał dość często. Jednego z tych dni wywiadowca dotarł właśnie na ro werze do Jachimowic z oczekiwaną informacją. Było wczesne popołudnie kiedy grupa nasza zajęła stanowiska w lesie w pobliżu Skrzypaczowic przy szosie. Po jakimś czasie pojawiła się na 113 Liczba 15–tu aresztowanych a następnie zgładzonych Polaków była wówczas podawa na z ust do ust. 212 szosie bryczka z gestapowcem i dwoma żandarmami z ochrony. Powoził stangret z majątku. Zadanie było o tyle trudne, że von Paula należało wziąć żywcem celem wyciśnięcia z niego potrzebnych zeznań, unikając jedno cześnie zabicia towarzyszących mu Niemców. Główną rolę wziął na siebie w tej akcji „Miś”. W chwili gdy nadjeżdżała bryczka zaprzężona w parę koni, „Miś” wybiegi na szosę i chwytając jednego z koni za uzdę zatrzy mał pojazd. Jednocześnie z lasu, dochodzącego tutaj, tylko z jednej strony, tuż do rowu, wystąpiliśmy z bronią gotową do strzału. Wówczas z bryczki wyskoczyli obaj Niemcy z ochrony, być może z zamiarem podjęcia walki i umożliwienia gestapowcowi ucieczki, a natychmiast ostrzelani na otwar tej przestrzeni na postrach rozpoczęli ucieczkę w kierunku Koprzywnicy. Wszystko to działo się zaledwie w ciągu kilku sekund. Nagła jednoczesna palba okazała się zgubna w skutkach dla dalszego przebiegu akcji. I tak już wystraszone nagłym zatrzymaniem, teraz po nagłym zgiełku, rasowe nerwowe rumaki, spłoszone strzałami ruszyły z kopyta odtrącając „Misia”. On zdążył tylko jeszcze pociągnąć wzdłuż tułowia najbliższego konia serią z pistoletu maszynowego, aby uniemożliwić bryczce ucieczkę. Oba konie rwały pomimo to jak szalone, uwożąc skulonych na podłodze von Paula i stangreta, który nie wpływał już, przynajmniej na razie, na kierunek jazdy. Natychmiast wyskoczył na szosę „Sęp” z erkaemem i z pozycji stojącej starał się ostrzelać bryczkę. Karabin maszynowy jednak nie wypalił. Zaciął się w najbardziej nieodpowiedniej chwili114. Tymczasem konie znające drogę do stajni gnały ku niej pełnym galopem i wkrótce zniknęły za zakrętem drogi prowadzącej przez las. Postrzelony cugant padł wprawdzie, lecz dopiero w pobliżu majątku. Resztę drogi ge stapowiec przebiegł, dźwigając swój wielki brzuch. Na miejscu poderwał całą załogę czyniąc w majątku wielki gwałt i zamieszanie. Wszyscy wybie 114 Zacinanie się broni było zmorą partyzanckiego rzemiosła. Występowało ono wówczas, zdaniem specjalistów, jak w opisywanym przypadku, kiedy broń i amunicja były różnego pochodzenia. Naboje posiadały w zasadzie te same wymiary, lecz w praktyce dochodziło do specyficznych różnic. Z tego powodu niemiecka amunicja była dokładnie dopasowa na do niemieckiej broni, a polska, także mauserowska, do polskiej. W przypadku zaś, gdy dochodziło do mieszania broni i amunicji, zdarzały się zacięcia. Partyzanci nie mieli jed nak warunków do segregacji amunicji, ani dostatecznego jej zapasu, szczęśliwi w swoim żołnierskim przekonaniu, że w ogóle ją posiadają. Była jeszcze i inna przyczyna, chyba najważniejsza. Mianowicie znaczna część amunicji pochodziła ze znalezisk, często wydo bywana z ziemi lub nawet z wody. suszono ją więc w słońcu lub na blasze kuchennej albo w piecach chlebowych. Była czyszczona ręcznie ze śniedzi. Po takim procesie przywracania do użytku podlegała wyrywkowemu sprawdzaniu, co z natury rzeczy nie zapewniało pełnej sprawności posiadanych zapasów; ale nie było innego wyjścia. 213 gli, ciągnąc strzelającą na oślep tyralierą przez las ku miejscu zasadzki. Po dojściu do szosy szkopi znaleźli tylko końską farbę rozpryskaną na drodze. My zaś byliśmy już w drodze na beszycko – skwirzowską melinę. Piękna acz przewrotna pani wojenka wystrugała nam brzydkiego figla. Byliśmy bardzo z siebie niezadowoleni. Pisany von Paulowi przez Wojskowy Sąd Specjalny los nie ominął go. W niedługi czas potem, po dwóch miesiącach, w jego drodze powrotnej z Sandomierza, poszczęściło się Józefowi Bojanowskiemu – „Walter”, który jako dowódca sekcji egzekucyjnej przy obwodzie AK Sandomierz urządził samoczwart – używając wojskowego języka z minionego czasu – zasadzkę we wsi Sośniczany. Szwab jechał jak zwykle z dwoma żandarma mi obstawy. Bryczką powoził stangret Żyła. Kiedy partyzanci wyskoczyli z ukrycia i zaczęli strzelać, Niemcy odpowiedzieli także ogniem. Zaraz po pierwszych strzałach partyzanckich von Paul padł na podłogę bryczki i skuliwszy się oczekiwał ratunku w ucieczce i w ostrzale swojej ochrony. Ona zaś stanowiła otwarty cel. W tej wymianie ognia partyzanci strzelali celniej. Zaraz dwaj szkopi, trafieni, osunęli się i tak pozostali na bryczce. Woźnica Żyła zeskoczył wówczas z kozła bryczki i ukrył się w rowie. Gdy zaś bryczka wywróciła się w czasie niekontrolowanej jazdy do rowu, ko nie się zatrzymały a z niej wgramolił się gestapowiec i rozpoczął ucieczkę w kierunku łanu zboża, lecz zaraz doścignięty poddał się. Miał ramię prze strzelone w trzech miejscach. Bryczka partyzancka stała opodal. Do niej skierowali chłopcy Niemca przynaglając go do pośpiechu bynajmniej nie salonowymi sposobami. Został położony na dnie bryczki i przykryty pro chowcem „Waltera”. Dalsza droga prowadziła przez Jachimowice do wsi Wiśniowa, gdzie przeprowadzono badania dla wyciśnięcia interesujących nasze podziemie informacji, poczym został zastrzelony. Tym razem akcja została przeprowadzona na „mokro”, miała ona bowiem miejsce już w tym czasie kiedy to w związku z dojściem frontu do Wisły nie było na terenie Sandomierszczyzny sił policyjnych a wszelką władzę w pa sie przyfrontowym sprawowało wojsko. Do zapóźnionych w rejteradzie jed nostek należały nieliczne już jednostki policyjne, które teraz zajmowały się tylko organizowaniem exodusu niemieckich służb administracyjnych a nie pełnieniem powinności policyjnych, i m.in. załoga ligenszaftu w Skrzypa czowicach. Wojsko natomiast, zajmujące się wyłącznie wojowaniem, nie wdawało się w drobne rozgrywki, w sprawy, o których nie miało pojęcia ani 214 czasu dla nich. A wiadomo – piękna lecz nieczuła pani Wojenka rzadko kie dy pochyla się nad swoimi tancerzami padłymi w wirze zatraconej zabawy; prowadzi tylko w miarę możliwości ozięble statystykę strat po obu stronach. Jak już powiedziano, droga partyzanckiej bryczki prowadziła przez Ja chimowice. Córka państwa Bronikowskich, Krystyna, tak opisuje pewien epizod zapamiętany z tamtego dnia: Było wczesne popołudnie. Ojciec wraz z Romanem Ciesielskim vel Milewskim, wysiedlonym, dozorowali w polu pielenie buraków. Naraz na drodze ukazała się pędząca co konie wyskoczą bryczka z czterema ludźmi, którą powoził Józek Bojanowski. Kiedy bryczka zrównała się z pracującymi ludźmi Józek – szalona pałka – odrzucił jasny prochowiec, którym nakryty był leżący w bryczce gruby związany Niemiec. Był to gestapowiec ze skrzypaczowickiego ligenszaftu, von Paul. Bryczka zaraz ruszyła i zniknęła w oddali. Praca w polu trwała dalej. Następnego dnia, w niedzielę, było u nas większe zebranie towarzyskie. Amatorzy brydża zasiedli przy stolikach a część towarzystwa, korzystając z pięknej pogody spacerowała po parku. W stołowym nakrywano do stołu. Wśród gości znajdowali się „Kruk”115 i „Tarnina”116. Około południa usłyszeliśmy warkot silnika samochodowego. A więc nadjeżdżali Niemcy – Oddajcie von Paula! – wołali głośno i nerwowo – żywego lub umarłego. Przeprowadzili dokładną rewizję całego domu. Nawet na strychu zrywali – nie wiadomo po co – deski z podłogi. Otwierali wszystkie szafy wołając nieustannie: Paul!, Paul! Na wieszakach skontrolowali okrycia. Znaleźli wśród nich prochowiec poplamiony krwią. Domownicy i goście zachowywali się tymczasem tak jakby nie wydarzyło się nic szczególnego. Brydż trwał nadal. „Tarnina” polecił mi zniszczyć tajną pocztę znajdującą się w schowku, którą zaraz wrzuciłam do ubikacji. Sam też spalił swoje obciążające papiery. W trakcie rewizji spostrzegliśmy nadjeżdżającą bryczkę, tę samą, którą Józek uprowadził von Paula. Był to właśnie Józek. Nie zajeżdżał jednak przed front domu, tylko drogą wzdłuż parku prosto na podwórze. Natychmiast tam się udałam. Józek wyprzągł konie i prowadził je do stajni. 115 „Kruk”– mjr Antoni Wiktorowski, aktualny komendant obwodu AK Sandomierz. (Patrz: przypisy 2). 116 „Tarnina” – kpt. Tadeusz Pytlakowski, komendant podobwodu Klimontów. 215 – Panie Józku, Niemcy! Ma pan coś? – Tak. Notes Paula. Musi być zachowany. Gruby czarny notes pakuję za pazuchę a Józek rzuca nieznacznym ruchem swój rewolwer i nogą zagrzebuje w oborniku. W tej chwili nadchodzi Niemiec i legitymuje „Waltera”. Ja wychodzę do sadu i zagrzebuje notes pod krzakiem porzeczki117. W międzyczasie Niemcy sprowadzili ludzi ze wsi i z czworaków118. Kilkadziesiąt osób. Wypytywali ich, kto wczoraj widział uprowadzanego Paula. – On tu musi być! Tu urywa się ślad! – wykrzykiwali. Wszyscy zaprzeczali. Nikt nie widział, nikt nic nie wie. Budująca jest ta solidarna postawa, ten wspólny front przeciw okupantowi. Przecież jedno nierozważne słowo, gest, mina mogłyby pociągnąć za sobą nieobliczalne skutki119. Rewizja nie dała żadnych wyników. Zabrali splamiony krwią płaszcz ojca by zrobić analizę krwi. Był to ich dowód. Odjechali. Zasiedliśmy do obiadu i wychylili po kieliszku. Po obiedzie goście zaczęli się stopniowo rozjeżdżać. Przede wszystkim zniknęli „Kruk”, „Tarnina” i „Walter”, część osób została i zabawiała się nad stawami. Do jednego z nich wpadł potężnie zbudowany pan Sokołowski. To wszystko stwarzało pozory beztroski. Raptem pod wieczór spostrzegliśmy od strony Byszowa wracającą „budę” z żandarmami. Wtedy dopiero naprawdę się przestraszyłam. Wraz z Jerzym (narzeczonym Jerzym Radlińskim – WG) i Romanem uciekliśmy w pola, w żyta. Leżąc w niskim młodym zbożu cały czas nasłuchiwałam czy nie usłyszę strzałów. Wydawało mi się, że wieki upływają, mając w pamięci mord popełniony przez Niemców w Zbydniowie120. W końcu usłyszeliśmy 117 Notes został potem przekazany komendantowi podobwodu Klimontów „Tarninie”. 118 Czworaki – budynki mieszkalne dla służby folwarcznej, parterowe w każdym mieściły się cztery mieszkania; stąd nazwa. 119 Przyjazd Niemców z rewizją do dworu musiał być spowodowany donosem szpicla. 120 24 czerwca 1944r. w Zbydniowie koło Rozwadowa Niemcy wtargnęli niespodziewa nie do dworu rodziny Zofii i Zbigniewa Horodyńskich w czasie uroczystości weselnych i wymordowali całą niemal obecną na uroczystości weselnej rodzinę oraz gości weselnych łącznie z kobietami i dziećmi – razem 21 osób. Części weselników udało się zbiec. Pani Horodyńska zdołała ukryć najmłodszego syna Dominika w schowku konspiracyjnym pod podłogą na strychu. Nie mógł on opuścić kryjówki przez czas pobytu bandyckich Niem ców w pałacu, to jest przez dwa dni, nie otrzymując przez ten czas żadnej opieki. Sprawcą bezpośrednim zbydniowskiej rzezi byli żołnierze Wehrmachtu sprowadzeni przez nadzorcę ligenszaftu, mieszkającego w pałacu Lubomirskich w Chrzanowicach pod Rozwadowem. Ten Niemiec nazywał się Fuldner. Żywił on bliżej nieznane urazy natury towarzyskiej do pp. 216 warkot odjeżdżającego samochodu. Jak się okazało, dom był pod obserwacją. Wiedzieli oni, że ktoś wpadł z łódki do wody. Do dworu zjechali aby się dowiedzieć kim byli nasi goście. Ale teraz ojciec mógł już dowolnie operować nazwiskami. Ojciec dostał polecenie zgłoszenia się następnego dnia na posterunku w Sandomierzu. Pojechał za niego Łuczak, jeden z wysiedlonych z Poznania. Zajmuje się z wielką znajomością rzeczy księgowością, którą prowadzi w kilku majątkach a w konspiracji wywiadem, rozpracowując żandarmerię i żandarmerię polową. Dzięki świetnej znajomości języka niemieckiego, talentom towarzyskim oraz odwadze i nieprawdopodobnemu tupetowi, a także dzięki umiejętnemu posługiwaniu się wódką jako środkiem zjednywania sobie przychylności siedzi w samym środku żandarmskiego towarzystwa. Oddał nieocenione usługi podziemiu. Wiele osób ostrzegł lub uwolnił z rąk żandarmów właśnie dzięki swoim wpływom. Łuczak po kilku godzinach wrócił z Sandomierza po ciężkiej przeprawie z żandarmami. Analiza wykazała wprawdzie że krew zwierzęca na płaszczu pochodziła od zarzynanego cielaka, ale Niemcy upierali się, że w Jachimowicach urywa się ślad za von Paulem i z nieufnością wyrażają się o naszej miejscowości. Niemcy nigdy nie doszli gdzie i w jakich okolicznościach zakończył swój zbrodniczy żywot gestapowiec von Paul, z niemieckiego piekła rodem. Ogół Niemców, łącznie z tak zwanymi rajchsdojczami, folksdojczami mającymi na swoim sumieniu zbrodnie popełnione na narodzie polskim i wszelkiego rodzaju służby policyjne, urzędnicy rozmaitych instytucji, przedsiębiorstw i tym podobni rzeczywiści i potencjalni zbrodniarze rejterowali w tym cza sie w stronę swoich gniazd falą poprzedzającą posuwający się na zachód pas przy frontowy. Gestapowiec von Paul także przygotowywał się do po wszechnej rejterady. Władze podziemia ten właśnie dogodny moment, kiedy nie zagrażały już represje, wybrały na rozprawienie się z katem Polaków. 18. Połączenie z „Jędrusiami”. Wiosna posiada tę dziwną moc, że budzi nadzieję, wlewa w wątpiące serca otuchę i pobudza do działania. Ta wiosna, ta 44-go różniła się od poprzednich wiosen okupacyjnych tym, że i nadzieja i otucha znajdowały oparcie w wo jennych realiach. Oszalały pychą Germanin został wzięty w trzy fronty – na Horodyńskich i w ten sposób wywarł – z iście niemiecką kulturą – swoją zemstę. 217 wschodzie, na zachodzie i na południu – czyniące wielce obiecujące postępy. W całym polskim narodzie obserwowało się pełne podniecenia oczekiwanie – chciałoby się rzec za wieszczem – tęskne i radosne. W walczącym podzie miu dostosowywano już na szeroką skalę programy działania do spodziewa nych zmienionych warunków prowadzenia walki. Zaczęto między innymi grupować oddziały partyzanckie w większe jednostki bojowe. Dotychczasowa liczebność oddziałów partyzanckich uwarunkowana była stopniem zalesienia terenu. Właśnie z tej przyczyny na obszarach słabo za lesionych obwodu sandomierskiego i opatowskiego uformowały się stosun kowo mało liczebne grupy partyzanckie, dzięki czemu posiadały zdolność znikania z pola widzenia Niemców w tym otwartym łatwym do penetracji te renie. Najmniejsze liczyły nawet po kilkanaście osób. Na tym obszarze dzia łały, poza „Lotną Sandomierską”, grupa Batalionów chłopskich (BCh), grupa Narodowych Sił Zbrojnych (NSZ) i niezależna politycznie grupa „Jędrusie”. Działalnością o charakterze wystąpień zbrojnych zajmowały się również dy wersje placówkowe; a gdy zachodziła potrzeba zwalczaniem przestępczości lub prowadzeniem sabotażu w jego szerokiej gamie. Na miejsce postoju w leśniczówce Czajków przybyli nowi partyzanci: Edward Stańczak – „Żyrafa”, Edward Goetzendorf – Garbowski – „Zbi świcz”, Zbigniew Smoleński – „Korsarz”, Czesław Czapów – „Bolesław”, wszyscy z Warszawy, Zdzisław Krzemiński – „Skrzydlaty”, NN – „Zuch”, podchorąży NN – „Czarny II”, oraz NN – „Okok”. Prawie wszyscy mieli za sobą twardą szkołę, jaką przeszli w pracy konspiracyjnej, a w jej ramach i bojówkowej. Na przykład „Żyrafa” służył przedtem w 4. kompanii im. Kilińskiego i brał tam od dawna udział w małym sabotażu o kryptonimie „Wawer”. Kiedy doszło do spalenia, „Wilk”, bo taki tam nosił pseudonim, został skierowany do „Lotnej”. Tu nikt nie pytał go o pseudonim, a nadano mu nowy stosowny do jego wysokiego wzrostu i wybitnie długiej szyi. Ci zahartowani w miejskiej walce młodzieńcy różnili się pod wieloma wzglę dami od leśnej braci. Pochodzili bowiem z odmiennych środowisk konspi racyjnych, które też odmiennie, ukształtowały ich sposób zachowań. I oni dostosowali się rychło do trybu życia zorganizowanego na modłę przeby wającego w polu wojska. Przez „Lotną Grupę Bojową” przewinęło się ponad pięćdziesięciu party zantów. W tych ramach możliwe było jeszcze zżycie się wszystkich żołnierzy. Toteż brać „Lotnej” stanowiła zwartą grupę młodych ludzi. Wywodzili się oni 218 ze wszystkich środowisk społecznych; byli i chłopi i robotnicy i inteligenci w całym swoim szerokim wachlarzu a także – pewnie dlatego żeby nikogo nie zabrakło – był również i hrabia. Na tej postaci warto się przez chwilę zatrzy mać, gdyż pojawienie się w oddziale osoby nietuzinkowej nie mogło zostać niezauważone, jakkolwiek dzięki jej staraniom nie rzucała się w oczy. Nazywał się Goetzendorf – Grabowski. Nosił pseudonim „Zbiświcz” – od zawołania szlachty rodowej. Rodzina „Zbiświcza” została wysiedlona z Pomorza, gdzie przetrwała wielowiekowe zmagania walcząc z krzyżactwem i germanizacją. Był to dorodny przystojny młodzieniec, którego śmiałość i kawaleryjski tem perament oraz okazywana wszystkim koleżeńskość zjednała mu szczere dusze. Wniósł do oddziału nowy powiew – niemanifestowaną elegancję, zauważo ną i cenioną przez wielu. Brak było tylko Żydów. Ci nieliczni z nich, którzy zdobyli się na odruch ucieczki w czasie zagarniania ich przez Niemców do gett, nie brali w zasadzie udziału w walce, chyba tylko nadzwyczaj wyjątkowo, pod naciskiem okoliczności. Bardzo nieliczni z nich uznali, że dobrym pomy słem na przetrwanie niemieckich prześladowań będzie kryć się „pod latarnią” – w partyzantce, co traktowali raczej dosłownie jako schronienie a nie jako go towość uczestniczenia w walce. Tego rodzaju schronienie znaleźli na przykład dwaj bracia, Żydzi, w oddziale Narodowych Sił Zbrojnych121. U „Jędrusiów” było ich dwóch122. Do udziału w walce za sprawę ogólną, za wspólną sprawę nie kwapili się a wprost programowo od niej stronili. Na ogół Żydzi, jeśli już decydowali się na ucieczkę z getta, wybierali ukrywanie się w lasach i tułaczkę głównie po chłopskich nadzwyczaj prymitywnych kryjówkach, znosząc bier nie i cierpliwie swój okrutny los. Ujawnieni przez Niemców ginęli bez buntu, walki i sprzeciwu; a często z ich powodu ginęły z rąk niemieckich oprawców całe polskie rodziny. Pochodzący przeważnie z okolicznych miast i miasteczek Żydzi (zaludniali je przed wojną w Polsce w stosunku przekraczającym prze ważnie zdecydowanie połowę liczby mieszkańców) nie mieli żadnych trudno ści trafić do partyzanckich oddziałów i stać się prawdziwymi żołnierzami, lub tworzyć własne odrębne, choćby tylko dla samego przetrwania oddziały. Za chowanie się Żydów w Polsce w czasie okupacji i w Europie i postawa żydo stwa światowego stanowi jedną z największych, jeśli nie największą tajemnicę doby II wojny światowej. Śmiertelnie zagrożeni ze strony Niemców w oku powanej Europie Żydzi woleli chronić, gdy było to możliwe, indywidualnie 121 Obaj przeżyli wojnę. 122 Obaj przeżyli wojnę. 219 wyłącznie własne życie, nie przejawiając w całej swojej ogromnej masie żad nej inwencji w organizowaniu zbiorowego oporu. Interes narodowy, państwo wy zamieszkiwanych przez nich obszarów nie zajmował ich w najmniejszym stopniu. W Polsce ginęli z rąk Niemców pomimo związanej z największym ryzykiem pomocy organizowanej przez Polaków. Stronili od wspólnej walki, podkreślając przez to odrębność ideałów. Wydaje się nie ulegać wątpliwości, że chodziło tu o zasadę, a nie o żydowskie grupowe przywary, na przykład wro dzone tchórzostwo – wmawiane przez nich gojom od wieków dla zachowania pozoru mającego usprawiedliwić i zatuszować nie ustające próby uchylania się Żydów od wszelkich świadczeń, w tym przypadku wojskowych, wojennych, obronnych na rzecz państw żywicieli. Surowe partyzanckie życie zrównało leśną brać wspólną dolą i wytworzyło grunt, na którym rodziły się przyjaźnie niezależnie od pochodzenia społecz nego, a generalnie wzajemna życzliwość i zażyłość właściwa dla towarzy stwa broni. A że kapitan „Kaktus” i podporucznik „Miś” uznali za słuszne nie wprowadzać do tematyki szkoleń zagadnień politycznych, toteż nic nie mą ciło harmonii w tym dość szczególnym zbiorowisku ludzi o bardzo zróżnico wanych cechach osobistych; o dużej rozpiętości wykształcenia, o ogromnym zróżnicowaniu kultury osobistej, odmiennym sposobie myślenia, o różnych doświadczeniach i zainteresowaniach, zwyczajach i nawykach, o różnym na wet sposobie wyrażania myśli i wreszcie o odmiennych programach na po wojnie. W życiu codziennym w oddziale różnice stały się prawie całkowicie niewidoczne, jak gdyby za sprawą niepisanej umowy o wzajemnej wyrozu miałości dla klasowych przywar. W tej przypadkowo skleconej społeczności nie występowały sprzeczności interesów a właśnie ich pełna zgodność co do jednego a istotnego uczestnictwa w walce z wrogiem. W świecie zachodziły wielkie zmiany, w komórkach konspiracyjnych zaś odpowiednio małe, lecz dla nich istotne. W „Lotnej” kręciły się prawie po staremu miarowo i systematycznie tryby szkolenia, choć czasem machi nę tę na krótko zatrzymywano dla jakiegoś tam zadania – a to zbrojnego, a to administracyjnego – lecz ostatnio szeptana informacja zapowiadała ja kąś ważną zmianę organizacyjną. Aż wreszcie przyszedł ten przeczuwany dzień nasycony smętkiem. Przed frontem całego oddziału stanął kapitan „Kaktus” i podał suchy komunikat: Oddział „Lotnej Grupy bojowej” zostanie połączony z grupą „Jędrusie”, zgodnie z rozkazem komendy Inspektoratu Okręgowego San 220 domierz. Przez dzień dzisiejszy przygotować w drużynach ludzi i broń do wykonania rozkazu. Osowiała jakoś nagle junacka wiara. Powiało jakby złożeniem broni. „Kaktus”, „Miś” i „Orlicz” trzymali fason, ale wyraźnie dostrzegało się, że to tylko maska, bo w oczach mieli coś, co kazało im umykać wzrokiem peł nych wyrzutu spojrzeń podkomendnych. Do mnie podszedł jeden z nowo przybyłych, „Bolesław”, i zapytał: – „Jachu”, czy stało się coś złego? Wszyscy nowi zachodzili w głowę, dlaczego połączenie dwóch oddzia łów przeżywa się jak pożegnanie z bronią. Rozmowy tego rodzaju wpłynę ły zapewne na rychłe otrzeźwienie starej gwardii. „Miś” pożegnał się z nami serdecznie choć wyraźnie unikał jakichkol wiek czułości – po żołniersku. Kiedy w dniu wymarszu z Opaliny „Lotna” opuszczała swoje kwatery, towarzyszył nam już inny duch i prawie zwy kły pogodny nastrój. Coraz bardziej przemawiał do przekonania argument, że zmiana w położeniu grupy wynikała z logicznego następstwa wydarzeń zachodzących na wielkiej arenie wojennej. A jednak ckliwa pani Wojen ka zdawała się podszeptywać przekornie pytanie: Gdzie podzialiście swój sztandar?123 Udawaliśmy przed sobą, że nie słyszymy dręczącego pytania, zagłuszając je racjonalnym stwierdzeniem, iż należy się przygotowywać do walk na większą skalę, większymi oddziałami. W miejsce smętku zaczęło się pojawiać zaciekawienie jak też ułożą się stosunki z nowymi towarzy szami broni. Bo wreszcie rozkaz w wojsku – to rozkaz! W dniu 12 czerwca 1944 roku w Lesisku, w niziutkim zagajniku obok jędrusiowskiej meliny u „Mamlocha” ustawiły się naprzeciw siebie dwa oddziały. „Jędrusie” liczyli w dniu połączenia niewiele ponad dwadzieścia osób a „Lotna Grupa Bojowa” czterdziestu żołnierzy. Wysokie jasne pędy nie sięgających pasa sosenek, niby świece ustawione na zielonych świecznikach dla ozdoby uroczystości, sterczały równo rzę dami. Stefan Franaszczuk „Orlicz” i Józef Wiącek – „Sowa” oddali sobie – w obecności kapitana Tadeusza Strusia – „Kaktus”, szefa Kedywu inspek toratu – honory wojskowe, wypowiedzieli odpowiednie formuły, poczym „Orlicz” podszedł do szeregu byłych już swoich podkomendnych i salutu jąc, podał kolejno każdemu rękę. W tym mocnym serdecznym żołnierskim 123 Słowo „sztandar” użyto tu w przenośni; ze względów praktycznych oddziały partyzanc kie w zasadzie nie posiadały sztandarów. 221 uścisku mieściło się podziękowanie za wspólną służbę, za wspólną walkę, oraz życzenie aby kule omijały na dalszych wojennych ścieżkach. Z kolei „Sowa” objął komendę nad całością. – Na moją komendę: baczność! Zmieszać się! – padła nieregulaminowa komenda. Zaraz potem „Orlicz” energicznym ruchem wskoczył na konia i odjechał wprost do Bogorii, gdzie mieli wówczas swoje meliny podpułkownik Antoni Żółkiewski – „Lin” (przyszły dowódca partyzanckiej 2 dywizji AK) i major Antoni Wiktorowski – „Kruk” (przyszły dowódca 2 pułku partyzanckiego). „Orlicz” otrzymał służbowy przydział w charakterze asysty majora „Kruka”. Wielu chłopców z „Lotnej” znało się z niektórymi jędrusiakami, co w tych oko licznościach ułatwiało nawiązanie komitywy pomiędzy obiema partyzanckimi społecznościami. Wcześniejsze porozumienie – zawarte w końcu grudnia 1943 roku – pomiędzy inspektoratem AK Sandomierz a „Jędrusiami” uwzględniało postulat tych ostatnich, że połączony w przyszłości oddział będzie nosił miano „Jędrusiów”, grupy istniejącej o wiele od nas dłużej i okrytej od dawna chwałą, która się rozeszła na cały Kraj. Pod połączonymi „sztandarami” znaleźli się następujący partyzanci „Lot nej”: Józef Brudek – „Żmija”, Czesław Czapów – „Bolesław”, Antoni Gaj – „Cap”, Zdzisław Faron – „Ramzes”, Edward Goetzendorf – Grabowski – „Zbiświcz”, Włodzimierz Gruszczyński – „Jach”, Mieczysław Jajkiewicz – „Jajos”, Kazimierz Jarzyna – „Sokół”, Paweł Jodłowski – „Okoń”, Stanisław Klusek – „Jastrząb”, Zdzisław Krzemiński – „Skrzydlaty”, Marian Mazgaj – „Kozak”, Czesław Kuwaka – „Zboże”, Henryk Nowakowski – „Nałęcz”, Romuald Nowakowski – „Mściciel”, Jan Osemlak – „Straceniec”, Mieczy sław Pawlikowski – „Gandhi”, Zbigniew Pawlikowski – „Mimi – Raptus”, Tadeusz Robakiewicz – „Grom”, Edward Stańczak – „Żyrafa”, Jerzy Sta szewski – „Murzyn”, Edward Stawiarz – „Sęp”, Kazimierz Stobiński – „Pio run”, Bolesław Szeląg – „Błyskawica”, Zbigniew Smoleński – „Korsarz”, Jan Szpakiewicz – „Picolo”, Arkadiusz Świercz – „Iskra”, Eugeniusz Wi niarz – „Zawada”, Kazimierz Winiarz – „Wilk”, Feliks Wryk – „Dąb”, Hen ryk Zarzycki – „Grab”, Stanisław Zarzycki – „Czarny”, Tadeusz Żuliński – „Góral”, Mieczysław Granek – „Szpak”, NN – „Grot”, NN – „Krab”, NN – „Zuch”, NN – „Czarny II”, NN – „Okok” i NN – „Pantera”. Pozostali partyzanci „Lotnej Sandomierskiej” otrzymali inne przydziały służbowe w miejscowych konspiracyjnych organizacjach, gdzie tworzo 222 no już głęboko utajone struktury, przygotowywane na czas spodziewanej, prawdopodobnej okupacji sowieckiej. W taki sposób „Lotna Grupa Bojowa” utworzyła mocą decyzji wojskowych władz konspiracyjnych Armii Krajowej oddział partyzancki wespół z „Ję drusiami”, grupą o najdłuższym okresie walki z bronią w ręku z niemieckim najeźdźcą. Ta grupa zbrojna miała swój początek w zespole ludzi, którzy już od jesieni 1939 roku zajmowała się początkowo wyszukiwaniem i gromadze niem broni; porzuconej lub ukrytej w trakcie działań wojennych. Zespół ten został utworzony w Tarnobrzegu przez Władysława Jasińskiego, nauczyciela tamtejszego gimnazjum, prawnika z wykształcenia. Głównym celem zespołu o nazwie „Odwet” było wydawanie gazetki o tej nazwie oraz organizowanie pomocy dla osób poszkodowanych przez wojnę, a przede wszystkim podtrzy mywanie ducha w narodzie przeżywającym wstrząs po wrześniowej klęsce. Pod pseudonimem „Kmitas” (z litewska „Kmicic”) rozpoczął Jasiński przy współudziale skupionych wokół siebie patriotów z kręgu znajomych i z krę gu tarnobrzeskich harcerzy wydawał gazetkę „Odwet” i organizował pomoc materialną potrzebującym. Jasiński, nieskrępowany rygorami obowiązującymi w ZWZ wystąpił wiosną 1941 roku z bronią w ręku wypadem na leśnictwo w Szczece koło Połańca. Tam właśnie pozostawiając pokwitowanie na dokona ną rekwizycję pieniędzy podpisał się imieniem swojego synka124 Andrzeja – Ję drusia. I to imię stało się od tego czasu jego pseudonimem. Imię twórcy jedynej w swoim rodzaju grupy partyzanckiej, wyrażane w postaci jego pseudonimu, stało się imieniem – symbolem podchwyconym przez naród niecierpliwie wyczekującym rozpoczęcia wreszcie walki z najeźdźcami. Potem, nawet i po wojnie, ludność nazywała wszystkich partyzantów „Jędrusiami”. Władysław Jasiński zginął 9.01.43 a dowództwo po nim przejął jego zastępca Józef Wią cek – „Sowa”125. „Jędrusie” stanowili, do czasu połączenia z „Lotną”, grupę partyzantów mieszkających we własnych domach lub na melinach, zbierają cych się w razie potrzeby przeprowadzenia akcji. Moja partyzantka znalazła swój dalszy ciąg w szeregach nowo utworzo nego oddziału, który, jak to już powiedziano, zachował nazwę „Jędrusiów”. 124 Syn Władysława Jasińskiego Andrzej urodzony w 1937 r., zmarł w 1994 r. w Rzeszo wie. 125 Historię „Odwetu” i grupy partyzanckiej „Jędrusie” opracowali dwaj partyzanci „Jędru siów”: Eugeniusz Dąbrowski w książce „Szlakiem Jędrusiów” (Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1966) i Włodzimierz Gruszczyński w książce „Odwet – Jędrusie” (Staszowskie Towarzystwo Kulturalne, Staszów 1995). 223 Byłem dumny z przynależności do sławnego i legendarnego już wówczas oddziału. Pragnąłem okazać się godnym jego członkostwa; nawet mimo konfliktu, do którego doszło na tle stosunków wytworzonych zaraz po po łączeniu obu partyzanckich oddziałów. Otóż my, nowoprzybyli na melinę „Jędrusiów”, zostaliśmy przyjęci przez nich z pewną wyniosłością i odsunięci na drugi plan jako „młodsi bracia w zakonie” w zakresie uzbrojenia i warunków bytowych. A że ja należałem w „Lotnej” do najstarszych stażem i bywałych w akcjach – jak to się wówczas określało partyzantów, którzy uczestniczyli w bezpośrednich starciach z Niemcami – co stwarzało mi w grupie pewien status, toteż ko ledzy otwarcie oświadczyli, że oczekują ode mnie wystąpienia w obronie naszych praw partnerskich. Uznałem, iż powinienem spełnić ich oczekiwa nia, które i sam podzielałem, i stanąłem do raportu przedstawiając „Sowie” nienajlepsze nastroje panujące wśród nas nowoprzybyłych oraz ich przy czynę. Spotkałem się ze stanowczą odmową przyjęcia do wiadomości proś by o rozpatrzenie sprawy, wobec czego poprosiłem o zezwolenie na opusz czenie oddziału. „Sowa” z miejsca wyraził zgodę a ja bezzwłocznie zdałem broń i odszedłem. Podobnie i z tego samego powodu postąpił Jan Osemlak – „Straceniec”, który również po wyrażeniu zgody przez nowego dowódcę udał się do rodzinnego Łoniowa. Ja odszedłem do Osieka, do domu mojego szwagra, skąd zamierzałem przedostać się w Góry świętokrzyskie, do od działu „Barabasza” działającego na obszarze Daleszyce – Św. Katarzyna. Podporucznik Marian Sołtysiak – „Barabasz” był moim starszym kolegą szkolnym w liceum im. Stefana Żeromskiego w Kielcach i z harcerskiej drużyny „Błękitnej Dwójki”; liczyłem więc na przyjęcie mnie bez prze szkód. Po paru jednak dniach, zanim zdołałem przeprowadzić rozeznanie co do warunków przebycia tej drogi (nie posiadałem już bowiem zniszczo nego pod Szczucinem dowodu osobistego), którą musiałem iść klucząc po bezdrożach, przyszedł do osieckiej placówki AK rozkaz kapitana „Kaktu sa” nakazujący mi powrót do oddziału. Rozkaz wykonałem, nie oczekując bynajmniej wylewnego przyjęcia, co pozwoliło mi z punktu i aż do końca partyzantki uniknąć wielu rozczarowań. Do powrotu został wezwany tak że i „Osemlak”, i także przyjęty z wyraźną powściągliwością, okazywaną stale i konsekwentnie. 224 19. Ostatnie miesiące na ziemi sandomierskiej. Pożoga wojenna ogarnęła była już cały świat, ale na jej prze bieg decydujący wpływ wywarły wydarzenia na frontach Europy a głównie na froncie wschod nim. Armie niemieckie miotały się jeszcze ciągle mimo wyraźnie widocznych symptomów agonii niemieckiego aparatu wojennego i państwowego. W umy słach ludzi zaczęły się pojawiać próby podsumowań toczących się od kilku lat zmagań obu walczących stron. W euforii wojennej Niemcy ukazali się w no wym zaskakująco dla wielu odmiennym od dotychczasowego świetle, w jakim przy pomocy propagandy starali się oni przedstawiać światu. Zostały z nich zdarte szaty drapujące ich dotąd na modłę cywilizacji europejskiej, łacińskiej i obnażyli swoją zbiorową duszę przesiąkniętą cywilizacją bizantyńską; mo ralność i rycerskość odrzucili precz bez żenady gwałcąc umowy i prawa mię dzynarodowe126. Niemcy zachowali się jak obce ciało na zdrowym organizmie europejskim ukształtowanym przez cywilizację łacińską, zachodniorzymską. W połączonym oddziale „Jędrusie” rozpoczęły się znów utrapione ćwi czenia, teraz otwarcie w polu, lecz miały one rychło zejść na dalszy plan wobec wydarzeń zachodzących na arenie wojennej. Oddziały partyzanckie szykowały się do wykonania zadań, do których przygotowywały się mozol nie od wiosny 1943 roku – „Burza”. W dniu 1 lipca 1944 roku „Sowa” postanowił pojechać do Osieka wraz z „Ło kietkiem”. Antoni Gaj – „Cap” otrzymał polecenie przygotować bryczkę i za 126 Niemcy mordowali w sposób metodyczny ludność cywilną, zwłaszcza inteligencję. W mor dach tych brało udział także wojsko (Wehrmacht). Po wojnie udokumentowano niezliczoną ilość zbrodni Wehrmachtu. Tu można przytoczyć dla charakterystyki kilka przykładów. Podczas zdobywania Warszawy w 1939 r., w pierwszym tygodniu walk zamordowali około 40 000 osób cywilnych rozstrzeliwując je zbiorowo. Używali ludności cywilnej jako żywych tarcz, pędząc ją przed czołgami; to samo robili podczas Powstania Warszawskiego. Oddziały niemieckiej armii re gularnej uczestniczyły w łapankach ludności cywilnej, wysyłanej następnie na przymusowe roboty lub do obozów koncentracyjnych. To niemiecka armia zburzyła Warszawę już po ustaniu walk, już po kapitulacji Powstania Warszawskiego w 1944 r. Ludność cywilną zaś, która po kapitulacji została zmuszona do opuszczenia stolicy niemieckie władze wojskowe wysłały – jako kombatan tów alianckich (!) – na przymusowe roboty. W 1939 r. pod Ciepielowem Wehrmacht rozstrzelał w rowie przydrożnym żołnierzy polskich, którzy poddali się (z braku amunicji) i stanęli z podnie sionymi rękami. Był to cały I batalion 74 „Górnośląskiego” pp. 7 dywizji Częstochowskiej – 350 jeńców! W kampanii wrześniowej w Szczucinie niemieccy żołnierze zamordowali około 300 jeń ców, w Opatowcu 45 jeńców, pod Serockiem 60 jeńców polskich z 76 pp. a kilku spalono żywcem w stodole, 13.09.1939 r. koło Zambrowa niemieccy żołnierze zastrzelili ok. 200 jeńców. To nie były wybryki żołnierskie – w armii niemieckiej nie były one możliwe. To były metody prowadzenia walki nakazane przez najwyższe dowództwo. To była zorganizowana rozpasana niemieckość. 225 przęg, którą miał powozić. Zwykle pogodny i energiczny „Cap” tym razem brał się do wykonania polecenia niemrawo i z ociąganiem. Jakoś nagle i bez wyraź nego powodu zmarkotniał. Spostrzegłem to, a sądząc że dokucza mu akurat nie rzadka wśród nas dolegliwość żołądka, zaproponowałem mu swoje zastępstwo. Zazwyczaj dobrze ułożony „Cap”, z którym wzajemnie się lubiliśmy, ofuknął mnie po żołdacku. Pojechali do Osieka – znacznej osady, z pogranicza miastecz ka. Po kilku godzinach wpadł na naszą melinę u „Mamlocha” członek placówki AK w Osieku, Ryszard Skorupski ze wsi Osieczko. Przyjechał na oklep na spie nionym koniu, wyprzężonym chłopu w polu bez pytania o zgodę. Sam ledwo uszedł z życiem z Osieka, gdzie był świadkiem, obserwując niezbyt dokładnie z ukrycia, ucieczkę Józefa Wiącka i strzelanie za nim Niemców. Niemcy zastrzelili Józka127 w Osieku! – wykrzyczał elektryzującą wiadomość. Wiadomość tę powtórzył dosłownie służbowy podoficer, który przyje chał z nią na rowerze do szałasów w pobliskim lesie, gdzie wówczas kwa terowaliśmy. Drużynami wypadliśmy z lasu do wsi Ossala. Tam czekała nas niespodzianka, bo oto stały już gotowe do drogi furmanki. Chłopi, zawiado mieni o nieszczęściu przez galopującego przez wiś Skorupskiego, z własnej inicjatywy zaprzęgli do wozów drabiniastych pary koni; takie bowiem wozy był już gotowe w związku z trwającymi sianokosami. O ile drabiniaste wozy doskonale nadają się do zwózki siana czy zboża, to najmniej przydatne były do transportu obarczonego ciężką bronią wojska, zwłaszcza w szaleńczej jeź dzie na przełaj. Na zmianę drabin na lotry nie pozwalał czas ani nerwy. Dla skrócenia drogi pomknęliśmy prostą linią przez skoszone niekrasowskie łąki. Jadące szybko po ich nierównościach wozy podskakiwały i pochylały się nie bezpiecznie, a ich części składowe zdawały się nie trzymać siebie nawzajem. Podskakiwały i podrygiwały każda osobno zwłaszcza drabiny, które się skła dały to znów rozkładały. Staliśmy na pomostach128 trzymając w rękach broń, przygotowani na wywrócenie się wozów lub ich rozpadnięcie się. Konie rwały cwałem, ile zdołały wyskoczyć, spod ich kopyt i spod drewnianych kół o że laznych obręczach pryskały bryły mokrego torfu i trafiały prosto w nas; trzeba było się więc na dodatek tej wielkiej niewygody ustawiać tyłem do kierunku jazdy, co z kolei zmuszało obserwować drogę spod ramion, aby widzieć na jaką przeszkodę na drodze być przygotowanym. Toteż nikt nie został zaskoczony 127 Szefa Józefa Wiącka – „Sowa”, postać ogromnie popularną i szanowaną w szerokiej okolicy, ludność oraz my w oddziale nazywaliśmy poprostu Józkiem 128 Pomost – w tym przypadku deska spełniająca rolę podłogi w drabiniastym wozie. 226 gdy przejeżdżając w poprzek strumienia pełnym galopem targnęło wozami po tężnie. Wreszcie przedostaliśmy się na nieco twardszy grunt a z kolei na drogę bitą o wyboistej nawierzchni. Tutaj zmienił się tylko charakter wstrząsów; teraz zdawało się, że lada moment mózg zostanie z głowy wytrzęsiony wszystki mi możliwymi otworami. Na szosie zastała nas burza z rzęsistym przelotnym deszczem. Konie pokryte dotąd całkowicie białą pianą potu, teraz, po desz czu odzyskały swoją naturalną maść. W akcji, której przyświecała nadzieja, że wobec nieścisłych informacji Skorupskiego szef został tylko ranny i trzeba go odbić, dowodził jego brat i zastępca, Stanisław Wiącek – „Inspektor”. Przed Osiekiem wydał rozkaz rozwinięcia tyraliery po obu stronach szosy i natarcia na osadę. Mnie wypadło biec przez rozległy łan dojrzewającego ciężkiego od świeżego deszczu wysokiego żyta. Masywniej zbudowani silniejsi koledzy ła twiej radzili sobie z tą przeszkodą. Mnie zaś huczało w uszach a w piersiach paliło i grało charkotliwie w przyśpieszonym i pogłębionym oddechu. Ale pomimo całego wysiłku pozostawałem w tyle. Dopiero obradlone kartoflisko stworzyło mi szansę na wyrównanie linii tyraliery. Osada, jej centrum zostało przez nas otoczone a trzy główne drogi, prowadzące do Połańca, do Sandomierza i Staszowa zamknięte przez patrole ubezpieczające. Wszystkie rozkazy zostały przedtem wykrzyczane w czasie jazdy przez „Inspek tora”, który też dopiero w czasie jazdy obmyślił plan zaatakowania Niemców, o których rozlokowaniu, liczbie a nawet obecności nic nie mógł jeszcze wiedzieć. Niemców zastaliśmy w rejonie rynku. Nie spodziewali się widocznie odsieczy partyzanckiej, a przynajmniej nie tak rychłej i nie tak licznej. Zaskoczeni, przyjęli nas ogniem karabinów maszynowych. Z naszej strony padł wtedy śmiertelnie ranny Stanisław Kuraś – „Szkot”. Niemcy schronili się w budynku gminy i stam tąd się ostrzeliwali. W trakcie tego starcia został ranny „Inspektor”, na szczęście niegroźnie. O „Sowę” nikt nie dopytywał. Sądziliśmy, iż jeśli nawet poległ, zwło ki znajdziemy gdyż Niemcy nie mogli ich jeszcze wywieźć. Można było więc prać po szkopach ile wlazło. O losach „Capa” i „Łokietka” nic nie wiedzieliśmy; może także polegli, a może wydostali się z opresji... Sytuacja szwabów stała się właściwie beznadziejna. Sądziliśmy więc, że po winni podjąć pertraktacje. Gdyby więc trzymali przy sobie obu partyzantów mieliby mocną kartę przetargową. Nie wywiesili jednak białej flagi. Pomyśle liśmy więc, że nasi koledzy zostali przez Niemców zabici. Ta myśl wzmogła w nas wściekłość. Atakując podeszliśmy pod sam budynek i obrzuciliśmy go granatami. Zapalił się. Zanim jednak nasz pierścień zdołał się całkowicie za 227 mknąć wokół budynku Niemcy desperackim zrywem dopadli stojących tuż samochodów i rozpoczęli ucieczkę w stronę Sandomierza. Nie wszystkim z nich udało się wydostać z płonącego budynku gminy. Część została wewnątrz i zginęła w płomieniach. Niektórzy chłopcy widzieli, że kiedy pierwsza grupa Niemców wyskoczyła z budynku, natychmiast odjechała nie czekając, zosta wiwszy swoich towarzyszy broni na pastwę losu. Ci więc ponownie schronili się do budynku, skąd już nie wyszli. Uciekający zaś samochodem zostali za trzymani ogniem z broni maszynowej przez patrol sprzed plebanii przy koście le. Celowniczym był tam Czesław Gawroński – „Wujek”. Niemcy schronili się wówczas w obrębie murów okalających kościół, zostawiając po drodze kilka trupów. Od nowa rozpoczęło się oblężenie i walka na broń palną i granaty. Po upływie około półtorej godziny od rozpoczęcia walki nadjechała Niemcom pomoc z odległego o 31 kilometrów Sandomierza. Zapewne już na początku walki wezwali oni pomoc telefonicznie. Zostaliśmy przez to zmuszeni do odstąpienia z Osieka bacząc czy Niemcy nie podejmą akcji odwetowej wobec ludności cywilnej. Oni jednak zabrali tylko trupy oraz rannych i odjechali. Pełnego rozmiaru ich strat nie było można ustalić. W trakcie walki dołączył do nas „Łokietek”. Powitaliśmy Fredzia rado śnie, ale od razu po jego minie widzieliśmy że stało się coś złego. Zapytany co, wypalił: „Cap” poległ, szef uciekł. – Nie możemy wypuścić ani jednego z tych przybłędów – dodał z zaci śniętymi ustami marszcząc twarz w charakterystyczny dla niego sposób. Później „Łokietek” zdał relację z tego co zaszło wcześniej. Jego opis został uzupełniony relacjami szeregu innych naocznych świadków. Okazało się, że „Sowa” uszedł z życiem dzięki szybkiej reakcji. Wiadomość ta przyniosła nam ogromną ulgę; mieliśmy nadal cenionego i lubianego dowódcę. Całe zdarzenie rozpoczęło się w pewien czas po przyjeździe do Osieka. Szef „Sowa” wszedł do sklepu spożywczo – przemysłowego przy rynku. Z jego właścicielem Stefanem Dobrowolskim miał on interesy polegające na spieniężaniu niektórych artykułów zdobywanych w drodze wypadów na niemieckie jednostki gospodarcze, jak na przykład na ich magazyny. Przez ten sklep płynął towar także i w przeciwnym kierunku, jako zaopatrzenie oddziału w żywność i rozliczne drobiazgi jak bielizna, środki czystości i tym podobne artykuły. Tym razem chodziło o przeprowadzenie rozlicze nia z dostaw i zakupów, które po połączeniu dwóch oddziałów musiały znacznie wzrosnąć. Zasiedli w tym celu w kuchni sąsiadującej ze sklepem. 228 Właściwy dom Dobrowolskich, stanowiący ciąg zabudowy przy rynku został spalony w czasie działań wojennych w 1939 roku. Obecnie mieszkali Dobrowolscy w budynku typu magazynowego, przystosowanego doraźnie na mieszkanie i sklep. Był to parterowy domek położony w podwórzu i cią gnący się w jego głąb prostopadle do linii zabudowy rynku. Od strony tego placu, po minięciu przejścia pomiędzy sąsiednimi zabudowaniami wchodziło się do sklepu urządzonego w pierwszej z trzech położonych w amfiladzie izb. W czasie rozmów szefa ze sklepikarzem „Łokietek” stał na ubezpieczeniu przed budynkiem. „Cap” zaś siedział na bryczce w ulicy Połanieckiej, przecho dzącej w szosę prowadzącą do Połańca. Gorące przedpołudnie nasyciło osadę senną atmosferą. Wokół panowała cisza i spokój, tak charakterystyczne dla wsi w letni gorący dzień. Naraz przebiegł obok „Łokietka” chłopiec Zygmunt Wit kowski129. Było to między godziną dziesiątą a jedenastą rano. Minął nieznane go sobie „Łokietka” i wpadł do sklepu Dobrowolskich z wiadomością, że na rynek wjechali od strony Staszowa Niemcy kilkoma samochodami ciężaro wymi. Wiadomość ta była przeznaczona dla Wiącka, który w Osieku i okolicy był znany jako dowódca „Jędrusiów” Znały go i wielbiły, za dorosłymi, także i dzieci, zwłaszcza chłopcy, jako bohatera – obrońcę w załamanym porządku społecznym. Zygmunt samorzutnie podjął decyzję zawiadomienia „Józka”, o którego pobycie w Osieku wiedziało już całe miasteczko, przekazując so bie tę wiadomość jako podniosłą sensację. Zaraz za Witkowskim pojawił się w sklepie i „Łokietek” przynoszący tę samą wiadomość. Ledwie szef wybiegł, gdy usłyszał strzały oddawane tuż w rynku, zapewne za kimś, kto uznał, że nie powinien się poddać prowadzonemu przez Niemców legitymowaniu; na szczęście ta ucieczka się udała. Kiedy Józek znalazł się w przejściu pomię dzy domami, wbiegło tam dwóch żandarmów wołających pytająco – gdzie są bandyci? Pytanie najprawdopodobniej dotyczyło jego właśnie osoby. Wiącek wskazał flegmatycznym ruchem ręki w głąb podwórza. Jego powierzchowność odpowiadająca klasycznej postaci poczciwego chłopa nie nasuwała podejrzeń o przynależność do partyzantki, a tym bardziej o pełnienie funkcji dowódcy. „Sowa”, 36-letni łysiejący blondyn, nosił się celowo z chłopska, aby w niczym nie kojarzyć się z osobą wybitnego i sławnego żołnierza podziemia. 129 Zygmunt Witkowski, syn policjanta granatowego, który nie zgłosił się do niemieckiej służby rozumując po swojemu, że byłaby to zdrada własnego narodu. Prawdopodobnie nie dotarła do niego w porę wiadomość (nieoficjalna), że wysoki oficer przedwojennej Policji Polskiej wydał oświadczenie zachęcające byłych polskich policjantów do wstępowania do służby w policji niemieckiej. (Temat ten został rozwinięty w książce wcześniej). Witkowski musiał się z tego powodu ukrywać, gdyż groziło mu zesłanie do obozu koncentracyjnego. 229 – Tamok poleciały. W zyto – odrzekł chłopską gwarą. Żandarmi pobiegli we wskazanym kierunku a „Sowa” wyszedł pośpiesznie na rynek. Gdy tam zobaczył mrowie szkopów krążących z bronią gotową do strzału i krzątających się przy legitymowaniu ludzi, skierował się ku wejściu na podwórze, gdzie mieścił się punkt skupu mleka, prowadzony przez wysie dlonego z Ciechanowa pana Romualda Ostrowskiego. Nim jednak doszedł do bramy domu usłyszał wołanie – stać! Domyślił się, że spod opiętej marynarki, która przez to podciągnęła się nieco do góry, wystawała kabura z pistoletem. To go z pewnością zdemaskowało. Po usłyszeniu wezwania do zatrzymania się dał susa w bramę i w chwili gdy przytrzymał się ręką jej futryny aby wyrobić szybko zakręt otrzymał postrzał w przedramię. Teraz popędził w głąb podwó rza, a dobiegłszy do zagłębienia terenu po wyschniętym strumieniu, pobiegł nim chyłkiem w kierunku plebani, obok której skręcił w zbawcze pola. W rynku Niemcy zatrzymali bez powodu siedemnastoletniego chłopca Ko tlarskiego, mieszkańca Osieka, wyprowadzili go na drogę ucieczki „Sowy” i kazali mu biec. Chłopiec, nie rozumiejąc czego oni od niego chcą, zaczął wol no uciekać oglądając się za siebie nieufnie. W takiej chwili zobaczył celującego do niego z bliskiej odległości niemieckiego mordercę w mundurze. Przeszyły go dwie serie z niemieckiego pistoletu maszynowego. Niemcy, śmiejąc się, hałaśliwie wyjaśniali, że zastrzelili herszta bandytów; pewnie należało ten bar barzyński niemiecki żart rozumieć w ten sposób, że zabili go za zbiegłego do wódcę partyzantów. Niedoszli panowie Europy po raz krociowy odkryli swoje prawdziwe oblicze skrywane pod przykrywką kultury formalnej. Siedzący na bryczce „Cap” spostrzegł wjeżdżające na rynek samochody z Niemcami. Przezorność kazała mu udawać obojętność. Miał nadzieję, że szkopy pojadą sobie dalej, lecz gdy zobaczył, że wyłażą z samochodów od czekał czas jakiś sądząc, że mogą nadejść koledzy, poczym ruszył końmi powoli a następnie skręcił w nie ogrodzone posesje w kierunku plebani, aby zejść z oczu szkopom i podjechać bliżej miejsca spodziewanej drogi wyco fywania się partyzantów. Postanowił skrócić drogę i chciał przejechać przez stary śliwowy sad, lecz konie nie zdołały się przedrzeć pomiędzy sztywnymi podeschniętymi w dolnych partiach drzew gałęziami i zatrzymały się. Wów czas „Cap” poszedł dalej pieszo chcąc dołączyć do towarzyszy broni, w kie runku gdzie powinni się według niego znajdować. W tym czasie padły strzały za Józkiem i zapewne zobaczył uciekającego szefa. Zaczął więc i sam ucie kać w stronę łanu żyta. Tam dosięgły go serie niemieckich pistoletów maszy 230 nowych. Pobiegł jeszcze kilkadziesiąt metrów przez żyto i tam padł martwy. Dzielnemu „Capowi”, któremu pod Szczucinem udało się szczęśliwie ujść z życiem tracąc tylko oko, tu szczęścia wojennego okrutna pani Wojenka mu poskąpiła. Musiał złożyć ofiarę życia na ołtarzu świętej sprawy. „Łokietka”, dojrzałego już młodzieńca, natura obdarzyła małym wzrostem, szczupłą postacią i chłopięcym wyglądem. Te cechy, które dla niego stanowiły nieustające utrapienie, tym razem okazały się zbawienne. Instynkt samozacho wawczy podsunął mu błyskawicznie pomysł ich wykorzystania. Widząc dookol ną bieganinę i słysząc strzelaninę, w poczuciu zagrożenia postanowił ratować się fortelem. Wbiegł do sklepu pana Dobrowolskiego i w niemym geście porozu mienia podał swój pistolet i dwa skórzane woreczki (typu sakiewka) z nabojami żonie sklepikarza pani Stanisławie Dobrowolskiej, która bez wahania owinęła ła dunek ściereczką do wycierania lady i wyniosła pod fartuchem z zamiarem zako pania go w obórce w gnoju. Na podwórzu trafiła na scenę próby ucieczki „Capa” i była świadkiem jego tragedii. Wstrząśnięta do głębi i przestraszona wróciła do sklepu i pistolet z nabojami wcisnęła do worka z cukrem. Zrobiła to w samą porę, bo po pewnej chwili weszło tam dwóch Niemców. Rozejrzeli się uważnie po sklepie, a następnie przeszli do kuchni, gdzie zastali siedzących na kufrze jede nastoletniego syna Dobrowolskich Zbigniewa oraz „Łokietka”, który zdążył już był zdjąć marynarkę i buty z cholewami, ukroić z leżącego na stole bochenka dwie skibki chleba i posmarować je marmoladą. Zbysio jadł posłusznie na pole cenie partyzanta chleb i okrągłymi z przestrachu oczami patrzał na uzbrojonych żołdaków w hełmach, rozglądających się czujnie niczym psy gończe. Z wraże nia wypuścił z rąk chleb i z otwartą buzią obserwował dziwne obce sobie istoty, zaglądające bez pozwolenia rodziców do zakamarków mieszkania. „Łokietek” zaś starał się robić gapiowatą minę i, naśladując Zbyszka, z przekonaniem uda wał przestraszonego starszego brata, ogarniając młodszego ramieniem. Trzeci pokój, stanowiący sypialnię, zastali szkopi pusty. Panią Dobrowolską zapytali tylko po co był tu w sklepie wyrostek (Zygmunt Witkowski). Odpowiedziała bez zastanowienia, że kupował papierosy i zapałki – artykuły, po które ojcowie najczęściej przysyłali dzieci do sklepu. Kiedy zaś Zygmunt Witkowski wracał do domu po zawiadomieniu „Sowy” o przyjeździe Niemców na początku wydarzeń tego dnia, został zatrzymany przez Niemców, dopytywano go po polsku, gdzie był i po co. On kierował się instynktownie w wyborze odpowiedzi próbą trafienia w tę, jakiej mogła udzielić sklepowa w razie przesłuchania. To zespolenie my śli i żarliwego pragnienia ratunku przyniosło oczekiwany skutek. Po indagacji 231 i przetrzymaniu przez pewien czas chłopiec otrzymał polecenie odprowadzenia partyzanckiej bryczki do odległego o ponad osiem kilometrów majątku w Ło niowie130, gdzie prawdopodobnie znajdował się w tym czasie przejściowo poste runek żandarmerii. Witkowski poszedł więc do sadu, wyprzągł z bryczki konie, wycofał ją a następnie wyprowadzi konie z zakleszczenia w gałęziach drzew. „Sandomierką”, jak tu nazywano drogę prowadzącą do Sandomierza, pojechał w stronę Łoniowa. Do celu jednak nie dotarł. Nie dojeżdżając do Łoniowa skręcił w Zawidzy w boczną drogę. Bryczka została odzyskana i służyła potem „Jędru siom”. Ale ten odzysk posiada znikome znaczenie wobec dowodu, że polskie dzieci są patriotami najwyższej próby. Tymczasem w Osieku Niemcy przeszli ponownie do sklepu Dobrowol skich dopytując o owego wyrostka, którego poprzednio zastali w kuchni siedzącego na kufrze. Otrzymali odpowiedź, że jest to wyrobnik z sąsied niej wsi, Pliskowoli, który po wykonaniu swoich prac wrócił do domu. To musiało niemiaszków zadowolić. W tym czasie „Łokietek” leżał w oborze pod żłobem zamaskowany słomą. Nas zastanawiał – w późniejszej analizie opisanych wydarzeń – duży zasób informacji, którymi dysponowali Niemcy w czasie działań w Osieku. Zastanawiało, że: • Niemcy przyjechali do Osieka akurat w tym czasie, kiedy przebywał tam dowódca „Jędrusiów”, znienawidzonej przez nich grupy partyzanckiej i tro pionej przez nich od paru lat. Przyjechali po upływie około półtorej godziny od chwili pojawienia się „Sowy” w osadzie, to jest po czasie potrzebnym na przebycie samochodem po kiepskiej bitej drodze ze Staszowa. • Po przyjeździe do Osieka przystąpili Niemcy natychmiast do legity mowania ludzi zastanych na rynku. Mogło to wskazywać, że pierwszy otrzymany przez Niemców sygnał nie wskazywał dokładnie w którym miejscu w rynku znajduje się „Sowa”. Dopiero po jakimś czasie otrzy mali Niemcy poprawkę ze wskazaniem na sklep. • Niemcy zastrzelili młodego Kotlarskiego z zemsty za to, że nie zdołali ująć dowódcy partyzanckiego, który – wiedzieli to – umknął im spod rąk. A więc oznaczało to, że szukali Wiącka. • Niemcy zapytujący „Sowę”, „gdzie są bandyci” użyli liczby mnogiej, a więc wiedzieli, że partyzantów było kilku. 130 Na doraźne kwatery wybierali Niemcy zawsze dwory, gdzie mogli żądać lepszego niż u chłopów pożywienia oraz spodziewać się większych wygód. 232 • Niemcy ponownie poszukiwali u Dobrowolskich „Łokietka”, co ozna czało z kolei, że otrzymali uzupełniającą wiadomość po popełnieniu błędu polegającego na niewylegitymowaniu go podczas spotkania w mieszkaniu. Tak samo chodziło o uzupełnienie informacji odnośnie Witkowskiego. Ktoś na bieżąco uzupełniał Niemcom informacje. Późniejsze dociekania przyczyn tych budzących wątpliwości zdarzeń prowadziły po śladach do osoby komendanta policji granatowej w Osieku, Owczarka. Sprawa tego podejrzenia nigdy nie doczekała się wyjaśnienia. Jest jeszcze do opisania pewien epizod, charakteryzujący postawę lud ności w walce z najeźdźcami. Otóż jednym z przybyszów znajdujących się akurat w rejonie rynku był młody mężczyzna z Osieczka, Ryszard Skorup ski. Został on zaskoczony i ostrzelany przez Niemców, lecz dzięki nadzwy czajnej sprawności, z której słynął w okolicy, po pierwszej niecelnej serii zdołał umknąć w pole. Był on znaczącą postacią w placówce AK i dobrze zorientowany w jędrusiowskich siedliskach. Teraz nie tracił czasu. Wy przągł napotkanego w polu konia z radła nie protestującemu, bo rozumieją cemu nagłą potrzebę pewnie słyszącego strzelaninę w Osieku – chłopu i na oklep pogalopował na przełaj ku melinie u „Mamlocha” w Lesisku. Napad germańskich barbarzyńców na spokojną osadę obserwowany był przez przestraszonych i zaniepokojonych w najwyższym stopniu o swój los jej miesz kańców. Po czteroletnich doświadczeniach przygotowywali się oni na podłości, na jakie jest stać niemieckich przestępców pozbawionych czci i wiary. My po odjeździe Niemców po potyczce zabraliśmy ciało poległego ko legi, aby go czasowo zakopać owiniętego tylko w koc w ziemi w Lesisku. My także przewidywaliśmy bowiem jakąś szerzej zakrojoną akcję przez Niemców przeciwko nam w dniu jutrzejszym lub w dniach następnych. W tych okolicznościach nie stało czasu na urządzanie pogrzebu. Pozostałą bowiem do dyspozycji noc należało wykorzystać na przygotowanie się do walki i ewakuację. Tej jeszcze nocy ranny Staszek Kuraś został przewiezio ny do szpitala w Stopnicy (a potem do szpitala tarnobrzeskiego). Po ponad dwutygodniowych cierpieniach zmarł. Było to długie przytomne konanie młodego człowieka, ze wszystkimi mękami towarzyszącymi rozstawaniu się z życiem w kwiecie wieku; jedyną pociechą, jak dla śmierci żołnier skiej, było świadomość, że umiera za Ojczyznę, bo winien był jej swoje życie. Został pochowany przez rodzinę na cmentarzu w Wielowsi, z zacho waniem pozorów – śmierć na zapalenie wyrostka robaczkowego. 233 W godzinach późnego popołudnia tego samego dnia Niemcy znów zje chali do Osieka. Wypełnili swoją obecnością całą osadę, truchlejącą na myśl o tym jakie męki wymyślili dla nich barbarzyńcy z zachodu. Wszy scy młodzi ludzie opuścili potajemnie miejscowość, aby ukryć się gdzieś u znajomych lub po prostu przetrwać w polu noc. I ta obecność Niemców została naznaczona krwawą ofiarą. Właśnie wra cała z ćwiczeń z jakiegoś odległego pustkowia jedna z drużyn miejscowej placówki, dowodzona przez Stanisława Miernowskiego131. Widocznie jeden z nich, Stanisław Słodkowski, nie zachował wobec niemieckich „rycerzy” należytej, jak wobec bandytów, ostrożności – pewnie nie przypuszczał, aby mógł być napadnięty bez jakiegokolwiek powodu – i został zastrzelony bez ostrzeżenia, bez legitymowania, przy swoim domu. Zaraz po świcie następnego dnia w rejon naszych szałasów nadciągnęli Niemcy ze Szczucina od strony Połańca. Oddział wojska przyjechał cięża rówkami. Inna, również bardzo liczna kolumna samochodowa, bo licząca 52 samochody ciężarowe, po 25 żandarmów i innych służb policyjnych oraz żołnierzy Wehrmachtu na każdym z nich, następowała ze strony przeciw nej, od strony Osieka. Pierwsze samochody, te przybyłe od strony Szczu cina, zostały przywitane przez nasze ubezpieczenie ogniem maszynowym, w wyniku czego uszkodzone samochody zastawiły leśną drogę następnym. Teraz Niemcy zaczęli rozwijać tyralierę próbując zamknąć pierścieniem ob szar lasu, w którym mieściły się nasze szałasy. Rozpoczęła się obława na dużą skalę. Za pierwszą linią tyraliery posuwały się co pewien odstęp grupy obsługi karabinów maszynowych gotowych do zwalczania partyzantów gdy by udało im się przedostać przez kordon żołnierzy. Nad pierścieniem obławy krążył samolot zwiadowczy, mający łączność z dowódcami odcinków natar cia. Niemcy stworzyli sytuację bojową, o której przysłowiowo zwykło się mówić, że nawet mysz by się nie mogła prześlizgnąć przez kordon. Niemcy posuwali się ostrożnie, starając się nie popełnić błędu pamięta jąc, że w czasie obławy w dniu 29 czerwca ubiegłego (1943) roku właśnie na tym obszarze partyzanci zapadli im się pod ziemię i zamiast ich spotkać po ostatecznym zacieśnieniu kręgu, spotkali się w nim tylko sami ze sobą. 131 Stanisław Miernowski – w późniejszym czasie aresztowany i zamęczony przez Niem ców na torturach, następnie dobity i zakopany przez „Kulturtraegerów” (krzewicieli kultu ry) w rowie w Sielcu koło Staszowa. Brat Marian oraz członkowie placówki Osiek odko pali następnego dnia ciało i przewieźli do Osieka. Jedna ręka Stanisława była przetrącona, a z prawej ręki miał zerwane paznokcie. Dotrzymał wierności złożonej przysiędze żołnier skiej; w służbie Ojczyzny walczył do samego końca. Nikogo nie wydał. 234 Teraz szli z wyraźnym respektem dla lasu. Dzięki temu zdążyliśmy zama skować resztę naszego majątku; zabezpieczanego zresztą przez całą noc. Na opuszczenie zagrożonego terenu czasu już nie wystarczyło. Zostaliśmy zamknięci w okrążeniu. Niemcy, otrzymawszy dzisiaj pierwszy dotkliwy cios w postaci unieru chomienia dwóch samochodów, pewnie i jakichś strat w ludziach, byli jed nak pewni swego – że wcześniej czy później, w każdym razie jeszcze tego dnia, i to raczej rychło, dostaną partyzantów. My natomiast, nie ukończywszy ukrywania tego, czego nie mogliśmy wywieźć w nocy ani zabrać ze sobą, ruszyliśmy szykiem ubezpieczonym ku Wiśle. My, żołnierze szeregowi byli śmy przy gotowani całkowicie na zatraceńczą walkę. Niejeden przeżegnał się ukradkiem, a napewno każdy powierzył się w myślach opiece Boskiej. Było wszak oczywiste, że na nas kilkudziesięciu idzie istna potęga uzbrojona po zęby w nowoczesną broń i wspomagana rozpoznaniem lotniczym. Szliśmy, zgodnie z rozkazem, w skupieniu i ciszy bacząc by jak najlepiej wykonać za danie polegające na niezdradzeniu swojej obecności. Dowodził Józek, który po osieckiej potrzebie dotarł na leśne kwatery. Teraz z zabandażowaną ręką na temblaku jechał na koniu. Wybrał kierunek, na którym nieprzyjaciel nie zdołał, jak przewidywał, zamknąć jeszcze pierścienia obławy. To spodziewa ne opóźnienie w połączeniu się dwóch odcinków kordonu nastąpiło z powo du rozlania się szeroko po ostatnich obfitych opadach wód grzęzawiska. Tę właśnie oko liczność wykorzystał dobrze znający te lasy „Sowa”. – Jak to dobrze, że umiem pływać – pomyślałem widząc coś w rodzaju jeziora. Józek, gdy dojechał na brzeg, rozglądał się z wysokości konia po śródle śnym rozlewisku. Podjeżdżał to tu, to trochę dalej, to znów wracał, aż – wi dać było, że decyzję podjął – puścił wodze koniowi, poklepał kasztanka po szyi, coś mu tam, wydało się, szepnął do ucha, i wreszcie „dał mu ostrogę”. Koń początkowo zaczął przestępować z nogi na nogę, lecz za drugą ostrogą zaczął ostrożnie wchodzić do wody. Zanurzył się po brzuch gdy doszedł do pierwszej kępy traw wystających ponad powierzchnię wody. Dalej po stę pował już zdecydowanie i bez wahań. To się zapadał, to znów wydostawał się na kolejną kępę, wybierając drogę sam. My posuwaliśmy się w trop za nim, zaufawszy końskiemu instynktowi, trzymając broń nad głowami. Oka zało się, że grzęzawisko jest płytkie, gęsto usiane kępami wystającymi po nad powierzchnię rozlewiska i często porośniętymi łozami. W dalszej części, 235 w obszarze stałych bagien natrafialiśmy na pływające po wierzchu kożuchy skołtunionych wodorostów, po których – byle nie zatrzymywać się w miej scu – dało się nawet po prostu iść jak po falującym dywanie i brnąć tylko po kolana, jeśli ktoś nań natrafił i wiedział jak się na nim poruszać. Czasem się ktoś zapadł głęboko, ale w takiej sytuacji ratowała go kolejna kępa. Koniowi woda sięgała powyżej połowy brzucha a my pomoczyliśmy się po pachy, chyba że ktoś zaplątał się w łodygi wodorostów, wówczas wąchał wątpliwe go uroku zapach gnijących roślin. Cała przeprawa odbywała się w zupełnej ciszy i skupieniu. Zdawaliśmy sobie sprawę, że los choć krzywo ale się do nas uśmiechał. Przed oczami mieliśmy już cel przeprawy –na drugim brze gu widniał wysokopienny las sosnowy rosnący na wysokim brzegu i wzno szącym się pagórku. Las był w tym miejscu wąski i rzadki – prześwitywał jego kraniec. Westchnąłem głęboko z ulgą gdy stanąłem na twardym suchym gruncie. Zaświtała nadzieja na przeżycie, ale wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że to tylko nadzieja. Teraz wyszliśmy z głębokiego mroku mokrego lasu i weszli na pozłocone słońcem pola. Ubezpieczenie poszło przodem. Po obu stronach polnej drogi prowadzącej ku Wiśle rosły wysokie zboża. Zdjęli śmy czapki i pochylili głowy, Józek zszedł z konia. Biegliśmy truchtem byle jak najprędzej dostać się do niedalekiego rzędu drzew. Dochodziliśmy już do wału wiślanego, gdy usłyszeliśmy warkot silnika samolotu. Wtedy co sił pobiegliśmy aby ukryć się w niedalekich już zaroślach. Zdążyliśmy. Samolot poszybował sobie dalej, a my posuwaliśmy się teraz polną drogą w tunelu zieleni utworzonym przez wysokie rozłożyste drzewa liściaste i gęste krzewy obrastające oba pobocza drogi. Naszym celem było dotrzeć do ujścia rzeki Czarnej do Wisły. W miarę posuwania się i braku sygnałów ze strony ubez pieczenia przedniego, o napotkaniu nieprzyjaciela, nasze nadzieje rosły. Na twarzach zaczęły się pojawiać uśmiechy i oczy pojaśniały – napięcie bitewne zaczęło mijać. Wreszcie chroniący nas tunel otworzył się przed nami a u jego wylotu ukazało się szerokie piaszczyste, płytkie rozlewisko ujścia Czarnej. Czyściutka woda zachęcała do położenia się, tak w ubraniu, aby się obmyć z zasychającego już nieznośnie cuchnącego bagiennego błociska, lecz szef nie należał do tych, którzy zwykli kusić licho. Na drugim brzegu poczuliśmy się już bezpieczni, poza zasięgiem obławy. Z uczuciem serdecznej wdzięcz ności i podziwu spoglądaliśmy na szefa Józka, po obliczu którego nie było widać najmniejszych oznak wzruszeń. Był, jak zwykle nierozmowny, sku piony i zdawał się myślą krążyć koło problemu – co dalej? Gdzieś po drodze 236 ochędożyliśmy się jako tako w jakiejś rzeczułce, wysuszyliśmy się co nieco, a zamoczoną amunicję wystawiliśmy na słońce aby obeschła zanim woda przeniknie do środka. W nocy wróciliśmy do szałasów aby wywieźć swoje wyposażenie i zapa sy żywności, zamaskowane w gęstwinie leśnej. Nazbierało się trochę tego majątku. Ten okazjonalny przegląd dobytku napawał nas zadowoleniem. Jadąc w przeszło dwadzieścia wozów poprzez ostępy leśne przecięliśmy pod mocnymi ubezpieczeniami szosę Osiek – Staszów, zmierzając do Opa liny. Po drodze czekała nas niemiła niespodzianka – przeszkoda opóźnia jąca marsz. Na rozległą łąkę wystąpiła z brzegów szerokim rozlewiskiem mała rzeczka. Ale my mieliśmy za sobą nie lada jaką zaprawę w brodzeniu. Wystające z niskiej wody krzaki dzikiej róży i kaliny wyznaczały tor drogi. Nie bez trudu i nie bez żołdackich epitetów sforsowaliśmy tę przeszkodę i już po południu rozlokowaliśmy się na kwaterach. Wrażeń wprawdzie nam nie brakowało, ale czekało nas jeszcze jedno; w postaci blond – młynareczki, która stała w ukwieconym ogródku i pa trzyła z zaciekawieniem na korowód uflaganych i umordowanych postaci niby – żołnierzy, które na jej widok prostowały się i starały się wydać ślicz notce dziarskimi wojakami. Taka to już ta żołnierska natura, nakazująca trzymać fason nie tylko na defiladzie. W Ossali pozostał szef wraz z kilkoma partyzantami. Trzeba było trzy mać rękę na pulsie – nie było wiadomo bowiem jak zachowają się Niemcy po zejściu się w lesie z pustymi niezakrwawionymi rękami, a dowódcy bez szans na ordery. Należało poważnie brać pod uwagę jakiś akt zemsty za porażkę w polu, pamiętając mocno wrytą w pamięć rzeź, jaką urządzili Niemcy w dniu 3 czerwca 1943 roku w niedalekiej wsi Strużki. Germańscy „rycerze” wymordowali niemal wszystkich mieszkańców – od niemowląt po starców a wieś spalili i wywieźli żywy dobytek. Zostało spalonych żyw cem lub zastrzelonych 73 osoby, w tym 24 dzieci. Musieliśmy więc być gotowi wyruszyć w każdej chwili z odsieczą i pomocą. Jednak Niemcy nie zdecydowali się na pacyfikację okolicznych wsi, pamiętni pewnie lania otrzymanego w Osieku dopiero co i wystrychnięcia ich na dudka podczas obławy. Byli po prostu bez radni w starciach zbrojnych z partyzantami. Te raz po nieudanej obławie spróbowali nowej metody. Kilka punktów w le sie obsadzili silnie uzbrojonymi patrolami, czyhając na przechodzących partyzantów. Trudno zrozumieć, co chcieli w ten sposób osiągnąć, chyba 237 tylko wzięcie jeńca, na którym mieli nadzieję wymóc informacje potrzebne do dalszych działań przeciwko nieuchwytnej, jak dotychczas, organizacji zbrojnej, o jej przywódcach. Na jedną taką zasadzkę natknęli się „Sowa” i Tadeusz Mittelstedt – „Budiet”. Szef zdołał zbiec a „Budiet” postrzelony w stopę nie mógł uciekać. Dopadły go policyjne psy. Trzeba wielkiej zaiste dzielności, na jaką zdobył się właśnie Tadek, aby nie oddać życia darmo i aby, rozumiejąc beznadziejność swojej sytuacji, walczyć do końca, nie dać się wziąć żywcem. Udał nie żywego pozwalając się szarpać psom po to, aby, kiedy zbliżyli się oprawcy, wystrzelić do nich cały magazynek z pi stoletu. Padł pod seriami bergmanów i pod kłami psów. Towarzysz broni Tadeusz Mittelstedt – „Budiet” poległ śmiercią godną Rzymianina, boha terską śmiercią Polaka. Okropnie pokaleczone ciało Tadka przewieźliśmy nocą do Opaliny, gdzie w obejściu młynarza zaciągnęliśmy przy trumnie z poległym wartę honorową. Następnej nocy wydobyliśmy z tymczasowej mogiły poległego w Osieku ciało Antoniego Gaja – „Cap”. Kolejnej zaś nocy przewieźliśmy ciała obu towarzyszy broni do Sulisławic i na tamtejszym cmentarzu po chowaliśmy z należnymi honorami. Salwa honorowa i honorowy wybuch granatu był ostatnim akcentem ich obecności pośród nas. Wśród nieustannie prowadzonych akcji, walk i marszów trwał nabór kierowanych tu przez konspirację Armii Krajowej ludzi. Przyjęto między innymi także kilku żołnierzy z armii niemieckiej, którzy po wcześniejszym nawiązaniu kontaktu z konspiracją uciekli stamtąd zabierając ze sobą broń. Przyszli do nas dwaj Ślązacy, dwaj Francuzi i rodowity Niemiec z Saksonii. Z placówki mieleckiej zameldował się Gustaw Stęplewski – „Bórówka”. W tym czasie dochodzi do koniecznych zmian organizacyjnych narzu conych sytuacją frontową. Partyzantka, działająca dotychczas w odręb nych oddziałach, teraz przeradzała się w wojsko partyzanckie. Oddzia ły, jako jednostki kadrowe wzbogacane liczebnie przez napływających ochotników z placówek (ze skierowania placówek) przeradzają się w plu tony, z których formuje się kompanie a z tych bataliony 2 pułku Armii Krajowej. Wojsko to zostaje dozbrojone w broń zrzutową i pochodzącą z własnych zapasów, która przechowywana była w utajonych magazy nach na czas powstania powszechnego. Właśnie w drugiej połowie lipca 1944 roku została ogłoszona akcja „Burza” dla ziem położonych na ob 238 szarach na zachód od Wisły. Trwają ćwiczenia prowadzone teraz otwar cie w dzień, w polu. Dochodzi też do wspólnych ćwiczeń z Batalionami Chłopskimi (BCh). W związku z postępami armii sowieckiej zmieniają się na terenie San domierszczyzny stosunki w układzie sił okupacyjnych. Atmosfera zyskuje posmak zaplecza frontowego. Miejscowe władze niemieckie zdradzają za niepokojenie, a wypady partyzanckie nie wywołują już w zasadzie zorga nizowanych represji wobec ludności cywilnej. Władza cywilna i policyjna ustąpiła miejsca posuwającej się armii, przejmującej w swoje władanie pas ziemi sąsiadujący z frontem. Prawdopodobnie z tego powodu nie doszło do represji na ludności cywilnej po starciu w Osieku. Daje się wyraźnie do strzegać pewne rozprężenie w niemieckiej machinie organizacyjnej. Obser wuje się wzmożone przemieszczanie wojsk oraz wycofywanie niemieckich jednostek administracyjnych. Jedną ze zwijanych jednostek okupanta było starostwo z Biłgoraja. Tabor złożony z wozów konnych zmierzał po drodze z Sandomierza w kierunku Staszowa. Na nocleg zatrzymał się w dniu 25 lipca 1944 roku w Osieczku, wsi przylegającej do osady Osiek. Eskortę stanowili żołnierze Wehrmachtu ja dący wraz z taborem, oraz kompania własowców, która ciągnęła za taborem w osobnej kolumnie w znacznym oddaleniu od grupy czołowej. Grupę właści wą postanowiliśmy zaatakować w nocy na postoju w Osieczku, podczas gdy własowcy rozłożyli biwak na noc w lesie o około dwa kilometry wcześniej. Doszło do strzelaniny, w trakcie której został niegroźnie ranny Franciszek Ru tyna – „Franek”. Po krótkiej walce zdobyliśmy tabor składający się z ponad dwudziestu wozów wyładowanych rozmaitym zrabowanym Polakom dobrem, cenionym szczególnie wysoko w czasie wojny, a mianowicie skórami i żywno ścią. Bodaj najtrwalszym i obok zdobytej broni najbardziej użytecznym z tych dóbr okazały się małe konie typu huculskiego. Te niewielkiego wzrostu, nad zwyczaj wytrzymałe i mało wymagające, łagodne i pracowite konie okazały się w naszych późniejszych pochodach wprost nieocenione. Godnym odnotowania epizodem tej akcji jest zdarzenie, jakie przytrafiło się niemieckiemu okupacyjnemu staroście biłgorajskiemu. Otóż w trakcie nocnej strzelaniny uciekł on pod osłoną ciemności z miejsca walki i poszedł gdzie oczy poniosą, byle jak najdalej. W dzień, dopytując o drogę do Sta szowa, trafił do gminy w Strużkach. Widocznie duchy pomordowanych tam wcześniej przez Niemców mieszkańców Stróżek go tam przywiodły. Urzęd 239 nicy (Polacy) skierowali go właśnie tam, dokąd taki gość w sandomierskiej puszczy powinien trafić – do naszej kwatery „Jędrusiów” u „Mamlocha” w Lesisku. Choć tam w owej chwili nikt nie kwaterował, to jednak pech wojenny szkopa chciał, że przypadkowo znajdował się w niej akurat Ste fan Malinowski – „Masnyciu”; Wojenka, piękna a figlarna pani, nie przebie ra w igraszkach. Partyzant, rozebrany do pasa mył się właśnie w miednicy ustawionej na zydlu, na którym też położył, zgodnie z zasadą nieustającej gotowości, swój pistolet. Zobaczywszy wchodzącego w drzwi Niemca ze zwisającym mu na szyi pistoletem maszynowym, chwycił za swoją spluwę i ... reszta była już tylko partyzancką formalnością. Szkopa zakopał w pobli skim zagajniku sosnowym, a sam wrócił do oddziału z zawieszonym na szyi zdobycznym francuskim pistoletem maszynowym „mass”. Jakkolwiek sytuacja polityczna napawała niepokojem, bo zza frontu nadchodziły złowróżbne wieści o opanowaniu władzy na polskich terenach przez kolejnego wroga, Sowiety, to walki partyzanckie prowadzone były dalej z całą energią. W dalszym zamierzeniu na czas po przejściu frontu – nadal pomimo trudne położenie, obowiązywało dążenie do objęcia nad wyzwolonym od Niemców terenem władzy policyjno – cywilno – admini stracyjnej i rozpoczęcia sprawowania w ten sposób w wolnej Polsce wła dzy państwowej przez Polaków. W planach dowództwa Armii Krajowej działanie to nosiło, wspomniany już, kryptonim „Burza”132. Akcja „Burza”, 132 „Burza” – kryptonim działań bojowych AK, określający program operacji wojskowej polegającej na zaczepnych działaniach zbrojnych przeciw wycofującym się przez ziemie polskie oddziałom niemieckim w celu przyśpieszenia oswobodzenia polskich miast i wsi oraz zorganizowania polskiej władzy państwowej na wyzwalanych obszarach, a także w celu formowania na nich regularnych sił zbrojnych. Taka postawa rządu emigracyjnego była politycznie ze wszech miar uzasadniona. Akcję „Burza” wprowadzano w życie w miarę przesuwania się frontu przez kolejne dzielnice kraju. Jednym z kilku podstawowych zadań „Burzy” było przeszkadzać lub uniemożliwiać wywózkę mężczyzn oraz materiałów i urzą dzeń (np. fabrycznych) do Niemiec; utrudniać ściąganie kontyngentów; niszczyć wszelkie go rodzaju środki transportu wroga; likwidować posterunki policji niemieckiej, komórki administracji okupanta, agentów i konfidentów; zmusić Niemców do skupienia się tylko na nielicznych ośrodkach; przygotować oddziały partyzanckie do wykonywania akcji odwe towych i utrudniających ekspedycje karne nieprzyjaciela; utrudniać wrogowi wszelki ruch spychając go do głównych jedynie arterii komunikacyjnych; na wszelkie sposoby zdobywać broń na wrogu (Wojciech Borzobohaty – „Jodła”, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1988 r.). Akcja „Burza” zawierała w swoim programie nabór partyzantów. Dotychczasowe oddziały partyzanckie zaś, które w swojej działalności programowo prowadziły szkolenie żołnierzy, miały teraz spełniać rolę kadry, podobnie jak organizowane przez ponad cztery lata kursy podchorążych miały uzupełniać kadrę oficerską. Mobilizacja została ogłoszona na warunkach ochotniczego zaciągu. Do lasów zaczęły wtedy na pływać liczne rzesze młodych (rdzennych) 240 ogłoszona w oparciu o instrukcje rządu (w Londynie) z 26.X.1943 roku, rozpoczęła się już w styczniu 1944 roku na ziemiach wschodnich Rzeczy pospolitej – na Wołyniu, Polesiu, Wileńszczyźnie – gdzie koncentracja ob jęła w sumie 21 000 partyzantów, a w okręgu lubelskim (3 dywizje) na dobre rozwinęła się wczesną wiosną tegoż roku. Na Kielecczyźnie akcja „Burza” została zarządzona 20 lipca 1944 roku w związku z dojściem fron tu wschodniego do linii Wisły. W prowadzonych teraz na sandomierskiej ziemi walkach regularnymi oddziałami partyzanckimi doszło do szeregu starć z niemieckimi jednostkami, które to walki przyniosły nam znaczne sukcesy133. Toczyły się więc typowe walki przyfrontowe. 28 lipca 1944 roku dwa plutony pod dowództwem Stanisława Wiącka – „Inspektor” zajęły stanowiska w zasadzce w lesie przy drodze prowadzącej z Osieka do Staszowa, na jego skraju od strony Osieka. Na tej szosie ob serwowało się ostatnio wzmożony ruch kolumn wojskowych, czekaliśmy więc na czatach w napięciu na niewiadome jeszcze kogo też los nam nada rzy, czy będzie w czym wybierać. A los zesłał wkrótce rodzynek w postaci dwóch samochodów osobowych typu łazik, a w nich widoczne już – po da jących się już rozpoznać błyszczących dystynkcjach – oficerskie mundury. Otwarty jednocześnie z dwóch karabinów maszynowych ogień osadził oba wozy na miejscu. Pierwsze serie okazały się skuteczne. Poprawkę wymusił tylko jakiś pułkownik, który próbował zbiec w łan żyta. Po krótkiej serii przewrócił się na wznak. Pozostali przy życiu Niemcy nie stawiali oporu. Próbowali jeszcze tylko wyskamłać łaskę życia; dotychczasowi butni wy rafinowani mordercy teraz się upodlali. Jakiś major wyciągnął fotografie swojej rodziny chcąc wzbudzić litość, której on swoim pewnie licznym ofiarom nie okazywał, a strzelał do nich rubasznie się zaśmiewając, jak niedawno jego pobratymcy podczas pacyfikacji w Strużkach i napadu na Osiek. Teraz musiał poznać naturalny smak odwetu. Zdobyliśmy kilka sztuk pistoletów maszynowych i bocznych, ale naj cenniejszą zdobyczą okazały się dokumenty – jak potem ustalono – plany Polaków, niekoniecznie należących do AK, gotowych z entuzjazmem spełnić swój obywatel ski obowiązek. W miastach powstał w związku z tym podniosły stan ducha: ci, stosunkowo nieliczni, którzy do lasu nie poszli byli wytykani palcami i otoczeni powszechną wzgardą. Jednak tylko część ochotników została włączona do służby, albowiem zadania armii podziem nej musiały ulec zmianie z powodu zaniechania – na skutek nieprzychylnym interesom Polski zmianom w sytuacji polityki światowej – wzniecenia powstania powszechnego. Duża część młodzieży zmuszona była wrócić do domów z uczuciem rozczarowania. 133 Opis tych walk wykracza poza ramy niniejszej pracy. 241 niemieckich umocnień nad rzeką Nidą w rejonie Małogoszczy134. Rozbici Niemcy stanowili jednostkę wywiadu przykomenderowaną do sztabu 4 ar mii pancernej (co zdołano dokumentnie wyjaśnić w wiele lat po wojnie). Wkrótce ukazały się na szosie samochody długiej kolumny z wojskiem. Kiedy nadjechały, ostrzelaliśmy czołówkę kolumny, która na skutek tego zatrzymała się w celu rozwinięcia natarcia. Teraz piękna i figlarna pani Wojenka podszepnęła Stachowi myśl zabawy w wojenne harce. Po ostrza le wysypało się z samochodów mrowie niemiaszków i rozwinęło potrój ną szeroką tyralierę. Nie ułatwialiśmy im tego zadania. „Inspektor” kazał grzać po nich byle celnie. Musieli się posuwać krótkimi skokami i miej scami czołgać. Widać było tylko podnoszone ręce oficerów prowadzących natarcie i ich pokrzykiwania przy wydawaniu komend. Gdy wreszcie ty raliera zbliżyła się do nas na jeszcze bezpieczną ale bliską dopuszczalnej granicę, oddaliśmy pożegnalne serie i odeszliśmy spokojnie w głąb lasu. Niemcy sobie na polu dalej skakali przypuszczając zapewne, że przerwali śmy ostrzał dla podpuszczenia ich na bliższą odległość, poczym wznowimy walkę. My zaś wracaliśmy w tym czasie w dobrych humorach na melinę na Graniczniku, podśpiewując frywolne piosenki. W czasie marszów i potyczek wykonywaliśmy swoje żołnierskie rze miosło, ale los żołnierza – partyzanta narzucał konieczną potrzebę śle dzenia ważnych wydarzeń frontowych, biegu wydarzeń politycznych. Już wiedzieliśmy, przyszłość Polski rysuje się w ponurych barwach. Po ucho dzący ku swoim siedzibom na zachodzie odwiecznym wrogu pojawił się od wschodu wróg inny, potężny, skumany z naszymi zdradzieckimi sojusz nikami. Tylko poczucie wierności Ojczyźnie utrzymywało wojsko party zanckie w karnych szeregach. Pomimo rozumianej już beznadziei, pomi mo rozumienia swojego osobistego każdego z nas złego przyszłego losu. W polityce spadały na Polskę coraz to kolejne ciosy. My jednak trwaliśmy na swoich stanowiskach respektując bez zastrzeżeń zasadę, że o poczyna niach wojska, w tym i o jego rozwiązaniu decyduje dowództwo. Szara brać żołnierska rozumiała, że o wolność walczy się do końca. W lipcu 1944 roku oddziały partyzanckie rosły wciąż w siłę; zadziwiają ce zjawisko wzmożonego napływu ochotników, którzy doskonale wiedzieli w jak trudnej chwili dziejowej decydują się na niemal zatraceńczą walkę, jednak szli, bo tego oczekiwała od nich Ojczyzna. W czasie tak trudnej 134 Plany zostały przekazane sowieckiemu pułkownikowi Draguńskiemu. 242 chwili – kiedy właściwie można się było spodziewać raczej powszechnej dezercji – w takiej chwili Naród wysyłał swoich najlepszych synów w bój. W lesie jednak nabór był ograniczony, właśnie w związku z odmienną niż oczekiwano sytuacją polityczną. Nas, pozostających w lesie obserwacja ta podtrzymywała na duchu. Upewniała, że nie jesteśmy szaleńcami a wy brańcami Narodu. Tam, gdzie było to jeszcze możliwe przyjmowano nowych partyzantów. Przychodzili kierowani przez organizacje konspiracyjne młodzi przeważ nie ludzie, którzy powoływali się na przebyte na placówkach przeszkolenie wojskowe. Na bazie oddziałów partyzanckich formowano w lesie jednostki na zasadzie wojska regularnego i tworzono w ten sposób zręby 2 pułku dowodzonego przez majora Antoniego Wiktorowskiego – „Kruk”. W jego skład wchodziły trzy bataliony: I-szy Eugeniusza Kaszyńskiego – „Nurt”, II-gi kapitana Tadeusza Pytlakowskiego – „Tarnina”, III-ci kapitana Ste fana Kępy – „Pochmurny”. Oddział „Jęrusie” zapoczątkował tworzenie 4 kompanii w II batalionie 2. pułku, której dowódcą został podporucznik c.w. Józef Wiącek. Bataliony Chłopskie wycofały swoje jednostki na Kielecczyźnie i na Lubelszczyźnie – pomimo podpisanej w dniu 30 maja 1943 roku umowy o scaleniu BCh z AK. Na Sandomierszczyźnie, jak już wcześniej wspo mniano, po początkowym włączeniu się do walk z wycofującymi się Niemcami (nad rzeką Koprzywianką) wycofały się w lasy góreckie, gdzie złożyły broń i zdemobilizowały się. Wierny umowie pozostał na terenie Inspektoratu Sandomierz – z własnej woli i z woli podległych mu żołnie rzy – Eugeniusz Fąfara – „Nawrot”, „Suchy” z Opatowa; jego oddział BCh uczestniczył w walkach 2 pułku AK do końca. Rozpoczął się na Kielecczyźnie okres walk odmienny od poprzednio prowadzonych, bo teraz toczonych otwarcie dużymi już siłami, z którymi nieprzyjaciel musiał się liczyć a nawet wystawiać przeciw nim wyodrębnio ne duże jednostki. W tym okresie zaczęły krążyć wśród wojska wiadomo ści o decyzji zdobycia Sandomierza, aby w ten sposób uchronić to piękne zabytkowe miasto od zniszczenia przy spodziewanym zdobywaniu przez wojsko sowieckie podczas tworzenia przyczółka baranowsko-sandomier skiego. Pogłoska ta została potwierdzona rozkazem zamelinowania rzeczy nieużytecznych w walce bezpośredniej. Szef kompanii osobiście dopilno wał złożenia depozytów i zajął się ich ukryciem w majątku Zyznów przy 243 pomocy miejscowej placówki AK. Do kryjówki powędrowała w ten sposób prowadzona przeze mnie kronika oddziału „Lotna Grupa Bojowa”. Kronika przechowywana była stale w Beszycach w skrytce. Wpisów dokonywałem, i ozdabiałem je satyrycznymi rysunkami obrazującymi życie partyzanckie, gdy kwaterowaliśmy oddziałem w tej najczęściej odwiedzanej melinie Be szyce – Skwirzowa. Ominęła mnie dzięki temu niejedna warta. Oddając ją teraz na przechowanie miałem dziwne przeczucie, że kronika skazana jest na przepadek – kiedy wojsko przystępuje do walki, jego dalsze drogi pro wadzą zwykle po nieprzewidzianych szlakach. I rzeczywiście potem, z po wodu, jak się okazało, dużego nasycenia miasta jednostkami niemieckimi, dowództwo uznało, że od zamiaru zdobywania Sandomierza należy odstą pić. Ta decyzja zastała nas w zupełnie innym miejscu; do Zyznowa nigdy już nie wróciliśmy, a zresztą po zakończeniu wojny właścicieli Zyznowa, podobnie jak wszystkich ziemian wypędzono precz, daleko i na zawsze. Kronika pewnie wpadła w łapy urzędu bezpieczeństwa i tam przepadła. Jak już wcześniej powiedziano, szczęście wojenne sprzyjało party zanckiemu wojsku. Zanotowano tylko jedną porażkę. Była to prawdziwa klęska. Doszło do niej 30 lipca 1944 roku pod Pielaszowem – Wesołów ką. Cały nowotworzony I batalion dowodzony przez kapitana Ignacego Zarobkiewicza – „Swojak” został doszczętnie rozbity. Dowódcy przypi suje się błąd polegający na dopuszczeniu do okrążenia przez wojsko nie mieckie, pomimo wcześniej zapowiadających je ruchów nieprzyjaciela. O świcie tego dnia Niemcy rozpoczęli energiczne natarcie z okrążenia koncentrycznie; partyzanci nie mieli żadnych szans sprostania im w wal ce. Zbyt wielka była różnica w potencjale wojennym doskonale uzbrojo nego i wyposażonego w broń pancerną oraz posiadającego wytrawnego doświadczonego w wojowaniu żołnierza w starciu z kiepsko uzbrojonymi rekrutami. Dowodzenie takim wojskiem wymaga stosowania odpowied nich metod. Batalion stracił około 60 zabitych w walce i pomordowanych bestialsko w tym cztery łączniczki po wzięciu do niewoli. Zginął tam także były żołnierz „Lotnej” NN – „Żbik” z Wilczyc. Tym, którym udało się szczęśliwie ujść z pogromu zostali włączeni do innych jednostek lub zwolnieni ze służby. O wybuchu Powstania Warszawskiego doszła nas wiadomość już po dwóch dniach. Przyjęliśmy ją w nabożnym niemal skupieniu, rozumieli 244 śmy, że zaszło coś wielkiego i ważnego. Nasze najgorętsze życzenia popły nęły ku Warszawiakom i najlepsze nasze uczucia. Nikt jednak nie odwa żył się wygłaszać swoich przewidywań co do dalszego rozwoju wydarzeń. Oczekiwaliśmy w napięciu spełnienia zapowiedzi władz sowieckich, które nawołując drogą radiową do wzniecenia powstania i zapowiadały pomoc i współdziałanie. Przewidywaliśmy, że powinien nastąpić manewr okrą żający stolicę i w ten sposób Warszawa zostanie wyzwolona. Pragnęliśmy tego, ale brak było podstaw do żywienia wiary w spełnienie zapewnień tak wiarołomnego partnera, jakim było sowieckie dowództwo i przywództwo polityczne sowieckiego państwa. Na naszym terenie mnożyły się zaczepne z naszej strony starcia z Niem cami; ta niniejsza próba historycznego monograficznego opracowania nie jest miejscem stosownym do opisu wszystkich tych walk i potyczek, które rozgrywały się na przełomie lipca i sierpnia, jedna po drugiej. Opisują je autorzy prac o charakterze dokumentacyjnym, jak na przykład Wojciech Borzobohaty czy Jerzy Ślaski i inni. W dniu 30 lipca 1944 roku armia sowiecka doszła do Wisły na wysokości Sandomierza i utworzyła na lewym jej brzegu w okolicy Baranowa Sando mierskiego przyczółek, a następnie poszerzyła go błyskawicznie, głównie w kierunku Sandomierza i miasteczka Łagów. W przygotowaniach w wy borze miejsca oraz w pierwszych przeprawach przez rzekę współdziałała Armia Krajowa. W polskim bowiem interesie było ułatwiać i przyśpieszać przesuwanie się frontu przez ziemie polskie na zachód; zgodnie z założe niami akcji „Burza”. W trzeciej dekadzie lipca 1944 roku tworzenie wojska partyzanckiego na Kielecczyźnie, w tym w rejonie Sandomierza, odbywało się w przyśpieszo nym rytmie. Od dnia 3 sierpnia 2 pułk Legionów AK w składzie trzech bata lionów – około 1 200 ludzi – stał na północny zachód od Bogorii w miejsco wościach Niemierów, Zbelutka, Jastrzębska Wola i Szumsko, przeprowadza jąc koncentrację oddziałów w celu uformowania wojska posiadającego zdol ność działania pułkiem jako całością. Sztab 2 dywizji, znajdujący się jeszcze w stadium organizacyjnym, z pułkownikiem Antonim Żółkiewskim – „Lin” jako dowódcą posuwał się wraz z pułkiem; ostateczne uformowanie dywizji przewidywano w niedługim czasie, w toku dołączania kolejnych oddziałów partyzanckich w miarę posuwania się na zachód. 245 Dla oddania w tej pracy charakteru partyzantki z okresu tworzenia się przyczółka baranowsko – sandomierskiego wypada przywołać na pamięć jedną z walk. Jedną z bardziej znaczących i posiadającą wyraźne cechy już partyzanckiego wojska – walkę stoczoną w nocy 4/5 sierpnia 1944 roku we wsi Ceber. Do przeszłości należało, jak to już powiedziano, stosowanie represji wobec ludności cywilnej za zabijanie Niemców. Starcia w polu i na pasie przyfrontowym z jednostkami liniowymi takich represji na ogół nie wywo ływały. Nareszcie można było brać krwawy odwet za przelaną krew naszą. Pałaliśmy pragnieniem tępienia germańskiego plugastwa, skoro okoliczno ści na to pozwalały. Według wstępnych doniesień wywiadu w Cebrze, wsi położonej w rejo nie Bogorii zakwaterowało około pięćdziesięciu dobrze uzbrojonych żoł nierzy niemieckich, wprowadziwszy do wsi tabory konne – dwadzieścia wozów wypełnionych wszelkimi wojskowymi dobrami wraz z kuchniami polowymi, rusznikarnią polową i wozem sanitarnym z wyposażeniem. Gdy ta wiadomość dotarła w godzinach popołudniowych 4 sierpnia 1944 roku do sztabu 2 pułku, dowódca uznał, że nadarza się dogodna okazja zdobycia sprzętu i broni i upustu szwabskiej krwi. Zadanie to powierzył swojemu zastępcy kapitanowi Michałowi Mandziarze – „Siwy”. Kapitan Mandzia ra wysłał bezzwłocznie na zasięgnięcie języka kapelana 2 pułku, Jerzego Brodeckiego – „Szkarłatny Kwiat”. Ksiądz Brodecki ubrany w komżę i bi ret udał się chłopską furką do dworu w Cebrze, gdzie nawiązał kontakt z mieszkającym tam podchorążym artylerii NN – „Organkiem”, doskonale znającym zabudowę wsi i posiadającym już rozeznanie w sile i rozmiesz czeniu oddziału niemieckiego. „Szkarłatny Kwiat” wrócił niebawem z peł nymi informacjami o nieprzyjacielu i ze szkicem sytuacyjnym oraz o nie mieckich jednostkach stacjonujących w pobliskich wsiach: Dziewiątle, Łapna, Gorzków i Miłoszowice, a także o ożywionym ruchu wycofujących się wojsk niemieckich po odległej o kilometr szosie Iwaniska – Staszów. Pokusa zaatakowania była ogromna zważywszy niedostatki wojska par tyzanckiego w odzieży, w wyposażeniu w sprzęt bojowy, broń, amunicję, oraz ze względu na niewielką załogę taboru niemieckiego, Kapitan „Siwy” spodziewał się, że za taborami ściągnie do Cebra batalion, do którego one należały. Batalion mógł doszlusować następnego dnia, ale równie dobrze jeszcze i tego wieczoru. 246 Atak miał zostać przeprowadzony o północy. Kapitan wysłał dwa patrole z zadaniem obserwacji dwóch dróg dojazdowych do wsi. Ostatnie meldun ki miały zostać podane do godziny 23-ciej przy strumieniu na skraju lasku, półtora kilometra na południe od Cebra, przy strumieniu. Od ich meldun ków o przyjściu lub nienadejściu batalionu zależała decyzja o podjęciu wal ki. O tej godzinie nadszedł meldunek od patrolu obserwującego kierunek od Przyborowic; do wsi nie wszedł nikt. Natomiast od patrolu obserwują cego szosę od strony Gorzkowa meldunki nie nadchodziły. Potem okazało się, że patrol zabłądził w nieznanym terenie w nocy, nie posiadając mapy. Rozpoznanie sytuacji we wsi w ostatniej chwili nie wchodziło w rachubę, gdyż mogłoby ono spowodować pobudzenie czujności Niemców. Pomimo braku pewności dowódca zdecydował się na atak, nie dzieląc się swoimi wątpliwościami z wojskiem, aby nie osłabić ducha walki. Grupa uderzeniowa dowodzona przez kapitana „Siwego”, złożona z 84 ochotników III batalionu (dowodzonego przez kapitana Stefana Kępę – „Pochmurny”) zostaje zorganizowana w dwa plutony: I pluton dowodzo ny przez podporucznika Witolda Józefowskiego – „Miś” i II pluton do wodzony przez podporucznika Dionizego Mędrzyckiego – „Reder”. Oba liczyły po 40 partyzantów. O godzinie 23-ciej, po przedstawieniu żołnie rzom w plutonach ich zadań oraz po pouczeniu o konieczności podejścia do stanowisk niemieckich w zupełnej ciszy w celu zaskoczenia, plutony wyruszają z lasu idąc wzdłuż strumienia. I pluton „Misia” otrzymuje za danie uderzenia na wieś z kierunku północno-wschodniego, opanowanie wsi, następnie zamknięcie drogi wiodącej do niej z kierunku Iwanisk. Zadaniem II plutonu, przy którym pozostaje dowodzący całością kapitan „Siwy”, z podporucznikiem „Rederem” na czele (zastępca podporucznik Jakub Gutkowski – „Topór”) jest uderzenie na dwór położony na znacz nym podwyższeniu terenu oraz na znajdujący się obok na głębokim obni żeniu plac przy niewielkim stawie. Zadaniem końcowym II plutonu było wyprowadzenie całej zdobyczy ze wsi, a I pluton miał go w końcowej fazie walki osłaniać. Tej nocy niebo jest rozgwieżdżone, jest jasno lecz mgliście. Na horyzon cie z kierunku Sandomierza i Koprzywnicy; jarzą się łuny pożarów. W nie bo wystrzeliwują liczne race świetlne, opadające powoli i rozsiewające gdzieś tam wśród walczących jaskrawe światło. Tej pełnej grozy wojennej feerii świateł akompaniuje pomruk dział oraz odległy zlewający się w je 247 den ciąg, w jedno brzmienie terkot karabinów maszynowych mieszający się z warkotem silników wojennych machin posuwających się nieustan nie pobliską szosą. Tam rozgrywają się walki na szeroką skalę, a my tutaj, w swoim zakątku mamy do rozegrania własną, dla nas także bardo ważną potyczkę. Mamy się po swojemu zewrzeć z najeźdźcą i chwycić go za gar dło. W plutonach narasta napięcie zwykłe pojawiać się w żołnierskich du szach przed bitwą, przed aktem ryzyka splecionego z obowiązkiem. Krót kimi rzutami oczu na gorejący horyzont, na widok typowy dla frontowych nocy, wpatrujemy się, oczekując na rozpoczęcie własnego wojennego dzie ła. Wpatrywała się z wielką uwagą i trwogą w ten niepokojący widok i cała wieś Ceber, której mieszkańcy, nie przeczuwając zapewne co ma się u nich dziać za chwilę, próbują wysnuwać z tych obserwacji wnioski dla siebie na jutro, kierując ufny wzrok na las. Plutony maszerują na wyznaczone stanowiska – postawy wyjściowe – początkowo przez łąki brnąc w wysokiej mokrej od rosy trawie. Potem pod nogami coraz ostrożniej kroczących, teraz tyralierą, partyzantów poja wiają się uprawne zagony. Każdy krok po krzakach ziemniaków wywołuje zdradziecki szumek potęgowany wielością nóg. Na rżyskach podkute buty trafiają raz po raz z hałasem na kamienie. „Miś” zatrzymuje w pewnym momencie pluton i przekazuje po linii tyraliery znak milczenia; żadnego szmeru, broń nie śmie szczęknąć! Rusza znów naprzód i wraz z nim szereg pochylonych sylwetek. Kto nie dojrzał znaku, wyczuwa przez samo chwi lowe zatrzymanie marszu że nastąpiła właśnie chwila najwyższej czujności i ostrożności. Tu gdzieś powinny znajdować się nieprzyjacielskie placówki ubezpieczeniowe. Zabudowania wiejskie rysują się już w konturach cał kiem blisko. Nogi w na wpół zgiętych kolanach stawiają bezszelestne kro ki. Wreszcie tyraliera znajduje się tuż przy wsi. Nie do wiary, że jeszcze nie strzelają; żeby to można ich wypatrzyć! Nagle padają pierwsze strzały z karabinu maszynowego. Partyzanci bły skawicznie przypadają do matki-ziemi, jak zwykli mawiać. Zaraz też gło wy zaczynają się podnosić – powoli, ostrożnie. Widoczne smugi pocisków świetlnych przelatują nisko nad polem. Ustawione za dnia celowniki i tak zaryglowane karabiny maszynowe sieją rytmicznymi seriami, widoczne są czerwone migotliwe ogniki wytryskujące z luf niemieckich karabinów ma szynowych. Szczekanie karabinów maszynowych rozlega się zaraz i w in nych częściach wsi. „Miś” wydaje rozkaz położenia ognia maszynowego 248 na dwa ujawnione stanowiska niemieckie. Ogień ich milknie na chwilę, więc pada kolejny rozkaz do ataku dwiema grupami. Obrzucone granatami gniazda niemieckiej obrony milkną; żołnierze wybici. Partyzanci wdzierają się do wsi, gdzie dostrzegają niespodziewanie dużą liczbę Niemców na pół ubranych, biegających bezładnie, starających się zorganizować w obronie, wydających komendy oficerów, zdradzających przez to swoją obecność. Dostają nasze serie. Niemcy strzelają bezładnie, na oślep. Partyzanci prą na nich bez wytchnienia rażąc ogniem i zmuszając do szukania osłon tereno wych w rozproszeniu lub do ucieczki. Każdemu wojakowi dobrze jest wiadomo, że Wojenka to piękna pani, ale reputację ma raczej zaszarganą; teraz znów zapragnęła zabawić się żołnier skim kosztem. Najpierw zmyliła drogę patrolowi, który nie mógł zdążyć w porę z meldunkiem o wejściu późnym wieczorem do Cebra oddziału grenadierów z Ostrowca Świętokrzyskiego w sile batalionu, aby potem do puścić do zwarcia nierównych sił. W tym żywiołowym starciu dochodzi raz po raz do pojedynków z bezpośredniej bliskości i często do walki wręcz. I tak zagroda po zagrodzie, jedna po drugiej dostają się w ręce atakujących. Z bezpośredniej bliskości – w typowej dla partyzantki walce – nieprzyjaciel jest koszony z zaskoczenia bronią maszynową. Broniący się rozpaczliwie Niemcy ostrzeliwują się zza zasłon rzęsistym ogniem na oślep, na postrach nie widząc czających się partyzantów. Idą zaraz za te zasłony granaty lub serie. Potem następuje miejscowa cisza i można iść dalej. Polacy nie po zwalają zorganizować się nieprzyjacielowi dzięki zaskoczeniu i nieustają cemu parciu naprzód, torują sobie drogę granatami i nieustannie terkocącą to tu, to tam bronią maszynową; przedtem, przed miesiącami i latami zdo bywaną na Niemcach właśnie, dochodzi do spotkań twarzą w twarz. Niem cy wydają się w takich sytuacjach, w walce indywidualnej, tracić animusz i... obrywają kolbą lub przyjmują śmierć z lufy bergmana. Oczyszcza się tak obejście po obejściu. Nikt z nacierających nie zastanawia się zapewne skąd ci szkopi ciągle się dobierają (miało ich być tylko pięćdziesięciu); ale skoro są więc trzeba ich prać. II pluton podkrada się pod zabudowania dworu gdzie kwateruje do wództwo niemieckiego batalionu. Po rozpoczęciu strzelaniny we wsi rozstrzelały się niemieckie kaemy i z pozostałych ubezpieczeń, w tym i z tych przy zabudowaniach majątku. I jego ostrzał nie przynosi szkód pomimo dużej siły ognia, i pomimo wskazującej na pochodzenie nie od 249 taborytów, ale od sprawnego oddziału bojowego, co także wskazuje, że jednostka kwatermistrzowska została zasilona wojskiem liniowym. Za ryglowany ogień maszynowy przenosi nad ziemią, ale biada temu, kto w momencie ostrzału by powstał. Kapitan Mandziara z miejsca ocenia sytuację. Zrozumiał, że ma do.czynienia z licznym oddziałem przeciw nika doświadczonego w boju. Nie myśli jednak o wycofaniu się z walki; zresztą planowe wycofanie praktycznie nie jest już możliwe. Pozostaje tylko desperackie parcie naprzód. Przy nieustannej wymianie ognia z obu stron partyzanci podczołgują się pod same zabudowania dworu. Wejścia na gumno broni zza dużego murowanego filara bramy strzelający wzdłuż drogi niemiecki ciężki karabin maszynowy. Od tego ostrzału pada pierw szy ranny – podchorąży Adam Hamerski. Z pola ostrzału ściągają go czołgając się sanitariusze. Niemiecki ostrzał zza filara panuje nad przed polem. „Reder” wykrzykuje rozkaz „naprzód”!, lecz nikt nie ryzykuje podnieść się spoza swoich osłon terenowych. Sam Mędrzycki postąpił zaledwie dwa kroki i musiał przywarować za najbliższą nierównością gruntu. Celowniczy jednego ręcznych karabinów maszynowych, podcho rąży Leon Szymalski, próbujący wypłoszyć Niemców spod filara, ciężko oberwał. „Siwy” rozumie, że nie wolno zatracić tempa natarcia, i decydu je się na kolejną akcję – sam. Daje rozkaz „Rederowi” ponowić uderzenie dwiema drużynami na budynki gospodarcze dworu, a gdy to w pewnej chwili następuje w momencie przerwy w niemieckim ostrzale – prawdo podobnie z powodu wymiany przegrzanej lufy lub założenia nowej taśmy z nabojami – kapitan Mandziara przeskakuje rów, przebiega przez drogę i wpada w żywopłot ogrodzenia. Niemiec otwiera ponownie ogień, kie rując go na kapitana, lecz o ułamek sekundy za późno. Prawdopodobnie rzutem ciała na żywopłot wywołał u Niemca przekonanie, że został trafio ny i padł, bo przestaje się nim interesować i w dalszym ciągu ostrzeliwu je drogę, ponownie przykrywając pluton. „Siwy” natomiast wyczołguje się z żywopłotu i podchodzi ogrodem przez gazony od tyłu na odległość około dwudziestu metrów i chce oddać w kierunku niemieckiego gniazda ostrzału serię z pistoletu maszynowego, lecz ten nie wypala, nie wypala też i po zarepetowaniu go, wraca więc w pobliże swoich żołnierzy i żąda rzucenia mu granatu obronnego. Dostaje dwa. Rzuca „na szrapnel”. Tra fia. Cała załoga cekaemu zostaje wybita. Karabin maszynowy milknie – droga staje otworem. Pluton błyskawicznie przekracza drogę i dopada 250 zabudowań dworskich, skąd posypują się pojedyncze strzały z karabinów powtarzalnych i seryjne z pistoletów maszynowych. Następuje gwałtow na wymiana ognia, który po chwili zaczyna słabnąć. Wreszcie dają się słyszeć pojedyncze strzały i krótkie serie, co oznacza wybijanie resztek Niemców. W tym czasie także i we wsi strzały zaczynają rzednąć i wreszcie całkiem ustają. Oba plutony zajęły się teraz wyłapywaniem niedobitków. Jest już godzina 2 w nocy, 5 sierpnia. Niemcy poddają się całymi grupkami. Nie których ukrytych wskazują mieszkańcy. Inni uciekają w pola, gdzie czekają na nich partyzanci z osłony akcji i wyłapują tych, którym wojenne szczę ście tylko połowicznie dopisuje. Przy taborach okazuje się, że nasi mają trudności przy zaprzęganiu koni do wozów – na nieznaną u nas uprząż, na tak zwane szleje. Niemiec, który otrzymał polecenie zaprzęgnięcia od powiedział, że nie umie. „Organek” bez namysłu pakuje mu kulę w łeb. Następni już umieją i krzątają się w tej robocie na wyścigi, aby piękna acz złośliwa pani Wojenka z nich nie zachichotała. Po paru godzinach walki pluton dowodzony przez „Misia” spotyka się z plutonem „Redera”, plutonem równie spracowanym i przegrzanym wal ką. Teraz należy już tylko zająć się zbieraniem zdobyczy. We wsi zapano wała ogólna pośpieszna krzątanina, a poza nią uganianie się przez przedtem utworzone patrole za zbiegami. Komu udaje się wyrwać w tym wszechogarniającym pośpiechu choć krótką chwilę może skorzystać z kilku łyków zdobycznego wina, ale tylko ukradkiem, bo po znalezieniu sporego zapasu trunku na kwaterze dowódz twa został wydany zakaz picia. W pamięci kapitana Mandziary zachowała się scenka, kiedy to podszedł do niego znany z poczucia humoru i z dowci pu „Reder” z rozbawioną miną, z dymiącym cygarem w ustach i z dwiema butelkami szampana w rękach, oblewającego w marszu zwycięstwo. Kapi tan nie zabronił mu błyskawicznej uczty wiedząc, że skutki utraty umiaru miały się pojawić dopiero po jakimś czasie. Sam – jak wspomina tę chwilę – pił wodę. Teraz okazało się, że większość wozów taborowych nie została jeszcze w ogóle rozładowana. Z niektórych furgonów nie zdążono nawet wyprząc koni. Najwyraźniej zaskoczenie przez partyzantów nastąpiło w chwili roz kwaterowywania się batalionu. Zaskoczenie musiało być, sądząc po prze biegu walki zupełne – pewnie Niemcy nie doznali jeszcze podobnych do 251 świadczeń. Nie wytrzymali pierwszego impetu, no i doszło wreszcie do prawdziwego piekła, w którym w roli diabłów wystąpili tym razem party zanci. Pełen radosnego uniesienia nastrój zakłóciły dochodzące z różnych stron wsi lamenty kobiet. One policzyły już straty własne. Jest już prawie widno, kiedy do „Misia” dobiega łącznik od „Siwego” z rozkazem wycofania się ze wsi ze zdobyczą. Podporucznik Józefowski ściąga więc ubezpieczenie a następnie formuje pochód, biorąc do środka jeńców. Kolumna wyrusza w kierunku Niemirowa. Niemieccy żołnierze, którzy zdołali zbiec, strzelają teraz sporadycznie z dużej odległości wsze lako nieskutecznie. Zachodziliśmy w głowę po co to robią – może dla alar mu, ale byłby to raczej kiepski pomysł. Świst ich pocisków stanowił tylko stosowną przygrywkę do pochodu zwycięzców. W Niemirowie, dokąd pochód dociera o godzinie 7 rano trwa pogotowie marszowe w związku ze zmianą miejsca postoju III batalionu, który przeno si się do folwarku w Antoniowie. Łup wojenny okazał się bardzo znaczny. Zdobyto 22 karabiny maszynowe MG-42, wiele karabinów powtarzalnych, moździerz kalibru 81 milimetrów z 800 pociskami, wiele rozmaitej amuni cji, dwie kuchnie polowe, wóz ze sprzętem sanitarnym, polową rusznikar nię, pistolety maszynowe i boczne, kilkadziesiąt plecaków, mundury, buty, koce, bieliznę, papierosy oraz wozy taborowe z końmi a także pokaźną ilość prowiantu. Prawdziwe skarby wojenne dla bynajmniej nie zamożnego wojska. Straty nieprzyjaciela w ludziach wynosiły około 40 zabitych, nie licząc zastrzelonych rano na polach w czasie ucieczki. Ujęto na polu walki 39 jeńców, ponad 70 wychwytały bezpośrednio po walce patrole rozstawione jako ochrona akcji właściwej. Podaje się 116 wziętych do niewoli jeńców. Straty własne to dwóch rannych – podporucznik Adam Hamerski – „Ba binicz” i podchorąży Leon Szymalski. Obaj zmarli z ran następnego dnia. Lekko ranny został też w czasie akcji Bronisław Pała – „Cis” oraz Roman Długosz – „Grom” z obstawy akcji. Jeńcy zostali bezzwłocznie poddani przesłuchaniu. Oczekujący na swoją kolej rzucali dyskretnie na ziemię swoje odznaczenia bojowe, krzyże żela zne; liczne z nich nosiły datę 1939 roku. Oznaczało to, że naszymi prze ciwnikami byli doświadczeni na wojnie żołnierze. Wielu Niemcom, którzy uciekli z pola walki łatwo się było dostać do innych jednostek niemieckich, 252 stacjonowały one bowiem w pasie przyfrontowym, w wielu okolicznych wsiach. Poległych Niemców nikt na razie nie grzebał. Partyzantom nie sta ło na to czasu. Porwały ich następujące po nocnej walce równie ważkie wypadki. Już bowiem w ciągu dnia 5 sierpnia 1944 roku pojawiły się na miejscu zakwaterowania 4. kompanii we wsi Zbelutka sowieckie czołgi. Po zwiadzie pancernym pojawiła się piechota i zakwaterowała w naszym sąsiedztwie w tej samej wsi. Kontakt z Cebrem został przez to przerwany. Według później zebranych relacji sowieckie wojsko nie weszło jednak do Cebra. A tam piękna acz przewrotna pani Wojenka, popadająca swoim zwyczajem w stany szaleństwa, rządziła po swojemu, tym razem maka brycznie. Niemieccy żołnierze frontowi otoczyli wieś Ceber. Ci miesz kańcy wsi, którzy zdołali zemknąć z wojennego kociołka w czasie noc nej walki, teraz wracali z lasu, odwiecznego schronienia chłopów przed wojennym złym losem, z duszą na ramieniu, niepewni co też zastaną we wsi. A tam trzeba było z miejsca przystąpić do mozolnego przywracania porządku. Tu zastali ich owi „lepsi”, jak to sami głosili o sobie – we rmachtowcy, żołnierze z armii regularnej. W ich łapy wpadli powracający konspiratorzy Batalionów Chłopskich: Józef Kuźma – „Jodła”, komen dant placówki BCh Walenty Kuźma – „Brzoza” i Józef Gawlik – „Skała”, którzy nie brali udziału w nocnej walce. Niemcy zastrzelili ich na miej scu. Potem schwytali dwudziestu jeszcze mieszkańców i wyprowadzili ich w dwóch grupach, po dziesięciu, za wieś na rozstrzelanie. Niemcy zachowali się zgodnie z charakterem swojej kultury, trafnie symbolizowanej ich flagą narodową noszącą kolory: żółty – symbolizujący zazdrość, zawiść; czerwony symbolizujący krew; czarny – symbolizujący śmierć. Pod tą flagą działają od wieków i od wieków wyznają symbolizo wane przez nią rozbójnicze ideały. Traf sprawił, że w trakcie kopania dla siebie przy drodze przez jedną z grup zbiorowego grobu nadjechał samochodem niemiecki oficer w stop niu majora. Jego zachowanie wskazywało na pośpieszne wycofywanie się. Zatrzymał się, zainteresowany wydarzeniem. Po zapoznaniu się z sy tuacją kazał rozpuścić skazańców argumentując w rozmowie z niemiec kimi żołnierzami, że w sąsiedniej wsi znajdują się już sowieckie czołgi. Jeden ze skazanych na rozstrzelanie znający język niemiecki, dziedzic majątku w Cebrze Stanisław Malinowski, powiadomił majora, że opodal niemieccy żołnierze szykują podobną egzekucję. Wówczas oficer wysłał 253 kierowcę z pisemnym poleceniem wstrzymania egzekucji i rozpuszczenia pojmanych. Niemcy opuścili wieś w wielkim pośpiechu. Piękna i wład cza pani Wojenka raczyła uczynić iście królewski gest łaski135. 20. W rejonie Gór Świętokrzyskich. Płynna wcześniej linia przyczółkowego frontu zaczęła się stabilizować. Od dnia 5 sierpnia 1944 roku. 2 pułk znalazł się w obrębie przyczółka san domierskiego, w rejonie miasteczka Łagowa. Cały obszar przyczółka został z miejsca zagospodarowany politycznie przez władze sowieckie z wszech władną polityczną policją, NKWD, na czele. Od tej policji zaczęły zależeć losy poszczególnych obywateli ocenianych przez pryzmat „wrogów ludu”, do których zaliczano w pierwszym rzędzie patriotów polskich. Do nich także zaliczano w całej swojej masie ziemian, których wydziedziczono mocą totalitarnego bezprawia z ich własności; okradzeni przedtem, zostali wyrzuceni poza granice gminy. Dwory zaś z ich wspaniałymi zabytkami kultury zostały oddane na pastwę prostego ludu, który zajął się pałacami, dworami, parkami po swojemu. Po swojemu rozgrabiał i niszczył bez po szanowania dla pomników kultury i świadectw wzniosłej przeszłości na rodowej. A wieś polska została na zawsze pozbawiona naturalnych ośrod ków kultury, promieniujących nią dotychczas niemal na całym obszarze Kraju, pozbawiona teraz elity narodowej. W tych stosunkach – znanych już z doświadczeń doznanych na wcześniej opanowanych przez sowiety wschodnich terenów Rzeczypospolitej – nie trudno było przewidzieć jaki los czeka na obszarze Kielecczyzny wojsko partyzanckie. Dochodzące ze wschodnich rubieży wieści o szalejącym i metodycznie stosowanym terro rze sowieckim były wprawdzie jeszcze mało ścisłe i w większości ogólni kowe, jednak nadchodzące uparcie raz po raz, jedne uwiarygodniały swoją treścią drugie. Później dopiero później okazało się jak bardzo odpowia dały rzeczywistości te głuche i wprost niewiarygodne doniesienia136. Ale 135 W jednym z tych miejsc, przy drodze prowadzącej z Cebra do szosy bogoryjskiej miej scowa ludność ustawiła na pamiątkę iście cudownego ocalenia 20 osób poświęcony krzyż. 136 Jerzy Śląski w dziele „Polska Walcząca”, tom VI „Finał” szerzej omawia podany tu za nim w wielkim skrócie opis sytuacji. Pod koniec lipca 1944r. została rozbrojona pod Lubar towem 27 wołyńska dywizja piechoty AK. Jej żołnierzy wcielono do I Armii Wojska Pol skiego a oficerów internowano i wywieziono do obozu zagłady w Riazaniu. Podpułkownik / generał Aleksander Krzyżanowski – „WiIk”, komendant wileńskiego okręgu AK przystąpił do współdziałania z armią sowiecką na podstawie uzgodnienia z wyższym dowództwem tej 254 my posiadaliśmy już tę konieczną wiedzę, że sowiecka policja polityczna (NKWD) sieje spustoszenie wśród ludności polskiej, a najzajadlej wśród członków Armii Krajowej (AK) i Narodowych Sił Zbrojnych (NSZ) oraz wśród polskiej inteligencji – osadzając ich w więzieniach, torturując, roz strzeliwując i wywożąc całymi (często rozdzielanymi) rodzinami w głąb Związku Sowieckiego na zagładę. Wiedzieliśmy, że w tym nieludzkim dziele uczestniczyli jako główni or ganizatorzy Żydzi, wykazujący nadzwyczajną gorliwość w tępieniu Pola ków i polskości. Po odejściu Niemców z obszaru objętego przyczółkiem sandomierskim wyszli byli Żydzi z urządzonych im przez Polaków kry jówek i spod ich pełnej ryzyka dla siebie samych opieki, lub powrócili ze wschodu wraz z armią sowiecką, głównie jako funkcjonariusze NKWD. Ich wroga nam, zorganizowana, solidarna w całej żydowskiej masie działal ność okazała się szczególnie szkodliwa zważywszy, że Żydzi znali dobrze miejscowe stosunki, poszczególnych ludzi nawet, no i, co ważne, język polski. Pamiętaliśmy dobrze tego rodzaju działalność polskich Żydów od 17 września 1939 roku, kiedy to na ziemiach kresowych spełniali w czasie wkraczania na nie armii sowieckiej taką samą rolę, jak teraz na całym opa nowanym obszarze, kiedy to zdradzali chroniących się przed sowieckim prześladowaniem Polaków i ukrywających się polskich oficerów i żołnie rzy oraz inteligencję, kiedy donosili do NKWD o wszystkim co mogło je w ich niszczycielskim dziele interesować. Wreszcie kiedy ochoczo brali z własnej woli czynny zorganizowany udział w wyłapywaniu i deportacji Polaków. Straszliwy ten zdradziecki proceder odbywał się obecnie kolej nym nawrotem również przy spontanicznym udziale i inicjatywie Żydów, armii. Zaraz potem został zaproszony do Wilna na rozmowę z dowodzącym frontem biało ruskim gen. Iwanem Czerniachowskim i tam... aresztowany wraz z towarzyszącymi mu Ci chociemnym, majorem dyplomowanym Teodorem Cetysem – „Sław” w dniu 17 lipca 1944 r. Ten sam los spotkał członków jego sztabu oraz kilkudziesięciu oficerów kadry dowódczej (Al. Krzyżanowski został zamordowany przez Urząd Bezpieczeństwa (UB) w więzieniu w War szawie – w UB o wszystkim decydowali Żydzi). Po tym niesłychanym wydarzeniu oddziały AK Wileńszczyzny wycofały się pod dowództwem podpułkownika Zygmunta Izydora Blum skiego – „Strychański” do Puszczy Rudnickiej. Doszło do koniecznego rozczłonkowania i... do tragicznych w wielu wypadkach losów wojska skazanego, na skutek zdradzieckich zacho wań władzy sowieckiej. Dochodziło m.in. do desperackich krwawych walk z sowietami. Ci oficerowie, którzy wpadli w ich ręce zostali wysłani do obozów zagłady. Od tej chwili lasy Polesia, Białostocczyzny i Lubelszczyzny, podobnie jak lasy wileńskie, zaludniły się od nowa polskimi oddziałami partyzanckimi broniącymi się jak w matni przed unicestwieniem. Ma jątki ziemskie zostały rozparcelowane pomiędzy bezrolnych i małorolnych, którzy za tę cenę stali się niewolniczo ulegli napastniczej niepolskiej władzy. 255 rozlewających się w miarę postępu frontu na coraz to dalsze obszary Pol ski. Wiedzieliśmy wreszcie, że kadra kierownicza I armii Wojska Polskiego imienia Tadeusza Kościuszki, wchodzącej w skład armii sowieckiej została zdominowana przez Żydów, że tak zwany Związek Patriotów Polskich tak że został przez nich opanowany z woli władz ZSRS, gdzie działali z obcego umocowania, podobnie jak następnie w tak zwanym Polskim Komitecie Wyzwolenia Narodowego (PKWN). Tam główne resorty otrzymali z rąk sowietów Żydzi. I tamtego dramatycznego września 1939 roku, i obecnie Żydzi zachowywali się akurat tak samo jak w latach 1917 – 1919 na Kre sach Wschodnich; według tego samego scenariusza: z zajadłą wrogością do Narodu i Państwa Polskiego137. Teraz znów pełnili rolę V Kolumny. Znalazłszy się w naszym położeniu nie mieliśmy żadnej wątpliwości jaki los i czyimi rękami gotuje nam przyszłość: próbę zagłady wszystkiego co polskie – pod płaszczykiem tworzenia państwowości polskiej. Ściskały się serca żołnierskie wobec mnogości wrogów i sprzysiężenia zła. Lecz nic nie było nas w stanie zdemoralizować; przeciwnie – umacniało nas w woli walki. I walkę toczyliśmy karnie dalej. Teraz trzeba było sprostać nowemu wyzwaniu w naszej nader skomplikowanej sytuacji polityczno – wojsko wej. Panowało powszechne przekonanie – a znajdowało ono potwierdzenie w postępowaniu Polskiego Państwa Podziemnego – że nie wszystko w poli tyce zostało przesądzone do końca, że należy walczyć dalej, choć na innym już terenie i ze zmienionym w pewnym sensie celem, zważywszy między innymi wybuch Powstania Warszawskiego. Było oczywiste, że w powstałej sytuacji należało przedostać się poza front, na stronę niemiecką. Nasze dowództwo nie miało złudzeń co do zamiarów sowieckiego gene rała Muratowa, dowodzącego przyczółkowym odcinkiem frontu. Pomimo to nawet, że generał ten bardzo pozytywnie oceniał współpracę partyzantów AK przy tworzeniu przyczółka sandomierskiego, polegającą na wspomaga niu w boju, na dostarczaniu jeńców niemieckich, na dostarczeniu zdoby tych dokumentów, na istotnej pomocy przy przekraczaniu Wisły w pierw szej fazie tworzenia przyczółka. Pomimo to wiadomo było czego można się po nim spodziewać. My, żołnierska szara brać, z napięciem oczekiwaliśmy na wynik rozmów z generałem Muratowem, które odbywały się w pierw szych dniach sierpnia. Nie tyle obawialiśmy się o wynik rozmów, bo był on 137 Patrz Zofia Kossak – Szczucka – „Pożoga” oraz wiele innych na ten temat prac histo rycznych. 256 przewidziany z góry, co o bezpieczeństwo naszych parlamentariuszy. Na pierwszą rozmowę wyznaczeni zostali kapitan Stefan Kępa – „Pochmur ny” dowódca III batalionu, podporucznik Witold Józefowski – „Miś” oraz podporucznik Dionizy Mędrzycki – „Reder”, przy czym Mędrzycki pozo stał w adiutanturze, a udział w rozmowach wzięli dwaj wymienieni dwaj pierwsi oficerowie. Rozmowa z Muratowem rozpoczęła się od słownego wylegitymowania naszych oficerów łącznikowych, chociaż ci przedstawili się na wstępie z nazwiska i z charakteru swojej obecności. Pytał ponownie o imię, nazwisko, pseudonim, stopień wojskowy, jednostkę wojskową, po chodzenie społeczne. Potem nastąpiła dalsza indagacja. – Kogo reprezentujecie? – Wojsko Polskie, zgrupowanie 2 pp. Leg AK. – Komu podlegacie? – Rządowi polskiemu oraz naczelnemu dowódcy Wojsk Polskich. – Gdzie się ten rząd znajduje? – W Londynie. Po tej groteskowej rozmowie Muratow oświadczył, że wojsko partyzanc kie powinno się rozbroić i w całości skierować do Jarosławia. Do dyskusji nie doszło; nie było alternatywy. Oficerowie łącznikowi przekazali dowód cy 2 pp. Leg, majorowi Antoniemu Wiktorowskiemu stanowisko dowódz twa sowieckiego, co ten przyjął ze spokojem i bez zdziwienia. W jednym z następnych dni wybrał się on osobiście do Muratowa w asyście kapitana Witolda Sęgajło – „Sandacz”. W oddziałach zaś zarządzono przedtem ostre pogotowie i pewne przemieszczenie niektórych z nich. Do rozmowy doszło u Muratowa na wolnym powietrzu. Na rozłożonym kocu ustawiony został stolik i dwa krzesła, na których zasiedli naprzeciw siebie główni rozmów cy a asystujący oficerowie stali za nimi. Wizyta nie przyniosła rezultatu. Wśród nas krążyła niesprawdzona pogłoska, że nasz dowódca zastrzegł sobie udzielenie ostatecznej odpowiedzi za kilka dni, po radiowym poro zumieniu się z naczelnym dowództwem Armii Krajowej. Miało to mieć na celu zyskanie na czasie potrzebnym do trwającego już przygotowania operacji przerzucenia pułku za linię frontu. Trzeba było bowiem rozpoznać sytuację na froncie co do możliwości przekroczenia go i zapadnięcia w lasy po stronie niemieckiej. Albowiem nikt – od samej góry do samego dołu – nie miał złudzeń co do sposobu zamierzonego rozegrania z nami tej partii politycznej przez sowietów. 257 We wsi Zbelutka stacjonowaliśmy w sąsiedztwie wojska sowieckiego. Dochodziło dzięki temu do częstych kontaktów, głównie w zakresie handlu wymiennego. Początkowo czerwonoarmiejcy zachowywali się z rezerwą. Jednak po wizycie oficerów łącznikowych u generała Muratowa odczuli śmy z ich strony zwiększoną aktywność towarzyską. Żywszym też strumie niem popłynął w jedną stronę samogon, a w drugą niemiecka broń i amu nicja. Lecz z kolei po rozmowie Wiktorowskiego z Muratowem stosunki, dające tak nieoczekiwane korzyści, zostały nagle zamrożone; stary politruk nie ufał majorowi Wiktorowskiemu. Gra się toczyła. Domyślaliśmy się wówczas byli czego możemy się spodziewać ze strony „przyjaciół”. Teraz szło już tylko o to kto pierwszy wykona decydujący ruch. Kiedy w dniu 9 sierpnia siedziałem wraz z kilkoma kolegami żołnierza mi na drzewach wiśni i rozprowadzaliśmy w ustach z lubością sok owoców po zaatakowanych przez szkorbut dziąsłach, wszedł na podwórze oficer służbowy. Przyniósł rozkaz pogotowia marszowego dodając, że należy je wprowadzać w tajemnicy przed ludnością. Punktualnie o godzinie 23 nastąpił zapowiedziany alarm. Jednocześnie ze wszystkich kwater wysu nęły się na drogę drużyny w szyku marszowym. Ruszyliśmy przed siebie utrzymując łączność wzrokową. W przeciwnym kierunku, od strony frontu ciągnęły luźnym szykiem grupy żołnierzy sowieckich, a z nimi furmanki z rannymi. Szliśmy dłuższy czas nie wzbudzając swoją obecnością więk szego zainteresowania. Czasem tylko dochodziło do wymiany zdań. – Kto wy? – Partyzany – padała odpowiedź po rosyjsku. – Ubijom germańca! – otrzymywaliśmy odpowiedź (z dodatkiem soczy stego rosyjskiego epitetu). I tak nasz pochód, składający się z 1200 partyzantów trwał bez przeszkód aż do brodu jakiejś rzeczki. Tu musieliśmy się zatrzymać, gdyż przejście okazało się zbyt wąskie abyśmy mogli się zmieścić obok ciągnącego po chodu wracających z linii frontu żołnierzy rosyjskich. Czas upływał. W na pięciu czekaliśmy więc niespokojni o powodzenie zaskoczenia w przed sięwzięciu wydostania się z sowieckiego worka. Obawa wzrosła wówczas, gdy nadjechał na koniu sowiecki oficer i zadał sakramentalne pytanie: – Kto wy? Domagał się wskazania dowódcy. Skierowaliśmy go ku tyłowi naszej kolumny. Zniknął w ciemnościach, lecz po pewnej chwili pojawił się 258 znowu rozpytując w przejeździe, już z irytacją w głosie, o nieuchwytne dowództwo. Teraz został skierowany do przodu. Jeszcze raz pojawił się niedługo potem cwałując ku tyłowi naszej kolumny, lub też... aby zaalar mować swoje dowództwo. Obie kolumny – polska i sowiecka – zachowywały zupełną ciszę. Z rzad ka tylko dały się słyszeć jęki rannych i przekleństwa woźniców powożą cy na ledwie dostrzeganej polnej, piaszczystej, kopnej drodze. W tej ciszy doszły nas z boku drogi, z daleka ledwo dosłyszane rozpaczliwe krzyki. Kilku partyzantów z naszego plutonu odmeldowało się u „Inspektora” na rozpoznanie. Krzyki dochodziły z chałupy; nie dało się rozpoznać czy sta ła na końcu wsi, czy był to odosobniony dom. Wewnątrz kilku mołojców szarpało się z rozpaczliwie broniącymi się kobietami, krzyczącymi w nie bogłosy przy wtórze głośnego płaczu dzieci. W ciemności trudno było roz poznać postacie, ale jak to tylko okazało się możliwe padł pierwszy strzał – i pierwszy trup. Wtedy nagle nastała cisza i ustał ruch. Wśród sowieckich żołnierzy – dało się ustalić ich tożsamość po przekleństwach – zapanowała konsternacja. – Nie strelat! – padło wołanie jednego z nich, niewiedzącego o wejściu partyzantów, wyraźnie adresowane do swoich towarzyszy. To odezwanie ujawniło następnego napastnika. I on oberwał zaraz w „czapę”. Pozostali zorientowali się, że ktoś właśnie do nich strzela i rzu cili się do ucieczki. W drzwiach oberwało jeszcze dwóch; chyba reszta z tej grupy zbydlęconych żołdaków. Partyzanci natychmiast się wycofali i dołączyli do swoich. Tu wyczuwało się już narastającą nerwowość chwili wobec ewentu alności interwencji sowieckiego wojska. Ten i ów wprowadził naboje do komory nabojowej. Wypatrywaliśmy w ciemnościach swoich dowódców plutonów aby dosłyszeć ich rozkazy. Na szczęście bród okazał się wresz cie wolny. Ruszyliśmy nie niepokojeni, lecz jakby w nerwowym pośpie chu. Czas stawał się coraz cenniejszy; obaj partnerzy bowiem, z którymi wypadło nam rozgrywać tę partię, posiadali w dyspozycji przemożną siłę i wojenny obyczaj bezceremonialnych zagrań. Naprężenie ustąpiło kiedy znaleźliśmy się wreszcie na ziemi niczyjej. Teraz wypadało wyprowadzić w pole drugiego przeciwnika, o wiele groźniejszego, lepiej zorganizowane go. Wiedzieliśmy, byliśmy przekonani, że dowództwo posiada rozeznanie w rozkładzie sił nieprzyjaciela na tym odcinku i z uwzględnieniem płynno 259 ści nieustabilizowanego ostatecznie frontu, to niespodzianka mogła gonić niespodziankę. Nasza 4 kompania szła na ubezpieczeniu przednim. Na skraju rozległej polany leśnej czujka w sile mojej drużyny zaległa w przydrożnym rowie. Kazimierz Winiarz – „Wilk” otrzymał rozkaz zbadania przeciwległego skraju polany. Poszedł po jej średnicy, a kiedy przebył połowę drogi otrzy mał ogień z karabinu maszynowego. Przywarł początkowo do ziemi, a za moment poderwał się i pobiegł otwarcie w naszą stronę, nie stosując tak zwanych zajęczych skoków i nie klucząc. Stanowił znakomity cel. W tej chwili nie było zbyt ciemno, a trawa polany srebrzyła się już połyskującą w księżycu rosą. Na tym dość jasnym tle postać biegnącego Kazika była względnie wyraźnie widoczna. Dla strzelającego szkopa także. Pruł do nie go z kaemu krótkim seriami – i pewnie się dziwił, że partyzant ciągle jesz cze biegnie. My zaś, a z nami jego brat Eugeniusz – „Zawada”, patrzyliśmy zdumieni ale i z niepokojem w sercach że jeszcze biegnie. Pociski świetlne wydawały się przelatywać przez jego postać. Gdy znalazł się w rowie przy nas okazało się, że nie został nawet draśnięty. Nie chcieliśmy wierzyć – tyle kul przez niego przeleciało. Stracił tylko czapkę – niemiecką polówkę – nad czym wielce ubolewał. Potem nie bez przekonania żartowaliśmy, że nie ma prawa liczyć na szczęście w miłości. „Wilk” zdawał się w tej gorą cej chwili nie dostrzegać jeszcze przyjaznego gestu pięknej pani Wojenki. Potem okazało się, że zdobyczny płaszcz, bluza zrzutowa, spodnie zostały podziurawione pociskami. Po stwierdzeniu oporu nasz pułk zmienił kierunek marszu i po krótkiej niewielkiej potyczce z Niemcami w innym miejscu, opodal, wydostał się poza kordon frontu. Przemarsz przez odkryte rozległe, międzyleśne prze strzenie odbywał się w zasadzie bez przeszkód. Poza jedną przygodą; wóz z prowiantem zjechał zbytnio na pobocze na ostrym zakręcie polnej drogi i trafił na minę piechotną. Tylna część furgonu rozpadła się, a konie spłoszone wybuchem poniosły w szaleńczym strachu, wlokąc za sobą w pola przodek wozu aż zatrzymały się w jakiejś kępie zarośli nad brzegiem rzeczułki. O brzasku 10 sierpnia 1944 roku długi wąż kolumny pieszych i taborów wpełzał w las pokrywający Jeleniowską Górę w rejonie Słupi Nowej. My, idący teraz na tylnym ubezpieczeniu, zadawaliśmy sobie pytanie, czy też ta ślamazarnie – jak nam się wydawało – kolumna zdoła się schować w le sie zanim zostanie odkryta przez nieprzyjaciela?” I wówczas, gdy zostało 260 jeszcze jakieś dwieście metrów kolumny w otwartym polu, dał się słyszeć warkot samolotu a następnie na niebie ukazał się „storch”. Zatoczył krąg i zniknął za górą. Wiadomo już było, że Niemcy będą nas atakować. Trzeba więc było roz łożyć niezwłocznie obóz. Rozkazy zostały wydane, ale z wykonaniem trze ba było się niemało natrudzić, zwłaszcza w naszej części taboru, któremu wypadło posuwać się leśną drogą, a która na miano drogi bynajmniej nie zasługiwała. Wprawdzie widziało się prześwit pomiędzy starodrzewiem świadczący, że, być może, tędy niegdyś przebiegała leśna droga, ale teraz na to miejsce świętokrzyskie czarty naznosiły na nasze utrapienie mnóstwo głazów. Naokoło wyrastały z ziemi ogromne wrośnięte w ziemię kamienie i stały majestatyczne ogromne sosny, jodły i świerki. Rozkaz był jednak rozkazem. Marząca już nie tyle o jedzeniu co o wypoczynku żołnierska brać musiała się zabierać za przenoszenie w wyższą partię lasu zawartości furgonów, następnie przeprowadzać konie, potem rozbierać wozy i prze nosić je częściami, aby daleko wyżej znów je złożyć i załadować na nie co należy. I to z przerwami, bo właśnie w trakcie tych przenosin zaczęły nad latywać co jakiś czas samoloty nurkujące „stukasy”; przelatywały z charak terystycznym gwizdem i ostrzeliwały na oślep gęsty las działkami pokła dowymi. Czas odpoczynku znowu się oddalał. Kuchnie nie mogły gotować aby dymem nie zdradzać położenia obozu. Posiłek wyraźnie się oddalał – do nocy, jeśli nie wypadnie znów maszerować; piękna pani Wojenka jest niezrównana w swoich pomysłach. Piękny był ten las ozdobiony skałami ale nasze marzenia, przenosząc myśli ponad uroki pradawnego świętokrzy skiego boru krążyły wokół tak prozaicznych spraw jak jedzenie i sen. W tym czasie dołączył w Kóninie do partyzanckiego wojska oddział Ba talionów Chłopskich (BCh) w liczbie około 30 ludzi pod dowództwem plu tonowego podchorążego Mieczysława Młudzika – „Szczytniak”. Oddział ten otrzymał przydział do I batalionu pod dowództwem porucznika (Cichociem nego) Eugeniusza Kaszyńskiego – „Nurt”. Partyzanci „Szczytniaka” mówili o swoim dowódcy w chłopskiej gwarze, że jest charakterny. W istocie – trze ba było wykazać wielką moc ducha i woli, aby nie bacząc na zalecenia władz rozwiązywanego chłopskiego wojska podziemnego, walkę kontynuować – z pobudek czysto patriotycznych – wespół z Armią Krajową. Od chwili opuszczenia kwater w Zbelutce i we wsiach okolicznych, a następnie rozłożenia biwaków na zalesionej skalistej Jeleniowskiej Gó 261 rze, las stał się naszym domem na stałe. Wprawdzie kwaterowaliśmy potem od czasu do czasu i we wsiach, lecz coraz rzadziej. Właśnie wejście na tę górę w dniu 10 sierpnia 1944 roku można przyjąć za umowną granicę zmiany wiejskich kwater na przeważnie leśne bytowanie. Naszym domem stał się las ze swoją urokliwą atmosferą, ze swoim bogactwem barw, obra zów i dźwięków, innymi za dnia i odmiennymi w nocy i za dna, w pogodę słoneczną i w pluchę. Ale uroki tego domu umykały naszej uwadze w po śpiesznej i ważnej żołnierskiej krzątaninie; bo piękna pani Wojenka gustuje w brzęku oręża, niewiele sobie ważąc wszystko co nim nie jest. W nocy z 13 na 14 sierpnia 1944 roku przemaszerowaliśmy przez mia steczko Słupia Nowa, opuszczone w tym czasie przez Niemców. Mieszkańcy zgotowali nam – postaciom widzianym w konturach, tworzącym kroczącą konturową kolumnę – radosne i gorące przyjęcie. Były poczęstunki, pocałun ki, kwiaty dawane w darze serca – w marszu. Śpiewano pieśni patriotyczne. Była to chwila wolności. Tylko krótka chwila. Słupianie przeżyli w uniesie niu ten nocny błysk wolności. Tę chwilę zbiorowej szczęśliwości odebrali w uniesieniu wiedząc, że po niej przyjdzie znów mroczny dzień okupacyj ny. I przyszedł..., krwawy. Za to właśnie przyjęcie niemieccy barbarzyńcy w wojskowych mundurach Wehrmachtu znów mordowali kobiety, dzieci, starców, bezbronnych mężczyzn, wtedy gdy nas już nie było. Czy przeżyła to piekło panienka, która całując szepnęła mi: – Niech cię Bóg strzeże!? A ją – czy Bóg ustrzegł? Rano zakwaterowaliśmy we wsi Dębno, przyjęci z wielką serdecznością przez mieszkańców i przez proboszcza. Przemarsz przez front, któremu to warzyszyły starcia w okolicy Słupi Nowej został zakończony. Wyrwaliśmy się z macków czerwonego potwora. W dniu 15 sierpnia odbyła się w Dębnie uroczystość z okazji dnia wojska Polskiego. Otrzymałem wówczas awans na kaprala138. Był to dla mnie akt 138 W innym miejscu powołuję się na mój stopień kaprala podchorążego, w związku z czym powinienem wyjaśnić tę kwestię. Otóż od 8 lutego 1940 roku uczęszczałem w Kielcach na kurs podchorążych – o czym piszę we wstępnej części książki. Obecnie posiadam dokument weryfikacyjny w postaci wyciągu z Decyzji NR 100/Mon. Ministra Obrony Narodowej z 7 czerwca 1999 r. potwierdzający stopień kaprala podchorążego, nadanego przez władze Rzeczypospolitej Polskiej na uchodźstwie, w Londynie. Kiedy w opisanych tu naglących okolicznościach opuszczałem Kielce, nie miałem ze sobą, bo nie mogłem mieć, stosownego zaświadczenia; nie były wydawane. Dostawszy się więc do „Lotnej Sandomierskiej” nie miałem odwagi oczekiwać dania mi wiary na słowo. Tak samo zachowałem się i w innych okolicznościach. 262 o honorowym raczej charakterze, gdyż na tym szczeblu hierarchii nie wno sił on w życie wojskowe w partyzantce żadnego statusu. Po prostu było się partyzantem – towarzyszem broni. Stopnie łączono z funkcjami dopiero od stopnia sierżanta (były wówczas w zasadzie tylko przedwojenne) i w gru pie stopni oficerskich (również w zasadzie przedwojennych). Zaraz następnego dnia po uroczystości wyruszyliśmy w dalszą drogę. Wiedzieliśmy już, że maszerujemy na pomoc powstańczej Warszawie. W dniu 18 sierpnia 1944 roku, gdy przechodziliśmy przez lasy niekłań skie doszło do zmiany dowódcy naszej kompanii. Na miejsce podporucz nika Józefa Wiącka – „Sowa” na dowódcę 4 kompanii mianowany został podporucznik Roman Niewójt – „Burza”, z Opatowa. Wśród nieustannych niemal utarczek toczonych z wrogiem przez ubez pieczenia maszerowaliśmy dalej z doraźnym celem dostania się w rejon Opoczna. Mówiło się, że w tej okolicy mamy przekraczać Pilicę. Mało kto z żołnierskiej braci zastanawiał się nad sprawą przeprawy przez tę rzekę. – Konie dowódców mają wielkie łby – niech się one martwią. Tym niefrasobliwym żołnierskim porzekadłem, ukutym na beznadziej ne wojenne przypadki, kwitowaliśmy i tym razem refleksje nasuwające się w związku z widocznym brakiem szans na przeprawę. A nasuwały się one choćby ze względu na fakt asystowania naszemu marszowi samolotów niemieckich co dnia. Ja przewidywałem, nie dzieląc się swoimi myślami z nikim poza „Iskrą”, że Niemcy sprawią nam na przeprawie niezłą łaźnię. – Raz kozie śmierć! – spłycaliśmy po żołdacku problem, na który nie mieliśmy wpływu. To przecież wojsko i wojna. Niekiedy zwykłe porzeka dła okazują się być bardzo przydatne dla podtrzymania ducha w wojsku. Po drodze, na obszarze Kielecczyzny dołączyły do wojska oddziały par tyzanckie tego obszaru, jak obrosłe już własną wojenną legendą „Wybra nieccy” podporucznika Mariana Sołtysiaka – „Barabasz”, lub podporucz nika Antoniego Hedy – „Szary” oraz inne oddziały, dywersje placówko we a nawet pojedynczy żołnierze kierowani przez okoliczne obwody AK. Wojsko partyzanckie nadal rosło w siłę. Stanowiliśmy już w pełni zorgani zowaną 2 dywizję partyzancką, liczącą 5100 ludzi, nadal jeszcze głównie w obsadzie kadrowej. Na postoju w rejonie Opoczna stacjonowało obok nas zgrupowanie okręgu Łódź i 7 dywizja piechoty oraz 72 pułk piechoty. Całym naszym zgrupowaniem „Jodła”139, stojącym w gotowości bojowej 139 Wojciech Borzobohaty – „Jodła”, wydawnictwo PAX. 263 w sile 6300 ludzi dowodził komendant okręgu radomsko-kieleckiego Armii Krajowej, teraz dowódca zgrupowania „Jodła” podpułkownik Jan Zientar ski – „Mieczysław”, „Ein”. Zamiar przyjścia z pomocą powstańczej Warszawie nie został spełniony przez zgrupowanie „Jodła”, ponieważ w końcu sierpnia 1944 roku stało się jasne, że przebicie się do stolicy żołnierzy bitnych wprawdzie, lecz pozba wionych koniecznej w walce z dobrze uzbrojonym przeciwnikiem artylerii, broni przeciwpancernej a także środków szybkiego transportu i środków przeprawowych (koniecznych dla przekroczenia Pilicy) a wreszcie bez bronnych wobec lotnictwa skończyłoby się niezawodnie hekatombą ofiar bez szans na znaczący efekt. Karna i pełna entuzjazmu bojowego żołnier ska brać zalegająca lasy nad rzeką, na północ od Opoczna pragnęła konty nuacji marszu w gotowości poniesienia skutków żołnierskiego ryzyka, lecz dowództwo realnie oceniło sytuację. Dowództwo miało rozpoznanie, że po drugiej stronie rzeki czaiła się groźba zagłady. Ogół partyzancki raczej ją wyczuwał, lecz gotów był ponieść każdą ofiarę na ołtarzu Ojczyzny, powie rzając swoje osobiste losy mądrości dowódców. Taką postawę nakazywała karność żołnierska. Dowództwo „Jodły” nie mogło dopuścić do nierównej walki. W dniu 23 sierpnia doszło do porozumienia się w tej sprawie drogą radiową pułkow nika Zientarskiego z komendantem głównym Armii Krajowej, generałem Tadeuszem Komorowskim – „Bór”. Uzgodniono stanowiska w sprawie za niechania dalszego marszu na Warszawę, a w zgrupowaniu „Jodła” i w du żych jednostkach tego zgrupowania doszło do rozczłonkowania na mniej sze jednostki, które następnie udały się na południe i rozpoczęły działania nękające nieprzyjaciela na jego zapleczu frontowym. Rozpoczął się nowy etap walk wojska partyzanckiego140 – trwanie w polu w gotowości bojowej aż do ostatecznych rozstrzygnięć politycznych. Po wyprowadzeniu wojska partyzanckiego spod strefy sowieckiej na niemiecką, dowódca 2. pułku Antoni Wiktorowski – „Kruk” został awan sowany do stopnia podpułkownika. W lasach opoczyńskich zagarnęliśmy mimo woli kilkunastoosobową grupę Żydów, która ukrywała się w lesie przed Niemcami, a egzystowa ła oczywiście dzięki Polakom. Włączyliśmy ich do obsługi kuchni. O ich 140 Szczegółowym opisem tego etapu zajmuje się dość bogata historiografia, co prawda w dużej części pozazawodowa. W niniejszej pracy wypada zaznaczyć tylko niektóre ważkie wydarzenia, a także drobne epizody dla charakterystyki walk tego okresu. 264 bowiem stosunku do udziału w walce o Polskę z bronią w ręku mieliśmy wyrobione niezbyt budujące – oględnie mówiąc – zdanie. Mogliśmy się po nich spodziewać najwyżej zdrady. Po paru dniach wszyscy nagle znik nęli którejś nocy. A myśmy myśleli, że ich uszczęśliwiamy swoim towa rzystwem. Oni znajdowali widocznie w społeczeństwie dostateczne wspar cie i opiekę, wspólna zaś walka i spełnianie obywatelskiego obowiązku ani im było w głowie. Oni, tak samo jak ich przodkowie od dwudziestu pięciu i więcej wieków kierowali się zasadą: Pilnujemy wyłącznie swoich spraw141. Zachowywali się tak i zachowują się w naszym nazbyt gościnnym domu, w Polsce, jak nieznośni sublokatorzy. W czasie kilkudniowego postoju nad Pilicą lekarz kompanijny, Kazi mierz Lipowski – „Mięta” doprowadził do porządku moją nogę. Przeciął mianowicie na żywca pokaźnych rozmiarów granatowo – pąsowy ropniak, który powstał po obtarciu jeszcze w czerwcu zdobycznego buta. Od tego czasu ciągle był rozrywany gdy się nieco podgoił, gdyż nieustanne marsze i obowiązki służby nie zostawiały dość czasu na sprawy osobiste. Wkroczywszy kilkoma szlakami, kilkoma jednostkami na środkowo – za chodni obszar Kielecczyzny prowadziliśmy walki, którym przyświecał już inny duch. Teraz chodziło o dotrwanie do ruszenia frontu znad Wisły na zachód i wykonywanie do tego czasu żołnierskiego rzemiosła na zapleczu frontowym wroga oraz strzeżenie ludności cywilnej przed germańskimi barbarzyńcami. Rząd polski na uchodźstwie nie miał bez wątpienia złudzeń co do kie runku, w jakim zmierza polityka światowa. Niemniej póki gra polityczna ciągle się toczy nic jeszcze nie zdawało się być przesądzone; konferencja jałtańska (Jałta 4 – 11.II.1945) dopiero miała nastąpić. Rząd polski działał. Armia Polska na za chodzie walczyła. Działało sprawnie Polskie Państwo Podziemne, walczyła Armia Krajowa. Gra toczyła się więc dalej. W nocy 26/27 sierpnia 1944 roku uderzyliśmy siłą 400 ludzi wespół z „nurtowcami” i „zawiszakami” na kwatery niemieckiej artylerii we wsi Dziebałtów. Dowodził kapitan Tadeusz Pytlakowski – „Tarnina”. Celem ataku było zdobycie małych działek polowych, które spodziewaliśmy się tam zastać. Doszło do zażartej walki w nocy. My i Niemcy mieszaliśmy się ze sobą w ciemnościach, w bezpardonowym starciu. Hasło „karabin” i odzew „Katowice” pozwalało przynajmniej w części unikać tragicznych nieporozumień w walce toczonej niemal po omacku. Dział nie zdobyli 141 R. Kurylczyk: „Jeruzalem, Jeruzalem”, Warszawa, Wydawnictwo PAX – 1984. 265 śmy, gdyż zastaliśmy tylko armaty dużego kalibru, wymagające do trans portu specjalnych ciągników samochodowych. Zagwoździliśmy tylko przy okazji jedno z nich. Na placu boju poległo około 30 Niemców. Z naszej strony poległ podporucznik Marian Wierzbicki – „Orlik” a rany odniosło 14 partyzantów, w tej liczbie „Gandhi” i „Zbyszek Warszawiak” z naszej 4 kompanii. Trudno oprzeć się refleksji związanej ze śmiercią „Orlika”. Otóż wcze śniej, w czasie potyczek toczonych w okresie koncentracji, byliśmy w nocy bombardowani w lesie pod Bogorią. „Orlik”, ja i jeszcze ktoś niezapamię tany z nazwiska siedzieliśmy w leju utworzonym przez wybuch bomby. Rozluźnieni świadomością, że bomby nie trafiają dwa razy w te same miej sca, gawędziliśmy sobie swobodnie czekając na koniec bombardowania. Wówczas milczący przez cały czas Marian wtrącił się do rozmowy – nie na temat – mówiąc tonem uroczystego oświadczenia: – A ja wiem, że już nie wrócę do mojego Krakowa. Zareagowaliśmy ostro, po żołniersku, aby się nie mazgaił, a on tylko się odwrócił i milczał dalej. Teraz, w Dziebałtowie, spełniło się jego przeczu cie, gdy seria z niemieckiego karabinu maszynowego, oddana z bezpośred niej bliskości zerwała mu górną część głowy. Wyżywienie wielkiej liczby żołnierzy stanowiło dla kwatermistrzostwa problem, którego nieustanne rozwiązywanie graniczyło niemal z cudem. Mieliśmy ze sobą kuchnie polowe, lecz co włożyć do nich zależało od sprytu patroli żywnościowych. Ograbiona przez okupanta kontyngentami niezbyt zamożna kielecka wieś sprzedawała nam żywność ze skromnych rezerw przeznaczonych na własne utrzymanie w ilościach coraz skrom niejszych. Teraz głód stał się częstym naszym towarzyszem naszej doli. W tych warunkach smakowało wszystko co dało się pogryźć. Pojawiły się też z czasem problemy ze zdrowiem. Z tego czasu utkwił mi w pamięci obrazek kąpieli w jakiejś rzece, podczas której doznałem przygnębiającego uczucia na widok podlanego materią świerzbiowego strupa zalegającego na całym brzuchu. Kilkuczłonową skorupę, poprzedzielaną na części w miej scach załamywania się skóry podczas zginania ciała, obmywałem kąpielą z mydłem bez nadziei, że zdobyta na niemieckiej kolumnie maść przeciw świerzbiowa może cokolwiek poprawić w mojej tak bardzo zaawansowa nej dolegliwości. I rzeczywiście nie pomogła, a wściekłe świerzbienie ata 266 kowało zajadle przy byle rozgrzaniu ciała. Względnie skuteczna okazywała się tylko maść i płyny przeciw wszom, pozyskiwane okazjonalnie podczas zdobywania niemieckich taborów. Te medykamenty były wysoko cenione na leśnej giełdzie; przebijały wysoko papierosy, cierpieliśmy na ich niedo statek ze względu na wysoki popyt i zupełnie przypadkową i niewielką po daż. Rozwiązania problemu wszy szukaliśmy przez opalanie odzieży nad ogniskiem. Zanim doszedłem do wprawy w tej sztuce straciłem zdobyczny porządny, tak już bardo potrzebny sweter. A jednak humory dopisywały; te raz już spowszedniałe przypadłości stały się przedmiotem wielu krążących żartów. Opowiadano na przykład jak pozbyć się wszy łonowych; należy zaatakowaną część ciała posypać tłuczoną cegłą a następnie polać samogo nem – wówczas insekty się popiją i pozabijają się kawałkami cegły w pi jackich burdach. Ten żart – typowy ciężki, żołdacki – należał do bardziej przyzwoitych. Krążenie po Kielecczyźnie nastręczało wiele okazji do walk i potyczek w pochodzie. Pewnym urozmaiceniem tej codzienności, a raczej conocno ści – jeśli można się tak wyrazić – były zdarzenia związane ze szczegól nymi warunkami bytowania. Maszerując pewnej nocy zatrzymaliśmy się, gdyż czoło kolumny natrafiło na jakieś kłopoty z przekroczeniem brodu na rzece. Korzystając z postoju „Iskra” poszedł gdzieś w bok i w pustym już na ogół podjesiennym polu znalazł sporego karpiela. Podzielił się nim ze mną po przyjacielsku. Obłupiliśmy go ze skóry i łapczywie schrupali. Dziwiliśmy się obaj, że nie wiedzieliśmy dotychczas, że istnieją takie przy smaki. Poczuliśmy błogą sytość w żołądkach. Świat poweselał. W takich sytuacjach mawiało się, że teraz możemy rozmawiać z głodnymi z pozycji wyższości. Może by nasze żołądki lepiej zniosły tę dawkę twardej surowi zny przeznaczonej do karmienia bydła gdyby nie to, że kilka dni wcześniej zostały osłabione niestrawnym chlebem. Gospodynie wiejskie, którym wy padło zrobić wypiek nie dysponowały z oczywistych powodów dostateczną ilością zaczynu, a polecenie kwatermistrzostwa brzmiało: – piec pomimo wszystko! Kwatermistrzowie też byli bez wyjścia. Gospodynie upiekły więc z dostarczonej mąki kleistą grdulę. Kto nie potrafił poprzestać pomi mo głodu na spożyciu tylko spieczonej skórki, ten odpokutował łakomstwo biegunką. My obaj z Arkadkiem należeliśmy do tych słabszych. Ledwie wykaraskaliśmy się z tej przypadłości to musiało się przytrafić przejście przez bród. Po paru godzinach, już rano w czasie trwającego marszu burak 267 zaczął bobrowanie po wnętrznościach. Trzeba było schodzić na pobocze drogi a po doznanej uldze biegiem dopędzać swoją drużynę. Ale spokój nie trwał długo, bo znów musiałem się zatrzymywać. I tak wiele razy z coraz większym wysiłkiem. Ścigaliśmy się w tym zafajdanym wyścigu razem z „Iskrą” na przemian. Wzmożone niedyspozycją pragnienie zaspokajali śmy w trawiastych kałużach. Pomimo to łaskawy los oszczędził nam dy zenterii. A dawała ona o sobie dość często w obozie. Dotknięci tą bardzo wyczerpującą chorobą musieli maszerować. Wszystko co można było dla nich zrobić to przejąć ich oporządzenie, aby im ulżyć. W cięższych przy padkach chorzy byli lokowani po melinach wyznaczanych przez placówki AK napotykane na szlaku, gdzie próbowano organizować leczenie zależnie od posiadanych możliwości a zawsze w stanie zagrożenia dla bezpieczeń stwa. Z takiej meliny bał się skorzystać Ślązak Pyka, który przeszedł do nas z niemieckiego wojska gdy tylko nadarzyła się okazja. Nie posiadał on odpowiednich polskich dokumentów. Za osobnym pozwoleniem dowódcy plutonu mógł on jechać początkowo na lżejszych odcinkach drogi na jasz czu. Pułk posuwał się na południe torując sobie drogę potyczkami. W dniu 2 września doszło do dwudniowej bitwy o Radoszyce. Rozpoczęła się od drobnych starć patroli żywnościowych w Radoszycach i Grodzisku z prze jeżdżającymi Niemcami. Podczas potyczki w Radoszycach Niemcy podpa lili kilka budynków. Do walki włączyły się kolejne nasze patrole a wreszcie i kompanie. Byli ranni i zabici po obu stronach. W dniu następnym przyby ła do miasteczka Radoszyce niemiecka ekspedycja karna. Spędziła miesz kańców na rynek, wypędziwszy ich przedtem z kościoła, i związawszy im ręce przygotowywała do przeprowadzenia egzekucji. Nasze dowództwo było przygotowane na podobne zachowanie się Niemców. Do akcji we szły poszczególne nasze kompanie, a w rezultacie pojmani przez Niem ców mieszkańcy Radoszyc zostali odbici i nieprzyjaciel odparty. Raporty z bitwy trwającej dwa dni w Radoszycach i okolicy odnotowały, że straty Niemców wynosiły 25 zabitych i 10 rannych, a własne straty 2 zabitych i 5 rannych. Spośród wielu starć jeden utkwił mi szczególnie trwale w pamięci. Jego przebieg znalazł nawet potwierdzenie przez niemieckie dokumenty znale zione po wojnie w Głogowie142. Uczestnikiem ze strony partyzantów był 142 W posiadaniu autora. 268 Goetzendorf – Grabowski – „Zbiświecz”. W tym czasie służył on w puł kowym zwiadzie konnym. W czasie bitwy dostał rozkaz przewiezienia wiadomości czy rozkazu do któregoś z oddziałów. Droga prowadziła przez przylegającą do Radoszyc wieś Mularzów. Szosa w pewnym miejscu wsi skręcała dość ostro. Do tego właśnie zakrętu zbliżały się ku sobie – z jednej strony kilkujednostkowa kolumna samochodów opancerzonych, a z drugiej galopujący na zdobytym w trakcie tych walk koniu „Zbiświcz”. On i Niem cy nie widzieli siebie wzajemnie. Kiedy „ułan” – jak go do dziś nazywają w opowieściach mieszkańcy Mularzowa – wypadł w galopie zza zakrętu zobaczył w bezpośredniej bliskości czoło niemieckiej kolumny. Zamiast ucieczki, w której niechybnie by zginął od nastawionych w gotowości kara binów maszynowych, wybrał galopadę wprost na kolumnę. Zanim strzelcy pierwszego samochodu zdołali się zorientować co się dzieje, on minął ich i przeleciał tuż obok następnych samochodów. dopiero kiedy minął jadą cy na końcu kolumny samochód osobowy dostał ogień, lecz ze sporej już odległości. Od serii z karabinu maszynowego padł pod nim koń. On sam biegnąc dopadł szczęśliwie najbliższych zabudowań wsi. Niemcy zawrócili i otoczyli obejścia, lecz nie znaleźli ukrytego w studni partyzanta. Po ich odejściu „Zbiświcz” resztę drogi przebył pieszo. Po walkach o Radoszyce oddziały nasze rozłożyły się obozem przy drodze Końskie – Sielpia – Mniów. Tu, w Przyłogach zapachniało po raz pierwszy jesienią, a nawet zimą. Noce 8 i 9 września były mroźne. Spa nie w stodole okazało się niemożliwe. Żołnierze wyposażeni na wojnę w lipcu teraz musieli w nocy kilkakrotnie wstawać i obiegać stodołę dla rozgrzewki. „Piorun”, który się na to nie zdobył obudził się ze spuchniętą połową twarzy; jego widok wzbudzał odruchowe parsknięcie śmiechem – nikt oczywiście za to nie przepraszał – las, wojna żołdackie maniery lokują się wszak jak najdalej od salonowego sposobu bycia. Brak ciepłej bielizny i odzieży oraz niedostatek kocy zapowiadały, że nadchodzący czas nastrę czy partyzanckim oddziałom problemy najwyższej wagi. Po doświadczeniu pierwszej nocy, na drugą postanowiłem coś zaradzić, aby móc ją przespać. Zauważyłem, że u sąsiada naszej kwatery, nad kurni kiem jest ułożone siano. Ten wąziutki stóg siana był pokryty prymitywnym daszkiem. Z mało widocznej strony ustawiona była nawet drabinka. Przez cały dzień przeżywałem niepokój, czy mnie aby ktoś nie uprzedzi w pomy śle wykorzystania tej możliwości na lepszy nocleg. Kiedy już po ciemku 269 wróciłem z jakiejś służby, wywołałem „Iskrę” ze stodoły i zaprowadziłem go do odkrytej sypialni. Był zachwycony. Zabrał nasz wspólny koc i wgra moliliśmy się pod daszek. Miejsca starczyło z trudem dla dwóch. Skompli kowanymi z powodu ciasnoty ruchami zdołaliśmy rozłożyć koc i nagarnąć na siebie grubą warstwę siana. Noc przespaliśmy znakomicie. W dniu 13 września 1944 roku różne formacje niemieckie – wojsko, żan darmeria, specjalne oddziały SS dla zwalczania oddziałów partyzanckich, kałmucy – uzbrojone między innymi w lekkie działka polowe i w samo chody pancerne przybyły nagle wczesnym popołudniem wbrew dotychcza sowym praktykom, gdyż zwykle napadali we wczesnych godzinach ran nych – i otoczyły rejon zakwaterowania naszych oddziałów. A zajmowany przez nas obszar obejmował siedem wsi: Przyłogi , Kawęczyn, Cisownik, Trawniki, Zaborowice, Miedzieżę i Adamów. Z wcześniejszych doniesień wywiadu oraz z zeznań schwytanego szpiega (żandarma mówiącego po polsku z Włoszczowy, przebranego w wierzchnie ubranie cywilne) wyni kało, że Niemcy przygotowują się do poważnej z nami rozprawy w dniu następnym. Zaskoczenia więc nie było pomimo to, że szkopi przystąpili do natarcia z marszu w kilku punktach utworzonego pierścienia, bardzo luźnego z powodu dużego obszaru. Podczas jednego z takich starć został ciężko ranny Jerzy Rolski – „Ba binicz” z drużyny piatów z naszej 4 kompani. Dowodził patrolem żywno ściowym. W drodze powrotnej, będąc prawie na miejscu, ale nie wiedząc jeszcze o rozwijającym się pierścieniu okrążenia, posłał skromne zakupy pod eskortą kolegów do kwatermistrzostwa, a sam wraz ze Stanisławem Szwarc – Bronikowskim – „Roman” poszli na krótsze drogi do swoich kwater. Obaj natrafili niespodziewanie koło Miedzieży tyralierę niemiecką nacierającą na partyzanckie stanowiska i wplątali się w wymianę ognia. „Babinicz” nawet nie poczuł w pierwszej chwili, że został ranny. Dopiero w chwilę później leżąc na wznak, aby w tej pozycji bezpieczniej usunąć zacięcie pepeszy poczuł gryzienie, jak mu się wydało, mrówek w plecy. Kiedy jednak potem lepka krew zaczęła kleić mu koszulę do ciała a następ nie pojawiła się na udach zrozumiał co jest istotną przyczyną szczypania pleców. Wkrótce doznał osłabienia, lecz sił starczyło na tyle aby móc się wycofywać. Niemcy wtedy zostali już zmuszeni do przerwania natarcia. „Babinicz” wlókł się resztkami sił niespokojny o to, czy sił starczy aby dowlec się do swoich. Starczyło ledwo, ledwo dzięki wysiłkowi woli. 270 Koledzy z natrafionej czujki przełożyli „Babinicza” przez karabin i po wlekli do punktu sanitarnego. Doktor Andrzej Chachaj – „Andrzej”143 przy stąpił natychmiast do operacji. Ranny został położony na stole i przytrzy mywany przez kolegów aby się nie ruszał a lekarz w asyście sanitariuszki „Matyldy”144 operował przy świetle małej lampy naftowej wspomaganej ... łuczywem i po potężnej dawce samogonu zaaplikowanego jako środek znieczulający. Partyzant miał zgruchotaną kość łopatkową. Wygląd rozle głej i głębokiej rany zdawał się rokować jak najgorzej. Gońcy dowództwa pułku, przysyłani co trochę z ponagleniem zakończenia operacji łatwo tra fiali do „szpitala” odnajdując go w ciemnościach po wrzaskach operowane go „Babinicza”. Gońcy ponaglali ewakuację punktu sanitarnego, ponieważ w tym właśnie czasie rozpoczął się marsz wojska na pierścień okrążenia w celu wydostania się z niego. Ubezpieczenie już „macało” kordon; sły chać było granie cekaemów. W nerwowej atmosferze wywołanej groźbą dostania się w ręce niemieckich zbójów, mających dziki zwyczaj mordowania jeńców i rannych, dokończono operację, a półprzytomnego chorego załadowano wreszcie na furmankę za przężoną w poczciwe hucły, zdobyte wraz z taborem w Osieczku. Popędzono w pośpiechu za pochodem, z tyłu jeszcze za tylnym ubezpieczeniem; tych kil koro żołnierzy zajmujących się rannym zostało już przez dowództwo spisa nych na straty – na rzecz dobra całego wojska. Takie surowe prawa wojenne ustanowiła piękna, rzeczowa i nieczuła pani Wojenka. Doktor Chachaj nato miast podporządkował się innemu obowiązującemu go prawu, wynikającemu z przysięgi Hipokratesa, i spełniał swoją powinność aż do końca, nie zważając na narastające niebezpieczeństwo, nie oczekując – i postawił tę sprawę otwar cie – bynajmniej podobnej ofiary od swojej asysty. Wszyscy jednak pozostali na miejscu do końca choć w stanie mocnego podniecenia – oni z kolei z tytułu wierności innemu obowiązkowi; obowiązkowi, wynikającemu z towarzystwa broni. Nikt nie dziwił się, że podrzucany po drodze w pośpiesznej jeździe na wozie o żelaznych obręczach „Babinicz” krzyczał z bólu, klął i modlił się na przemian. Ale nikt też nie potrafił mu pomóc. Wyżyje – nie wyżyje, to była już sprawa tylko lepszego lub gorszego losu. Współczucie, życzliwość czy przy jaźń nie były w tej sytuacji na nic praktycznie przydatne. 143 Partyzant Andrzej Chachaj – wówczas student medycyny – po wojnie profesor Akade mii Medycznej we Wrocławiu. 144 „Matylda” – Matylda Stambuldzys. 271 Rozkazy ponaglające zwijanie punktu sanitarnego podczas operacji „Ba binicza” wiązały się z wymarszem oddziałów partyzanckich w kierunku wioski Królewiec, w której na rozdrożu umocowali się na noc Niemcy. Nasz odcinek natarcia prowadził po drodze prowadzącej prostopadle do szosy głównej. Droga boczna na tym odcinku posiadała już nawierzch nię świeżo utwardzoną tłuczniem i rowy wykopane pod sznurek. Byli już pierwsi ranni, ktoś poległ. Zaryglowane na noc niemieckie karabiny ma szynowe siały po swoich torach obficie pociskami świetlnymi. W tej sy tuacji spodziewaliśmy się lada chwila rozkazu wycofania się, lecz wobec braku takiego rozkazu trzeba było przeć naprzód. Zauważyłem, że smugi pocisków idą po obu stronach drogi, po rowach. Podbiegłem więc wraz z moją drużyną środkiem szosy spory kawałek drogi, aby jak najbardziej zbliżyć się do gniazda cekaemów. Wtedy poszła seria po drodze, szczęśli wie nie czyniąc nam szkody. Trzeba było więc wiać na bok. Zawołałem: – chłopcy, za mną! I przeskoczyłem przez rów nad wyraźnie widocznym czerwonym świetlistym pasmem pocisków przechodzącym tuż ponad ro wem. Wszystkim żołnierzom z drużyny też się udało. Znaleźliśmy się poza ostrzałem. Rozwinęliśmy swoją małą tyralierę i ruszyliśmy ku szosie poza wsią. Aby dotrzeć od tyłu do gniazda karabinów maszynowych trzeba było przekroczyć główną szosę, po której trwał także ostrzał z ciężkiego kara binu maszynowego. Serie przechodziły rytmicznie tak dalece, że zdecydo wałem się przebiec przez szosę w chwili spodziewanej przerwy. Udało się. Za mną powtórzyli tę samą sztuczkę chłopcy. Wszyscy z powodzeniem. Zebraliśmy się razem w płytkim dole po wybranym piasku, aby obmyślić plan zaskoczenia Niemców w ich gnieździe, gdy przez szosę przebiegł ktoś jeszcze; był widoczny od nas na jaśniejszym tle nieba. Zaczęliśmy psykać, przywołując go do siebie. Przybiegł. Był to goniec od kapitana „Tarniny” przynoszący rozkaz o wycofaniu się i z denerwującą uwagą że byliśmy zbyt gorliwi, bo natarcie na Królewiec było pozorowane, aby odwrócić uwagę Niemców od wybranego miejsca przebicia się przez okrążenie. Bóg łaskaw, że nie wysłuchał naszych złorzeczeń; „Tarnina” szczęśliwie przeżył wojnę. Ceremonię powrotnego przekroczenia szosy powtórzyliśmy z równym na maszczeniem jak poprzednio i bez strat. Wojsko wyszło z okrążenia i maszerowało głównie nocami na południe. A „Babinicz”, ciągany po wertepach przechodził męki wywoływane nie ustającymi wstrząsami, Lekarstw już nie było. Z gorączką organizm musiał 272 sobie radzić sam i odradzać się pomimo głodowego menu. Później już tylko cicho jęczał, nawet wówczas, gdy zwalił się na niego przewrócony wóz. Dobrze było jeśli biwak nie wypadł w lesie. Wówczas w chłopskiej chału pie czy w ziemiańskim dworze, czy choćby w szkole, jak w Dzierzgowie, trąciło szpitalem. Bo to i umyto rannego przez sanitariuszki z miejscowej placówki i podkarmiono go, zmieniono mu czasem bieliznę, a i dodawano nieborakowi otuchy. Głównie jednak kwaterował wraz z nami pod gołym niebem. Zobojętniał na skwar i deszcz. Tylko środek przewozowy został zmieniony na mniej prymitywny, bo na wóz o kołach gumowych a wreszcie na zdobyczny samochód ciężarowy ciągniony przez konie z braku benzyny. Zawszony i zaświerzbiony tkwił ze swoją niechcącą się goić rozślimaczo ną raną w barłogu ze słomy, wsłuchując się w napięciu w odgłosy toczo nych potyczek i walk, dochodzących z oddali lub z bezpośredniej bliskości, z padających tuż bomb lotniczych zrzucanych na tabory. Warunki panujące w konspiracyjnym terenie, a określane jako nieodpowiednim stopniu bez pieczeństwa nie pozwalały przez dłuższy czas na ulokowanie tak poważnie chorego na stałej melinie. Wreszcie doszło do tego w Bieganowie, w ma jątku państwa Morsztynów, zakładając możliwość sprowadzania pomocy lekarskiej z niedalekiego Jędrzejowa. A my, cała reszta, poszliśmy swoimi krętymi drogami zabierając ze sobą doktora „Andrzeja”. Stałą opiekę pielęgniarską sprawowała nad kilkoma rannymi partyzantami oddelegowana od „Nurta” „Matylda”. Życzliwy i wielce pomocny Bieganów trzeba było wkrótce opuścić, gdyż zjechał tam niemiecki sztab. W gorączce pośpiechu wywołanego rozłażeniem się Niemców po kwaterach zawsze opanowana „Matylda” zdołała szczęśliwie przewieźć swoich podopiecznych do Czaryża, do majątku pani Siemień skiej. Tam, w ukrytym na poddaszu pokoiku zastali oni jeszcze innych partyzantów. Rannego pod Radoszycami podchorążego Jana Kalbarczyka – „Lis” z 5 kompanii, którego stan niewielkie rokował nadzieje na wy leczenie w tych warunkach, gdyż pocisk przeszedł mu przez szyję, klat kę piersiową i w okolicy serca. Drugim rannym był Andrzej Gawroński – „Andrzej” z I baonu od „Nurta”. Wszyscy byli leczeni przez, dojeżdżają cego z Jędrzejowa doświadczonego jeszcze z I wojny światowej felczera. Zmieniał on opatrunki, wypalał dzikie mięso i... pocieszał rubasznym, nie co archaicznym żargonem łapiduchów. Po jakimś czasie przyjechała żona „Lisa”, Beata, i zabrała męża z zamiarem przewiezienia do Krakowa. Ileż 273 to niebezpieczeństw czyhało na nich oboje po drodze!145 „Andrzej” tak że niedługo potem także opuścił kryjówkę na poddaszu. Kiedy zaś z kolei i Czaryż został zajęty na niemieckie kwatery, „Matylda” zdołała i tym ra zem w porę przerzucić swoich podopiecznych do folwarku146 w Radkowie, gdzie mieszkał w czworakach wśród życzliwej i oddanej służby folwarcz nej. Tu zakończyła się wreszcie gehenna leczenia. Po dwóch miesiącach od odniesienia rany zaczął „Babinicz” wstawać. Już po demobilizacji oddziałów partyzanckich (w październiku / listopadzie 1944 roku) poruszając się samodzielnie, przeniósł się „Babinicz” znów do Dzierzgowa, lecz tym razem do państwa Marców prowadzących restaura cję. W swoim majątku posiadał „Babinicz” 20 dolarową odprawę demobi lizacyjną . Walki partyzanckie ustały bowiem w połowie października 1944 roku, kiedy to rozpuszczono całe wojsko do cywila, tutaj, w Dzierzgowie, w gronie podobnych mu ozdrowieńców doszedł do względnego zdrowia i wrócił do czynnej służby, tym razem w innym charakterze, a mianowicie w ochronie osobistej byłego dowódcy 2 pułku podpułkownika Antoniego Wiktorowskiego – „Kruk”, melinującego w okolicach Jędrzejowa w ocze kiwaniu na przejście frontu. 21. Demobilizacja. W dniu 17 września znaleźliśmy się w rejonie wsi Zawada – Szewce, gdzieś pomiędzy Kielcami a Chęcinami, doszło tu do kolejnych walk z Niemcami, w których nieprzyjaciel poniósł duże straty przy zniko mych własnych. Następnie pułk przeniósł się w rejon powiatu jędrze jowskiego. Potem poszliśmy w okolice Małogoszczy, kompleksu leśne go Radków – Krasów – Zakrzów. Tutaj nastąpiło dość znaczące starcie z Niemcami. W dniu 26 września 1944 roku niemieckie natarcie przy użyciu czołgów, artylerii, samochodów opancerzonych i samolotów. Walki trwały dwa dni. I znów wróg wyszedł z boju z dużymi stratami przy zupełnie małych własnych, a to dzięki sprzyjającym obrońcom wa runkom terenowym. 145 Lis wrócił w Krakowie do zdrowia. 146 Folwark – wyodrębnione gospodarstwo rolne wchodzące w skład t.zw., klucza, czyli zespołu kilku folwarków stanowiących własność jednego ziemianina. 274 Po tych walkach został wydany „Rozkaz Szczególny” numer 10/44, znak Zo/Hur z dnia 30 września 1944 roku, w którym komendant okręgu radomsko – kieleckiego nakazuje dalsze rozczłonkowanie 2 dywizji i urlo powanie żołnierzy. Podpisał pułkownik Zientarski – „Ein” . Decyzję swoją uzasadnił opóźnianiem się postępów na froncie zachodnim, w następstwie czego oddziały partyzanckie musiałyby okres zimy spędzić pod gołym niebem bez należytego zaopatrzenia w odzież i żywność, co i bez udziału wroga dziesiątkowałoby szeregi. Urlopowani żołnierze mieli pozostawać do dyspozycji okręgu Armii Krajowej na swoich placówkach w miejscach zamieszkania lub na placówkach, na których przebywają na melinach. Jak to się później okazało w świetle wydarzeń politycznych, rozkaz ten okazał się w praktyce jednoznaczny z demobilizacją147. Było to rozwiązanie ostat nich oddziałów partyzanckich Armii Krajowej. Wykonanie rozkazu o urlopowaniu mówiło o pierwszym jego rzucie na ochotnika. Ani mnie, ani mojemu przyjacielowi „Iskrze” nie przychodziło jakoś do głowy odchodzić z lasu. Jednak wypadło się rozstać z leśnym woj skiem w następstwie rozkazu dowódcy pułku, który nakazywał odesłanie do cywila tych żołnierzy, którzy mieli swoje domy po zachodniej stronie stojącego na Wiśle frontu. Blisko Chęcin pod wsią Gałęzice wyznaczono w lesie miejsce na obóz. Po całonocnym forsownym marszu w walce, podczas którego trzeba było dźwigać broń i amunicję po kolejnym drastycznym ograniczeniu taboru, układaliśmy się o świcie do snu. Ja zamierzałem przygotować dla nas obu z przyjacielem posłanie z jedliny. Gdy jednak, będąc cały mokry od desz czu i wystudzonego potu, trzęsący się z zimna otrzymałem zimny prysznic z szarpniętego drzewka porzuciłem ten zamiar. Położyliśmy się na zgar niętym igliwiu. Teraz każdy z nas miał już osobny koc, co w tej sytuacji niewiele zmieniało, gdyż oba były mokre. Niebo nie żałowało nam w ostat nim czasie deszczu. Położyliśmy się na mokrej ziemi i przykryliśmy się mokrymi kocami. Zasypialiśmy pomimo przechodzących po całym ciele dreszczy. Ja właściwie jeszcze nie zasnąłem, próbując jak największą czę ścią pleców wtulić się w plecy Arkadka, gdy ktoś targnął mną bezceremo nialnie. – Warta! Teraz! Skraj lasu, kierunek ten! 147 W dniu 19.1.1945r. komendant główny AK gen. Leopold Okulicki – „Niedźwiadek” wydał ostatni rozkaz rozwiązujący Armię Krajową. (Przyp. 7). 275 Odchodzącego podoficera służbowego spostrzegłem kiedy trzymał wy ciągniętą rękę wskazującą kierunek i obserwował czy widzę jego gest. To co mełłem wówczas w ustach nie nadaje się do powtórzenia nawet w wy rozumiałym towarzystwie. Na warcie stałem i stałem, aż wreszcie, gdy za częło mi się zdawać, że o mnie zapomniano, ktoś mnie zluzował. Byłem mu serdecznie wdzięczny. Na legowisku zastałem śpiącego „Iskrę” otulonego w oba koce. Bez na mysłu chwyciłem obiema rękami za wystający kawałek koca, pociągnąłem, a z rulona wyturlał się w kałużę rozespany przyjaciel. Strzelił we mnie szeroko rozwartymi swoimi niebieskimi oczami. – Niech cię drzwi ścisną! – warknął z wściekłością. Po południu 14 października 1944 roku obudził mnie podoficer służbowy. – „Jachu”, podaj swoje nazwisko. „Kaktus” wyznaczył cię na dziś do demobilizacji. Jeszcze nie całkiem rozbudzony uświadomiłem sobie, że obok pseudo nimu posiadam także i nazwisko. Gruchnęła śmiechem wiara gdy dopiero po chwili przypominania sobie, zakłopotany wykrztusiłem charkotliwym szeptem przez spuchnięte gardło zawieruszoną godność. Obaj z „Iskrą” otrzymaliśmy po 10 dolarów odprawy148. Broń trzeba było zostawić kolegom pozostającym jeszcze w lesie dla wzmocnienia ich siły ogniowej. Nastąpiły serdeczne, niektóre przedłużone uściski. – Trzymajcie się! – Nie dajcie się! Rozdzieliły nas młode jodełki. Za nami – jakby nic się nie działo. Dys kretny przyjazny las umiał strzec tajemnic. Wokół było cicho i głucho. Przed nami rozciągały się rozległe puste pola. I oto zamknął się prawie na gle kolejny rozdział walki – partyzantka. Ta spodziewana przecież, a jednak zaskakująca swoją brutalnością odmiana oszołomiła nas. W takiej chwili nie przynosiła ulgi świadomość, że rozstawaliśmy się z takimi paskudz twami na co dzień jak głodowanie, znoszenie w marszu chorób (a trapiły nas głównie czerwonka, szkorbut, kurza ślepota, owrzodzenia, rozmaite go rodzaju przeziębienia, obtarcia nóg, odparzenia, bóle zębów, dolegli wości przewodu pokarmowego i tym podobne choróbska i wreszcie rany odniesione w boju) i do tego niezmiernie dokuczliwych wszy i świerzbia 148 Ci zdemobilizowani partyzanci, którzy nie mieli możliwości wrócić do swoich domów (ponieważ położone były poza frontem) otrzymywali po 20 dolarów. 276 – wszystkim tym nieleczonym. Nie miało w tej osobliwej chwili znaczenia i to, że trzeba było znosić bardzo już dokuczliwe chłody, będąc głównie w okresie jesiennych deszczów, nieustannie przemoczonym od czubka gło wy do stóp. Że nieraz obfity pot mieszał się z wodą przenikającą na wskroś odzież, przez którą u niejednego „wiatr dziurami przelatywał”. Wreszcie, że trzeba było, odbywając nieustanne marsze, dźwigać, zwłaszcza w ostat nim okresie walk, po kilkanaście lub kilkadziesiąt kilometrów także i cięż ką broń i amunicję, obciągające ręce i barki aż do bólu. Nie miało też za sadniczego znaczenia i to, że rzadko kiedy można się było porządnie umyć; jeśli się nawet biwakowało we wsi lub nad jakimś strumieniem, to było to mycie – pożal się Boże. W końcowym okresie stacjonowaliśmy we wsiach rzadko, gdyż Niemcy nasyłali po nas kałmuków, a ci dopuszczali się tam wszelkiego rodzaju gwałtów, łącznie z paleniem. W pamięci nie pozostały mi, pomimo te trudne warunki, zarośnięte twarze. Nas obu z przyjacielem obsługiwała przytępiona brzytwa, której niewiele już pomagało podostrzanie na pasku od spodni. Pogarszanie się z czasem warunków leśnego bytowania przyjmowaliśmy jako oczywistą konieczność. Wydawało się, że jest nas stać na znoszenie każdej party zanckiej biedy. Sarkań nie pamiętam – ani jednego przypadku. Los stawia wysokie wymagania wybrańcom bogów. Morale żołnierzy nie nastręczało dowództwu najmniejszego kłopotu. Pomimo te wszystkie skrajne, obrzydzające życie niedogodności do skwierające chwila po chwili, dzień po dniu, humor nas nie opuszczał. Często wytryskiwał był kaskadami zbiorowego śmiechu z powodu czyichś drobnych przygód, albo rozjaśniał oczy mniej lub bardziej udanym okolicz nościowym dowcipem. Teraz, opuszczając to wszystko co było nam dotychczas tak drogie i cze go stanowiliśmy organiczną niemal wspólnotę, odchodziliśmy z ciężkim żalem w sercu. Zostawialiśmy bliskich sobie towarzyszy broni i przyjaciół – leśną rodzinę ze starszymi braćmi, oficerami. I oni, i my stanęliśmy wo bec objawiającej się właśnie przyszłości niewiadomej a zagrażającej ze wsząd we wrogim teraz otoczeniu. Wraz z partyzantką przeminął kolejny rozdział i w moim życiu. Z łaska wości pięknej i czułej pani Wojenki wyszedłem z niego bez ran. W tej przełomowej chwili, kiedy zbrojne dzieło zostało zakończone, bu dziły się myśli w rodzaju: co ten ogromny żołnierski wysiłek podjęty za 277 naszymi dziadami i ojcami przyniesie? – za tymi od Kościuszki, za tymi Listopadowymi, tymi Styczniowymi. Czy jak wówczas „zza świata przyj dzie noc, rozpacz i śmierć?”149 Och, a może jak ci Legionowi będziemy przeżywać w bezgranicznym uniesieniu radość z powrotu Niepodległej!? Myśli trzeźwiały na chwilę, kiedy nawykły do czujności wzrok omiatał badawczo okolicę czy droga wolna, a potem znów zwalały się do głowy ciężkim kłębowiskiem. Droga była wolna. Jak niepotrzebni odeszliśmy w milczeniu ze spuszczonymi głowami. Na razie po prostu przed siebie, aby trafić na ludzi. Doszliśmy tak do wsi Gałęzice i wstąpiliśmy do pierw szej napotkanej chałupy, aby zapytać o drogę. Mała, niska, mroczna, urzą dzona nadzwyczaj prosto izba z klepiskiem, z ogniem pod kominem wyda ła mi się urzekająco przytulna. Zapachniało mi atmosferą domu. Rozpaliła się wzmożona tęsknota za nim. Ale... co w nim zastanę? Nie musieliśmy się przedstawiać. Kimże mogli być młodzi ludzie – zmi zerowani, odziani w skąpe przemoczone, znajdujące się w nie najlepszym stanie ubrania, a wędrujący po bezdrożach na noc? Gospodyni poczęstowa ła nas garusem ze śliwek z ziemniakami kraszonymi śmietaną. Cóż to był za garus! Tylko bogom na Olimpie dane było chyba jadać takie smakowitości. W dalszej drodze zatrzymaliśmy się na Sitkówce, w gospodarstwie nr 23 (dziś), w części wsi położonej u podnóża Czerwonej Góry, aby doczekać nocy przed zamierzonym przekroczeniem torów kolejowych na linii Kielce – Kraków. Zaszliśmy do tego gospodarstwa, ponieważ dom mieszkalny po łożony był w głębi podwórza, co czyniło kwaterę bezpieczniejszą. Gospo dyni i jej dziesięcioletnia córka zajęły się nami z całą serdecznością. Matka, wdowa po żołnierzu Września, zachowywała się z wyraźną ostrożnością, ponieważ na tym obszarze Niemcy ze wzmożonym nasileniem penetrowali wsie. W okolicy stacjonowały liczne oddziały zaplecza frontowego, nie zbyt odległego stąd przyczółka, a będący w niemieckiej służbie własowcy wykazywali jak zawsze najwyższą gorliwość w wykonywaniu niemieckich zbrodniczych rozkazów. W polu byli wprawdzie mizernymi przeciwnika mi, lecz wobec ludności cywilnej zachowywali się napastliwie, podle, jak dzicz. Pomimo widocznego zaniepokojenia gospodyni zgodziła się na przyję cie nas, kłopotliwych gości. Ustalono, że spędzimy tu noc i następny dzień. Kobieta zakończyła naradę słowami: 149 Stefan Żeromski – „Rozdziobią nas kruki wrony”. 278 – Wysusyta się, pany, i łoddychnieta ksynke bośta pewnikiem i nie wy zarte i nie wylezane. Na torak wierutny niespokój. Ciengiem ino strzylajo. Niewyszukane posłanie zostało przygotowane na sianie nad oborą, sta nowiącą osobny jeszcze bardziej oddalony od drogi budynek. Posiłki do starczała nam wchodząc po drabinie ta mała dziewczynka, starająca się uśmiechać pomimo malującego się na jej twarzyczce przestrachu. Następnej nocy zbliżyliśmy się do torów kolejowych i po wyczekaniu odpowiedniej chwili, po przejściu patrolu ochrony kolei, przemknęliśmy przez nasyp torowiska. Po drodze wstąpiliśmy na Markowiznę, do mły na położonego nad rzeką pomiędzy stacjami Słowik i Sitkówka, aby na prośbę porucznika „Burzy” przekazać rodzinie wiadomość, że żyje. Dalszą drogę przebyliśmy wśród sprzyjających nam głębokich ciemności przez wznoszącą się nad Kielcami lesistą górę „Telegraf”, a potem, po przebyciu znacznej połaci znajomych z harcerskich wycieczek pól i z kolei poprzez podmiejskie ogrody dotarliśmy na swoje podwórka. Moje przydomowe podwórze czynszowego domu przy ulicy Zagórskiej nr 10 zastałem, zaszedłszy je od tyłu i zostawiwszy za płotem niemiecki chlebak, zapełnione niemieckimi samochodami wojskowymi. Oznaczało to, że w budynku kwaterują Niemcy. Nie mając właściwie wyboru zdałem się – pomimo mojego ubrania składającego się z części mundurów różnych niemieckich formacji – na los szczęścia i zapukałem ostrożnie do drzwi mieszkania. Ryzykując napotkanie tu Niemców, byłem przygotowany na ucieczkę i na dalszą tułaczkę tą samą drogą poprzez ogrody i pola. Jakimże byłem wówczas innym człowiekiem niż ów harcerzyk z nad żabiego dołka nad Lubrzanką sprzed czterech lat! Przekroczyłem „smugę cienia”.150 Przywitała mnie pełna radosnego wzruszenia uszczęśliwiona Matka. – Ja wiedziałam, że żyjesz – powtarzała niemal bezwiednie przez chwil kilka. Różnie układały się losy mojej rodziny, a wszystkich rodzeństwa tułaczo. Tylko mama wraz z ojcem trwali na miejscu – w domu, do którego wra caliśmy pewni że jest i że Oni go strzegą i wyczekują naszych powrotów. W związku z okolicznościami mojego powrotu okazało się, że los nie zawsze bywa złośliwy. Bo oto trafiłem akurat na czas wymiany niemiec kich żołnierzy na kwaterze w naszym mieszkaniu. W pozostałych mieszka niach budynku zmian takich nie było. A mogło być niewesoło gdyby drzwi otworzył Niemiec i zażądał okazania dokumentów. Nie miałem ich bowiem 150 Wzięte z książki Józefa Korzeniowskiego – Conrada – „Smuga cienia”. 279 po zagrzebaniu w błocie w akcji szczucińskiej i zniszczeniu ich przez to. Musiałbym bez wątpienia tłumaczyć się też ze swojego oryginalnego stro ju. Piękna, choć okrutna ze swojej natury pani Wojenka bywa niekiedy wspaniałomyślna. Następnego dnia przyszli na kwaterę kolejni żołnierze niemieccy, ale zastali po prostu rodzinę, w skład której wchodziłem i ja. Byłem już po kąpieli i w cywilnym ubraniu, nawet ostrzyżony przez zna jomego fryzjera, który przyszedł w tym celu do domu; nie trzeba było nic wyjaśniać – na przykład skąd wzięły się w moich brudnych włosach wszy – a on zachowywał się wobec mnie w sposób szczególny, jak wobec wielce szacownego klienta. Pieniędzy za usługę nie przyjął, co nie było bez zna czenia w dniach powszechnej nędzy. Widocznie jak przekonywał „Zbyszek Warszawiak”, w mojej „niebieskiej książeczce” figurowały nienajgorsze „wypisane złotymi literami” konotacje. Na ulicę nie mogłem wychodzić bez dokumentów. Siedziałem więc w domu oczekując na wyrobienie mi ich przez konspirację. To musiało potrwać około dwóch tygodni. Pewnego razu, będąc porządnie znudzony postanowiłem wyrwać się na Cedro – Mazur, do miejscowości oddalonej o cztery kilometry od miasta. Stojący poza wsią Cedzyną zespół dwóch gospodarstw i młyna tuż nad Lubrzanką i przy lesie wydał mi się dość bezpiecznym miejscem spotkania z zaprzyjaźnionym domem pani Izabeli Kozierowskiej. Przyjęto mnie tam jak zawsze z całą serdecznością. Akurat przebywała na Mazurze i moja była sztubacka sympatia Danka Przybylska, bawiąca właśnie u swojej przyjaciółki Danki Kozierowskiej. Kiedy następ nego dnia rano zszedłem z piętra w celu przeprowadzenia porannej toalety, dał się słyszeć warkot samochodu ciężarowego. – Niemcy codziennie przywożą teraz schwytanych na łapankach ludzi do kopania rowów przeciwczołgowych, ale tu nie zachodzą – powiedziała uspokajająco pani Izabela. A tu naraz drzwi się otwarły i weszło bez pukania dwóch żołnierzy nie mieckich. Przemknęła mi wówczas przez głowę myśl, że przestał mnie właśnie chronić święty Antoni, którego miniaturową figurkę wręczyła mi Marysia Bronikowska, gdy odchodziłem z kręgu starych melin na akcję „Burza”, wraz z żarliwym poleceniem mnie temu świętemu i z zapewnie niem, że będzie się do niego za mnie codziennie modliła; figurka musia ła się kiedyś zawieruszyć podczas jakiegoś pośpiesznego przebierania się w kolejne zdobyczne lepsze ubranie i przestała oddziaływać na mój los. 280 Oficer czołgista i młodzik z policji politycznej SD w brunatno-żółtym mundurze z czarnym Hackenkreutzem w białym kole na czerwonej opasce na rękawie przystąpili do legitymowania. Wszyscy obecni okazali się do kumentami, tylko ja nie miałem nic do okazania. W strefie przyfrontowej były to nie przelewki. – Pójdzie pan ze mną! – powiedział żółtek sięgając do kabury po pistolet. W tym momencie powstrzymał go gestem oficer, a następnie odprawił go, nakazując zająć się organizowaniem kopania rowów. Zaraz też zwrócił się do mnie: – Mój panie, sprawa jest dla mnie jasna: las obok, pan nie posiada doku mentów, a więc jest pan bez wątpienia partyzantem. Ale w tej sytuacji mam panu coś do zaproponowania – dodał po chwili – Otóż ja prowadzę przez cały czas służby wojennej pamiętnik. Zbieram materiały do późniejszego opracowania. Dzisiejszą okazję uważam za wyjątkowo pomyślny zbieg okoliczności, bo oto mogę rozmawiać z polskim partyzantem na zasadach partnerstwa. w związku z tym proponuję panu umowę: ja zapewnię panu osobiste bezpieczeństwo i uwolnienie bezpośrednio po rozmowie w zamian za szczerość w odpowiedziach na moje pytania. Dodał przy tym tonem nie jako usprawiedliwienia, że nie ulega żadnej wątpliwości, że Niemcy już wojnę przegrały. W tym momencie przeżyłem coś w rodzaju oszołomienia, doznałem lekkiego zawrotu głowy, co Niemiec odebrał jako wahanie się. – Pan się jeszcze zastanawia? – zapytał zdziwiony. – Tylko nad tym, czy pytania będą do przyjęcia – odrzekłem, odzyskując panowanie nad sobą. – Wasze tajemnice organizacyjne mnie nie interesują. – To chętnie przyjmuję – odparłem skwapliwie. Znałem przykłady na to, aby nie ufać oficerom wiarołomnego narodu i jego armii bez zasad i honoru, toteż przez cały czas rozmowy zachowywa łem czujność, uświadamiając sobie na każdą chwilę kierunek ewentualnej ucieczki, których w tym domu było kilka. Panie podały zaraz na stół jajecznicę i samogon, a oficer z miejsca przy stąpił do zadawania pytań. Chodziło w nich o opinię własną i opinię społe czeństwa w różnych jego przekrojach na temat dalszego przewidywanego rozwoju wydarzeń politycznych. Głównymi motywami był przyszły kształt Europy i wpływ Stanów Zjednoczonych i Związku Sowieckiego na ten kształt oraz żydostwa zachodniego, kapitalistycznego i komunistycznego 281 sowieckiego; przy czym przez jego wypowiedzi przebijał wyraźny niepo kój o wpływy sowieckie. On sam starał się wykazać dobre zamiary Niemiec w zwalczaniu komunizmu jako idei zagrażającej europejskiej cywilizacji. Zalatywało to trochę demagogią i propagandą przez co rozmowa stawała się nieco nudna, a moje myśli krążyły raczej wokół zagrożenia dla mnie niż tematu dyskusji tym bardziej, że Niemiec był doskonale zorientowany w historii tej wojny i związaną z nią polityką i posiadał najświeższe wia domości, a ja... nawet nie czytywaliśmy w lesie gazetek, które do nas nie docierały na trasie marszu, a nasz oficer sztabowy do spraw kulturalnych (chyba tak nazywało się to stanowisko), Stanisław Szwarc-Bronikowski – „Roman” nie miał sposobności zajmować się intelektualną stroną żołnier skiego życia, gdyż wojsko nie zagrzewało nigdzie dłużej miejsca. W tej rozmowie więc byłem raczej słabym partnerem, wobec czego pozostawało mi tylko posługiwać się ogólnikami, czemu sprzyjał coraz mocniej z upły wem czasu działający samogon. Panie widząc, że sprawa przybiera pomyślny obrót, wniosły wreszcie na stół obiad z rosołem i pieczoną kurą. Cena przyjęcia przestała odgrywać jakąkolwiek rolę. Samogon nie schodził ze stołu. W międzyczasie wszedł ów niemiaszek z SD składając meldunek z postępu robót. Widząc dobrze już podchmielonego przełożonego ponowił skierowane do mnie wezwanie do pójścia z nim, lecz oficer pamiętał o obietnicy i żółtek musiał obejść się bez mojego towarzystwa. Rozmowa toczyła się dalej, również przy udziale Danki Przybylskiej po angielsku, w którym to języku i ona i on byli rów nie kiepscy. Ale w stanie świetnych już humorków wszystko, poza osobi stym urokiem przestało odgrywać rolę. Do godziny piętnastej do zbratania jednak nie doszło. Kiedy młody szkopek przyszedł po zakończeniu robót, by zameldować o gotowości do odjazdu, czołgista ledwie trzymał się na nogach. W chwilę potem z ogromną ulgą patrzyłem przez okno jak żółtek pomagał oficerowi gramolić się do szoferki ciężarówki, wypełnionej już robotnikami. Przez dłuższy czas nurtowało mnie pytanie dlaczego Niemiec nie próbo wał mnie wziąć pod bronią ze sobą lub zastrzelić na miejscu. Jego zadawane podczas rozmowy pytania były bowiem banalne w swojej treści i nie mógł się przecież po moich odpowiedziach spodziewać rewelacji. Ja wprawdzie nie przyznawałem się uparcie do przynależności do partyzantki, ale w tej sytuacji i to nie miało znaczenia. Za jedynie sensowne wytłumaczenie moż 282 na przyjąć bezpośrednią bliskość lasu. Oficer miał do wykonania w tych dniach zadanie. a partyzanci mogli bez trudu wkroczyć w odwecie za mnie zastrzelić dwóch właściwie bezbronnych Niemców. Przyjęte więc przez szkopa rozwiązanie wydaje się mieć uzasadnienie: jeden Polak nie zostanie zastrzelony, ale zadanie zostanie wykonane bez zakłóceń, a i on sam nie zginie głupią śmiercią zwłaszcza, że w armii niemieckiej coraz bardziej i powszechniej zaczęto sobie cenić własne życie niż chwałę Fuehrera. I jak tu nie wierzyć w szczęśliwą gwiazdę! Wiara w łaskawą opatrzność zaczęła znowu powoli przygasać. Nadeszła znów pora kiedy trzeba było samemu brać byka za rogi, w związku bowiem z przewidywaniem ruszenia frontu na zachód, do kolejnego etapu marszu na Niemcy, należało przemyśleć sprawę osobistego bezpieczeństwa. Spoza frontu ciągle nadchodziły te same ponure i wielce niepokojące wieści o wy niszczaniu polskich elit, w tym i członków Armii Krajowej i Narodowych Sił Zbrojnych. Aresztowano tam masowo naszych żołnierzy i oficerów i w ogóle członków Polskiego Państwa Podziemnego a także członków po wstałej wówczas na tle tych prześladowań patriotów polskich organizacji Wolność i Niezawisłość (WiN). Urządzano pozorowane rozprawy sądowe, lub nawet bez takiej farsy skazywano na zsyłki w głąb sowieckiego im perium zagłady. Proceder ten trwał nieustannie, prowadzony początkowo przez NKWD a potem, po zorganizowaniu na terenach polskich i wyszko leniu elementu z marginesu społecznego, przez tak zwany Urząd Bezpie czeństwa Publicznego (UBP). Zbrodnicze te instytucje, obsadzone w ich kierownictwie przez Żydów, prowadziły śledztwa z zastosowaniem tortur i nieludzkiego maltretowania w więzieniach, upodlały i mordowały. Trwało w Polsce sowieckie – po kilkuletnim niemieckim – metodyczne wyniszczanie na wszelkie sposoby rdzennych Polaków a głównie elity na rodowej. Powołano natomiast do organizowania życia państwowego masy niewykształcone spośród chłopów i robotników, poddając je indoktrynacji w oparciu o ideologię niosącą miraż powszechnego dobrobytu i ułudę spra wiedliwości społecznej. Tym ludziom – na ogół bez jakiegokolwiek przy gotowania zawodowego i wykształcenia – powierzano pełnienie ogrom nego wachlarza drugorzędnych i niższych stanowisk w administracji pań stwowej, urzędzie bezpieczeństwa (UB), w wojsku, policji, kulturze oraz służbach prokuratorskich i sądowniczych, a także w gospodarce. Wiodące natomiast stanowiska we wszystkich dziedzinach życia państwowego zare 283 zerwowali dla siebie Żydzi. Oni też przejęli władzę w Polsce, wprowadzeni na bagnetach przez sowiety i wyposażeni w polsko brzmiące nazwiska, wymachujący szeroko legitymacjami obywatelstwa polskiego; atoli bez poczucia obywatelskiego. Wprowadzili w życie społeczne i polityczne ter ror, posługując się ułożonym przez siebie i dla siebie prawem narzuconym Polakom przemocą. Teraz oni rozpoczęli – w oparciu o potężną machinę państwa sowieckiego – kolejną po niemieckiej okupację Polski. Z zaświata przyszła noc, rozpacz i śmierć. Piękna poniekąd ale i butna pani Wojenka, niefrasobliwa i rozśpiewana na początku marszu, przeszedłszy swój krwawy szlak wśród ludzkich cier pień, trupów, tumultu i rozpaczy, teraz słaniając się z wyczerpania i ponió słszy wielki uszczerbek na urodzie człapała ze schyloną głową w niesławie pojękując, opuszczona przez swoich ocalałych, okaleczonych i przeklina jących ją żołnierzyków. Pokuśtykała kędyś w zakamarki ludzkiej świado mości, by tam wyczekiwać w utajeniu kolejnej sposobności zagrania wsia danego i rozwinięcia łopocących na wietrze historii nowych sztandarów z wypisanymi na nich od nowa porywającymi hasłami, wokół których sku pią się zastępy kolejnych rozśpiewanych, idących w bój pokoleń ludzkich; zgodnie z zewem natury. Wojna i dla mnie się skończyła. 284 III. TUŁACZKA Motto: Wy chcecie pieśni. Tak, wy chcecie pieśni Zapewne słodkiej i dźwięcznej dla ucha, A ja mam dla was, o moi rówieśni, Pieśń, co wam przypomni brzęki łańcucha. Kornel Ujejski 1. Rozterki. Różne były decyzje tych, którzy przeżyli wojnę, a którym wypadło się od nowa – z uczuciem największej goryczy u progu wspólnego z aliantami zwycięstwa – zastanawiać, jak nie dać się zniszczyć we własnym kraju po wyparciu z niego nieprzyjacielskiej armii. Ci ludzie bez winy, a właśnie o wielkich zasługach wobec Ojczyzny miast zasłużonej chwały musieli znosić ze strony obcych i zdrajców udrękę fizycznego i psychicznego zaja dłego poniżania i prześladowania. Umęczeni bez granic i postawieni wobec beznadziejnej wprost przyszłości, jedni, zmaltretowani do cna decydowali się z jakąś irracjonalną ufnością pokładaną w Bogu i z rezygnacją czekać na swój los – a nuż okaże się, pomimo widocznie nadchodzące zło, łaskawy – we własnych domach przy stęsknionych i uszczęśliwionych powrotem ukochanej osoby rodzinach. Drudzy, podejmując czynną obronę życia szu kali ratunku w ucieczce w inne rejony Kraju, głównie na Ziemie Odzyska ne, licząc na zmylenie prześladowców tak zacieranymi śladami. I jednych i drugich, żyjących w nieustannym niepokoju, często wstrzymujących się z założeniem rodziny na skutek niepewności losu, dosięgała najczęściej bezwzględna i straszna ręka obcej narodowi polskiemu sowieckiej „spra wiedliwości”, sterowana przez obce narodowo i cywilizacyjnie środowiska polityczne. Inni natomiast, w desperackiej ufności w zbawienny dotąd las, nie dając wiary zwodniczym obietnicom, wracali na znane i nieznane so bie ścieżki, niewiele obiecujące w beznadziejnym niemal oczekiwaniu na niejasno sprecyzowaną odmianę tych niewiarygodnie podłych stosunków politycznych w Polsce. Tam, w lasach ginęli licznie od kul sowieckiego NKWD151 lub Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, będącego w całkowi 151 NKWD – Narodowy Komisariat Spraw Wewnętrznych. Organ (policyjny) ZSRS bez 285 tym władaniu Żydów, lub wpadali masowo w obławach w ręce oprawców. Wszystkim tym bojownikom za świętą sprawę, mającym za sobą chlubną walkę z dwoma potężnymi wrogami prowadzoną do ostatniego tchnienia, tłoczyły się w uszy – zamiast pieśni zwycięstwa brzęki łańcucha okowów. Ścigani, zmuszeni zostali pójść w rozsypkę przeklinając zdradzieckich so juszników. Cała więc ocalała w Kraju inteligencja polska, zamiast oddać się twórczej pracy przy odradzaniu Narodu i odbudowie Państwa została zmu szona do szukania sposobów ratowania swoich głów; bo z majątków na ogół wyzuli ją już najeźdźcy. Ta zaś część inteligencji, która w następstwie wojny znalazła się poza granicami Kraju, powrócić nie mogła z powodu śmiertelne go zagrożenia ze strony władającego Polską obcego reżimu. Ci Polacy z tej grupy, którzy powrót zaryzykowali nie bacząc, że czas najgorszy nie przemi nął, zapłacili za to najczęściej swoim życiem lub męką i poniewierką w lo chach więzień lub na zesłaniu do obcego wrogiego kraju (nieraz powtórnym). Zubożenie potencjału intelektualnego i duchowego narodu, jakie nastąpiło na skutek wprowadzenia systemu władzy sprawowanej przez elementy nie wykształcone prostackie, jako jedyne pozostałe w Kraju i nie zagrożone siły kulturotwórcze, doprowadziło do zacofania i zapaści kulturalnej oraz ekono micznej państwa. Masy społeczne, dające się – ze swojej natury – powodo wać przez elity, w tym przypadku im narzucone obce, zostały poddane przez nie indoktrynacji sowieckiej. Polska przedstawiała tragiczny obraz. Ja wpisałem się wkrótce po powrocie z lasu do raczej nielicznej grupy rozbitków próbujących unosić głowy poza granice Ojczyzny i tam prze czekać czas najgorszy mając nadzieję na jego przemijający charakter. Tyle pozostało mi już tylko do zrobienia. Nie dotarły do mnie kontakty ze strony nowej organizacji Wolność i Niepodległość (WiN). Wybrałem dość pro sty sposób na wydostanie się z zastawionej matni, jaką miał stać się dla mnie mój rodzinny kraj. Zgłosiłem się mianowicie do niemieckiego urzę du zatrudnienia (Arbeitsamt) na ochotniczy wyjazd na roboty do Niemiec. Korzystałem przy tym z przysługującego mi jako ochotnikowi przywileju wyboru miejsca i postanowiłem jechać do wyszukanego na mapie miasta Bregenz nad Jeziorem Bodeńskim w Austrii, położonym w pobliżu granicy szwajcarskiej. Nie wykluczałem bowiem przedostania się do Szwajcarii, pieczeństwa państwa. Realizował politykę totalnego terroru społeczeństwa (społeczeństw). W zajętej przez sowiety Polsce zajmował się zwalczaniem m.in. AK i organizowaniem w Polsce służb urzędu bezpieczeństwa publicznego. Na czele UBP postawiony został polski Żyd, Jakub Berman. 286 o ile nadarzą się sprzyjające okoliczności, a stamtąd do wojska polskiego na zachodzie. Wyjeżdżając z Kielc 6 grudnia 1944 roku nie mogłem z okien pociągu rzucić swojemu miastu pożegnalnego spojrzenia, gdyż za nimi czerniła się wojenna noc bez świateł. Na noclegu w Częstochowie poznałem młodą osóbkę, która podróżowała z bagażem większym niż zdołała udźwignąć. Przy wsiadaniu do pociągu wiedeńskiego błagalnym wzrokiem prosiła o pomoc. Odtąd jechaliśmy razem. Mojej pieczy powierzyła ciężką walizę z grubej skóry (sama skóra stanowiła w czasie wojny dużej wartości towar) wyładowaną innym wojennym skarbem – mydłem. W drodze doszedłem do wniosku, że moja towarzyszka podróży jest rejterującą na zachód folks dojczką. Pomimo tego odkrycia, rozwaga nakazywała mi nadal pełnić rolę partnera w wyprawie w nieznane, we wspólnej wojennej ucieczce; w jed nym z licznych wojennych paradoksów. Podróż upływała zgodnie z najlep szymi życzeniami na drogę, aż... podczas nocnego wyczekiwania na prze siadkę na dworcu w Wiedniu przydarzyła się nam niemiła przygoda, kiedy moja towarzyszka podróży zapragnęła napić się kawy. Do dworcowego baru poszła najpierw ona, a ja miałem pójść potem. Pozostałem sam na ogrom nej poczekalni wśród bardzo nielicznych podróżnych. Aby móc upilnować bagaż zabezpieczyłem go na wypadek ewentualnego zaśnięcia, stawiając stopy na należących na podłodze dwóch walizkach a na dwóch postawio nych obok siebie na ławie opierając ręce. W pewnej chwili obudziła mnie ze snu panna Halina, zapraszając do baru na moją zmianę i oświadczając, że moja kawa została już przez nią zapłacona. Zanim jednak odszedłem panna Halinka spostrzegła brak jednej walizki, tej najcięższej. Podniosła alarm. Gdy przyszedł z miejscowego posterunku policjant okazało się, że moja towarzyszka podróży znakomicie włada językiem niemieckim – rów nie biegle jak polskim. Potwierdziły się moje podejrzenia; przestałem jej współczuć a siebie obciążać winą. Policjant wyjaśnił, że na dworcu grasuje szajka złodziei, która posługuje się hipnozą. W świetle tej informacji, którą przyjąłem skwapliwie jako prawdopodobną i w moim przypadku, przesta łem się sam sobie dziwić, że zasnąłem, i to w tak krótkim czasie. Ja byłem wszak zahartowany w nocnym czuwaniu, a tu przydarzyło mi się zaśnięcie i to pomimo postanowienia czuwania. Podróż w pustawym pociągu kon tynuowaliśmy pomimo to wspólnie. Panna Halinka nie mogła utulić się w płaczu. Ja pocieszałem ją w tym kłopotliwym położeniu jak tylko po 287 trafiłem. Moja pomoc w tej mierze przyniosła nieoczekiwanie miłe chwile długiej podróży w pustym wagonie. Ona domyślała się zapewne dlaczego ja odbywam tę podróż, i mnie zapewne nie posądzała o brak domyślności. Ciągle wielce figlarna jest niepiękna zdemobilizowana teraz pani Wojenka. W Bregenz, dokąd przyjechałem – o ironio – na koszt III Rzeszy, mło da pracowniczka tamtejszego urzędu zatrudnienia, załatwiając formalności związane z moją przyszła pracą, złożyła mi z okolicznościowo promien nym uśmiechem życzenia urodzinowe. Był to bowiem akurat dzień 14 grudnia. Panienka z okienka urzędu położonego w najcichszym chyba za kątku III Rzeszy miała mętne raczej wyobrażenie o wojnie, o tragicznych losach narodów i nie mniej tragicznych losach jej uczestników, jak w moim dramatycznym przypadku – tułacza, wygnańca. Nic więc dziwnego, że po traktowała mnie po trosze jak turystę, zauważając w chętnie nawiązanej rozmowie piękno jej krainy, Vorarlbergu. Dogorywający organizm niemieckiego państwa – potwora funkcjonował jeszcze na zasadzie: rozkaz jest rozkazem. Wojna więc, pomimo braku jakich kolwiek szans dla Niemiec na powstrzymanie postępu wojsk sojuszniczych, trwała, a gospodarka znajdowała się w głębokim rozpadzie. W Niemczech nie było już ogólnie rzecz biorąc z czego ani czym robić, ale robotników przymusowych słano z krajów podbitych nadal, gdyż nie miał w chaosie klę ski kto odwołać niepraktycznego już obowiązku. W bałaganie organizacyj nym zawieruszyła się zapewne ta bynajmniej nie bagatelna sprawa. W Bregenz skierowano mnie, jako pomocnika ślusarza samochodowego za jakiego się podałem i okazałem się prawem jazdy, do pracy w napraw czym warsztacie samochodowym Rudolfa Wehingera w niedalekim Dorn birn. W panujących tam stosunkach, kiedy wszędzie okazywało się, że jest za wiele cudzoziemskich rąk do pracy w miastach, udało mi się przenieść do niedalekiego małego miasteczka Hohenems, do fabryki chemicznej Hagla. Moje zabiegi miały na celu znaleźć się jak najbliżej granicy szwaj carskiej. A tu było do niej, przechodzącej po rzece Ren, tylko 5 kilometrów. W fabryczce wytwarzającej teraz tylko pastę do butów zatrudniano oko ło 20 osób różnych narodowości, między innymi Greków, z którymi się zaprzyjaźniliśmy i Włochów, oraz 10 Polaków. Jeden z nich okazał się być kielczaninem, z dzielnicy Herby. Nazywał się Zygfryd Sakra. Był mala rzem pokojowym. Wykazywał się żywą inteligencją i szerokimi zainte resowaniami łącznie z dziedziną sztuk pięknych. Z miejsce zbliżyliśmy 288 się do siebie. Postanowiliśmy rozpoznać warunki przekroczenia granicy. W dni świąteczne urządzaliśmy więc wycieczki w pobliże wału przeciw powodziowego, na którym widoczni byli strażnicy graniczni, rozstawieni co jakieś 150 metrów i poruszających się wahadłowo, prowadząc przy no gach psy wilczury. To pilne strzeżenie granicy miało swoje uzasadnienie w występującej w ostatnim okresie wojny w powszechnej niemal dezercji urlopowanych z frontu Austriaków. My sami nie skorzystaliśmy z przeprowadzonego rozpoznania drogi do granicy, uznawszy ryzyko przekraczania granicy za zbyt wielkie. Podzie liliśmy się jednak wiadomościami na ten temat z jakimś młodzieńcem, by łym powstańcem warszawskim. Pracował on w którejś z fabryk, prawdopo dobnie w Dornbirn. Kiedy jego majster pozwolił sobie na obelżywą uwagę na temat Powstania Warszawskiego, chłopak wyrżnął szkopa w gębę i za nim Niemiec się pozbierał zwiał myląc za sobą pogoń. Dotarł wieczorem do naszego baraku i dopytał o Sakrę. Skądś znał to nazwisko; ktoś obe znany z tutejszymi stosunkami panującymi wśród okolicznych społecz ności obcokrajowców, znał Zygfryda Sakrę jako człowieka szlachetnego uczynnego i odważnego, musiał mu je podać. Sakra, przebywając tu na robotach przymusowych od paru lat, był ogólnie znany w środowiskach obcokrajowców w okolicy ze swej twardej postawy wobec tamtejszych ro botników polskich, którym zdarzało się niekiedy mięknąć pod wpływem bardzo trudnych warunków bytowych i zachowywać się w sposób naru szający godność narodową. Tłumaczył, podtrzymywał na duchu, a jak było trzeba imał się ostatecznego „argumentu” – gębobicia. A potrafił to robić znakomicie, był wszak typowym przedwojennym (dziś już tacy nie istnie ją) cwaniakiem z przedmieścia. Cieszył się w Hohenems i okolicy dobrą sławą i szacunkiem nie tylko wśród Polaków. Warszawiakowi narysował Sakra szkic na świstku papieru pakowego, któ ry wręczył młodzieńcowi. Obaj z Sakrą odprowadziliśmy go możliwie blisko wału, w pobliżu odosobnionego gospodarstwa rolnego zarządzanego na wła sne potrzeby przez miejski szpital, poczym późnym wieczorem rozeszliśmy się w przeciwnych kierunkach. O ryzyku uprzedziliśmy przedtem młodzień ca. On na nie się zdecydował rozumiejąc, że w warunkach mieszkania w ba rakach wspólnie z obcokrajowcami nie było możliwe ukrywanie go. Następnego dnia rano Sakra skorzystał ze służbowej obecności w mia steczku i wstąpił do kwatery Rosjanek zatrudnionych jako robotnice przy 289 musowe w owym gospodarstwie rolnym i w szpitalu, położonym w są siedztwie posterunku policji. Dowiedział się, że wcześnie rano został przy prowadzony z granicy młody człowiek odpowiadający rysopisowi naszego znajomego, ze szczegółem, że był ubrany w elegancką pelisę. Zaniepoko iliśmy się obaj o siebie, lecz właściwie nie mogliśmy nic przedsięwziąć – chyba pójść na granicę. Wiedzieliśmy jednak, że o tej porze, w lutym, Ren jest wezbrany, o rwącym nurcie oraz toczący duże masy kry. Ta sytuacja na rzece, gęste patrole nad nią nie rokowały znaczących szans. Mieliśmy cichą nadzieję, że młodzieniec nas nie sypnie. Stało się jednak inaczej. Wieczo rem tego dnia zjawiła się w baraku policja, która okazała panu Sakrze jego własnoręczny szkic i aresztowała go. Moją osobą policja się nie intereso wała, co oznaczało niewątpliwie, że warszawiak ograniczył swoje zeznania do granic koniecznych. Kiedy po dwóch dniach zgłosiłem się do aresztu ze swoim przydziałowym chlebem dla Zygfryda dowiedziałem się, że go tam już nie ma. Mógł zostać wywieziony tylko w jedno miejsce – do obozu koncentracyjnego w Innsbrucku. Po wojnie dowiedziałem się od Zygfryda, który przeżył swoją wojenną przygodę, że w obozie spotkał owego młodego warszawiaka. Okazało się, że młodzieniec nie wytrzymał katowania podczas przesłuchania. Wszelką zresztą możliwość zatajenia musiał on uznać za nienadająca się do przyję cia w śledztwie, gdyż w kieszeni jego palta znaleziono szkic, którego nie zdążył zniszczyć. Teraz, w obozie, całkowicie załamany, bliski stanu „mu zułmana”152, stał się obojętny na wszystko i popłakujący. Sakra zauważył go gdy szedł przez plac zapatrzony pod nogi. Zygfryd stanął mu na drodze i wtedy warszawiak się zatrzymał. Pierwszy widok Sakry wstrząsnął nim. Stał i patrzył na niego rozpaczliwym wzrokiem jak uosobienie nieszczę ścia. Dopiero po słowach przebaczenia osunął się w ramiona Sakry z łka niem. Od tej chwili Zygfryd opiekował się młodzieńcem dzieląc się z nim swoimi racjami żywnościowymi i podtrzymując go na duchu. Obaj, zbliże ni wspólną niedolą, doczekali oswobodzenia. W dniu 8 maja 1945 roku dobiegła wreszcie do końca gehenna wojny, która ze zbrodniczej woli totalitaryzmów objęła cały świat. Jej rezultaty rozminęły się wprawdzie z oczekiwaniami narodu niemieckiego, ale utaje ni inicjatorzy swoje cele osiągnęli. Od puczu Hitlera w 1933 roku Niemcy 152 „Muzułman” – w żargonie obozowym oznaczał stan krańcowego wyczerpania fizycz nego. 290 były otwarcie przygotowywane do zadań, które miały spełnić w Europie jako wykonawcy nieludzkiego posłannictwa opartego na spreparowanej ideologii. Jej fundamentów nie trzeba było daleko szukać. Fryderyk Nie tsche (zm. w 1900 r.), niemiecki filozof, zachęcał był właśnie do pozamo ralnych działań dla osiągnięcia nawet irracjonalnych celów i wpadł na po mysł, że mogą tego dokonać jacyś „nadludzie”. Przemyślenia tego filozofa znakomicie współgrały z wysuniętą przez Józefa Gobineau (zm. 1882 r.) tezą o rasowej wyższości German. Z obu tych imaginacji praktyczny Al fred Rosenberg (zm. 1945 r.)153 spreparował na czyjeś (?) polecenie w swo jej propagandowej „alchemicznej” pracowni miksturę ideologiczną, a tę z kolei Adolf Hitler zaaplikował narodowi niemieckiemu, przepojonemu od wieków cywilizacją bizantyńska. Zbrodnicza ideologia trafiła na odpo wiedni grunt. Hitler wmówił Niemcom, że oni są właśnie nadludźmi, i że ich przeznaczeniem jest panowanie nad innymi narodami – ba, nad świa tem!. Ziarno zła padło na znakomicie przygotowany grunt i wybujało na tle ateizmu w wykwit podłości i zbrodni do rozmiarów, o jakich filozofom się nie śniło, chyba łącznie z Nietschem i Gobineau. Do tego ponurego dzieła została wciągnięta zawsze skora do awantur piękna acz wszeteczna pani Wojenka, uwielbiana przez Niemców; bogini. A historycy biedzą się teraz nad odpowiedzią czy owo posłannictwo niejawnych mocodawców zostało aby do końca wypełnione. Może tylko nie mają odwagi odpowiedzieć na dramatycznie postawione pytanie z czyjej inspiracji wykonywano te apoka liptyczne zadania i na czym one de facto miały polegać – wszak panowanie Niemców nad światem było od początku oczywistym i nader widocznym absurdem. Tajona prawda nigdy chyba niezostanie światu ogłoszona. Mnie oswobodzenie od niemieckiego państwa-dziwoląga zastało w Ho henems, które to miasteczko zostało zajęte przez Francuzów w dniu 2 maja 1945 roku. Wówczas wraz z wieloma kolegami zajęliśmy się organizowa niem bezpiecznego życia licznych polskich rodzin mieszkających w bara kach głównie w okolicy Hohenems. Wojskowe władze francuskie odmówi ły bowiem jakiejkolwiek opieki nad nimi (jak też i nad masami robotników przymusowych innych narodowości), tłumacząc się własnym ubóstwem. Kiedy jako delegacja wróciliśmy z Liridau po spotkaniu z szefem (chy ba) sztabu wkraczającej armii francuskiej z pustymi rękami i wobec braku 153 Alfred Rosenberg wydał książkę „Mit XX wieku”, w której rozwinął swoją ideologię głoszącą m.in., że państwo (niemieckie) ma prawo do eliminacji z tego świata osób dla nie go niewygodnych; inaczej: dla racji dobra ogółu Niemców trzeba mordować. 291 władz miejscowych ustanowiliśmy w barakowych miasteczkach polskich samorządy. Zorganizowaliśmy jakie takie uzbrojenie z porzuconej przez Niemców broni dla samoobrony oraz przyuczyliśmy komitety samorządów jak zdobywać pożywienie. W tym celu urządziliśmy ćwiczebną wyprawę do okolicznych wsi, których mieszkańcy, zagubieni na skutek braku władzy i obawiający się odwetu ze strony ciemiężonych niedawno obcokrajowców, wydawali bez oporu produkty spożywcze i żywiec. Kiedy już po kilkunastu dniach samorządy okrzepły, mieliśmy już wolne ręce. Mogąc zająć się już sobą wybraliśmy się we dwóch wraz ze Zdzisławem Studźińskim na zabranych Niemcom rowerach do amerykańskiej strefy oku pacyjnej Niemiec. Dotarliśmy do Kempten 15 czerwca 1945 roku, gdzie był już zorganizowany obóz przejściowy, nadzorowany przez żołnierzy amerykań skich – Military Government Germany Kempten. Przez pewien czas brałem udział w pracy samorządu obozowego (m.in. prowadziłem gimnastykę poran ną na błoniach koszarowych dla kilkuset ludzi na raz). Całe życie wewnętrzne obozu – w skład którego wchodzili Ukraińcy, Litwini, Łotysze, Estończycy i inne narodowości – organizowali i utrzymywali w nim porządek obozowy niezbyt liczni Polacy; wszystkie te narodowości władały językiem polskim. Pełniłem tam także funkcje o charakterze policyjnym, aż do chwili gdy nadeszła kusząca wiadomość o rekrutacji do II Korpusu Armii Polskiej we Włoszech, pod dowództwem legendarnego dowódcy generała Władysława Andersa. Na wyjazd tam zdecydowałem się bez oporów wewnętrznych, ponieważ z Kraju dochodziły ciągle ponure wieści o szeroko zakrojonych aresztowaniach, głów nie akowców, o torturowaniu ich w więzieniach, o obławach w lasach na chro niących się tam patriotów, o deportacjach w głąb sowieckiego państwa, skąd raczej się już nie wracało. Do Murnau w Bawarii, obozu, po byłym oflagu154 przyjechałem 5 sierpnia 1945 roku wraz z panem Józefem Przybyszem i jego narzeczoną Marylą na zabranym z niemieckiego podwórza, porzuconym woj skowym motocyklu z przyczepą. Już 7 sierpnia załadowano nas na samochody wojskowe II Korpusu i ruszyliśmy w licznym gronie takich jak my włóczęgów w drogę, odbywając przy pięknej pogodzie wycieczkę w poprzek Alp do prze łęczy Brenner. 154 Oflag. Obiegowe nazwa – skrót dla niemieckich obozów, w których przetrzymywano oficerów – jeńców. 292 2. We Włoszech i Anglii. W Weronie przesadzono nas na pociąg, którym przejechaliśmy przez pół Włoch do wojskowego obozu przejściowego w Porto San Giorgio. Tu kazano nam napisać swoje życiorysy, na podstawie których przydzielano do jednostek wojskowych. Nie pytano o przeszłość, podobnie jak Pola ków wziętych do niewoli jako jeńców niemieckich (np. Ś l ą z a k ó w ). Mnie skierowano 11 września 1945 roku do służby żandarmerii i odwieziono do szkoły żandarmerii przy 12 szwadronie żandarmerii w Urbino155. Półroczny kurs ukończyłem jako „best student”, co poza wpisem do akt uwidoczniono skromnym ryngrafem. W czasie pobytu w Urbino podjąłem starania o odnalezienie mojego szwa gra Stanisława Kwietniewskiego, który we wrześniu 1939 roku przedostał się ze swoją placówką służbową – wraz z żoną Zofią i roczną córeczką Bożenką – na Węgry. Ten kraj naszych historycznych przyjaciół opuścił udając się następnie przez Jugosławię do Francji. Na morzu, na statek załadowany Pola kami starającymi się dostać na zachód, w celu kontynuowania walki z Niem cami, dotarła wiadomość, że Francja skapitulowała. Został więc skierowany do Palestyny. Teraz, pewnego dnia w Urbino, mając w czasie porannej toale ty namydloną twarz, dostrzegłem w lusterku stojącego w drzwiach szwagra. Rzuciliśmy się sobie w objęcia poczym wymieniając dość bezładnie pierwsze pytania, wycieraliśmy twarze z mydlin wspólnym ręcznikiem. Dawaliśmy upust radości widząc siebie żywymi po długiej wojnie. Podczas wymiany informacji o własnych losach okazało się, że szwagier pełniący służbę w wy wiadzie ma kontakt z jędrusiakiem Zbigniewem Kabata – „Bobo”, a który dostał się do Korpusu Andersa przekroczywszy zielone granice. Szwagier zorganizował nam u siebie na kwaterze w Pesaro spotkanie. Gawędziliśmy długo z „Bobo” wspominając niedawne partyzanckie czasy. Przysłuchujący się rozmowie szwagier zauważył w pewnej chwili: – My mieliśmy tutaj swoje piekiełka, ale wolę je niż wasze nieustanne piekło partyzanckie. Obaj ze Zbyszkiem byliśmy zgodni co do tego, że jednego nie można andersiakom zazdrościć, to jest uczestnictwa w bitwie o Monte Cassino. Znalezienie rozwiązania trudnej sytuacji życiowej błąkających się po 155 Urbino. Miasto w Apeninach (rodzinna miejscowość malarza renesansu, z przełomu XV i XVI wieku Rafaela – Raffaelo Santi). 293 Europie rzesz Polaków było możliwe dzięki generałowi Władysławowi Andersowi, który nieustannymi usilnymi staraniami wyjednał u władz bry tyjskich możliwość skupiania – po ustaniu już działań wojennych – w dro dze naboru do armii rozproszonych Polaków, rozbitków wojennych. Dzięki tej zbawczej dla części narodu polskiego myśli i woli wielkiego męża stanu nie doszło do urządzania sobie życia po swojemu, na wojenną modłę przez liczną rzeszę młodych ludzi, którzy niewiele więcej zdołali się dotychczas nauczyć poza zabijaniem. Mnie pobyt we Włoszech odpowiadał ze wszech miar jako nadzwyczaj szczęśliwe – pomimo wszystko – zrządzenie losu i z tego także względu, że już w szkole interesowałem się żywo sztukami pięknymi, a teraz mo głem podziwiać na własne oczy znane z rycin i opisów arcydzieła wielkich mistrzów. Teren Włoch stał się miejscem wielu często niespodziewanych spotkań. Przypadek zrządził, że spotkałem w Rzymie kilku kolegów: Włodka Zapar ta z konspiracyjnej piątki, któremu los nie oszczędził Auschwitz; sąsiada z Kielc Zbyszka Kochowicza; studiującego w Rzymie architekturę członka mojej drugiej piątki konspiracyjnej Racka Kowalczewskiego; kolegę szkol nego Zygmunta Menczyka, który również przeszedł obóz koncentracyjny i „niebieskiego ptaka” Władka Ołtarzewskiego. Wszyscy my i liczne masy podobnych nam włóczęgów, przeżywszy szczęśliwie wojenne losy w Kra ju, uszedłszy śmierci spod łopaty, rozglądający się co ze sobą począć na obczyźnie, złazili się pod opiekuńcze skrzydła Andersa znajdując tu szeroki wachlarz możliwości wyboru nauki, lub kraju stałego osiedlenia się. Wła dze brytyjskie i polskie władze emigracyjne stawiały przed nami te możli wości, organizując i troskliwie nadzorując ich wykorzystanie. Ja otrzymałem, w nagrodę za pierwszą lokatę zdobytą na kursie żandar merii, przydział na trzymiesięczny staż na polskim posterunku żandarme rii w Rzymie. Po upływie tego okresu, spędzonego poza służbą głównie na zwiedzaniu Wiecznego Miasta i okolic oraz Włoch w ogóle, zgłosiłem się do organizowanego przez generała Andersa Gimnazjum Kupieckiego i Liceum Administracyjno-Handlowego (Polich School of Trade and Ad ministration), do Liceum. Chodziło mi o wykorzystanie pobytu w wojsku na przygotowanie się do życia cywilnego. Szkoła mieściła się w niedużym mieście Casarano na południu, na obcasie buta włoskiego. Dyrektorem był por. mgr Władysław Kudła a sekretarzem por. Bebłociński. W trakcie 294 nauki doszło do przerzucenia nas wraz z całym II Korpusem do Wielkiej Brytanii. Wyjechaliśmy z Neapolu okrętem w dniu 13 czerwca 1946 roku, a po sześciu dniach zawinęliśmy do portu Liverpool, w Szkocji. Wyjecha liśmy przy cudownej słonecznej, śródziemnomorskiej pogodzie a wylądo waliśmy w zimnym mokrym, zielonym, ponurym Albionie. Wyjechaliśmy jako żołnierze a w Anglii okazało się, że jesteśmy cywilami (komunikat Ministerstwa Wojny Wielkiej Brytanii z sierpnia 1946 r. We wrześniu szkoła wznowiła swoją działalność w miejscowości Fovlmere koło Cam bridge – właśnie już w ramach Polskiego Korpusu Przysposobienia i Roz mieszczenia. Wojsko przestało więc istnieć a w jego miejsce utworzono cywilną organizację zachowującą jednak struktury wojskowe. W ramach PKPR prowadzono zorganizowaną emigrację do państw wchodzących w skład zbiorowości Commonwealthu, a także umożliwiono byłym żołnie rzom wszystkich formacji polskich na Zachodzie kształcenie się w wybra nych kierunkach i na wszystkich poziomach nauczania, czy urządzenia się w inny wybrany sposób. W szczególnie trudnych warunkach znaleźli się polscy oficerowie, przeważnie ludzie wzaawansowanym już wieku. Tutaj, w Anglii, dopiero zaczęliśmy na dobre przemyśliwać nad tym co począć dalej. Większość wybierała spokojne i bezpieczne życie na Zacho dzie, słusznie dopatrując się zagrożenia dla życia w Kraju, nie ufając ni kłej tu zresztą propagandzie zachęcającej do powrotu. Ja poczułem się do obowiązku powrotu, bo w Ojczyźnie nadal toczyła się walka, która musi doprowadzić do zupełnego zwycięstwa – bo Polska jest wieczna! Bo w gło wie huczało mickiewiczowskie „biada nam zbiegi, żeśmy w czas morowy lękliwe nieśli zagranicę głowy”. I huczało i huczało... Z Polski zaś docho dziły o tyle uspokajające wiadomości, że pierwsza fala terroru już prze minęła, a trwała następna polegająca głównie na zwalczaniu broniących się jeszcze w lasach najwspanialszych Polaków oraz na wyłuskiwaniu ze społeczeństwa osób podejrzanych o przynależność do byłych i aktualnych patriotycznych organizacji pod ziemnych. Ja byłem przekonany, że uda mi się wywinąć obcym i rodzimym siepaczom, ponieważ od opuszczenia Kielc upłynęło cztery lata, a w dodatku jako działacz niepodległościowy byłem znany tylko wąskiemu gronu osób, które po przejściu frontu albo się rozpierzchło, albo umiało trzymać język za zębami. Słowem, szpicle nie powinni mieć podstaw dobrać się do mnie. Wreszcie byłem tylko kapra lem, a więc nie kwalifikowałem się do elity narodowej – według ubowskich 295 kryteriów. Tak oceniwszy swoje przyszłe szanse na przetrwane uznałem, że ryzyko jest do przyjęcia, zwłaszcza, iż trafność oceny zagrożenia była złagodzona gorącym pragnieniem powrotu na moją ziemię. Zapewne po trzebę powrotu odczuwałem też podobnie mocno jak w poprzednim wieku ów Polak, Tatar z pochodzenia nazwiskiem Achmatowicz (ówczesny przy wódca osadników tatarskich w Polsce), który wracał z zesłania na Syberię na swoje Podlasie bo „dodawała mu sił jego ziemia a w ziemi kości przod ków”. Poważniejszych wahań, od których nie byłem wolny, wyzbyłem się – podobnie jak wielu, wielu innych – z chwilą ogłoszenia, że premier rządu emigracyjnego Stanisław Mikołajczyk wraca do Polski i to na stanowisko wicepremiera w rządzie PRL. To zaś mogło oznaczać, że coś się będzie w kraju działo, lub przynajmniej że zelżeją prześladowania AK-owców. Do portu w Gdańsku, przybiłem wraz z 3500 innych wracających żołnie rzy 7 sierpnia 1947 roku. Po konspiracji i partyzantce zakończył się w moim życiu kolejny etap – tułaczka po obcych krajach – jeden z typowych dla wojennego pokolenia losów. Zakończyło się życie przesycone czynną służbą Ojczyźnie, życie bujne i barwne podczas okupacji i na obczyźnie, a zaczęło się pełne nie pokoju we własnym kraju, gdzie ruina społeczna i ponowne zniewolenie nie pozwalały na podjęcie czynnej walki z nowym wrogiem. W tym cza sie, a także później jeszcze dochodziło nadal do masowych aresztowań dokonywanych przez ludzi Polsce obcych pod każdym względem. Trwało nadal osadzanie patriotów w więzieniach po sfingowanych pośpiesznych procesach lub zgoła bez sądów i gnojenie ich w ubeckich lochach. Trwały ciągle zsyłki w głąb Związku Sowieckiego, bez szans niemal na przeżycie i powrót. Trwało nadal metodyczne wyniszczanie narodu polskiego, głów nie przez unicestwianie jego elit. Żyłem w stanie nieustannego poczucia zagrożenia. Wicepremier Stanisław Mikołajczyk156, z którego osobą wiąza łem pewne nadzieje polityczne a w związku nimi i decyzję o powrocie, był zmuszony uchodzić z Polski; wraz z jego odejściem musiały upaść i moje nadzieje na objęcie w Polsce władzy przez Polaków. Znów trzeba było my śleć wyłącznie o sobie. Mój przyjaciel, Tadeusz Szaniawski (syn przedwo 156 Stanisław Mikołajczyk (1902–1966) – przed wojną działacz ludowy. W czasie wojny czło nek Rady Narodowej przy rządzie R.P. na emigracji w Londynie – minister spraw wewnętrz nych, wicepremier, premier. Po wojnie, w Polsce, II wicepremier i minister rolnictwa i reform rolnych w Rządzie Tymczasowym Jedności Narodowej do lutego 1947 r. Na skutek zagrożenia osobistego ucieka (X.1947) do USA; gdzie działa jako polski ludowiec i publicysta. 296 jennego socjalisty), jako człowiek względnie wykształcony, bo studiujący zaocznie prawo administracyjne i jako członek Polskiej Zjednoczonej Par tii Robotniczej (PZPR), a piastujący bardzo znaczące stanowisko naczelni ka personalnego w Urzędzie Wojewódzkim w Kielcach, zwymyslał mnie na przywitanie od idiotów. Podczas mojej nieobecności w kraju opiekował się on moją rodziną (rodzicami oraz siostrą, której mąż służył w II Kor pusie A.P. we Włoszech, i ich kilkuletnią córką) dbając aby mieli z czego żyć. Objąwszy swoją opieką i mnie, „osobnika” z paskudną przeszłością, stanął przed o wiele trudniejszym i ryzykownym zadaniem, chroniąc przed uwięzieniem i zgnojeniem czy przed wywózką do Rosji „na białe niedźwie dzie”. Zatrudnił mnie początkowo w ustronnym miejscu, w poziemiańskim majątku w Sieradowicach i polecił częste spotykanie się u niego w gabine cie, aby dzięki tym wizytom uchodzić za „człowieka towarzysza Szaniaw skiego”. Dzięki Tadeuszowi los oszczędził mi doświadczenia martyrologii przewidzianej programowo dla patriotów, zwłaszcza czynnie zaangażowa nych w służbie Ojczyzny. Tak dotrwałem do tzw. przewrotu gomułkowskiego, w 1956 roku, a po tem szedłem już samodzielnie przez życie, jak w koszmarnym śnie – wśród niezrozumiałych z pozoru utrudnień, przeszkód, ograniczeń i zagrożeń, po niżeń, w statusie obywatela najniższej kategorii skazanego na wegetację na najniższym poziomie. To także los typowy, którego końca i dziś leszcze nie widać. *** Niepodobna zakończyć wojenną opowieść nie obejrzawszy się za siebie, nie zwróciwszy myśli ku tym, którzy położyli swoje życie na szlaku walk za świętą Ojczyznę. Jędrusiak, Zbigniew Kabata – „Bobo” – partyzant, tak że uciekinier, późniejszy naukowiec (w Kanadzie), poeta – spojrzenie to wyraził w słowach wiersza pod tytułem „Urna”, ułożonego z okazji ze brania prochów z miejsc walk oraz z obozu koncentracyjnego Auschwitz i przekazania ich do sanktuarium na Jasnej Górze. 297 URNA Była młodość chmurna i górna, Orle zrywy, ogień żywy – Jest urna. Metalowa z brązu odlana, Wiekiem odziana Urna. Przyłóż do niej ucha I słuchaj! Szumi w niej coś jak w muszli morze. Połóż dłonie na jej brązowym dzwonie – Tętni w niej coś, a może Ogień w niej płonie? Powiesz: ułuda. W niej tylko kurze, Ziemia i prochy w żylastym marmurze Pod brązową pokrywą. A ja wiem lepiej, inaczej, Dlaczego płacze Na wieku Pieta z nieżywą Postacią w ramionach. Odpowiedź jest w czterdziestu dwu imionach Wyrytych na tablicy w kamieniu. Czytajcie w skupieniu Imię po imieniu. Czterdzieści dwa imiona – A każdy konał W swojej własnej boleści, A każdy streścił W swym bólu całe swe życie. Imiona, imiona, nazwisaka... 298 Słowa, którym nie wierzycie, Które dla was nie znaczą niczego, Patrzę na nie zbliska, Pamięcią wokół każdego Kołuję, rozgarniam mgły zapomnienia, Dotykam każdego imienia: Staśko „Szkot” tygodniami umierał – Biodro miał strzaskane kulami; Zdzich dłonią we krwi podpierał, Własnym ciałem ochraniał „Wandę” przed śmiertelnymi seriami. Tadek „Budiet” się słaniał Na postrzelonych nogach I walił do końca po wrogach; Po „Księżnej” został na framudze Lok włosów krwią zlepiony W cienia smudze, W rowie złożony „Simek” z głową rozbitą... Słyszycie mą litanię krwawą, Drutem kolczastym szytą. Dymem krematoriów okadzaną, Wygłodniałą, oświęcimsko rdzawą, Pociskiem smugowym wiązaną, Wierzbą płaczącą opłakaną? Sły-szy-cie? Na litość Boska – słyszycie? Wasze życie, Wasze poranki i wieczory, Wsze radości i żale i spory, Wasze chwile błękitne i czerwone Przez nich zapłacone. Połóżcie na urnie dłonie Jak na zakrwawionej twarzy. 299 Ostrożnie tylko, bo płonie, Bo poparzy! Z ich głodu wasze obiady, Z ich ran wasze szpitale. Z ostatniej ich gorzkiej bezrady Wasze świąteczne sale. A żądają tylko pamięci. Niech się więc święci W pamięci ich ziemia, ich rola. W pamięci ich droga powtórna Ich symbol – ich urna. Więźniarska inskrypcja na murze celi nowosądeckiego więzienia UB. Napis: Miejcie nas w sercu (6.X.47). 300 Kpt. Tadeusz Struś – „Kaktus” – dowódca oddziału z ramienia Inspektoratu AK Sandomierz. Ppor. Witold Józefowski Plut. Stefan Franasz– „Miś” – dowódca od- czuk – „Tarzan”, „Ordziału z ramienia Obwo- licz” – szef oddziału. du AK Sandomierz. Sierż. Leon Siatrak – Plut. Kazimierz Jarzy- Sierż. Stanisław Klusek „Orzeł” – gospodarczy na – „Sokół” – dowódca – „Jastrząb” – saper. oddziału. drużyny. 301 Jan Osemlak – „Strace- Marian Mazgaj – „Ko- Bolesław Szeląg – „Błyniec”. zak”. skawica” Kazimierz Stobiński – Arkadiusz „Piorun”. Iskra”. 302 Świercz _ Włodzimierz Gruszczyński – „Jach”. Janusz Szczerbatko – Stanisław Duma – „To- Antoni Gaj – „Cap”. „Zygfryd”. pola”. Kazimierz Krobath – Mieczysław Jajkiewicz – Eugeniusz Winiarz „Niedźwiedź”. „Jajos”. „Zawada”. – 303 Kazimierz „Wilk”. Winiarz – Henryk Nowakowski – Romuald Nowakowski – „Nałęcz”. „Mściciel”. Mieczysław Pawlikow- Zbigniew Pawlikowski – Mieczysław Bokwa ski – „Ganhi”. „Mimi Raptus”. „Huragan”. 304 – Tadeusz Żuliński – „Gó- Edward Stańczak – „Ży- Edward Goetzendorfral”. rafa”. Grabowski – „Zbiświcz”. Zbigniew Smoliński – Henryk „Korsarz”. „Grab”. Zarzycki – Bronisław Bronikowski – właściciel majątku w Jachimowicach. 305 Mieczysław Kosterski – właściciel gospodarstwa-meliny w Skwirzowej. Michalina Kosterska – właścicielka gospodarstwa-meliny w Skwirzowej. Więzienie w Sandomierzu w czasie okupacji niemieckiej – więźniowie na spacerze. 306 Więzienie w Sandomierzu – wygląd z czasu okupacji. Widok z tyłu. Na zdjęciu widoczne ogrodzenie części gospodarczej. Listopad 1944 r. – lasy siekierzyńskie. Zgrupowanie „Kaktusa” (żołnierze 2 pp. Leg. AK) – pochodzący ze wschodniej strony frontu, starający sie przedrzeć przez front i dotrzeć do swoich domów. Major Tadeusz Struś – „Kaktus” w środku (pod strzałką). 307 IV. PRZYPISY Motto: Nas nie stanie, lecz Ty nie zaginiesz Pieśń Cię weźmie, legenda przechowa, Wichrem chwały w historię popłyniesz ARMIO KRAJOWA Zbigniew Kabata – „Bobo” 308 1. Polska Podziemna – tablice zamieszczone w klasztorze OO. Cystersów w Wąchocku. WŁADZE CYWILNE PAŃSTWO POLSKIE, ODRODZONE PO STU DWUDZIESTU TRZECH LATACH NIEWOLI JAKO II RZECZPOSPOLITA, NIE PRZE STAŁO ISTNIEC PO AGRESJI NIEMIECKIEJ I RADZIECKIEJ WE WRZEŚNIU 1939 ROKU. BEZPRAWNIY CZWARTY ROZBIÓR ZIEM RZECZYPOSPOLITEJ POLSKIEJ ORAZ CZASOWA JEJ OKUPACJA NIE ZNIOSŁY SUWERENNOŚCI PAŃSTWA I UTRZYMAŁY CIĄ GŁOŚĆ WŁADZ POLSKICH NA CAŁYM JEGO OBSZARZE. W LA TACH 1939-1945 PAŃSTWO POLSKIE TRWAŁO JAKO PAŃSTWO PODZIEMNE KIEROWANE – Z WOLNEJ ZIEMI SOJUSZNIKÓW – PRZEZ W PEŁNI LEGALNE WŁADZE NACZELNE: PREZYDENTA, RZĄD I NACZELNEGO WODZA ORAZ ICH KRAJOWE PRZEDSTA WICIELSTWA I W NAJTRUDNIEJSZYCH WARUNKACH OBU OKU PACJI I BEZPRZYKŁADNEGO TERRORU, WYPEŁNIAŁO NIEOMAL WSZYSTKIE PRZYPISANE MU FUNKCJE: WŁADCZE, ORGANIZA TORSKIE, WOJSKOWE I OPIEKUŃCZE. NAJWYŻSZĄ WŁADZĘ, W PAŃSTWIE PODZIEMNYM SPRAWOWAŁ DELEGAT RZADU NA KRAJ, OD MAJA 1944 ROKU W RANDZE WICEPREMIERA KIERU JĄC ZAKONSPIROWANYM APARATEM ADMINISTRACJI CYWIL NEJ DELEGATURY RZĄDU NA SZCZEBLU CENTRALNYM, W WO JEWÓDZTWACH I POWIATACH, NIEZALEŻNIE OD SZTUCZNYCH GRANIC JAKIMI OKUPANCI PODZIELILI ZIEMIE II RZECZYPOSPO LITEJ POLSKIEJ. DELEGATAMI RZĄDU NA KRAJ BYLI: OD XII 1939 DO VIII 1942 – CYRYL RATAJSKI „WARTSKI” (ZM. 19 X 1942), OD 309 VIII 1942 DO II 1943 – JAN PIEKALKIEWICZ „JULIAŃSKI” (ARESZ TOWANY PRZEZ GESTAPO 19 II 1943, ZAMORDOWANY NA PAWIA KU 19 VI 1943), OD II 1943 DO III 1945 – JAN STANISŁAW JANKOWSKI „SOBOL”, PREZES KRAJOWEJ RADY MINISTRÓW (ARESZTO WANY PODSTĘPNIE PRZEZ NKWD 27/28 III 1945 W PRUSZKOWIE, SĄDZONY W MOSKWIE W „PROCESIE SZESNASTU” ZMARŁ W SO WIECKIM WIEZIENIU 13 III 1953), OD III 1945 DO VI 1945 – STEFAN KORBOŃSKI „ZIELIŃSKI” (ZM. NA EMIGRACJI 23 IV 1989). POD ZIEMNYM PARLAMENTEM – REPREZENTACJĄ NAJWIĘKSZYCH STRONNICTW: STRONNICTWA LUDOWEGO, POLSKIEJ PARTII SOCJALISTYCZNEJ, STRONNICTWA NARODOWEGO I STRONNIC TWA PRACY BYŁY KOLEJNO – POLITYCZNY KOMITET PORO ZUMIEWAWCZY (II 1940 – VIII 1943), KRAJOWA REPREZENTACJA POLITYCZNA (VIII 1943 – II 1944), RADA JEDNOŚCI NARODOWEJ (III 1944 – VI 1945). TA OSTATNIA SKUPIAŁA PONADTO PRZEDSTA WICIELI: ZJEDNOCZENIA DEMOKRATYCZNEGO; CHŁOPSKIEJ ORGANIZACJI „WOLNOŚĆ-RACŁAWICE”, ORGANIZACJI „OJCZY ZNA”; KOŚCIOŁA KATOLICKIEGO ORAZ RUCHU SPÓŁDZIELCZE GO. DELEGATURA RZĄDU NA KRAJ, SKŁADAJĄCA SIĘ Z OSIEM NASTU DEPARTAMENTÓW, W ZNACZNYM STOPNIU KIEROWAŁA ŻYCIEM SPOŁECZEŃSTWA POLSKIEGO, A DO JEJ GŁÓWNYCH ZADAŃ NALEŻAŁO: – TAJNE SZKOLNICTWO, OBEJMUJĄCE PO NAD MILION MŁODZIEŻY: NA KONSPIRACYJNYCH KOMPLE TACH SZKÓŁ ŚREDNICH OGÓLNOKSZTAŁCĄCYCH POPRZEZ TAJNE WYKŁADY W SZKOŁACH ZAWODOWYCH I NAUCZANIE RUGOWANYCH ZE SZKÓŁ POWSZECHNYCH PRZEDMIOTÓW OJ CZYSTYCH – JĘZYKA POLSKIEGO, HISTORII I GEOGRAFII. W LI CEACH WYDANO KILKANASCIE TYSIĘCY MATUR. TAJNE WYŻ SZE UCZELNIE DZIAŁAŁY W WARSZAWIE, KRAKOWIE, WILNIE I LWOWIE. TAJNY UNIWERSYTET ZIEM ZACHODNICH POZA CEN TRALĄ W WARSZAWIE MIAŁ FILIE W KIELCACH, JĘDRZEJOWIE, CZĘ- STOCHOWIE I W MILANÓWKU. NA UCZELNIACH TYCH WY DANO KILKA TYSIĘCY DYPLOMÓW, W TYM KILKASET DOKTO RATÓW. TAJNE ZAKŁADY WYDAWNICZE DOSTARCZAŁY WIELE EGZEMPLARZY PODRĘCZNIKÓW SZKOLNYCH I STUDENCKICH SKRYPTÓW. KONSPIRACYJNE NAUCZANIE, OBEJMUJĄC NIE 310 MAL CAŁY KRAJ, POZWOLIŁO W DUŻYM STOPNIU UZUPEŁNIAĆ KADRY POLSKIEJ INTELIGENCJI, MORDOWANEJ I WYWOŻONEJ TAK PRZEZ NIEMCÓW JAK I ROSJAN. – WSPIERANIE POLSKIEJ KULTURY I JEJ TWÓRCÓW POPRZEZ ORGANIZOWANIE ŻYCIA KULTURALNEGO W POSTACI KONSPIRACYJNYCH KONCERTÓW I PRZEDSTAWIEŃ TEATRALNYCH, WYDAWANIE KSIĄŻEK Z ZA KRESU LITERATURY I POEZJI, ITP. – OPIEKOWANIE SIĘ, DZIEĆMI I MŁODZIEŻĄ, ORGANIZOWANIE POŻYWIENIA I WYPOCZYNKU W RAMACH DZIAŁALNOŚCI RADY GŁÓWNEJ OPIEKUŃCZEJ. – RATOWANIE PRZEŚLADOWANYCH, W TYM TAKŻE ZAGROŻO NYCH CAŁKOWITĄ ZAGŁADĄ ŻYDÓW POLSKICH. SPECJALNIE POWOŁANA RADA POMOCY ŻYDOM „ŻEGOTA” ORGANIZOWA ŁA POMOC ŻYWNOŚCIOWĄ, FINANSOWĄ, JAK I LEGALIZACYJ NĄ DLA ŻYDÓW, ZARÓWNO ZAMKNIĘTYCH PRZEZ NIEMCÓW W GETTACH, JAK I UKRYWAJĄCYCH SIĘ W MIASTACH I WSIACH. – ORGANIZOWANIE WYMIARU SPRAWIEDLIWOŚCI I JEGO WY KONAWSTWO. ZAJMOWAŁO SIĘ TYM KIEROWNICTWO WALKI CYWILNEJ (BĘDĄCE WYDZIELONYM ORGANEM DELEGATURY) WRAZ Z CYWILNYMI SĄDAMI SPECJALNYMI I PAŃSTWOWYM KORPUSEM BEZPIECZEŃSTWA (PODZIEMNA POLICJA). SĄDZO NO KOLABORUJĄCYCH Z OKUPANTEM I WYMIERZANO SANK CJE (OD BOJKOTU, CHŁOSTY, NAŁOŻENIA KONTRYBUCJI AŻ PO WYROKI ŚMIERCI). SĄDZONO TAKŻE I WYDAWANO WYROKI ZA PRZESTĘPSTWA POSPOLITE. – PROWADZENIE PRZEZ DEPAR TAMENTY STAŁYCH STUDIÓW NAD ROZWOJEM I ROZBUDOWĄ WYZWOLONEJ POLSKI. STUDIA OBEJMOWAŁY RÓWNIEŻ RE POLONIZACJĘ ODZYSKANYCH ZIEM ZACHODNICH I PÓŁNOC NYCH. – WSPÓŁUDZIAŁ W PROWADZENIU WALKI Z WROGIEM. SIŁĄ ZBROJNĄ PODZIEMNEGO PAŃSTWA, KTÓRA REALIZOWAŁA ZADANIA BOJOWE BYŁA ARMIA KRAJOWA. POLSKIE PAŃSTWO PODZIEMNE, ORGANIZUJĄC OPÓR CAŁEGO SPOŁECZEŃSTWA POPRZEZ REALIZOWANIE ZADAŃ TZW. WALKI CYWILNEJ, PO MAGAŁO ZACHOWAĆ GODNĄ POSTAWĘ LUDZI NIE PODLEGAJĄ CYCH ZNIEWOLENIU I WALCZĄCYCH. POZOSTANIE ONO ŚWIA DECTWEM SIŁY ZORGANIZOWANEGO NARODU I ZNAKIEM NIE WYGASŁEJ NADZIEI. 311 SIŁY ZBROJNE 27 IX 1939 ROKU W WARSZAWIE, NA KILKANAŚCIE GODZIN PRZED KAPITULACJĄ, GRUPA WYŻSZYCH OFICERÓW Z GEN. M. KARASZEWICZ-TOKARZEWSKIM WRAZ Z PREZYDENTEM STO LICY STEFANEM STARZYŃSKIM, WYKONUJĄC ROZKAZ MARSZAŁ KA EDWARDA RYDZA-ŚMIGŁEGO, ZAWIĄZAŁA KONSPIRACYJNĄ ORGANIZACJIĘ WOJSKOWĄ O NAZWIE SŁUŻBA ZWYCIĘSTWU POLSKI. ORGANIZACJA TA STANOWIĄCA ZASADNICZE OGNIWO PÓŹNIEJSZEJ ARMII KRAJOWEJ, POMOST POMIĘDZY WOJSKIEM POLSKIM II RZECZYPOSPOLITEJ A ARMIĄ POLSKIEGO PAŃSTWA PODZIEMNEGO, PRZEKSZTAŁCIŁA SIĘ W STYCZNIU 1940 ROKU W ZWIĄZEK WALKI ZBROJNEJ. DOWÓDCAMI TEGO ZBROJNEGO RAMIENIA PODZIEMNEGO PAŃSTWA BYLI: OD IX 1939 DO I 1940 – GEN. DYW. MICHAŁ KARASZEWICZ-TOKARZEWSKI ,,TORWID” (ARESZTOWANY NA GRANICY PRZEZ NKWD III 1940, OPU ŚCIŁ ROSJĘ Z ARMIĄ GEN. WŁADYSŁAWA ANDERSA, ZMARŁ NA EMIGRACJI 1964) OD XI 1939 DO VI 1940 – GEN. BRONI KAZIMIERZ SOSNKOWSKI „GODZIEMBA” (ZMARŁ NA EMIGRACJI 1969) OD VI 1940 DO VI 1943 – GEN. DYW. STEFAN ROWECKI „GROT” (ARESZTOWANY PRZEZ GESTAPO W WARSZAWIE, ZAMORDOWA NY W SACHSEN-HAUSEN VIII 1944) OD VII 1943 DO X 1944 – GEN. DYW. TADEUSZ KOMOROWSKI „BÓR” (JENIEC OBOZÓW NIE MIECKICH, ZMARŁ NA EMIGRACJI 1966) OD X 1944 DO 19 I 1945 – GEN. BRYG. LEOPOLD OKULICKI „NIEDŹWIADEK” (ARESZTO WANY PODSTĘPNIE PRZEZ NKWD W PRUSZKOWIE 27 III 1945, SĄ DZONY W MOSKWIE W „PROCESIE SZESNASTU”, ZAMORDOWANY NA ŁUBIANCE 24 III 1946). 14 II 1942 ROKU ZWIĄZEK WALKI ZBROJ NEJ PRZEMIANOWANY ZOSTAŁ NA ARMIĘ KRAJOWĄ, W KTÓREJ 312 SKŁAD WESZŁO OKOŁO DWIEŚCIE ORGANIZACJI WOJSKOWYCH. ARMIA KRAJOWA PRZEWIDYWAŁA KONCENTRACJĘ SWEGO WY SIŁKU NA CZAS OGÓLNONARODOWEGO POWSTANIA. POD JEJ OSŁONĄ MIAŁA UJAWNIĆ SIĘ ADMINISTRACJA PAŃSTWA I POD JĄĆ NORMALNĄ PRACĘ. DO WALKI BIEŻĄCEJ POWOŁANO ZWIĄ ZEK ODWETU (1940), A POZA GRANICAMI RZECZYPOSPOLITEJ – NA WSCHODZIE, ORGANIZACJĘ DYWERSYJNĄ „WACHLARZ” (1941). W KOŃCU 1942 ROKU Z POŁĄCZENIA TYCH FORMACJI POWSTAŁO KIEROWNICTWO DYWERSJI – „KEDYW”, KTÓREGO ORGANIZATO REM I SZEFEM BYŁ GEN. BRYG. AUGUST EMIL FIELDORF, PODLE GŁY BEZPOŚREDNIO KOMENDANTOWI GŁÓWNEMU. DO MOMEN TU ROZWIĄZANIA ARMII KRAJOWEJ ODDZIAŁY „KEDYWU” PRZE PROWADZIŁY KILKA TYSIĘCY AKCJI BOJOWYCH PRZECIW OKU PANTOWI. WYWIAD AK ZDOBYŁ WIELE INFORMACJI O DUŻYMN ZNACZENIU DLA ALIANTÓW – M.IN. ROZPRACOWAŁ NIEMIECKIE PRZYGOTOWANIA DO STWORZENIA AFRICA KORPS, DO UDERZE NIA NA ZSRR, PRZYCZYNIŁ SIĘ DO OPÓŹNIENIA UŻYCIA RAKIET V1 i V2. PODZIEMNY PRZEMYSŁ ZBROJENIOWY PRODUKOWAŁ MATERIAŁY WYBUCHOWE, PISTOLETY MASZYNOWE, GRANA TY, MINY, BUTELKI SAMOZAPALAJĄCE ORAZ TYSIĄCE SZTUK AMUNICJI. ARMIA KRAJOWA BYŁA ZAOPATRYWANA CZĘŚCIOWO W BROŃ, AMUNICJĘ, EKWIPUNEK I MATERIAŁY KONIECZNE DO PROWADZENIA DZIAŁAŃ BOJOWYCH PRZEZ SOJUSZNIKÓW ZA CHODNICH, DOKONUJĄCYCH ZRZUTÓW LOTNICZYCH. BIURO INFORMACJI I PROPAGANDY (BIP) PROWADZIŁO WSRÓD WŁA SNEGO SPOŁECZEŃSTWA SZEROKĄ AKCJĘ PROPAGANDOWĄ DOSTARCZAJĄC RZETELNYCH INFORMACJI ORAZ SKIEROWANĄ PRZECIW NIEMCOM WOJNĘ PSYCHOLOGICZNĄ (AKCJA N). W RA MACH ARMII KRAJOWEJ DZIAŁAŁA ORGANIZACJA HARCERZY ZHP – SZARE SZEREGI, KTÓREJ NAJSTARSI CZŁONKOWIE ZASI LALI HARCERSKIE ODDZIAŁY DYWERSYJNE, SŁAWNE Z BRAWU ROWO PRZEPROWADZANYCH AKCJI BOJOWYCH. RÓWNOLEGLE DZIAŁAŁA ORGANIZACJA HARCEREK ZHP – „BĄDŹ GOTÓW”, OD DAJĄCA STARSZE DZIEWCZĘTA DO WOJSKOWEJ SŁUŻBY KOBIET, DZIAŁAJĄCEJ W RAMACH AK. KADRY ARMII KRAJOWEJ ZASILALI TAKŻE TZW. „CICHOCIEMNI” – WYSELEKCJONOWANI ŻOŁNIERZE 313 ARMII POLSKIEJ NA ZACHODZIE, KTÓRYCH 316 – PO SPECJALNYM PRZESZKOLENIU PRZERZUCONO DROGĄ LOTNICZĄ DO KRAJU. STANOWILI NAJBARDZIEJ WARTOŚCIOWY I BOJOWY ELEMENT KIEROWNICTWA DYWERSJI. W CZASIE AKCJI „BURZA” W 1944 DO HISTORII WESZŁY WAL KI 27 WOŁYŃSKIEJ OP. 9 PODLASKIEJ OP. WILEŃSKICH BRY GAD I NOWOGRÓDZKICH BATALIONÓW, BIORĄCYCH UDZIAŁ W OPERACJI „OSTRA BRAMA”. UDZIAŁ ODDZIAŁÓW AK W WAL CE O LWÓW I MARSZ KORPUSU KIELECKIEGO KU WALCZĄCEJ WARSZAWIE. SZCZEGÓLNYM WYDARZENIEM STAŁO SIĘ POWSTANIE WAR SZAWSKIE, W KTÓRYM ODDZIAŁY ARMII KRAJOWEJ I MIESZ KAŃCY STOLICY PRZEZ 63 DNI, POZBAWIENI POMOCY Z ZE WNĄTRZ, DO KOŃCA PROWADZILI BOHATERSKĄ, SAMOTNĄ WALKĘ Z PRZYGNIATAJĄCYMI SIŁAMI WROGA. 19 I 1945 ROKU GENERAŁ „NIEDŹWIADEK”, JEJ OSTATNI KO MENDANT, WYDAŁ ROZKAZ ROZWIĄZANIA ARMII KRAJOWEJ. W CZASIE WOJNY ZGINĘŁO W WALCE LUB WIĘZIENIACH I OBOZACH OKOŁO 60 TYSIĘCY ŻOŁNIERZY AK. W OKRESIE OD V 1944 DO V 1945 DO OBOZÓW SOWIECKICH WYWIEZIONO PONAD 30 TYSIĘCY OFICERÓW I ŻOŁNIERZY AR MII KRAJOWEJ. NIEMAL POŁOWA Z NICH ZGINĘŁA, W WIĘK SZOŚCI BEZ ŚLADU. CI KTÓZY PRZEŻYLI WRÓCILI PO LATACH Z WYNISZCZONYM ZDROWIEM. W LATACH 1945-1955 W RAMACH REPRESJI RESORTU BEZ PIECZEŃSTWA PRL ARESZTOWANYCH ZOSTAŁO OKOŁO 40 TY SIĘCY ŻOŁNIERZY AK. POŁOWA Z NICH NIE DOCZEKAŁA SIĘ UWOLNIENIA PO PAŹDZIERNIKU 1956 ROKU – ALBO ICH SKA ZANO NA KARĘ ŚMIERCI W WYNIKU FAŁSZYWYCH ZARZUTÓW ALBO ZGINĘLI BEZ WIEŚCI W WIĘZIENIACH. ARMIA KRAJOWA BYŁA NAJLICZNIEJSZĄ ARMIĄ PODZIEM NĄ DZIAŁAJĄCĄ W OKRESIE II WOJNY ŚWIATOWEJ W KRAJU OKUPOWANYM PRZEZ WOJSKA NIEPRZYJACIELSKIE. JEJ OR GANIZACJA, DYSCYPLINA, WYSZKOLENIE I SKALA DZIAŁAŃ BOJOWYCH POTWIERDZIŁY, ŻE BYŁA ONA LICZĄCĄ SIĘ SIŁĄ ZBROJĄ – ARMIĄ PODZIEMNEGO PAŃSTWA POLSKIEGO 314 2. Major / podpułkownik Antoni Wiktorowski – „Kruk”, „Piast” . Antoni Wiktorowski (1893 – 1945) urodził się w rodzinie szlacheckiej, herbu „Jastrzębiec”; rodowy majątek – Mała Wieś koło Bogorii, pow. Sta szów, na Kielecczyźnie. W latach 1914 – 1917 pełnił służbę w wojsku carskim, z którego uwolniła go rewolucja bolszewicka. W wolnej już Pol sce brał udział – w latach 1920 – 21 w wojnie polsko-bolszewickiej. Po I wojnie światowej pozostał w wojsku jako oficer zawodowy w 48 pułku piechoty w Kołomyi, skąd na własną prośbę został przeniesiony do 2 p.p. Legionów w Sandomierzu. W roku 1937 przeszedł, w randze majora, na wcześniejszą emeryturę ze względów zdrowotnych i objął odpowiedzialną funkcje w starachowickiej fabryce broni, W sierpniu 1939 r. II wojna świa towa zastała A . Wiktorowskiego w nowo wybudowanym domu letnisko wym, „Zaciszu”, pod miasteczkiem Bogoria. Zmobilizowany, wziął udział w wojnie obronnej z Niemcami, w czasie której dostał się do niewoli. Jako oficer emerytowany został z niej zwolniony w 1942 r. Natychmiast po powrocie z niewoli major A. Wiktorowski przystąpił do pracy w Polskim Państwie Podziemnym, między innymi jako wykładow ca na tajnych podchorążówkach Armii Krajowej i Batalionów Chłopskich. W maju 1944 r. został mianowany komendantem obwodu AK Sandomierz, a w sierpniu 1944 r. objął, pomimo kiepskiego zdrowia, dowództwo 2 p.p. Leg. Armii Krajowej. Funkcję tę pełnił do końca sierpnia tego roku, to jest do odwołania marszu na pomoc Warszawie i rozczłonkowania kieleckiego korpusu AK „Jodła”. W związku z tym podpułkownik Antoni Wiktorowski przekazał dowództwo 2 p.p. Leg. kapitanowi Eugeniuszowi Kaszyńskiemu – „Nurt”. Do czasu przejścia frontu wschodniego poza teren Kielecczyzny A. Wiktorowski przebywał na utajonych kwaterach AK w rejonie Jędrzejowa. Po wojnie podpułkownik Antoni Wiktorowski został aresztowany przez Urząd Bezpieczeństwa w Wielką Niedzielę 1945 r. w swoim „Zaciszu”. Podczas wyprowadzania go z domu spostrzegł dawane mu znaki przez by łych swoich żołnierzy, że są gotowi przystąpić do odbicia go; wówczas również w ten sposób zabronił akcji. Został wywieziony do Sandomierza, do tamtejszego więzienia w zamku. Od tego czasu wszelki słuch o nim za ginął, a władze reżimowe odmawiały wszelkich informacji gdzie ciało pod pułkownika Antoniego Wiktorowskiego zostało pochowane. 315 Symboliczny grób tego wielkiego patrioty i zasłużonego żołnierza i do wódcy znajduje się w Bogorii. 3. Kapitan Tadeusz Struś – „Kaktus” Kapitanowi saperów nie było dane służyć na wojnie w swojej broni, wy jąwszy kampanię wrześniową, w układaniu swojej przyszłości nie brał on zapewne pod uwagę specjalności konspiracja czy partyzantka, które aliści nie występują w armiach regularnych. A w takiej właśnie służbie wypadało mu poświęcić znaczącą część żołnierskiego życia. Tadeusz Struś urodził się 17.IX.1908 roku w Mariance, pow. Radomsko. Mając lat 18 wstąpił do Szkoły Podchorążych Inżynierów i Saperów w War szawie, którą ukończył w 1930 r. Służbę rozpoczął w 7 batalionie saperów jako oficer liniowy. W młodym wieku, bo mając 31 lat dosłużył się stopnia kapita na. Wojna zastała go jako dowódcę kompanii 4 pułku saperów w Przemyślu, walczącego pod dowództwem gen. Kazimierza Sosnkowskiego. W marszu na Lwów jego kompania została otoczona przez wojsko sowieckie, rozbro jona i wzięta do niewoli. W drodze do obozu zagłady na wschód kpt. Struś uciekł z konwoju i wśród dramatycznych okoliczności przedarł się na teren Kielecczyzny, gdzie wykładając na tajnych kompletach w Rakowie zarabiał na życie i jednocześnie działał w konspiracji Związku Walki Zbrojnej (ZWZ). Po przekształceniu tej organizacji na Armię Krajową, w jesieni 1942 r. został skierowany na służbę w komendzie inspektoratu AK Sandomierz. Tu oddał się bez reszty pracy konspiracyjnej na stanowisku szefa Kedywu. Będąc od powiedzialny za tworzenie dywersji placówkowych większość czasu spędzał w terenie, posługując się fałszywym dowodem osobistym na nazwisko Fran ciszka Wilczyńskiego i zaświadczeniem o zatrudnieniu w młynie Jana Mi siudy w Samborcu jako księgowy, poruszając się po terenie na rowerze lub konno. Do zadań kpt. Strusia doszedł z wiosną l943 r. obowiązek zorganizo wania oddziału partyzanckiego. Znakomitą bazą wydawała się być istniejąca już i osnuta podniosłą legendą grupa partyzancka „Jędrusie”, ale tam napotkał się niespodziewanie z odmową. Wreszcie, wobec fiaska zabiegów, komendant inspektoratu ppłk. Antoni Żółkiewski – „Lin” został zmuszony do utworzenia oddziału partyzanckiego od podstaw. Zadanie to przypadło wykonać kpt. Tade uszowi Strusiowi, który powołał do służby „Lotną Grupę Bojową”. Pierwszym jej dowódcą został on sam. 316 Z chwilą demobilizacji oddziałów partyzanckich w 1944 roku Tadeusz Struś został awansowany do stopnia majora i mianowany dowódcą 300 osobowego zgrupowania w sile batalionu, który składał się ze zdemobili zowanych żołnierzy pochodzących z obszarów po łożonych na wschód od linii frontu. W zgrupowaniu tym skupili się ci, którzy wybrali próbę przebi cia się przez front aby dostać się do swoich domów, przenosząc ten sposób nad oczekiwanie przewalenia się w niewiadomym czasie wału frontowe go, nad oczekiwanie na melinach. Oddział ten zyskał miano „Zgrupowania „Kaktusa”. Po drodze część żołnierzy odmeldowała się przechodząc jednak na meliny, a pozostałą część „Kaktus” doprowadził wśród nieustannych walk pod sam front w grudniu 1944 r. Po ruszeniu w styczniu 1945 r. frontu wschodniego partyzanci przedostali się do swoich domów. Wyniesione z konspiracji doświadczenie pozwoliły majorowi Strusio wi przetrwać w utajeniu okres najcięższych prześladowań patriotów przez władze sowieckie i własne – zdradzieckie, zmieniając miejsca zamiesz kania i zatrudnienia. Między innymi pracował jako nauczyciel w Szkole Zawodowej w Gliwicach (przy ul. Barlickiego). Emerytury doczekał pra cując w Wyszkowskiej Fabryce Mebli. Mieszkał w Wyszkowie w skrom nej kawalerce przy ul. Sowińskiego 29 m. 15, odwiedzany czasem przez byłych swoich żołnierzy z partyzantki. Tam też zmarł w stanie bezżennym 17.X.1989 r., jako starszy pan o nieznanej przeszłości, skromny, pobożny, szanowany obywatel grodu Wyszków. 4. Podporucznik Witold Józefowski – „Miś”. Jest synem inżyniera rolnictwa, dyrektora Banku Kredytowo – Ziemskie go w Kielcach. Maturę uzyskał w 1935 r. w liceum im. Jana Śniadeckiego w Kielcach, a po ukończeniu Szkoły Podchorążych zostaje przydzielony do 2 pułku artylerii Legionów w Kielcach. Z tym pułkiem idzie na woj nę w 1939 r. w armii Łódź, której szlak bojowy prowadził przez Sieradz, Zduńską Wolę, Łódź, Łowicz, Warszawę, Chełm, Janów Lubelski. Walki końcowego okresu z nacierającymi z dwóch stron wojskami niemieckimi i sowieckimi przynoszą porażkę i niewolę sowiecką. Z transportu sowiec kiego wiozącego jeńców – oficerów do jakiegoś obozu (dziś wiadomo, że obozu zagłady) ucieka na terenie Ukrainy a następnie przedostaje się na obszar Polski, objęty okupacją niemiecką. 317 Już w listopadzie 1939 r. wstępuje do organizacji Związek Walki Zbroj nej (ZWZ) i zostaje skierowany do pracy w dowództwie głównym z zada niem prowadzenia wykładów w tajnych podchorążówkach oraz w szkole podoficerskiej w Warszawie, a następnie uczestniczy w organizowaniu 19 pułku kadrowego artylerii przy komendzie głównej Armii Krajowej, w po czątkach 1943 r. zostaje skierowany do służby w terenie z funkcją komen danta Kedywu obwodu AK Sandomierz, a w związku z tym i dowódcy od działu „Lotna Grupa Bojowa”, po kpt. T. Strusiu. Tę ostatnią funkcję pełni do 12 czerwca 1944 r., to jest do chwili połączenia „Lotnej” z – w związku z akcją „Burza” – z oddziałem partyzanckim „Jędrusie”. Podczas akcji „Burza” pełni Witold Józefowski funkcję adiutanta tak tycznego dowódcy III batalionu kapitana Stefana Kępy – „Pochmurny”, 2 pułku piechoty Legionów AK. Po demobilizacji ukrywa się W. Józefowski wraz z byłym szefem szta bu 2 pułku, Michałem Mandziarą – „Siwy” w Kielcach. W końcu grudnia 1944 r. otrzymuje rozkaz komendy głównej AK przedarcia się (przez grani cę między Generalnym Gubernatorstwem a III Rzeszą) do Poznania celem wzmocnienia tamtejszego Kedywu wobec spodziewanej ofensywy sowiec kiej. Zadanie to wykonał pod zmienionym nazwiskiem Witolda Zaleskiego. W styczniu 1945 r., po zajęciu Wielkopolski przez armię sowiecką zostaje aresztowany i poddany ciężkiemu przesłuchaniu a następnie zesłany do obozu w głębi Związku Sowieckiego, w okolice Wołogdy. Wraz z innym więźniem próbują ucieczki, lecz zostają wytropieni na bezkresnych pust kowiach śnieżnej tajgi. Towarzysz ucieczki, Afanazy Czerwonik, zostaje zastrzelony w czasie pościgu a Józefowski ciężko ranny zawleczony do ła gru i umieszczony w lagrowym szpitalu w Archangielsku. Potem odbył się proces, w następstwie którego zostaje przeniesiony do obozu o szczególnie ostrym rygorze na Wyspach Sołowieckich. Wiosną 1947 r . zostaje Józe fowski przewieziony do więzienia na Łubiankach w Moskwie a następnie, po kolejnych przesłuchaniach do obozu dla internowanych w Charkowie, skąd w listopadzie tego roku zostaje repatriowany do Polski i wypuszczony na wolność. Udaje się do Warszawy, gdzie od nowa zostaje poddawany wielokrotnym przesłuchaniom przez Urząd Bezpieczeństwa (UB), a wresz cie wiosną 1948 r. zostaje znów osadzony w podziemiach UB na ul. Ko szykowej w Warszawie. Tu zajmują się nim osławieni żydowscy oprawcy polskich patriotów – Fejgin, Różański i Dusza, którzy doprowadzili w są 318 dzie celowym157 do skazania Józefowskiego na karę śmierci. Ciężkie prze słuchania trwają pomimo zapadnięcia wyroku nadal, teraz z kolei w wię zieniu sandomierskim, a to w związku z jego działalnością konspiracyjną przeciwko Niemcom (sic!) na tym terenie. Wyrok śmierci nie został wyko nany a Witold Józefowski zwolniony – po dziewięciu latach – z więzienia w następstwie tzw. przewrotu październikowego w 1956 r. Los Witolda Józefowskiego należy także do typowych, jakie spotykały działaczy konspiracyjnych pod okupacjami niemiecką i sowiecką w Pol sce – także jeszcze po wojnie. W świetle powszechności losów polskich patriotów, jego los, pomimo ogromu katuszy przeżytych przez Józefow skiego, należał do tych szczęśliwszych, bo zakończonych przeżyciem prze śladowań i wreszcie uwolnieniem; większość bowiem polskich patriotów niezależnie pod którą okupacją działali – została wymordowana przez tych którzy po latach 1944/45 objęli z obcego umocowania władzę w Polsce. Ppor./ppłk. Witold Józefowski zmarł 19 czerwca 2008 roku i został po chowany na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie 26 czerwca 2008 roku. Krótko przed śmiercią wydał Witold Józefowski, w 2007 r., książkę au tobiograficzną pt. „Cztery oblicza wojny” w nakładzie 100 egz., Wydaw nictwo Faktoria Kreatywności Sp. z o.o., Warszawa. 157 Sądem celowym nazywano przewód sądowy prowadzony w celi więźnia dla pośpiechu, z pogardą dla prawa. 319 5. Nuty. 320 321 6. Rozkaz Gen. Leopolda Okulickiego do żołnierzy o rozwiązaniu Armii Krajowej. 13 stycznia l945 Postępująca szybko ofensywa sowiecka doprowadzić może w krótkim czasie do zajęcia całej Polski przez Armię Czerwoną. Nie jest to jednak zwycięstwo słusznej sprawy, o którą walczymy od roku 1939. W istocie bowiem – mimo stwarzanych pozorów wolności oznacza to zamianę jednej okupacji na drugą, przeprowadzaną pod przykrywką Tymczasowego Rządu Lubelskiego, bezwolnego narzędzia w rękach sowieckich. Żołnierze! Od września 1939 r. Naród Polski prowadzi ciężką i ofiarną walkę o jedyną Sprawę, dla której warto żyć i umierać o swą wolność i wol ność człowieka w niepodległym Państwie. Wyrazicielem i rzecznikiem Narodu i tej idei jest jedyny i legalny Rząd Polski w Londynie, który walczy bez przerwy i walczyć będzie nadal o na sze słuszne prawa. Polska, według sowieckiej recepty, nie jest tą Polską, o którą bijemy się szó sty rok z Niemcami, dla której popłynęło morze krwi polskiej i przecierpiało ogrom męki i zniszczenie Kraju. Walki z Sowietami nie chcemy prowadzić, ale nigdy nie zgodzimy się na inne życie, jak tylko w całkowicie suwerennym, niepodległym i sprawiedliwie urządzonym społecznie Państwie Polskim. Obecne zwycięstwo sowieckie nie kończy wojny. Nie wolno nam ani na chwilę tracić wiary, że wojna ta skończyć się może jedynie zwycięstwem słusznej Sprawy, triumfem dobra nad złem, wolności nad niewolnictwem. Żołnierze Armii Krajowej! Daję Wam ostatni rozkaz. Dalszą swą pracę i działalność prowadźcie w du chu odzyskania pełnej niepodległości Państwa i ochrony ludności polskiej przed zagładą. Starajcie się być przewodnikami Narodu i realizatorami niepodległego Państwa Polskiego. W tym działaniu każdy z Was musi być dla siebie dowódcą. W przekonaniu, że rozkaz ten spełnicie, że zostaniecie na zawsze wierni tylko Polsce oraz by Wam ułatwić dalsza pracę – z upoważnienia Pana Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej zwalniam Was z przysięgi i rozwiązuję szeregi AK. W imieniu służby dziękuję Wam za dotychczasową ofiarną pracę. Wierzę głęboko, że zwycięży nasza Święta Sprawa, że spotkamy się w prawdziwie wolnej i demokratycznej Polsce. Niech żyje Wolna, Niepodległa, Szczęśliwa Polska! Dowódca Sił Zbrojnych w Kraju Niedźwiadek Gen. Brygady 322 7. Tablica pamiątkowa Lotnej Grupy Bojowej AK Sandomierz W dniu 26 września 1999 roku została wmurowana – staraniem komitetu w osobach Stanisława Dumy, Jana Osemlaka i Włodzimierza Gruszczyń skiego – na kościele parafialnym p.w. Św. Mikołaja w Łoniowie – tabli ca upamiętniająca utworzenie w tej miejscowości w 1943 roku oddziału partyzanckiego Lotna Grupa Bojowa AK Sandomierz. Wizerunek tablicy zamieszczony poniżej. 323 8. Modlitwa obozowa. O Panie, któryś jest na niebie, Wyciągnij sprawiedliwą dłoń! Wołamy z różnych stron do Ciebie O polski dom, o polską broń. O Boże, skrusz ten miecz co siecze kraj, Do wolnej Polski nam powrócić daj, By stał się twierdzą nowe siły Nasz dom, nasz kraj. O Panie usłysz prośby nasze, O usłysz nasz tułaczy śpiew! Z nad Warty, Wisły, Sanu, Bugu Męczeńska do Cię woła krew. O Boże, skrusz ... 324 MODLITWA OBOZOWA Pieśń – modlitwa została ułożona w 1939 r. (słowa pierwszej zwrotki Adama Mickiewicza, następne oraz melodia kpt. Adama Kowalskiego) w obozie dla internowanych polskich żołnierzy w miejscowości Bals, w Rumunii. Na głosy opracował melodię Adam Harasowski. Śpiewana była przez chór obozowy, a następnie przedostała się do polskich jednostek wojskowych na uchodźstwie. W oddziałach partyzanckich poznano ją z ra dia londyńskiego i przyjęto ją za swoją „Modlitwę partyzancką”. W „Lot nej Snadomierskiej” śpiewano ją na apelach jako modlitwe poranną. 325 WYKAZ NAZWISK zamieszczonych w częściach I-M A Abramczyk 212 Adamczyk 160 Anders Władysław, gen. 56, 203, 292, 294 B Barańska Zofia 22 Barański Stanisław 21 Bąkowa Maria 154, 173, 191, 199 Bebłociński, por. 294 Berman Jakub 286 Bielawski 154, 155 Bojanowski Józef „Walter” 125, 164, 168, 214, 215 Bokwa Mieczysław „Huragan” 171 Borkowska 148 Borkowski 149 Borzobohaty Wojciech „Wojan”, ppłk. dypl. 240, 263 Brodecki Jerzy „Szkarłatny Kwiat” 246 Bronikowska Maria 97, 280 Bronikowska Krystyna „Strzała” 148, 153, 215 Bronikowska Zofia 146, 147, 149, 151 Bronikowski Bronisław 147, 149, 154 Brożyna Stefan 40 Brudek Józef „Zmija” 163, 222 Budziński 193 326 C Cebula Wincenty „Wiatr” 78, 79, 164, 168, 186 Cendrowski Józef 160 Cetys Teodor „Sław”, mjr. dypl. 255 Chachaj Andrzej „Andrzej” 271 Chelińscy 21 Chłodnicki Stanisław 187 Chudzik 78, 79 Cieniek Stanisław 85 Ciesielski Roman 215 Czajkowski 148 Czapów Czesław „Bolesław” 218, 222 Czerwiński 148 Czuma Walerian, gen. 12 D Dobkiewicz Aleksander 78 Dobrowolska Stanisława 137, 231 Dobrowolski Stefan 137, 228 Dobrowolski Zbigniew 231 Długosz Roman „Grom” 252 Dudek Henryk „Śmigły” 49 Duma Stanislaw „Topola” 63, 66, 74, 114, 116 Dunin-Wąsowicz Jan 178 Dworzak Stanisław „Daniel”, płk. dypl. 152 E Ejsmont, lekarz 109 F Faron Zdzisław „Ramzes” 63, 222 Flohr 126 Franaszczuk Julian „Kmicic” 57, 58 Franaszczuk Stefan „Tarzan”, „Or licz”, plut. 49, 58, 62, 63, 68, 221 Fuldner 216 G Gachowa Zofia 162 Gaj Antoni „Cap” 61, 222, 225, 238 Galinat Edmund, mjr. dypl. 11, 12 Gawlik Józef „Skała” 253 Gawroński Andrzej „Andrzej” 273 Gawroński Czesław „Wujek” 228 Giecewicz Kazimierz „Mat” 204 Głowiński Stanisław „Czarny”, „Grudzień”, „Mirski”, rtm. 140, 151, 163, 178, 212 Goetzendorf-Grabowski Edward „Zbiświcz” 218, 222, 269 Gospodar 127 Gościcki 148, 150 Granek Mieczysław „Szpak” 63, 114, 222 Gruszczyński Włodzimierz „Jach” 16, 58, 179, 222 Gruszecki Zdzisław „Zawała”, ppor. 14 Gutkowski Jerzy „Topór”, ppor. 64, 66, 68, 247 Gutowski 148 H Hamerski Adam „Babinicz”, pchor. 250, 252 Heda Antoni „Szary”, ppor. 263 Hela vel Rubin Lejba 62 Herfurt 33, 34 Hernhut vel Święcicki 150, 151 J Jabłońska Wanda 125 Jajkiewicz Mieczysław „Jajos” 163, 222 Jasiński Andrzej 223 Jasiński Władysław „Jędruś” 38, 223 Jodłowski Paweł „Okoń” 222 Józefowski Witold „Miś”, ppor. 112, 113, 152, 247, 252, 257 Judycki Stefan 34 Jurkiewicz 27 K Kabata Zbigniew „Bobo” 293, 297 Kadzidłowski 148 Kalbarczyk Jan „Lis” 273 Karska Krystyna „Emilia” 69 Kasak Władysław 116, 119 Kaszyński Eugeniusz „Nurt”, mjr. 243, 261 Kępa Stefan „Pochmurny”, kpt. 243, 257 Kisiel 22 Klusek Stanisław „Jastrząb”, „Fu gas”, sierż. 63, 222 Kochowicz Zbigniew 294 Kolasa Jan 184 Komorowski Tadeusz „Bór”, gen. 264 Konwiński Maciej 168 327 Kosowski Marian 77, 78 Kosterska Michalina 64, 173 Kosterski Mieczysław 64 Kowalczewski Racek 294 Kowalskie Kazimiera i Maria 69 Kowalski Adam, kpt. 66 Kozierowska Danuta 280 Kozierowska Izabela 7, 21, 280 Krobath Kazimierz „Niedźwiedź” 63, 116 Krzeczkowski Jerzy 13 Krzemiński Zdzisław „Skrzydlaty” 218, 222 Krzyżanowski Aleksander „Wilk”, ppłk./gen. 254 Kuchno 117, 118 Kudła Władysław, por. 294 Kuraś Stanisław „Szkot” 227, 233 Kurzański Ludwik 178 Kuwaka Czesław „Zboże” 63, 222 Kuwaka Wacław 120 Kuźma Józef „Jodła” 253 Kuźma Walenty „Brzoza” 253 Kwietniewski Piotr „Bilicz”, plut. 37, 39 Kwietniewski Stanisław 293 L Latacz Jerzy „Szczery” 16, 18, 23 Leitner 149, 151 Lescher 125 Lewandowski 125 Lipowski Kazimierz „Mięta” 265 Lipski Janusz „Fala” 166 Lurzyński 18 328 Ł Łęski Jan 15 Łuczak Władysław 217 M Maj Władysław 8 Malinowski Stanisław 253 Malinowski Stefan „Masnyciu” 240 Mandziara Michał „Siwy”, kpt./mjr. 140, 152, 210, 246, 250, 251 Marchewka 165 Maślińska Ragina 34,37 Mazgaj Marian „Kozak” 49, 103, 222 Mazur Bolesław 21 Menczyk Zygmunt 294 Metrycki 27 Mędrzycki Dionizy „Reder”, ppor. 209, 247, 257 Miernowski Stanisław 234 Mieszkowski 150 Mikołajczyk Stanisław 296 Mikucki Sylwiusz 151 Mikułowska-Pomorska 149 Milbertówna Teresa 91 Misiuda Jan 125, 127 Mittelstaedt Tadeusz „Budiet” 238 Młudzik Mieczysław „Szczytniak”, pdchor. 261 Moszyńska Halina 140 Moszyńska Maria 140 Moszyński Emanuel 140 Moszyński Piotr „Ryś” 140 Moszyński Stefan 139, 140 N Nawodziński 193 Nieduziak 131 Niewójt Roman „Burza”, ppor. 263 Nowak Leszek „Wrona” 138 Nowak Władysław156 Nowakowski Henryk „Nałęcz” 163, 222 Nowakowski Romuald „Mściciel” 63, 222 O Obitko 164, 168 Okulicki Leopold „Niedźwiadek”, gen. 275 Ołtarzewski Władysław 294 Osemlak Jan „Straceniec” 49, 57, 179, 222 Osiński Andrzej 113 Osman Ernst 149, 150 Ostrowski Romuald 38, 230 Otawski Eugeniusz „Żegota” 16, 18, 23 Owczarek 233 Ozga-Michalski 150 P Pac-Pomarancka 148 Pała Bronisław „Cis” 252 Pankówna Krystyna 115 Pawlikowski Mieczysław „Gandhi” 171, 222 Pawlikowski Zbigniew „Mimi-Rap tus” 171, 222 Płaza Bogusław 76, 77 Podolecki Stanisław „Ryś”, pdchor. 63, 68 Przybylska Danuta 280, 282 Przybysz Józef 292 Pyka 268 Pytlakowski Tadeusz „Czeczot”, „Tarnina”, kpt. 151, 215, 243, 265 R Radliński Jerzy 216 Ringler Karolina 149, 150 Robakiewicz Tadeusz „Grom” 222 Rogowsky 29, 31, 32, 33, 37 Rojkówna Zofia 19 Rolski Jerzy „Babinicz” 270 Rowecki Stefan „Grot” 66 Rómmel Juliusz, gen. 12 Rutyna Franciszek „Franek” 239 Rydel Jerzy 17, 18 Rydz-Śmigły Edward 11, 12, 53 Rylski Tadeusz 15 S Sakra Zygfryd 288, 289 Sągajłło Witold „Sandacz”, kpt.mar. 257 Schultz 126, 127 Siatrak Leon „Orzeł” 62, 66 Sielecki Alfred „Łokietek” 161 Sikorski Władysław, gen. 12, 53, 66, 67 Skorupski Ryszard 226, 233 Słodkowski Stanisław 234 Smalera 193 Smokowski Jan „Bojko” 152 Smoleński Zbigniew „Korsarz” 218, 222 Sokolowski Bronisław 164 329 Sołtysiak Marian „Barabasz”, ppor. 224, 263 Sosnkowski Kazimierz, gen. 12 Sroka Zygmunt 79 Stachura Walerian 125 Stachurski Aleksander 79, 117, 123, 138 Stambuldzys Matylda „Matylda” 271 Stańczak Edward „Żyrafa” 218, 222 Staroń Marian „Grot” 179 Staruch 131 Starzyński Stefan 12 Staszewski Jerzy „Murzyn” 63, 222 Stawiarz Edward „Sęp” 61, 222 Stefański 164 Stencel Jan „Jan”, ppłk. 178 Stępień Jan 91 Stępień Kazimierz 75 Stęplewski Gustaw „Borówka” 238 Stobiński Kazimierz „Piorun” 49, 100, 222 Stolarski 47, 48 Strojnowska Marta 43, 45, 46 Struś Tadeusz „Kaktus”kpt./mjr. 64, 68, 86, 125, 221 Suliborski Mieczysław 41 Szaniawski Tadeusz 17, 296 Szanser Tadeusz „Prawdzic” 13, 16, 20, 23 Szczerbatko Janusz „Zygfryd” 66, 116, 207 Szczubiałek 79 Szeląg Bolesław „Błyskawica” 61, 179, 222 Szpakiewicz Jan „Picolo” 61, 222 Sztaudynger Jan 149, 150 330 Szwarc-Bronikowski Stanisław „Roman” 270, 282 Szymalski Leon, pdchor. 250, 252 Szymański 148, 149 Ś Ślaski Jerzy 245 Świercz Arkadiusz „Iskra” 35, 49, 58, 222 Świerzyńscy 211 T Tokarzewski-Karaszewicz Michał „Torwid”, gen. 18, 53 Torliński Leon „Kret”, kpt. 191 Treter Mieczysław 16 V Vogel 18 von Paul 48, 211, 212, 214, 217 W Wałek Mieczysław „Salerno” 81, 152, 185, 200 Wawro 180 Wawrzykowski Karol 24 Wehinger Rudolf 288 Wentz 31 Wiącek Józef „Sowa”, kpr./ppor. 39, 221, 223, 226, 243, 263 Wiącek Stanisław „Inspektor” 227, 241 Wiernicki 27 Wiktorowski Antoni „Kruk”, mjr. 215, 222, 243, 257, 258, 264, 274 Wilkoński 78 Winiarski 193 Winiarz Eugeniusz „Zawada” 122, 163, 222 Winiarz Kazimierz „Wilk” 163, 222, 260 Witkowski Zygmunt 229, 232 Wójcik Wojciech 109 Wryk Alfred 79, 198 Wryk Feliks „Dąb” 116, 222 Wyrzykowski Michał 47 Z Zapart Włodzimierz „Włoza” 16, 18, 23, 294 Zarobkiewicz Ignacy „Swojak”, kpt. 244 Zarzycki Henryk „Grab” 63, 222 Zientarski Jan „Mieczysław”, „Ein”, ppłk. 264, 275 Zych Jan 109, 154 Ż Żak Kazimierz 124 Żółkiewski Antoni „Lin”, ppłk. 53, 68, 222, 245 Żuliński Tadeusz „Góral” 222 Żyła 214 331 WYKAZ PSEUDONIMÓW zamieszczonych w częściach I-III A „Andrzej” – Chachaj Andrzej „Andrzej” – Gawroński Andrzej B „Babinicz” – Hamerski Adam „Babinicz” – Rolski Jerzy „Barabasz” – Sołtysiak Marian „Bicz” – Kwietniewski Piotr „Błyskawica” – Szeląg Bolesław „Bobo” – Kabata Zbigniew „Bojko” – Smokowski Jan „Bolesław” – Czapów Czesław „Borówka” – Stęplewski Gustaw „Bór” – Komorowski Tadeusz „Brzoza” – Kuźma Walenty „Budiet” – Mittelstaedt Tadeusz „Burza” – Niewójt Roman C „Cap” – Gaj Antoni „Cis” – Pała Bronisław „Czarny” – Głowiński Stanisław „Czarny” – Zarzycki Stanisław „Czeczot” – Pytlakowski Tadeusz F „Fala” – Lipski Janusz „Franek” – Rutyna Franciszek „Fugas” – Klusek Stanisław G „Gandhi” – Pawlikowski Mieczysław „Góral” – Żuliński Tadeusz „Grab” – Zarzycki Henryk „Grom” – Długosz Roman „Grom” – Robakiewicz Tadeusz „Grot” – Rowecki Stefan „Grot” – Staroń Marian „Grudzień” – Głowiński Stanisław H „Huragan” – Bokwa Mieczysław I „Inspektor” – Wiącek Stanisław „Iskra” – Świercz Arkadiusz D „Daniel” – Dworzak Stanisław „Dąb” – Wryk Feliks J „Jach” – Gruszczyński Włodzimierz „Jajos” – Jajkiewicz Mieczysław „Jan” – Stenzel Jan „Jary” – Stawiarz Jan „Jastrząb” – Klusek Stanisław „Jędruś” – Jasiński Władysław „Jodła” – Kuźma Józef E „Ein” – Zientarski Mieczysław „Emilia” – Karska Krystyna K „Kaktus” – Struś Tadeusz „Kmicic” – Franaszczuk Julian 332 „Korsarz” – Smoleński Zbigniew „Kozak” – Mazgaj Marian „Kret” – Torliński Leon „Kruk” – Wiktorowski Antoni L „Lin” – Zółkiewski Antoni „Lis” – Kalbarczyk Jan Ł „Łokietek” – Sielecki Alfred M „Masnyciu” – Malinowski Stefan „Mat” – Giecewicz Kazimierz „Matylda” – Stambuldzys Matylda „Mieczysław” – Zientarski Jan „Mięta” – Lipowski Kazimierz „Mimi-Raptus” – Pawlikowski Zbi gniew „Mirski” – Głowiński Stanisław „Miś” – Józefowski Witold „Mściciel” – Nowakowski Romuald „Murzyn” – Staszewski Jerzy N „Nałęcz” – Nowakowski Henryk „Niedźwiadek” – Okulicki Leopold „Niedźwiedź” – Krobath Kazimierz „Nurt” – Kaszyński Eugeniusz O „Okoń” – Jodłowski Paweł „Orlicz” – Franaszczuk Stefan „Orzeł” – Siatrak Leon P „Picolo” – Szpakiewicz Jan „Piorun” – Stobiński Kazimierz „Pochmurny” – Kępa Stefan „Prawdzic” – Szanser Tadeusz R „Ramzes” – Faron Zdzisław „Reder” – Mędrzycki Dionizy „Roman” – Szwarc-Bronikowski Stanisław „Ryś” – Moszyński Piotr „Ryś” – Podolecki Stanisław S „Salerno” – Wałek Mieczysław „Sandacz” – Sągajłło Witold „Sęp” – Stawiarz Edward „Sierpień” – Duś Zdzisław „Siwy” – Mandziara Michał „Skała” – Gawlik Józef „Skrzydlaty” – Krzemiński Zdzisław „Sław” – Cetys Teodor „Sowa” – Wiącek Józef „Straceniec” – Osemlak Jan „Strzała” – Bronikowska Krystyna „Swojak” – Zarobkiewicz Ignacy „Szary” – Heda Antoni „Szczery” – Latacz Jerzy „Szczytniak” – Młudzik Mieczysław „Szkarłatny Kwiat” – Brodecki Jerzy „Szkot” – Kuraś Stanisław „Szpak” – Granek Mieczysław Ś 333 „Śmigły” – Dudek Henryk „Wujek” – Gawroński Czesław T „Tarnina” – Pytlakowski Tadeusz „Tarzan” – Franaszczuk Stefan „Topola” – Duma Stanisław „Topór” – Gutkowski Jerzy W „Walter” – Bojanowski Józef „Wiatr” – Cebula Wincenty „Wilk” – Krzyżanowski Aleksander „Wilk” – Winiarz Kazimierz „Włoza” – Zapart Włodzimierz „Wojan” – Borzobohaty Wojciech „Wrona” – Nowak Leszek Z „Zawada” – Winiarz Eugeniusz „Zawała” – Gruszecki Zdzisław „Zbiświcz” – Goetzendorf-Grabowski Edward „Zboże” – Kwaka Czesław „Zygfryd” – Szczerbatko Janusz 334 Ż „Żegota” – Otawski Eugeniusz „Żmija” – Brudek Jerzy „Żyrafa” – Stańczak Edward WYKAZ MIEJSCOWOŚCI zamieszczonych w części I-III A Adamów 270 Auschwitz 23, 78, 79, 187 B Baranów Sandomierski 245 Beszyce 61, 62, 63, 64, 67, 68, 79, 80, 89, 93, 94, 96, 161, 244 Bieganów 273 Bieliny 21 Biłgoraj 239 Bogoria 222, 245 Bregenz 286, 288 Budy Stalowskie 184 Bukowa 48, 137, 199, 200, 202 Bukówka 19 Bystrojowice C Casarano 294 Ceber 246, 248, 249, 253 Cedro-Mazur 6, 21, 280 Chobrzany 149 Chmielnik 30 Czajków 131 Czaryż 273 D Dęba 184 Dębno 262 Dmosice 68, 80 Doły Michałowskie 68, 178 Dornbirn 288 Dziebałtów 265 Dzierzgów 273, 274 F Faliszowice 48, 49, 58, 59 Fovlmere 295 G Gałęzice 275, 278 Gołębiów 79, 120, 156, 185 Gorzków 346 Gostyń 148 Granicznik 68, 154, 174, 199, 202, 210, 242 Grody 109 Grodzisko 268 Hohenems 288 Innsbruck 290 H I J Jachimowice 67, 69, 110, 134, 146, 147, 148, 149, 151, 212 Janowice 58, 67, 151 Jugoszów 210, 211 Julianów 198 Jurkowice 188 Kawęczyn 270 K 335 Kempten 292 Kielce 6, 12, 25, 30, 31, 53, 54 Kijów 74, 133 Klimontów 125, 174 Koćmierzów 116 Koćmierzów II 116 Konary 180 Konin 261 Końskie 23, 31 Koprzywnica 57, 92, 93, 162, 212 Kotlice 21 Kółko Żabieckie 104 Kraków 12, 24, 53, 97, 188 Krasów 274 Królewiec 272 Krysin 67 Kurów 182 L Lesisko 39, 221, 240 Lipnik 156, 160 Liverpool 295 Lublin 12, 53, 188 Luszyca 107 Lwów 12, 53, 74, 188 Ł Łapna246 Łoniów 49, 56, 57, 140 Łubnice 96 M Malice 149 Miedzierza 270 Mikołajów 107 Miłoszowice 246 336 Monte Cassino 203 Mularzów 269 Murnau 292 N Nasławice 211 Nawodzice 187 Neapol 295 Niedźwice 69 Niemirów 245, 252 Nowa Słupia 9, 20, 262 O Ociesęki 22 Opalina 237 Opatów 54, 155, 243 Opoczno 263 Osieczko 239 Osiek 35, 37, 82, 137, 174, 199, 200, 225, 226, 227, 232, 234 Ossala 39, 226, 237 Ostrołęka 173 Ostrowiec Świętokrzyski 148 P Pęcławice 107 Pielaszów-Wesołówka 244 Pieprzówki 86 Polanów 89, 210 Połaniec 109 Porto San Giorgio 293 Przewłoka 170 Przyłogi 270 Radków 274 R Radom 34, 54, 188 Radoszyce 268 Ruda Śląska 33 Ruszcza k. Połańca 103, 104, 109 Ruszcza k. Sulisławic 64, 109, 110, 193 Rzym 294 T Tamobrzeg 38, 116, 119, 161, 169, 223 Trawniki 270 Trześnia 79, 116 Tułkowice 135 S Sadłowice 68, 194, 195 Samborzec 89, 125, 126 Sandomierz 8, 54, 63, 75, 86, 91, 110, 114, 116, 119, 132, 155, 165, 168, 169, 179, 204 Sieradowice 297 Skotniki 109, 120, 154 Skrzypaczowice 48, 211 Skwirzowa 63, 64, 67, 89, 93, 129, 139 Słabuszowice 160 Słupia 105, 111 Smerdyna 82 Sośniczany 171, 214 Stale 184 Staszów 96 Strużki 239 Strzegom 37, 38, 83 Sulisławice 81, 188, 190, 193, 238 Suliszów 68, 110 Szczeka 223 Szczucin 95, 96, 97, 99, 100 Szewce 274 Szumsko 245 Urbino 293 Usarzów 68, 125 Ś Śmiechowice 68, 89, 128 Świątniki 209 U W Warszawa 11, 12, 53, 54, 188 Werona 293 Wiązownica 69, 174, 176, 188, 199, 202 Wielogóra 68, 125, 126 Wielowieś 78, 79, 133 Wilczyce 134, 135, 136 Wiśniowa 82 Wola Jastrzębska 245 Wólka Pokłonna 22 Z Zaborowice 270 Zakrzów 274 Zbelutka 245, 253, 258 Zbydniów 216 Zduńska Wola Złota 89, 163, 165, 166, 169 Zyznów 244 Ż Żurawica 79, 211 Żurawniki 156 337 338 Spis treści OD AUTORA..................................... 3 I. 1. 2 3. 4. KONSPIRACJA......................... 5 U progu wojny.............................. 5 Zejście do podziemia................. 11 Okupacyjna codzienność............ 23 Ucieczka..................................... 35 II. OTWARTA WALKA................ 53 1. Utworzenie „Lotnej Grupy Bojowej” Inspektoratu Armii Krajowej Sandomierz................. 53 2. Nareszcie w polu........................ 58 3. Kim byli, skąd przybywali?........ 70 4. Gnuśna Pani Wojenka................. 80 5. Wypad do Sandomierza.............. 86 6. Szczucińska wyprawa................. 95 7. Akcje zaopatrzeniowe.............. 112 8. Rozbrojenie w Samborcu. Zimowy zwid............................ 125 9. Po masło do Wilczyc, po cukier do Osieka.................. 134 10.Partyzancka wigilia.................. 139 11. Ziemianie i chłopi ziemi sandomierskiej we wspólnej walce.................... 147 12.Lipnicka tragedia. Urozmaicona codzienność........ 155 13.Próba odbicia więźniów w Sandomierzu......................... 163 14.Partyzancka codzienność.......... 171 15.Starcie z własowcami. ............. 199 16.Pierwsze oznaki „Burzy”. . ...... 203 17.Skrzypaczowicka zasadzka ..... 211 18.Połączenie z „Jędrusiami”........ 217 19.Ostatnie miesiące na ziemi sandomierskiej........... 225 20.W rejonie Gór Świętokrzyskich... 254 21.Demobilizacja........................... 274 III.TUŁACZKA............................ 285 1. Rozterki.................................... 285 2. We Włoszech i Anglii............... 293 IV. PRZYPISY.............................. 308 1. Polska Podziemna – tablice zamieszczone w klasztorze OO. Cystersów w Wąchocku. . 309 2. Major / podpułkownik Antoni Wiktorowski – „Kruk”, „Piast” .... 315 3. Kapitan Tadeusz Struś – „Kaktus” ............................... 316 4. Podporucznik Witold Józefowski – „Miś”.................. 317 5. Nuty. ........................................ 320 6. Rozkaz gen. Leopolda Okulickiego do żołnierzy o rozwiązaniu Armii Krajowej......................... 322 7. Tablica pamiątkowa Lotnej Grupy Bojowej AK Sandomierz ....................... 323 8. Modlitwa obozowa................... 324 WYKAZ NAZWISK..................... 326 WYKAZ PSEUDONIMÓW........ 331 WYKAZ MIEJSCOWOŚCI ....... 334 339 340