Śmierć i zmartwychwstanie jarla Hoskulda Głośnego

Transkrypt

Śmierć i zmartwychwstanie jarla Hoskulda Głośnego
Śmierć i zmartwychwstanie jarla Hoskulda Głośnego
Nie było na łodziach mężniejszego wikinga od jarla Hoskulda, syna Sigfusa. Miał on
przydomek Głośny, bardziej bowiem niż z siły i bitności znany był z potężnego głosu. Opowiadano,
że wrzaskiem przeraził niegdyś niedźwiedzia, na którego natknął się podczas łowów. Kiedy zwierz
stanął przed nim na dwóch łapach i wydał z gardzieli przerażający ryk, Hoskuld również
odpowiedział wrzaskiem, a niedźwiedź uciekł w popłochu.
Odkąd został jarlem, a minęło od tego czasu już ponad dwadzieścia lat, prowadził
grabieżcze wyprawy na coraz odleglejsze ziemie, nie odnosząc przy tym żadnej poważnej rany.
Towarzyszący mu wojownicy przekonani byli o istnieniu szczególnej chroniącej jarla mocy.
Przypisywali to najczęściej działaniu chroniącej go fylgii oraz wyjątkowemu rozsądkowi i
ostrożności. Jarl zawsze chętniej wybierał atak z zasadzki niż bezpośredni szturm. Powszechnie
uważano to za mądre i przebiegłe, gdyż pomimo otaczającej ich sławy ludzkich bestii, wikingowie
cenili swoje życie i mając przeciw sobie łuczników, zdecydowanie woleli atakować z lasu niż z
otwartego terenu. Było wielu przywódców, którzy w obliczu takiego wyboru uznawali, że powinni
dowieść swej szczególnej odwagi. Walhalla szybko stawała się ich nowym domem.
Hoskuld nigdy nie czuł potrzeby udowadniania czegokolwiek towarzyszom, uznając za
najważniejsze szczęśliwy powrót z wyprawy z łupami cieszącymi oko jego ukochanej żony –
Hallgredy. Szczególnie w przypadku krótkiej wyprawy, która miała na celu jedynie uzupełnienie
zapasów zboża na zimę i schwytanie kilku niewolników.
Ostatniego dnia przed atakiem na położoną na słowiańskiej wyspie Imbra osadę nakazał
wikingom zatrzymać drakkar na pełnym morzu, podpłynąć nocą do brzegu, a następnie skryć się w
lesie w pobliżu grodu. Wszyscy uznali pomysł natarcia o świcie, w chwili, gdy wieśniacy
wychodzić będą w pole, za rozsądny.
Wrzask dobywający się z trzydziestu gardeł zaprawionych w boju wojowników zmroził
serca bogobojnych mieszkańców Bukowca. Pierwsi spośród wieśniaków, na których wybiegli
wikingowie, byli zbyt zaskoczeni, aby pomyśleć o ucieczce w bezpieczne ramiona bramy grodu.
Dopiero widok krwi tryskającej z kikutów wystawionych w obronnym geście rąk sprawił, że
pozostali porzucili trzymane w rękach narzędzia oraz naczynia ze strawą i biegli, czując zaciskające
się na sercach pęta strachu.
Hoskuld, biegnąc z przerażającym wrzaskiem na czele wikingów, z wprawą siekł
uciekających. Korzystał też z okazji do ćwiczenia celności ciosu i za każdym razem dokładnie
1
wybierał miejsce, w które miał trafić miecz. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że jego mała
armia przyniesie szybką zagładę wiosce, a czekający w zatoce drakkar wkrótce wypełni się
workami z ziarnem. Wizja wypełnionych po brzegi spiżarni rodzimego Visby budziła w jarlu
prawdziwy zapał.
Tymczasem strzegący bramy Obodrzyci zadęli w rogi i wypuścili z łuków kilkanaście strzał.
Żadna z nich nie sięgnęła jednak celu. Obecni na palisadzie woje nie potrafili też podjąć
najważniejszej decyzji: ruszyć na odsiecz mordowanym czy zamknąć bramę, chroniąc
mieszkańców grodu, zabierając tym samym ostatnią nadzieję uciekającym. Wikingowie z daleka
słyszeli ich przeradzające się w kłótnię okrzyki.
Gdy spomiędzy chat nadbiegł wreszcie, otoczony przyboczną strażą, władyka Blizbor,
pierwsze, co zobaczył, to rozpędzonego i wściekle wrzeszczącego Hoskulda, w odległości nie
większej niż kilkanaście kroków. Za jarlem biegli inni żądni krwi wikingowie, spośród których
wyróżniali się Hrut Czerwonobrody i Gunnar Niemyty, któremu cztery lata wcześniej wieszczka
Steinwor przepowiedziała, że zginie po najbliższej kąpieli. Obaj byli już wewnątrz grodu.
Godność jarla wymagała, aby nie miał przed sobą nikogo jako tarczy, więc i teraz nie dał się
wyprzedzić towarzyszom. Zaszarżował na straż władyki, rąbiąc i kłując na przemian.
Blizbor wydawał się godnym i doświadczonym przeciwnikiem. Hoskuld właśnie zamierzał
się na niego rzucić, gdy poczuł, że jego miecz ugrzązł głęboko w ciele jednego z wojów. Jarl nie
mógł wystarczająco szybko wyprowadzić kolejnego ciosu, więc nie zastanawiając się ani chwili,
uderzył pędzącego nań Słowianina osłoniętą hełmem głową. Blizbor cofnął się, zakrywając dłonią
krwawiący nos, udało mu się jednak zawadzić mieczem o hełm przeciwnika.
Przekrzywione osłony oczu znacznie ograniczały pole widzenia Hoskulda. W tym samym
momencie cios z boku rozłupał aż do dołu jego tarczę.
„Odynie! Przyjmij mnie na pola Walhalii!” – pomyślał Hoskuld, wciąż nie mogąc
wyszarpnąć broni. Niespodziewanie czyjaś dłoń pociągnęła go do tyłu. „Gunnar” – domyślił się
Hoskuld, czując smród niemytego od lat ciała. Puścił miecz i w jednej chwili znalazł się na tyłach
swego oddziału, przeklinając utratę cennej tarczy i zrzucając na ziemię jej szczątki. Ściągnął też z
głowy przekrzywiony hełm i ogarnął spojrzeniem ślady dokonanej przez wikingów rzezi w
poszukiwaniu jakiejkolwiek broni.
Potężne uderzenie w sam środek klatki piersiowej zaskoczyło go całkowicie. Ostrze włóczni
błyskawicznie przebiło kolczugę i przeszywanicę, a następnie złamało żebra Hoskulda. Chwilę
później ciężar drzewca pozbawił go równowagi. Padając, słyszał jeszcze odgłosy bitwy, lecz o
wiele bliższy wydawał mu się szum skrzydeł nadlatującej walkirii...
2
– Nie będę tu stać w nieskończoność! Na młot Thora! Wskakuj wreszcie, martwy wikingu!
– krzyczała złotowłosa bogini dosiadająca skrzydlatego wierzchowca.
Hoskuld bez słowa wykonał polecenie, zajmując miejsce za opiekunką wojowników. Gdy
tylko objął ją w pasie, popędziła rumaka, który w jednej chwili poderwał się do lotu. Kątem oka jarl
dostrzegł jeszcze świat, który opuszczał. Z nowej perspektywy ziemia wyglądała jak cienka tafla,
po której przesuwały się półprzezroczyste ludzkie postacie. Poniżej i powyżej niej czaiły się
tajemnicze istoty mające prowadzić umierających w kierunku ich pośmiertnego przeznaczenia.
Skrzydlaty koń wzleciał tymczasem w chmury, które przesłoniły wikingowi widok.
– Szykuj miecz! – poleciła walkiria.
Zaskoczony Hoskuld posłusznie wyciągnął broń przytroczoną do boku wierzchowca.
Gdy przekroczyli linię obłoków i kopułę nieba, raptownie zaczęli opadać na pola Walhalli.
W dole widać było kilkanaście potężnych, świetlistych grodów – boskich siedzib. Każdy otoczony
był blaskiem tysiąca tęcz, lśniącymi łąkami i żyznymi polami.
– Z prawej! – krzyknęła Walkiria, raptownie zmieniając tor lotu. Hoskuld w porę dostrzegł
potężne szczęki lecącego w ich stronę węża i ciął, odrąbując gadzi łeb. Z przerażeniem obserwował,
jak przecięte ciało zwierzęcia spada w nicość.
– Lecą następne – ostrzegła walkiria.
Tym razem było to całe stado. Hoskuld nie przestał rąbać, aż dolecieli w pobliże jednej z
boskich siedzib. Dopiero wówczas kilkadziesiąt płonących złotym ogniem strzał odstraszyło
napastników, a walkiria osadziła wierzchowca na ziemi.
– Kogo przywozisz, siostro? – spytał nienaturalnie dźwięcznym głosem schodzący z
drewnianej wieży wojownik z potężnym, cisowym łukiem w dłoni. Bijący od niego blask nie
pozostawiał wątpliwości co do jego boskiej natury.
– Uller... – wyszeptał wiking, rozpoznając, że stoi przed nim przybrany syn Thora, opiekun
łuczników.
– Hoskulda Głośnego, bracie – nie schodząc z konia, walkiria wymieniła z bogiem
pospieszny uścisk wojowników. – Tobie jednak się nie przyda – potrafi walczyć tylko mieczem.
Gdzie go wyślemy?
Wiking poczuł się dotknięty. Nikt dotąd nie dał mu do zrozumienia że może nie być
wystarczająco dobry do jakiegokolwiek zadania. Zanim jednak otworzył usta, by coś powiedzieć,
ponownie usłyszał głos boga:
– Toczyłeś bitwy na łodziach?
Zaskoczony szybkim tempem rozmowy, Hoskuld był w stanie jedynie przytaknąć ruchem
głowy.
3
– Zabierz go na Tęczową Przystań – polecił Uller walkirii. – Co chwila słyszę dochodzące
stamtąd odgłosy walki.
Zanim jarl zebrał myśli na tyle, by wypowiedzieć słowa pożegnania godne gospodarza
zamku, ponownie jechali w dół świetlistego szlaku na grzbiecie skrzydlatego wierzchowca.
– Tutaj – rzekła bogini, zatrzymując się przed drewnianymi zabudowaniami. – Udaj się na
drakkar Sotiego. To dobry przywódca.
– Mam służyć pod czyimś dowództwem? – spytał zawiedziony Hoskluld, zsiadając z
wierzchowca.
– Przez jakiś czas – zaśmiała się walkiria. – Niebawem pewnie obejmiesz dowództwo nad
własnym statkiem, ale zorientuj się chociaż, jak wygląda ten świat.
Stojąc na tęczowej ziemi, Hoskuld nie potrafił odmówić rozsądku tej uwadze. Odwrócił się
w stronę zabudowań, wokół których kręciło się kilku wojowników. Spojrzał na lśniącą mistycznym
blaskiem wodę i przez chwilę przyglądał się mieszkańcom osady, spodziewając się, że ich także
otaczać będzie jakiś rodzaj poświaty. Ku jego zaskoczeniu, wyglądali całkowicie zwyczajnie:
mężczyźni i nieliczne kobiety nie różnili się znacznie od mieszkańców jego rodzinnej Gotlandii.
Jarl zaczął nawet odruchowo rozglądać się za jakąś znajomą twarzą.
Niespodziewanie rozległ się alarmujący głos rogu. Z pobliskich budynków wybiegło
kilkuset rosłych wikingów, w pośpiechu zajmując miejsca na drakkarach.
– Soti, gdzie drakkar Sotiego? – pytał Hoskuld, zatrzymując biegnących. Wreszcie ktoś
pociągnął go za sobą i wskazał właściwą łódź. Wskoczyli na nią razem.
– Do wioseł! – wrzeszczał Soti. – Bestia w porcie!
Wypłynęli na świetliste morze i niebawem zobaczyli przed sobą złowrogi kształt olbrzymiej
ośmiornicy, z którą ścierały się kolejne pełne wikingów statki. Wojownicy rzucali w morskiego
potwora włóczniami i toporami, lecz zanim podpłynęli bliżej, ginęli zatopieni potężnymi, ostro
zakończonymi mackami. Najbardziej niecierpliwi wikingowie na drakkarze Hoskulda podnieśli się
z miejsc i, podobnie jak poprzednicy, zaczęli rzucać włóczniami. Jedna z nich utkwiła w korpusie,
kilka innych w mackach potwora. Błyskawicznym ruchem ośmiornica zwróciła cielsko w ich
stronę. Hoskuld bez zastanowienia wyciągnął miecz i wszedł na burtę. Wyczekał odpowiedni
moment, odbił się i skoczył, wbijając ostrze w monstrum. Pod ciężarem wikinga ostrze rozcinało
czarne cielsko potwora, który szamocząc się, zanurkował w morską kipiel...
Hoskuld zbudził się, mając w pamięci wspomnienie przerażającej walki w wodnych
odmętach. Poderwał się i z zaskoczeniem stwierdził, że znajduje się w wielkiej sali, w której rzesze
4
wikingów zajadają się świeżo upieczonym mięsem, opowiadają wesołe historie i popijają piwo.
– Gdzie jesteśmy? – spytał zbliżającego się ku niemu Sotiego, niosącego pełen złocistego
trunku dzban i pieczoną dziczyznę.
– W Walhalli, przyjacielu. Posil się, zaraz wyruszamy na kolejną bitwę.
Gdy Soti postawił posiłek, Hoskuld powstał i wymienili uścisk wojowników. Jarl zamyślił
się, próbując połączyć w całość wydarzenia minionego dnia. Uświadomił też sobie, że nie ma na
ciele najmniejszego nawet stłuczenia.
– Ten stwór w porcie, co to było? – spytał.
– Z pewnością słyszałeś o Lokim, gigancie usynowionym przez Odyna?
– Oczywiście – odparł Hoskuld, sięgając po dzban. – Wprosił się na ucztę u Agira,
wyśmiewał bogów i jest teraz więźniem w Asgardzie.
Piwo było znakomite.
– Tak jak mówisz. We Wschodnich Górach dokładnie – stwierdził Soti. – Na zewnątrz
siedziby bogów Loki ma jednak wielu potężnych popleczników. Są wśród nich giganci, potwory z
Otchłani, a także potężni czarownicy. Jest ojcem lub matką wielu z nich.
– Więc to prawda, że potrafił zmieniać płeć! – ucieszył się Hoskuld. – Na ostatnim tingu
toczyłem o tym rozmowę ze Snorrim!
– Tak, przed uwięzieniem Loki mógł dowolnie zmieniać zarówno postać, jak i płeć –
potwierdził Soti. – Teraz zarówno jego dzieci, jak i potwory wszelkiej maści próbują przełamać
opór Asgardu i wyzwolić swego pana. Oczywiście wspierają ich także giganci. Jeśli im się uda,
nastanie koniec Epoki Bogów.
Do uszu wikingów dotarł głos rogu.
– Już czas – rzekł Soti. – Przed nami bitwa z lodowymi gigantami. Powinieneś wiedzieć, że
są dwa razy więksi od nas i znakomicie walczą. Ta przeprawa z pewnością potrwa kilka dni.
– Czy po każdej walce, w której... zginę, będę budził się w Walhalli?
– Do znudzenia, Hoskuldzie. Do znudzenia...
Przez kolejne dziesięć dni Hoskuld stawał dzielnie w najcięższych bitewnych zmaganiach
spośród wszystkich, jakich kiedykolwiek zaznał. Ginął od ciosów młotem, przygniatany rzucanymi
przez gigantów kulami śniegu i zamrażany ich oddechem. Był rozszarpywany żywcem przez wilki
wielkości konia, spychany w otchłań lodowych rozpadlin, porywany i ciskany o ziemię przez
skrzydlate niedźwiedzie...
Za każdym razem budził się następnie w Walhalli, gdzie wspominał przeżyty ból,
przeklinając nieśmiertelność. Choć zawsze czekał na niego smaczny posiłek i przednie piwo, a
5
dzięki swej bitności i odwadze zyskał szacunek najmężniejszych wojowników, czuł narastające
przygnębienie.
Gdy po dziesiątym dniu walk giganci poniechali dalszych ataków, Soti odciągnął Hoskulda
na stronę.
– Chcemy zaatakować gigantów. Dołączysz do nas? – zapytał.
– Jeśli taka jest wola Odyna...
– Niezupełnie – przerwał Soti. – Wysłuchaj jednak tego, co mam do powiedzenia.
Najmądrzejszy z bogów nie ma czasu na zajmowanie się wszystkim, ale musi wiedzieć, że
wikingowie potrafią nie tylko się bronić. Wiemy, kiedy zaatakować i zadać wrogowi ostateczny
cios. Dlatego postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce.
Hoskuld przemyślał to szybko i przyznał rację Sotiemu. Jeszcze tego samego wieczora
zebrał się oddział złożony z dwudziestu wojowników. Zaopatrzyli się w zapas pożywienia i
wyruszyli w stronę, skąd przybywali giganci.
Przez kolejne dni przemierzyli długą drogę; przeżyli śnieżną zamieć, pokonali ogromne
lodowe rozpadliny i wspięli się na pionową niemal ścianę lodowca, by stanąć wreszcie u bram
potężnej twierdzy.
Nikt jej nie strzegł, a brama nie była naprawiana od dziesięcioleci. Giganci dawno uznali to
za zbędne. Wikingowie bez trudu dostali się do wnętrza wrogiej siedziby. Wykorzystując sklepienie
bramy jako osłonę przed wiatrem i śniegiem, Ulf Łucznik, przy użyciu krzesiwa i hubki,
przygotował żar, by móc odpalać od niego przygotowane zawczasu strzały z łatwopalną otuliną.
Była to najskuteczniejsza znana w Asgardzie broń przeciw istotom, których lodowe serca topniały
pod wpływem ognia i rozgrzanego metalu.
Soti nakazał towarzyszom, aby rozeszli się po podwórcu twierdzy, zaglądając do
znajdujących się wokół pomieszczeń. W żadnym z nich nie było gigantów. Wtem Hoskuld usłyszał
dochodzące zza murów niskie pomruki i nakazał towarzyszom milczenie. Soti zebrał wojowników
pośrodku podwórza, przy cembrowinie wysokiej studni.
Gdy powracający z kopalń giganci, niosący w przytroczonych na plecach koszach rudę
żelaza, drogie kamienie oraz górskie kryształy, otworzyli bramę, zaskoczył ich ogień płonących
strzał oraz rozgrzane ciepłem ciała wikingów, włócznie i topory. Nieosłonięte metalem lodowe
ciała topiły się i kruszyły od uderzeń. Pierwsi czterej zabici na progu własnego domu olbrzymi
padli na ziemię. Pozostali cofnęli się i skryli po obu stronach bramy. Wikingowie wznieśli okrzyk
triumfu.
Hoskuld ponownie uciszył towarzyszy. Tym razem zaniepokoił go dobiegający z tyłu
6
odgłos ciężkich kroków. Wyjrzał zza cembrowiny studni i zobaczył wychodzącą z budynku
twierdzy postać giganta. Olbrzym różnił się od innych przedstawicieli swego gatunku: nie był tak
rosły i wysoki, miał rzadszy zarost i pociągłe rysy twarzy. Jego przenikliwe, pełne pogardy
spojrzenie zdradzało Moc. Był to pierworodny syn Belgemira, władcy Jotunii – Krainy Lodu. Gdy
tylko dostrzegł wystającą zza studni głowę wikinga, podniósł rękę z otrzymanym niegdyś od
Lokiego pierścieniem i wypowiedział zaklęcie, którym chciał odesłać intruza w głąb Otchłani, skąd
nie ma powrotu, nawet do Krainy Umarłych. Przerażony Hoskuld zdążył rzucić trzymany w ręku
topór, celując między oczy giganta. Zmuszony do uniku Surtur przesunął rękę. Potężny czar chybił
i wysłał w Otchłań cembrowinę studni, Hoskulda zaś trafił jedynie niewielki odprysk Złej Magii.
Hoskuld ocknął się, czując w piersiach ból złamanych żeber. Zamiast oczekiwanego
zapachu świeżo pieczonego mięsa i piwa Walhalli, poczuł smród krwi, potu i śmierci. Podniósł się
powoli, wspierając na mieczu i z trudem przezwyciężając przeszywający ciało ból. Miał na sobie
przebitą kolczugę, obok leżała zakrwawiona włócznia oraz ciała kilkunastu słowiańskich
wojowników, pośród których rozpoznał Blizbora. Usłyszał dobiegając z głębi wioski wesołe
okrzyki wikingów, przez które z trudem przebijały się wrzaski dręczonego człowieka. Jarl z
wysiłkiem ruszył w ich kierunku.
Na niewielkim pagórku w pobliżu budynku, który Hoskuld rozpoznał jako świątynię, Hrut
Czerwonobrody wraz z dwoma innymi wikingami przybijali do leżącego na ziemi krzyża
mężczyznę w brązowym habicie. Pozostali zebrani wokół wojownicy śmiali się, popijając czerwone
wino, nabierając je garściami wprost z wytoczonej skądś beczki.
– Stójcie! – wrzasnął Hoskuld.
Wszyscy wikingowie zamilkli, spoglądając z niedowierzaniem w stronę przywódcy, którego
jeszcze przed chwilą uznawali za zmarłego.
– Na włócznię Odyna! Jarl żyje! – krzyknął radośnie Hrut, upuszczając przy tym młotek na
dłoń niedoszłej ofiary. Mężczyzna w habicie wydał z siebie rozpaczliwy jęk.
– Co tu się dzieje? – spytał Hoskuld.
– Njal Tłumacz mówi, że to kapłan tutejszej wiary – Hrut uśmiechnął się szeroko, obnażając
zepsute zęby.
– I dlatego przybijacie go do tego... masztu?
– On wierzy, że ich bóg zginął na krzyżu, a potem zmartwychwstał, więc...
– Njal! – zawołał Hoskuld, przysiadając obok zakonnika.
– Tak, jarlu? – spytał siedzący obok podchmielony, młody wiking.
– Spytaj tego kapłana, co się dzieje po śmierci z wyznawcami jego wiary.
7
Zaskoczony Njal posłusznie spełnił wolę przywódcy.
– Mówi, że udają się do krainy wiecznego pokoju i szczęśliwości – przetłumaczył.
– Mają tam dobre jedzenie?
Zaskoczony Njal przez chwilę wpatrywał się z niedowierzaniem w Hoskulda, nie był jednak
na tyle pijany, by podważać wydawane mu polecenia. Gdy przetłumaczył pytanie, kapłan rozpoczął
dłuższy, nie do końca zrozumiały dla młodego tłumacza wywód, w którym była mowa między
innymi o śpiewających istotach ze skrzydłami i zasiadaniu przy stole po czyjejś prawicy.
– Mówi, że najlepsze, jakie można sobie wyobrazić – powiedział Njal, tłumacząc
najważniejszą część wypowiedzi.
Jarl Hoskuld Głośny zamyślił się. Patrząc na cierpiącego na krzyżu człowieka wspomniał
każdą śmierć i cierpienie, jakie spotkały go w Walhalli.
– Wyciągnijcie z niego gwoździe, popłynie z nami do Gotlandii – zdecydował.
8

Podobne dokumenty