DZIENNIK POKŁADOWY AKTR “CYKLISTA” Rok 2007

Transkrypt

DZIENNIK POKŁADOWY AKTR “CYKLISTA” Rok 2007
Seria z pedałem...☺
ROCZNIK
DZIENNIK POKŁADOWY
AKTR “CYKLISTA”
Rok 2007
TOM VIII
Skryba:
Marzena Szymańska (w większości)
Złożył: Maciej Dudziak
SOBOTA, 3 MARCA ..................................................................................................................6
Rajd Nowego Prezesa......................................................................................................................6
SOBOTA, 10 MARCA ................................................................................................................7
Rajd do Snieżycowego Jaru i Skoków ............................................................................................7
NIEDZIELA, 11 MARCA .........................................................................................................8
Rajd Leserski do Rogalina..............................................................................................................8
NIEDZIELA, 18 MARCA .........................................................................................................9
Poznańskie RPW (SRM).................................................................................................................9
PIĄTEK-NIEDZIELA, 23-25 MARCA..............................................................................10
RPW Babimost ..............................................................................................................................10
Piątek 23.03.2007 ..........................................................................................................................10
Sobota 24.03.2007 .........................................................................................................................11
Niedziela 25.03.2007 .....................................................................................................................12
CZWARTEK, 29 MARCA ......................................................................................................14
Jak to z docieraniem R7 było........................................................................................................14
NIEDZIELA, 1 KWIETNIA...................................................................................................15
Puchar Thule.................................................................................................................................15
PONIEDZIAŁEK, 9 KWIETNIA.........................................................................................16
Rozpoznanie (maratonu, Lany Poniedziałek)..............................................................................16
NIEDZIELA, 15 KWIETNIA ................................................................................................17
Rajd po Wysoczyźnie Tureckiej (Góra Złota)...............................................................................17
NIEDZIELA, 15 KWIETNIA ................................................................................................20
Rajd na rozgrzewkę (Rajd Leserski w kierunku południowo-zachodnim) .................................20
SOBOTA, 21 KWIETNIA .......................................................................................................21
Rajd w okolice Nowego Tomyśla ..................................................................................................21
SOBOTA, 21 KWIETNIA .......................................................................................................22
I Fotorajd po planowanym Cysterskim Szlaku ............................................................................22
NIEDZIELA, 22 KWIETNIA ................................................................................................24
II Fotorajd po planowanym Cysterskim Szlaku ..........................................................................24
NIEDZIELA, 22 KWIETNIA ................................................................................................26
Leser południowo-wschodni .........................................................................................................26
PIĄTEK-SOBOTA, 27 KWIETNIA – 5 MAJA ..............................................................28
Długi weekend majowy w Beskidach............................................................................................28
Dojazd z niespodzianką.................................................................................................................28
EPIZOD I – NA PÓŁNOC OD LESKOWCA..............................................................................28
EPIZOD II - SZLAK CZERWONY Z ZEMBRZYC DO MYŚLENIC .......................................29
EPIZOD III – ŻURAWNICA, LIPSKA GÓRA, OSTRA GÓRA, MAKOWSKA GÓRA...........30
EPIZOD IV – MAKOWSKA GÓRA, KOSKOWA GÓRA I BABICA ........................................32
EPIZOD V – STÓWKA GRZBIETAMI BESKIDU MAŁEGO..................................................33
Szosa – ach, jak wygodnie!................................................................................................................34
EPIZOD VI – PASMO JAŁOWIECKIE .....................................................................................35
EPIZOD VII – HALA KRUPOWA I PASMO PODHALAŃSKIE.............................................36
Powrót ...........................................................................................................................................38
SOBOTA, 28 KWIETNIA .......................................................................................................39
III Fotorajd po planowanym Cysterskim Szlaku Rowerowym....................................................39
SOBOTA, 28 KWIETNIA .......................................................................................................42
Rajd Konkurencyjny .....................................................................................................................42
PONIEDZIAŁEK-SOBOTA, 30 KWIETNIA – 5 MAJA ...........................................43
Rajd Majowy - Kaszuby.................................................................................................................43
Poniedziałek, 30 kwietnia .............................................................................................................43
Wtorek, 1 maja ..............................................................................................................................45
Środa, 2 maja.................................................................................................................................46
3 maja, czwartek............................................................................................................................47
4 maja, piątek ................................................................................................................................48
SOBOTA, 12 MAJA ..................................................................................................................52
Rajd Radia Merkury......................................................................................................................52
SOBOTA, 13 MAJA ..................................................................................................................53
Relacja z maratonu w Murowanej Goślinie.................................................................................53
SOBOTA, 19 MAJA ..................................................................................................................55
Rajd Bukowy .................................................................................................................................55
NIEDZIELA, 20 MAJA ............................................................................................................57
Pagórki WPN.................................................................................................................................57
SOBOTA, 26 MAJA ..................................................................................................................58
Rajd do Sierakowa ........................................................................................................................58
SOBOTA, 26 MAJA ..................................................................................................................61
Rajd szosą do Giecza .....................................................................................................................61
NIEDZIELA, 27 MAJA ............................................................................................................62
Pętla Północna ..............................................................................................................................62
WTOREK, 29 MAJA ................................................................................................................65
Darka Zielonka .............................................................................................................................65
NIEDZIELA, 3 CZERWCA ...................................................................................................66
TTR'em do Piły..............................................................................................................................66
WTOREK-NIEDZIELA, 5-10 CZERWCA ......................................................................69
Beskidy – Rajcza............................................................................................................................69
PIĄTEK, 8 CZERWCA............................................................................................................70
NSR-em do Pyzdr ..........................................................................................................................70
SOBOTA-NIEDZIELA, 9-10 CZERWCA ........................................................................73
Rajd w Nieznane............................................................................................................................73
NIEDZIELA, 10 CZERWCA .................................................................................................74
Rajd do Biskupina.........................................................................................................................74
NIEDZIELA, 10 CZERWCA .................................................................................................77
Leser...............................................................................................................................................77
NIEDZIELA, 17 CZERWCA .................................................................................................78
Leser kąpielowy .............................................................................................................................78
PROLOG .......................................................................................................................................78
RAJD .............................................................................................................................................78
I GLEBA........................................................................................................................................79
EPILOG.........................................................................................................................................80
SOBOTA-NIEDZIELA, 23-24 CZERWCA......................................................................81
I Rajd Kupały ................................................................................................................................81
PIĄTEK, 29 CZERWCA .........................................................................................................83
Nocnik............................................................................................................................................83
NIEDZIELA, 8 LIPCA .............................................................................................................84
Leser niedzielny.............................................................................................................................84
NIEDZIELA, 15 LIPCA ...........................................................................................................85
Rajd szosowy (upalny jak diabli) ..................................................................................................85
WTOREK-WTOREK, 17 LIPCA – 7 SIERPNIA ..........................................................86
Alpy Turyn-Grennoble-Turyn ......................................................................................................86
SOBOTA, 21 LIPCA .................................................................................................................87
Rajd trochę nietypowy...................................................................................................................87
NIEDZIELA, 22 LIPCA ...........................................................................................................90
Cztery jeziora i rzeka .....................................................................................................................90
ŚRODA, 25 LIPCA.....................................................................................................................91
Zebranie klubowe..........................................................................................................................91
SOBOTA, 28 LIPCA .................................................................................................................92
Rajd do Zielonki ............................................................................................................................92
WTOREK, 31 LIPCA ...............................................................................................................95
Rajd do Pobiedzisk ........................................................................................................................95
SOBOTA, 4 SIERPNIA ............................................................................................................96
Rajd do Rogoźna ...........................................................................................................................96
NIEDZIELA, 5 SIERPNIA .....................................................................................................99
„Zamiast raj du po przemęckim PK” :), czyli pętla po terenach na południowy zachód od
Poznania ........................................................................................................................................99
SOBOTA, 11 SIERPNIA........................................................................................................101
Rajd do Czerniejewa....................................................................................................................101
ŚRODA-NIEDZIELA, 15-19 SIERPNIA .........................................................................105
Trochę gór: Góry Sowie, Głuszyca .............................................................................................105
15.08.2007 – środa ......................................................................................................................105
16.08.2007 – czwartek – Wielka Sowa........................................................................................106
17.08.2007 – piątek......................................................................................................................109
18.08.2007 – sobota .....................................................................................................................110
19.08.2007 – niedziela .................................................................................................................113
PODSUMOWANIE ....................................................................................................................114
SOBOTA-NIEDZIELA, 25-26 SIERPNIA......................................................................115
Rajd do Barlinka .........................................................................................................................115
Sobota ..........................................................................................................................................115
Niedziela ......................................................................................................................................117
SOBOTA, 1 WRZEŚNIA .......................................................................................................119
Leser z Jarocina (Rajd niezgodny z planem) .............................................................................119
SOBOTA, 2 WRZEŚNIA .......................................................................................................120
Maraton Grabka – Poznań .........................................................................................................120
SOBOTA, 2 WRZEŚNIA .......................................................................................................124
Piastowski Trakt Rowerowy........................................................................................................124
NIEDZIELA, 9 WRZEŚNIA ................................................................................................126
Krótki Rajd na Zachód................................................................................................................126
NIEDZIELA, 16 WRZEŚNIA ..............................................................................................129
Rajd do WPNu i Krajkowa..........................................................................................................129
NIEDZIELA, 16 WRZEŚNIA ..............................................................................................131
Rajd Radia Merkury do Lusówka...............................................................................................131
PIĄTEK-PONIEDZIAŁEK, 21-24 WRZEŚNIA ..........................................................132
Rajd w Góry Bardzkie .................................................................................................................132
Piątek 21 września 2007.............................................................................................................132
Piątek – 21.09.2007 .....................................................................................................................133
Sobota – 22.09.2007 ....................................................................................................................133
23.09.2007 – niedziela .................................................................................................................135
Poniedziałek 24 września 2007 r. ...............................................................................................136
SOBOTA-NIEDZIELA, 22-23 WRZEŚNIA...................................................................138
Rajd do Parku Narodowego Ujścia Warty .................................................................................138
sobota ...........................................................................................................................................138
niedziela .......................................................................................................................................138
SOBOTA, 29 WRZEŚNIA.....................................................................................................140
Leser do Rogalina .......................................................................................................................140
NIEDZIELA, 7 PAŹDZIERNIKA .....................................................................................141
Rajd z okazji otwarcia CSR (Cysterskiego Szlaku Rowerowego)..............................................141
WTOREK-ŚRODA, 9-10 PAŹDZIERNIKA ..................................................................143
Objazd całego NSR-u ..................................................................................................................143
Wtorek – 09.10.2007....................................................................................................................143
10.10.2007 – środa ......................................................................................................................145
SOBOTA-ŚRODA, 13-17 PAŹDZIERNIKA..................................................................147
Góry Orlickie, Bystrzyckie i Stołowe ..........................................................................................147
SOBOTA, 20 PAŹDZIERNIKA ..........................................................................................148
Rajd (ruchem) konia szachowego...............................................................................................148
NIEDZIELA, 21 PAŹDZIERNIKA ...................................................................................151
Rajd "Byle co" ............................................................................................................................151
PIĄTEK-NIEDZIELA, 26-28 PAŹDZIERNIKA .........................................................152
Harpagan 34 Kobylnica k. Słupska............................................................................................152
SOBOTA, 3 LISTOPADA .....................................................................................................156
Rajd do Jaszkowa ........................................................................................................................156
SOBOTA, 17 LISTOPADA ...................................................................................................158
Jeszcze jeden rajd do Zielonki ....................................................................................................158
SOBOTA, 24 LISTOPADA ...................................................................................................160
Rajd WPN+BCM.........................................................................................................................160
SOBOTA, 8 GRUDNIA ..........................................................................................................162
Luźna impresja w kierunku wschodnim (Rajd urodzinowy).....................................................162
SOBOTA, 29 GRUDNIA........................................................................................................164
Dojazd na Rajd Noworoczny.......................................................................................................164
NIEDZIELA-WTOREK, 30 GRUDNIA – 1 STYCZNIA..........................................167
Sylwester Osieczna ......................................................................................................................167
29.12.2007 – sobota .....................................................................................................................167
30.12.2007 – niedziela .................................................................................................................167
31.12.2007 – poniedziałek - SYLWESTER ................................................................................168
01.01.2008 – wtorek ....................................................................................................................169
SOBOTA, 3 MARCA
Rajd Nowego Prezesa
Opisuje Krzysztof Cecuła:
Na moim pierwszym walnym zebraniu, dosyć nieoczekiwanie zostałem wybrany na prezesa
Cyklisty. Wobec takiego dictum nie było rady, trzeba było się gdzieś wybrać. Wybór tras ograniczał
rower którym się zjawiłem na zebraniu – miejski Victus. W środę Andrzej reklamował bieg Adama
i Ewy wokół Rusałki, w którym miał zamiar wziąć udział z Natalią. Po zakończeniu zebrania
postanowiliśmy pokibicować uczestnikom biegu. Zebrało się nas dziewięć osób. Pogoda nie była
zbyt sprzyjająca: lekka mżawka, szare chmury i umiarkowana temperatura. Na bocznych ścieżkach
wokół Rusałki cały czas zalegało wiosenne błotko, co nie ułatwiało jazdy wzdłuż trasy biegaczy. Na
miejscu spotkaliśmy też Darka, który dotarł inną drogą. Po zakończonym biegu część Cyklistów
rozjechała się, zasadnicza grupa udała się natomiast w kierunku Malty/ Swarzędza. Do Swarzędza
dotarła nas trójka: ja, Bartek i Przemek. Cały nowy zarząd, za wyjątkiem Pawła O. W Nowej Wsi
pod budowanym wiaduktem, na którym już jeździły pociągi, postanowiliśmy odwiedzić Hanię,
Lopiego i ich dzieciątko. Zawsze ex prezes może udzielić cennych rad. Hania poczęstowała nas
gorącą zupą, która smakowała wybornie po rowerowaniu w tak nieszczególną pogodę. Po herbatce i
ciasteczkach, udaliśmy się w kierunku Poznania. W Antoninku odbiłem do domu i tym samym po
całych 30 km rajd się zakończył. Niezbyt imponujący kilometraż, na większe jeszcze przyjdzie
pora.
Rajd Prezesa był nieco improwizowany i całkowicie leserski (30km) bo nie miałem aż
takich ambicji; no cóż, vox populi, vox Dei.
SOBOTA, 10 MARCA
Rajd do Snieżycowego Jaru i Skoków
Opisuje Przemek Cieślak:
Uczestnicy: Kuba Pietrzyk, Wojtek Sieja, Przemek Cieślak, Zdzisław Ratajczak, Maciej Solski,
Andrzej Kaleniewicz (prowadzący), Krzysiek Cecuła
Od rana pogoda zapowiadał się nieciekawie, chmury na niebie zapowiadały deszcz. Gdy
wszyscy uczestnicy się zjechali, to ruszyliśmy stronę Naramowic, do Andrzeja, który miał ów rajd
poprowadzić. Podczas jazdy zaczął padać deszcz, i nim dotarliśmy do Andrzeja już byliśmy lekko
przemoczeni. Z uwagi na pogodę Natalia nie wzięła udziału w rajdzie, może i słusznie…
Prowadzący zarządził najpierw jazdę do Biedruska, nasza trasa miała biec po asfalcie, jako że od
remontu nie upłynęło zbyt wiele czasu toteż droga znajdowała się w dobrym stanie (nadal tak jest)
toteż jazda upływała nam szybko i przyjemnie. Po drodze na przystanku autobusowym zrobiliśmy
małą przerwę, ja odebrałem telefon z warsztatu peugeota (Francuska inżynieria w kontakcie z
polskimi drogami wymaga czasem trochę pracy mechaników). Na szosie przed koszarami
widzieliśmy całkiem dużo samochodów, zdecydowanie zbyt wiele jak na sobotni poranek. Okazało
się, że w tamtejszej jednostce wojskowej nowi poborowi składają przysięgę, stąd to całe
zamieszanie. Postanowiliśmy zobaczyć jak to wygląda, zwłaszcza że większość z nas nie miała
wcześniej okazji służenia w wojsku, nikt zaś na szczęście nie poznał brutalnej prawdy o armii
rodem z „Samowolki” Falka. Na uroczystości pojawiło się trochę podpitych osób, ale mimo to
wszystko wypadło bardzo godnie, nawet mieliśmy okazję zobaczyć Leopardy. Przy wyjeździe z
miasteczka widzieliśmy większe zagęszczenie uczestników imprezy, jeden nawet próbował złapać
równowagę przy pomocy znaku drogowego, niestety z ograniczonym skutkiem-padł razem ze
znakiem na glebę.
Za miasteczkiem poinformowaliśmy przyjezdnych z dalekiego Strzelina jak dotrzeć do koszar i
skręciliśmy w boczne drogi. Deszcz na nasze szczęście przestał padać, teraz zaczęliśmy powoli
schnąć.
W Śnieżycowym Jarze śnieżyce pięknie zakwitły, Andrzej i Bartek wykonali wiele pamiątkowych
zdjęć. Andrzej twierdził, że śnieżyce niegdyś sięgały dalej. Pogadaliśmy chwilę z leśnymi
strażnikami pojechaliśmy dalej, w stronę Skoków i Rejowca. Jechaliśmy nowym fioletowym
szlakiem przez Zielonkę, mimo terenowego charakteru szlaku na trasie zobaczyliśmy mały
kościółek. Potem już było tylko terenowo, na jednej ze ścieżek natrafiliśmy na piach a tylko ja i
Andrzej mieliśmy cienkie opony, to oznaczało walkę o utrzymanie się na drodze.
W Rejowcu byliśmy już w okolicach zmierzchu byliśmy w Rejowcu, na powrót wybraliśmy
wariant asfaltowy, możliwie najprostszy. Po drodze trafiła nam się jedna pana, lecz to była jedyna
awaria na tej 130 kilometrowej trasie.
NIEDZIELA, 11 MARCA
Rajd Leserski do Rogalina
Opisuje Darek Rau:
Uczestnicy: 3
Trasa: Dębina, Wiórek, Rogalinek, Mosina, Rogalin, Daszewice, Babki, Poznań
Dystans: 65km
NIEDZIELA, 18 MARCA
Poznańskie RPW (SRM)
Opisuje Krzysztof Cecuła:
Trasa: Krysiewicza, Ogrodowa, Ratajczaka, Krakowska, Kazimierza Wielkiego, most Rocha
(wyrzucenie na lince symbolicznej marzanny) i meta pod mostem Królowej Jadwigi.
Dystans: nieco ponad 3 km :)))
Raport z niedzielnej działalności prezesa :)
Około 11-tej obejrzałem wyścigi przełajowe w Swarzędzu (w porównaniu do THULE do istna
amatorszczyzna). Nocne opady zamieniły trasę w małe błotko i przełajowcy na slickach mieli co
robić :) Krajobraz niezbyt ciekawy: pomiędzy kolektorami ściekowymi ze swarzędzkich osiedli,
dalej wydeptany lasek za bazarem, po czym zjazd na pozbruk. Może bym i wystartował, ale po raz
pierwszy od paru lat miałem zakwasy w nogach. :-o !!! Od razu odpowiadam: nie, nie po rowerze ;)
Takie są skutki, gdy się pracuje parę godzin w ćwierćprzysiadzie.
Widząc grzywy fal na jeziorze oraz padającą mżawkę mialem rozterki czy jechać specjalnie do
Poznania. No, ale obowiązek obowiązkiem i pojechałem "służbowo" na RPW by SRM. Przez
wicher w twarz (zwalniał jazdę do 10 km/h) spóźniłem się pod Marycha, gdzie powoli szykowano
się do wyjazdu. Niestety nie spotkałem żadnego zrzeszonego czy nawet znajomego cyklisty :(
Dialog z peletonu:
Mam pyta synka - "I jak ci się podoba"
- "Trochę nudno" odpowiada mały.
bez komentarza ;)
Niestety na mecie okazało się, że opaski były rozdawane poda Marychem, podobnie jak
kupony loterii (nagrody: karty na Miodową i T-shirty)
:(
PIĄTEK-NIEDZIELA, 23-25 MARCA
RPW Babimost
Opisuje Krzysztof Cecuła:
Miejsce: Babimost
Dystans: 64 + 77 + 86 = 227 km.
Uczestnicy: łącznie 16 osób
Od piątku: Paweł O., Bartek, Michał K., Wojtek Surażyński, Krzysztof. C., Borys, Andrzej&Natalia
Od soboty: Kuba S., Karolina, Maciej D., Zbyszek, Ola, Wojtek Sieja, Darek, Piotr K.
Pierwotnie RPW miało się odbyć w okolicach Uniejowa i Kalisza. Na skutek zmiany Zarządu
okazało się, że pomysł ten był jedynie wstępną koncepcją i dostaliśmy carte blanche. Pierwszy
koncepcję Babimostu podrzucił Michał K., który zasugerował istnienie ciekawych terenów w tym
obszarze. Niestety, kontakt telefoniczny ze schroniskiem w Babimoście był dosyć wątpliwy i
kilkanaście moich prób nie doszło do skutku. W końcu, gdy zacząłem się już rozglądać za nową
lokalizacją, chmury się rozstąpiły i wszystko się wyjaśniło. W terminie 23-25 marca schronisko jest
wolne, dosyć atrakcyjne cenowo, z solidnym zapleczem sportowym. Rezerwujemy z zapasem kilku
miejsc i oczekujemy w niecierpliwości na wiosenne rozkręcenie ☺
Piątek 23.03.2007
Zbiórka na dworcu PKP. Paweł O. zjawia się samochodem i zgarnia Bartka. Michał, Wojtek
Surażyński i ja ładujemy się do pociągu. 7:50 odjazd. Za oknem piękne słoneczne niebo i tylko w
niektórych miejscach na polach przebija nieco błota i bajorek z roztopów (choć i tak jest tego mało,
gdyż przecież w tym roku zimy nie było wcale). Bawimy się GPS-em sprawdzając osiągi zestawu
szynowego. Po raz pierwszy na scenie pojawia się to urządzenie i jak się okaże, w komplecie z
przeszkolonym i zapalonym użytkownikiem ☺ jest to naprawdę przydatna rzecz. Docieramy do
Babimostu kilka minut po dziewiątej. Krótki dojazd do miasta i poszukiwanie ośrodka. Od samego
„centrum” jedziemy wydzieloną z ulicy ścieżką rowerową, co jest miłą niespodzianką. Tuż przed
ośrodkiem mijamy zakłady drzewne Swedwood (chwalą się w informatorze, że to najlepszy zakład
produkujący meble IKEA na świecie). Mamy drobne obawy, czy w pokojach nie będzie czuć
lakierów lub żywic ale okazuje się, że odstęp jest wystarczający. Ośrodek położy jest w parku, przy
stadionie, obok boiska do siatkówki i miejsca biwakowego. Wszystko na miejscu, w końcu jest to
Ośrodek Kultury Sportu i Rekreacji. Tylko basenu brak ☺ (Po wejściu na miejską stronę www
okazuje się, że już budują salę sportowo-widowiskową z kortami i w dalszym etapie z basenem!!)
Ponieważ sygnalizowałem przyjazd przed 10-tą, ośrodek jest jeszcze zamknięty. Po szybkim
telefonie pojawia się pani z kluczami. Po zrzuceniu bagaży do pokoi ruszamy w trasę. Mamy zamiar
wykorzystać jak najlepiej pogodę, bo według wszelkich prognoz mogą po południu pojawić się
opady. Tymczasem jest piękne słońce i pełni optymizmu ruszamy w drogę. Michał już wcześniej
podrzucił planowane trasy na forum (z profilami i mapkami), tak więc nie pozostaje nic innego jak
zrealizować tak skrupulatnie przygotowany program. Na rynku Babimostu uzupełniamy zapasy i w
drogę. Po paru kilometrach mijamy zlokalizowane w lesie spore lotnisko – okazuje się, że jest to
port lotniczy Zielona Góra, pełni głownie funkcje tranzytowo-transportowe. Kolejne kilometry,
pierwsze górki, naszym pierwszym celem jest wzgórze Wittenberg 148 m n.p.m. Niebo zaciąga się
na szaro i zaczyna lekko kropić. Niestety prognozy okazały się trafne i od tego momentu
kapuśniaczek będzie nam towarzyszył aż do wieczora. Przed Cigacicami mijamy kilka
zlokalizowanych obok siebie oszałamiających rezydencji, każda z widokiem na zakole Odry.
Naprawdę robią wrażenie, tym bardziej że cały czas jedziemy po kocich łbach ☺ W Cigacicach
nieco przemoczeni postanawiamy się posilić i cokolwiek obeschnąć w restauracji przy moście nad
Odrą. Dodzwania się do nas Borys, który jako maniak szosy jest już za Wolsztynem i kieruje się na
Babimost. Raczej będzie w ośrodku przed nami. Po posileniu się i skorygowaniu wcześniejszych
planów postanawiamy wracać szosą nie tracąc czasu na teren – niestety deszcz na moment nie
ustaje i nie uśmiecha nam się błotnisty powrót. Tworzymy mały peleton, oczywiście z odstępami na
chlapiącą spod kół wodę i w miarę szybko docieramy do bazy. (Szybko to pojęcie względne, bo z
każdym kilometrem droga się coraz bardziej wydłuża i deszczyk coraz bardziej się uprzykrza.)
Spotykamy tutaj Borysa, który już jest po kąpieli (ba, nawet apartament mu się skapnął – ten to ma
urok ☺ ). Rozkładamy mokre ciuchy i buty przy grzejnikach – nie są totalnie przemoczone, ale
każdy z ulgą wdziewa coś suchego. Mimo perturbacji, pod wieczór docierają Kaleniewicze i to już
ostatni goście na dziś.
Sobota 24.03.2007
Rano piękna słoneczna pogoda. Po dziewiątej odbieram z dworca silną ośmioosobową grupę
i jesteśmy wszyscy w komplecie. Jedynie Natalia decyduje się na pozostanie w ośrodku, zdaje się,
ma coś do roboty. W piętnastoosobowej grupie zatem ruszamy w kierunku jezior (dziś będzie
płasko). Na samym początku natrafiamy na rewelacyjną ścieżkę rowerową. Zlokalizowana obok
wąskiej i dziurawej drogi jest szokującym kontrastem. Bardzo rzadko można trafić na taki luksus:
szeroki, gładki dywanik, w lesie, na odcinku 6 km!
Jak czytamy:
Latem 2004 roku oddano do użytku kolejne odcinki ścieżek rowerowych. Ścieżką rowerową
połączony został Babimost z jeziorem Liny. Dzieci i całe rodziny mogą w bezpieczny sposób
dojechać do popularnego kąpieliska. Jest ona zacieniona i jazda po niej to wielka przyjemność.
Ścieżka ta zbudowana została na 10 centymetrowej podbudowie betonowej i pokryta 4
centymetrami asfaltu. Szerokość dywanika wynosi 2m. Około 100m przed miejscowością
Leśniki powstanie zatoczka przeznaczona na odpoczynek dla rowerzystów. Usytuowana będzie
pomiędzy dębami stwarzając dobry klimat do zaczerpnięcia tchu.
Pełen szacunek!
Zaczynamy fantastycznie, lecz niestety trzeba zjechać z asfaltu i przekonać się co zostało po
wczorajszych deszczach na szlakach. Już podczas pierwszych kilometrów okazuje się, że Borys
zostawił na kołach swoje standardowe opony – slicki. Niestety, ale na nieco podmokłych i trawiasto
– błotnych ścieżkach odstawał nieco z tyłu. To jednak był tylko początek przygód z jego rowerem.
Tymczasem, niebieski szlak prowadzi nas malowniczą ścieżką nad brzegiem jezior i mokradeł,
których jest tutaj sporo. Miejscami droga wystaje parę centymetrów ponad poziom wody. W
pewnym momencie natrafiamy na odcinek całkowicie zalany na długości ponad 50 m. Na szczęście
mamy pilota oblatywacza - Michał dzielnie jedzie dalej, a my z ciekawością przyglądamy się jak
faktycznie jest głęboko. Prawie udaje mu się przejechać suchą nogą jednak pod koniec jazdy
nurkuje aż po piasty (!), tak więc omijamy ten fragment polem. Też jest zalane, jednak tylko parę
centymetrów. Krótki postój fotograficzny na cyplu nad jeziorem i jedziemy dalej. W Nowej Wsi
Zbąskiej popas przy sklepiku. W trakcie przerwy zmieniam Borysowi klocki, bo jeden komplet
właśnie się skończył. W trakcie dalszej jazdy natrafiamy na ciekawy widok. Ktoś ogrodził sporą
działkę z dużym budynkiem płotem aż do jeziora. Po pierwsze – zdaje się, że pas przywodny nie
powinien być grodzony, po drugie – widzimy przez siatkę znaki niebieskiego szlaku i nie możemy
nań wjechać! Miotamy kilka cierpkich epitetów pod adresem właścicieli i zmuszeni jesteśmy
przedzierać się przez skarpę i zarośla, żeby ominąć niegościnne miejsce. Parę kilometrów dalej
znowu zonk. Borys zrywa łańcuch. Każdemu może się zdarzyć – jednak po chwyceniu do ręki
skuwacza, zdziwiony zauważam, że sworzeń prawie sam wypada z ogniwka. :o Po dokładniejszym
przyjrzeniu się, widać na sworzniu wyraźnie wyrobione ślady pracy. Napęd jest ewidentnie
zajechany i słyszalne wcześniej strzały nie brały się znikąd. Użytkownik sam przyznaje się, że
smaru używa tak mniej więcej raz na miesiąc. Ech… Mówi się, że łańcuch pracuje w najbardziej
niekorzystnych warunkach i jest poddany największym obciążeniom. Ten przeżył jeszcze więcej…
Po wyjechaniu z lasu, trafiamy na szosę i pierwszy raz w ciągu tego dnia, dość silny wiatr burzący
fale na jeziorach popycha nas prosto w plecy. Szosą docieramy do miejscowości Nądnia, gdzie
podziwiamy zlokalizowaną tuż przy drodze czynną kuźnię. Zaglądamy do środka, podziwiając
ściany obwieszone wszelkim żelastwem. W Zbąszyniu udaje nam się przekonać Borysa, że dalsza
jazda terenem może mieć zgubne skutki dla jego napędu. Dołącza do niego Pawł O. i kierują się
szosą do Babimostu. My tymczasem kierujemy się na północ w kierunku Trzciela. Za Zbąszyniem,
w Strzyżewie od peletonu odłączają się Karolina z Piotrkiem – niestety wracają na pociąg do
Poznania. W Trzcielu robimy fotki w unikalnym miejscu. Sklep spożywczy żywcem przeniesiony z
głębokiego PRL-u, mały klocek z łuszczącą się farbą, wokół brukowa droga, małe domki i
(chwilowy) brak samochodów stwarzają wrażenie cofnięcia się w czasie. Od Trzciela wracamy
szosą na południe: Lutol. Lutol Mokry, Zbąszyń. Oczywiście nie można tylko asfaltami i przed
Babimostem – z powrotem do lasu. W lesie dwie pany, ale dosyć nietypowo, bo jednocześnie.
Zbyszek i Michał zabierają się do roboty, a reszta spogląda na prześwitujące przez drzewa
zachodzące słońce. Do Babimostu docieramy jeszcze za szarości i lampki nie są potrzebne.
Lokalizujemy niedaleko kwatery pizzerię. Pizze są duże, tanie i smaczne. Po całym dniu
rowerowania smakują wyśmienicie. Dystans ne jest oszłamiający – 77 km, ale w końcu jesteśmy tu
wypoczywać. ☺
Niedziela 25.03.2007
Rano przy śniadaniu debata. Frakcja leserska zaczyna zmawiać się, co by nie męczyć się zbytnio i
pokulać się gdzieś ze spokojem. (Tutaj wtręt autora: wg mnie trasa sobotnia nie aspirowała do grona
ciężkich, widać to nawet po wykresie wysokościowym i odległości; tempo – pomiędzy leserem a
turystyką.) Paweł staje się liderem i przyciąga coraz to nowych chętnych. W końcu Ola stwierdza:
„biedny Michał, tak się namęczył nad zaplanowaniem trasy, niech mu ktoś powie, że nikt z nim nie
pojedzie” …
Koniec końców nie było tak źle. Znalazła się grupa dzielnych śmiałków (Andrzej, Maciej i ja)
gotowych przetestować straszliwą trasę Michała, nie lękających się niczego i nikogo. No, może z
wyjątkiem Natalii ;))
Borys tym razem jest szosowcem trochę z musu, bo z takim napędem po terenie nie dałby rady; po
śniadaniu startuje do Poznania.
Od początku postanowiłem nieco rozruszać naszą grupkę i pociągnąłem peleton na szosie, mając na
myśli efekt treningowy przed zbliżającym się sezonem wyścigowym (1 kwietnia wystartowała Liga
Masters). Tym razem lotnisko mijamy po lewej stronie, jadąc szosą i kierujemy się ponownie na
wzgórze Wittenberg. Wcześniej przejeżdżamy przez pagórkowaty rezerwat Radowice – bardzo
malowniczy. Na wzgórzu znajduje się wieża obserwacyjna. Widok z niej jest naprawdę imponujący.
Szkoda, że nie wolno wchodzić. ;) W najbliższej miejscowości natrafiamy na intrygującą tabliczkę
na budynku: „punkt kopulacyjny ogiera”. Robimy pamiątkowe fotki i w drogę. Maciej zamierza
wrócić pociągiem razem z grupą leserską i odbija na Babimost. W trójkę realizujemy trasę ściśle wg
GPS’u kierując się na drugie co do wysokości wzgórze w okolicy (143 m n.p.m.). Znajduje się na
nim kolejna wieża obserwacyjna. Tu widok jest nawet jeszcze lepszy. Andrzej dostaje telefon i
niestety też musi wracać. Dokręcamy pętlę dzielnie do końca. Po drodze liczne atrakcje brukowane wiejskie drogi, bardzo urokliwe osady z zadbanymi jeszcze przedwojennymi domkami z
czerwonej cegły, wzbogacone architektonicznymi zdobieniami i zorientowane np. wokół małego
stawku, placyku, stare ale zadbane zabudowania gospodarskie, ciekawe kościoły. Bardzo
malowniczy odcinek – żal, że podziwiamy tylko we dwóch. Na umiarkowanie szybkim zjeździe, na
którym trzeba kluczyć między kałużami, postanawiam przeskoczyć jedną z nich. Ponieważ ląduję
tuż przed następną dokonuję szybkiego skrętu i naprawdę mocno klockowany Survivial ledwo
wybrał zacieśniający się łuk. Zadowolony, że obyło się bez gleby, po pięciu minutach poznaję
przyczynę mocnego zrycia ziemi oponą – od kilku chwil z dętki systematycznie schodziło powietrze
i był to wpływ niskiego ciśnienia. Cóż, nauka na przyszłość, a tymczasem łatanie. Mijamy kolejne
wioski, a GPS uparcie prowadzi nie po szosie a bruku lub dziurawej polnej drodze. Dopiero przed
samym Babimostem wskakujemy na asfalt i tniemy, żeby zdążyć odebrać od Andrzeja klucze od
ośrodka. Spotykamy się przed pizzerią, gdzie nieopatrznie zamawiam dużą pizzę. Tym razem ledwo
mieszczę porcję. Najlepszy dowód na to, że dzisiejszego dnia wydatek energetyczny nie był wcale
taki duży ☺ Słońce powoli chyli się ku zachodowi a my w dwójkę zmierzamy na stację PKP.
Przesiadka w Zbąszynku na osobowy z Frankfurtu i już jesteśmy w Poznaniu.
Podsumowanie: impreza udana. Oglądając zdjęcia z poprzednich RPW i porównując – tym razem
obyło się bez śniegu, lodu oraz błotnych kąpieli. Nieco zmokliśmy w piątek, ale kolejne dwa
słoneczne dni w pełni to wynagrodziły. Mimo licznych jezior na trasie nie udało się utopić
marzanny, cóż, następnym razem będzie lepiej.
CZWARTEK, 29 MARCA
Jak to z docieraniem R7 było
Opisuje Krzysztof Cecuła:
Uczestnicy: KC, Mateusz Rozmiarek
Dystans: 53 km, średnia: 21 km/h
Trasa: Stary Marych, Malta, Zieliniec, Gruszczyn, Mechowo, Dziewicza Góra, Mielno, czarnym
prawie do Tuczna, dalej powrót głównym traktem do Mielna, Wierzenica, Kobylnica - Bogucin,
Poznań, - Gruszczyn, Swarzędz.
Mam wyrzuty sumienia, bo docieranie sprzętu skończyło się docieraniem
człowieka, ale po kolei. W środę jako chętny na szybką pętlę po Zielonce
zgłosił się Mateusz. Dałem to na stronę, bo liczyłem, że zgłosi się ktoś
jeszcze. Niestety nie było więcej śmiałków i wyruszyliśmy w dwójkę. Zaczęliśmy
całkiem zwinnie, pocinając przez miasto a potem Maltę (pod wiatr ze wschodu)
ponad 25 km/h. Widząc, że kompan "zdanża" nadusiłem nieco mocniej i
pozwoliłem sobie nawet na niezwalnianie na podjazdach. (dodam, że od Marycha
do Gruszczyna jechałem na jednym przełożeniu, gdzie dopiero na szybkim
zjeździe do Mechowa dałem na jeszcze twardsze). Widząc z około dwustu metrów
profesjonalnego rowerzystę jadącego do Mechowa w biało-czerwonych barwach
pognałem za nim (Mateusz też doszedł po chwili). Zagadałem do ściganta i
okazało się, że młodziak z Elity (czarny rowerek na Sidzie, Explorery)
oczywiście będzie w Puszczykowie. Stwierdził, że już kończy i dojeżdża do
Kicina. Wyprzedziliśmy go (to powinno mi dać do myślenia) i wjechaliśmy na
Dziewiczą żółtym, zjechaliśmy czerwonym, dalej czarnym. Powoli szybkie
tempo (średnia 23) zaczęło spadać. Niestety, wobec braku protestów, zbyt
podkręciłem początkowe tempo i koniec końców nieco (??) wykończyłem Mateusza (miał
sztywnego crossa, na nabitych oponach i dosyć boleśnie go wytrzęsło na wertepach).
W domu uzupełnienie kalorii, potem zmęczenie dało znać (!) i konieczna okazała się drzemka... O
9:45 obudził mnie telefon od Pawła O. (na szczęście P.M., nie A.M., ale przez moment zwątpiłem).
Nazajutrz rano - odczuwam lekko w krzyżu przejechane szybko dziury i mogę sobie tylko
wyobrażać jak zmasakrowałem kolegę Na usprawiedliwienie dodam:
- zaznaczałem, że pętla będzie szybka,
- ostatni trening przed zawodami z zasady lekki być nie może.
NIEDZIELA, 1 KWIETNIA
Puchar Thule
Rajd do Puszczykowa na zawody THULE – 1.04.2007
Opisuje Bartek Konowalski:
Uczestnicy:
Osoby biorące udział: Krzysztof C. Krzysztof A., Jakub K., Michał Z., Kuba S., Mateusz R.,
Maciej D., Marzena S. (po raz pierwszy z cyklistą) oraz trzech nieznanych mi rowerzystów.
Trasa - Stary Marych, Luboń, Sahara Lubońska, szlakiem nadwarciańskim do Puszczykowa.
Licznik mój pokazał 72Km., czas 4 godziny.
Rajd rozpoczął się tradycyjnie przy Starym Marychu. Dzień był pogodny chociaż rano było chłodno
ale później temperatura wzrosła do 18 stopni. Trasa przebiegała nadwarciańskim szlakiem
rowerowym w stronę Puszczykowa. Podziwiając rozlewiska Warty dotarliśmy do Puszczykowa. Po
dotarciu do ośrodka Wielspin, gdzie był umieszczony start i meta zawodów podjechaliśmy do
sklepu po prowiant. Po posiłku pojechaliśmy na trasę wyścigu kibicować startującym cyklistom Magdzie H., Krzysztofowi C. oraz Krzysiowi A.. Magda zajęła tradycyjnie pierwsze miejsce, a
nieco dalszymi miejscami. Po dekoracji uczestników
chłopacy musieli zadowolić się
postanowiliśmy wrócić do domów.
PONIEDZIAŁEK, 9 KWIETNIA
Rozpoznanie (maratonu, Lany Poniedziałek)
Opisuje Krzysztof Andrzejewski:
Uczestnicy:
Dystans: 92,47
Czas: 04:34:33
Średnia: 20,78
Wtedy byłem sam. Zbiorka była na rynku w Murowanej.
NIEDZIELA, 15 KWIETNIA
Rajd po Wysoczyźnie Tureckiej (Góra Złota)
Opisuje Michał Książkiewicz:
Krótki rekonesans masywu Złotej Góry poczyniony podczas Rowerowego Powitania
Wiosny w niedzielę 21 marca 2004 roku zamiast dać satysfakcję z wjechania na sam wierzchołek
niebieskim szlakiem (niestety zaliczyliśmy krótkie podejście), tylko rozbudził apetyt na
sprawdzenie pozostałych wariantów, a także poszukania innych fajnych górek w okolicy. Pomysł
kolejnego rajdu w ten rejon czekał dość długo na realizację – dopiero po 3 latach udało się
wyruszyć na Złotą Górę po raz drugi.
Skład ekipy wybitnie szturmowy – Bartek Konowalski, Krzychu Cecuła i ja, Michał
Książkiewicz. To dobrze, bo rajd do leserskich nie należy. Do Konina dojeżdżamy pociągiem, żeby
mieć więcej czasu i sił w terenie. Już po wyjściu z wagonu zaczyna się szybka jazda – wpierw
dynamiczny przejazd dwójką przez dolinę Warty, a później równie ekspresowy odcinek malowniczą
szosą przez Zalesie na Brzezińskie Holendry, oznakowaną jako Nadwarciański Szlak Rowerowy.
Góra Popielnia 150 m
Po zjechaniu z szosy zaczynamy zdobywać pierwszą górkę tego dnia, czyli najbardziej na północ
wysunięty bastion Wysoczyzny Tureckiej. Już pierwszy kilometr zdejmuje łuski z oczu – to będzie
ciężka walka o przetrwanie na piaszczystym dukcie. Krótkie podejście. Pokonujemy wzniesienie
mając po prawej cały czas widok na wiatrak, w końcu Bartek nie wytrzymuje i namawia nas aby
doń zawitać. Przy okazji zauważam ciekawą polną drogę, która może się w przyszłości przydać jako
jeden ze zjazdów omijających dwójkę ☺
Wiatrak z ułamanym skrzydłem i widokiem na Konin oraz Licheń – to zapowiedź tego, co
zobaczymy za chwilę ze szczytu Popielni. Wjeżdżamy na dwójkę i wygodnie po asfalcie docieramy
na trawiasty wierzchołek. Panorama ze wzgórza jest niezwykła, zarówno pod względem rozległości
jak i widzianych obiektów. Zabudowania Konina, hałdy z najwyższą Kamienicą (220 m) na czele,
kominy elektrowni Pątnów i huty aluminium, wieża kościoła i bazyliki w Licheniu, zakłady w
Kole. Dwadzieścia sześć klatek panoramy, której następnie wysłużony Pentium 3 nie potrafi złożyć
w całość bo nie starcza mocy.
Złota Góra 191 m (ze wszystkich stron)
Po dość długiej sesji fotograficznej na Popielni cofamy się dwójką kilometr i wjeżdżamy drogą
dojazdową na Złotą Górę. Ten najłatwiejszy wariant podjazdu nie stwarza absolutnie żadnych
trudności, ale w zamian otrzymujemy w pełni terenowy zjazd żółtym szlakiem do Konina. Jest
ciekawie, bo chwilami jedziemy lasem bez ścieżek, mijając namalowane gdzieniegdzie na drzewach
znaki. Jeden z lepszych odcinków. W Brzeźnie dojeżdżamy do asfaltu, którym objeżdżamy do
Żychlina. Po drodze w miejscowym sklepie spożywczym kupuję ciasto (bardzo smaczne) do
którego miła pani wypożycza mi łyżeczkę.
W Żychlinie odbijamy ponownie w kierunku Złotej Góry, ale tym razem za znakami niebieskimi.
Po fragmencie leśnych dróg zaczyna się kręta i pagórkowata leśna ścieżka. Po dość wymagającym
wstępie wyskakuje stroma górka, na którą jedynie Krzychowi udaje się wjechać. Na tym się nie
kończy – zjeżdża na dół i sprawdza, czy da się także z drugiej i trzeciej zębatki. Z sukcesem ☺
Zjazd, również szlakiem niebieskim, przez Teresinę do Wyszyny, to typowe rozwiązanie
poprowadzenia szlaku na łatwiznę, czyli gruntowymi drogami. W zamian jest szybko, chociaż
chwilami piaszczyście. Na dole przecinamy autostradę i po obejrzeniu drewnianego kościółka
zaczynamy płaski wypoczynkowy (30-35 km/h) fragment asfaltowy do Głogowej.
Świerkowa Góra 165 m
W Głogowej ponownie wracamy do lasu, w którym na chwilę gubimy znaki szlaku niebieskiego.
Owocuje to znalezieniem kamienia „Ku czci Św. Huberta w 50 rocznicę powstania Koła
Łowieckiego nr 15 Sokół w Tuliszkowie”. W tym także miejscu zauważamy sadzawkę
wykorzystywaną przez zwierzynę leśną, która służy mi za zbiornik wodny ułatwiający
zlokalizowanie dziury w dętce.
Cofamy się kilometr do szlaku niebieskiego i atakujemy Świerkową Górę. Trzeba przyznać, że
druga połowa niebieskiego szlaku, którą właśnie rozpoczynamy, jest daleko bardziej atrakcyjna od
środkowego epizodu szosowego. Mamy tutaj moc czyhających na nasze opony akacji i jeżyn, wąską
meandrującą w zaroślach ścieżkę, poprzewracane od czasu do czasu drzewa oraz zdradliwie
wystające na wysokości kasków kręte sosnowe konary. Wspaniały urozmaicony podjazd pełen
niespodzianek. Na szczycie nie ma widoku, ale jest palik idealnie nadający się do położenia aparatu
i grupowego zdjęcia z samowyzwalacza.
Zjazd z góry w kierunku południowym to szybka i krótka prosta, prowadząca do obniżenia z
biegnącą w dole drogą leśną. Prosta i szlak biegnie dalej, a to już początek kolejnego wierzchołka ☺
Księża Góra 167 m
Znienacka wyskakuje stromy i długi podjazd w przepięknej leśnej scenerii. Ten malowniczy
odcinek pokonujemy w różnym tempie, dzięki czemu mogę wyciągnąć aparat i porobić zdjęcia. Na
górze wspaniały prezent od lodowca – południowa strona wzniesienia kryje w sobie techniczny i
stromy kawałek zjazdu, który Krzychu próbuje następnie z powrotem podjechać (bezskutecznie, bo
jest naprawdę stromo). Ale spróbować nie zaszkodzi, może kiedyś się uda
Las Zdrojki 173 m
Za Małoszyną penetrujemy bogatą sieć krętych ścieżek Lasu Zdrojki, który zaskakuje nam
mnogością wzniesień, dolinek, grzbietów i wąwozów. Spędzamy tutaj dobrą godzinę, bo oprócz
niebieskiego szlaku pojawia się czarny i żółty, każdy na swój sposób niepowtarzalny. Z najwyżej
położonego miejsca między drzewami odsłania się widok na Turek i elektrownię Adamów, która z
tego miejsca wywiera na nas imponujące wrażenie. Zjazd do Turka obfituje w korzenie, więc
poprawiam nieco ułożenie sakwy podsiodłowej Ortlieba, narażając się na dowcipy, że jak coś
połamałem to części zapasowe można dokupić w cykloturze ☺
Szadowskie Góry 174 m
W Turku zwiedzamy położony przy rynku kościół i urządzamy sobie dłuższy popas konsumpcyjny.
Trochę dochodzimy do siebie po tej niezwykle pagórkowatej sesji. Na liczniku nieco ponad 60 km.
Patrząc w mapę zastanawiamy się czy wziąć szosę czy też spróbować kilka pagórków
„wzmacniających” drogę powrotną na pociąg, zapewne wiecie co wybieramy...
Szadowskie Góry to wyraźny grzbiet na północ od Turka, w którego najwyższym miejscu znajduje
się wieża – dostrzegalnia pożarowa. Wiedzie do niej łagodny podjazd leśną drogą. Mamy szczęście,
bo dostajemy pozwolenie na wejście – po osiągnięciu poziomu koron drzew otwiera się pełna
panorama – od Turka po Licheń. Spędzamy tutaj sporo czasu i tylko coraz dłuższe cienie rzucane
przez drzewa mobilizują nas do zejścia na dół. Zjeżdżamy leśnymi drogami do Międzylesia, gdzie
skręcamy w lewo w kierunku na Małoszynę.
Wąwóz Międzyleski 164 m
Nie przecinamy jednak własnych śladów, a odbijamy na północ trafiając bezbłędnie do Wąwozu
Międzyleskiego – głębokiego na kilka metrów a szerokiego na dwa wąwozu, który przecina
szczytową partię kolejnego wzgórza. Po wjechaniu na sama górę wąwóz kończy się, a po chwili
pojawia się drogowskaz do Władysławowa. Szybkim leśnym zjazdem zamykamy część terenową
dzisiejszego rajdu. Na otarcie łez mamy jedynie szosowy trawers Złotej Góry:
Potażniki 160 m
Ostatni podjazd rozdziela nas trzyosobowy peleton na kilka minut, przy czym najwięcej mocy
drzemie w korbie Krzycha. My z Bartkiem zostajemy w tyle. Korzystając z ładnego widoku na
dolinę potoku Topiec odpalam aparat po raz kolejny. Potem już jest szybko i z górki, aż do samego
mostu na Warcie.
Koniec
Na dworzec kolejowy w Koninie zajeżdżamy czterdzieści minut przed odjazdem pociągu, mając za
sobą 111 km fantastycznej wycieczki i ponad kilometr sumarycznego przewyższenia. Do dziś nie
mogę wyjść ze zdumienia ile to górek kryje taki krótki odcinek wysoczyzny między Turkiem a
Koninem, a każda następna niepodobna do poprzedniej. Dodam jeszcze tylko na zakończenie, że
zostawiliśmy parę wzniesień, żeby mieć okazję jeszcze tu powrócić ...
NIEDZIELA, 15 KWIETNIA
Rajd na rozgrzewkę (Rajd Leserski w kierunku południowo-zachodnim)
Opisuje Ewa Nowaczyk:
Od rana wszystko idzie nie tak, jak zaplanowałam. Miałam ten rajd prowadzić wspólnie z
Pawłem O. Niestety w ostatniej chwili coś mu wypadło i zostałam sama na placu boju. Specjalnie
mnie to nie ucieszyło, bo formy brak i w związku z tym nie czuję się za pewnie w roli prowadzącej.
Nieobecność Pawła O. kompletnie zbiła mnie z pantałyku. Nie miałam pomysłu na ten rajd, więc po
prostu pojechaliśmy w okolicę, którą dobrze znam. Nie ma co ukrywać, po sposobie prowadzenia
rajdu było widać, że nie czuję się dziś dobrze jako przewodnik stada. To był chyba mój najmniej
udany wyjazd organizowany w ramach AKTR „Cyklista”. Dobrze, że trwał tylko kilka godzin.
Początkowo mieliśmy jechać w stronę Kiekrza i przez Dopiewo i Wiry z powrotem do Poznania.
Zmieniłam jednak plan i postanowiłam, że pokulamy się wzdłuż Warty do Puszczykówka, potem
pojedziemy przez WPN, Wiry i Komorniki do Poznania.
I jak na złość przybyło dziś więcej osób niż się spodziewałam, a przecież pogoda wcale nie sprzyja
rowerowaniu. Co za pech! Na stracie się pojawili: Karolina M., Michał Z., Ola R. - co oni wszyscy
robią na leserskim rajdzie?!? - oraz przedstawiciele frakcji leserskiej – Lechu S., Zbyszek N. i
Włodek K. z AKG Halny oraz Ania Raba. Był też osobnik płci męskiej na sztywnym rowerze, po
raz pierwszy na rajdzie, którego imienia nie pamiętam. Z tego co wiem więcej się na rajdach
naszego klubu ta osoba się nie pojawiła.
Z racji tego, że rajd był z założenia leserski nie spieszyliśmy się zbytnio (frakcja leserska
oczywiście), bo reszta jak zwykle darła do przodu, czyli jechała swoim zapewne typowym tempem,
które dla frakcji leserskiej – cóż tu dużo pisać – jest często zabójcze. Zwłaszcza po zimie:-) A ja się
dziś zaparłam, że nie będę za nimi gonić i przystanki będą tam, gdzie ja chcę, a nie tam, gdzie oni
raczyli na mnie poczekać.
Przy czerwonym szlaku wzdłuż Warty znajdują się ławeczki, przy których „ogon” rajdu z
prowadzącą na czele, postanowił zjeść śniadanko. Pozostałych nie było, więc nie mogłam ich o tym
poinformować, a dzwonić do nich też nie zamierzałam. W końcu ja prowadzę, więc powinni się
trzymać blisko. I basta!
Śniadanko w toku, nawet słoneczko zaświeciło, a tu telefon – co się stało, bo wszyscy czekają:-)
Kiedy skończyliśmy posiłek, dojechaliśmy do reszty, która oczekiwała na nas na parkingu przy lesie
na początku szlaku. Tu też okazało się, że nowy osobnik ma panę. Na pytanie, czy mu pomóc, pada
odpowiedź: nie. OK, to czekamy. A koleś próbuje zmienić koło nie odwracając roweru do góry
kołami. Na domiar złego nie ma koła mocowanego na motylka, tylko na śruby! Masakra. Proszę
chłopaków, żeby się jednak zainteresowali awarią, co czynią. Inaczej siedzielibyśmy na tym
parkingu z tydzień. Nowy się odłącza.
A my: sklep, ścieżki WPN-u – czasem mocno zarośnięte i zbuchtowane przez dziki – i docieramy
do drogi na Wiry. Tu się rozstajemy: ja wracam do domu do Mosiny, a reszta gna do Poznania.
Uff... Jak to dobrze, że to już koniec tego rajdu.
W sumie przejechaliśmy ok. 70 km.
SOBOTA, 21 KWIETNIA
Rajd w okolice Nowego Tomyśla
Opisuje Darek Rau:
Uczestnicy: Zbyszek Nawrocki, Darek Rau
Trasa: Nowy Tomyśl, Szarka, Kuźnica Zbąska, Jabłonna, Ruchocice, Parczewo, Łęki Małe,
Gronowo, Jeziorki, Tomice, Konarzewo, Poznań
Dystans: 109km
SOBOTA, 21 KWIETNIA
I Fotorajd po planowanym Cysterskim Szlaku
Opisuje Andrzej Kaleniewicz:
Dystans: 110km
Trasa: Poznań, Swarzędz, Gruszczyn, Kobylnica, Wierzenica, Wierzonka, Owińska, Zielonka,
Dąbrówka Kościelna, Niedźwiedziny, Rejowiec, może Skoki, powrót szosą albo przez Puszczę
Kiedy: 21 kwietnia 2007 r.
Kto: Ola Rożnowska team Gary Fisher, Jacek Zwoliński team MXM, Jacek Nowaczyk team Kona,
Ania team Kross (full), Andrzej Kaleniewicz team Merida.
Gdzie: Poznań - Gruszczyn – Kobylnica – Wierzonka – Mielno – Maruszka – Owińska Bolechówko – Potasze – Trzaskowo - Kamińsko – Okoniec – Huciska – Zielonka – Dąbrówka
Kościelna – Poznań (~ 60 km)
To był zdecydowanie rowerowo – cysterski weekend. Pomimo planowanego wypadu
niedzielnego z Bartkiem Konowalskim na trasę planowanego CSR, w sobotę zaplanowałem
pierwszy z fotorajdów – rozpoczynający się w Poznaniu. W sobotę, przy pięknej, wiosennej
pogodzie, o godz. 9.00 rano pojawiłem się przy kościele św. Jana Jerozolimskiego przy rondzie
Śródka. Czekali tam na mnie już: Ola, nieznana mi dotąd Ania i dwóch Jacków. Jak na taka pogodę
– niewiele osób, ale przecież tego samego dnia odbywał się konkurencyjny rajd Darka do Nowego
Tomyśla.
Wstępna fotka przy najstarszej budowli sakralnej Poznania (!) i ruszamy mało znanym wariantem,
wiodącym na północ od jez. Malta. W okolicy ul. Krańcowej „wsiadamy” na Piastowski Trakt
Rowerowy. Kolejne fotki robimy przy lokomotywie i wagonikach kolejki „Maltanka”. Przy
sprzyjającej aurze jazda do Gruszczyna to czysta rozkosz. W samym Gruszczynie oglądaliśmy
zawody konne, a ja przymierzałem kapelusz w stylu country&western. Rozkosz jazdy tak mnie
pochłonęła, że w Gruszczynie – z przyzwyczajenia – pojechałem na Uzarzewo. Zupełnie
zapomniałem, tutaj szlak cysterski miał skręcać w lewo, w kierunku Kobylnicy. No nic, korekta i
już jedziemy budującą się drogą rowerową w kierunku ruchliwej szosy krajowej nr 5. W samej
Kobylnicy podziwiamy „niezwykłą” architekturę Hotelu Ossowski***, przerobionego
najprawdopodobniej z budynku koszar lub bloku w stylu PRL. Jeszcze tylko zakupy w sklepie
spożywczym, podziwiamy staroświecki rower, zaparkowany nieopodal i – ruszamy dalej. Zaraz za
skrzyżowaniem szlak skręca w lewo i wchodzi w las wąską ścieżką. Długi zjazd jest upojny, ale po
przekroczeniu niewielkiej drewnianej kładki musimy „dylać” pod górę – i to na piechotę, bo
przejazd jest niemożliwy z powodu zagradzającego, leżącego pnia. W Wierzenicy mam fuksa –
tamtejszy drewniany kościół był akurat otwarty – porządki! Z radością pstrykam fotki do
przewodnika. Dalsza droga jest już rzadziej przerywana dłuższymi postojami – uwieczniona zostaje
m. in. figura Matki Boskiej na skrzyżowaniu zielonopuszczańskich traktów, zwanym Maruszką. Od
tego miejsca droga staje się mocno piaszczysta i jedzie się coraz trudniej. W mojej głowie w tych
trudnych chwilach wykluł się pomysł opisania w przewodniku „techniki jazdy na rowerze po
piasku”. Jeszcze przed Owińskami zatrzymujemy się nad bezimiennym stawie, znajdującym się w
wyrobisku dawnej żwirowni – bardzo popularnym wśród okolicznych wędkarzy. W pośpiechu
mijamy gminne wysypisko śmieci i pod kołami naszych rowerów pojawia się asfalt – znak, że
jesteśmy w Owińskach. Zdjęć z tej miejscowości mam już dość, a we wnętrzu kościoła i tak jest
remont, więc przejeżdżamy na przeciwną stronę szosy, aby zrobić sobie urokliwa fotkę na
romantycznie wygiętym mostku, z widokiem na pałac von Treskowów. Bolechówko i Potasze to
miejscowości, które intensywnie zabudowywane są nowymi domami – tu widać świetnie boom
budowlany. Za to po pałacyku w Trzaskowie boomu budowlanego, niestety, nie widać – ta
popadająca w ruinę budowla jest o dziwo zamieszkana – a pokryta jest cała spray’owymi napisami
typu „CHWDP” i tym podobne. Przy okazji podjechaliśmy nad pobliskie jezioro – ale ponieważ jest
nieosłonięte, hula tu wiatr, jakoś taki zupełnie wczesnowiosenny. Tak więc nieco marzniemy i nie
mamy wyjątkowo problemu z ruszeniem w dalszą drogę. W Kamińsku z zainteresowaniem
podziwiamy niecodzienną architekturę obiektu knajpiano-hotelowego „Dwa Stawy”. Stąd już
niedaleko do Okońca, zwanego – być może z racji swojego letniskowego charakteru – Florydą.
Tutaj sesję fotograficzna zaliczają Ola i Jacek, którzy siadają na ławeczce nad głęboko wciętą rynną
jez. Miejskiego (skąd ta nazwa?! – nie mam pojęcia, może dlatego, że zazwyczaj pływają tu
mieszczuchy). Dalsza trasa prowadzi przez Huciska do Zielonki. Tu robimy kolejny popas – Ania
pstryka fotki swoim Canonem. Trochę zazdroszczę jej tej lustrzanki, ale odstrasza mnie jej waga –
pomyśleć, że już w kolejnym roku miałem kupić ok. dwa razy cięższego Nikona… ;) Jeszcze nieco
piaszczystej drogi, którą docieramy do szerokiego traktu leśnego i już bez większych przeszkód
docieramy do Dąbrówki Kościelnej. Tu dopada nas wiosenne zmęczenie. Rozwalamy się na
zielonej trawie nieopodal sanktuarium i – leżyyyyyymy. Ania stwierdziła, że dalej już nie jedzie, bo
opuściły ją siły. Tylko ją stać na szczerość ;) – reszta wymawia się jakimiś mętnymi
zobowiązaniami… Tak czy inaczej, po dłuższym popasie wracamy jak najkrótsza drogą do
Poznania. Do domów wracamy w porze obiadowej – dość niezwykłej, jak na typowe, cyklistyczne
rajdy. Ja nie mam powodów do zmartwienia – już jutro rano ruszam w trasę CSR z Bartkiem
Konowalskim – co jest samo w sobie gwarancją długiej i energicznej wycieczki ;)
NIEDZIELA, 22 KWIETNIA
II Fotorajd po planowanym Cysterskim Szlaku
Opisuje Andrzej Kaleniewicz:
Dystans: 110km
Trasa: Poznań, Swarzędz, Gruszczyn, Kobylnica, Wierzenica, Wierzonka, Owińska, Zielonka,
Dąbrówka Kościelna, Niedźwiedziny, Rejowiec, może Skoki, powrót szosą albo przez Puszczę
Kiedy: 22 kwietnia 2007 r.
Kto: Bartek Konowalski Team Cube, Andrzej Kaleniewicz Team Merida
Gdzie: Dąbrówka Kościelna – Niedźwiedziny – Rejowiec – Antoniewo - Skoki – Rościnno –
Lechlin – Wiatrowo – Przysieczyn – Długa Wieś – Wągrowiec – Tarnowo Pałuckie – Łekno –
Bracholin – Mieścisko – Budziejewko – Budziejewo - Popowo Kościelne – Kakulin – Raczkowo –
Bliżyce – Pawłowo Skockie – Dąbrówka Kościelna (110 km)
To był jeden z najbardziej udanych rajdów rowerowych, które prowadziłem – piękna, ciepła
pogoda, wiosenna zieleń, ciekawa, wtedy jeszcze mało znana mi trasa, nowy rower, bezproblemowy
dojazd i powrót samochodem z bagażnikiem na dachu… Po prostu same plusy. Dzień wcześniej
odbył się pierwszy z cyklu fotorajdów po planowanym CSR – tak, to był zdecydowanie rowerowo –
cysterski weekend…
Tym razem skład ze względu na dojazd samochodem i tylko dwa miejsca na rowery na dachu był
nader skromny – ci, którzy nie zdecydowali się wtedy na wyprowadzenie samochodu z garażu,
niech żałują. Co tam, widać po zdjęciach, jak było fajnie ;) Ze względu na niezłą pogodę był to
chyba najbardziej udany pod względem jakości zdjęć z trzech fotorajdów, które poprowadziłem na
tej trasie.
Zaparkowaliśmy błękitnego Cinkusia w Dąbrówce Kościelnej i z rozkoszą – owiewani ciepłymi
powiewami wiosny – popedałowaliśmy przez las w stronę Niedźwiedzin. Tam udało mi się zrobić
jedną z najlepszych w moim dorobku fotografii bocianich – nazwałem ja potem „Kamasutra”. W
Rejowcu szybka fotka drewnianego kościoła i podążamy w kierunku Skoków. Przedtem jeszcze
daliśmy się zaskoczyć w Antoniewie – niezwykła architektura miejscowego ośrodka
wychowawczego im. Janusza Korczaka zdumiewa (nie będę wyjaśniał o co chodzi, to trzeba
samemu zobaczyć) – tylko ta młodzież jakaś taka dziwna… ;) Z Antoniewa już tylko niedługi
asfaltowy sprint do Skoków. Tam naraziliśmy się miejscowym, wyposażając figurę Chrystusa w
kask rowerowy i – oczywiście – rower. Całkiem to zgrabnie na fotce wypadło, choć najwyraźniej
oburzyło miejscowe posiadaczki moherowych beretów, które powoli szykowały się do linczu. Nie
sądzę, żeby Chrystus miał cos przeciwko rozwojowi tężyzny fizycznej (sam, jeśli dobrze pamiętam,
pracował fizycznie – jako stolarz), ale nie chcąc dłużej ryzykować – oddaliliśmy się naprędce w
kierunku Rościnna i Lechlina. Gdzieś pomiędzy Grzybowem a Grzybowicami Bartek dorwał
wielkiego, rudego kocura, który bardzo chętnie pozował do zdjęć ;) Następny dłuższy postój na
trasie zrobiliśmy w Wiatrowie. Obecnie są to głównie paskudne, popegieerowskie bloki, stojące w
szczerym polu. Pośród drzew miejscowego parku krajobrazowego znajduje się jednak ciekawy
pałacyk i stadnina koni – Bartek zaliczył rolę modela w minisesji z udziałem miejscowego
wierzchowca. Dalsza nasza droga biegła polami – przez Przysieczyn i pełna białego kurzu trakt
wiodący wzdłuż Długiej Wsi do Wągrowca. Tam spędziliśmy całkiem dużo czasu na
fotografowaniu klasztoru pocysterskiego, gotyckiego kościoła i pomnika Jakuba Wujka – tłumacza
Biblii. Szlak na długim odcinku biec będzie nudną, niestety, obwodnicą wokół miasta – z
zaliczeniem kilku podobnych do siebie rond. Za Wągrowcem trzeba zaliczyć dłuższy odcinek
ruchliwej drogi asfaltowej – nawet w tak sprzyjających warunkach pogodowych wątpliwa to
przyjemność… Ciekawie robi się dopiero w Tarnowie Pałuckim, gdzie stoi urokliwy, drewniany
kościół z kolorowymi polichromiami i ciekawym wyposażeniem wnętrza. Zazwyczaj stoi
zamknięty, ale w pobliskiej chałupie można poprosić o klucz. Z Tarnowa do Łekna pojechaliśmy
ładną drogą polną, obsianą niesamowicie żółtym o tej porze roku rzepakiem. Zdjęcia z Bartkiem na
tym odcinku zdobią już niejedne wydawnictwo ;) W Łeknie nie udało nam się dostać do środka
kościoła, za to posiedzieliśmy sobie na skarpie na tyłach budynku – z pięknym widokiem na jez.
Łeknieńskie. Potem już zrobiło się późno i zaczął zapadać zmrok, więc ile pary w korbach –
popedałowaliśmy prosto z powrotem do Dąbrówki, do której dojechaliśmy już po ciemku. Z ulgą
zobaczyłem moją „błękitna strzałę”, czekającą tam, gdzie ja zostawiliśmy rano. To był naprawdę
udany rowerowo dzień, choć zdawałem sobie doskonale sprawę, nadal odcinek Łekno – Dąbrówka
to biała plama w moich zbiorach fotograficznych i że przyjdzie mi ją wypełnić kolorami. Jak się
okazało, miało to już nastąpić za tydzień...
NIEDZIELA, 22 KWIETNIA
Leser południowo-wschodni
Opisuje Kuba Stankowski:
W niedzielę miałam przyjemność uczestniczyć w rajdzie leserskim w kierunku południowo
– wschodnim. Trochę się obawiałam, czy podołam (to był dopiero mój drugi rajd z Cyklistami), ale
że na stronie, w ogłoszeniu było podane, że będzie spokojnie i z częstymi postojami, zdecydowałam
się pojechać. Jak się później okazało, to była trafna decyzja.
Tego dnia, z samego rana obudziło mnie wschodzące słońce, niebo było błękitne, bez najmniejszej
chmurki. Zapowiadał się jeden z piękniejszych wiosennych dni. O wyznaczonej godzinie (10.00),
stawiałam się w Poznaniu pod pomnikiem Starego Marycha. Na miejscu było już kilka osób, tj.
prowadzący Kuba S., oraz uczestnicy: Michał Z., i Wojtek Sieja. Był też Krzysztof C., ale pojawił
się tylko na chwilę, aby się przywitać, bo tego dnia startował w wyścigu na Cytadeli. Poczekaliśmy
akademicki kwadrans, po czym ruszyliśmy.
Pojechaliśmy przez deptak, potem w kierunku wschodnim nad Maltę i następnie wzdłuż jej
południowego brzegu. Po drodze zabraliśmy panią Alinę, która tam na nas czekała. W wesołych
nastrojach i w tempie spacerowym przejechaliśmy, wzdłuż Cybiny, przez tereny leśne wschodnich
okolic Poznania, kierując się na Antoninek i potem Nową Wieś. W Nowej Wsi pani Alina odłączyła
od nas, bo jak się okazało, mieszkała niedaleko i postanowiła już wrócić do domu. Wkrótce, na
przystanku autobusowym w Nowej Wsi, zrobiliśmy pierwszą przerwę na jedzenie. Kiedy ponownie
ruszyliśmy, pojechaliśmy kawałek prosto, po czym dość szybko odbiliśmy, w prawo, w szlak żółty.
Szlak ten był bardzo miłą wąską ścieżką, która prowadziła nas terenem leśno-łąkowym. Ze szlaku
żółtego skręciliśmy w lewo w niebieski, po czym zjechaliśmy w polną drogę, która zaprowadziła
nas do nowej autostrady A2. Przez jakiś czas jechaliśmy wzdłuż autostrady polną drogą. Następnie
przecięliśmy A2, jadąc dalej remontowaną szosą i później polami do Koninka.
W Koninku dołączył do nas kolega Kuby – Radek. Koninko spodobało mi się. Niewielka
miejscowość ze skrzyżowaniem kilku dróżek, z czego aż 2 z nich były pięknymi alejami
kasztanowymi. Musi tam być wyjątkowo ładnie jesienią, gdy opadające z kasztanowców liście robią
się złote. Trzeba to koniecznie sprawdzić :). Kolega się stawił i po krótkiej naradzie „którędy”,
ruszyliśmy dalej. Nasz wybór padł na szlak czerwony, do którego dojechaliśmy, kierując się z
Koninka szosą na południowy wschód. Szlak ten ciasno kluczył wśród krzewów i drzew,
prowadząc nas do Głuszynki, na której miał być mostek lub kładka. Okazało się, że odcinek
krzaczasty był super zarośnięty, a owe krzewy w dodatku kolczaste były. Zahaczyłam o jednego
takiego i zaliczyłam lądowanie miękkie, acz ostre, bo w kolcach ;). Zaraz za tymi krzakami płynęła
sobie nasza rzeczka. Niestety żadnej kładki, ani tym bardziej mostku nie było. Zostały jedynie jakieś
resztki, po których nie sposób było się przeprawić na drugi brzeg. Koledzy kombinowali i
sprawdzali, czy NA PEWNO nie da się tego sforsować, przy czym najbardziej niestrudzony w
kombinacjach był Wojtek ;). Ostatecznie daliśmy za wygraną i zawróciliśmy z tego szlaku.
Kórnik nie był tego dnia w planach, ale kiedy okazało się, że dojechaliśmy do Borówca, za moją
namową, postanowiliśmy jednak Kórnik odwiedzić. Miałam wielką ochotę zobaczyć magnolie
kwitnące w tamtejszym arboretum, ale na miejscu zrezygnowaliśmy z tego planu. Arboretum
przeżywało oblężenie, zapewne z racji niedzieli i pięknej pogody. Na widok tych dzikich tłumów,
chęć by oglądać kwiecie jakoś odeszła...
Na otarcie łez, podjechaliśmy na rynek. Tam koledzy uraczyli się lodami (brr!! Mimo pięknego
słońca, było jednak chłodno...), natomiast ja pożyczyłam od Radka aparat i uczyniłam kilka fotek.
Przyjemnie się siedziało na rynkowej ławeczce, ale czas powoli zaczął naglić do wyjazdu z
Kórnika. Kluczyliśmy lasami. Od dawna nie padało i momentami było bardzo piaszczyście. Można
było się zakopać, a za jadącymi podnosiły się tumany kurzu, które skutecznie (przynajmniej mi)
kazały trzymać odpowiednią odległość od tych, co jechali przede mną. Jechaliśmy z Kórnika
początkowo czerwonym szlakiem, później zjeżdżając w zielony. Zielonym, lasami a pod koniec
polami, dotarliśmy do Kamionek, gdzie odłączył od nas Radek.
W Kamionkach, przecięliśmy szosę i kontynuowaliśmy jazdę mocno zapiaszczonym czerwonym
szlakiem. Minęliśmy Daszewice i ostatecznie dotarliśmy do Rogalina. Przed samym Rogalinem,
zatrzymaliśmy się na skraju pola i lasu. Na owym polu stało kilka ogromnych dębów. Niestety
chyba wszystkie były martwe. Pojechaliśmy dalej, mijając pałac rogaliński i kolejne dęby. Potem
wyjazd – było pod górę i po piachu. Gdzieś w połowie podjazdu zakopałam się i resztę
prowadziłam.
Tymczasem powoli kończyła się woda i trzeba było pomyśleć o uzupełnieniu zapasów. Czynny
sklep w niedzielne popołudnie udało nam się znaleźć w Puszczykowie. Po dokonaniu zakupów,
cofnęliśmy się z Puszczykowa w kierunku Rogalinka. Jechaliśmy początkowo zielonym szlakiem, a
potem przez długi odcinek w lesie po płytach betonowych, dobijając do Wiórka. Z Wiórka, szosą
jechaliśmy w kierunku na Czpury, a następnie dalej na północ, do przejazdu kolejowego Poznań –
Starołęka. Na dojeździe do torów kolejowych, koledzy strasznie się rozpędzili. Było tam
ograniczenie prędkości do 40 km/h i Michał postanowił je złamać (udało mu się), stąd ta szaleńcza
gonitwa. Ja na liczniku miałam ponad trzydziestkę, a oni cały czas się oddalali, aż w końcu
straciłam ich z oczu. Jakby tego było mało, z jednej z bocznych uliczek, niczym diabeł z pudełka,
wyskoczyła ciężarówka, która zmusiła mnie najpierw do gwałtownego hamowania, a następnie do
zatrzymania się. Nie lubię szosy. W końcu udało mi się dobić do chłopaków, czekali na mnie przy
torach kolejowych.
Gdzieś w tych okolicach odłączył się od nas Wojtek. My natomiast, we 3, jechaliśmy
szlakiem nadwarciańskim. Po przekroczeniu Warty, odłączył Michał.
Kontynuowaliśmy jazdę wzdłuż Warty, kończąc ją na Moście Rocha. Znowu przejechaliśmy
deptakiem – tak jak na początku, potem w górę w kierunku Placu Wolności i tam, na parkingu pod
Empikiem, pożegnaliśmy się. Z licznika wyszło mi 100,21 km.
PIĄTEK-SOBOTA, 27 KWIETNIA – 5 MAJA
Długi weekend majowy w Beskidach
Opisuje Michał Książkiewicz:
Beskidzkie szlaki – długi weekend majowy 2007
Po wyjątkowo ciepłej zimie nadeszła sucha wiosna – śniegi szybko stopniały i pojawiła się
możliwość wycieczki w góry w czasie długiego weekendu majowego. Byłem zaskoczony, że
pomimo bardzo dobrej pogody i wielu prób zachęcenia ludzi nie udało mi się uzbierać większej
ekipy na wyjazd. Trudno – cóż poradzić. Pojechałem z Krzyśkiem Andrzejewskim i dojeżdżającym
na 4 dni Krzychem Cecułą. Pomimo tego, że było nas tak mało, wyjazd był bardzo udany i będę go
długo miło wspominał.
Dojazd z niespodzianką
Uczestnicy: 2 (Krzysztof Andrzejewski, Michał Książkiewicz)
Dystans: 10 km
Przewyższenie: 160 m
Do kwatery w Tarnawie Dolnej dojechaliśmy pociągiem (no „prawie” do kwatery),
zaczynając podróż w piątek po południu (27 kwietnia 2007) pospiesznym składem do Krakowa.
Zawiesiliśmy rowery na hakach i wygodnie rozsiedliśmy się w luksusowych fotelach lotniczych
wagonu rowerowego. Podróż mijała miło i tylko zwiększające się opóźnienie napawało niepokojem
czy zdążymy na przesiadkę.
Po dojechaniu do Krakowa okazało się, że weszliśmy na peron minutę po odjeździe naszego
pociągu i całkiem realnie zarysowała się wizja noclegu na dworcu – następny pociąg w kierunku
Suchej Beskidzkiej miał jechać w sobotę rano. Szybka interwencja u dyżurnej ruchu
zagwarantowała nam jednak zatrzymanie uciekającej osobówki na stacji w Krakowie Płaszowie,
dokąd dojechaliśmy spóźnionym o półtorej godziny pośpiechem z Olsztyna. Czasem warto
powalczyć – pomyślałem o pierwszej w nocy przykładając głowę do poduszki zamiast do
murowanej posadzki krakowskiego dworca ...
Co ciekawe, jesteśmy pierwszymi turystami, którzy bez problemów trafili na kwaterę – a na
dodatek jechaliśmy po ciemku, bo o północy.
EPIZOD I – NA PÓŁNOC OD LESKOWCA
Data: 28.04.2007
Uczestnicy: 2
Dystans: 58 km
Przewyższenie: 1570 m
Leskowiec (890 m) kombinowany z Przełęczy Śleszowickiej
W sobotę około południa wyspani i wypoczęci ruszamy na szlak. Nasza kwatera znajduje się
blisko Przełęczy Śleszowickiej (428 m), więc z okna mamy zachęcający widok na góry. Upalna,
słoneczna pogoda sprzyja postępowi wiosny w przyrodzie – zewsząd otaczają nas kwitnące drzewa
owocowe, racząc nas upajającą słodką wonią nektaru. Na szczęście po osiągnięciu grzbietu
wjeżdżamy do lasu i jest nieco chłodniej.
Podjazd na Leskowiec a w zasadzie Groń Jana Pawła II (890 m) niebieskim szlakiem od
strony Tarnawy Górnej jest bardzo wygodny i zawiera tylko jeden dość stromy odcinek o
nachyleniu ok. 32%. Krótkie podejście trwa około minuty i wynika raczej z braku mocy w korbie
niż nawierzchni. Reszta już bez niespodzianek na szczyt, mijamy nielicznych turystów pieszych.
Przy schronisku kilku rowerzystów, od całkowitych sztywniaków po pełną amortyzację. Ciekawe,
czy wszyscy jadą tą samą trasą, czy każdy z nich wybrał szlak odpowiedni pod swoją maszynę. Mój
pojazd już prawie nie działa, mankamentem jest często przeskakujący łańcuch Shimano HG-90,
który nie gra z kasetą SRAM 5.0 i korbą Truvativ Firex SL. Na szczęście Krzysiek deklaruje się, że
na kolejne dni pożyczy mi jeden ze swoich trzech łańcuchów, na którym przejechał bardzo niewiele
kilometrów.
Zjazd zielonym szlakiem do Andrychowa
Zjazd to cały czas nie był, ale generalnie szybko i z górki. Krzychu łapie glebę na jednym z
pieńków, na szczęście niegroźną. Kilka krótkich podjazdów udaje się wywalczyć z korby, od czasu
do czasu strzelając łańcuchem. Krajobrazy prześliczne, bo mamy widok na grzebienie Beskidu
Małego promieniście otaczające kotlinę, w której rozsiadło się miasteczko Andrychów. Końcówka
przez Kobylicę (491 m) i Pańską Górę (432 m) to typowe ścieżki XC, kręte i mocno pagórkowate –
piękny sposób na zakończenie zjazdu i wzbogacenie wycieczki ☺
Szlak żółty przez Wapienicę (531 m) i Kokocznik (512 m)
Po zaprowiantowaniu się w Andrychowie wyjeżdżamy w kierunku Inwałdu, w celu
zaatakowania zaczynającego się tam żółtego szlaku. Po zakończeniu nawierzchni asfaltowej
zaczyna się techniczna sekcja w kamieniołomie, a za nią dość strome trwające kwadrans podejście
na Wapienicę. Szlak więc nie nadaje się na podjazd, do zjazdu też średnio. Ale nie żałujemy, bo
znów jesteśmy w górach. Na grzbiecie kierujemy się dalej żółtym szlakiem w kierunku wschodnim,
natrafiając na arcyciekawy zjazd z Kokocznika wąską i krętą ścieżką. Pod grubą podściółką z
bukowych liści czyhają na nas zdradzieckie korzenie, luźne odłamki skalne i inne niespodzianki.
Wadowice i asfaltowy powrót na kwaterę
Na dole zastanawiamy się chwilę co dalej, bo mamy 2 możliwości:
- dokończyć grzbietowy szlak żółty aż do mostu na Skawie i o suchym pysku wrócić do kwatery
- objechać grzbiet drogą szutrową u jego podnóża i w Wadowicach zjeść porządny obiad
Wybieramy to drugie rozwiązanie i północnymi podnóżami Bliźniaków i Łysej Góry docieramy do
szlaku niebieskiego, którym zjazd do Wadowic zajmuje raptem kilka minut po nowym gładkim
asfalcie. Na ten dzień terenu mamy dosyć, więc odwiedzamy dom rodzinny Jana Pawła II i
zasiadamy do pizzy. Wracamy na kwaterę szosą nr 28, z racji soboty ruch samochodowy jest
niewielki.
EPIZOD II - SZLAK CZERWONY Z ZEMBRZYC DO MYŚLENIC
Data: 29.04.2007
Uczestnicy: 2
Dystans: 88 km
Przewyższenie: 1510 m
Drugi dzień jeżdżenia mija nam pod znakiem czerwonego szlaku. W nocy pada deszcz, jest
chwilami ulewny. Na szczęście rano przestaje padać i możemy wyruszyć na trasę. Pani, u której
nocujemy ubolewa, że „deszcz był intensywny ale krótki i woda spłynęła po glinie zamiast wsiąknąć
i ją rozmiękczyć”. My się natomiast cieszymy, że nie padało dłużej bo na okolicznych ścieżkach
byłoby nieciekawie ...
Chełm (603 m)
Zjeżdżamy szosą do Zembrzyc, gdzie po zakupie środków spożywczych zaczynamy
pierwszy większy asfaltowy podjazd wycieczki o nachyleniach dochodzących do 22%. Szosa jest
krótka, tylko 2 km, więc szybko osiągamy połogi grzbiet. Dalsza trasa w scenerii leśnej drogi
wspinającej się łukiem na Chełm. Nadciągająca z północy nisko zawieszona granatowa chmura
wzbudza w nas uzasadnioną obawę, że za chwilę zacznie padać. Tak też się staje, dostajemy
kwadrans przerwy pod świerkowym okapem na posiłek i wypoczynek.
Zjazd przez Chełm Wschodni do Palczy jest szybki, w pierwszej połowie biegnie po drodze
gruntowej, w drugiej po polnej. Chmury przecierają się i powoli wyłaniają się kontury otaczających
nas gór – Leskowca na zachodzie oraz Babicy i Koskowej Góry na południowym wschodzie.
Hujówka
Z Palczy szlak wcina się w wąską i błotnistą dolinę, wznosząc nierówną gliniastą drogą w
kierunku położonej poniżej grzbietu osady Hujówka. Ten odcinek zapada mi w pamięci jako
najmniej przyjemny fragment całej trasy. Nazorgowane na elementach roweru błoto będziemy
wieźć przez następnych kilkadziesiąt kilometrów mokrej ścieżki.
Pasmo Babicy, czyli glebobranie
Krzysiek chyba nie ma miłych wspomnień z tego odcinka, bo łapie glebę raz za razem.
Przyziemienia zdarzają się głównie na płaskim grzbietowym fragmencie, pełnym kałuż i błotnych
rozlewisk. W gliniastej mazi pokrywającej szlak ukrywają się oślizgłe korzenie czekające cierpliwie
na swoją ofiarę. Atakują znienacka, wybierając opony o mniej przyczepnym bieżniku i nie dając
szansy na reakcję. Mnie jakoś omijały ☺
Ogólnie sam szlak jest bardzo piękny krajobrazowo, zaś niewielkie trudności techniczne
tylko dodają smaku wycieczce. Ostatni kilometr zjazdu do Myślenic przebiega przez rozległą łąkę, z
piękną panoramą miasteczka i położonego za nim Jeziora Dobczyckiego. Tęsknym okiem
spoglądamy na Pasmo Barnasiówki, ale rozsądek podpowiada powrót asfaltowy. Zaoszczędzony w
ten sposób czas wykorzystujemy na posiłek na rynku w Myślenicach i dokładne, wręcz drobiazgowe
umycie rowerów na stacji benzynowej.
Szosa, jak to szosa – powrót na trzy przełęcze
Zatem wracamy asfaltem przez Przełęcz Szklary i Przełęcz Sanguszki. Droga dobra, ruch
niewielki, krajobrazy pagórkowate. Zajeżdżamy na kwaterę pod wieczór, pokonując znany już nam
podjazd na Przełęcz Śleszowicką.
EPIZOD III – ŻURAWNICA, LIPSKA GÓRA, OSTRA GÓRA, MAKOWSKA GÓRA
Data: 30.04.2007
Uczestnicy: 2
Dystans: 55 km
Przewyższenie: 1297 m
Dzisiaj krótsza trasa, bo po południu przyjeżdża Krzychu i odbieramy go ze stacji kolejowej.
Ponadto pomyślałem, że przyda się łatwiejszy nieco dzień na odzyskanie sił.
Żurawnica (724 m) czyli góry „z papcia”
Asfaltowy początek krótki, bo już po kilkudziesięciu minutach mijamy ostatnie
zabudowania Krzeszowa Górnego i pod kołami pojawia się nawierzchnia gliniasta – szlak czerwony
na Żurawnicę. Z polany wspaniały widok na Beskid Mały – to pasmo zamierzamy odwiedzić w
następnych dniach. Odpalam funkcję „panorama” w aparacie i jedziemy dalej, a droga pnie się żywo
w górę tnąc zbocze po nieprzyjemnym kącie nachylenia. Krzysiek ma problemy z wrzuceniem na
jedynkę, więc regulujemy przerzutkę. Jedynka się niestety nie przydaje, bo po chwili jest za stromo
aby jechać ☺ Ostatnie kilkadziesiąt metrów to mozolne podejście na górną krawędź skałek.
Na Żurawnicy krótki spacer – w lesie była wycinka pielęgnacyjna bez uprzątnięcia tego co
się wycięło. Na punkcie widokowym po zachodniej stronie grzbietu zdjęcia – tym razem w
kierunku Beskidu Żywieckiego. Fantastyczna panorama wysokich gór. Piękna pogoda utrzymuje się
już kolejny dzień. Wracamy na szlak czerwony, który opuszczamy na Gołuszkowej Górze (715 m)
na rzecz zielonego. Przy okazji punkt widokowy na Beskid Makowski i wschodnie grzbiety Beskidu
Żywieckiego. Zjazd do Przełęczy Lipie (516 m) jest wzbogacony elementami krajobrazowymi,
zatem zamiast szybkiego transferu co chwilę zatrzymujemy się i cykam kolejne fotki ;)
Lipska Góra (631 m)
Lipska Góra natomiast jest esencją górskich ścieżek – zarówno podjazd jak i zjazd zielonym
szlakiem wiodą w dużej mierze po wąskiej i krętej ścieżynie, chowającej się chwilami za zasłoną z
gęstych krzewów. Trzeba jechać powoli, kontrolując przebieg szlaku. GPS oddaje nieocenione
usługi informując mnie o każdym skręcie. Końcówka zjazdu do Suchej Beskidzkiej techniczna, nie
polecam jej jako ewentualny podjazd. Krzysiek chwilami sprowadza rower nie ufając swoim
oponom które już nie raz dały popalić ☺
Ostra Góra (620 m)
Po odbudowaniu zapasów energetycznych ruszyliśmy w dalszą drogę, osiągając grzbiet
Ostrej Góry z Suchej Beskidzkiej łatwym teoretycznie asfaltowym podjazdem na Nowy Świat.
Nachylenie często przekraczało 20%, osiągając w najbardziej stromym punkcie 25%. Jechaliśmy w
górę, asfalt był „jak się patrzy” ale coś na wyświetlaczu gps się jednak nie zgadzało. Faktycznie
osiągnęliśmy na grzbiet, ale w wyżej położonym punkcie – trawersując na końcu dużą łąkę słabo
wydeptaną ścieżką. Było warto!
Z łąki zobaczyliśmy ciekawą panoramę wzgórz otaczających Suchą Beskidzką. Po
odnalezieniu szlaku niebieskiego zjechaliśmy nim do Makowa Podhalańskiego. Był to wspaniały,
szybki i widokowy odcinek o dobrej gruntowej nawierzchni, w dolnej części fragmentarycznie
asfaltowy.
Makowska Góra (609 m)
Makowska Góra uważana jest za jeden z większych podjazdów szosowych Beskidu
Makowskiego i skądinąd słusznie. Posiada bardzo dobrze zachowaną sekcję serpentyn, z których
rozlega się ciekawy widok na okolicę. Nachylenie jest umiarkowanie strome, przekraczając od
czasu do czasu 15%. Z górnej polany dostrzegamy Tatry, jeszcze zaśnieżone o tej porze roku.
Po osiągnięciu grzbietu wąska nitka asfaltu przewija się na zachodnią stronę, z bogatą
panoramą Beskidu Małego i powiewami ostrego, zimnego wiatru. Następnie szosa nadbiega w
prawo ostrym zwrotem, przewalając się w kierunku wschodnim przez boczną odnogę Makowskiej
Góry i spada w dolinę, do Jachówki. Niestety ten najbardziej stromy fragment posiada nawierzchnię
z oczkowanych płyt betonowych, po których jazda jest mocno utrudniona. Stanowią one jednak
ciekawy obiekt pod względem widokowym, ładnie komponując się w górskim krajobrazie.
Z Jachówki wracamy szosą na kwaterę, odbierając przy okazji Krzycha Cecułę ze stacji
kolejowej Skawce. Na ostatnim podjeździe mimo zmęczenia wycieczką mamy przewagę, gdyż nie
dźwigamy plecaków ☺
EPIZOD IV – MAKOWSKA GÓRA, KOSKOWA GÓRA I BABICA
Data: 1.05.2007
Uczestnicy: 3 (+ Krzysztof Cecuła)
Dystans: 80 km
Przewyższenie: 1904 m
Makowska Góra – tym razem 645 m
No pierwszy dzień jeżdżenia w trzyosobowym zespole. Aplikujemy krótką rozgrzewkę
szosową do Budzowa, gdzie opuszczamy asfalt i skręcamy na szlak zielony. Prowadzi on starą
szutrową drogą, której jakość stopniowo pogarsza się. Na podjeździe kilka razy mijamy się z
ciągnikiem. Dukt trawersuje zbocze serpentynami, które skraca szlak zielony. Skracając
wyprzedzamy ciągnik, który potem nas dogania i wyprzedza. Po dotarciu do rozlokowanej na
grzbiecie osady oddajemy się we władanie gpsa i wybieramy różne drogi gruntowe nawigując na
Koskową Górę. Pomysł się sprawdza, po krótkim czasie jesteśmy na czarnym szlaku, którego nie
ma na mapie ☺
Koskowa Góra (866 m)
Nie musimy zjeżdżać na dół – kontynuujemy cały czas jazdę grzbietem, mając po prawej
stronie widok na Tatry, a po lewej na Pasmo Babicy w Beskidzie Makowskim. Walory
krajobrazowe są wyśmienite, droga wygodna, więc szybko docieramy do szlaku żółtego, a potem
wraz z nim na wierzchołek Koskowej Góry. Do dziś się zastanawiam, czemu nie zrobiłem
panoramy na szczycie, bo było widać grzbiety górskie w promieniu stu kilometrów. Trudno się
mówi, mamy chociaż pamiątkowe zdjęcia z rowerami ☺
Zjazd z Koskowej Góry przez Parszywkę (848 m) przynosi kawałek technicznego odcinka,
na tyle stromego, że obniżamy siodełka. Potem co prawda jest pod górkę, ale większe regulacje
dopiero na Przełęczy Dział (601 m).
Jaworzyński Wierch (751 m)
Kolejne wzniesienie na szlaku, w sumie szybki i przyjemny podjazd bukowym lasem.
Wyprzedzamy wóz konny. Tutaj jest istotny rozstaj szlaków i zastanawiam się długo czy jechać do
Pcimia i potem jakoś wracać kątami mapy...
Ostatecznie wybieram szlak zielony do Skomielnej Czarnej, bo wydaje się atrakcyjny i bliżej
kwatery. Szlak rzeczywiście jest mocny, zwłaszcza końcowy odcinek po kocich łbach nierówno
powkładanych w gliniaste podłoże. Widelec wybiera, ale powoli dojrzewam do zakupu miększej
sprężyny. W Więcierzy odnajdujemy sklep spożywczy, bardzo przydatna rzecz po kilkudziesięciu
kilometrach bez możliwości uzupełnienia zapasów. Jest ciepło, jak latem – jeździ się przyjemnie,
ale picie schodzi szybko.
Pomiędzy Więcierzą a Skomielną Czarną szlak przecina jeszcze jedno wzgórze – Kokorzyk
na poziomie 605 m n.p.m. Dukt wije się przez pola, kwitnące drzewa owocowe na tle soczystej
zieleni, oczywiście robię zdjęcia, kadruję to tu to tam i przy okazji zauważam, że trochę odbijamy z
kursu. Korekta na górze trwa kilkanaście minut, ten szlak dość słabo oznaczony – ale w końcu
odnajdujemy właściwą drogę i zjeżdżamy do Skomielnej Czarnej.
Koskowa Góra szosą (815 m)
Jeden z najciekawszych szosowych podjazdów Beskidu Makowskiego, Krzychu jedzie
treningowo, ja turystycznie. Droga wpierw biegnie na samym dnie doliny i to jest łagodny odcinek.
Później asfalt bardzo stromą serpentyną (24%) wspina się na zbocze i od tego momentu nachylenie
stabilizuje się na poziomie około 10%. Walory widokowe jak na szosę rewelacyjne, w tle Tatry i
Beskid Wyspowy. Zostało jeszcze sporo gór do jeżdżenia ☺
Zjeżdżamy niebieskim szlakiem do Bieńkówki – jest to szybki i dynamiczny odcinek. Zjazd
zaczynamy z pewną dozą niepewności, bo leśnicy zaopatrzyli trasę w ścieżkę zdrowia, przekładając
w poprzek kilkanaście solidnych drzew. Na szczęście później już nie ma niespodzianek, chociaż raz
muszę się wypiąć bo coś opona ukośnie tnie po krawędzi zbyt wąskiej glinianej rynny. Mogę jednak
kontynuować zjazd bo korzystając z kilku kamieni przegradzających wyżłobienie wyciągam
maszynę z kleszczy. W tle widzę jakieś sprowadzanie, ale powiedzmy, że zjechaliśmy ☺
Babica (631 m) niebieskim szlakiem
W Bieńkówce bez pudła odnajdujemy szlak niebieski i wspinamy się na Babicę.
Podjeżdżamy mniej więcej 3/4 wysokości, niestety końcówka z papcia – luźne kamienie nie dają
dostatecznej przyczepności dla tylnej opony i wybijają z rytmu. Na górze podziwiamy widok na
Koskową Górę i zjeżdżamy na Przełęcz Sanguszki przez Krowią Górę. Podczas szosowego zjazdu
do kwatery wstępujemy na pizzę w Budzowie (nic innego nie mieli). Pizza dobra, mniej więcej taka
sama jak ta w Andrychowie.
EPIZOD V – STÓWKA GRZBIETAMI BESKIDU MAŁEGO
Data: 2.05.2007
Uczestnicy: 3
Dystans: 99 km
Przewyższenie: 2803 m
Dzisiaj najlepsze kawałki w Beskidzie Małym – coś dla prawdziwych wyjadaczy górskich
szlaków. Wybitne walory krajobrazowe.
Leskowiec (922 m) szlakiem czerwonym z Krzeszowa Górnego
Szosowy dojazd do Krzeszowa Górnego znamy już jak własną kieszeń, więc po kilkunastu
minutach meldujemy się na początku szlaku czerwonego. Podjazd zawiera w sobie jedną kałużę, w
której obaj towarzysze podróży dogłębnie moczą swoje rowery – a potem namiętnie je czyszczą ☺
Dalsza droga układa się suchej nawierzchni i ogólnie nie mamy większych problemów z
przejechaniem. Jedyną niespodziankę stanowi osiemnaście drzew przerzuconych przez ścieżkę w
ramach prac porządkowych w lesie. Kilkanaście minut katorżniczej pracy serwowanej bez
wynagrodzenia przez Lasy Państwowe. Po uporaniu się z drzewami zaczyna się druga część
podjazdu i docieramy do Schroniska PTTK Leskowiec. Zamawiam pierogi, których przyrządzenie
zajmuje pięć raz dłuższy czas niż zadeklarowany, ale tak bywa. Przynajmniej nie pojadę na pustym
żołądku – Krzyśki - ale to fajnie brzmi ☺ - konsumują jakieś sprasowane w plecaku zapasy.
Grzbietem z Leskowca (922 m) przez Gibasów Groń (989 m) do Kocierza Górnego
Fragment wyśmienity widokowo i łatwy technicznie. Podjeżdżamy na wierzchołek
Leskowca, a następnie kierujemy się na zachód szlakiem czerwonym do rozstaju szlaków pod
Łamaną Skałą. Tutaj obieramy kurs za zielonym oznakowaniem, szeroka dotąd droga leśna
chwilami zamienia się szybką, ale wąską ścieżkę. To jeden z najpiękniejszych odcinków w
Beskidzie Małym, niewiele ludzi, dobrze zachowany szlak i górskie krajobrazy!
Na ostatniej przed Kocierzem górce zatrzymujemy się na krótki popas, przy okazji podziwiając
panoramę głównego grzbietu Beskidu Żywieckiego. Zjazd zielonym szlakiem ze Ścieszków Gronia
do Kocierza Górnego to krótki ale stromy odcinek drogi gruntowej, wzbogaconej miejscami
kamienistą nawierzchnią. Pod górkę chyba za stromo – z górki dało radę ☺
Przełęcz Kocierska (748 m) z Kocierza Górnego
W nagrodę szosowy podjazd na Przełęcz Kocierską. Droga jest obwarowana znakami
ostrzegającymi przed ostrym podjazdem i ciasnymi serpentynami, zatem zapowiada się poważna
walka o przetrwanie. Na szczęście nie jest tak strasznie i w sumie przyjmujemy ten odcinek jako
fragment regeneracyjny. Ruch samochodowy niewielki, nachylenie umiarkowane, sceneria typowo
górska – podjeżdżamy bez większych trudności. Na górze skręcamy w lewo za drogowskazami na
Zajazd Górski „Kocierz”.
Szlakiem zielonym z Przełęczy Kocierskiej do Porąbki.
Od Zajazdu Górskiego „Kocierz” mniej więcej z górki szlakiem zielonym w kierunku
północno-zachodnim. Wpierw szybki zjazd na Przełęcz Cyrańską, a później interesujący trawers
zachodniego zbocza Wielkiej Bukowej w dywanie miękkich bukowych liści. Obywa się bez
niespodzianek, chociaż emocje są duże – pod liśćmi pochowane są różnego rodzaju przeszkody, jak
kamienie, kawałki konarów, zagłębienia po kałużach...
Przyjemny zjazd kończy się na przełęczy Beskid Targanicki (605 m), odkąd czeka nas kilka
stromych górek (krótkie podejście). Droga wspina się przez rozległą polanę, a później wkracza do
lasu przerywanego od czasu do czasu zabudowaniami górskich osiedli Porąbki. Z grzbietu Trzonki
(729 m) podziwiamy widok na Jezioro Międzybrodzkie, klnąc jednocześnie na pokrywające ścieżkę
kamienie. Przypominają się one jeszcze na zjeździe przez Las Bielański, urywając Krzyśkowi
błotnik. Ogólnie odcinek z Trzonki do Porąbki to jeden wielki i stromy zjazd zakosami w poprzek
zbocza, po drodze wymoszczonej różnego rodzaju odłamkami skalnymi. W Porąbce uzupełniamy
prowiant i odpoczywamy po zjeździe ☺
Szosa – ach, jak wygodnie!
No, czwarta godzina po południu – połowa drogi i większość dnia już za nami.
Przejeżdżamy most na Sole i skręcamy na północ. Kilka kilometrów szosy wzdłuż Jeziora
Międzybrodzkiego objawia się nam jako przyjemny, wypoczynkowy odcinek wycieczki. Tego dnia
takich fragmentów jak na lekarstwo, zresztą taki był plan – żeby przejechać grzbietem w te i wewte.
Zatem skręcamy na wschód do Międzybrodzia Żywieckiego, skąd zaczyna się kolejny podjazd – na
Górę Żar.
Góra Żar (761 m) szosą z Międzybrodzia Żywieckiego
Znany i ceniony przez kolarzy szosowych podjazd w Beskidzie Małym. Zaczyna się na
skrzyżowaniu przy moście przerzuconym przez jezioro. Już od tego momentu droga wznosi się,
zrazu łagodnie – z nachyleniem około 2-4%. Od pierwszej serpentyny (zakręt w lewo) stromizna
jest wyczuwalna w korbie i tak już pozostaje do końca – za wyjątkiem jednego płaskiego łuku
oznaczonego napisem „to jest to miejsce”.
Ludzie zatrzymują się i dumają nad toczącą się „pod górkę” butelką po piwie. Rower sam
jedzie ale nie spisywałbym tego na karb sił nadzwyczajnych, a po prostu korekty nachylenia szosy
przed serpentyną. Ogólnie podjazd jest bardzo przyjemny i szybki, z dobrą nawierzchnią asfaltową
– stąd sporo szosowców na trasie. Kończy się nad jeziorem zaporowym, górnym zbiornikiem
elektrowni. Niestety nie ma stąd przejazdu do odległego o kilkaset metrów szlaku czerwonego –
drogę przegradza płot. Musimy się kawałek cofnąć do rozstaju przed zbiornikiem.
Góra Żar (761 m) – Przełęcz Kocierska (718 m) - Łamana Skała (929 m)
Moim zdaniem najpiękniejszy odcinek wycieczki – jedziemy bowiem przy późnym
popołudniowym słońcu, nadającym barwom przyjemny, ciepły odcień. Dobra widzialność,
przejezdna nawierzchnia, wspaniałe krajobrazy i komfortowa temperatura. Wszystko to sprawia, że
nadrabiamy nieco zaległości w czasie i w samą porę docieramy na Łamaną Skałę.
Z grzbietu oglądamy, jak ognista kula chowa się za horyzont, oświetlając na pożegnanie
przeciwległy grzbiet. Piękny widok, ale trzeba zjeżdżać na dół – aby opuścić teren zanim zrobi się
ciemno. Zaplanowany na tą okazję szlak zielony do Krzeszowa Górnego okazał się rewelacyjnym
rozwiązaniem – wygodna ścieżka w dół zbocza Czarnej Góry z asfaltową końcówką pozwalająca
rozwinąć skrzydła. Po takim dniu puszeczka Stronga smakuje jak nektar ..
EPIZOD VI – PASMO JAŁOWIECKIE
Data: 3.05.2007
Uczestnicy: 3
Dystans: 67 km
Przewyższenie: 1384 m
Kolejny słoneczny dzień – więc jeździmy dalej. Tym razem obieramy na cel Pasmo
Jałowieckie, znane z pięknych widoków na Policę, Babią Górę, Pilsko, Wielką Raczę i pozostałe
góry Beskidu Żywieckiego.
Przez Podksięże na Przysłop
Dojeżdżamy główną szosą w dolinie Skawy do Suchej Beskidzkiej, żeby mieć więcej sił na
podjazdach. Trafna decyzja – szlak rowerowy z Suchej Beskidzkiej na Przysłop to ciężka praca w
20% zakosach wąskiej bocznej szosy na Podksięże. Na końcu asfaltu skręcamy w lewo za znakami
szlaku czerwonego i trasy rowerowej. Nawierzchnia zmienia się na kamienistą, typowo górską
drogę – tym większe zdziwienie budzi rodzinka z walizkami lotniczymi taszcząca się w eleganckich
butach do góry...
Omijamy Kiczorę - bo za stroma
Na dzisiejszej trasie staramy się unikać wnoszenia roweru na strome ściany, więc
niepokornie pionowy szlak żółty przez Kiczorę omijamy drogami stokowymi od południowej
strony. Odwiedzamy przy tej okazji górskie przysiółki Zawoji, korzystając z zarastających polnych
dróg i ścieżek. Widok z tych trawersów na Babią Górę jest olśniewający. Krzysiek łapie kolejną
glebę bo espedy znowu się nie wypięły, na szczęście bez strat sprzętowo-zdrowotnych.
Jałowiec (1111 m) żółtym szlakiem z Przełęczy Kolędówki
Powracamy na szlak grzbietowy w rejonie Przełęczy Kolędówki. Napotkani tamże
rowerzyści opowiadają o stromym podejściu jakie nas ominęło ☺ Wydaje się nam, że już na
Jałowiec to fraszka i bułka z masłem, ale góra broni się zaciekle. Wpierw usypiska z luźnych
kamieni, a później kaskady korzeni przy próbie ominięcia leśną ścieżką niesfornego odcinka.
Ostatecznie podchodzimy kilka minut pieszo, podejmując walkę po rozwidleniu ze szlakiem
niebieskim. Końcowa prosta to czysta frajda, komfortowa szeroka droga na szczyt.
Na Jałowcu długo się wylegujemy i oglądamy otaczające nas grzbiety górskie. Widoki są
rozległe, od Babiej Góry przez Małą Fatrę po Wielką Raczę. Leżymy na trawniku wygrzewając w
promieniach słońca i zastanawiamy jak jechać dalej. Postanawiamy odwiedzić jeszcze Lachów
Groń i potem wrócić korzystając z bocznej szosy przez Cichą i Lachowice.
Jałowiec (1111 m) - Lachów Groń (1045 m) – Cicha
Po wykonaniu pamiątkowego zdjęcia na Jałowcu w koszulkach klubowych zjeżdżamy
szlakiem żółtym przez Halę Trzebuńską do Przełęczy Suchej, gdzie odbijamy na zachód trawersem
Czerniawy Suchej. Docieramy do szlaku żółtego i wraz z nim podjeżdżamy komfortową drogą na
Lachów Groń, wyśmienity punkt widokowy na Beskid Mały, Śląski, Żywiecki i Makowski. Pełna
panorama i doskonała lekcja beskidzkiej topografii. Po obfitej sesji fotograficznej zawracamy do
przełęczy, a następnie szlakiem zielonym zjeżdżamy do Cichej. Szybki i długi zjazd, nie
przerywany żadnymi drzewami czy innymi przeszkodami ☺
Szosowy powrót do kwatery przez Lachowice i Stryszawę
Długi zjazd – wpierw szybkie serpentyny poniżej Cichej, a później łagodny odcinek w
dolinie. Po drodze zwiedzamy zabytkowy drewniany kościół w Lachowicach, gawędząc przy okazji
trochę z miejscowym księdzem. Potem kontynuujemy zjazd aż do Stryszawy Dolnej, gdzie
skręcamy w boczną szosę do Krzeszowa Górnego. Objawia się ona jako wąski i bogaty w
wyczerpujące ściany kawałek asfaltu, wspinający się dość wysoko na grzbiety będące
południowymi odnogami Żurawnicy. Z trawiastej płaszczyzny interesująca panorama Beskidu
Małego oraz widok z lotu ptaka na położony w dole Krzeszów. Jeszcze tylko zjazd do Krzeszowa,
podjazd na przełęcz, zjazd do Śleszowic, podjazd na Przełęcz Śleszowicką i już jesteśmy na
kwaterze...
EPIZOD VII – HALA KRUPOWA I PASMO PODHALAŃSKIE
Data: 4.05.2007
Uczestnicy: 2 (- Krzysztof Cecuła)
Dystans: 74 km
Przewyższenie: 1650 m
Ponownie we dwójkę – Krzychu jedzie do Poznania przygotować się na niedzielny maraton. My
natomiast wybieramy się na wielki trawers. W poprzek Pasma Policy w kierunku Rabki Zdrój
(powrót pociągiem).
Szosami w dolinie Skawy do Juszczyna
Asfaltowy wstęp do Suchej Beskidzkiej to szybki, ale hałaśliwy odcinek przy asyście
samochodów ciężarowych. W Suchej Beskidzkiej rezygnujemy z głównej szosy na rzecz szlaku
rowerowego biegnącego do Makowa Podhalańskiego po południowej stronie rzeki. Dostajemy
gratis kilka krótkich podjazdów, ale zdecydowanie mniejszy ruch – na całym odcinku mija nas tylko
jeden pojazd – wóz konny. Nawierzchnia asfaltowa z krótkim wycinkiem szutrowym.
W Makowie Podhalańskim powracamy na główną szosę, którą pokonujemy kilka
kilometrów do Juszczyna - Kojszówki.
Podjazd z elementami podejścia ☺ żółtym szlakiem na Halę Krupową (1170 m)
Kojszówka - tutaj odbijamy na boczną drogę. Posiada ona nawierzchnię asfaltową i stanowi
atrakcyjny podjazd w lesie. Jest gorąco i cieszymy się z cienia – kilometry mijają dość szybko i po
czterdziestu minutach jesteśmy na przełęczy (Juszczyn Polany). Opuszczamy asfalt na rzecz żółtego
szlaku, biegnącego wpierw polną, a później nieco błotnistą leśną drogą. Ogólnie da się jechać, bo
trakt wspina się na zbocze serpentynami. Na mapie wyglądało na podejście.
Poważniejsze problemy zaczynają się dopiero powyżej poziomicy 1000 m, za rozstajem
szlaku niebieskiego. Kamienna nawierzchnia drogi jest na tym odcinku tak mocno zniszczona, że
jakiekolwiek próby złapania trakcji kończą się klęską. Podejście po mokrych kamieniach, między
którymi sączy się woda z górskiego potoku. Trzydzieści minut podziwiania beskidzkich
krajobrazów jako piechur.
Ostatnie pół kilometra przed Przełęczą Kucałową to luksusowo utrzymany trakt – szkoda, że
nie miał on kontynuacji w niżej położonych partiach grzbietu. Wjeżdżamy tryumfalnie na Halę
Krupową, otrzymując w ramach bonifikaty zamgloną panoramę Tatr. Pamiątkowe zdjęcia. Słońce
chowa się za chmury i zrywa się zimny wiatr. Podjeżdżamy do schroniska na szarlotkę. Całkiem
dobra.
Zjazd z Hali Krupowej do Sidziny Wielkiej Polany
Nie jedziemy na Policę, bo stromo i późno – przyglądamy się jednak bacznie znajdującej się
na jej zboczu szutrówce, zastanawiając się jak wysoko sięga ten szeroki trakt. Znika gdzieś w lesie,
ale na górę wiedzie kolejny wariant – chociaż dość stromy. Sprawdzimy go następnym razem.
Zjeżdżamy z Hali Krupowej drogą dojazdową, która biegnie wpierw zgodnie ze znakami
szlaku zielonego, a później stromymi serpentynami spada w dół zbocza do Sidziny – Wielkiej
Polany. Rewelacyjny zjazd, naprawdę polecam – szybki i atrakcyjny.
Przełęcz Zubrzycka – Przełęcz Spytkowicka
Podjeżdżamy serpentynami brakujący kawałek do Przełęczy Zubrzyckiej i skręcamy na
biegnący grzbietem szlak niebieski. Z górki na górkę powoli kulamy się na wschód przez łąki,
torfowiska, lasy. Od czasu do czasu pojawia się polana z widokiem to na Beskid Makowski, to na
Tatry czy Beskid Wyspowy. Ciekawy i przyjemny rowerowo grzbiet, a turystów nie ma prawie
wcale. Na jednym ze zjazdów rozpędzam się nieco więcej niż zwykle, co objawia się ukąszeniem
węża w tylną oponę. Siedział gdzieś pod kamieniem i znienacka zaatakował. Zmiana dętki bez
łatania, bo dziura przeogromna. Mam na taką okazję dwie zapasówki – w górach węże lubią się
wygrzewać na szlaku ☺
Jakoś tak nie mamy dzisiaj mocy na podjazdach, jedziemy na taryfie ulgowej. Zamiast do
Rabki docieramy jedynie do Raby Wyżniej, skracając trasę o bez mała 25 kilometrów żeby zdążyć
na pociąg osobowy z Zakopanego. Wypadające z chmury krople deszczu wróżą nieuchronny koniec
dobrej rowerowej pogody. Oglądając góry z pociągu powoli oswajamy się z myślą powrotu do
Poznania w sobotę.
Ostatni kawałek podjazdu na kwaterę wykonujemy o suchej pogodzie, chociaż na
horyzoncie chmur dostatek.
Powrót ...
Data: 5.05.2007
Uczestnicy: 2
Dystans: 10 km
Przewyższenie: 80 m
Sobotni poranek rozwiewa wszelkie wątpliwości – deszcz jest tak intensywny, że mamy
problem aby dojechać o suchych butach na pociąg. Wracamy przez Kraków Płaszów, gdzie
możemy wygodnie rozlokować się w pustym przedziale wieszając rowery na półce za siodełka.
Stukot kół o łączenia szyn kolejowych uświadamia nam, że kolejny górski wypad nieuchronnie się
kończy. Trzeba powrócić do codziennej rzeczywistości ... i przeczyścić suport, który zaczął
skrzypieć od piasku w gwincie ☺
Całkowity dystans: 541 km
Przewyższenie: 12 358 m, czyli Mt Everest 8850 m i Romariswandkopf 3508 m razem wzięte
Trasę zaplanował, rajd zorganizował, poprowadził i opisał: Michał Książkiewicz
SOBOTA, 28 KWIETNIA
III Fotorajd po planowanym Cysterskim Szlaku Rowerowym
Opisuje Andrzej Kaleniewicz:
Dystans: 100km
Trasa: Wągrowiec - Tarnowo Pałuckie - Łekno - Mieścisko - Popowo Kościelne - Dąbrówka
Kościelna - Poznań
Kiedy: 28 kwietnia 2007 r.
Kto: Bartek Konowalski Team Cube, Marzena Szymańska team Marin, Krzysiek Cecuła team
Eurobike, Zbyszek Nawrocki team Author, jego kolega team Author, Andrzej Kaleniewicz Team
Merida
Gdzie: Wągrowiec – Tarnowo Pałuckie – Łekno – Bracholin – Mieścisko – Budziejewko –
Budziejewo - Popowo Kościelne – Kakulin – Raczkowo – Bliżyce – Pawłowo Skockie – Dąbrówka
Kościelna (~ 100 km)
Była to trzecia i ostatnia odsłona rowerowo-fotograficznych peregrynacji AKTR Cyklista po
planowanymm Cysterskim Szlaku Rowerowym. Tym razem liczba uczestników „skoczyła” do
sześciu osób! Po raz trzeci zresztą pogoda okazała się być wymarzoną dla rowerowych wycieczek.
Rozpoczęliśmy nietypowo – umówiliśmy się na rogu ulic Bałtyckiej i Gdyńskiej i podjechaliśmy na
stację PKP w Czerwonaku, gdzie wsiadaliśmy do szynobusu. Jego wnętrze nieco mnie zawiodło –
nie widziałem specjalnych miejsc dla rowerzystów, w które wyposażone są np. szynobusy w
warminsko-mazurskiem – też produkowane w Poznaniu… Wobec czego naszymi sześcioma
rowerami zastawiliśmy większość miejsc siedzących w pociągu. Ech, muszę się chyba dowiedzieć,
kto w „moim”, marszałkowskim Departamencie Transportu odpowiedzialny był za ustalanie
specyfikacji istotnych warunków zamówienia (SIWZ)… Podczas jazdy wymieniam się uwagami z
kolegą Zbyszka Nawrockiego na temat użytkowania GPS-ów na rowerze. To bodajże mój pierwszy
wypad z Garminem 60CSx – kolega ma palmtopa, jednak z włączona anteną GPS działa bardzo
krótko… Bardzo szybko przyjechaliśmy do Wągrowca, skąd najkrótszą drogą (czyli asfaltem)
pognaliśmy do Tarnowa Pałuckiego. Tam dostaliśmy klucze do miejscowego drewnianego kościoła
(musiałem wcześniej załatwić to telefonicznie z proboszczem z Wągrowca i gęsto się tłumaczyć)
gdzie po raz pierwszy rozstawiłem statyw i zabrałem się za Wielkie Fotografowanie. Oprócz tego
zbożnego dzieła musiałem zająć się sztycą w mojej osiemnastocalowej ramie Meridy, która zaczęła
wydawać niepokojące dźwięki. Zaczęło do mnie docierać, że – namówiony bredniami sprzedawców
ze sklepu rowerowego na św. Czesława – kupiłem po prostu zbyt małą ramę, a sztyca, wysunięta
zdecydowanie za bardzo, poddana jest zbyt wielkim obciążeniom (ważę niemal 90 kg!). Ponieważ
aura sprzyja, postanawiamy podjechać na stanowisko archeologiczne nad jez. Łekneńskim – gdzie
miał się kiedyś znajdować pierwszy na ziemiach polskich cysterski klasztor. Droga jest ładna, ale
nad jeziorem wieje nudą – cóż ciekawego może być w wykopanych dołach, przykrytych czarną
folią? Nawet jezioro z tego brzegu wygląda mało zachęcająco. Dużo lepszy widok jest za to z
pobliskiego Łekna, do którego teraz zmierzamy. Tam, na wysokiej skarpie stoi kościół, do którego
mam szczęście – jest otwarty! Z radością rozkładam statyw po raz kolejny i strzelam fotki. Kolejny
postój robimy w lasach przed Mieściskiem. Byłoby bardzo fajnie gdyby nie komary, których roje,
przebudzone wiosennym, ciepłym powietrzem, ze zgłodniałą zajadłością zaatakowały nasze
pozimowe, blade i nieco zbyt otłuszczone ciała (OK, to głównie dotyczy mnie hehe). W Mieścisku
miejscowy kościół fotografuję już tylko z zewnątrz – zresztą w środku nie ma chyba nic wartego
wycieczki do kościelnego po klucze. Na ryneczku przysiadamy na ławce koło sklepu spożywczego i
posilamy się. Ja wsuwam banana zamiast Snickersa – co świadczy o moim nieludzkim wysiłku, aby
nieco schudnąć ;-P
Z zaciekawieniem czytamy obce nazwy miejscowości na drogowskazach, ustawionych na rynku –
to zapewne miejscowości partnerskie Mieściska. Za miasteczkiem po lewej stronie mijamy szyld
zakładu mechanicznego – czyli mały, dziecięcy rowerek z napisem „naprawa”. Ciekawe, czy mają
autoryzowany serwis Shimano i Fox-a ;o) W Budziejewku rozstawiam statyw po raz trzeci – tym
razem po to, abyśmy sfotografowali się wspólnie przy „głazie św. Wojciecha”. Przy okazji próbuję
się po raz kolejny „dogadać” ze swoją trzeszczącą sztycą. Bezskutecznie. W Popowie Kościelnym
udaje nam się wejść do kolejnego – drewnianego kościoła. Fotografowanie wnętrza dozwolone jest
jednak wyłącznie po uzyskaniu zezwolenia proboszcza, który… właśnie bierze udział w zawodach
strzeleckich Bractwa Kurkowego. Ich strzelnica znajduje się nieopodal, więc podjeżdżam do panów
w obowiązkowych myśliwskich strojach. Uff, ksiądz na szczęście ma na sobie typową sutannę, więc
nietrudno go znaleźć. Zgodę otrzymuję i wracam do kościoła na fotografowanie. W kolejnej wsi o
nazwie Kakulin nie ma nic ciekawego oprócz sklepu spożywczego – cóż jednak bardziej
interesującego od wyżerki dla członków AKTR! Przy okazji dowiaduję się z kartki na oknie, że ktoś
ogłasza usługi pomiaru powierzchni terenów uprawnych za pomocą podobnego GPS-a do mojego,
tylko starszego modelu. Hm, a może by zacząć zarabiać w ten sposób?
W Raczkowie drewniany kościół jest zamknięty, jednak udaje nam się nawiązać kontakt z
proboszczem – stosunkowo młodym facetem, pracującym w ogrodzie. Sympatyczny facet w koszuli
flanelowej bez problemu wpuścił nas do kościoła i pozwolił na fotografowanie, to jednak była
pułapka. Okazał się strasznym gadułą i zabrał nam przynajmniej godzinę, opowiadając o bardziej
lub mniej ciekawych rzeczach. Za Raczkowem zjeżdżamy do doliny Małej Wełny, a następnie
pniemy się w kierunku Bliżyc. Znajduje się tam ośrodek agroturystyczny Walentynówka, swoimi
białymi ścianami i wieżyczkami z flankami przypominający raczej satyrę na pałac w Kórniku.
Między Bliżynami i Pawłowem Skockim droga jest tak piaszczysta, że jazda nią to prawdziwa
gehenna – tylko jak inaczej poprowadzić szlak?! Po drodze mijamy osadę Młynki, kręcąc
prawdziwe młynki naszymi zapiaszczonymi korbami na najbardziej miękkich z możliwych
przełożeń. W Pawłowie Skockim mijamy smutną ruinę dworku, zniszczonego przez łagrową
rzeczywistość PGR-u i mijamy tablicę z napisem „Puszcza Zielonka”. Stąd już bez większych
przygód wracamy do domów – w Swarzędzu, Wierzenicy, Poznaniu…
Piękna i soczyście zielona była wiosna w 2007 roku…
SOBOTA, 28 KWIETNIA
Rajd Konkurencyjny
Opisuje:
Uczestnicy: 3 osoby: Karolina M., Jacek S., Wojtek S.
Dystans: 50-60km
Ponieważ piszę tę relację ponad rok od rajdu, niewiele z niego pamiętam, ale coś spróbuję
odgrzebać w pamięci. Zdaje się, że ten jednodniowy rajd zaplanowałam jako alternatywę dla
dłuższego wyjazdu organizowanego w Klubie. Miała to być nieduża pętla w okolicach Krzyża, do
którego dojechać mieliśmy pociągiem.
Świtem bladym razem z Jackiem S. pognaliśmy na dworzec. W stałym miejscu spotkań nikogo nie
było, więc zanosiło się na rajd rodzinny. Jednak w pociągu czekał na nas Wojtek Surażyński i tak na
trasę wyruszyliśmy we trójkę. Pogoda nam dopisała, nastroje też były bojowe. Na rowery
wsiedliśmy jak tylko udało nam się opuścić nader nieprzyjazny dla rowerzystów dworzec w Krzyżu.
Zrobiliśmy jeszcze drobne zakupy i ruszyliśmy asfaltową drogą w stronę Wielenia. Szosa
prowadziła początkowo wzdłuż torów kolejowych, a następnie je przecięła i nieco od nich odbiła
prowadząc przez rolniczy krajobraz. W Wieleniu wyjechaliśmy na szosę wiodącą do Dzierżążna
Wielkiego. Za miastem skręciliśmy do lasu i zaliczyliśmy malowniczy odcinek wzdłuż rzeczki
(Kamionka). Na popas zatrzymaliśmy się w przepięknym wąwozie. Dalej minęliśmy leśniczówkę i
ponownie dojechaliśmy do szosy na Dzierżążno. Przecięliśmy ją, by bocznymi drogami przez
Kocień Wielki dojechać do Dzierżążna. Tutaj skręciliśmy w niebieski szlak do Gieczynka, gdzie
niewłaściwie ruszyliśmy w stronę Dębogóry zamiast kontynuować jazdę niebieskim szlakiem.
Szybko się jednak połapaliśmy i wróciliśmy na właściwą trasę. Z Żelichowa ruszyliśmy w stronę
Pestkownicy; to jest chyba najładniejszy odcinek całej wycieczki. Później wyjechaliśmy na ruchliwą
szosę nr 22. Początkowo sądziliśmy, że jest to droga nr 123, z której należało skręcić w prawo, co
też usilnie próbowaliśmy zrobić, jednak nie udało nam się trafić na właściwą trasę. Zasięgnęliśmy
języka i wszystko się wyjaśniło. Dojechaliśmy zatem szosą 22 do Przesieki, gdzie skręciliśmy na
drogę 123. Z niej to odbiliśmy w prawo i nieco klucząc dojechaliśmy do piaszczystej drogi wiodącej
wzdłuż Drawy. Tutaj zaczęło się nam spieszyć, bo z obliczeń wynikało, że możemy zdążyć na
wcześniejszy pociąg do Poznania. Perspektywa zjedzenia obiadu o normalnej porze była kusząca i
dodała nam skrzydeł, ale pod koniec nieco nudnej, piaszczystej drogi miałam już nieco dosyć i
zostałam w tyle za chłopakami. Mimo mojego ociągania zdążyliśmy na pociąg. Zdaje się jednak, że
ostatni odcinek poczuliśmy wszyscy, bo cała trójka, kołysana miarowym stukotem kół, zgodnie
zasnęła kamiennym snem.
PONIEDZIAŁEK-SOBOTA, 30 KWIETNIA – 5 MAJA
Rajd Majowy - Kaszuby
Opisuje Ewa Nowaczyk:
Uczestnicy:
Rajd na Kaszuby wymyśliła, poprowadziła i perfekcyjnie zorganizowała Karolina
Michalska. Opis wycieczki oficjalnie przypadł mi w udziale, gdyż Karolina nie
przepada za pisaniem, a mnie jak wiadomo nie sprawia to większej przykrości.
Niestety jakoś się zabrać do relacji nie mogłam i w międzyczasie Marzena napisała
kilka słów. Parę zdań naskrobała też Karolina. Tak więc ostatecznie wrzucę w wersję
Marzeny swoje i Karoliny trzy grosze i mam nadzieję, że będzie się to nadawało do
czytania. Moje bazgroły zaznaczam na niebiesko, Marzeny na czarno, a Karoliny na
zielono.
A więc do rzeczy..
Poniedziałek, 30 kwietnia
Paweł Owczarzak na Kaszuby wyruszył swoim autem. Miał jeszcze jedno miejsce na
rower w samochodzie, więc zabrałam się z nim, dzięki czemu nie musiałam się tłuc
pociągiem. Swoim autem jechał też Andrzej z Natalią, więc do Rolbika, gdzie
mieliśmy zarezerwowaną kwaterę, dotarliśmy w dwa auta. Andrzeja "cinkuś" ledwo
jechał, więc co jakiś czas trzeba było na niego czekać: - 70 kilometrów i ani krzty
więcej - podsumował właściciel bolidu. - Raz pali ci się jedno światło, raz drugie zdziwił się Paweł. - Bo oszczędzam - wytłumaczył Andrzej.
Pozostali uczestnicy kaszubskiej wyprawy byli skazani na podróż pociągiem do Piły,
gdzie się przesiadali do szynobusu, który dowiózł ich zdaje do Chojnic.
Frakcja samochodowa w Rolbiku Młynie (zwanym też Miedzichowo Młynem)
wylądowała ok. godz. 13. Do celu wcale nie było łatwo trafić. Trzeba było trochę
pokluczyć po piaszczystych leśnych dróżkach.
Po rozpakowaniu bambetli ruszyliśmy na mały rekonesans po okolicy, a konkretnie
wyjechaliśmy w kierunku frakcji pociągowej, by złapać ich po drodze i razem wrócić
do bazy. Pojechaliśmy więc przez Asumus, Drzewicz, Wączos, Chocimski Młyn do
miejscowości Swornegacie, która nadzwyczajnie spodobała się Andrzejowi. Tu pod
sklepem, w towarzystwie elementu miejscowego folkloru, zjedliśmy obfite drugie
śniadanko. W sklepie pani sprzedawczyni spytała się Natalii, która kupiła ciastko: Zje pani teraz, czy na miejscu?
Ze Swornychgaci w ogóle nie chciało nam się ruszyć dalej, bo właśnie wyszło
słońce. Koniec końców zwlekliśmy nasze zwłoki na rowery i ruszyliśmy w dalszą
drogę. Podczas jazdy Natalia używała sobie a to na Pawle, a to na Andrzeju. Było
wesoło (mnie przynajmniej), zwłaszcza że dyskusje przebiegały w następującym
stylu:
DIALOG 1:
- Czy zapalisz? - pyta Paweł Andrzeja.
- Nie pal, bo to jedyna twoja zaleta, że jesteś niepalący - Natalia do Andrzeja.
DIALOG 2:
- Już mnie głowa boli - Natalia.
- Wiesz, co to znaczy jak kobietę głowa boli? - Paweł
- Ty masz jakieś doświadczenia, o których chcesz nam opowiedzieć - Natalia do
Pawła.
- Jakbyś miała taki staż małżeński jak ja, też byś miała - Paweł.
- Jak się ma taki staż jak ty, to jest się wtórnym prawiczkiem - Natalia.
W Kokoszkach spotkaliśmy się z fakcją pociągową, w skład której weszli: Tomek
K., Kuba S., Darek R., Michał Z., Karolina M. i Jacek S. Wszyscy razem ruszyliśmy
do bazy. Po drodze wysłuchaliśmy opowieści o podróży pociągiem, a konkretnie o
tym, że szynobus z Piły do Chojnic stanął nagle niemal w szczerym polu, wysiadł z
niego konduktor i poszedł do pobliskiego gospodarstwa po wodę, bo się zagotowała.
Wyglądało to tak, jakby kolejarz miał wszystkiego dosyć i postanowił zostawić
pociąg, pasażerów, pracę i pójść przed siebie.
Zatrzymaliśmy się w Pizzerii "Full", w której zamówiliśmy dużo i w miarę dobrze. Wyskakuj misiu z kasy - usłyszał Michał od Jacka, gdy doszło do płacenia. Pod
sklepem zatrzymaliśmy się jeszcze na zakupy, by mieć co jeść na jutrzejsze
śniadanie. W Rolbiku w sklepie poza piwem i tanim winem niewiele można dostać. Mit padł - powiedział Tomek, który w mojej otwartej sakwie zobaczył piwo. Po
zrobieniu zakupów, bez większych kłopotów i atrakcji dobiliśmy na nocleg.
Tego dnia frakcja samochodowa gibnęła 50 km, rowerowa - nie zanotowałam
niestety.
Na kolację upitrasiliśmy jajecznicę, której przygotowanie poprzedziła następująca
wymiana zdań:
- Przywiozłem 20 jaj - Paweł.
- Nie wyglądasz - Andrzej.
Wieczorem dojechał Wojtek Si, który po wejściu do naszej noclegowni stwierdził: Jak jechałem do tego Rolbika, to w pewnym momencie tyle psów mnie zaczęło
gonić.... - Ja im się nie dziwię, tyle kości - odparował Andrzej.
A wieczorem w poniedziałek dojechała Marzena, która tak to opisała: "30 kwietnia,
w poniedziałek, zapakowałam rower i wszystkie swoje graty do samochodu i około
18.00 wyjechałam na kilkudniową rowerową majówkę kaszubską. Jechałam
malowniczą szosą przez Wągrowiec, Nakło i Sępólno Krajeńskie. Drogi były dość
wąskie, z częstymi alejkami ze starodrzewami. Na miejsce dotarłam z poślizgiem,
około 23.00, ponieważ lekko się zamotałam w Chojnicach ;). Do Rolbiku, gdzie
stacjonowaliśmy nie było łatwo trafić, dlatego Paweł O. wyjechał po mnie autem do
Leśna, aby popilotować dalej. Po stosunkowo niedługiej jeździe szosą, wjechaliśmy
na drogi gruntowe. Ale tam było piachu!! Z lekką obawą zastanawiałam się, czy tak
będzie wszędzie....
Na kwaterze byli już wszyscy, którzy tego dnia mieli być - około 14 osób. Ekipa
siedziała w jednym z pokojów, wesoło gawędząc. Nie zabawiłam z nimi długo, bo
czułam się trochę zmęczona całym dniem w pracy i dość długą podróżą.
Wtorek, 1 maja
Dnia następnego było paskudnie. Wiało, wisiały ciemne chmury, raz po raz padało i
było nieprzyjemnie zimno. Tego dnia obraliśmy kierunek na południe. Dojechaliśmy
do miejscowości Laska, gdzie oglądaliśmy potężny dąb Łokietka. Tam też coś się
stało z piastą Tomka K. i musiał wszystko rozkręcić. Trochę to trwało, stłoczyliśmy
się pod tablicą informacyjną, która zasłoniła nas trochę od wiatru. Potem padł
pomysł, by schować się w lesie. Niektórzy (ja też) w tym czasie dla rozgrzewki
zrobili zjazd i podjazd na góreczkę przy jez. Zmarłe. Kiedy Tomek uporał się z
defektem, pojechaliśmy dalej. Za jez. Zmarłym był cały ciąg jezior - Nawionek,
Garliczno Małe i Duże, Płęsno. Przejechaliśmy skrajem (chyba) ich wszystkich.
Widoki, mimo, że było pochmurno i padało, były cudne, a ścieżki momentami
niełatwe – wąskie, z wystającymi korzeniami i leżącymi gałęziami. Niekiedy mijało
się drzewa kierownicą na centymetry. Przez Łąckie i Dzewic dojechaliśmy nad
jezioro Dybrzk, wzdłuż którego jechaliśmy szlakiem niebieskim Minęliśmy jezioro
Kosobudno.
Teren był miejscami pofałdowany, miejscami płaski. Odwiedziliśmy tego dnia Park
Narodowy Bory Tucholskie. Było około 16.00, kiedy wpadliśmy do wioski Męcikał,
w której zastaliśmy otwartą knajpę. Byliśmy zmarznięci i głodni, więc
postanowiliśmy wejść tam na obiad. Knajpa ta wyglądała jak relikt jakiejś
zamierzchłej epoki - stoliki poprzykręcane do podłogi, na wystawie puste zakurzone
butelki po alkoholach z naklejonymi cenami, śmieszne tabliczki typu: "jeśli
przyszedłeś tu aby zapomnieć, to zapłać z góry". No i toaleta tak koszmarna, że aż
się włos jeżył... czas się tam zatrzymał dawno temu. Co dziwne, jedzenie mieli
dobre i świeże :). Po obiadku, ruszyliśmy w drogę powrotną. Tu ekipa się podzieliła.
Część wolała wracać szosą, by było szybciej, część wybrała teren - ja byłam wśród
terenowców. Wracając, jechaliśmy nad kolejnymi jeziorami. W którymś momencie
ciemne chmury nagle rozeszły się i zrobiło się bardzo ładnie. Robiliśmy zdjęcia i
jadąc w morderczo kopnych piaskach, podziwialiśmy pejzaże. Z licznika wyszło mi
66,69 km, praktycznie wszystko po terenie.
Zanim dotarliśmy do baru w miejscowości Męcikał, tłukliśmy się 32 kilometry po
piachach i ścieżkach z wystającymi korzeniami i niektórzy z nas mieli tego
serdecznie dosyć. Mimo zmęczenia nie mogłam odpuścić i musiałam zanotować taką
oto wymianę zdań na temat ciepłych gaci:
- Ciepłe gacie masz, to ci wymiera materiał genetyczny - Jacek
- Nasionka się przegrzewają - Tomek
- Chłopaki ci zdychają - Jacek.
Ostatecznie ja, Paweł i Darek wybraliśmy asfalt. Gdy tylko ruszyliśmy dobili do nas
jeszcze: Tomek, Michał, Natalia i Andrzej. A to niespodzianka! Jak trzeba głośno
powiedzieć, że terenu już dość, to nie ma chętnych, ale jak tylko można, to
czmychają od razu z frakcji maniaków terenowych. Ruszyliśmy przez Żabo koło
Chojnic, Bursy, Czarnowo, Czapiewice do Kamiennych Kręgów i kurhanów.
Poszczęściło nam się, bo w drodze do miejscowości Leśno, w której znajduje się
najwyższy w Polsce drewniany kościół (p.w. Podwyższenia Krzyża Świętego),
wyszło słońce. Mieliśmy więc fantastyczny plener fotograficzny. Nasza grupa
zakończyła dzisiejszy dzień z 66 kilometrami na budziku, a do Rolbia z Leśniej
jechała przez Kaszubę i Milachowo..
Terenomaniacy przejechali 70 km. Z Męcikału pojechali nad J. Zielone, potem
zielonym szlakiem pieszym wzdłuż tegoż jeziora. Potem zaliczyli Jezioro Płęsno,
skąd niebieskim szlakiem dojechali do Swornychgaci, a następnie do Śluzy, wzdłuż
Jeziora Czarnego do szosy za Laską, skąd już droga wiodła bezpośrednio do
Rolbiku.
Wiocha, w której nocowaliśmy na stałe wryła się w naszą pamięć piachami.
Wszystkie drogi, które do niej prowadziły, a które udało nam się namierzyć, były
totalnie zapiaszczone. To był piach po pachy. Każdy ruch korbą - dzika walka o
przetrwanie na młynku. Kto się w czasie tego wyjazdu nie nauczył jeździć po
piaskach, ten się już tego chyba nigdy nie nauczy.
Wieczorem dobili do nas Tomek G. i Monika K. Przyjechali prosto ze swego wesela,
na miodowy tydzień z Cyklistą. Po prostu pięknie:-)
Środa, 2 maja
Wczoraj daliśmy sobie czadu, to dziś miało być lajtowo. Nie wyszło, znowu były
piachy, choć kilometrowo było lesersko - tylko 47km. Mimo to Karolinie udało się
zaliczyć efektowną glebę na najlepszym przyjacielu AKTR Cyklissty PIASECZKU!
Z dialogów rajdowych:
MONOLOG DARKA:
- Mam betonowy łeb, betonowe doświadczenie, to co ja mam za firmę założyć... podsumował Darek swoje zawodowe doświadczenie. I ciągnął dalej: - Francuzi mnie
kupili od Szwedów... na razie kostkę pozbrukową płodzę, tzn. badam... Robota jest
za spokojna, a ja się muszę wyładować.
DIALOG 1:
- Kto nas nienawidzi?
-Ci co przyjechali na nasz rajd i dostali w dupę...
- i chodzą okrakiem
- dmuchani supermeni
- po prostu: rower i koleś się zgubił.
Podczas jazdy doszło oczywiście do dyskusji na temat rodzajów organizowanych
przez nas rajdów. Jak zwykle stwierdziliśmy, że na stronie trzeba zamieścić
informację z wyjaśnieniem co to jest rajd leserski, a co makserski. I jak zwykle na
tym się zapewne skończy.
Andrzej z Natalią nie mieli ochoty przekopywać się przez Rolbikowe piachy, więc
zapakowali rowery na samochód i pojechali w miejsce mniej piaszczyste. Na nic się
to zdało, bo jak wracali to się zakopali samochodem w piachu podczas dojazdu do
bazy. Zanim to się jednak stało, Andrzej - jak to skomentowała Karolina - "jechał i
trąbił na nas jak wsiowy kretyn". Koniec końców musieliśmy ich wypychać głównie chłopaki, bo ja stałam i się śmiałam.
Dla odmiany, uderzyliśmy na północ. Jadąc przez Widno i Laskę, wbiliśmy się w
ścieżkę dydaktyczną nad jakimś malowniczym ciekiem (zapomniałam nazwy, a nie
mam przy sobie mapy, by sprawdzić). Ta ścieżka (wyjątkowo!!) nie była piaszczysta,
a ładna i ubita. Dotarliśmy do miejsca o nazwie Dolina Mnichów. Nazwa wzięła się
od wielkich jałowców, które rosną w owej dolinie. O zmroku wyglądają ponoć jak
stojący mnisi. Za Doliną były jeziora: Głuche Małe i Duże. Dojechaliśmy do
miejscowości Sominy (j. Kruszyńskie i Somińskie) i przez Wysoką Zaborską, Leśno
i Kaszubę wróciliśmy do kwatery. Z licznika wyszło 45,71 km.
Po powrocie do bazy Tomek K. wyruszył jeszcze zrobić jedno kółko dookoła
Rolbika, piasków było mu najwyraźniej za mało. Potem wraz z Andrzejem zabawiali
się w kuchni, pitrasząc na kolację jajecznicę. Przy posiłku rozmowy zeszły na tematy
tak prozaiczne jak PTTK - "Kluby PTTK powinny być sponsorowane przez korega
tabs.
Trasa: Rolbik - Milachowo - Orzechowo - Widno - Wawrzonowo - rezerwat
przyrody "Dolina Mnichów" - Kubianowo - Kruszyn - Zielony Dwór - Gapowo Skoszewko - Skoszewo - Sominy - Pzymuszewo - Parzyn - Kaszuba - Milachowo
Młyn.
3 maja, czwartek
Trasa: (Rolbik - Mościska - Małe -Chełmy - Brusy) piachy - Kosobudy (asfalt) (Rudziny - Osowo) piachy - Karsin (asfalt) - (Mnizek - Odry) piachy - kręgi (asfalt,
piachy) - (Karsin - Wiele - Rogalewo) asfalt - (Lamk - Lesno) niebieski szlak pieszy
- Kaszuba (asfalt) - Rolbik (piachy), razem - 78 km.
W czwartek pojechaliśmy na wschód, do miejscowości Odry. Jakiś czas temu pisali
nawet o tym miejscu w gazecie rowerowej, polecając rowerowanie poych terenach.
Droga do Odrów była bardzo piaszczysta. Momentami miało się wrażenie, że
niewidzialna ręka wciąga rower w głąb tych piasków. Jechaliśmy bardzo powoli, bo
inaczej się nie dało, była to jazda zygzakiem, bo co rusz zarzucało rower. Jak jazda w
miodzie lub innej półpłynnej masie. Odry słyną z kamiennych kręgów, które wieki
temu zostały ustawione prawdopodobnie przez Gotów. Są tam też liczne kurhany i
tzw. elipsa - miejsce, gdzie występuje bardzo silne promieniowanie. Wstęp do
kamiennych kręgów był płatny i nie można było ze sobą zabrać rowerów. Paweł
zaofiarował się, że zostanie i ich popilnuje, rezygnując jednocześnie z wejścia –
ponoć był tam już kiedyś i widział. Z Odrów wracaliśmy przez Karsin (był odcinek
szosowy - rozpędziliśmy się tam dość mocno), potem Wiele – tam część z nas
zajadała się goframi, a reszta została przy Kościele podziwiając jez. Wielewskie.
Następnie była Lubina, Leśno, Kaszuba i nasz Rolbik. Oczywiście wszędzie piachy
jak na Saharze.
Dziś mieliśmy dzień dzielenia się na grupy. Część jechała rowerem przez całą trasę
(łącznie 78 km), a część (ja, Paweł, Tomek G., Monika, Andrzej i Natalia)
postanowiła nie tracić czasu na piach i część trasy pokonała samochodami (rowerami
pokonaliśmy 60 km). Potem frakcja blachosmrodowa znowu się podzieliła: Andrzej
z Natalią pojechali szosą, a pozostali terenem. Spotkaliśmy się w Odrach, o których
już napisała Marzena.
Trasa frakcji samochodowo-rowerowej: Brusy - Kosobudy - Broda - Rudziny Osowo - Karsin - Mniszek - Odry (Rezerwat archeologiczno-przyrodniczy
"Kamienne kręgi") - Karsin - Wiele - Lubnia - Zalesie - Brusy.
Darek za wszelką cenę stara się rozpracować swój nowy licznik rowerowy, który
może obsługiwać w sumie dwa rowery. Na wszelki wypadek postanowił w ogóle go
nie kasować. Zdaje się, że coś mu jednak nie zagrało, bo nagle rozległo się gromkie
"kurcafiks". Okazało się, że licznik się - nie wiadomo dlaczego - przełączył na drugi
rower. Z kolei Michał przed samym wyjazdem zakupił sobie amortyzator z blokadą i
szersze opony. Cieszy się z tego jak dziecko, zwłaszcza gdy wjeżdżamy w jakieś
mordercze piachy.
W Odrach podczas zwiedzania kręgów Marzena i Wojtek porównywali, które z nich
ma grubsze nogi (dla niezorientowanych: oboje są nieprzyzwoicie chudzi). Potem
wywiązała się dyskusja o jeżdżeniu na strusiach, które zwalają z siebie każdego
jeźdźca, który waży powyżej 70 kilo. - Jak struś się przestraszy, to chowa łeb w
piasek, a wtedy jeździec leci jak przez kierę w piach. Ja bym am na strusiu mógł
jeździć - podsumował Wojtek.
Z goframi w miejscowości Wiele to była niezła jazda. Generalnie zatrzymaliśmy się
pod kościołem, by go obejrzeć, gdyż z zewnątrz wyglądał imponująco. Przy kościele
była kalwaria, więc się ludzie rozpierzchli. No i ktoś niebacznie poszedł na loda do
budy w pobliżu kościoła. Trzeba było po tę osobę pójść, no i okazało się, że w
budzie są gofry z bitą śmietaną, No i się zaczęło.... jedzenie. Zazgrzytało, bo część
jadła, a część chciała już jechać.
Na budzie było napisane: "mały maczany w czekoladzie", "duży maczany w
czekoladzie", "big lód", "duży lód". Oczywiście oferta ta szczególną radość
wzbudziła wśród męskiej części kolejki.
W drodze do Wiele złapaliśmy Kubę Pietrzaka, który dołączył do naszej ekipy.
Wieczorem postanowiliśmy ugotować makaron. Ciężar tego dzieła spadł na mnie,
Andrzeja, Jacka i Karolinę. Aktywny udział brał też Kuba, który zresztą po jedzeniu
(wraz z Darkiem) pozmywał.
4 maja, piątek
Trasa: (Rolbik - Kaszuba) piachy - (Lesno - Lubnia - Wiele - Borsk - Jasnochowka)
asflat - (j. Wdzydze - j. Gołuń - Gołuń) czarny szlak pieszy - (Wdzydze - Czarlina )
czerwony szlak pieszy wokół j. Jelenie - (Przerębka Huta - Dąbrówka - Piechowice)
piachy - Dziemiany (asfalt) - (Dunajki - Raduń) piachy - Lamk (asfalt) - (Orlik Lesno) piachy - Kaszuba (asfalt) - Rolbik (piachy), 88 km.
Skład: Wojtek S., Kuba P, Darek R., Michal Z., Jacek S., Karolina
M., Tomek K., Marzena S., Kuba S.
Asfalt minął jak z byka strzelił i nic sie specjalnego nie działo. Postój w Wielu przy
gofrach:) Czarny szlak spokojny, szerokie piaszczyste drogi. Na czerwonym było
weselej, bo prowadzi trawersem po skarpie. Gleby zaliczyli Jacek i Kuba. Ten ostatni
z lądowaniem w jeziorze. Za Dunajkami parę fajnych zjazdów ku radości Wojtka S.
W piątek wybraliśmy się na północny wschód, celem było ogromne jez. Wdzydze.
Ma ono bardzo urozmaiconą i długą - około 200 km linię brzegową, teren jest dość
mocno pofałdowany, maksymalna głębokość jeziora to ponad 60 metrów.
Objechaliśmy je częściowo. To była wyjątkowo piękna i zarazem chyba
najtrudniejsza wycieczka podczas całej majówki. A zaczęło się niewinnie - od dość
długiego jak na nas odcinka szosowego. Jechaliśmy tam mocnym tempem, po
zmianach. Potem był teren. Teren techniczny do bólu, wysokie skarpy, ścieżki kręte,
wąskie, pełne drzew i korzeni, raz wznoszące się raz opadające. Były momenty, że
można się było bać. Ja spory kawałek prowadziłam rower. Kuba zaliczył glebę,
znaczy się jezioro, bo była wywrotka i wpadł do wody. Potem oczywiście urosło to
do rozmiarów legendy i krążyły pogłoski, że ponoć spotkał wieloryby i łódź
podwodną ;). Jacek z kolei, przekoziołkował się ze stromego zjazdu. Jechał tuż
przede mną, wyglądało to bardzo groźnie, ale na szczęście nic mu się nie stało. Ja
zaliczyłam prawie glebę, ale ostatecznie nie leżałam. Wracaliśmy terenem przez
Dziemiany, Wysoką Zaborską, Leśno i Kaszubę. Z licznika wyszło mi 87,01 km.
Tego dnia byłam jedną z pierwszych osób, które dobiły na kwaterę i w związku z
tym udało mi się załapać na ciepłą wodę pod prysznicem :). Wieczorem, zrobiliśmy
ognisko.
Niestety nie spisałam sobie dzisiejszej trasy, jednak z pomoc przyszedł mi Tomek G.
I tak zrobiliśmy następującą pętelkę: Skorzewo, Jezioro Dąbrowskie, Gołubie,
Potuły, Szymbark, Kolano, Ostrzyce, Brodnica Górna, Zgorzale, Stężyca, Jezioro
Stężyckie, Skorzewo - w sumie jakieś 40 km. Tak jak wczoraj reprezentowaliśmy (ja,
Paweł, Tomek G., Monika, Andrzej i Natalia) frakcję rowerowo-samochodową.
Autkami dojechaliśmy za Kościerzynę do Skorzewa. Zwiedziliśmy Szymbark, w
którym znajduje się najdłuższa deska na świecie i dom stojący do góry nogami.
Wjechaliśmy na pobliskie wzniesienie - Wieżycę. Podczas zjazdu o mały włos nie
zostaliśmy stratowani przez amatorów DH. Przez moment było mocno
nieprzyjemnie.
Wieczorem, przy ognisku wywiązała się rozmowa, która po ponad roku o momentu
jej zapisania, zwaliła mnie z nóg:
- Jadłam z dziadkiem nutrię. Nikt tego nie chciał żreć, ale ja jadłam - Natalia.
- U nas na Wschodzie takiej biedy nie było - Andrzej.
- A ja jadłem mielonego bobra - Paweł.
5 maja, sobota
Trasa: (Rolbik - j. Zmarłe) piachy - (Asmus - Czernica - Struga) asfalt - Giełdoń
(czerwony szlak pieszy wzdłuż j. Trzemeszno) - (Okręglik - Mylof - Powałki Chojnice) asfalt. Razem: 49km.
Skład: Wojtek S., Kuba P., Darek R., Michał Z., Jacek S., Karolina M., Tomek K.
(odłączył się w Pile).
Po drodze zjechaliśmy zerknąć na rezerwat Piecki. Na czerwonym szlaku było trochę
krzaczorów. Do nabytych uprzednio siniaków na nogach doszły zadrapania
jeżynami. Najedliśmy się pstrągów prosto z rzeki na zaporze w Mylofie. Kupiliśmy
również wędzone rybki, mniam, mniam.
Do stacji dojechaliśmy jakieś 40 minut przed odjazdem pociągu. Podróż Chojnice Pila bez problemów, gorzej Piła - Poznań, bo obsługa konduktorska nie chciała
zabrać rowerów twierdząc, że pociąg nie jest do tego dostosowany. Poza tym pociąg
był pełen pasażerów. Pierwszy wagon był bez przedziałów, ale tam nie pozwolili się
załadować. Ostatecznie załadowaliśmy rowery do przedsionków, a że łącznie z nami
było w pociągu jakieś 10 rowerów, skutecznie zablokowaliśmy trzy przejścia. W
pociągu poznaliśmy przyszłego Cyklistę, który w tej chwili ma 8 lat i roweruje z
rodzicami. Rodzinka również wracała z majówki. Chłopak jest nieźle obeznany w
sprzęcie i poddał nasze rowery, a w szczególności Darka, ostrej krytyce;)
W Poznaniu poczekaliśmy jakieś pół godziny na Marzenę i Kubę, odebraliśmy
bagaże i heja do domu.
Karolina
W sobotę był wyjazd. W naszej grupie były 3 samochody: Andrzeja, Pawła i mój.
Jako że mieliśmy samochody, to załadowaliśmy prawie wszystkie bagaże naszej
ekipy, która pojechała rowerami do Chojnic i stamtąd pociągiem do Poznania.
My, samochodziarze, mieliśmy na 20.00 być na dworcu w Poznaniu, by im te bagaże
dać. W samochodach została nas 8, tzn. Paweł, Ewa, Natalia, Andrzej, Monika,
Tomek, Kuba i ja. Pojechaliśmy najpierw do Leśna. Tam, tak jak w Odrach są
kamienne kręgi (wstęp bezpłatny i nie było tłumów). Pozwiedzaliśmy, a potem
pojechaliśmy nad j. Charzykowskie. Tam wypakowaliśmy rowery i objechaliśmy
jezioro. Terenem rzecz jasna. Po drodze był podjazd potwór. Początkowo
piaszczysty, potem kamienisty, następnie zakręcał i piął się dalej pod górę, były tam
jakieś belki, potem błoto, koleiny błotne, potem znowu piach i ... nie było widać
końca. Pod ten podjazd uderzyliśmy we 4 – Monika, Tomek, Kuba oraz ja. (Reszta
wybrała inny wariant objazdu jeziora). Na tym podjeździe z piekła rodem, jakaś
gałąź wlazła mi w przerzutkę tylną, która się rozregulowała. Z licznika wyszło 35,84
km.
Po zrobieniu rundy wokół jeziora, był obiad, a po nim 200 km jazdy samochodem do
domu.
Moje zeznania nie oddają piękna tego wszystkiego co widziałam. Mam też wrażenie,
że nie opisałam wszystkiego, oraz, że w paru miejscach, trochę pokręciłam przebieg
zdarzeń. To pewnie dlatego, że działo się sporo i każdego dnia krajobrazy zmieniały
się jak w kalejdoskopie. Niemniej było cudnie, żal było wracać.
Marzena
Ewa
Karolina
SOBOTA, 12 MAJA
Rajd Radia Merkury
Opisuje Ewa Nowaczyk:
Uczestnicy: Kuba S., Jacek S., Karolina M., Jakub Klimkiewicz, Bartek K., Darek R., Hania
Skoczyńska i Waldek Kasprzak (nowi)
Rajd nie był jakoś szczególnie udany. Po pierwsze dlatego, że nie dopisała pogoda. Buro,
pochmurno, wietrznie i zanosząco się na deszcz. Brrr... Po drugie – kiepska organizacja. W zasadzie
każdy sobie rzepkę skrobie. Ludzie gubią się po drodze, bo nie mają przy sobie map i nie znają
terenu. Poza tym organizatorzy są daleko z przodu, peleton rozciągnął się na kilka kilometrów, nie
ma nikogo, kto zamykałby rajd. Wiele jadących osób ma znikome pojęcie na temat awarii
rowerowych, więc stoją bezradnie przy rowerach z zaklinowanymi łańcuchami, dziurawymi
dętkami. Obraz nędzy i rozpaczy.
Do Puszczy Zielonki, do której zmierzamy na metę, jedziemy przez Dziewiczą Górę. Podczas
wjazdu na nią tworzą się dzikie korki. W zielonkowych piachach ludzie grzęzną, rowery
chrzęszczą. W tym wszystkim kręcą się policjanci pilnujący porządku na jakichś motorkach, czy
skuterkach. Smrodzą i hałasują. W pewnym momencie jeden z nich traci równowagę i zalicza
efektowną glebę, ku uciesze gawiedzi.
Na mecie za talon odebrany na stracie można zjeść ciepły posiłek. Co oczywiście czynimy.
Po nim się zmywamy i wracamy do Poznania. Jakoś nikt już nie ma chęci na dłuższe rowerowanie.
W sumie pękło jedynie ok. 40 km.
SOBOTA, 13 MAJA
Relacja z maratonu w Murowanej Goślinie
Opisuje Marzena Szymańska:
Po równym tygodniu padającego deszczu, nadeszła całkiem niespodziewanie słoneczna
niedziela. Była w mnie jedna wielka ciekawość, bo po kaszubskiej parodniowej rowerowej
majówce przez cały tydzień nie wsiadłam na rower przez ciągłe opady deszczu. Gdy pakowałam
rower do samochodu, zastanawiałam się: „to jak będzie? Nogi z drewna, czy jakoś dam radę?”
Spodziewać się mogłam dokładnie wszystkiego. W pamięci też miałam zeszłoroczną WIELKĄ
PORAŻKĘ w Murowanej, kiedy to umarłam na Dziewiczej i miałam kryzys aż do końca.
Jako, że to moje rejony, to na miejscu byłam dość wcześnie. Bez problemu dostałam się na parking,
gdzie ludzie już szykowali swoje rowery. W biurze zawodów było luźno. Szybko i sprawnie
odebrałam swojego czipa. Co ciekawe, tym razem nie kazali płacić kaucji – potem, na końcu
maratonu, okazało się, że na linii mety stała dziewczyna, która od każdego zawodnika, kt. wjeżdżał
zabierała czipa. Przed startem spotkałam masę znajomych, później w domu policzyłam i wyszło, że
z 11 osób.
Start był punktualnie o 11.00, czyli podobnie jak w Nieporęcie, opóźnienia nie było.
Ruszyliśmy szosą i od razu było bardzo szybko. Miałam wrażenie, że mijają mnie wszyscy,
mężczyźni, kobiety, starcy i dzieci. Tymczasem na liczniku miałam swoją życiową prędkość
maxymalną – 49 km/h ! Gdy to zobaczyłam, postanowiłam trochę odpuścić, stwierdziłam, że nie
warto, abym się specjalnie żyłowała na szosie. Wszak, jechałam turystycznie.
Gdy wjechaliśmy w teren, praktycznie od razu zaczął się korek. Myślałam nawet, że są tam jakieś
szczególne utrudnienia, ale nie było. Ludzie bywają dziwni. Chyba gdzieś w okolicach Owińsk,
była sobie ścieżka przez łąkę. Wyboje tam były niemożliwe, aż się zastanawiałam, jakie pojazdy
tamtędy przepuścili, by powstało takie coś . Słyszałam, że ponoć ktoś tam złamał kierę. Niemniej
odcinek był ciekawy.
Podjazdy na Dziewiczą Górę były 2 + trochę kręcenia w jej okolicy. Pierwszy podjazd
zrobiłam w większości z buta. Ktoś zajechał mi drogę, zatrzymałam się, a jak wiadomo ruszyć pod
górę nie jest najprościej, postanowiłam więc pospacerować, zaraz potem był dość przerażający
zjazd - sprowadziłam na nim. Drugi podjazd zrobiłam w całości w siodle, bez przystanków. Z
młynka, największa koronka z tyłu i najmniejsza zębatka z przodu. Tak się śmiesznie złożyło, że
wszyscy ludzie wokół z mojego ogona akurat ten podjazd prowadzili, ja jedna jechałam i kibice bili
mi brawo, byłam lekko zdziwiona, wszak ledwo jechałam. Pod koniec miałam wrażenie, że za
chwilę padnę trupem. Obiecałam sobie nawet, że jak już będę pod wieżą, to zejdę na bok i chwilę
odpocznę, ale gdy już byłam na szczycie, zrobiło mi się lepiej. Jakiś gostek, wsiadł tam na rower i
zapytał mnie czy to już koniec, powiedziałam mu, że tak. Za drugim podjazdem na Dziewiczą, był
zjazd, początkowo wyglądał sobie przyjemnie, ale stały tam służby medyczne. Popełniłam błąd,
trzeba było przewidzieć, że po coś ich akurat tam ustawili. Okazało się, że za zakrętem zjazd zrobił
się bardzo nierówny. Były koleiny z korzeniami, w których leżały gałęzie i kamienie. Słowem
bardzo nierówno i coraz bardziej stromo. Cudem tam utrzymałam rower. Myślę, że gdyby nie jego
cudne właściwości amortyzujące, to bym leżała na tym zjeździe. Za mną jechał jakiś chłopak i
chyba zaliczył glebę, bo słyszałam krzyk. Pierwszy bufet był zaraz za Dziewiczą. Tradycyjnie
zjadłam pomarańcze i wyjęłam z mojej rozpadającej się torby podsiodłowej wafelek Corny.
Odkryłam jakiś czas temu, że działają na mnie antyzgonowo.
Za bufetem jechaliśmy generalnie na północ, było po drodze uroczysko Maruszka, potem Czernice
(tam znowu bufet) i pagórkowata pętelka w rejonie Czernic, był też gdzieś w tych okolicach rozjazd
Mini / Mega. Gdy jadłam pomarańczę, słyszałam jak ludzie z Mini narzekali na trasę i cieszyli się,
że już mają tylko 15 km do końca. Pętelka „Czernice” kończyła się przy tymże samym bufecie,
więc kto był głodny, mógł uderzyć tam jeszcze raz. Ja wyjątkowo, nie byłam. Cieszyłam się, że
popadało. Normalnie w tych rejonach jest zwykle straszliwa piaskownica. Za rozjazdem Mini /
Mega była urocza ścieżynka. Wąziutka, wśród krzewów i drzew - miodzio, to jest to co lubimy. A
za ową ścieżynką niespodziewanie wyłonił się podjazd. Kryzys osobowości? Chyba tak, bo ni z
tego nie z owego zeszłam z roweru i postanowiłam spacerować. Przyznaję bez bicia – nikt mi drogi
nie zajechał, nie było też żadnych innych szczególnych okoliczności przeszkadzających w jeździe.
Po prostu zobaczyłam tę górkę i zeskoczyłam z roweru. Był to drugi (i ostatni raz) gdy prowadziłam
pod górę rower podczas tego maratonu.
Potem była długa prosta do Dąbrówki Kościelnej, ciągnęła mi się ona strasznie. Czasami lepiej jest
nie znać trasy i nie wiedzieć, że ma się przed sobą jeszcze x km w takich a takich okolicznościach.
Pod samą Dąbrówkę nie podjeżdżaliśmy, sanktuarium zostawiliśmy za sobą po prawej stronie. Była
chwila szosą i potem skręt w prawo. Akurat tych rejonów nie znałam zbyt dobrze, ale pewnie to i
lepiej, bo nie wiedziałam, że w którymś momencie w lesie będzie dość długi podjazd. Przed tym
podjazdem widziałam, jak na boku jakiś chłopak zmieniał dętkę. Potem mnie dogonił i razem go
zrobiliśmy narzekając na zły los.
Trochę lawirowania i był zjazd do Głęboczka. A potem podjazd, aby z niego wyjechać. Podjazd był
po kocich łbach. Mijałam tam jednego chłopaka ubranego w czerwoną koszulkę i poleciałam dalej
prosto i wtedy on zaczął krzyczeć, „hej, wracaj, nie prosto, tylko w lewo!!” To mógł być zonk dnia.
Pojechałam na pamięć i nie zauważyłam strzałek w lewo. Swoją drogą, w wielu miejscach
organizator ustawiał ludzi, którzy wskazywali właściwy kierunek, w tamtym miejscu też by się ktoś
przydał. Niniejszym dziękuję tamtemu miłemu człowiekowi, gdyby nie on, to by pewnie było
niewesoło.
Potem był jeszcze jeden bufet. Tym razem się nie zatrzymałam. Krótko przed metą było jeszcze
jedno niepewne miejsce, tuż przed wjazdem do Murowanej skręt w lewo. Nikogo wskazującego
właściwy kierunek tam nie było. W które lewo? Bo w lewo były 2 drogi. Wyhamowałam prawie do
zera zastanawiając się. W tym czasie doszli mnie 2 panowie, których wcześniej wyprzedziłam i
którym dość skutecznie od jakiegoś czasu uciekałam. Razem wybraliśmy to drugie w lewo i niestety
potem już ich nie dogoniłam.
Na metę wpadłam sama. Jechałam dystans MEGA. Mój czas z licznika to 4 godz. i 3 min. Średnia
17,7 km/h i życiowy vmax, o którym pisałam na początku. Wynik: 13 w swojej kategorii K2 na19.
Open wśród kobiet 20 na 31. nr startowy 1542. Kryzys miałam 1, na szczęście nie duży, trwał jakieś
3 km. Skurczy - brak. Podobnie jak w Nieporęcie, wyprzedzałam głównie na podjazdach, na
zjazdach to mnie wyprzedzano. Trasa była dłuższa niż podawali – z licznika wyszło prawie 72 km.
Poprowadzona ładnie, bardzo mało szosy, za co chwała organizatorowi. Nawierzchnia
zróżnicowana – singielki, szerokie leśne trakty, płyty betonowe, kocie łby i luźne drobne kamienie.
Ścieżki w większości ubite, miejscami większe błoto i kałuże. Zapewne każdy znalazł coś dla
siebie.
SOBOTA, 19 MAJA
Rajd Bukowy
Opisuje Marzena Szymańska:
Prowadził Darek. Spotkałam się z nową wśród Cyklistów Hanią w Kicinie, na wysokości
Kościoła przy szosie Poznań - Czerwonak, obok figury. Był piękny i słoneczny, acz nieco chłodny
poranek. Ekipa miała nas zgarnąć punkt 9.45 z tego miejsca, a tu nic.... czekamy, czekamy i nikt nie
nadjeżdża. Szybki telefon do Darka pt. "gdzie jesteście?". Okazało się, że złapał gumę i naprawiają.
W rezultacie, czekałyśmy z Hanką bitą godzinę. Mi się zrobiło w międzyczasie tak zimno, że
postanowiłam cofnąć się do domu po kurtkę. Kiedy wróciłam, już wszyscy byli. Oczom nie
wierzyłam, zebrało się aż kilkanaście osób - ktoś liczył, ponoć 14, czy 15.
Trasa przedstawiała się następująco: Z Kicina pojechaliśmy szosą i tam, gdzie zakręca ona mocno w
prawo, wjechaliśmy w teren. Jechaliśmy cały czas prosto, docierając do Maruszki. Tego dnia
miejscowe dzieciaki chyba miały jakiś szkolny rajd rowerowy, bo pełno się ich kręciło po lesie. Z
Maruszki głównymi traktami przez Czernice dobiliśmy do Zielonki. W Zielonce zatrzymaliśmy się
przy sklepie i była niedługa przerwa. Ekipa tego dnia zebrała się mocna i już wiedziałam, że ze
spokojnej jazdy nici! Tempo na stronie www., w ogłoszeniu o rajdzie, było określone jako
umiarkowane, ale było więcej niż umiarkowane, momentami znacznie więcej. Trudność tej
wycieczki tkwiła w jej długości, w błocie, którego było pełno i w tempie właśnie. Z nim było
różnie. Czasem bardzo mocne, momentami średnie, a chwilami wręcz spacerowe. Ja to nazywam
jazdą szarpaną. Taka jazda męczy chyba najbardziej. Wolę trzymać swoje równe tempo, niż raz
gnać w trybie z blatu, raz spacerowo ;).
Z Zielonki pocinaliśmy do Głęboczka. Kolega Michał Z., z którym akurat chwilowo byłam na czele
peletonu, poprowadził zjazd do tej miejscowości, którego wcześniej nie znałam. Miło :). Z
Głęboczka podjazd szosą i potem również fragment szosowy na Łopuchowo (Łopuchówko?).
Wylecieliśmy szosą z lasu na skrzyżowanie. Jadąc dalej prosto - już terenem - trafia się do
Wojnowa - tam też właśnie pojechaliśmy. W Wojnowie jest piękna, mini Kaplica. Jest niezwykła,
bo okrągła. W środku kilka zaledwie ławek bez oparć i mały ołtarzyk. Dla mnie bomba! Dalej
jechaliśmy do Nieszawy. Jest tam pomnikowy dąb, o obwodzie ponad 8 metrów. Ogromne drzewo,
w dodatku żywe i zachowane w dobrym stanie. Tak wielkie dęby zazwyczaj, jak się spotyka, są
niestety martwe. Piękny i potężny był.
Z Nieszawy jechaliśmy na północ. Przy granicy lasu ludziskom tak się świetnie jechało, że zamiast
prosto wjechać w las, to pomykali radośnie dalej tą granicą w prawo. Oczywiście potem, gdy z
Darkiem popatrzeliśmy na mapę, okazało się, że trzeba się wrócić. Zatem wróciliśmy i tak jak się
należało, wjechaliśmy prosto w las. Chwila jazdy i na rozdrożu kapeć u jednego z chłopaków. Tu
żeśmy się trochę podzielili. Część pojechała dalej prosto w las - był tam Rezerwat Buków i mini
jeziorka. Jeziorka zachwycające. - Tafla wody zielona, przykryta rzęsą i drzewa wyrastające z wody
- widok niezwykły. I pagórki, były tam pagórki, a zwłaszcza jeden taki dość długi, który ciągnął się
boleśnie....
Tak więc ekipa się podzieliła. Większość pognała prosto aż do wylotu z rezerwatu na szosę, Michał
Z. z nowym zostali na rozdrożu reperując dętkę i oponę, którą nowy kolega miał w beznadziejnym
stanie. Ja z Darkiem zapuściliśmy się kawałek w głąb rezerwatu i podziwialiśmy te maleńkie
zarastające jeziorka, czyniąc fotki, a potem wróciliśmy do Michała i nowego. Gdy naprawili defekt,
we czwórkę ruszyliśmy.
I tu się kończą wszystkie mapy, które mam w domu. Nie mam niczego, co by pokazywało mocniej
na północny zachód tereny niż właśnie do Rezerwatu Buków. Muszę dokupić. Dalej jechaliśmy
jeszcze przez kilka miejscowości. Było zdaje się Parkowo, Sominy, Jaracz i chyba coś jeszcze. Była
miejscowość z zabytkowym młynem. Tam zrobiliśmy w sielskich warunkach, na ławeczkach
dłuższy postój. Dojechaliśmy do Obornik i niestety trzeba było jechać kawałek Obornicką. Potem
była jeszcze jedna szosa, długa jak spaghetti, ale równa za to i mało ruchliwa. Był na niej podjazd z
serii „podjazdy potworki”. Tam chłopaki dali nam dziewczynom do wiwatu – pojechali mocnym
tempem i tyle ich widziałyśmy. My solidarnie zostałyśmy z tyłu. Był nawet znak drogowy, ze
spadającym samochodem, ostrzegający przed stromizną. Udało mi się go pokonać w siodle. A był
dość długi.
Potem było Maniewo. A może Maniewo było przedtem? Nie mogę odtworzyć, bo nie mam mapy.
Szosa w końcu się skończyła i czekały tam na nas nasze miłe Cyborgi. Gdy ich wyzywałam od
potworów, to robili niewinne minki ;)). Wjechaliśmy w teren. Tu żeśmy się rozciągnęli. Parę osób
poleciało do przodu, potem jechałam ja (sama – był długi odcinek w lesie, że nie widziałam nikogo
ani przed sobą ani za sobą. Nie goniłam tych z przodu, by się nie żyłować, ale też specjalnie się nie
zatrzymywałam, by poczekać na resztę. Wszak droga była prosta, nikt nigdzie nie mógł odbić.), a za
mną reszta. W którymś momencie dało się słyszeć głośne cykanie świerszczy. Zaraz potem wyłoniły
się wojskowe budynki. – Wjechaliśmy na poligon w Biedrusku. Tam pojawiła się szosa. Wyglądała
na starą, ale była całkiem nieźle utrzymana.
W Biedrusku, na skrzyżowaniu dróg Poznań – Promnice, przy sklepie i nieopodal pałacu żeśmy się
rozjechali. Ekipa odbiła na Poznań, a ja z Hanką (Hanka z Koziegłów), przecięłyśmy Wartę,
minęłyśmy Promnice po lewej i wyleciałyśmy na ruchliwą szosę Wągrowiec – Poznań. Fatalnie się
jechało tą szosą, mijało nas pełno samochodów. Teraz jak o tym myślę, to zastanawiam się,
dlaczego po przejeździe przez Wartę, na wysokości Promnic, nie odbiłyśmy w prawo, w teren, by
było przecież znacznie przyjemniej i bezpieczniej. W Owińskach nastąpiło ostateczne rozbicie
grupy – pożegnałyśmy się z Hanką wesołym „do jutra” i każda z nas pojechała w stronę swojego
domu. Mój dojazd do domu wyglądał tak: w Owińskach skręciłam w lewo na Annowo.
Przejechałam przez tory kolejowe i południowym skrajem puszczy, wlekłam się głównym traktem
leśnym Owińska – Milno. Złapał mnie kryzys w drugiej połowie tej drogi. Ze zgrozą patrzyłam jak
na całkiem płaskiej dróżce mój licznik pokazuje 14km/h, 10 km/h.... zatrzymałam się więc, bo
uznałam, że bez sensu tak się czołgać. Zjadłam batonika Corny i to było jak elektrowstrząs.
Odzyskałam siły i w trybie zombie, pojechałam dalej. W Milnie, przy krzyżu, skręciłam w prawo,
w teren. Jechałam polami i w Wierzenicy wyleciałam na brukowanym zjeździe, przy zabytkowej
chatce z dachem krytym strzechą. Z licznika wyszło 106, 91 km bardzo udanej wycieczki.
NIEDZIELA, 20 MAJA
Pagórki WPN
Opisuje Michał Książkiewicz:
Uczestnicy:
Było fajnie, mam nadzieję, że dobrze wypoczęliście i nabraliście sił na cały tydzień ciężkiej pracy ;)
Suma wzniesień: 850 km
Dystans: 84 km
Odcinki terenowe: ok. 80% trasy
Przejechaliśmy sporo, ale nie wszystko co się da - zobaczyliśmy mniej więcej 30% tego, co
znajduje się w WPN jeśli chodzi o podjazdy, czyli dość sporo jeszcze mogę pokazać przy okazji
następnych rajdów :D
Warto zobaczyć jeszcze: Kilka wąwozów i dróg w Puszczykowie, jeszcze 4 podjazdy na Osową
Górę, 3 podjazdy na Górę Staszica, 4 podjazdy w obrębie Sarnich Dołów, 2 podjazdy w obrębie
Moreny Dymaczewskiej, wzgórza Lasu Wirskiego (4 podjazdy), szlak czarny nad J. Jarosławieckim
(mocno techniczny), wzgórze 114 m k/Stęszewa i Góra Szreniawska k/Szreniawy (5 ciekawych
podjazdów), kopalnia żwiru w Komornikach.
W każdym razie przyznacie, że Wielkopolski Park Narodowy kryje w sobie wiele ciekawych
zakątków i mam nadzieję, że będziecie tam częściej zaglądać :-)
Opisuje Marzena Szymańska:
Wycieczka byla super. Pagorki daly w kosc, ale widoki za to byly cudne.
Bardzo mi sie podobalo. Dawno nie mialam zakwasow. No to mam dzisiaj ;))
...
SOBOTA, 26 MAJA
Rajd do Sierakowa
Opisuje Marzena Szymańska:
Ten rajd zaplanował i poprowadził Bartek Konowalski. Wieczorem dnia poprzedzającego
rajd spodziewałam się wszystkiego najgorszego. Późnym wieczorem zaczęła się burza, która trwała
do nocy. Zapowiadali, że również sobota ma być burzowa. Na szczęście rano niebo było już
przetarte, a po jakimś czasie zrobiło się zupełnie błękitne. Słońce świeciło mocno, a ziemia
uraczona nocnym deszczem intensywnie parowała. Pogoda z Palmiarni rodem. W warunkach
upalnych i wilgotnych odbył się nasz rajd.
Do Poznania pojechałam samochodem. Zostawiłam go na strzeżonym parkingu pod Multikinem,
wyładowałam rower i podjechałam pod Starego Marycha. O godzinie 10.00 pod pomnikiem były aż
2 zbiórki Cyklistów: zbiórka ludzi Mateusza, który tego dnia zrobił rajd dla szosowców, oraz
zbiórka ludzi Bartka, którzy się cieszyli na teren. Nie było tłumnie ani w jednej ani drugiej grupie.
Terenowców było 4: Bartek - prowadzący, Krzysiu A., Darek R. no i ja. Potem na trasie dołączył do
nas nowy chłopak – Sebastian i z czwórki zrobiła się piątka. Było miło i kameralnie. Bardzo się
cieszyłam na ten rajd, bo nigdy wcześniej nie miałam okazji jechać rowerem na zachód od
Poznania. We wszystkich miejscach za Poznaniem, które kolejno mijaliśmy, byłam po raz pierwszy.
Od Starego Marycha pojechaliśmy w górę, pod Empik i dalej pod Operę. Przy Operze odbiliśmy w
prawo, kierując się w stronę Strzeszynka. Nie mam żadnej papierowej mapy rejonów, przez które
przejeżdżaliśmy, ponadto moja znajomość tych terenów (jak już wcześniej pisałam) jest zerowa,
więc ta relacja może być niedokładna. Znalazłam jakąś mapę w internecie i na jej podstawie
postaram się odtworzyć to i owo ;). Nad jez. Strzeszyńskim było już sporo plażowiczów.
Przejechaliśmy obok tych, co postanowili spędzić sobotę na leżąco i pojechaliśmy w stronę Kiekrza.
W Kiekrzu był duży sklep spożywczy. Tam uzupełniliśmy płyny i zapasy żywnościowe. Podczas tej
wycieczki Bartek porobił mi masę zdjęć jak jem. Próbowałam się nawet chować, ale chyba mi nie
wyszło. Tak więc jak będziecie oglądać foty z rajdu, to zobaczycie mnie jedzącą w różnych
okolicznościach przyrody ;).
Z mapy wynika, że w Kiekrzu mają 2 jeziora: Kierskie Małe i Duże. My nie zatrzymywaliśmy się
nad żadnym z nich. Z Kiekrza jechaliśmy do Pamiątkowa przez Starzyny i bokiem mijając
Krzyszkowo, a następnie do Szamotuł przez Baborówko i Kępę. W okolicach Baborówka była
płaska szosa. Tam chłopaki bardzo się rozpędzili. Ja na liczniku miałam średnie i górne
dwudziestki, momentami podchodząc do 30 km/h, a oni cały czas się oddalali!! Pytałam ich potem
ile mieli na licznikach. Krzysiu się pochwalił, że dobrze ponad 40 i prosił, bym koniecznie
wspomniała o tym w swojej relacji, co niniejszym czynię :).
Nawierzchnia była bardzo zróżnicowana, były kocie łby, płyty betonowe, żwir, kamienie i szosa.
Sporo odcinków było po pełnym słońcu. Nic więc dziwnego, że woda kończyła nam się
błyskawicznie. W Szamotułach zatrzymaliśmy się na rynku. Była tam chwila odpoczynku w cieniu
jednej z kamienic. Prawie zmieściliśmy się też w limicie czasu, który Bartek ustalił na dojazd do
Szamotuł. Według jego planu, dojazd z Poznania miał nam zająć 2 godziny, zajął nieco ponad. Z
Szamotuł kierowaliśmy się na Ostroróg, jadąc przez Śmiłowo. W Ostrorogu fotografowaliśmy
Kościół i zabytkowy domek. Jadąc z Ostrorogu, w kierunku Sierakowskiego PK, był przejazd przez
las i potem chyba przez Zajączkowo.
Długim szosowym zjazdem dojechaliśmy do miejscowości Nojewo i tam w sklepie uzupełniliśmy
zapasy wody, była godzina 14.38. Bartek popatrzył na mapę i okazało się, że trochę źle
pojechaliśmy. Musieliśmy się więc cofnąć i ten miły zjazd do sklepu zrobił się już mniej miłym
podjazdem. Krzysiu, Bartek i Sebastian uciekli do przodu, a ja z Darkiem zostaliśmy nieco z tyłu.
Koniec końców, wszyscy spotkaliśmy się w punkcie, który wcześniej przez pomyłkę minęliśmy i
skręciliśmy z szosy w prawo w teren, w kierunku Kikowa. Naszym celem był malowniczy, ale
niestety nieczynny i od 1997 r. niszczejący, wiadukt kolejowy między Kikowem a Chrzypskiem.
Wiadukt był piękny i bardzo wysoki. Nie udało mi się nigdzie wyszperać jak wysoki, ale był
imponujący. Po straszliwie zarośniętych „schodkach do nieba” wdrapaliśmy się na ów wiadukt. Na
samym wiadukcie trzeba było być bardzo ostrożnym. W wielu miejscach deski były mocno
spróchniałe, zdarzały się wyrwy, barierki, a raczej to co z nich zostało, trzymały się na słowo
honoru. Szkoda, że nikt z lokalnych władz nie wpadł na pomysł, by to miejsce odrestaurować dla
turystów....
Widoki z wiaduktu były przepiękne. Strumień, łąki, lasy i pagóry za jez. Chrzypskim, w tym też ten,
z punktem widokowym, na który się później wdrapaliśmy. Kiedy zbieraliśmy się do odjazdu spod
wiaduktu, okazało się, że Darkowi zeszło powietrze z dętki. Dopompował i udało nam się dojechać
nad jez. Chrzypskie. Dojazd nad to jezioro bardzo mi się podobał. Ścieżka kluczyła brzegiem, w
lesie, była wąska, usiana korzeniami, a z boków atakowały pokrzywy i inne roślinki parząco –
kłujące. Jadąc tą ładną ścieżynką, dotarliśmy do pomostku wędkarsko – wypoczynkowego. Były
tam ławki (przykręcone na stałe :)). Rozsiedliśmy się, ciesząc się ciepłem, piękną pogodą i
malowniczym jeziorem. W tym czasie Darek walczył z dętką. Okazało się, że prawdopodobnie od
gorąca, zlasowała mu się łatka. Ta łatka była inna niż zwykłe. Ponoć jakiś amerykański patent.
Darek założył nową dętkę, ale niestety pech chciał, że podczas zakładania opony, przyszczypnął ją i
zrobił dziurę nie do zaklejenia. Dostał więc drugą dętkę od Bartka. Tu na szczęście już nic złego się
nie wydarzyło.
O godzinie 18.00 ruszyliśmy znad jeziora na punkt widokowy. Jechaliśmy polną drogą, która po
jakimś czasie zaczęła się piąć dość mocno w górę. Podjazd był piaszczysty. Raz się tam zakopałam,
ale nie dałam za wygraną, wskoczyłam na rower i dokończyłam dzieła. Terenowa część podjazdu
kończyła się wylotem na szosę. Można tam było skręcić w lewo pod górę lub w prawo w dół. Do
punktu widokowego, trzeba było oczywiście kontynuować jazdę pod górę. Punkt widokowy mieści
się w okolicy miejscowości Łężyczki, w pobliżu wysokich wzgórz i zatoki jez. Chrzypskiego.
Panorama z góry była kapitalna. Było nawet widać w oddali nasz wiadukt. W miejscu widokowym
ustawiony jest pomnik w kształcie grzyba. Ustawili go jako pomnik milenijny - pierwszy odsłonięty
w 3 tysiącleciu. Są na nim napisy, ale zrobione tak niewyraźnie, że trzeba było się wnikliwie
przypatrywać, by cokolwiek zobaczyć.
Godzina była już późna, postanowiliśmy więc, że do samego Sierakowa nie będziemy wjeżdżać. W
nagrodę za wspinaczkę, mieliśmy teraz piękny, szosowy zjazd z punktu widokowego. Ja na liczniku
miałam tam 48 km/h. Koledzy – ponad 50. I właściwie chyba od tego momentu zaczął się nasz
powrót. Jechaliśmy szosą do miejscowości Śródka. Jeszcze przed tą miejscowością odłączył od nas
Sebastian. Schodziło mu powietrze i zadzwonił po kogoś ze swoich znajomych, by przyjechał po
niego. Kontynuowaliśmy więc jazdę we 4. Dojechaliśmy do Śródki, leży ona przy szosie Kwilcz –
Wróblewo, nad 3 jeziorami, 3 km od Chrzypska. Jest tam bardzo urokliwy, świetnie utrzymany
pałac w stylu neogotyckim, wybudowany w latach 1858-1861 i przebudowany w około 1900 r.
Obecnie stanowi on własność prywatną, ale jest dobrze widoczny z drogi.
Tuż za Śródką żeśmy się nieco zamotali. Chcieliśmy sobie skrócić drogę i jednocześnie urozmaicić
ją trochę terenem i postanowiliśmy odbić w prawo w szlak żółty. Mapa nasza była średnio dokładna
jak na mapę do jazdy po terenie. Wynikało z niej jednak, że za Śródką, tam gdzie szosa zakręca,
powinien być szlak. Ścieżka była, zgodnie z mapą, ale bez oznaczeń szlaku. Mimo to zadaliśmy się
tam. Zrobiliśmy pętlę po lesie, odnaleźliśmy nawet żółty szlak i ... wywiódł nas on na tą samą szosę,
z której zjechaliśmy, tylko parędziesiąt metrów dalej. Śmiesznie wyszło :)). Pętla była super.
Super za to nie były chmury. Wyglądały poważnie – granatowe i nieubłaganie ciągnące na wschód,
a więc w naszą stronę. Chmury burzowe. Zaczęliśmy uciekać, przed burzą i jednocześnie spieszyć
się na pociąg. Szosa między Śródką a Szamotułami, skąd tuż przed 21.00 miał odjeżdżać nasz
pociąg do Poznania miała jakieś 25 km długości. Po drodze mijaliśmy: Strzyźmin, Łucjanowo,
Wróblewo, Wierzchocin, Dobrojewo, Ostroróg, Szczepankowo i Śmiłowo. Na tym odcinku
generalnie nie schodziliśmy poniżej 23 km/h, trzymając przez większość czasu 25, czasem dobijając
do okolic 30. Było pod wiatr, a prowadził Krzychu, dla którego słowa podziwu i uznania. Spisał się
na medal.
Na dworzec kolejowy wpadliśmy na 10 minut przed planowanym odjazdem pociągu. Ale pociąg
miał opóźnienie. Gdyśmy czekali na stacji, dogoniły nas chmury burzowe. Zaczęła się burza, niebo
rozcinały błyskawice, grzmiało, ale nie padało. W którymś momencie szlag trafił jakieś przewody
elektryczne, bo na dworcu zgasły wszystkie lampy i zrobiło się ciemno. Trochę zaczęliśmy się bać,
czy burza nie zatrzyma pociągu. Na szczęście nie zatrzymała. Opóźniony, ale przyjechał, w dodatku
prawie pusty. Rozsiedliśmy się wygodnie i w ten sposób wróciliśmy do Poznania. Ja w domu byłam
tuż po 23.00, spać poszłam o 00.30. Z licznika wyszło mi 121 km bardzo udanej wycieczki w
doborowym składzie.
SOBOTA, 26 MAJA
Rajd szosą do Giecza
Opisuje Mateusz Rozmiarek:
Dnia tego odbywały się aż dwa rajdy rajd Bartka Konowalskiego do Sierakowa oraz mój.
Zbiórka była o godzinie dziesiątej pod pomnikiem Starego Marycha. Na rajd przyjechał Zdzisław
Ratajczak i razem ruszyliśmy w trasę. Z Poznania wyjechaliśmy przez Szczepankowo i dalej drogą
do Tulec gdzie zrobiliśmy pierwszy postój pod kościołem- sanktuarium. Zdzisław powiedział że w
Kostrzynie są jakieś dni miasta wić się tam udaliśmy. Drogi między wsiami nie są na szczęście w
złym stanie więc jechało się dobrze. Gdy przyjechaliśmy Kostrzyna okazało się że tam wszystko
dopiero w trakcie przygotowań więc zatrzymaliśmy się tylko na dłuższy posiłek. Dalej udaliśmy się
trasą przez Klony do Giecza sprawdzając po drodze parokrotnie mapę. Kiedy dotarliśmy do celu
zaczęliśmy poszukiwania „ruin”. Na terenie grodzisk panował wspaniały spokój, wspaniały cień,
cisza i tylko ptaki śpiewały żadne wycieczki tego dnia się nie trafiły. Odwiedziliśmy muzeum i
zobaczyliśmy pozostałości po grodzisku Piastów. Po dłuższym odpoczynku mogliśmy wyruszyć już
w drogę powrotną. Znowu przejechaliśmy przez Gułtowy, Klony dalej mijaliśmy Czerlejno, Trzek
Duży i znowu parę razy musieliśmy sprawdzić mapę by wiedzieć gdzie w której wsi skręcić oraz
zrobiliśmy zakupu przede wszystkim wody bo dzień był upalny. Przed Swarzędzem napotkaliśmy
jeszcze przygotowania do festynu parafialnego. Odcinek pomiędzy Swarzędzem a Antoninkiem
gdzie się rozstaliśmy jechaliśmy jakimś ścieżko-chodnikiem pełnym szkła.
Rajd przebiegał w tempie całkiem żwawym pogoda była słoneczna a dystans wynosił około 100km.
NIEDZIELA, 27 MAJA
Pętla Północna
Opisuje Marzena Szymańska:
Ten rajd prowadził Kuba S. W noc poprzedzającą wycieczkę, spałam jak zabita, zrobione
poprzedniego dnia 121 km i późne pójście spać zrobiły chyba swoje. Zbudziłam się i zobaczyłam,
że pogoda zapowiada się wredna – niebo było zasnute ciemnymi, niewesołymi chmurami. Wyszłam
na chwilę z domu by obadać sprawę i okazało się, że jest dość chłodno. Zadecydowałam więc, że
ubiorę coś z długim rękawem i pełne buty.
Poprzedniego dnia umówiłam się z Bartkiem, że spotkamy się w Kicinie, pod figurą i razem
pojedziemy na zbiórkę pod Marycha. O ustalonej godzinie (8.50) byłam już na miejscu, po kilku
minutach, pojawił się Bartek. Droga do Poznania minęła bardzo przyjemnie, mimo, że szosowo.
Jechaliśmy przez Koziegłowy i tam był chyba jeden wielki zjazd, przynajmniej ja tak to odczułam.
Potem były tory kolejowe przy elektrociepłowni, ul. Główna, następnie skręt w lewo i stara A2,
przejazd nad Maltą i na zakończenie uliczkami centrum.
Pod Marychem była już część ekipy, byliśmy nieco przed czasem i po nas dobiło jeszcze paru ludzi.
Łącznie znowu zebrała się wielka gromada – jakieś 14-15 osób. Pojawiło się też sporo nowych
twarzy. Rajd miał być leserski, ale tak duża grupa rządzi się własnymi prawami i zaczęłam się
powoli obawiać, że tak jak z Darkowego (w planach spokojnego) rajdu Bukowego, zrobi się rajd z
tempem szarpanym, lub mocnym. Start był spokojny. Jechaliśmy miastem, a potem ubitymi,
równymi ścieżkami terenowymi i tam ludzie zaczęli jechać szybciej. Zanim dotarliśmy do
Antoninka, mijaliśmy jakieś lasy i były nawet po drodze zbiorniki wodne. W Antoninku,
przeprawialiśmy się przejściem podziemnym pod starą A2. Trzeba też było wnieść rowery po
schodach. To był ból.... ;). Ścieżką wzdłuż starej A2 jechaliśmy kawałeczek na wschód, by za
moment odbić w lewo. Niedaleko był też sklep i pierwsze zakupy.
Pogoda powoli zaczęła się robić ładna – przebijające w niektórych miejscach błękitne niebo, dawało
nadzieję, że jeszcze będzie pięknie tego dnia. I było. Ostatecznie chmury zanikły i przez całą
wycieczkę, aż do końca, towarzyszyło nam pełne słońce. Spod sklepu ruszyliśmy dalej. Jechaliśmy
brzegiem jez. Swarzędzkiego, mijając je po prawej. Wyjechaliśmy z lasu przy stadninie koni w
Gruszczynie i tu niespodzianka – położyli nowy asfalt. Przecięliśmy szosę Swarzędz – Kobylnica i
pojechaliśmy drogą polną w kierunku Uzarzewa. Strasznie byłam ciekawa jak będzie – w rejonie
Katarzynek jest podjazd z serii „podjazdy potworki”. W ubiegłym roku udało mi się go pokonać w
siodle bez przystanków, ale łatwo nie było. Tym razem miał mi on być po raz pierwszy zjazdem.
Droga polna była dość długa i słońce prażyło niemiłosiernie. Na horyzoncie pojawiła się jakaś grupa
rowerowa. Wcale się z tego nie ucieszyłam, bo nasi wpadli na pomysł, by ich dogonić. Tempo
naszego lesera dość gwałtownie poszło w górę. Myślałam, że ci ludzie jadą w jakimś wyścigu.
Żałowałam nawet, przez moment, że nie wiedziałam o tym wcześniej, bo bym wystartowała i po raz
pierwszy załapała się na podium ;)). Wszak jadąc hmmm.... leserskim (?!) tempem, Cyklista Team
minął ich wszystkich.... Potem się dowiedziałam, że to nie był wyścig, a rajd zorganizowany przez
sklep poznański „Woda Góry Las”. No i pojawił się zjazd Katarzynki, na który tak czekałam.
Zmienili go trochę. W zeszłym roku, w listopadzie, gdy go podjeżdżałam był bardziej piaszczysty i
zakręcał w końcówce. Teraz był utwardzony jakimiś kamieniami i zlikwidowali ten zakręt. Były
kamienie, więc dałam po hamulcach. Na tym zjeździe wyprzedziła mnie cała nasza ekipa i chwilę
później był nieplanowany postój – Gracjan złapał kapcia. Łatali więc, a ja wpadłam na genialny
pomysł, by spokojnie wtoczyć się na „podjazd Uzarzewo”. Kiedyś go mierzyłam. Ma nieco ponad
0,5 km długości. Wlekłam się tam jak mucha w smole i dziko się cieszyłam, że nikt tego nie widzi
:).
Na górze, obok sklepu, były nasze dziewczyny: Ola i Justyna. Przy ścieżce na Biskupice,
poczekałyśmy na resztę. Reszta w końcu nadjechała. Miałam wrażenie, że nawet nas nie zauważyli,
stojących przy tej drodze, bo pomknęli do przodu z prędkością światła. To zdecydowanie nie był
mój najlepszy dzień. Nie wiem nawet dokładnie kiedy, poczułam ogarniającą mnie słabość.
Jechałam z pozoru całkiem normalnie, może nieco wolniej niż zwykle, nogi nie bolały, niby
wszystko było ok., a jednak coś było nie tak. Zatrzymaliśmy się nad jakimś sympatycznym
jeziorkiem, patrząc po mapie, było to chyba jez. Dębiniec. Tam odłączył od nas Krzysiu C., nasz
Prezes, bo miał jeszcze coś ważnego gdzieś do załatwienia. Tymczasem czułam się fatalnie i z
przerażeniem złapałam się na tym, że myślę o ewakuacji do domu. Wtłaczałam w siebie wafelki, ale
nic nie pomagało. Masakra. Cały czas tłumaczyłam sobie, że jestem blisko domu i w każdym
momencie mogę wrócić. To chyba w jakimś stopniu dodawało mi sił. Tu podziękowania dla Kuby i
Bartka, którzy dodawali mi otuchy :).
Dojechaliśmy do stacji kolejowej Promno, potem była miejscowość Gorzkie Pole z szosowym
podjazdem. Jechaliśmy cały czas na północ, mijaliśmy po prawej pole pełne pięknych, wysokich
niebieskich kwiatów. Były tam nawet czynione fotki. Jadąc cały czas na północ, mieliśmy długi
odcinek polnej drogi. Żar lał się z nieba. Myślę, że wiele osób się ucieszyło, gdyśmy wjechali w las.
Niebawem znaleźliśmy się na przesmyku pomiędzy jeziorami Wronczyńskim Małym i Dużym. Przy
wylocie na szosę odłączyły od nas dziewczyny – Ola i Justyna. Obu powoli zaczynało się już
spieszyć do domu. Wjechaliśmy do Wronczyna i tam był postój przy sklepie. Lubię ten sklep, bo
jest to jeden z tych, które czynne są zawsze.
Spod sklepu pojechaliśmy kawałek szosą w kierunku Krześlic, ale na rozwidleniu zamiast na
Krześlice, pojechaliśmy w lewo, na Bednary. W Bednarach wylecieliśmy na drodze brukowanej,
którą dobrze znam i lubię. Tradycyjnie, zamiast poboczem, wskoczyłam sobie na ten bruk by się
potelepać. No i nie wytelepałam do końca, bo cały czas się czułam źle. W którymś momencie
stwierdziłam, że lepiej odpuścić, by zachować siły na dalszą drogę. Potem bruk się skończył,
przechodząc w wąską i wybitnie mało uczęszczaną szosę. Z szosy tej skręciliśmy w prawo, na płyty
starego, zdezelowanego lotniska poniemieckiego. Z lotniska, jechaliśmy w stronę Dąbrówki
Kościelnej. Jest niedaleko przed Dąbrówką, leśno – polne rozdroże. Bodajże 2 drogi prowadzą tam
do Dąbrówki. Jedna z nich wiedzie w całości terenem, druga, początkowo idzie lasem, a potem
kończy się szosą. Szosą równą jak stolnica, którą trzeba jechać w lewo pod Sanktuarium.
Większość ludzi poleciała prosto właśnie tym wariantem leśno – szosowym. Ja wraz z Kubą i
kilkoma jeszcze osobami wybraliśmy sobie dojazd w całości terenowy. Pod Sanktuarium
dąbrowieckim, zrobiliśmy przerwę. Godzina była jeszcze na tyle młoda, że udało nam się zaliczyć
sklep. Ten sklep średnio lubię, bo to jeden z tych, co są prawie zawsze zamknięte ;). Jedząc, pijąc i
odpoczywając czekaliśmy na tych, co wcześniej wyrwali do przodu. Dziwne, bo długo ich nie było.
W wesołych nastrojach, zastanawialiśmy się, gdzie też mogli oni pojechać... może na
Niedźwiedziny? ;)).
W końcu się znaleźli, posiedzieliśmy jeszcze chwilę i ruszyliśmy w dalszą drogę, a naszym
tymczasowym celem był Głęboczek. Droga Dąbrówka – Głęboczek jest o wiele fajniejsza, niż
Głęboczek – Dąbrówka, bo to prawie sam zjazd. Przed Głęboczkiem była chwila patrzenia na mapę.
Ja i Ania, podczas, gdy reszta patrzyła, zabrałyśmy się za zjazd. Zjeżdżałyśmy od strony asfaltowej.
Wyremontowali trochę w tym Głęboczku, bo kiedyś ten asfalt był poprzetykany nierównym
chodnikiem, na którym szło się pozabijać. Teraz cały zjazd był asfaltowy, bez tego paskudnego
chodnika. Puściłam hamulce i rozbujałam się tam do ponad 40 km/h. Wedle tego co mówił
wcześniej Kuba, mieliśmy z Głęboczka jechać szlakiem zielonym na Huciska. Znałam ten szlak z
maratonu, który był 2 tygodnie wcześniej, to ten sam szlak, którego wtedy o mało nie przegapiłam.
Strzałki były w lewo, a ja poleciałam prosto. Potem wołał za mną jakiś chłopak, bym wracała, bo
źle jadę. Pewnie dlatego tak dobrze zapamiętałam sobie to miejsce. Na ten brukowany podjazd
wtaczałyśmy się w 2 – ja i Ania. Byłyśmy już u jego kresu, całe szczęśliwe, że już po bólu, gdyśmy
usłyszały, że nasi nas wołają. Nasi byli na dole. Krzyczałam do nich, że mają przyjechać, na górę,
bo jesteśmy z Anką już o krok od skrętu w zielony szlak, tymczasem oni twierdzili, że to oni stoją
przy szlaku. Zrezygnowane i z perspektywą ponownego podjazdu pod Głęboczek, za chwil parę,
zjechałyśmy z Anią na dół, by stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, że szlak, przy którym stoją
nasi panowie, nie jest zielony a niebieski. To był ból. Ten drugi podjazd pod Głęboczek. Ludzie go
podjechali lekko jak motyle, a ja się wlekłam jakbym miała doczepioną do roweru lodówkę,
telewizor albo kotwicę okrętową.
Jechaliśmy jakiś czas dokładnie tą trasą, która była na maratonie. Był to bardzo przyjemny
fragment. Ścieżka była miejscami krzywa, znalazło się nawet troszkę błota i kilka kałuż, które nie
zdążyły jeszcze wyschnąć. Jadąc tak, w pięknej leśnej scenerii, dojechaliśmy do jez. Miejskiego.
Był tam zjazd z serii „uważaj, by się nie pozabijać”. Udało mi się go powolutku zjechać :). Nad jez.
Miejskim było sporo plażowiczów, ale i dla nas miejsca starczyło. Zrobiliśmy tam dłuższą przerwę.
Kilka osób się kąpało w jeziorze, kilka (w tym i ja) moczyło nogi, a reszta pilnowała naszego
rowerowego dobytku. Kiedy wszyscy już zakosztowaliśmy relaksu nad wodą, ruszyliśmy w dalszą
drogę. A owa droga była bardzo ciekawa, bo wiodła samym brzegiem jeziora, który pełen był
wystających korzeni. Ze 2, albo nawet i 3 razy zeszłam tam z roweru w obawie przed ew. glebą.
Potem był asfaltowy krótki podjazd pod Kamińsko, a z Kamińska wbiliśmy się w
wyjątkowo ładnie poprowadzony czerwony szlak. Na tym szlaku było parę powalonych drzew.
Gdzieś też w tamtych okolicach poczułam zupełnie niespodziewanie, że w końcu (!) przestaje być
mi słabo. Uff.... co za ulga! W którymś momencie zgubiliśmy szlak. O ile jest on świetnie
oznaczony w kierunku do Kamińska, to w kierunku od Kamińska, już tak genialnie nie jest. Ale nic
to, fajnie jest czasem zgubić szlak, przynajmniej ja lubię. Jechaliśmy lasem, była droga brukowana,
na którą z radością wskoczyłam by się potelepać, potem był przejazd wzdłuż jakichś stawów
hodowlanych niezbyt szeroką i wysypaną drobniutkimi kamieniami ścieżką. - Ładny fragment.
Wylecieliśmy na jednym z najgłówniejszych traktów w Puszczy – tj. na trakcie Owińska – Milno.
Wyjechaliśmy na niego tuż przy Owińskach. Czekała nas więc przeprawa owym traktem. Niby nie
ma tam żadnych cudów, ale ta niewinna szeroka leśna arteria zebrała już wiele gleb w wykonaniu
moich znajomych. Tarka posamochodowa, gdzieniegdzie niespodziewane większe dołki, piach /
błoto w zależności od pogody, zbierają swoje ofiary. Tym razem nikt tam nie leżał, przynajmniej
nic mi o tym nie wiadomo. Dojechaliśmy do Maruszki i tam nastąpił podział grupy. Ja początkowo
planowałam też tam właśnie odbić na Milno i polami wrócić do Wierzenicy, ale, że w końcu
odzyskałam siły, to postanowiłam odprowadzić ekipę do Kicina. W Kicinie, przy figurze postaliśmy
chwilę gawędząc i rozjechaliśmy się ostatecznie. Z mojej strony dojazd do domu wyglądał tak:
podjechałam pod Kościół, następnie dalej, prosto długą polną aleją, zwaną aleją śliwkową. Bokiem
zrobiłam podjazd i zjazd z Łysej Góry, patrząc na powoli narastające, na w większości jeszcze
błękitnym niebie, chmury burzowe. Wycieczka była bardzo udana. U mnie z licznika wyszło 92,69
km, wszystko praktycznie zrobione w terenie, za co dziękuję Prowadzącemu.
WTOREK, 29 MAJA
Darka Zielonka
Opisuje Darek Rau:
Uczestnicy: 13
Trasa: Koziegłowy, Czernice, Zielonka, Głęboczek, Łopuchówko, Wojnowo, Nieszawa,
Boguniewo, Parkowo, Inracz, Oborniki, Gołaszyn, Maniewo, Biedrusko
Dystans: 107km
NIEDZIELA, 3 CZERWCA
TTR'em do Piły
Opisuje Marzena Szymańska:
Miałam przyjemność uczestniczyć w rajdzie do Piły, który zaplanował i poprowadził Bartek
Konowalski. Był to dla mnie rajd szczególny, ponieważ, to właśnie na nim przejechałam swój
pierwszy 1000 km z ekipą Cyklisty. Ponadto, tego dnia pobiłam większość swoich rekordów
rowerowych – tj. maksymalną dzienną odległość, oraz maksymalną średnią prędkość na trasie
długiej. Próbowałam też rozbujać mój rower powyżej 50 km/h, ale to mi się akurat nie udało ;). A
teraz pora na szczegóły:
Rano, zanim jeszcze zjadłam śniadanie, wyszłam z domu by sprawdzić pogodę. Było dość wrednie.
Mżawka, wiatr z północnego wschodu (a więc zapowiadała się jazda z wiatrem boczno twarzowym) i chłód. W Kicinie spotkałam się z Hanką oraz z Bartkiem i razem pojechaliśmy pod
Starego Marycha.
Pod pomnikiem zebrali się: prowadzący – Bartek, Prezes – Krzysztof, Hanka, Jacek, Michał Z.,
nowy – Grzegorz, no i ja, później, w okolicach Strzeszynka dołączyli jeszcze Karolina i Jacek.
Jechaliśmy prawie cały czas zgodnie ze szlakiem TTR w kierunku na Piłę, który został wytyczony
przez Andrzeja K. Droga do Szamotuł, wyglądała tak samo jak wtedy, gdyśmy jechali do
Sierakowskiego PK. Z tą różnicą, że wtedy była cudna, ciepła aura.
Tak więc, ruszyliśmy o 8.15 spod Starego Marycha, pojechaliśmy w górę, pod Empik i dalej pod
Operę. Przy Operze odbiliśmy w prawo, kierując się w stronę Strzeszynka. Nad jez. Strzeszyńskim
było raczej pusto, ścieżki - wyludnione, zapewne z racji wczesnej godziny i nieciekawej pogody. W
Kiekrzu, tak jak ostatnio, zawitaliśmy do dużego sklepu spożywczego. Tam uzupełniliśmy płyny i
zapasy żywnościowe, po czym pojechaliśmy do Pamiątkowa przez Starzyny i bokiem mijając
Krzyszkowo, a następnie do Szamotuł przez Baborówko i Kępę. Tym razem na tamtym płaskim,
długim odcinku szosowym, ekipa postanowiła nie bić rekordów prędkości :). W Szamotułach
zatrzymaliśmy się na rynku, dokładnie w tym samym miejscu, co ostatnio i od tego momentu,
zaczęły się dla mnie obszary nowe.
Jechaliśmy przez Szczuczyn, Sycyn i Jaryszewo. Między Stobnicą a Brączewem znajdował się stary
(nieczynny) most kolejowy przerzucony przez Wartę. Aby go zobaczyć z bliska, odbiliśmy w prawo
na wąską ścieżkę łąkową. Część z nas rowery wniosła ze sobą na górę, reszta, w tym i ja, zostawiła
sprzęt na dole. Obiekt był w kiepskim stanie. Brakowało niektórych belek, a spośród tych które
były, nie wszystkie wyglądały na godne zaufania. Niemniej widoki z niego były ładne. Zejście i
wejście na most było trochę zdradzieckie – niedługie, ale pełne luźnych kamieni, na których można
się było nieźle wyłożyć. Bartek żartował nawet, że lepiej jest się połamać na rowerze w górach, niż
podczas schodzenia ze starego mostu :).
Po spacerze po moście kolejowym, ruszyliśmy w kierunku Obrzycka. W samym mieście
zatrzymaliśmy się na chwilę na rynku, przy zabytkowym XVII – wiecznym, barokowym ratuszu
zbudowanym z czerwonej cegły i poczyniliśmy kilka fotek. Za Obrzyckiem, przecięliśmy Wartę i
minęliśmy miejscowość o nazwie Zielonagóra, krótko po tym wjeżdżając do Puszczy Noteckiej,
słynnej z zimowych wypraw Cyklistów, o których wiele słyszałam.
Miałam okazję, w ubiegłym roku jeździć rowerem skrajem puszczy, tym razem dane mi było jej
lasy przejechać z południa na północ. Jechaliśmy szosą. Szosa ta była długa i bardzo równa, a z
lewej i prawej rozciągały się bezkresne lasy. Generalnie z Puszczy Noteckiej najlepiej zapamiętałam
bieżniki opon najpierw Grzegorza, a potem Krzysztofa :). Jadąc za kimś w trybie pasożyta, niestety
nie ma się zbyt wielu możliwości by podziwiać pejzaże, trzeba stale uważać, by nieopatrznie nie
wjechać w poprzednika i by poprzednik nie uciekł. Tempo turystyczne?! Bartek twierdzi, że to
nowa kategoria – „turystyka ekstremalna” – polegająca na tym, by jednego dnia zwiedzić jak
najwięcej, jadąc w miarę możliwości szybko.
Na wyjeździe z puszczy mijaliśmy Tarnówko, potem były odcinki polne z Młynkowem gdzieś po
drodze. Odbiliśmy na chwilę ze szlaku w lewo, by odwiedzić Lubasz, w którym podziwialiśmy
odrestaurowany dworek i nieźle utrzymany park, które to obiekty należą do uniwersytetu. Kilometry
uciekały nadzwyczaj szybko. Nie było jeszcze południa, a na liczniku miałam już blisko 80 km. W
Lubaszu odwiedziliśmy też sklep. Nie było ciepło, ale jechaliśmy dość żwawym tempem i powoli
wszystkim zaczęła się już kończyć woda. Posililiśmy się też, bo Bartek straszył, że czeka nas
upiorna górka w okolicy miejscowości Goraj. Jak się okazało, na początku był bardzo miły szosowy
zjazd. Część ekipy się za bardzo tam rozpędziła i pojechali w dół, zamiast skręcić w prawo, w
szosę, która znienacka zamiast w dół, wiodła w górę. Podjazd był dość długi, jechałam sobie
powoli ciesząc oczy piękną buczyną. Cienista szosa, konsekwentnie pięła się w górę, prowadząc do
zamku w Goraju, w którym obecnie mieści się szkoła z internatem. Chwilę pokręciliśmy się po
okolicach zamku, po czym nastąpił terenowy zjazd. Zjazd był dość długi i nierówny. Hania tam
leżała. Ja również przez chwilę byłam bliska czułego spotkania z matką ziemią, ale miałam więcej
szczęścia i udało mi się opanować sytuację.
Do Czarnkowa prowadził długi, szosowy zjazd. To właśnie tam usiłowałam się rozpędzić powyżej
50 km/h, ale wiatr wiał w twarz i się nie udało. Zjeżdżając cieszyłam się bardzo, że jest to zjazd a
nie podjazd. Czarnków przywitał nas ciemnymi chmurami i śpiewem. Obchodzone były właśnie dni
miasta i były jakieś występy. Zwolniliśmy nieco, ale nie zatrzymaliśmy się. Pojechaliśmy dalej,
robiąc krótką przerwę na fotki przy malowniczym moście na Noteci.
Do Trzcianki jechaliśmy głównie mało ruchliwymi szosami. Mijaliśmy po drodze Kuźnicę
Czarnkowską, Radolin i Teresin. W Radolinie był pierwszy nieplanowany postój, związany z
koniecznością naprawy dętki u Grzegorza. Drugi był ze 2-3 km dalej, pod Teresinem – z tego
samego powodu ;). Na pierwszym postoju było nieprzyjemnie zimno. To tam, postanowiłam, że
narzucę na siebie jeszcze jedną kurtkę. Na drugim, było lepiej, bo schowaliśmy się pod granicą lasu,
było więc cieplej i nie wiało.
Sama Trzcianka nie utkwiła mi specjalnie w pamięci. Za miastem znowu jechaliśmy głównie przez
obszary leśne, mało ruchliwymi szosami. Po około 8 km szosowania, dobiliśmy do Łomnicy, gdzie
odbywał się akurat festyn rodzinny z grilowaniem i innymi cudami. Właśnie tam został popełniony
błąd nawigacyjny. Zamiast w lewo, na Kępę i Pokrzywno, my pojechaliśmy w prawo, na Wrzącą.
Błąd wykrył Krzysztof, była chwila skupienia nad mapą, a potem konieczność wracania się. Znowu
minęliśmy festyn i tym razem wbiliśmy się we właściwą drogę.
Najpierw był podjazd szosowy, potem terenowy. Ten drugi, wyskoczył jak diabeł z pudełka i dał mi
mocno w kość. Na liczniku 153 km i początek kryzysu, który męczył mnie przez następne 10 km.
Pięłam się w górę, jadąc z najwyższym trudem i w którymś momencie zeszłam z roweru. Postałam
chwilę, po czym ręcznie zmieniłam bieg na twardszy. Nie potrafię ruszyć z „młynka”, więc
pstrykałam manetkami i ręką obracałam korbą, by łańcuch wszedł na nieco mniejsze koronki.
Gotowe? Gotowe. Wsiadłam i .... ujechawszy parę metrów, odpuściłam. Gdzieś z przodu majaczyła
mi sylwetka Hanki (jeszcze w siodle – pod koniec prowadziła), minął mnie Bartek (też w siodle –
zdaje się, że podjechał do końca), za mną szedł Michał. I tak żeśmy wędrowali. Michał był moim
towarzyszem niedoli. Jemu też było źle. Jechaliśmy potem razem przez dłuższy czas i narzekaliśmy
na zły los. To był prawdziwy ból – matka i ojciec wszystkich kryzysów. Chwilami miałam ochotę
porzucić rower i siąść na trawie.
Jadąc w trybie zombie, dobiliśmy do Karoliny i Jacka, a niedługo potem na horyzoncie pojawili się
nasi. Stali na rozdrożu i czekali na nas. Była chwila na posilenie się. No i znowu ruszyliśmy, ktoś
powiedział, że do Piły już tylko jakieś 10 km. Uwiesiłam się na kole u Krzysztofa. Gdy tak za nim
jechałam, kryzys ni z tego ni z owego przeszedł i w ten sposób dojechaliśmy do Piły. Tu dziękuję
Krzysztofowi, za to, że tak ładnie poprowadził i dał odpocząć w cieniu swego koła.
Na pociąg nie czekaliśmy długo. Wpakowaliśmy się z rowerami do przedziału, rowerowego,
który niestety był już częściowo zajęty przez podróżnych BEZ większych bagaży. Ustawiliśmy
nasze rowery i pociąg ruszył. Po około 2 godzinach dojechaliśmy do Poznania. Na dworcu nastąpiło
szybkie pożegnanie. Było zimno i godzina już nie młoda. Przez jakiś czas jechaliśmy we 4: Hania,
Bartek, Krzysztof i ja. Potem Hania i Bartek odbili na Koziegłowy, a ja z Krzysztofem pojechaliśmy
krajową 5 do Kobylnicy. W Kobylnicy się pożegnaliśmy, on pojechał do Swarzędza, ja do
Wierzenicy. Jechałam 2,5 km przez ciemny las szosą. Dziwne to było uczucie, wszystko wokoło
wydawało mi się zupełnie nierealne. W domu byłam około 22.15, mając na liczniku: 190, 85 km, ze
średnią 20,8 km/h, maksymalną 47,1 km/h, i z czasem 9.08.59. Było super, kto nie był, niech żałuje.
WTOREK-NIEDZIELA, 5-10 CZERWCA
Beskidy – Rajcza
Opisuje Michał Książkiewicz:
Uczestnicy:
Jedna z kolejnych moich jednoosobowych wypraw klubowych. Deszczowy dzień 4 czerwca 2007 r.
poświęciłem na dojazd pociągiem z Poznania do Rajczy, gdzie miałem bazę noclegową. Przez
następne 6 dni jeździłem po górskich szlakach w urozmaiconym terenie:
5 czerwca
Rajcza - czarny szlak rowerowy - Ujsoły – czarny szlak rowerowy - Przełęcz Kotarz
– zielony szlak pieszy - Muńcuł (burza) - zielony szlak pieszy - Ujsoły – czarny szlak rowerowy –
Rajcza 26 km
6 czerwca
Rajcza - Rycerka Kolonia – żółty szlak pieszy - Wielka Racza – czerwony szlak
pieszy - Zwardoń - Oszczadnica (burza) – zielony szlak pieszy - Wielka Racza - czerwony szlak
pieszy – Przełęcz Przegibek - czarny szlak rowerowy - Rycerka Kolonia – Rajcza 95 km
7 czerwca
Rajcza - Milówka – żółty szlak rowerowy - Magurka Radziechowska - czerwony
szlak pieszy – Magurka Wiślańska - zielony szlak pieszy - Zielony Kopiec - zielony szlak pieszy Skrzyczne – szutrówka – Szczyrk (burza) – Buczkowice - Lipowa Ostre – inna szutrówka Skrzyczne – jeszcze inna szutrówka - Lipowa Ostre – Żywiec (burza) – Rajcza 93 km
8 czerwca
Rajcza - czarny szlak rowerowy - Glinka – błotnisty trakt leśny - Krawców Wierch –
niebieski szlak pieszy – Przełęcz Glinka - czarny szlak rowerowy - Ujsoły – czarny szlak pieszy Rysianka - żółty szlak pieszy - Romanka - żółty szlak pieszy - Rysianka - żółty szlak pieszy - czarny
szlak pieszy – Ujsoły - czarny szlak rowerowy – Rajcza 65 km
9 czerwca
Rajcza - Żywiec – Wilkowice - Magurka Wilkowicka – niebieski szlak pieszy –
Czupel – czerwony szlak pieszy - Czernichów – Międzybrodzie Bialskie - Przełęcz Przegibek niebieski szlak pieszy - czerwony szlak pieszy - Hrobacza Łąka - czerwony szlak pieszy - Porąbka –
Wielka Puszcza – droga leśna – Przełęcz Kocierska - czerwony szlak pieszy – Przełęcz Cisowa niebieski szlak pieszy – żółty szlak pieszy - Oczków - Żywiec – Rajcza 128 km
10 czerwca Rajcza - czarny szlak rowerowy - Soblówka - czarny szlak rowerowy - Mała
Rycerzowa - czerwony szlak pieszy, czarny szlak rowerowy - Mlada Hora (burza) - czarny szlak
rowerowy - Ujsoły - czarny szlak rowerowy – Rajcza 42 km
Warunki były fantastyczne, szlaki suche i szybkie. Dopiero front burzowy z 10 czerwca ostatecznie
zakończył okres dobrej pogody i zamienił szlaki piesze w błotniste rynny. Zjechałem więc do
Rajczy i wróciłem pociągiem do Poznania.
PIĄTEK, 8 CZERWCA
NSR-em do Pyzdr
Opisuje Marzena Szymańska:
Rajd zaplanował i poprowadził Bartek Konowalski. Korzystając z okazji czwartkowego
Bożego Ciała, część Cyklistów przedłużyła sobie weekend, biorąc urlop w piątek, stąd też pojawił
się pomysł, by tego dnia zorganizować jakiś rowerowy wypad. Ze względu na to, że:
-
część osób musiała (niestety) zostać w pracy,
we wszystkich prognozach przewidywany był afrykański upał na ten dzień,
trasa zapowiadała się długa i w dużej mierze miała przebiegać po terenach otwartych,
bez możliwości schowania się w cieniu,
przypuszczałam, że rano o godz. 8.00 pod Marychem w Poznaniu nie będzie tłumów. Jak się
okazało, nie myliłam się. Ekipa zebrała się bardzo kameralna, byli: Bartek – prowadzący, Grzegorz
- po raz drugi z nami, no i ja. Stawił się także Prezes, ale przyszedł tylko na chwilę, by zobaczyć kto
jedzie i musiał wrócić do pracy. Ruszyliśmy spod pomnika o 8.15, przejechaliśmy przez miasto, po
drodze zgarniając Borysa.
Pogoda rzeczywiście była upalna. Było wybitnie gorąco, co mnie cieszyło, bo lubię taką pogodę.
Bartek twierdził, że trzeba oszczędzać siły, dlatego zaordynował możliwie najmniej forsowny
dojazd do Mosiny. Przed wyjazdem wszyscy mnie straszyli, że ten rajd będzie ciężki. Krążyły
legendy, że na otwarciu szlaku, ludzie „umierali na wałach”. Ponoć wały miały być straszne.
Wyobraźnia podsuwała mi wiele dramatycznych wizji „zgonu” na wałach ;). Do Mosiny jechaliśmy
głównie szosami. Niektóre były bardziej, inne mniej uczęszczane przez samochody. Na kilku
odcinkach był zakaz jazdy rowerami i wtedy zjeżdżaliśmy na wąskie ścieżki asfaltowe zrobione
chyba zarówno dla pieszych jak i dla rowerzystów. Do Mosiny dotarliśmy szybko i sprawnie, był
tam duży sklep, do którego wszyscy weszliśmy, by uzupełnić zapasy. Przy okazji Bartek pokazał
nam słynny dom Ewy. Robiliśmy sobie nawet pod nim zdjęcia. Potem jechaliśmy szosami przez
Sowiniec, Baranowo, dobijając do Krajkowa.
W Krajkowie szosa skończyła się i było niewielkie rondo, z kilkoma ławkami. Tam, w pełnym
słońcu, w warunkach żaru lejącego się z nieba, zrobiliśmy sobie postój. Najedliśmy się, napiliśmy,
wysmarowaliśmy kremem do opalania, poczyniliśmy klika fotek i ruszyliśmy w dalszą drogę. A
dalsza droga, terenowa, z początku wygodna, zaczęła się robić coraz bardziej piaszczysta. Bartek i
ja radziliśmy sobie w tych piaskach całkiem nieźle, ale Borys i Grzegorz, z racji jazdy na cienkich
oponach mieli trochę problemów. Za chwilę zrobiliśmy drugi postój, był tam zdaje się parking
leśny, z „listem do turysty”, oraz ładnie zorganizowanym miejscem do odpoczynku – drewniane
ławki ze stolikiem pod zadaszeniem.
Spod parkingu pojechaliśmy źle. Początkowo wydawało nam się, że jedziemy zgodnie ze szlakiem
ale tak nie było. Droga była podmokła, utwardzona gruzem ceglanym, na którym trzeba było
uważać, w takich okolicznościach nietrudno o glebę. Potem ta ścieżka wyprowadziła nas na świeżo
skoszone pole / łąkę. Jechaliśmy tym polem, powoli tracąc wiarę, w to, że to dobra droga, wszak
ścieżka zanikła już jakiś czas temu.... Ostatecznie trzeba było zawrócić, skoszony odcinek pola
skończył się i w żaden sposób nie szło kontynuować jazdy. Tak więc powrót ścieżką z gruzem,
przejazd obok zadaszonych ławeczek i odbicie za nimi w lewo w szlak. Jechaliśmy terenem i
momentami znowu niektórym z nas piasek dawał się we znaki. Borys miał pecha i w przerzutkę
wkręciło mu się pełno trawy na tamtym polu i na jednym z leśnych skrzyżowań była akcja:
wyciągamy trawę.
Jadąc dalej mijaliśmy Tworzykowo i Jaszkowo, następnie już szosowo zaliczyliśmy Górę i
Psraskie, by po chwili dotrzeć do Śremu. W Śremie przy stacji benzynowej odwiedziliśmy sklep,
była godzina 12.08. Uzupełniliśmy zapasy, Borys dokończył oczyszczanie przerzutki z trawy i
postanowił wrócić do Poznania. Najwidoczniej tego dnia upał nie był jego sprzymierzeńcem.
Zostaliśmy we trójkę.
To właśnie w Śremie mieliśmy odbić na wały nad Wartą. Zjechaliśmy w teren. Początkowo droga
była przyjemna dla nas wszystkich. Cienista, nad samą rzeką, można było odpocząć od słońca.
Potem wjechaliśmy na wał. Mieliśmy okazję porobić sobie fotki na, jeszcze niedokończonej,
obwodnicy Śremu. Rowery trzeba było najpierw wnieść po schodkach do góry, następnie znieść je
na dół. Nie lubię nosić roweru. Zawsze gdy go noszę, mam wrażenie, że jest strasznie ciężki. Po
zejściu z obwodnicy, kontynuowaliśmy jazdę wałami. Wały były długie. Bardzo długie, nie
popatrzyłam na licznik, gdy zaczęliśmy jazdę nimi, by zmierzyć ile to było, ale pewnie z 15 – 18 km
by się uzbierało. Nie było cienia, ścieżka była mocno zarośnięta trawą, momentami w niej nikła.
Przypomniałam sobie wszystkie opowieści o rowerzystach umierających na wałach z przegrzania i
odwodnienia. Wyobraziłam ich sobie, pewnie musiało być im strasznie. Tacy zmarnowani, a po
horyzont nic, tylko wał..... Piłam często i być może właśnie dlatego od początku do końca po
wałach jechało mi się świetnie. Super, ścieżka nierówna, na samym wale ciekawa, często barwnie
kwitnąca roślinność, po lewej czasami ukazująca się Warta, po prawej najczęściej jakieś łąki, a za
nimi lasy. Mieliśmy nawet okazję spotkać sarnę.
Powietrze było gorące, chwilami, gdy wjeżdżaliśmy w enklawy ciepła, aż paliło w płuca. Kiedyśmy
zobaczyli, że na niebie pojawiła się niewielka chmurka, dająca chwilowy cień, czym prędzej
pognaliśmy w „strefę cienia”, by zrobić tam krótki odpoczynek :). Przed Roguskiem był
kratownicowy most kolejowy nad Wartą. Czynny. Kiedy go oglądaliśmy, przejechał nawet 1 pociąg.
Na moście była krótka przerwa, a potem znowu jazda wałem. Gdzieś w okolicach Nowego Miasta
nad Wartą, na 98 km, złapał mnie kryzys, a właściwie kryzysik - trwał jakieś 3 km. O godzinie
14.21, zatrzymaliśmy się przy sklepie w Nowym Mieście. Ruszając spod niego, wjechaliśmy w
jakąś gruntówkę, po prawej mieliśmy las, a po lewej było ogrodzenie, a za nim konie. Daliśmy
zwierzakom trochę trawy i pojechaliśmy dalej, docierając do Dębna.
W Dębnie odbiliśmy w lewo, by zobaczyć tamtejszy Kościół. Kościół był stary, a przy nim ładnie
odnowiona dzwonnica. Jak się okazało dzwonnica była otwarta. Weszłam do środka i nieomal
uruchomiłam dzwon, ciągnąc za odpowiednią linę ;). W Dębnie przeprawiliśmy się promem przez
Wartę i jechaliśmy zgodnie ze szlakiem do Orzechowa. Był tam fragment, gdzie można było jechać
górą wałem, lub dołem, równą gruntówką. Chłopaki wybrali wersję dolną, ja wybrałam wał. Tak
czy siak, w końcu musiałam z niego zjechać, bo tak nakazywały oznaczenia szlaku. W Czeszewie
zrobiliśmy krótki postój pod Kościołem. Potem mijaliśmy jeszcze: Szczodrzejewo, Nową Wieś
Podgórną i Tarnową, by dotrzeć w końcu do celu naszej wycieczki – Pyzdr. Aby wjechać do
centrum miasteczka, trzeba było wtoczyć się pod górę. Z boku po lewej był Kościół, do którego
jechaliśmy po kocich łbach, a właściwie po porozrzucanych bez ładu i składu kamieniach, strasznie
kanciastych, nierównych i całkiem sporych w dodatku.
Udało nam się wejść do Kościoła, porobiliśmy fotki, a potem podjechaliśmy na pyzderski
rynek. Tam odwiedziliśmy sklep (godz. 18.31) (w sklepie dowiedziałam się, że tego roku
obchodzona jest 750 rocznica lokacji miasta) i siedliśmy na dłuższą chwilę pod nim na ławeczkach.
Oj, wesoło nam się zrobiło niemożliwie :)). Dawno się tak nie uśmiałam, jak tam właśnie. Okazało
się, że moi koledzy mają niesamowite poczucie humoru. Czas jednak płynął i przyszła pora wyjazdu
do Wrześni, na pociąg do Poznania. Droga z Pyzdr do Wrześni to była szosa. Przez ostatnie 15 km,
aż do wiaduktu nad A2 we Wrześni, prowadziłam ja. Jechałam mocno jak na siebie, trzymając
początkowo prędkość 27 – 28 km / h, potem systematycznie ją obniżając do około 23 – 24, przed
wiaduktem. Na podjeździe pod wiadukt koledzy wyskoczyli mi zza pleców i po chwili wpadliśmy
na dworzec kolejowy. Nie mieliśmy już zbyt wiele czasu do odjazdu pociągu, więc kupiliśmy bilety
i poszliśmy na peron. Jazda pociągiem upłynęła na szybkim przeglądaniu fotek. W Poznaniu
byliśmy po zmroku. Bartek był tak miły, że „odprowadził” mnie do domu, za co mu dziękuję.
Jechaliśmy krajową 5 do Kobylnicy, w Kobylnicy odbiliśmy w lewo w las i po 2,5 km byłam w
domu. Wycieczka była bardzo udana, mi z licznika wyszło: czas – 7,50,17, dystans – 159,22 km,
średnia – 20,3 km/h, maksymalna – 40,1 km/h.
SOBOTA-NIEDZIELA, 9-10 CZERWCA
Rajd w Nieznane
Opisuje Ewa Nowaczyk:
W 40., jubileuszowym, Rajdzie w Nieznane, AKTR „Cyklista” uczestniczył w dwojaki
sposób. Ja, Magda Hałajczak i Paweł Przybylak jako organizatorzy, bo nasza ekipa wygrała
poprzednią edycję, a nagrodą w tym rajdzie jest przygotowanie jego kolejnej edycji... gdybyśmy
tylko wiedziały co nas czeka i ile to jest roboty...
Paweł C., Lechu S. i Michał Z. oraz koleżanka Włodka K. jako jedna z drużyn. Chłopaki po raz
pierwszy startowali w tym rajdzie i musieli się zorientować jak to wszystko hula, nie było bowiem
w ich ekipie żadnej osoby z tak zwanym doświadczeniem. Ostatecznie zajęli zaszczytne siódme
miejsce, przedostanie. Ostatni byli Halniacy:-)
Naszym klubowym kolegom udało się otworzyć kopertę ratunkową, pobłądzić po drodze i dojechać
zdecydowanie nie tam, gdzie powinni, zmienić trasę wycieczki, a mimo to znaleźć odpowiedzi na
zagadki, których rozwiązanie znajdowało się zupełnie gdzie indziej, pokąpać się w jeziorach,
których oficjalnie zdaje się, że nie było na ich drodze i pospać w cieniu szumiącego lasu. Mimo
tych wszystkich perturbacji dotarli na metę samodzielnie, bez otwierania drugiej koperty
ratunkowej i – o dziwo! - wcale nie przyjechali na nią ostatni. Pełen sukces! Było wesoło, na luzie,
spontanicznie. Najważniejsze, że koledzy połknęli bakcyla i chcą jechać za rok.
Meta rajdu była w Gołuchowie, w ośrodku domków kempingowych nad jeziorem. Z ciekawszych
rzeczy – były kiełbaski z grilla. Jednak zanim je upiekliśmy, Paweł P. próbował upiec nas i
wszystko, co się znajdowało w ośrodku. Postanowił bowiem przyśpieszyć rozpalanie grilla za
pomocą benzyny. Finał był taki, że mieliśmy dodatkową atrakcję w postaci zajęć o nazwie „reakcja
w sytuacji kryzysowej – gaszenie pożaru w środku wysuszonego lasu i gęstej zabudowy w środku
nocy”. Daliśmy radę, na szczęście, choć poziom adrenaliny niektórym podniósł się o 2 tysiące
procent.
Wszyscy, którzy dotarli na metę otrzymywali ciepły posiłek w postaci zupy i kiełbaski z grilla. Nie
wspominając oczywiście o entuzjastycznym powitaniu. Drużyny rowerowe przyjeżdżały ledwo
żywe, piesze – w pełni sił, widać za krótkie trasy...
Standard domków kiepski – bez łazienek, gęsto utkane, część miała postać kiszek
przypominających blaszane, pocięte na kawałki rury. Zaduch i brud. Osobiście nie polecam.
Niestety nic lepszego nie udało nam się znaleźć, bo termin rajdu pokrywał się z długim weekendem
czerwcowym.
Dzień drugi poświęcony był zwiedzaniu zamku i parku w Gołuhowie, odwiedzaniu żubrów i
rozwiązywaniu licznych zadań z tym związanych. Ogólnie było wesoło. Rajd zakończył się
obiadem przy zamku.
Zmagania o palmę pierwszeństwa w jeżdżeniu po nieznanych szlakach wygrała drużyna o
wdzięcznej nazwie „Mięso, wędliny, drób”.
NIEDZIELA, 10 CZERWCA
Rajd do Biskupina
Opisuje Marzena Szymańska:
Ostatnio wszystkie rajdy Cyklisty zaczynały się o świcie i kończyły po zmierzchu. Tak jak
przedostatnio i ostatnio, wsiadałam na rower o 7.00 rano, by dojechać do Kicina pod figurę Jezusa,
gdzie miałam się spotkać z Hanką i Bartkiem (Bartek zaplanował i poprowadził rajd). We trójkę
ruszyliśmy do Poznania pod Starego Marycha, mając przeczucie, że zbyt wielu ludzi tam nie
zastaniemy. - Tego dnia Cykliści zorganizowali jeszcze jeden rajd, który ponoć miał być bardziej
leserski od naszego i który zaczynał się o bardziej przystępnej (mniej wczesnej) godzinie. Ach,
gdybym wiedziała!! Pewnie bym pojechała na tamtego lesera, bo czułam się zmęczona, tymczasem
nie mam w domu dostępu do internetu i myślałam, że ów leser miał być w sobotę, kiedy to
odpoczywałam po Rajdzie Pyzderskim.
Tego dnia już nie było tak gorąco jak w piątek. Wiał lekki wiaterek (oczywiście w twarz), który
niósł orzeźwienie. Pod Marychem poza naszym trio był jeszcze niestrudzony Grzegorz. Tak więc
pojechaliśmy do Biskupina we 4. Trzeba było odbić na północ i po raz drugi tego dnia odwiedzić
Koziegłowy i Kicin. Bartek poprowadził nas przez miasto trochę inną drogą, by było ciekawiej.
Dobiliśmy do Koziegłów, potem do Kicina. Z Kicina prosto, wbiliśmy się z leśny trakt na
Maruszkę. Na Maruszce był postój.
To zdecydowanie nie był mój dzień. Jechało mi się podle. Niby kręciłam nogami, ale było tak jakoś
ciężko, nie potrafiłam znaleźć w sobie motywacji, by jechać normalnie. Podczas postoju na
Maruszce poważnie rozważałam, czy nie zjechać do domu. Ekipa zdołała mnie jednak nakłonić,
bym kontynuowała wycieczkę. Jechałam więc. Później się miało okazać, że ten dziwny stan,
towarzyszył mi przez CAŁY rajd. Nie było ani lepiej ani gorzej, nie dopadł mnie też żaden kryzys,
po prostu od początku do końca jechałam zmęczona. Chyba będę musiała wypocząć, by odzyskać
rowerową świeżość.
Z Maruszki jechaliśmy, dobrze mi znanymi, głównymi traktami Puszczy Zielonki. Dojechaliśmy do
Czernic, za Czernicami skręciliśmy w prawo na Dąbrówkę Kościelną. W Dąbrówce planowaliśmy
dokupić wody, ale tam jest jeden z tych sklepów, które są „prawie zawsze zamknięte” i z zakupów
nici. Było około 10.00, a sklep otwierali dopiero o 12.00. Postanowiliśmy więc zrobić zakupy w
kolejnej miejscowości, tj. w Kiszkowie. Z Dąbrówki do Kiszkowa jechaliśmy cały czas szosą.
Szosa biegła początkowo lasami, potem wyszła na tereny otwarte. Cały czas była ładna i równa, w
późniejszym odcinku trochę pagórkowata.
Przecięliśmy Małą Wełnę i niedługo potem byliśmy w Kiszkowie. Tam był postój żywieniowy.
Siedzieliśmy pod sklepem, jedząc i pijąc a z nieba leciała sadza. Szosą przejechaliśmy przez Rybno
Wielkie i Wilkowyję, docierając do Kłecka. W Kłecku była przerwa, robiliśmy fotki na rynku. Za
Kłeckiem wbiliśmy się w czerwony szlak. Początkowo, prowadził on kawałek szosą, ale dość
szybko odbił w teren. Robiło się coraz bardziej ciekawie. Ścieżka stała się bardzo nierówna i trzeba
było uważać. Gdy tak jechaliśmy (akurat ja byłam z przodu), zwątpiłam. Coś co kiedyś było
ścieżką, rozwidlało się. Część stwarzająca wrażenie główniejszej dróżki, kończyła się bagienkiem i
strumykiem, była jeszcze wąska nitka, klucząca w krzakach i w trawie po pas. Staliśmy chwilę
zastanawiając się co dalej, gdy niespodziewanie z owej wąskiej nitki wyjechał facet na rowerze.
Skoro jechał, to oznaczało, że tam dalej musiała być jakaś droga. Zapytałam go, a on potwierdził.
Przedzierając się przez zarośla, napotkaliśmy kładkę z betonowych słupów, na kładce tej były
oznaczenia szlaku, dzięki którym upewniliśmy się, że dobrze jedziemy. Jechaliśmy więc sobie
czerwonym szlakiem. Po jakimś czasie przestał on być dziki i zamienił się w miłą terenową drogę.
Było świetnie, do czasu gleby, która miała miejsce na 75 km. Leżałyśmy ja i Hanka. Jechaliśmy w
szyku: Bartek po prawej, ja po lewej, a za nami Hanka z Grześkiem. Na drodze Bartka było
drzewo, którego gałęzie mocno wchodziły na jego część ścieżki. Bartek, chcąc uniknąć spotkania z
gałęziami, zajechał mi drogę, ja dałam po hamulcach i już myślałam, że się wyratuję z gleby, gdy z
boku wleciała na mnie Hanka, a w tylne koło wjechał mi Grzesiek. Masakra. Bartkowi i Grześkowi
udało się wyjść z sytuacji bezglebowo. Na ziemi leżałam ja, na mnie mój rower, a na nim Hanka ze
swoim. Bartek jak prawdziwy paparazzi, zanim nam pomógł się pozbierać, najpierw poczynił foty.
Teraz się śmieję, ale wtedy byłam zła i wcale mi wesoło nie było. Bilans strat z mojej strony: lekko
przeszlifowane kolano, 2 nieco bardziej bolesne krwiaki i kilka mniej uciążliwych, rower wyszedł z
upadku prawie cało, tj. zarysowany mam zacisk piasty i lekko ramę.
W końcu się żeśmy wszyscy pozbierali. Kawałek jechaliśmy jeszcze wzdłuż torów, potem ścieżka
terenowa się skończyła i wjechaliśmy na jakąś mało ruchliwą szosę. Początkowo jechaliśmy nią
prosto, potem odbiliśmy w lewo. Był też fragment, gdyśmy jechali krajową 5. Na szczęście nasz
odcinek był wyremontowany i miał szerokie pobocze, a kierowcy akurat tego dnia jechali raczej
ostrożnie. Gorszych piratów spotykaliśmy na drogach lokalnych. 5 jechaliśmy od Modliszewka do
jez. Lubieckiego. Było ono tuż przy drodze po naszej prawej stronie, 20 km od mojej i Hani gleby.
Dopiero nad nim odzyskałam dobry nastrój i ponownie zaczęłam czerpać radość z jazdy.
W Lubczu był Kościół. Tuż za nim mieliśmy skręcić w lewo ale przeoczyliśmy ten skręt i
pojechaliśmy prosto trochę za daleko. Cofnęliśmy się więc i wróciliśmy na właściwą drogę. Ku
mojej radości, wjechaliśmy w teren. Ta ścieżka nie była łatwa, wiodła leciutko pod górę. Któryś z
chłopaków, porównał jazdę nią do jazdy w smole i miał rację. Niby żadnych cudów tam nie było, a
jednak jechało się ciężko. Widać było, że niedawno padało w tym miejscu. Piasek miał dziwną
konsystencję podsychającego błota. Ścieżka kończyła się skrzyżowaniem w kształcie litery „T”, na
którym skręciliśmy w lewo, na Ryszewo. W Ryszewie zrobiliśmy postój. Zaopatrzyliśmy się w
napoje i jedzenie i siedliśmy na trawie. Była godzina 16.28. Z Ryszewa jechaliśmy szosami do
Biskupina, mijając po drodze: Ryszewko, Szelejewo i Gąsawę.
W Biskupinie nasza 4 osobowa ekipa musiała się podzielić. Okazało się, że nie można wejść
zwiedzać z rowerami, więc ktoś musiał zostać i ich pilnować. Na zwiedzanie weszliśmy najpierw ja
z Bartkiem. Zwiedziliśmy, poczyniliśmy fotki i po nas weszli Hanka z Grześkiem. Kiedyśmy na
nich czekali, ja zamówiłam zapiekankę, kończyłam ją jeść, kiedy oni wrócili. Potem Grzegorz też
jadł. Mieliśmy, wg pierwotnego planu, zdążyć na pociąg po 19.00, ale z każdą chwilą było coraz
mniej prawdopodobne, że to się uda. Zwłaszcza, że postanowiliśmy jeszcze jechać do Wenecji,
zwiedzić muzeum kolejki wąskotorowej i ruiny zamku. Trochę to trwało, potem pod ruinami
chłopaki się rozgadali o sprzęcie. Pogoniłam ich, że pora jechać. Oni jednak najwyraźniej odpuścili
wcześniejszy pociąg..... A w mojej głowie siedziała wredna myśl, że im bardziej będziemy
odwlekać wyjazd, tym bardziej będziemy potem gonić za pociągiem i walczyć, by się jednak na
niego załapać.... Niewesoła to była perspektywa, zwłaszcza, że przez cały rajd czułam się dziwnie
zmęczona. Oczywiście okazało się, że moje przypuszczenia się sprawdziły. Goniliśmy ten, już niby
spisany na straty, pociąg i ostatecznie go dogoniliśmy, ale o tym za chwilę.
Z Wenecji jechaliśmy aż do Mogilna szosami przez Godawy, Łysinin, Komratowo, Niestronno,
Stary Gaj, Wieniec i Padniewko. Śmieszne nazwy, po drodze żartowaliśmy, że padniemy w
Padniewku, a następnie usypią nam mogiły w Mogilnie ;). Przez większość czasu, droga leciała w
dół. Niemożliwie długie zjazdy jak na Wielkopolskę. Aż się bałam co będzie potem, jaki podjazd
nas czeka po takich zjazdach. Tymczasem podjazdu długo nie było. Zdecydowanie nie polecam
drogi odwrotnej, tj. Mogilno – Wenecja, bo to w takiej sytuacji jest zapewne prawie sam podjazd.
Było kilka zjazdów oznakowanych „spadającym samochodem”, na jednym z nich rozpędziłam się
do 50 km / h i tym samym pobiłam mój rekord prędkości maksymalnej. Bez dokręcania!
Oczywiście podjazdy też były, w tym kilka takich, które były oznakowane „staczającym się
samochodem”. Na tych podjazdach nie żyłowałam się specjalnie. Jechałam sobie swoim tempem.
Nie przebyliśmy jeszcze połowy trasy Wenecja – Mogilno, gdy pojawiła się mglista wizja
zdążenia na pociąg. To pewnie przez te szybkie zjazdy. Kiedy zbliżaliśmy się do Mogilna, bilet na
wcześniejszy pociąg mieliśmy już praktycznie w kieszeniach. Na ostatnim odcinku w końcu się
zmobilizowałam do jazdy. Na liczniku pojawiły się górne dwudziestki i dolne trzydziestki. Oczom
własnym nie wierzyłam, że mimo zmęczenia potrafię jeszcze tyle z siebie wycisnąć, tym bardziej,
że jechałam o własnych siłach, nikomu nie siedząc na kole. Na dworzec wpadliśmy na kilkanaście
minut przed odjazdem pociągu. W pociągu władowaliśmy się do wagonu rowerowego, który tym
razem był niemal pusty. Oglądaliśmy fotki i wesoło gawędziliśmy. Grzegorz pojechał do Poznania,
a nasza trójka wysiadła w Kobylnicy, o zachodzie słońca. Hania i Bartek odprowadzili mnie do
Wierzenicy, po czym przez Kicin wrócili do Koziegłów. Wycieczka wg mojego licznika wyglądała
następująco: czas – 6,59,35, dystans – 144,77 km, średnia – 20,7 km / h, maksymalna – 50,0 km / h.
NIEDZIELA, 10 CZERWCA
Leser
Opisuje Paweł Owczarzak:
Rajd nie odbył się ze względu na opady deszczu.
NIEDZIELA, 17 CZERWCA
Leser kąpielowy
Opisuje Marzena Szymańska:
PROLOG
Tego dnia miałam przeogromną ochotę na rower. Na poprzednim rajdzie czułam się
przemęczona i nie miałam w sobie motywacji do jazdy. Dałam więc sobie tydzień przerwy. Po tym
tygodniu, z radością wskoczyłam na moje jeździdło leśno - polne.
Obudziłam się tradycyjnie o świcie. Popatrzyłam przez okno i widząc piękną pogodę, stwierdziłam,
że żal stracić tak piękny poranek na wylegiwanie się w łóżku. Leser miał się zacząć dla mnie (ekipa
miała mnie zgarnąć z Kicina, spod figury) dopiero o 10.25. Wytargałam więc rower ze schowka i
odbyłam solówkę po okolicznych lasach, przedzierając się przez mniej i bardziej dzikie ścieżki, raz
wjeżdżając na Łysą Górę, by popatrzeć na Poznań i Wierzenicę z góry. Tym sposobem, jeszcze
przed rajdem, przejechałam po terenie 22 km.
RAJD
O 10.25, ekipa w składzie: prowadzący – Bartek K., oraz uczestnicy: Hanka, Mateusz,
Tomek anestezjolog (pierwszy raz go widziałam, ale ponoć raz na jakiś czas jeździ z nami), Bartek
– nowy, oraz jeszcze jeden nowy, którego imienia nikt (!!) nie zapamiętał (jechał na Meridzie i miał
blond włosy), zgarnęła mnie spod figury.
Pojechaliśmy w kierunku Puszczy tradycyjną drogą, tj. początkowo szosą, potem leśnym traktem na
Maruszkę. Z Maruszki, także głównymi traktami, kierowaliśmy się na Zielonkę. Minęliśmy po
drodze Czernice z jez. Czarnym w dole. W Zielonce przypuściliśmy atak na sklep, po czym
podjechaliśmy na polanę biwakową, robiąc tam pierwszą dłuższą przerwę.
Z Zielonki jechaliśmy do Głęboczka. Przed ośrodkiem Akademii Rolniczej, skręciliśmy w lewo pod
górkę brukiem, potem jeszcze raz odbiliśmy w lewo, w niebieski szlak i nim dojechaliśmy do
Głęboczka. W samej miejscowości nie zatrzymywaliśmy się, zrobiliśmy podjazd i potem szosą
jechaliśmy w kierunku Łopuchówka. Naszym celem było jez. Leśne. Znam i lubię to jezioro. Nigdy
jeszcze nie widziałam nad nim tłumów, może dlatego, że tam nie ma plaży. Prowadzi nad nie
całkiem długi, acz łagodny leśny zjazd. Potem jest ścieżka wzdłuż jeziora. Bardzo malownicza.
Jezioro jest po lewej, a po prawej wysoka skarpa. Objechaliśmy wschodni i północny jego brzeg,
kończąc jazdę terenem na szosie Głębocko – Łopuchowo.
Na tej szosie skręciliśmy w prawo i jadąc pod górkę, dojechaliśmy do skrzyżowania, na którym
odbiliśmy w lewo w teren, na Wojnowo. Tam ekipa długo czekała na nowego, tego nowego,
którego imienia nikt z nas nie zapamiętał. Kolega został gdzieś z tyłu na podjeździe i już więcej go
tego dnia nie widzieliśmy. Odłączył się od nas, nikogo nie powiadamiając. Naszym tymczasowym
celem było jez. Worowskie. Dojechaliśmy do niego, skręcając przy „wiosce indiańskiej” w lewo,
początkowo jadąc po terenie otwartym, później wjeżdżając w las. Nad jeziorem zrobiliśmy dłuższy
postój. Część za nas siedziała na pomostku wędkarskim, część została przy ławeczce biwakowej.
Nikt się nie kąpał, bo kolor wody w jeziorze nie był ku temu zachęcający.
Po wypoczynku nad wodą, pojechaliśmy nad kolejne jezioro, szukać plaży, bo jak dotąd, nie udało
nam się znaleźć odpowiedniego miejsca, by rozłożyć kocyki i popluskać się w wodzie. Wybór padł
na jez. Wojnowskie. Do Wojnowa jechaliśmy, przecinając szosę Murowana Goślina – Skoki, po
kapitalnej brukowanej długiej ścieżce. Z radością wskoczyłam na ten bruk, by się potelepać.
Wytelepałam się do końca, 2 razy gubiąc bidon ;). W Wojnowie, przy okrągłej kapliczce,
skręciliśmy szosą w lewo. Okazało się jednak, że także nad jez. Wojnowskim nie ma odpowiedniej
plaży. Niezrażeni kolejnym niepowodzeniem, udaliśmy się nad jez. Łomno. Z mapy wynikało, że
jest tam letnisko, była więc też realna szansa na ładną plażę. Był to strzał w 10. Znaleźliśmy w
końcu plażę. Rozłożony został kocyk i moja karimata. Hania i nowy Bartek kąpali się w tym
jeziorze. Ja moczyłam nogi. Jezioro już od brzegu było głębokie. Wchodząc do wody, od razu było
się zanurzonym po kolana. Nad jeziorem spędziliśmy dużo czasu. Wyjeżdżając znad niego,
kluczyliśmy lasami i trochę zgubiliśmy drogę, ostatecznie wyjeżdżając na szosę Murowana - Skoki,
gdzieś pomiędzy Łopuchowem i Sławą. Jechaliśmy kawałek tą szosą, a potem odbiliśmy w teren by
dojechać nad jez. Włókna .
Zanim odbiliśmy w teren, odłączyli się od nas Mateusz i Tomek, obu kolegom spieszyło się już do
domu. Tak więc zostaliśmy we 4. Mieliśmy spore problemy, by znaleźć zjazd nad wodę. Wokół
były działki i ogrodzone tereny prywatne. Napotkana miejscowa kobieta, podpowiedziała nam, że
zjazd jest schowany pomiędzy działkami. Ów zjazd był wybitnie wąską i świetnie zakamuflowaną
ścieżynką. Być może ze względu na to, że trudno go było znaleźć, na ładnej plaży było praktycznie
pusto. Nad tym jeziorem znowu była kąpiel i moczenie nóg. Sielską atmosferę psuło dojmujące
uczucie głodu, które gnębiło nas wszystkich. Pokończyły się nam zapasy. Nie mieliśmy już też
prawie niczego do picia. To tam definitywnie postanowiliśmy, że pojedziemy na pizzę do
Murowanej. Tak też zrobiliśmy. Do miasteczka jechaliśmy głównie mało ruchliwymi szosami.
Na jedzeniu i wesołych pogawędkach, czas mijał bardzo szybko i powoli nadeszła pora by wracać
do domów. Z Murowanej jechaliśmy szosami w kierunku Poznania. Początkowo mknęliśmy
główną drogą Wągrowiec - Poznań, na której pełno było samochodów, potem odbiliśmy w jakąś
mniej ruchliwą szosę. To na niej, gdzieś na wysokości Bolechowa miałam wypadek.
Jego opis dedykuję wszystkim moim znajomym i nieznajomym, którzy:
uważają, że nie warto zakładać kasku gdy się jedzie po mało uczęszczanych szosach, że „z kaskiem
to tylko w teren”,
twierdzą, ze nie może się zdarzyć groźny wypadek, gdy się jedzie na spokojną wycieczkę,
i wreszcie tym, którzy sądzą, że jazda po szosie rowerem z v około 27-30 km/h, to jazda powolna.
Jak się okazuje, jest to bzdura i już przy takiej, niby niewielkiej, prędkości można się mocno
poturbować.
Jechałam obok Bartka K. Chyba o czymś rozmawialiśmy. Za nami jechała Hania i nowy Bartek. Nie
wiem nawet jak to się stało, może tam była koleina, może to ja podjechałam zbyt blisko, może on,
w każdym razie, wszystko potoczyło się bardzo szybko. Zaczepiliśmy się kierownicami. Prędkość
była znaczna – właśnie te około 30 km/h. Chwilę jechaliśmy tak zaczepieni, potem jakoś się
rozłączyliśmy. Mój rower stracił stabilność, jechałam zygzakując i starając się delikatnie wytracić
prędkość. Za późno. Nie pamiętam dokładnie, ale Hanka jadąca za mną, chyba wjechała we mnie.
I GLEBA
Z całym impetem uderzyłam o asfalt. Jak w zwolnionym tempie widziałam siebie lądującą
na szosie, upadający mój rower, i nadjeżdżający z naprzeciwka samochód. Na szczęście był jeszcze
dość daleko. Koledzy zaczęli mnie zbierać, a ja koncentrowałam się na oddychaniu. Ból był tak
ogromny, że chwilami zapominałam o oddechu. Szybki płytki oddech, wszechogarniający ból i
powoli ogarniająca słabość. To pamiętam najlepiej z całego wypadku. Wiem, że długo leżałam na
poboczu. Nowy Bartek trzymał moją głowę na swoich kolanach. Ktoś ściągnął mi kurtkę, by
zobaczyć bark, nie mogłam nim poruszać. Sprawdzali obojczyk, czy jest cały. Zmasakrowane
kolano. Duża rana typu rzeźnia. Krew na kolanie, pokaleczone palce, biodro, bark. Zbiegli się
miejscowi. Pytali czy pomóc. Musiałam wyglądać strasznie, bo pamiętam przerażoną minę jakiejś
kobiety. Długo nie mogłam dojść do siebie. Kiedy odzyskałam oddech, kolejna dawka bólu –
dezynfekcja ran. Cały czas leżałam na poboczu, nie wiem ile to trwało, czułam, jakby całą
wieczność.
Gdy Hania mnie pocieszała (zupełnie nie pamiętam co do mnie mówiła, pamiętam tylko, że COŚ
mówiła), koledzy naprawiali mój rower. Ten o dziwo wyszedł z kraksy prawie cało. Zniszczeniu
uległy: hak przerzutki, pancerz przerzutki tylnej, przeszlifowałam klamkę lewego hamulca, oraz
odłamał się koszyk na bidon, który był zamocowany pod ramą. Hak prostowali, nadłamał się, ale
prowizorycznie się trzymał.
Uszkodziłam też kask, głową uderzyłam o asfalt. Nadłamałam zapięcie daszka, i przeszlifowałam
go. Gdyby nie kask, to ucierpiała by moja głowa, kto wie, czy bym wyszła z tego żywa, wszak asfalt
twardy jest...
W szoku powypadkowym, stwierdziłam, że samodzielnie dojadę do domu. Nie pamiętam jakich
argumentów użyłam, ale musiałam być przekonująca, bo ekipa pozwoliła mi wejść na rower.
Wsiadłam więc i przejechałam niezły kawał drogi szosą od Bolechowa aż do Koziegłów, pokonując
nawet podjazd pod Koziegłowy (ponoć to była najbardziej stroma jego wersja) w siodle. Potem
trafiłam do szpitala. Lekarz uznał, że to cud, że z takimi obrażeniami jechałam o własnych siłach.
Pogratulował mi siły i .... głupoty. Do domu dotarłam krótko przed 1 w nocy. Wskazania z licznika:
czas – 5,25,29, dystans – 98,55 km, średnia – 18,1 km/h, maksymalna – 42,5 km/h. Uwaga – od
podanych powyżej liczb nie odejmowałam tych porannych km po terenie, które zrobiłam sama.
EPILOG
Bilans szkód na zdrowiu:
stłuczony bark, z niewielkim otarciem i mocno obitym mięśniem naramiennym – blokada barku,
duża rana na kolanie + porządne stłuczenie z krwiakiem,
rana na biodrze, a poniżej całkiem rozległy krwiak,
pozdzierane, mimo rękawiczek, palce,
liczne mniejsze i większe sińce oraz zadrapania.
Kuruję się już drugi tydzień i mimo upływu czasu nadal jestem obolała (bark i kolano), a rana na
kolanie w dalszym ciągu daleka jest od zagojenia.
Kilka wniosków z mojego wypadku:
WYCHODZĄC NA ROWER ZAKŁADAJCIE KASK. ZAWSZE!
Wypadek zdarzyć się może WSZĘDZIE. Także tam, gdzie z pozoru jest bezpiecznie.
SOBOTA-NIEDZIELA, 23-24 CZERWCA
I Rajd Kupały
Opisuje Ewa Nowaczyk:
Uczestnicy:
Rajd Kupały odbył się po raz pierwszy w historii naszego klubu i wejdzie na stałe do kanonu
obowiązkowych rajdów. Co go charakteryzuje? Musi być dwudniowy, najlepiej z noclegiem pod
namiotami; powinien odbywać się w Drawieńskim Parku Narodowym w noc św. Jana lub w
najbliższy przed nią lub po niej weekend; obowiązkowe jest ognisko i pieczenie kiełbasek, a także
DOBRZE jest puszczać wianki.
Drawieński Park Narodowy to dla mnie taki mały raj na ziemi. I co ważne, jest stosunkowo blisko
Poznania. Dzięki temu, przynajmniej raz na rok, AKTR Cyklista gości w tych stronach.
W I Rajdzie Kupały uczestniczyli: Paweł O. z rodziną (4 szt.), nowy Marcin, Darek R., Borys W.,
Michał Z, Bartek K., Hanka (jak się okaże wkrótce przyszła żona Bartka K.), Jacek Z. z Olą i ich
znajomi (Jacek z Pauliną), Paweł P. i ja – prowadząca.
Grupa podzieliła się na dwie frakcje: samochodową i pociągową. Pierwszą reprezentował Paweł
Owczarzak, który był współorganizatorem rajdu. To on znalazł pole namiotowe, na którym się
zatrzymaliśmy i zakupił u brata odpowiednio dobrą kiełbaskę na ognisko. Do frakcji samochodowej
należeli też Jacek z Olą i ich znajomi. Pozostali jako środek lokomocji wybrali pociąg, a następnie
rower.
Pod dworcem kolejowym w Poznaniu umówiliśmy się mniej więcej o wpół do ósmej rano, gdyż o
ósmej odjeżdżał osobowy pociąg do Krzyża, w który się zapakowaliśmy. Generalnie pogoda była
lekko niewyraźna, jednak liczyliśmy, że jak dojedziemy na miejsce to się przejaśni. Na szczęście
było ciepło.
Z Krzyża, po zrobieniu niezbędnych zakupów żywnościowych i nabyciu mapy, ruszyliśmy do
Drawin. Tu, zamiast skręcić w prawo, odbiliśmy w lewo, ale po ok. 1,5 kilometra zorientowałam
się, że jedziemy w przeciwnym kierunku do zamierzanego. Wróciliśmy więc do skrzyżowania.
Niestety zaczęło kropić. Schroniliśmy się więc w przystanku autobusowym. Chwilę potem
ruszyliśmy dalej, jednak w Przyborowie czekał nas kolejny przestój – sklep i deszcz.
Czerwonym szlakiem pieszym pojechaliśmy do Głuska przez Hutniki, Linkowo, gdzie
przekroczyliśmy Mierzęcką Strugę (zwaną Mierzęcinką), Łęczyn, Kotlinę. Dojeżdżając do Starego
Osieczna natknęliśmy się przy drodze na stary bunkier. Panowie popadli w amok i zaglądali w
każdą szczelinę, włażąc tam, gdzie zapewne nie powinni. Po jakichś trzydziestu minutach
zostawiliśmy wojenne resztki w spokoju i ruszyliśmy przed siebie. W momencie, w którym
wsiedliśmy na nasze rowerki, z nieba zaczęły gęsto spadać ogromne krople. A w zasięgu wzroku
żadnego schronienia...
Dusiliśmy na pedały najostrzej jak się dało, bo z sekundy na sekundę deszcz nasilał się. Nawet nie
było kiedy kurtki przeciwdeszczowej ubrać. Wpadliśmy do Starego Osieczna, gdzie przy drodze
znajduje się coś w rodzaju pola namiotowego, a na nim spore zadaszenie. Wjechaliśmy pod dach w
ostatniej chwili, trochę już mokrzy, ale nie przemoczeni. Chwilę później z nieba spadały wiadra
wody. Takiej ulewy dawno już nie widziałam. Patrzymy na spływającą z dachu ścianę wody i
nadzwyczajnie cieszymy się, że udało nam się znaleźć schronienie na czas.
Po godzinie deszcz minął, a my ruszyliśmy za znakami czerwonego szlaku pieszego przed siebie.
Minęliśmy Głuskie Ostępy i dojechaliśmy w końcu do Głuska, gdzie znajdował się ostatni tego dnia
na trasie sklep.
Stąd nieśpiesznie pokulaliśmy się żółtym szlakiem nad Jezioro Ostrowieckie, i dalej kawalątek
czarnym, by po kilometrze zjechać na niebieski pieszy. Przekroczyliśmy Most Karolinka na uroczej
rzeczce Płociczna. To jedno z najładniejszych miejsc tego dnia. Mostek jest drewniany, więc po
deszczu trzeba bardzo uważać, gdyż jest mega śliski.
Za mostkiem złapaliśmy żółty szlak i nim dojechaliśmy aż do Jeziora Dłuskowego, gdzie żółty ostro
pod skosem skręca w lewo. Do tego miejsca grupa była bardzo zdyscyplinowana i trzymała się
blisko prowadzącej. Być może dlatego, że chyba nikt nie miał mapy, a poza tym twardo unikałam
wiążącej odpowiedzi na pytanie: jak dokładnie będziemy jechać. Jednak w tym miejscu Bartka K. i
Michała Z. poniosła gromadzona od rana energia (było z górki) i zamiast skręcić za znakami żółtego
szlaku pieszego, polecieli w dół. Postanowiliśmy poczekać na skręcie aż wrócą, jednak trwało to na
tyle długo, że Paweł P. postanowił po nich pojechać. Złapał ich na skraju lasu, powiedział, że muszą
wrócić, po czym pojechał do nas z powrotem. Paweł dojechał, a chłopaków jak nie było, tak nie ma.
Paweł zjechał więc jeszcze raz. Okazało się, że nasi koledzy podjeżdżając pod górkę skręcili nie tak
jak powinni i znowu się zgubili:-)
Po jakiś 30 minutach udało się w końcu zebrać ekipę i ruszyliśmy w dalszą drogę. Szlak nad
Jeziorem Dłuskowym jest nadzwyczajnie ładny, naprawdę warto nim się przejechać. Od czasu do
czasu tarasują go zwalone drzewa, pod którymi trzeba się przeciskać lub je obchodzić. To jednak
dodaje tej trasie tylko uroku. Tym szlakiem w zasadzie dotarliśmy w okolice leśniczówki Dzicza,
przy której znajduje się cel naszej jazdy - pole namiotowe. Dojechaliśmy do niego klucząc leśnymi
dróżkami. W sumie przejechaliśmy dziś ok. 60 km.
Nasze pole namiotowe znajduje się nad Jeziorem Załom Wielkie i jest szczególnie malownicze o
zachodzie słońca. Wieczór upływa nam na ognisku, pieczeniu kiełbasek i puszczaniu wianków:-)
Niedzielny poranek dłuży się niemiłosiernie. Planowałam wyruszyć najpóźniej o godz. 10, ale nie
mogę zdyscyplinować wiary. O godz. 11 wynurza się zdziwiony Bartek i naburmusza się, że Paweł
O. po bułki do sklepu nie pojechał (dzień wcześniej Paweł zdeklarował, że rano może podjechać po
bułki, jeśli będzie potrzeba, ale nikt się wtedy nie zdeklarował). Koniec końców ok. 11.30 wreszcie
wyruszyliśmy na trasę. Ścieżką dydaktyczną pojechaliśmy do Jeleniego Rogu, stąd kawałek
czarnym pieszym, który doprowadził nas do czerwonego szlaku im. 4 Dywizji Piechoty. Nim
dojechaliśmy do niebieskiego, w który najpierw doprowadził nas do Węgorni. Tu niestety padało,
więc trochę zmokliśmy.
Dalej ruszamy przez Ostrowite nad Jezioro Czarne, a następnie nad Ostrowieckie. Szlak żółty
pieszy biegnący wzdłuż tego jeziora dał nam do wiwatu. Większość jechała z sakwami i namiotami,
więc cierpiała podwójnie. Dość wspomnieć, że na swojej stronie internetowej dyrekcja
Drawieńskiego Parku Narodowego zastrzega, że szlak ów jest nieprzejezdny dla rowerów. Tak więc
darliśmy w górę z tymi rowerami po kilkudziesięciometrowych, maksymalnie stromych skarpach, w
piachu i zsuwającej się ziemi, przenosiliśmy je przez powalone drzewa.
Byłoby to zabawne, gdyby nie fakt, że czasu uciekał i godzina odjazdu naszego pociągu do
Poznania nieubłaganie szybko zbliżała się. W końcu dotarliśmy do Pustelni i tu pożegnaliśmy się z
frakcją samochodową, do której przyłączyli się Bartek i Hania (Jacek i Ola mieli miejsce na aucie
na jeszcze dwa rowery). Pozostali ruszyli asfaltami do Krzyża, mijając po drodze Załom, Człopę,
Przelewice, Gierczynek i Dębogórę. Na dworzec udało nam się dojechać ok.15 minut przed godziną
odjazdu pociągu. W sumie pokonaliśmy dziś prawie 90 km.
PIĄTEK, 29 CZERWCA
Nocnik
Opisuje Robert Miklasz:
Nocnik nie odbył się (ze względów, zapewne, obiektywnych ;-) ).
NIEDZIELA, 8 LIPCA
Leser niedzielny
Opisuje Michał Zgoła:
Uczestnicy:
To był leser antyodchudzający - dwa razy płaszczyliśmy tyłki u Ewki i Pawła. Za pierwszym razem
piliśmy jakis magiczne wywary herbaciane i wcinaliśmy orzeszki, a w drodze powrotnej
ciasteczkami, delicjami innymi wafelkami. Oczywiście
zrewanżowaliśmy się ciachami,
obowiązkowo herbatka.
Co do trasy - nie była zbyt skomplikowana - Marych -> "Lubońska Sahara" ->Mosina -> Krajkowo
i powrót przez Luboń już asfaltami. Darek tylko skrócił sobie piachy jadąc asfaltem, ale pokarało go
bo złapał kapcia :)
Z Mosiny do Krajkowa jechaliśmy asfaltami z wiatrem więc jakoś takoś samo z siebie wychodziło
35-45 na liczniku. W drodze powrotnej zamieniliśmy się z Mateuszem rowerkami i pojechałem
sobie wesoło 30 dyszki pod wiatr. Bartek schował się na sępa strasząc odgłosami nadjeżdżającego
tira (opony 2.3 cala robią swoje).
Ogólnie lekko fajnie i przyjemnie.
Oba odcinki - Poznański i Mosiński - prowadził Bartek, gdyż Kuba nie zdążył, a Ewka zaniemogła
zdrowotnie.
NIEDZIELA, 15 LIPCA
Rajd szosowy (upalny jak diabli)
Opisuje Robert Miklasz:
O 14 w niedziele pojawiłem się przy Marychu, no właściwie za 5 czternasta. Urwałem się z
pracy ☺.Przy Marychu nikogo nie było, ale w cieniu zauważyłem 2 bikerów na góralach. Trochę
nieśmiało zapytałem czy przyjechali na rajd, a oni że tak .Zdziwiłem się, bo przecież pisałem że to
rajd szosowy (głównie na kolarzówki i trekingi). Byli to nowi wg mnie rowerzyści: Maciej i Bartek
. Jak się później okazało byli to kumple Rafała (Polska), który przyjechał razem z Adamem
chwilkę po mnie. Do Marycha dotarła też Kamila ale bez roweru, która w zasadzie przyszła dla
Jacka N., który pojawił się po paru minutach. 10 po 14 zjawili się Michał Z. z bratem. W ósemkę
wyjechaliśmy na rajd. Początkowo mieliśmy jechać do Gniezna ale większość zagłosowała na drugi
wariant czyli do Śremu przez Kórnik. Początek rajdu zrobiłem dość ostry, bo i ekipa była dość
mocna. Wprawdzie były tylko 2 szosówki, treking ,a reszta (5) górali to właśnie ludzie na góralach
okazali się najmocniejsi. Pojechaliśmy przez Kobyle Pole do Zalasewa i do Tulec, gdzie niestety
odłączył od nas Michał z bratem. Tłumaczyli się że za wysokie tempo w taki upał i .... mieli niestety
racje. Z Tulec pojechaliśmy trochę okrężną drogą przez Kleszczewo do Kórnika. Przy
przekraczaniu autostrady jakiś super szybki ciągnik zaczął nas ścigać i nawet wyprzedził heh. Rafał
jadąc z przodu przyspieszył przed ciągnikiem ale przednie koło wpadło mu w duże turbulencje i
niestety ciągnik wyprzedził naszą grupkę. Jackowi w tym samym czasie ustnik od camelbacka
zrobił prysznic otwierając się ☺. W Kórniku zrobiliśmy pierwszy postój przy sklepie. Na liczniku
było już 40km w niecałe 1,5 h. Część ekipy miała powoli dość jazdy ze względu na duży upał tego
dnia. Maciej przegrzał się i dostał gęsiej skórki, a i Bartek niezbyt wyglądał. Postanowiliśmy jednak
jechać do Śremu ale nie przez Zaniemyśl i trochę wolniejszym tempem max. 35km/h. Przed
Śremem skręciliśmy na Rogalin i w Rogalinku zrobiliśmy drugi postój przy sklepie. Ja już powoli
też miałem dość, sił mi już brakło , myślałem że za mało zjadłem ale jak się później okazało złapał
mnie udar słoneczny. Od Rogalinka pojechaliśmy w stronę Mosiny ale jeszcze przed Wartą
skręciliśmy na Czapury i Poznań. Na tym ostatnim etapie ja już kompletnie opadłem z sił ,
jechałem może z 25km/h, czyli jakbym stał w miejscu biorąc pod uwagę że jechałem szosówką.
Reszta ekipy była w lepszym stanie, gnała do przodu i tylko co jakiś czas zwalniała żebym do nich
dołączył. W końcu dojechaliśmy do Starołęki do przejazdu kolejowego, gdzie rozstaliśmy się
kończąc oficjalnie rajd. Ja jeszcze miałem trochę km do przebycia (Swarzedz), które przebyłem
czołgając się na rowerze. Po przybyciu do domu padłem jak kawka .
Zrobiliśmy razem 90km w upale (skwar grubo ponad 30 st C) od Marycha poprzez Kórnik,
Śrem i Rogalin do Strarołeki. Nie wiem jaką średnią mieliśmy ale powyżej 30 pewnie tak. Na
rajdzie pojechali ze mną (Robert team Gino-szosa) : Maciej team Author(MTB), Bartek team
Focus(MTB), Rafał team Hawk (MTB na cienkich oponkach), Adam team Hawk(MTB), Jacek
N.team Kona(MTB na cienkich oponkach), Michał Z. team Leader Fox (CROSS) i brat Michała na
szosówce.
Do zobaczenia na szlaku Robert vel Lopi
WTOREK-WTOREK, 17 LIPCA – 7 SIERPNIA
Alpy Turyn-Grennoble-Turyn
Opisuje Michał Książkiewicz:
Uczestnicy:
Wyjazd dwuosobowy, ja i Krzychu Cecuła. Dojazd pociągiem do Krakowa w dniu 17 lipca, tam
nocleg u kolegi Krzycha. Następnego dnia szukanie kartonów, pakowanie rowerów, przejazd na
lotnisko, przelot do Turynu. Po wylądowaniu złożenie rowerów i przejazd na rowerach na
znaleziony wcześniej kemping w Turynie (zamknięty). Przez całe 3 tygodnie utrzymywała się
bardzo dobra pogoda (z nielicznymi wyjątkami), więc dużo pojeździliśmy. Trasę zaprojektowałem
na podstawie zdjęć satelitarnych i wypowiedzi rowerzystów na zagranicznych forach dyskusyjnych,
wybierając przede wszystkim najwyżej położone trakty - bardzo rzadko odwiedzane przez
rowerzystów i uznawane za bardzo trudne do podjechania. Oto, co zdziałaliśmy:
Colle Sommeiller (3003 m)
Monte Jafferau (2808 m)
Parco Naturale del Bosco Salbertrand (1961 m)
Monte Chaberton (3136 m) – wycofaliśmy się na wysokości 2306 m bo szlak był zniszczony
Col de l’Echelle (1786 m) - sakwy
Col du Lautaret (2058 m) – sakwy
Grand Plan du Sautet (2337 m)
Gorges de l’Infernet (1335 m)
Alpe-d’Huez (1850 m)
Col de Sarenne (2002 m)
Col du Jandri (3181 m)
Pointe de la Masse, (2804 m)
Mont de la Chambre (2850 m)
Glacier Peclet (2950 m)
Col de la Montée du Fond (3001 m)
Roche de Mio (2739 m)
Bellecote Glacier (3065 m)
Les Chapelles (1229 m) - sakwy
L’Arpette (2054 m) – byłoby wyżej, ale rozpętała się burza
Mała Przełęcz Św. Bernarda (2195 m) - sakwy
Wielka Przełęcz Św. Bernarda (2494 m)
Było super. Codziennie „w siodle”. Najeździliśmy się i nacieszyliśmy alpejskimi widokami do
oporu - 1219 kilometrów całkowitego dystansu i 30 tysięcy metrów sumarycznego przewyższenia.
Dzień przez odlotem zwiedziliśmy Turyn. 6 sierpnia poszukaliśmy kartonów w Turynie,
spakowaliśmy rowery i wróciliśmy samolotem do Krakowa, skąd nocnym pociągiem
przejechaliśmy do Poznania
SOBOTA, 21 LIPCA
Rajd trochę nietypowy
Opisuje Marzena Szymańska:
Nietypowość tego rajdu polegała na tym, że składał się on z 2 części. Na pierwszą z nich
niektórzy Cykliści stawili się bez rowerów. O godz. 11.00, wszyscy zebraliśmy się pod Urzędem
Stanu Cywilnego, na Starym Rynku w Poznaniu.
Zwykle umawiamy się pod pomnikiem Starego Marycha, ale tym razem sytuacja była wyjątkowa,
ślub brali nasi klubowi przyjaciele - Ola i Jacek.
Na rowerach przyjechali: Kuba S., Zbyszek N., Michał Z., Krzychu A., Bartek (2 raz go widziałam
– nowy), Marcin (ten, który nam się kiedyś odłączył i którego imienia nikt z nas wtedy nie
zapamiętał).
Bez rowerów byli: Monika i Tomek, Hania, Robert i maleństwo, Kamila i Jacek N., oraz ja.
Kiedy młodzi wyszli z Urzędu, wraz z pozostałymi gośćmi, obsypaliśmy ich ryżem na szczęście,
oraz ustawiliśmy się do pamiątkowej fotki.
Po uroczystości, ekipa rowerowa (za wyjątkiem Michała Z.) ruszyła w kierunku Puszczy Zielonki,
by kontynuować drugą część rajdu. Koledzy wsiedli na rowery, a ja poszłam... do samochodu. Nie
czułam się jeszcze na siłach, by dojechać do Poznania rowerem, a potem z niego wyjechać i wziąć
normalnie udział w rajdzie. Miesiąc bez roweru, to jednak dużo. Wróciłam więc samochodem do
siebie, do Wierzenicy i tam czekałam na ekipę, która miała po mnie przyjechać.
Kiedy zobaczyłam nasze żółte klubowe koszulki wśród drzew, na wjeździe do Wierzenicy, było już
po 13.00. Dołączyłam do nich i od tego momentu zaczęłam drugą część rajdu.
W Wierzenicy z mostku wjechaliśmy do góry, do centrum wioski. Przejechaliśmy przez nią i przy
zabytkowej, odnowionej chacie, krytej strzechą, skręciliśmy w lewo pod górkę, w polną,
początkowo brukowaną drogę, zwaną też al. Jabłkową. Ową aleją dojechaliśmy do Milna. W Milnie
na chwilę zatrzymaliśmy się. Kuba popatrzył na mapę i zaordynował jazdę starym czarnym
szlakiem w kierunku Ludwikowa. Minęliśmy zabudowania Milna i mieliśmy zamiar jechać w lewo,
granicą pola i lasu, wg mapy, tam miała być ścieżka. Ścieżka była, a raczej był ślad, że KIEDYŚ
tam była. Wszystko strasznie zarosło, więc postanowiliśmy skręcić w lewo przy pierwszej
nadarzającej się okazji, a ta pojawiła się szybko. Jechaliśmy ładną leśną drogą, która nas
zaprowadziła do Traktu Poznańskiego. Podążaliśmy traktem, do momentu jego spotkania z
niebieskim szlakiem. Skręciliśmy w ten szlak w lewo i jechaliśmy nim do momentu jego połączenia
z szlakiem czerwonym.
Szlak czerwony lubię, jest malowniczy i przyjemnie się nim jedzie. W ten sposób dojechaliśmy do
Kamińska. Tam koledzy chcieli podjechać do sklepu, ale przekonałam ich , że nie warto. To była
sobota, sklep w Kamińsku mają czynny w soboty do 14.00, tymczasem ta godzina minęła już jakiś
czas temu. Z doświadczenia wiem, że ten sklep zamykają raczej punktualnie. Przejechaliśmy zatem
przez letnisko Floryda i zjechaliśmy nad jez. Miejskie. Tam zabawiliśmy dłuższą chwilę. Okazało
się, że koledzy byli uzbrojeni w stroje kąpielowe. Hmmm... okazało się, że byłam nieprzygotowana
– zapomniałam stroju. W jeziorze kąpali się: Zbyszek, Kuba i Bartek. Marcin moczył nogi, tak jak
ja. Ja dodatkowo zostałam pochlapana wodą przez Kubę i Bartka ;)). Na górze pilnował rowerów
Krzysiu. Gdyśmy zakosztowali kontaktu z wodą, wyszliśmy na górę i siedliśmy na karimacie.
Wesoło gawędząc suszyliśmy się, jedliśmy i piliśmy. Potem był wyjazd znad jeziora. Mocno pod
górę i po korzeniach. Niektórzy próbowali to podjechać, ale z tego co pamiętam, nikomu się nie
udało. Zresztą, po tej ścieżce kręciło się sporo ludzi. A w warunkach pod górę i po korzeniach,
trudno jest dodatkowo robić jeszcze slalom ;). Ja nawet nie próbowałam podjeżdżać. – Zrobiłam
sobie krótki spacerek z rowerem u boku.
Na górze podjechaliśmy do budki z jedzeniem i piciem i uzupełniliśmy zapasy, po czym ruszyliśmy
w stronę Głęboczka.
Jechaliśmy przez Huciska i mijaliśmy leśniczówkę Boduszewo. Do Głęboczka wjechaliśmy od
strony zachodniej, a więc zjazd był po kocich łbach. Ból i żal. Moje ramię, które muszę nadal
oszczędzać, nie pozwoliło mi się cieszyć tym zjazdem. Lekarz nakazał: żadnych wibracji, żadnych
wstrząsów, bo to opóźni gojenie. W uszach miałam jego słowa o zwapnieniach i zrostach, dlatego
zarówno ten odcinek, jak i wszystkie pozostałe na których było mocno nierówno, pokonałam w
zwolnionym tempie. Do Głęboczka zjechałam ostatnia. Potem był podjazd, aby z niego wyjechać i
dalsza jazda, na północny zachód, w stronę Łopuchówka. Do niego samego jednak nie
dojechaliśmy, bo wcześniej odbiliśmy w lewo i zjechaliśmy nad jez. Leśne. Objechaliśmy jego
wschodni i północny brzeg, wyjeżdżając na szosie Boduszewo – Łopuchówko. Na tej szosie
skręciliśmy w prawo i dobiliśmy do rozdroża: przed nami było Łopuchówko, za nami Boduszewo,
na lewo Wojnowo, a na prawo Głęboczek. Pojechaliśmy szosą w kierunku Głęboczka. Minęliśmy
ponownie jez. Leśne, które tym razem widzieliśmy z góry i ... po jakimś czasie jazdy tą szosą,
zawróciliśmy, by odbić w las, w prawo.
Droga ta początkowo była szosą, w niektórych miejscach obrośniętą mchem, potem przeszła w
leśną gruntówkę. Jechaliśmy nią, do momentu, gdy Bartek wypatrzył oznakowania niebieskiego
szlaku. Zjechaliśmy więc z tamtej drogi, by wbić się w niebieski szlak. Później zjechaliśmy z niego
skręcając w lewo w jakiś trakt, a naszym przewodnikiem był... pomarańczowy Fiat 126p!
Zobaczyliśmy go i ni z tego ni z owego, postanowiliśmy za nim jechać :)). Jadąc tak, dotarliśmy do
parkingu leśnego. Tam zrobiliśmy postój i tam Marcin wyznał nam, że źle się czuje. Był zmęczony
trasą i miał problemy z oddechem i z sercem. Wystraszyliśmy się nie na żarty i stwierdziliśmy, że
trzeba będzie kolegę wsadzić w jakiś pociąg, bo do Poznania było jeszcze daleko.
Spod parkingu, wybraliśmy więc możliwie najmniej forsowny wariant trasy i szosą dojechaliśmy do
Łopuchowa. Kursuje tam szynobus, ale okazało się, że niestety uciekł na chwil parę przed naszym
przyjazdem. To pech. W Łopuchowie oglądaliśmy też dość ciekawą ruinę jakiegoś budynku.
Chciałam nawet wejść do środka, ale koledzy mnie powstrzymali, twierdząc, że strop wygląda
bardzo niepewnie i że może się w każdej chwili zawalić. Więc nie zwiedzałam ;). Z Łopuchowa
jechaliśmy zielonym szlakiem do Wojnowa i z tego co pamiętam, to też w większości były szosy.
Około godz. 18.00 dojechaliśmy do Wojnowa. Tam odwiedziliśmy sklep. Po uzupełnieniu braków,
ruszyliśmy w stronę Murowanej Gośliny, by znaleźć tam stację kolejową dla Marcina. Jechaliśmy
szosami przez Długą Goślinę, potem Kąty. Mijaliśmy leśnictwo Starczanowo i potem wbiliśmy się
w jakiś zapomniany przez ludzi rowerowy szlak. Był strasznie zarośnięty. Z prawej i lewej
atakowały roślinki kłująco – parzące. Wg mapy był to skrót do Murowanej, więc nawet gdy tym
szlakiem nie dało się już dalej jechać, to nie zraziliśmy się.... wyskakując na świeżo skoszone pole,
by nim kontynuować jazdę. Do Murowanej wjechaliśmy od strony os. Zielone Wzgórze, potem do
centrum poprowadził Krzysiu i znaleźliśmy stację. Sprawdziliśmy, o której odjeżdża pociąg,
pożyczyliśmy Marcinowi pieniążki na bilet, po czym pożegnaliśmy się z nim. Kuba, jako
prowadzący, poprosił Marcina, by dał mu koniecznie znać, gdy dojedzie do domu. Pojechaliśmy.
Miałam wyrzuty sumienia, że nikt za nas z nim nie został.
Tymczasem kierowaliśmy się w stronę Poznania. Koledzy rozpędzili się na szosie dość mocno.
Chwilami miałam problemy, by utrzymać ich tempo. Zostałam lekko z tyłu. Potem jechaliśmy mało
uczęszczaną szosą na południe. Ta szosa była bardzo podobna do tamtej, na której miałam
wypadek. Przypuszczam, że to mogła być ta sama szosa.... jechaliśmy gęsiego, ja jako ostatnia.
Trzymałam bezpieczną odległość. Tak jadąc, dotarliśmy do skrzyżowania, tam skręciliśmy w
prawo, na Promnice. W Promnicach odłączył od nas Zbyszek. Pojechał szybszą drogą do Poznania.
Tymczasem ja pokazałam reszcie drogę – skrót do Owińsk Była to początkowo polna droga
wysypana luźnymi kamieniami, później odbijająca w las. Z lasu wyjechaliśmy na główną szosę
Murowana – Owińska. W Owińskach skręciliśmy w lewo w kierunku Annowa i Milna.
Na rozdrożu, gdzie ścieżka się rozwidlała na Annowo i Milno, rozstałam się z ekipą. Oni
pojechali w kierunku Annowa, ja Milna. Tak więc czekała mnie długa, monotonna, szeroka,
zapiaszczona i pełna dołków droga. Nie lubię jej. Na dobicie są na niej podjazdy. Wszystkie znośne,
za wyjątkiem dwóch. Jeden następuje zaraz po drugim. Tym razem minęły mi oba one jakoś
niepostrzeżenie. Zamyśliłam się i kiedy wróciłam do rzeczywistości, zdałam sobie sprawę, że już po
bólu ;)). Mimo to wlekłam się jak ślimak po mokrej ziemi. Świadomość, że jadę sama, że nikt mnie
nie widzi, odebrała mi motywację i dlatego jechałam bardzo powoli. Droga do domu trwała
wieczność. Po tej wieczności, o godz. 21.00 zjadłam pyszny makaron.
Z licznika wyszło mi: czas jazdy - 4,29,06, dystans –76,94, średnia – 17,1, maxymalna – 36,9.
NIEDZIELA, 22 LIPCA
Cztery jeziora i rzeka
Opisuje Marzena Szymańska:
Uczestnicy:
O godz. 10:00 spotkaliśmy się pod King Crosem w składzie: Paweł Owczarzak
(prowadzący), Radek Owczarzak, Karolina Michalska, Jacek Sikora i Ania Raba.
W zamiarze ze względu na pogodę miał to być rajd typowo leserski-kąpielowy. Na początek
pojechaliśmy przez Marcelin, Skórzewo i Zakrzewo do Otowa nad jezioro Lusowskie. Tam w
cieniu drzew nad brzegiem jeziora mieliśmy pierwszą przerwę na odpoczynek i kąpiel. Po dłóższej
labie postanowiliśmy jechać dalej. Przez Lusówko i Więckowice pojechaliśmy nad jezioro
Niepruszewskie w Zborowie. Oczywiście i tam nie mogło się obyć bez plażowania i kąpieli.
Niestety plaża w Zborowie jest bez skrawka cienia. Strasznie świeciło słońce. Dalej pojechaliśmy
do Dopiewa. Tam na krótkim postoju pod sklepem okazało się, że Radkowi bardzo dokucza upał i
zmęczenie (jego pierwszy rajd). Po krótkiej dyskusji stwierdziliśmy, że nie można zniechęcać
chłopaka na pierwszym jego rajdzie z Cyklistą. Padła decyzja wraca pod moją opieką do domu.
Byłem prowadzącym rajd i można uznać, że w tym momencie rajd został zakończony. Cała reszta
pojechała dalej i z tego co słyszałem dojechali do źródełka Żarnowiec. Tam też stwierdzili, że mają
dość upału i wracają do domu.
Rajd uważam za częściowo udany. Było bardzo miłe i wesołe towarzystwo. Ładne jeziora na
trasie. Niestety wszystkim strasznie doskwierał upał.
Przejechaliśmy około 40km z częstymi postojami i średnią prędkością 15km/godz.
ŚRODA, 25 LIPCA
Zebranie klubowe
Opisuje Sekretarz:
Uczestnicy: Iwona hildebrandt, Mateusz Rozmiarek, Michał Zgoła, Radek Siekierzyński, Zbyszek
Nawrocki, Konowalski bartłomiej, Hanna Skoczyńska, Marzena Szymańska, Paweł Owczarzak,
Michał Najlepszy
SOBOTA, 28 LIPCA
Rajd do Zielonki
Opisuje Marzena Szymańska:
Na ten dzień zapowiadane były niegroźne, przelotne i słabe opady deszczu. Wobec takiej
prognozy, która pozwalała przypuszczać, że ostatecznie nie spadnie ani kropla wody z nieba,
postanowiłam pojechać na ten rajd.
Rajd został ogłoszony późno – w piątek wieczorem, być może dlatego zebrały się jedynie 4 osoby, a
krótko po wjechaniu w zielony szlak, zostaliśmy we 3.
Umówiłam się z prowadzącym Krzysiem A., że dołączę do ekipy w Uzarzewie. Byłam tam nieco
przed czasem. Kiedy nasi się pojawili, niebo było już zaciągnięte chmurami, z których mógł w
każdej chwili popadać deszcz.
Przyjechali: Krzychu, Mateusz R., oraz Rafał B. Skład skromny ilościowo, ale za to mocny.
Ruszyliśmy. W Uzarzewie skręciliśmy w wysypaną luźnymi kamieniami drogę polną do Biskupic.
Później w Biskupicach jechaliśmy dalej na wschód, już asfaltem, w stronę Promienka. Tempo było
żwawe, a dyktował je Rafał. Tuż przed Promienkiem, zjechaliśmy w teren, podążając dalej na
wschód. Dojechaliśmy do leśnego rozdroża z wielkim kamieniem, tam zastanawialiśmy się jak
jechać dalej. Naszym celem było wbicie się w zielony szlak pieszy i jazda nim w kierunku jezior
Wronczyńskiego, Kołatkowskiego, oraz Leśnego. Krzychu sugerował odbicie w prawo.
Skorygowałam ten pomysł, bo w ten sposób, byśmy jechali w zupełnie odwrotnym kierunku.
Zaproponowałam jazdę prosto i ... popełniłam błąd, który jednak szybko wykryłam. Zatrzymaliśmy
się więc, popatrzyliśmy z Krzychem na mapę i szybko ustaliliśmy, że na tamtym rozdrożu
powinniśmy odbić w lewo. Cofnęliśmy się kawałeczek i wbiliśmy się we właściwą ścieżkę.
Pojawiły się też oznaczenia naszego pieszego zielonego szlaku. Minęliśmy niewielkie, acz
malownicze jez. Dębiniec nie zatrzymując się nad nim. Jechaliśmy szlakiem lasami, docierając do
stacji kolejowej Promno i krajowej „5”. Przekroczyliśmy „5” i jechaliśmy dalej na północ.
Mijaliśmy Borowo Młyn i Gorzkie Pole, później wjechaliśmy, zgodnie z oznaczeniami szlaku, w
las, docierając do przesmyku między jeziorami Wronczyńskim Małym a Dużym. Tuż za
przesmykiem skręciliśmy w lewo. Wkrótce, zgubił nam się Rafał i więcej już go tego dnia nie
widzieliśmy. Jechał przodem i prawdopodobnie w miejscu, gdzie szlak odbijał w prawo pod górę,
on to przeoczył i pojechał prosto. Niedługo po tym, zaczął padać deszcz i z różną intensywnością,
towarzyszył nam aż do końca wypadu.
Tymczasem nasza trójka dzielnie trzymała się szlaku, gdy tyko gubiliśmy oznakowania na
drzewach, wyciągana była mapa i wracaliśmy na szlak. Odcinek między jez. Wronczyńskim a
Kołatkowskim był pełen niespodzianek. Jechaliśmy przez jakieś mokradła – Krzychu nawet utopił
tam swój but. Przedzieraliśmy się przez nachodzące na szlak drzewa i krzewy. Jechaliśmy też przez
wysokie po pas pokrzywy i inne rośliny. Był odcinek, na którym wydzielały one niesamowicie
intensywny ziołowy aromat. Nie ominęła nas jazda po korzeniach i po piaszczystych odcinkach
plażowych. Szlak momentami się zacierał wśród zarośli, musieliśmy być bardzo uważni by go nie
zgubić. Nie wszystkie miejsca były przejezdne. Było kilka podprowadzeń, w trudniejszych
momentach, koledzy pomagali mi przenosić rower, za co im dziękuję.
Szlak wychodził znad jezior na szosę Tuczno – Wronczyn tuż przy budynku Leśniczówki
Dębogóra. Jechaliśmy niedługi odcinek brzydką, mocno łataną szosą i w Tucznie zawitaliśmy do
sklepu (nie był to jednak słynny sklep przy pętli autobusowej). Uzupełniliśmy zapasy, po czym
kawałek cofnęliśmy się i wróciliśmy na szlak. Dojechaliśmy do jez. Tuczno, objechaliśmy jego
południowy brzeg. Kawałek za tym jeziorem, deszcz z mżawki zamienił się w mocniejszy opad, ale
nadal było ciepło. Na dojeździe do jez. Czarnego, zaczęło się robić chłodno, tam założyłam kurtkę,
która wg zapewnień producenta, miała chronić przed wiatrem i deszczem. Miałam ją pierwszy raz
na sobie, dlatego celowo zakładając ją, popatrzyłam na zegarek, by wiedzieć ile czasu mogę w niej
jechać zanim jednak przemoknie ;) - była 13.20. Minęliśmy jez. Czarne, potem objęte ochroną
rezerwatową jez. Pławno. Zjechaliśmy nad to jezioro. Chwilę na nie popatrzyliśmy, wyglądająca
zza drzew tafla wody miała barwę szmaragdową.
Powróciliśmy na nasz szlak i dojechaliśmy nim do jez. Miejskiego. Nad samo jezioro
postanowiliśmy nie zjeżdżać. Zatrzymaliśmy się za to na górze, przy budkach z parasolami
ustawionymi dla letników. Postój był spowodowany deszczem, który zaczął akurat padać znowu
intensywniej. Czekaliśmy całkiem długo, nim się uspokoił na tyle, byśmy mogli kontynuować
eksplorację zielonego szlaku. W końcu ruszyliśmy. Szlak zielony łączył się z czerwonym i przez
chwilę oba biegły razem. Potem zielony wiódł dalej na północ, na Huciska. Za Huciskami było
rozdroże. Tam zerknęliśmy z Krzychem na mapę, bo z owego rozdroża wychodziło 5 ścieżek.
Znaleźliśmy tę właściwą i jechaliśmy nią w stronę Głęboczka. Do Głęboczka wjeżdżaliśmy
brukowanym zjazdem. Ze względu na fakt, że stan mojego ramienia znowu się pogorszył,
zjeżdżałam tam bardzo powoli, by mi tego stawu nie wytrzęsło. Patrzyłam na licznik, było 10 km/h.
Ponownie zaczęło mocniej padać. Postanowiliśmy to przeczekać na przystanku autobusowym w
Głęboczku. Tam Krzysiu smarował łańcuch, gadaliśmy o sprzęcie, żartowaliśmy i nawet mieliśmy
gościa! Gdyśmy tak siedzieli na tym przystanku, czekając aż niebo się choć trochę przejaśni, zjechał
do nas zjazdem od strony północno wschodniej znajomy rowerzysta – Jerzy Kaźmierczak.
Posiedzieliśmy chwilę wszyscy razem, potem on odjechał, a chwilę po tym ruszyliśmy i my.
Zrobiliśmy asfaltowy podjazd i kontynuowaliśmy jazdę szosą aż do zjazdu w lewo nad jez. Leśne.
Ten szosowy odcinek, zapewne ucieszył Mateusza, jadącego na wąskich oponach i bez żadnej
amortyzacji. Słowa podziwu dla niego – ze swoim rowerem, przystosowanym raczej do jazdy na
szosie, radził sobie w terenie świetnie, mimo, że nie jechaliśmy głównymi traktami.
Zjechaliśmy nad jez. Leśne. Objechaliśmy jego wschodni brzeg, po czym szlak skręcał ostro pod
górę, w prawo na skarpę. Ów podjazd okazał się długi. Wnosiliśmy tam rowery. Mój wniósł
Krzysiu. Podjazd kończył się na szosie Głęboczek – Łopuchówko, a szlak leciał dalej zarośniętymi
ścieżkami leśnymi, początkowo na północny wschód, później na północny zachód. Jeden z
odcinków okazał się nieprzejezdny – ścieżka była totalnie rozryta, wyglądała jak przeorana. Niczym
przełajowcy, raz prowadziliśmy rowery, raz wsiadaliśmy na nie. Gdzieś na tamtej ścieżce, Mateusz
uszkodził sobie rower. Widziałam to dobrze, bo akurat za nim jechałam. W tylne koło wplątała mu
się spora modrzewiowa gałąź. Wlazła wrednie w wózek przerzutki, wykrzywiając go i w szprychę,
łamiąc ją. Tak więc mieliśmy nieplanowany postój, podczas którego Mateusz doprowadzał swój
rower do względnej używalności.
Ruszyliśmy potem dalej i, w ciągle padającym deszczu, dojechaliśmy do miejsca parkingowo –
wypoczynkowego w Łopuchówku (nie do samej miejscowości, ale na północ od niej przy kilku
zabudowaniach noszących też tą nazwę). Tam zastanawialiśmy się co dalej. Rower Mateusza był
uszkodzony, koledzy przemoczeni, mnie coraz mocniej bolało ramię. Postanowiliśmy więc wracać.
Przez chwilę kombinowaliśmy, którędy przeprowadzić powrót, by było najkrócej i by jednocześnie
nie wyjeżdżać na ruchliwe szosy. Pomysłów było kilka, ostatecznie wybrana została opcja, którą ja
zaproponowałam. Tak więc wracaliśmy początkowo szosą jadąc nią na południe w stronę
Łopuchówka właściwego. Stamtąd również szosą do Boduszewa. Tam przez chwilę rozważaliśmy,
czy nie skoczyć na pizzę do Murowanej. Mateusz i ja byliśmy głodni, Krzychu – nie. Mimo głodu,
gdy pomyślałam o oczekiwaniu na pizzę i potem wyjściu z ciepłego lokalu ponownie na deszcz,
odechciało mi się pizzy. W związku z tym, w Boduszewie, wstąpiliśmy do sklepu, by kupić coś do
zjedzenia na szybko. Kiedyśmy ruszyli, rozpadało się na dobre i ten mocniejszy deszcz towarzyszy
nam aż do końca.
Mój rower hałasował niemiłosiernie, mokry i zabłocony napęd jęczał żałośnie, a tylna tarcza tarła o
klocki hamulcowe. Zwykle nie rozczulam się nad rowerem, ale tym razem było mi go żal. Z
Boduszewa poprowadziłam szosą na Huciska, stamtąd terenem leśnym do letniska Floryda.
Następnie do Kamińska. W Kamińsku odbiliśmy w lewo na Pławno, zrobiliśmy podjazd po kocich
łbach i jechaliśmy lasem aż do połączenia ścieżki z Pławna z Traktem Poznańskim. Traktem
dojechaliśmy do Maruszki. Tam Krzysiu i Mateusz pojechali prosto na Kicin, natomiast ja
skręciłam w lewo na Milno. W Milnie, przy krzyżu, zjechałam w prawo w al. Jabłkową i polnymi
drogami dojechałam w strugach deszczu do Wierzenicy.
Z licznika wyszło mi 63,88 km, ale dane te nie są do końca prawdziwe, bo od wody kapiącej
z nieba, licznik kilka razy mi się zawiesił, przez jakiś czas nie zliczając danych.
Wypad był bardzo udany. Zielony pieszy szlak okazał się być bardzo malowniczy i ciekawy. Jako,
że lubuję się w dzikich, zapomnianych ścieżkach, cieszę się bardzo, że na tej wycieczce byłam. Oby
więcej takich rajdów.
Ps. Kurtka antydeszczowa okazała się dość skuteczna. Poczułam, że lekko zamokły mi rękawy
dopiero około godz. 17.30.
WTOREK, 31 LIPCA
Rajd do Pobiedzisk
Opisuje Marzena Szymańska:
Tego dnia miałam przymusowe wolne. Pod moją firmą robili jakieś wykopy, wobec czego,
na cały dzień miał być wyłączony prąd. Szef polecił wszystkim wypisać wnioski urlopowe.
Wypisałam i ja. Do poniedziałku wieczorem, miałam jeszcze nadzieję, że znajdę kogoś chętnego na
wspólną jazdę. Ostatecznie nie znalazłam. Pojechałam więc sama.
Pogoda była paskudna, zimno, wiało i raz po raz padało. Okoliczności przyrody nie zachęcały do
jazdy na rowerze. Ale mimo to wzięłam mój stary, ciężki rower i pojechałam. Ze względu na
pogodę i granatowe chmury, postanowiłam nie jechać nigdzie daleko. Za cel obrałam sobie
Wronczyn, ew. Pobiedziska. Szosowo. Dobrze się jechało, bo silny wiatr miałam w plecy.
Oznaczało to, że powrót będzie już mniej fajny. Aż do Tuczna jechałam sobie bardzo spokojnie.
Dojechałam do leśnictwa przy Szosie Wronczyńskiej i się na chwilę zatrzymałam. Przede mną
jechał ciągnik, wyjęłam bidon i patrzyłam jak się oddala, pewna, że już go więcej tego dnia nie
zobaczę.
Ruszyłam, ujechałam kawałek tą szosą i zaczęłam się zbliżać do owego ciągnika. Jechaliśmy tym
samym tempem, byłam blisko niego, a odległość między nami się nie zmieniała. Tymczasem on
hałasował i kopcił, jakby tego było mało, na przyczepie wiózł jakieś obrzydliwe śmieci, które
okropnie śmierdziały. Jechaliśmy tak razem i sytuacja była komiczna, w końcu postanowiłam
zakończyć tę zabawę, spięłam się i go wyprzedziłam.
Znowu jechaliśmy równym tempem, z tym, że nie musiałam już wąchać jago spalin i tych śmieci.
Zaczęliśmy dojeżdżać do Stęszewka, byłam pewna, że gdzieś tam skręci sobie w bok, by zebrać
śmieci od letników i że się go pozbędę z ogona. Nic z tego, przejechaliśmy całe Stęszewko razem i
on nigdzie nie odbił. No dobra, pomyślałam, pewnie jedzie do Wronczyna, to duża wiocha, pewnie
tam ma coś do zabrania..... tymczasem dojechaliśmy do Wronczyna, przejechaliśmy całą wieś i ze
zdumieniem stwierdziłam, że nadal słyszę za sobą warkot jego silnika. Nigdzie nie skręcił. Więc
jechaliśmy dalej. Mój towarzysz nie skręcił nigdzie w bok także w Złotniczkach.
Wtedy jasne się dla mnie stało, że zmierza do Pobiedzisk, tak jak ja. Za Złotniczkami są górki.
Byłam pewna, że na jednej z nich przegoni mnie. Nie przegonił. Przyłożyłam się na tych
podjazdach, a u niego silnik szedł chyba na pełnych obrotach, bo warczał niemożliwie. Biedny
człowiek, co za złom mu dali! Na podjeździe został nieco z tyłu. Nadgonił na pierwszym
wypłaszczeniu i znowu go miałam na ogonie. W ten sposób dojechaliśmy razem do skrzyżowania
ze światłami przez torami kolejowymi w Pobiedziskach. Tam na światłach, zatrzymaliśmy się.
Gdyśmy ruszali, kierowca ciągnika, wychylił się z kabiny, uraczył mnie wesołym uśmiechem i
pomachał, odpłaciłam tym samym. Tym miłym akcentem zakończyliśmy wielokilometrową
wspólną jazdę.
Zabawnie wyszło, niby jechałam sama, a ostatecznie miałam towarzystwo, przynajmniej
przez część trasy. Wjechałam sobie potem na rynek, bo nigdy tam nie byłam, zwiedziłam go i
udałam się w drogę powrotną. Ta już nie była tak wesoła, bo pod wiatr. A wiało mocno. 20 km pod
wiatr po szosie nie nastraja optymistycznie. Ale jechałam. Pierwszy deszczyk złapał mnie w
okolicach Złotniczek. Potem, tuż za Wronczynem wyszło słońce, a przed Karłowicami złapała mnie
ulewa. Do domu wróciłam mając na liczniku 42,93 km.
SOBOTA, 4 SIERPNIA
Rajd do Rogoźna
Opisuje Marzena Szymańska:
Ponieważ rajd miał wieść generalnie na północ, stwierdziłam, że jazda pod Marycha, a
potem z powrotem w moje rejony będzie pozbawiona głębszego sensu. Nadal też powinnam
oszczędzać ramię. Z powyższych powodów, umówiłam się z prowadzącym rajd Przemkiem C., że
zostanę zabrana z tradycyjnego już chyba miejsca – tj. z Kicina, spod figury Jezusa.
Moje samotne 4 km do Kicina nie nastroiły mnie optymistycznie – czułam dziwną ciężkość w
nogach, zastanawiałam się czy tak już zostanie do końca, czy też może to chwilowe.
Rajd był ogłoszony na godz. 9.00, wyjazd z Poznania 9.15. Policzyłam sobie, że jeśli wszystko
pójdzie gładko, to ekipa powinna być pod figurą około 10.00. Nie poszło gładko, czekałam aż 45
minut. W końcu nadjechali. Skład ponownie bardzo skromny ilościowo. Poza prowadzącym
Przemkiem byli jeszcze Krzychu A., oraz Darek R.
We 4 ruszyliśmy z Kicina szosowym zjazdem do Czerwonaka. Zjechaliśmy na sam dół, tj. aż do
drogi głównej Poznań – Murowana Goślina. Wkrótce okazało się, że zjechaliśmy za daleko i trzeba
się było cofnąć. Tak więc podjazd! Na szczęście po porannej ciężkości w nogach, nie było już
śladu. Podjazdu nie zrobiliśmy do końca, bo w międzyczasie odbiliśmy w lewo. Nawet trochę
żałowałam, bo akurat tej wersji podjazdu Czerwonak – Kicin nie miałam okazji zakosztować.
Zwykle jeździłam opcję „podjazd pod Urząd Gminy” – krótszy, ale bardziej stromy. Dojechaliśmy
do szosy, która zaprowadziła nas aż do parkingu pod Dziewiczą Górą. Tam ja i Darek zostaliśmy na
ławeczkach, a Krzychu i Przemo pojechali się pokatować ;). Nie zdążyłam zjeść do końca batonika,
a oni byli już z powrotem ;). Poszło im szybko i sprawnie.
Ruszyliśmy dalej, już razem, leśną drogą i po jakimś czasie skręciliśmy w lewo na czerwony szlak.
Znam ten odcinek czerwonego szlaku dość dobrze. Byłam tam kilkakrotnie. Jedzie się lasem, potem
wzdłuż jego granicy, las mając po prawej, a pole po lewej stronie. Ta część czerwonego szlaku
kończyła się na głównym trakcie leśnym – na drodze Owińska – Milno. Na owym trakcie
pojechaliśmy w prawo. Nikt z nas nie popatrzył na mapę, w rezultacie nie wiedzieliśmy, że szlak
odbija w lewo w las całkiem szybko i oczywiście przegapiliśmy ten skręt. Śmiesznie wyszło,
poinformowałam wszystkich, że lada chwila wjedziemy na Maruszkę ;). No i żeśmy wjechali.
Rozważaliśmy możliwość cofnięcia się do czerwonego szlaku, ale po przygodach Kicińsko –
Czerwonackich, gdzieśmy się błąkali (!), by znaleźć Dziewiczą Górę, postanowiliśmy już nie
wracać, tylko z Maruszki kierować się na północny zachód, by gdzieś po drodze odszukać szlak.
Teoretycznie powinno pójść gładko. Ale jak wiadomo, teoria to nie to samo co praktyka ;)).
Prowadzący był otwarty na wszelkiego rodzaju sugestie i propozycje co do przebiegu trasy, tak więc
my – uczestnicy mieliśmy świetną okazję by pobawić się w nawigację i wykazać się znajomością
(bądź i nie) mapy. Jechaliśmy sobie z Maruszki Traktem Poznańskim. Najprostszą metodą
dojechania do czerwonego szlaku, było skręcenie z traktu w szlak niebieski, ponieważ w dalszym
odcinku oba one łączą się. Jednak jeszcze przed zjazdem w niebieski szlak, wypatrzyłam inną
przecinkę w lewo, zaproponowałam, by ją przetestować i wobec braku sprzeciwów, zostało to
uczynione. No i żeśmy się zapętlili. Została nawet wyjęta mapa, co więcej Darek wyciągnął swój
zepsuty kompas ;). Kombinowaliśmy mocno i ostatecznie ładnymi leśnymi drogami, którymi nigdy
wcześniej nie miałam okazji jechać, dotarliśmy do Kamińska. Tam, na górze, nieopodal jez.
Miejskiego, zatrzymaliśmy się na chwilę.
Potem pojechaliśmy dalej. Przez niedługi odcinek drogi, szlaki, zielony pieszy i nasz czerwony, szły
razem. Potem czerwony odbijał w prawo w gęstwinę leśną. Miejsce odbicia było tak zarośnięte, że
przeoczyliśmy je. Jadąc, zdaliśmy sobie sprawę z tego, że jesteśmy już zbyt długo na zielonym
szlaku, cofnęliśmy się więc i znaleźliśmy czerwony znaczek na drzewie. Odcinek ten wymagał
uwagi. Od razu ścieżka szła dość mocno w dół. Było wąsko i teren wokół zarośnięty. W podłożu
leżały liczne gałęzie, gdzieniegdzie wystawały korzenie.
Szlakiem dojechaliśmy aż do Zielonki. W Zielonce, o godzinie 12.58, był postój przy sklepie, a
następnie kontynuacja jazdy czerwonym szlakiem. Mijaliśmy po drodze leśniczówkę Głęboczek,
potem Dzwonowo Leśne. Gdzieś między Dzwonowem a Niedźwiedzinami był podjazd. Dość długi.
Jechałam już kiedyś tą trasą, ale zupełnie o tym podjeździe zapomniałam. Czwarty na szczycie był
Darek, trzeci Przemek (chyba zarzuciło go w piasku), druga byłam ja, a pierwszy Krzychu. Za
Niedźwiedzinami, a przed Rejowcem był następny pojazd. Na nim byłam trzecia ;). Z Rejowca
jechaliśmy dalej zgodnie z oznaczeniami szlaku. Minęliśmy drewniany Kościół po lewej, a
następnie na rozdrożu leśno-polnym, przy krzyżu, zjechaliśmy szlakiem w lewo.
Przejechaliśmy przez Szczodrochowo i wkrótce nasza ścieżka weszła w teren podmokły. Jeden
fragment był zupełnie zalany. Ktoś położył na nim bez ładu i składu drewniane belki, gałęzie i
kawałki palet. Miejscami było całkiem głęboko. Mijał nas jakiś turysta, zdjął buty i wszedł w
mokradło. Kiedy nogi zanurzyły mu się po kolana, zawrócił. Tymczasem Przemek był już w
połowie drogi – postanowił wraz ze swoim rowerem się przeprawić na drugą stronę. Krzychu i
Darek, widząc to wszystko, odpuścili sobie bagienko i postanowili poszukać objazdu. Zamiast
pojechać razem, pojechali osobno i każdy wykombinował alternatywny przejazd na własną rękę!! Ja
śmiejąc się prawie do łez z tańców połamańców Przemka na belkach, zostałam. Przemek obiecał, że
przeniesie mój rower, jak tylko upora się ze swoim. Kiedy do mnie wracał, okazało się, że łatwiej
iść z rowerem niż bez niego, przynajmniej jest się na czym wesprzeć. Przypuszczałam, że tak może
być, dlatego dla celów własnej przeprawy, przyszykowałam sobie pokaźny kij. Rzuciłam mu ten kij
i od razu poszło szybciej. W międzyczasie z pełną gracją minął nas wędkarz w kaloszach, wesoło
skomentował, że nie straszne mu błoto i woda :). Przemek zabrał mój rower, ja chwyciłam w ręce 2
kijki i uprawiając, tak modny ostatnio, Nordic Walking, przeszłam suchą stopą na drugi brzeg
rozlewiska.
Potem była jazda w błocie, przejazd przez tory kolejowe i oto byliśmy w Skokach. Ale nie wszyscy.
Brakowało Krzycha i Darka. Jechaliśmy początkowo szosą, potem ścieżką obok szosy, gdy dał się
słyszeć dzwonek telefonu. Był to Krzychu. Pytał gdzie jesteśmy. Okazało się, że on omijając bagna,
trafił nad stawy rybne i w jakieś szuwary ;). Wytłumaczyliśmy mu więc gdzie ma jechać dalej.
Potem zadzwonił Darek, z tym samym pytaniem – gdzie ma nas szukać, oczywiście dostał od nas
instrukcję. Tymczasem ja i Przemo, cofnęliśmy się do zajazdu przy szosie. Kupiliśmy tam sobie
zapiekanki i czekaliśmy na naszych. Krzychu zjawił się dość szybko, potem zadzwonił Darek –
okazało się, że siedzi już w Skokach – w centrum. Zjedliśmy i pojechaliśmy do niego.
Generalnie, za Skokami zgubiliśmy czerwony szlak i już go nie znaleźliśmy. Teoretycznie nie
powinniśmy mieć żadnych problemów, ale w terenie nie było żadnych oznaczeń. Tego dnia
wszystkie wątpliwe ścieżki sprawdzał Krzychu, a my na niego czekaliśmy, tu jeden jedyny raz ja się
wyrwałam by obadać trasę. Obadałam. Szlaku nie było, ale droga zdawała się prowadzić wzdłuż
jezior, czyli tak jak miało być. Jechaliśmy więc wzdłuż jez. Budziszewskiego, a potem wzdłuż
Małej Wełny. Nad jez. Budziszewskie zeszliśmy Krzychu i ja. Pieszo, rowery zostały na górze z
Darkiem i Przemkiem. Obeszłam kawałek ścieżki nad jeziorem, szlak powinien być, bo wg mapy
miał prowadzić ściśle wzdłuż brzegu, ale go nie było. Sama ścieżka też wzbudzała pewne
wątpliwości. Jeśli w dalszym odcinku by się okazała nieprzejezdna, to byśmy musieli wnosić
rowery z powrotem na skarpę. Niewesoła perspektywa, zwłaszcza, że był na niej gdzieś półmetrowy
uskok. Zrezygnowaliśmy więc z opcji jazdy tą ścieżką i kontynuowaliśmy ją górą, wygodną
gruntówką wzdłuż jeziora. Później się okazało, że słusznie wybraliśmy, bo przy kolejnym zjeździe
na brzeg, widzieliśmy, że tamta przecinka była jednak nieprzejezdna. Potem było trochę błądzenia.
Kluczyliśmy po lasach i w końcu udało nam się przeciąć Małą Wełnę. Dojechaliśmy, początkowo
lasami, później polami do Owczych Głów. Do teraz nie wiem, jak się pisze nazwę tej miejscowości.
Na tabliczce wjazdowej widniało „Owczegłowy”, tymczasem na mapie mam „Owcze Głowy” ;). W
miejscowości tej szturmem rzuciliśmy się na sklep. Była godzina 16.59.
Z Owczychgłów, do Rogoźna jechaliśmy mało ruchliwą szosą. Do samego miasta wjeżdżając od
strony południowo – wschodniej. Cel wycieczki został osiągnięty. Ze względu, na niemłodą już
godzinę i znaczną odległość od Poznania, postanowione zostało, że wracamy głównie szosami. W
Rogoźnie odbiliśmy w lewo, na południe i szosowo osiągnęliśmy najpierw Studzieniec, potem
Długą Goślinę. Nie było fajnie, koledzy na szosie się mocno rozpędzili. Początkowo jechałam na
kole u Przemka. Z płucem na dłoni – miły kolega strasznie szarpał. Prędkości kształtowały się w
przedziale górnych dwudziestek i dolnych trzydziestek. Tak więc były mocne przyspieszenia, gdzie
zdarzało mi się spaść z koła, potem szaleńczy pościg, Przemo zwalniał – musiałam hamować,
potem znowu przyspieszenie i tak w kółko. Masakra! ;) Potem dorwałam się do koła Krzycha.
Jechał mocno, ale równo, bez zrywania. Całkiem szybko, jadąc tak za nim, poczułam, że
odpoczywam. Miło. Tymczasem Darek urwał się zupełnie. Raz po raz zwalnialiśmy, było chyba
nawet jedno zatrzymanie.
W długiej Goślinie Darek złapał kapcia. Była godzina 18.21. Naprawa była przeprowadzana na
przystanku autobusowym. Darek i Przemo kombinowali, a Krzysiu i ja siedzieliśmy sobie na
murku, wygrzewając się w słońcu. Po założeniu koła i przejechaniu krótkiego odcinka drogi szosą,
zatrzymaliśmy się. Padła propozycja, by wracać terenem przez Wojnowo. Tu żeśmy się podzielili.
Darek postanowił kontynuować jazdę do Poznania szosą, my we 3, pojechaliśmy w kierunku
Wojnowa. Z Wojnowa, brukiem, jechaliśmy w stronę Łopuchowa. Minęliśmy później jeszcze
nadleśnictwo Łopuchówko, zostawiliśmy za sobą Głęboczek, nie zjeżdżając już do niego i
jechaliśmy jednym z głównych traktów na Dąbrówkę Kościelną. Tu dowodzenie przejął Krzysiu. Z
traktu skręciliśmy w prawo, na Zielonkę. W Zielonce wbiliśmy się w niebieski szlak (Trakt
Bednarski), który początkowo wiódł po kocich łbach pod górkę. Dalej był następny podjazd, na
którym Krzychu się przyłożył i zrobił go mając na liczniku nieco ponad 30 km/h. Z Traktu
Bednarskiego skręciliśmy w prawo na Trakt Poznański. Dojechaliśmy do Czernic i niedługo potem
do Maruszki. Tam zatrzymaliśmy się i umówiliśmy na dzień następny, tj. na rajd niedzielny.
Przemek i Krzysiu pojechali prosto na Kicin, ja w lewo na Milno. Z Milna zjechałam tradycyjnie w
prawo w polną drogę i kończąc ją brukowanym zjazdem, przy chatce krytej strzechą, wróciłam do
domu.
Na liczniku wyszło mi: czas – 6,01,25, dystans – 108,98 km, średnia – 18,0, maksymalna –
32,50. Rajd był bardzo udany.
Ps. Ktoś mnie pytał, jak daleko jest od Maruszki do mojego domu, więc informuję, że jest to 5 km z
niewielkim ogonem.
NIEDZIELA, 5 SIERPNIA
„Zamiast raj du po przemęckim PK” :), czyli pętla po terenach na południowy zachód od
Poznania
Opisuje Marzena Szymańska:
Chyba niechcący wzięłam udział w jakimś makserze, bo prawie cały rajd był jednym
wielkim pościgiem, ale po kolei :).
Wschodzące słońce, jak zwykle zbudziło mnie swoimi pierwszymi promieniami. Dzień zapowiadał
się bardzo ładnie, jeszcze ładniej niż miniona sobota. Uzupełniłam batoniki, przygotowałam rower i
zapakowałam go do samochodu. Pod pomnikiem Starego Marycha byłam o godz. 9.08. Na miejscu
zastałam jedną osobę – był to Jacek S. Niedługo nadjechała reszta tj. prowadzący Michał G., oraz
moi wczorajsi wycieczkowi koledzy – Krzysiu A. i Przemek C. Znowu zebrała się nas garstka.
Przed startem rozważana była trasa. Tempo wycieczki na stronie nie zostało podane. Zapowiadało
się, że będzie spokojnie, Michał twierdził, że w sobotę ugryzła go osa i w związku z tym,
pojedziemy bez szaleństw. Za spokojną jazdą głosowaliśmy też Jacek i ja.
Ruszyliśmy i... tempo od razu było mocne. Trzeba się było przyłożyć, by nie zostać z tyłu. A i tak
szybko Michał i jadący tuż za nim Przemo zaczęli się oddalać. Tymczasem na tyłach rozpoczęły się
dyskusje. Obok mnie jechał akurat Jacek twierdząc, że nie jest w najlepszej formie (nie było tego po
nim widać) i prawdopodobnie nie pojedzie aż do Leszna i zakończy wypad gdzieś wcześniej. Ja
widząc co się dzieje, doszłam do podobnego wniosku. Po przejechaniu przez wiadukt nad A2,
zatrzymaliśmy się pod jakimś sklepem. Tam poprosiłam Michała, by nieco zwolnił. Obiecał to
zrobić. Kiedyśmy ponownie ruszyli, straciłam złudzenia. Nikt nie zwolnił, tempo pozostało bez
zmian. Zapowiadała się więc mocna jazda od początku do końca.
Wjechaliśmy w teren. W Nadwarciański Szlak. Nadwarciańskim jechałam ze 3 razy i za każdym
razem miałam wrażenie, że trasa przebiega nieco inaczej. Przypuszczam, że może istnieć kilka opcji
przejazdu. Ta, którą wybraliśmy tym razem, częściowo nie była mi znana. Koledzy jechali mocno.
Puściłam ich wszystkich przed sobą, by im nie blokować drogi. Znana jestem z tego, że jeżdżę
ostrożnie, hamuję na zjazdach, a i na podjazdach zwykle nie błyszczę ;). Jechałam więc jako
zamykająca. No i stało się, straciłam ich z oczu. Skręciłam nie tam gdzie trzeba i szybko nabrałam
przekonania, że źle jadę.... telefon w dłoń i po chwili żeśmy się odnaleźli. Później lekko z tyłu, w
zasięgu mojego wzroku, byli na zmianę, raz Jacek, raz Krzysiek i tak było aż do momentu gdy
zaczęliśmy wracać.
Cały czas aż do Mosiny jechaliśmy Szlakiem Nadwarciańskim, potem wjechaliśmy na ring.
Chwilami bardzo żałowałam, że nie mam w sobie tyle odwagi, co moi koledzy, bo sporo przez to
traciłam. Dojechaliśmy do miejsca biwakowego i tam rozmawialiśmy o dalszej trasie – okazało się,
że w ogłoszeniu na stronie był błąd – napisane było, że rajd będzie prowadził do Przemęckiego PK,
a potem do Leszna i powrót koleją. Michał miał owszem taki plan, jednak nie na ten tydzień, a na
następny. Wszystko wydało się w sumie przez przypadek. Ktoś zapytał, o której jest planowany
powrót, Michał odpowiedział, że około 15.00. Zdziwiliśmy się niepomiernie – jak to możliwe tak
szybko obrócić do Leszna.... no i wyszło szydło z wora ;))
Wjechaliśmy do Mosiny, tam przy sklepie na rynku, uzupełniliśmy zapasy przed dalszą drogą. Z
Mosiny pojechaliśmy szosą do Krosna, potem, też szosowo do Drużyny, a następnie Borkowic. Z
drogi pomiędzy Drużyną a Borkowicami było ładnie widać ścianę WPNu. Zrobiliśmy szosową
„agrafkę” – Drużyna – Borkowice - Dymaczewo. Tam wbiliśmy się w czarny szlak, który szedł
malowniczo wzdłuż jeziora. Jechałam już tamtędy – na zakończenie rajdu po pagórkach WPNu,
Michał K. poprowadził nas właśnie tam. Bardzo ładny jest ten szlak, choć niełatwy. Gdzieś na tym
szlaku Krzychu wpadł w czułe objęcia Matki Ziemi, ale na szczęście nic mu się nie stało.
Czarny szlak wyprowadził nas na ring, skręciliśmy w lewo i jadąc wzdłuż jez. Witobelskiego,
dotarliśmy do Stęszewa. Stamtąd kontynuowaliśmy jazdę ringiem, odwiedzając po drodze
Krąplewo i jadąc następnie wzdłuż jez. Tomickiego. W Mirosławkach, o godzinie 12.38,
zatrzymaliśmy się przy sklepie. Potem znowu ruszyliśmy, a naszym celem było źródełko
Żarnowiec. Przy źródełku spędziliśmy dużo czasu, robiąc dłuższy postój. Miało ono czystą i mocno
chłodną wodę. Po wyjeździe znad źródełka, zaczął się powrót. Wracaliśmy przez Lisówki,
Trzcielin, (chyba) Konarzewo i Chomęcice. Przed Chomęcicami Jacek złapał kapcia. Było więc
łatanie dętki. Po naprawie defektu, ruszyliśmy szosą dalej. Jechałam akurat na kole u Krzycha,
gdyśmy mijali grupkę miejscowych chłopaków na rowerach. Potem oni, widząc nas - postanowili
pogonić. Jechaliśmy spokojnie i udało im się nas wyprzedzić. Obserwowałam całą sytuację z
rozbawieniem i zastanawiałam się, kiedy Krzychu rzuci się za nimi w pościg. Miał ogień w nogach,
ale wytrzymał całkiem długo. W końcu wystartował. Szybko ich dogonił, a potem przegonił.
Później śmiał się, że tamci miejscowi zawzięci byli, bo gdy ich mijał, miał na liczniku ponad 50
km/h :)).
Krótko potem nasze tempo się wyrównało. Przez prawie cały rajd na odcinkach szosowych,
jechaliśmy dość rozciągnięci. Teraz utworzyliśmy zwarty peletonik. Z Chomęcic szosą
dojechaliśmy do Głuchowa i dalej gruntówką do Plewisk. Do Poznania wjechaliśmy od
południowego zachodu, wbijając się w ul. Grunwaldzką. Tam zaczęliśmy się rozjeżdżać. Najpierw
odłączył od nas Michał, potem Jacek. Zostaliśmy we 3 i w tym składzie dojechaliśmy do centrum
pod Empik, gdzie koledzy pomogli mi zapakować rower do samochodu.
Z mojego licznika: czas – 4,07,10, dystans – 82,55, średnia – 20,0, maksymalna – 36,1.
Po tym rajdzie moje odczucia były dwojakie. Czułam pewien niedosyt, bo wszystko
skończyło się bardzo szybko. Hmm, ale może nawet to i lepiej, bo nie maltretowałam mojego
ramienia drugą z rzędu jazdą całodzienną ;). Tereny były ładne, zwłaszcza nad jeziorem
Dymaczewskim, ale nie tylko tam. Na mój gust terenu było za mało.
Z drugiej strony przesyt. Za dużo szosy. Za szybko. Prowadzący nie reagował na prośby o
przystopowanie tempa, co nie było miłe. Momentami miałam wrażenie, że przeszkadzam i miałam
ochotę się odłączyć, by chłopaki mogły się wyszaleć.
SOBOTA, 11 SIERPNIA
Rajd do Czerniejewa
Opisuje Marzena Szymańska:
Jestem skłonna przypuszczać, że większość z nas ma jakąś swoją ulubioną trasę. Taką, na
którą zawsze chętnie wraca, taką, którą być może ciągle stara się ulepszyć, by była jeszcze
fajniejsza. Któregoś zimowego wieczoru siedziałam nad mapami i tak powstał zarys wycieczki do
Czerniejewa. Byłam tam potem kilkakrotnie.
Kiedy przejechałam z Cyklistami 1000 km, pozostało mi już tylko poprowadzić rajd, bym oficjalnie
została przyjęta do klubu. Gdzie? Nie miałam wątpliwości nawet przez chwilę. Wiedziałam, że mój
pierwszy rajd poprowadzę po ulubionej trasie.
Wszystkie prognozy pogody wieściły opady deszczu na ten dzień. Gdy wyjeżdżałam rowerem z
domu, nie zastanawiałam się nawet czy spadnie deszcz, tylko kiedy spadnie. Życie jednak pełne jest
niespodzianek. Deszcz nie spadł, co więcej, gdyśmy dojechali do Czerniejewa, wyszło słońce.
Trema? To chyba najlepsze słowo oddające moje odczucia tego poranka. Jechałam rowerem
leśnymi, pełnymi błota drogami do Mechowa i potem dalej aż do wylotu ścieżki na krajową 5, gdzie
umówiona byłam z Krzysiem C. Z tamtego miejsca, które podobnie jak kicińska figura Jezusa i
pomnik Starego Marycha, jest miejscem spotkań, Krzychu mnie zgarnął i pojechaliśmy razem do
Poznania. Jechałam pełna obaw. Zastanawiałam się ile osób przyjedzie, czy trasa się spodoba, czy
dopadnie mnie KRYZYS, czy zapowiadane deszcze nie zmuszą nas do wcześniejszego powrotu,
itd., itp.
Pod pomnikiem Starego Marycha osób było niewiele. Gdyśmy z Krzysiem dojechali, byli: Darek R.,
Krzysiu A., oraz Paweł. Pawła widziałam pierwszy raz, mówił mi później, że tego roku to jego
pierwszy rajd z nami, ale w minionym był na 2 czy 3 wypadach. Jako ostatni dojechał Kuba S. Z
Kubą ustaliłam, że pierwsze kilometry poprowadzi on. Chodziło o wyjazd z Poznania w kierunku
Janikowa. Możliwie najkrótszą drogą. Kuba dobrze zna miasto i wyświadczył mi tę przysługę.
Jechaliśmy zatem miastem. W okolicach Elektrociepłowni Karolin spotkaliśmy Bartka K., który
jechał rowerem - do pracy najpewniej. Potem wjechaliśmy na drogę ułożoną z betonowych płyt,
która doprowadziła nas do przejazdu kolejowego. Oczywiście przeniesienie roweru przez tory było
zadaniem dalece wykraczającym poza możliwości mojego - nadal jeszcze niedoleczonego ramienia, dlatego poprosiłam chłopaków o pomoc - mój rower przeniósł Krzysztof C.
Przejeżdżaliśmy przez Koziegłowy, a później przez Janikowo.
W Janikowie skończyło się wyprowadzanie z miasta najkrótszą możliwą drogą i od tej chwili
zaczęłam prowadzić ja. Jechaliśmy generalnie na północ, cały czas aż do rozdroża w Mechowie.
Tam odbiliśmy w prawo, w dół do mechowskich stawów hodowlanych. Mój pierwotny plan nie
zakładał robienia podjazdu za stawami, tylko jazdę w całości dołem w dolinie Głównej, wzdłuż
rzeki. Ze względu jednak na to, że część tej ścieżki już ze 2 miesiące temu porastały pokrzywy po
szyję, wymyśliłam objazd. Tak więc wdrapaliśmy się na górę i od razu potem skręciliśmy w lewo w
las. Zrobiłam krótką pętlę i wyprowadziłam ekipę na przejezdny już odcinek ścieżki wiodącej
dołem wzdłuż rzeczki. Krótko potem byliśmy w Wierzenicy i tam, niedaleko mojego domu, nasz
prezes Krzysztof przypiął mi blachę Cyklisty, oficjalnie przyjmując mnie do klubu. Czynione były
pamiątkowe fotki. Chwilę później, Krzysiu się z nami pożegnał, niestety nie mógł jechać do końca.
Żałowałam, ale było mi miło, że mimo zaplanowanego już dnia, znalazł trochę czasu od rana, by
potowarzyszyć nam na początkowym odcinku trasy.
Dalej jechaliśmy Starym Sadem, jest to ładna brukowana alejka ze wiekowymi kasztanowcami
wiodąca pod górkę. Wybierając co ciekawsze leśne dróżki, doprowadziłam ekipę do szosy
Wierzonka – Kobylnica. Przecięliśmy tę szosę i po niedługim odcinku jazdy na wschód, odbiliśmy
w lewo, w las. Krótkim, łagodnym, brukowanym zjazdem dotarliśmy do stawów hodowlanych w
Wierzonce i jadąc dalej tą drogą mieliśmy przyjemność potelepać się po bruku. Leśnymi drogami
dojechaliśmy do szosy, którą się zjeżdża nad jez. Kowalskie. Przecięliśmy tę szosę i po płytach
betonowych wtoczyliśmy się do Barcinka. Tam, pod sklepem zrobiliśmy niedługi postój. Nad jez.
Kowalskim tego dnia unosiła się mgła. Wyglądało to pięknie. Minęliśmy jezioro, jadąc jego
brzegiem i mając je po lewej stronie. Dalej wjechaliśmy w las i wkrótce szerokie trakty
zaprowadziły nas do Jerzykowa. Na chwilę wyjechaliśmy na szosę, by szybko z niej odbić w prawo
przy figurze Jezusa. Po jakimś czasie mieliśmy podjazd. Niedawno trochę go utwardzili, kiedyś był
bardzo piaszczysty i źle się go podjeżdżało. Teraz był całkiem wygodny.
Polną drogą dojechaliśmy do szosy. Nieopodal Darek wypatrzył ogromne stare drzewo (martwe
niestety) i poszedł je oglądać. Kiedy wrócił, przejechaliśmy przez szosę i jadąc na wschód,
mieliśmy po lewej Borowo – Młyn, a po prawej las. Dróżka prowadziła do rz. Głównej. Jest tam
zasadzka, główna ścieżka idzie w dół, jest nieco kręta i niespodziewanie się kończy ...
rozlewiskiem. Nieświadomy rowerzysta, pokonujący ten zjazd szybko, może go zakończyć
wodowaniem. Ostrzegłam kolegów w porę, choć Krzysiu A. i tak gwałtownie hamował. Przez
rozlewisko oczywiście idzie się przeprawić – bokiem – jest tam mostek, do którego wiedzie wąska
ścieżka wśród drzew. Za rozlewiskiem jechaliśmy w lewo, a następnie w prawo i był podjazd, tym
razem w wersji dość rozmytej przez intensywne opady deszczu, które miały miejsce dnia
poprzedniego. Na tym podjeździe Krzysiu prawie wjechał we mnie. Co skończyło się zejściem z
siodła i koniecznością marszu z rowerem, bądź też ruszaniem pod górkę, czego nie lubię.
Ostatecznie wybrałam tą drugą opcję.
Po zakończeniu podjazdu, chwilę jeszcze spędziliśmy na gruntówce, po czym dojechaliśmy do
krajowej 5 w dzielnicy „Letnisko Leśne” Pobiedzisk. Przeszliśmy przez 5 i kawałeczek trzeba było
przebyć mało ruchliwą szosą. Jest tam ograniczenie prędkości do 20 km / h, które zawsze łamię ;).
Szosa szybko się skończyła i kontynuując jazdę na południowy zachód wtoczyliśmy się na szeroką
leśną drogę. Na rozdrożu z wielkim kamieniem, skręciliśmy w lewo i zgodnie z oznaczeniami
zielonego szlaku jechaliśmy dalej. Lubię bardzo ten odcinek. Od rozdroża aż do Wagowa teren jest
pagórkowaty. Można się i zmęczyć i odpocząć. W dodatku lasy w tych rejonach są wyjątkowo
ładne. Jadąc do Wagowa mijaliśmy bokiem kilka jezior. Były to: Brzostek, Wójtostwo i Drążynek.
Nad żadne z nich nie zjeżdżaliśmy. W międzyczasie zrobiliśmy przystanek w miejscu biwakowym.
Przed Zbierkowem, na prawo od niebieskiego szlaku, są tereny podmokłe. Po ostatnich ulewach
nastąpiły lokalne podtopienia i okazało się, że część ścieżki jest zalana.... na szczęście nie było
głęboko, choć później Darek coś mówił o zamoczonej nodze ;). Wkrótce dojechaliśmy do
Zbierkowa i tam, zgodnie z oznaczeniami niebieskiego szlaku, który na tym odcinku funkcjonuje
także jako Trakt Pobiedziski, skręciliśmy w prawo. Jechaliśmy więc owym traktem, lasami aż do
Wagowa. W Wagowie zrobiliśmy postój przy sklepie. Ten sklep nigdy mnie nie zawiódł – czynny
jest zawsze :). Po uzupełnieniu zapasów, przecięliśmy szosę i wjechaliśmy na bardzo wyboistą
polną drogę będącą skrajem pola i lasu (las po lewej, pole po prawej), na którą niektórzy się
skarżyli, że jest niefajna ;). Tam też założyłam na siebie kurtkę, stwierdzając, że jednak jest zimno.
W ten sposób dojechaliśmy do drugiej części Wagowa nadal trzymając się niebieskiego szlaku.
Leśne drogi doprowadziły nas do jez. Baba. Krótko za nim pożegnaliśmy się z niebieskim szlakiem.
Ścieżki były bardzo błotniste, mijaliśmy liczne kałuże. Gdzieś pomiędzy jeziorem Baba a Rakowem
wpakowałam się z impetem w jedną z nich. Zdarza mi się celowo wjeżdżać w kałuże. Zwykle robię
to powoli, powodowana ciekawością, jak jest głęboko i jakie jest pod spodem podłoże. Zwykle
kończy się to dobrze. Tym razem było zupełnie inaczej - postanowiłam nie wytracać prędkości,
przypuszczałam, że będzie ona płytka. Nie była. Przejechałam robiąc widowiskową fontannę wody
i zanurzając rower prawie po piasty. Sama też oczywiście się nieźle pochlapałam. Kiedy
prowizorycznie suszyłam chusteczkami spodenki, Darek poszedł mierzyć głębokość kałuży przy
pomocy kijka. Na oko wyszło, że kijek zanurzył się na mniej więcej 25cm. Leśna droga do Rakowa
zebrała jeszcze jedną ofiarę. Krzysiu zaliczył glebę. Na szczęście nic mu się nie stało.
Za Rakowem jechaliśmy dalej prosto, początkowo lasami, później drogami polnymi. Na samym
dojeździe do Czerniejewa – kolejna atrakcja – stary nierówny chodnik. Całkiem długi odcinek.
Chwilę po tym byliśmy pod czerniejewskim pałacykiem, który był celem naszej wycieczki.
Pokręciliśmy się po placu przed nim, po czym pojechaliśmy do ładnie utrzymanego przypałacowego
parku. Tam rozsiedliśmy się na drewnianym mostku przerzuconym przez niewielki zbiornik wodny.
Kiedyśmy tak siedzieli, cali ubłoceni, zobaczyliśmy, że w naszym kierunku idą państwo młodzi i 2
fotografów. Wyglądało na to, że robili sobie sesję zdjęciową. Kiedy nas ujrzeli, stwierdzili, że
wyglądamy malowniczo i poprosili, byśmy pozostali na tym mostku i pozwolili się sfotografować z
nowożeńcami. Początkowo fotograficy chcieli, by młoda para mogła dosiąść naszych rowerów.
Kiedy jednak podeszli bliżej i zobaczyli jak straszliwie są ubłocone, zrezygnowali z tego pomysłu i
krzyknęli ze zgrozą: „rany!! Gdzieście byli?!” najbardziej spodobał im się rower Darka. To na jego
tle czynili większość fotek. Skoro już żeśmy się zdecydowali pozować im do zdjęć, wymogłam na
fotografach dostęp do fotek. Otrzymałam ich wizytówkę i obietnicę, że zdjęcia wyślą na maila.
Mam nadzieję, że to uczynią ;).
Po zakończonej sesji zdjęciowej, ruszyliśmy w drogę powrotną, zatrzymując się jeszcze przy
sklepie. Kawałek zrobiliśmy szosą, następnie za szkołą odbiliśmy w prawo w żółty szlak. Szlak ten
jakiś pomysłowy rolnik częściowo zaorał, więc na moment trzeba było z niego zjechać. Gruntówka
zakończyła się wylotem na szosę w miejscowości Graby. Chwilę jechaliśmy szosą i tak szybko jak
się dało skręciliśmy w lewo w teren, początkowo w drogę polną, która płynnie przeszła w leśną. Tą
leśną drogą dojechaliśmy do żółtego szlaku. Szlak wiódł w całości w lesie, było dużo błota i pełno
kałuż. Jechałam wraz z Kubą na przedzie i miałam wrażenie, że jest jakoś ciężko. Zastanawiałam
się, co się dzieje. Czyżby droga lekko się wznosiła?... a może... to początek kryzysu?! Odpędzałam
od siebie te niewesołe myśli. Wkrótce okazało się, że nie tylko mnie źle się jedzie. Jednogłośnie
stwierdziliśmy, że nasze problemy wynikają z grząskiego podłoża, które nie ułatwia jazdy. Uff... a
więc to nie był kryzys ;). Szlak w przeważającej większości był szeroką drogą, dopiero w
końcowym odcinku zamienił się w dość mocno zarośniętą trawą i usłaną gałązkami ścieżkę.
Szlak żółty skończył się wylotem na niebieski. Tu kawałek trasy powtórzyłam. Ów niewielki
powtórzony fragment był odcinkiem między jez. Baba a Wagowem – osadą. Stamtąd pojechaliśmy
przez ogródki działkowe i pola do Sanników, a następnie polami do Kociałkowej Górki. W
Kociałkowej Górce był krótki postój przy sklepie, po którym polami udaliśmy się do Promna. Po
drodze było kilka podjazdów. Wjechałam je wszystkie z, zaskakującą jak na siebie, lekkością. Za
Promnem poprowadziłam szosą. Nie lubię szosy, ale uznałam, że tu warto zrobić odstępstwo - była
wybitnie mało ruchliwa i roztaczały się z niej piękne widoki na dolinę Cybiny, lasy oraz okoliczne
pagórki. Szosa doprowadziła nas do miejscowości Góra i nad południowy brzeg jeziora o tej samej
nazwie.
Za wioską, kontynuowaliśmy jazdę szosą. Tam koledzy się rozpędzili. Wszyscy za
wyjątkiem Krzysia, który został ze mną, wystrzelili do przodu. Ja na liczniku miałam średnie
dwudziestki, jadąc na środkowej tarczy z przodu. A oni się oddalali... dałam więc blat i przez jakiś
czas jechaliśmy powyżej 30. Zaczęliśmy powoli doganiać chłopaków. W końcowym odcinku,
Krzychu wziął mnie na koło. Zapytałam potem uciekinierów ile mieli na licznikach. Okazało się, że
ponad 40 ;). Spotkaliśmy się wszyscy przy skręcie w prawo w drogę polną, która zaprowadziła nas
do miejscowości Jankowo - Młyn. Stamtąd pojechaliśmy terenowym podjazdem pod UzarzewoHuby, a potem wbiliśmy się na polną drogę Biskupice – Uzarzewo. Dojechaliśmy do Uzarzewa i
dalej szosą do krajowej 5, gdzie odłączył od nas Darek. Przecięliśmy 5 i lasami dojechaliśmy do
Wierzenicy, gdzie oficjalnie zakończyłam mój debiutancki rajd.
Z licznika: czas – 5,50,52, dystans – 109,10 km, średnia – 18,6 km/h, maksymalna – 35,0 km/h.
ŚRODA-NIEDZIELA, 15-19 SIERPNIA
Trochę gór: Góry Sowie, Głuszyca
Opisuje Marzena Szymańska:
Mój rowerowy debiut w górach. Byłam bardzo ciekawa jak będzie. Czy mi się spodoba, czy
wystarczy sił, czy sprzęt nie zawiedzie. Decyzja o wyjeździe w Góry Sowie zapadła spontanicznie,
na jednym z środowych zebrań, na krótko przed wyjazdem. Może też dlatego pojechaliśmy
ostatecznie tylko we 3 – Kuba S., który zaplanował i poprowadził wyprawę, Wojtek Surażyński,
oraz ja.
15.08.2007 – środa
O nieludzko wczesnej godzinie – 4.25 – która nawet dla mnie jest środkiem nocy, zadzwonił
budzik. Przygotowałam się do wyjazdu, zapakowałam wszystko do samochodu i ruszyłam w drogę.
Na osiedlu u Kuby byłam godzinę później. Zabrałam kolegę i jego bagaże, po czym wyjechaliśmy z
Poznania. Ulice były jeszcze puste i jechało się komfortowo. W Lesznie, gdzie mieliśmy się spotkać
z Wojtkiem i odebrać jego plecak, byliśmy 20 - parę minut przed czasem. Dalsza droga minęła
równie spokojnie. Pogoda cały czas była ładna, słoneczna, jadąc oglądaliśmy mijane miejscowości.
Pierwsze wzniesienia pokazały się w okolicach Trzebnicy. Potem była Ślęża, a jeszcze dalej za nią Góry Wałbrzyskie.
W samej Głuszycy, na ul. Grunwaldzkiej, gdzie mieściła się nasza kwatera, byliśmy wcześnie – już
o 11.36. Niedługo po nas pojawił się Wojtek, który do Wałbrzycha dotarł pociągiem i dalej już
przyjechał rowerem. Zanieśliśmy do pokojów nasze bagaże i odpoczęliśmy chwilę po podróży.
Koledzy dostali wspólny, dość duży, ładny i jasny pokój z balkonem, którego jedyną wadą było to,
że jego okna wychodziły na ruchliwą ulicę. Mi w udziale przypadł mały pokoik, który dzieliłam z
.... moim rowerem. Jego wadą było to, że był dość ciemny (okna o ekspozycji północno –
wschodniej).
Po stosunkowo niedługim odpoczynku, przebraliśmy się w ubranka rowerowe i ruszyliśmy w
pierwszą trasę. Wyjechaliśmy na szosę, która biegła pod oknami chłopaków i jechaliśmy kawałek w
kierunku Jedliny, po czym odbiliśmy w lewo. Był znowu kawałek szosy i czerwony szlak, którego
się trzymaliśmy. Zjechaliśmy w teren. Oznakowanie szlaków, na wyjeździe z Głuszycy,
pozostawiało wiele do życzenia. Zbyt często w miejscach wątpliwych brakowało strzałek
kierunkowych na drzewach i kamieniach. Jechaliśmy łąkową ścieżką w poprzek jakiegoś zbocza,
naszą Głuszycę i góry ją otaczające mając po lewej stronie. Potem był zjazd z tego zbocza do szosy
w Głuszycy Górnej. Na szosie, skręciliśmy w prawo, wkrótce przejechaliśmy pod mostem
kolejowym i za nim odbiliśmy jeszcze raz w prawo, w teren. Tam żeśmy się błąkali.
Udało nam się znaleźć czerwony szlak, gdyśmy jechali wzdłuż torów kolejowych na północny
zachód. Skręcał on w lewo pod górę do Kamieniołomu Melafirów. Podjazd był nierówny (rowki
wyżłobione przez deszcz) i kamienisty. Za kamieniołomem szlak skręcał w lewo, w dół, a my
razem z nim. W ten sposób zjechaliśmy do leśniczówki Głuszyca. Stamtąd szlak wiódł do
narciarsko – pieszo – rowerowego przejścia granicznego Polska – Czechy. Od leśniczówki aż do
granicy był długi podjazd. Początkowo szosowy, później terenowy. Część terenowa była szeroką
kamienistą gruntówką, którą spacerowali ludzie, niektórzy z nich patrzyli zdumieni na nas
rowerzystów. Dojechaliśmy pod granicę na Przełęczy Pod Czarnochem (660 m n.p.m.). Ustawiony
był tam szlaban, którego najpewniej nikt od dawna nie otwierał, bo wszystko co zanim po czeskiej
stronie było straszliwie zarośnięte. Obok szlabanu stała tablica. Były na niej wykresy wysokości.
Wojtek chyba zrobił jej fotkę.
Opędzając się od much, których wszędzie było pełno, zawróciliśmy kawałek spod granicy i
skręciliśmy w lewo w szlaki czerwony i zielony rowerowe (na tym odcinku oba biegły razem) –
znowu pod górkę. Szlaki te kluczyły lasami cały czas prowadząc nas na północny zachód, wzdłuż
granicy polsko - czeskiej. Lasy były bogate w maliny, na które Kuba i Wojtek oczywiście się rzucili.
Czerwony i zielony szlak wyprowadziły nas na wąską szosę. Na szosie zastanawialiśmy się co robić
dalej – wracać już do Głuszycy, czy pojeździć jeszcze po górach. Jednogłośnie postanowiliśmy
jechać dalej. Skręciliśmy w lewo w niebieski szlak. Ten szlak dał mi w kość. Łatwy nie był.
Zaczynał się od podjazdu. Później okazało się, że naszym podjazdem spływa woda, a w końcu
ścieżka zamieniła się w wąwóz o dość spadzistych ściankach. Po jego dnie leniwie płynęła stróżka
wody. Na tym odcinku prawie w całości prowadziłam rower. Potem strumyk zniknął i mogłam
znowu jechać. Raz po raz pojawiały się oznaczenia szlaku, jeden ze znaczków był prawie zakopany
w ziemi, na drzewie, które się przewróciło.
Niedługo potem dojechaliśmy do punktu widokowego. Gdzieś w jego okolicach zgubiliśmy nasz
szlak. Miał on skręcać i ostatecznie dochodzić do schroniska Andrzejówka, ale nam ten skręt
umknął i przez to do schroniska dojechaliśmy jakąś prostszą ścieżką. W schronisku (810 m n.p.m.)
zamówiliśmy coś do zjedzenia. Ja wybrałam sobie naleśniki z jabłkiem. Zapłaciłam około 3.00 zł i
zdziwiłam się bardzo, gdy zobaczyłam, że na talerzu znajduje się 1 mini naleśnik. Był to najdroższy
naleśnik, jakiego kiedykolwiek jadłam ;). Potem domówiłam jeszcze zupę. Koledzy też coś zjedli.
Potrawy były dobre, ale na ceny narzekaliśmy wszyscy. Postanowiliśmy nie żywić się więcej w
schroniskach. Kiedyśmy się najedli i porobili pamiątkowe fotki, wróciliśmy na niebieski szlak.
Wkrótce zamienił się on w zjazd. Zjazd długi i pełen luźnych kamieni. Bałam się, by jadąc szybko
nie wyłożyć się na nich. W rezultacie jechałam hamując cały czas. Prawdziwa walka – grawitacja
ciągnęła w dół, kamienie zmniejszały przyczepność, a moje ręce były desperacko zaciśnięte na
klamkach i kurczowo obejmowały kierownicę. Nigdy nie myślałam, że można się modlić o to by
zjazd się wreszcie skończył. Nigdy nie myślałam, że od zjazdów tak mocno mogą boleć dłonie. No i
ramię. Ono też nie dawało o sobie zapomnieć.
Kuba i Wojtek oczywiście zjechali sobie szybko. Czekali na mnie na dole w miejscowości 3 Strugi.
Później jechaliśmy wszyscy szosą do Łomnicy, a z niej szlakami do Głuszycy. Tak jak na początku
dnia, minęliśmy odkryty basen i po chwili byliśmy prawie pod naszą kwaterą. Jeszcze zanim do niej
zjechaliśmy, odwiedziliśmy sklep. Z racji święta, otwarty był tylko cukierniczo - monopolowy. Pod
sklepem spotkaliśmy 2 rowerzystów – dziewczynę i chłopaka z Warszawy. Porozmawialiśmy z
nimi chwilę, okazało się, że przyjechali tego samego dnia co my. Byli sympatyczni, więc
wymieniliśmy się z nimi nr tel. i wstępnie żeśmy się umówili, że na Wielką Sowę pojedziemy
wszyscy razem.
Dnia pierwszego z licznika wyszło mi: czas: 2,56,05, dystans: 32,59 km, średnia: 11,0 km/h,
maksymalna: 30,7 km/h (maksymalna u Kuby tego dnia to 52,9 km/h).
16.08.2007 – czwartek – Wielka Sowa
Ponury poranek wdzierający się do mojego pokoju przez okno, zbudził mnie wcześnie, o
5.40. Pogoda tego dnia była lekko senna – mglista i parna, z opadami deszczu przewidywanymi na
popołudnie lub wieczór. O 8.00 wraz z Wojtkiem poszłam do sklepu kupić śniadanie.
Wjazd na Wielką Sowę planowaliśmy tak naprawdę dopiero na piątek. Na to, że zrobiliśmy ten
wypad już w czwartek złożyło się kilka czynników:
-
po nocy moje ramię czuło się lepiej,,
wg prognoz CAŁY piątek miał być deszczowy,
na sobotę miałam w planach wyjazd do Przesieki, by kibicować naszym w maratonie,
w niedzielę mieliśmy wyjeżdżać z Głuszycy i zdobywanie najwyższego szczytu Gór
Sowich przed kilkugodzinną jazdą samochodem do domu nie należało raczej do
rozsądnych pomysłów.
Został więc czwartek, który wg naszych pierwotnych planów miał być dniem lekkim. Po śniadaniu
rozmawiałam z szefującym nam Kubą i z minuty na minutę plany z lekkich i szosowych zamieniły
się na raczej ciężkie i terenowe.
Wyjechaliśmy zaraz po śniadaniu, kierując się na Głuszycę Górną i jadąc długim, asfaltowym
podjazdem aż do Rzeczki. Jeszcze przed Głuszycą Górną, na wysokości Kościoła p.w. MB
Królowej Polski, skręciliśmy szosą w lewo. Dojechaliśmy nią do miejscowości Kolce. Trzymaliśmy
się tej szosy i, jadąc cały czas konsekwentnie pod górę, dotarliśmy do Siepnicy. Przejechaliśmy
przez miejscowość i zrobiliśmy krotki postój przy starym Kościele p.w. MB Śnieżnej. Za
Kościołem szosa zaczęła się robić coraz bardziej stroma. Kierowaliśmy się w stronę Rzeczki i
dopiero tuż przed nią upiorny podjazd skończył się, zamieniając się w zjazd. Tam Wojtek i Kuba
osiągnęli tego dnia swoje prędkości maksymalne - 70,6 km /h (z licznika Kuby).
Z Rzeczki, szosą pojechaliśmy w górę na Przełęcz Sokolą (754 m. n.p.m.), gdzie zrobiliśmy postój.
Jedliśmy placek drożdżowy i rozglądaliśmy się dookoła. Po lewej stronie widać było asfaltowy
podjazd „ścianę”. Był tak nieprawdopodobnie stromy, że trudno było mi sobie wyobrazić, by jakiś
samochód mógł go podjechać. Owa ściana wiodła do Schroniska Orzeł. Po prawej natomiast była
wąska gruntówka przy wyciągu narciarskim, idąca pod górę po łąkach. Wjechał na nią jakiś
rowerzysta. Z zaciekawieniem obserwowaliśmy, czy da radę podjechać całość. Dał radę, choć było
widać (nawet z daleka), że nie było to łatwe zadanie. Po posileniu się, pojechaliśmy prosto i
szosową serpentyną zjechaliśmy do Sokolca. Na tejże szosie osiągnęłam swoją Vmax, która tego
dnia wyniosła 40,6 km/h.
W Sokolcu popełniliśmy błąd. Zamiast na Jugów, pojechaliśmy na Sowinę. W Sowinie przy
sklepie, patrzeliśmy na mapę. Ruszyliśmy w lewo i zjechaliśmy w czarny szlak rowerowy wiodący
do Miłkowa. Szlak ten był nam terenowym zjazdem z luźnymi kamieniami. Co jakiś czas był
poprzecinany prowadzonymi skośnie krawężnikami, które pewnie miały zapobiegać rozmywaniu
się wszystkiego w razie intensywnych deszczów. Innym sprytnym sposobem, mającym na celu
utrzymywanie dobrego stanu szlaków, były, również skośnie opadające, rynienki. Ale na tym
zjeździe były akurat krawężniki. Zjazd doprowadził nas do szosy w Miłkowie. Tam miał być (i był)
zielony szlak. Jechaliśmy nim kawałek szosą, później, zgodnie z oznaczeniami, skręciliśmy w
prawo, w teren. Tuż po skręcie, pojawiły się wątpliwości. Minęliśmy jakąś chatkę i za nią ścieżka
się rozwidlała. Niestety oznaczeń szlaku nigdzie nie było widać. Kuba i Wojtek się rozdzielili i
pojechali obadać teren, podczas gdy ja czekałam na nich na rozdrożu. W końcu szlak się odnalazł.
Odcinek ten nie był łatwy. Początkowo był dość stromym i nierównym podjazdem, później takim
samym zjazdem. Przez większość czasu prowadziłam tam rower.
Terenowy zjazd kończył się szosą w miejscowości Jugów. W Jugowie odwiedziliśmy sklep i dalej
kontynuowaliśmy jazdę pieszym zielonym szlakiem. Początkowo szedł on szosą, później terenem.
Część terenowa była bardzo wymagająca. Podjazd był ostry, w końcowej jego części, tej
dochodzącej do Schroniska Zygmuntówka (700 m. n.p.m.), wszyscy prowadziliśmy rowery, bo
zamienił się w ścianę. Później oglądałam to sobie na mapie. Poziomice były jedna przy drugiej.
Przy schronisku, o 13.00, zrobiliśmy sobie przerwę. Jedliśmy znowu placek drożdżowy, a Wojtek i
ja, mimo, że wyszło słońce i zrobiło się ciepło, dodatkowo zamówiliśmy sobie po herbatce z
cytryną. Schronisko Zygmuntówka to ciekawe miejsce. Mają tam cały zwierzyniec: były 2 kozy,
jakieś egzotyczne, długowłose świnki morskie i koty z dzwoneczkami na szyjach. Jeden z kotów był
cały rudy i leniwie leżał na kanapie przed kominkiem. Nie reagował na nic, kiedy go głaskałam, nie
otworzył nawet oczu, jedynie pomruczał chwilę.
Obok drewnianego stolika, przy którym sobie siedzieliśmy był drogowskaz, z którego doczytałam,
że do Wielkiej Sowy mamy jeszcze 5 km. Spod schroniska ruszyliśmy ku Przełęczy Jugowskiej.
Znowu było pod górę. Częściowo jadąc, częściowo wędrując z rowerem przy boku, wdrapałam się
na tą przełęcz (801 m. n.p.m). Z przełęczy jechaliśmy, przez Kozie Siodło (887 m. n.p.m.), pieszym
czerwonym szlakiem na Wielką Sowę. Szlak ten nie był specjalnie stromy. Były jednak inne
utrudnienia. Prawie w całości pokrywały go duże kamienie. Niektóre z nich były mocno osadzone w
podłożu, inne luźne. Było też sporo korzeni, trochę błota. Najlepiej poradził sobie Kuba.
Technicznie był zdecydowanie najzdolniejszy z nas wszystkich. Całość, lub też prawie całość
pokonał w siodle. Jeśli idzie o mnie, to częściowo szłam, częściowo jechałam. Na szczycie byliśmy
tuż po godzinie 14.00. Wielka Sowa, 1015 m. n.p.m., najwyższy szczyt Gór Sowich, zdobyta!! Co
za radość! :)). Dumna i blada stukałam sms-y do rodziny i przyjaciół, by się pochwalić.
Usiedliśmy na chwilę przy stoliku na szczycie, po czym kolejno wchodziliśmy na ładnie odnowioną
wieżę widokową. Najpierw weszliśmy Wojtek i ja, później Kuba. Widoki z wieży były piękne i
rozległe. Widać było inne góry, w tym też Chełmiec i Góry Wałbrzyskie. Sam Wałbrzych był
schowany w zamglonej dolinie i nie był widoczny. Kiedy zeszliśmy, zmieniliśmy w pilnowaniu
rowerów Kubę i rozmawialiśmy z jakimś rowerzystą z Bielska - Białej, który się do nas w
międzyczasie dosiadł. Przyjechał na Wielką Sowę na niebieskim NRS-ie. Skarżył się na swój rower,
twierdząc, że amortyzacja tylna wcale nie daje mu komfortu bo jest twarda jak skała. Tuż po
wjeździe zapalił fajkę pokoju, tj. Camela. Krótko po tym ugasił pragnienie piwem marki Tyskie.
Szukał zjazdu z Sowy niebieskim szlakiem i pytał nas którędy powinien jechać. Zjazd po piwie i
kilku wypalonych papierosach zapewne pokonał na pełnym luzie, niczym zawodowy zjazdowiec ;).
Kiedy Kuba zszedł z wieży, ruszyliśmy w dół. Wybraliśmy żółty szlak pieszy. Na kilkunastu
początkowych metrach był fajny. Potem zamienił się w coś, co przypominało zwariowaną trasę DH.
Pełno było korzeni, kamieni i uskoków. Wobec takich okoliczności przyrody, zrobiliśmy sobie
wszyscy spacerek. Szybki spacerek, bo niewesołe chmury na niebie wieściły rychłe załamanie
pogody. Doszliśmy do zielonego szlaku rowerowego, który był łagodnym, wygodnym i szerokim
zjazdem z drobnymi kamieniami. Zjechałam bez hamowania. W ten sposób dotarliśmy do Przełęczy
Walimskiej (755 m. n.p.m.), skąd wbiliśmy się na szosę (miejscami przechodzącą w niezwykle
starannie ułożony stary bruk) która cały czas aż do Walimia była nam zjazdem.
W Walimiu były robiące niemałe wrażenie ruiny starej fabryki. W miejscowości tej planowaliśmy
zjeść jakiś obiad. Jednak ze względu na to, że całe niebo zasnute było chmurami, postanowiliśmy
czym prędzej dostać się do Głuszycy. Rozpoczął się podjazd, po szosie o szerokości jednego
samochodu. Zaczął padać deszcz. Zrobiłam karygodny błąd, wystartowałam pod górę zbyt mocno.
Szybko poczułam, że moje płuca są za ciasne, że serce pracuje w trybie przedzawałowym. Tak nie
dało się jechać. O ile na zjazdach Kuba i Wojtek musieli zawsze na mnie czekać, o tyle na
podjazdach nie odstawałam. Tym razem wyjątkowo było inaczej. Nie dałam rady, musiałam się
zatrzymać. Takich przystanków zrobiłam po drodze kilka. W międzyczasie straciłam Kubę i Wojtka
z zasięgu wzroku. Domyśliłam się, że będą czekali na końcu. Podjazd zdawał się ciągnąć w
nieskończoność. Gdzieś po jego połowie ktoś napisał na asfalcie białą farbą: „CIĘŻKO?” Jadąc z
płucem na ramieniu i z sercem na dłoni zdołałam odpowiedzieć: „tak”. Cała wieczność minęła, ale
ta upiorna górka wreszcie się skończyła. Dotarliśmy do Grządek i potem już było w dół. Nasza
Głuszyca leżała w dołku. Miało to poważną zaletę, bo powroty zawsze były z górki. Zjechaliśmy
zatem wśród deszczu z Grządek szosą przez Sierpnicę, do Kolec i dalej do naszej Głuszycy.
Wskazania z mojego licznika: czas – 4,16,45, dystans – 48,89 km, średnia – 11,4 km/h,
maksymalna – 40,6 km/h.
Po powrocie na kwaterę, przygotowałam makaron. Miał być z sosem grzybowym z paczki,
ale dolałam za dużo wody i niechcący zrobiłam zupę grzybową. Zupą tą raczyliśmy się jeszcze dnia
następnego ;)
Wieczorem, tradycyjnie już, u chłopaków było oglądanie fotek uczynionych w ciągu dnia.
17.08.2007 – piątek
Kiedy się zbudziłam, o 5.40, za oknem wisiały ciężkie ołowiane chmury i lekko padał
deszcz. A zatem prognozy pogody, niestety, okazały się trafne. Gdy ponownie otworzyłam oczy o
8.00, nadal było ponuro, ale chwilowo nie padało. Na śniadanie zjadałam sobie trochę makaronu z
hitową zupą grzybową. Tego dnia w planach mieliśmy coś lżejszego, tj. wyjazd nad jez.
Bystrzyckie. Pogoda nie rozpieszczała. Było zimno i mżyło. Zanim na dobre ruszyliśmy, dość sporo
czasu spędziliśmy w samej Głuszycy. Kupowaliśmy pocztówki, potem Wojtek odwiedził kantor, a
Kuba - sklep. W końcu, gdy wszystko było już załatwione, o 10.43, pojechaliśmy na trasę.
Wybrana została boczna, praktycznie nie uczęszczana przez samochody, droga będąca równoległą
do głównej szosy idącej przez Głuszycę. Między jedną a drugą drogą płynęła sobie Bystrzyca. Tą
drogą, będącą łagodnym zjazdem, jechaliśmy na północ, w stronę Jedliny Zdrój. Przed Kościołem
p.w. Świętej Anny, wyjechaliśmy na chwilę na główną szosę nr 383 i niedługo potem skręciliśmy w
lewo na Podlesie. Szosa pięła się w górę. Tuż przed Podlesiem odbiliśmy w prawo w
pomarańczowy szlak. Przez chwilę jechaliśmy łąką, by za moment znowu powrócić na szosę. Była
ona zjazdem aż do miejscowości Niedźwiedzice. Za Niedźwiedzicami kontynuowaliśmy jazdę
szosą i w Zagórzu Śląskim zrobiliśmy podjazd do Zamku Grodno, pod którego murami byliśmy o
12.52. Kuba nie wchodził zwiedzać, bo kiedyś już tam był, natomiast ja i Wojtek nie potrafiliśmy
odmówić sobie przyjemności oglądania zamku od środka. Wojtek porobił masę zdjęć. Weszliśmy
też na wieżę. Widok z niej był wyjątkowo zachwycający. Widać było góry i w dole jezioro
Bystrzyckie. Oderwać oczu nie mogłam. Nie przeszkadzały mi nawet osy, których na wieży było
pełno.
Zasiedzieliśmy się na zamku do tego stopnia, że zniecierpliwiony już Kuba, zaczął nam wysyłać
sms-y ponaglające do wyjścia ;). Po wyjściu z zamku miała miejsce zabawna scenka. Któryś z
chłopaków wypatrzył dyby. Czynne dla turystów. No i mnie w nie zakuli. Uśmialiśmy się prawie do
łez, Wojtek czynił fotki, ba! Nakręcił nawet krotki film ;). Z zamku zjechaliśmy do skrzyżowania i z
niego wbiliśmy się w szeroką drogę ułożoną z chodnika sześciokątnego. Tą drogą dojechaliśmy do
jez. Bystrzyckiego. Weszliśmy na most wiszący. Co prawda był zakaz jazdy rowerami, ale my nimi
nie jechaliśmy, a prowadziliśmy je. Most był w kiepskim stanie - deski stare i spróchniałe. Szkoda,
bo niewątpliwie jest to atrakcja turystyczna. Przez most wiszący przeprawiliśmy się na drugą stronę
jeziora i jechaliśmy wzdłuż jego południowo wschodniego brzegu do tamy. Dotarliśmy na nią o
13.47. Tama była ogromna i robiła imponujące wrażenie. Miała 44 m wysokości. Gdyśmy porobili
fotki, cofnęliśmy się i ponownie południowo – wschodnim brzegiem jeziora dojechaliśmy do
krzyżówki, tuż za Przystanią Słoneczną.
Szosowym podjazdem jechaliśmy aż do krzyżówki za Toszowicami. Podjazd był długi. Jechaliśmy
tak sobie i widziałam, że zarówno Kuba jak i Wojtek miny mają poważne. Zbyt poważne, jak na
wakacje. Podjeżdżaliśmy w ciszy, nikt nic nie mówił. W pewnym momencie rzuciłam: „no to może
zaśpiewamy?” Na początku było oburzenie pt. „sama sobie śpiewaj”. Więc zaczęłam, szybko
podchwycił to Wojtek i od razu zrobiło się weselej. Śpiewaliśmy jedną piosenkę za drugą. Kuba się
nie przyłączył, co więcej zaczął się oddalać. Pragnę wierzyć w to, że nasz śpiew był tak piękny i
melodyjny, że podziałał na niego jak doping. Z drugiej strony jest jednak możliwe, że
fałszowaliśmy tak okropnie, że postanowił uciekać ;).
Podjazd w końcu skończył się. Pokonaliśmy w pionie jakieś 300 m.
Od rozdroża za Toszowicami zaczął się zjazd do Walimia. W Walimiu tym razem postanowiliśmy
nie odpuszczać i jednak zjeść obiad. Pogoda cały czas była wredna - chłodno i z przelotnymi
opadami. Dlatego nasze apetyty były tym bardziej zaostrzone. Posiłkiem uraczyliśmy się w
Zajeździe Hubert, do którego trafiliśmy o 15.10. Jedzenie było pyszne, a same porcje duże.
Wszystko co dobre kiedyś się kończy. Wiedziałam, że teraz czeka nas 2 – kilometrowy podjazd
szosowy. Ten sam co dnia poprzedniego – Walim – Grządki, z napisem: „CIĘŻKO?”. Tamtego
dnia ów podjazd mnie pokonał. Nie prowadziłam roweru ani przez chwilę, ale byłam zmuszona
kilkakrotnie się zatrzymywać, by złapać oddech i uspokoić szalony rytm serca.
Autentycznie bałam się tego podjazdu. Zaczęłam go spokojnie, bez szarpania. Zwracałam baczną
uwagę na głęboki równy oddech. Nie było łatwo. Powoli, niczym pociąg towarowy, pięłam się w
górę. Było w tym coś niezwykłego, czerpałam osobliwą przyjemność z każdego pokonanego metra.
Podjeżdżałam raz szybciej raz wolniej, wiedząc już co będzie dalej i ... udało się!! Na końcu
podjazdu dzika radość – pokonałam go płynnie, bez żadnego przystanku. Sama nie wierzyłam, w to,
że byłam w stanie to zrobić. Z Grządek pojechaliśmy kawałek szosą, po czym skręciliśmy z niej w
prawo, zgodnie z oznaczeniami czarnego szlaku. Szlakiem tym, który był nam kamienistym
zjazdem, dojechaliśmy do Osówki. Była godzina 16.49. Udało nam się załapać do ostatniej grupy
zwiedzającej Podziemne Miasto.
W podziemiach było strasznie zimno. Wg termometru 8-9°C. W dodatku bardzo wilgotno. Szybko
okazało się, że źle znoszę tak niską temperaturę będąc ubrana jedynie w ciuchy rowerowe.
Dostałam dreszczy. Kubie i Wojtkowi zrobiło się chyba mnie żal, bo Wojtek dał mi swoje rękawki,
a Kuba antydeszczówkę. Pod koniec pobytu w podziemiach, zaczęłam kichać. Brrr!!! Przemarzłam
na wskroś. Mimo dojmującego uczucia chłodu, starałam się uważnie słuchać przewodnika.
Opowiadał bardzo ciekawie. Oczyma wyobraźni widziałam ludzi pracujących w straszliwych
warunkach w tych podziemiach.....
Z Osówki wyjeżdżaliśmy we ...4. Towarzyszył nam miejscowy młody chłopak, który
dorabiał w obiekcie podczas wakacji. Tak jak my wracał już do Głuszycy i chętnie pokazał nam
skrót. Czarnym szlakiem pieszym, który był nam kamienistym zjazdem, dojechaliśmy do Kolców.
Słowa uznania dla młodego człowieka – jechał na starym rowerze, totalnym sztywniaku, a mimo
tego zjechał bardzo szybko. Z Kolców do Głuszycy mieliśmy szosowy zjazd. Miło jest mieszkać w
dołku :).
Dane z licznika: czas – 2,52,46, dystans – 38,99 km, średnia – 13,5 km/h, maksymalna – 44,5 km/h.
18.08.2007 – sobota
Sobota była dniem, w którym przeszłam samą siebie we wczesnym budzeniu się. O 5.02
otworzyłam oczy :). Odsłoniłam okno i zobaczyłam, że niebo (wreszcie!) jest czyste. Była mgła, ale
zapowiadało się na to, że gdy opadnie, zacznie się piękny słoneczny dzień. Poranek był chłodny i
rześki.
Poprzedniego dnia umówiłam się z p. Wacławem, który wraz ze swoją rodziną mieszkał w
sąsiednim pokoju, że pojedziemy razem do Przesieki na maraton. P. Wacław i jego syn mieli brać w
nim udział, natomiast ja jechałam kibicować naszym Krzyśkom. Uzgodniliśmy, że wyruszamy z
Głuszycy o 7.00 i omijamy Wałbrzych, jadąc przez wioski. P. Wacław miał jechać pierwszy, a ja
tuż za nim. Na wszelki wypadek zabrałam do auta mapę. Jak się później okazało – słusznie
zrobiłam. Nie jechałam długo za moim pilotem. Sąsiad dość szybko mnie urwał na jednej z
serpentyn. Zastanawiałam się czy gonić, ale dla własnego bezpieczeństwa, postanowiłam jechać
swoim tempem. Wszak mapę miałam a i z orientacją na niej nie jest u mnie źle ;).
Jechałam spokojnie, mając spory zapas czasu. Delektowałam się pięknymi widokami. W dolinach
zalegały mgły. Były tak gęste, że prawie nic nie było widać. Z kolei góry skąpane były w słońcu. W
jednym miejscu było tak niesamowicie pięknie, że zatrzymałam się na chwilę, by podziwiać
pejzaże. Żałowałam bardzo, że nie miałam aparatu.
Jechałam przez: Jedlinę Zdrój,
Podgórzyn.
Boguszów Gorce, Czarny Bór, Kamienną Górę, Kowary i
Na miejscu, w Przesiece, byłam o 9.30. Mimo, że do startu (11.00) było jeszcze trochę czasu,
parkingi były już dość mocno zapełnione. Parkingowy, który sterował ruchem samochodów
pokierował mnie na wybrane przez siebie miejsce. Fatalne ono było. Byłam zmuszona zaparkować
moje auto pod gorę i krzywo po skosie, tak że jeden bok samochodu był wyżej, drugi niżej. W
rezultacie, miałam problem by się wydostać z auta, gdy otwierałam drzwi, to same się zamykały pod
wpływem grawitacji. Przytrzymywać je musiałam i rękami i nogami :D. Wyszłam z samochodu i
poszłam zobaczyć miejsce startu. Było pod górę i po trawie. Wobec takich okoliczności,
zapowiadało się, że zawodnicy wystartują raczej powoli.
Niedługo potem, wypatrzyliśmy się z Krzychem C. Podjechał do mnie i chwilę porozmawialiśmy.
Zjawił się też Krzysiu A. oraz Jerzy K., który co prawda nie należy do klubu, ale jest znany
(przynajmniej niektórym) Cyklistom. Nasze Krzyśki ustawiły się gdzieś w połowie stawki. Jako
dobra kibicka, przyniosłam Krzychowi A. napój izotoniczny w kubeczku, oraz odebrałam od K.C.
pustą butelkę i tubkę po żelu, czy czymś w tym rodzaju. Na twarzach zawodników było widać
napięcie. Napięcie to było doskonale wyczuwalne, także dla mnie. Start był lekko opóźniony, ale w
końcu ruszyli. Życzyłam im powodzenia i ...chwilę szłam razem z nimi. Było bardzo tłoczno, przez
moment, zanim wszyscy zdołali powskakiwać na siodełka, musieli odpychać się jak na hulajnogach.
Kiedy linię startu przejechał ostatni zawodnik, poszłam do jednego z namiotów organizatora i
zdobyłam mapę trasy wyścigu. Chwilę nad nią posiedziałam, zastanawiając się gdzie mogę dojść
sobie pieszo, by zobaczyć naszych w akcji. Wybrałam szosowy podjazd, który znajdował się
stosunkowo blisko miasteczka sportowego. Ściganci mieli dojechać do niego okrężnymi drogami,
natomiast ja znalazłam na mapie sprytny skrót. Zatem szłam pieszym zielonym szlakiem w dół
szosą, później szlak ten odbił w lewo, w teren i zrobił się kamienistą ścieżką, która po jakimś czasie
wychodziła na mój szosowy podjazd.
Byłam na miejscu, zanim przejechał tamtędy pierwszy zawodnik. Ten pierwszy był bardzo silny, bo
jechał niezwykle lekko. Długo nie było za nim nikogo. Z naszej ekipy jako pierwszego wypatrzyłam
Jerzego K., krzyknęłam mu ile ma straty do lidera, a on zapytał mnie... czy Krzychu C. jest za nim
czy przed nim :). Był za, ale niedaleko. Wkrótce go zobaczyłam. Jechał lekko bez większego
wysiłku. Przekazałam mu czasową stratę do lidera i dopingowałam, by jechał jeszcze szybciej. Jako
trzeci pojawił się Krzychu A. Tak jak poprzednicy, dowiedział się ile czasu traci do pierwszego.
Mimo, że nasi już przejechali, zostałam na tej górce. Górka okazała się pechowa – kilkanaście osób
łatało / zmieniało na niej dętki. Zawodnicy z ogona podjeżdżali z trudem – widać było na ich
twarzach ogromny wysiłek. Z rozbawieniem, pomyślałam sobie, że pewnie sama na maratonach
wyglądam podobnie. Nie szczędziłam więc im miłych słów, mając świadomość, że naszym oni
zupełnie nie zagrażają :).
Zasiedziałam się na górce, ale w końcu z niej zeszłam. Kiedy dotarłam do miasteczka sportowego,
Krzysiu A. Był już po ukończonym dystansie Mega!! Szybko się uwinął. Gdybym wiedziała, że
pójdzie tak ekspresowo, to bym wcześniej zeszła z górki, a tak? Przegapiłam jego wjazd na metę :/.
Wielka szkoda. Krzysiu był nieco odrapany. Miał kilka niewielkich ran i piasek na ustach.
Opowiedział mi jak było i przyznał się do 2 gleb. Ta druga była dość paskudna, na kilka km przed
metą wleciał z dużą prędkością do rowu, przednie koło stanęło w poprzek i gleba. W tym czasie
minęło go parę osób. Na szczęście mimo wszystko był w stanie jechać dalej i ukończyć wyścig.
Czekając na resztę naszych, którzy jechali dystans Giga, jedliśmy arbuzy, banany, a nawet miły
kolega załatwił mi porcję ryżu!
O 15.15 na metę wpadł Krzychu C. Widziałam jak zjeżdżał łąką chwilę wcześniej i
pobiegłam go powitać. Po jego twarzy nie było widać żadnego zmęczenia, chciało mu się jedynie
mocno pić. Patrzyłam potem na jego licznik. Na dystansie Giga, jadąc po górach, uzyskał średnią
prawie 20 km/h, z prędkością maksymalną na szutrze prawie 70 km/h. Jak dla mnie wynik
kosmiczny. Niedługo po Krzychu na mecie pojawili się Jerzy K., oraz Magda H. Magda sprawiała
wrażenie zmęczonej, ale nie przeszkodziło jej to w zdobyciu 2 miejsca w swojej kategorii :).
Wkrótce koledzy pojechali na rozjazd, a potem wszyscy siedzieliśmy sobie razem czekając na
dekorację. Na podium stała oczywiście Magda. Stał też Jerzy, oraz Krzychu C. Szczegółowe wyniki
(spisane ze strony www organizatora):
GIGA:
Krzysztof C. – M - 52, M3 – 9, czas – 04:07:14.63
Jerzy K. – M – 61, M5 – 3, czas – 04:11:06.00
Magda H. – K – 3, K2 – 2, czas – 04:20:34.05
MEGA:
Krzysztof A. – M – 199, M2 – 82, czas – 02:27:45.89
DRUŻYNOWO:
Krzysztof C. i Jerzy K. w drużynie Fan Sport Team Zielona Góra – 6/35
Po dekoracji, impreza zakończyła się. Odprowadziłam ekipę na parking i po chwili sama też
wyjechałam z Przesieki. Jazda z powrotem to był koszmar. Kiedy siadłam za kółkiem, bardzo
szybko poczułam wszechogarniające zmęczenie. Z trudem koncentrowałam się na jeździe i mimo,
że miałam mapę i znałam przecież drogę, bo jechałam nią rano, pobłądziłam ze 2 razy. W
międzyczasie dzwonili do mnie z domu, by się dowiedzieć, czy wróciłam do Głuszycy cała i
zdrowa. Dzwonił też Kuba. A ja jechałam i walczyłam z dekoncentracją. Po drodze przyblokowały
mnie 2 samochody. Jeden z nich przewoził konia, drugi karetę. Wieki minęły, nim udało mi się je
oba wyprzedzić na krętych dróżkach. Kiedy byłam już stosunkowo blisko Głuszycy, na wąskiej
serpentynce widziałam wypadek. 2 samochody zderzyły się czołowo. Była policja itd. Udało mi się
powoli przecisnąć tamtędy. Ten wypadek postawił mnie na nogi jak mocna kawa. Pod naszą
kwaterę zajechałam punktualnie o 21.00, przywitałam się z chłopakami i mimo potwornego
zmęczenia spisałam do zeszytu dane z ich wycieczki. Potem śmiali się ze mnie i mojego zmęczenia
bardzo, pytali nawet czy na pewno nie startowałam skoro jestem taka wykończona.
Wracałam przez: Podgórzyn, Kowary, Krzeszów, Kochanów i Mieroszów.
W czasie, gdy ja byłam w Przesiece, Kuba i Wojtek jeździli rowerami po górach. Z tego co
udało mi się ustalić, na podstawie zeznań Kuby, wynika, że mimo mojej nieobecności jechali we 3.
Dołączył do nich Andrzej – chłopak z Warszawy. Ten sam, którego wraz z jego dziewczyną
poznaliśmy pierwszego dnia pobytu w Głuszycy. Iza z niewiadomych powodów nie jechała z nimi.
Wg opowiadań Kuby i Wojtka, Andrzej nieźle zjeżdżał, ale za to odstawał od nich na podjazdach, a
na końcu wycieczki sprawiał wrażenie porządnie zmęczonego.
Panowie popełnili następującą trasę:
W Głuszycy, przy informacji turystycznej, umówili się z Andrzejem. Pojechali razem szosą
pod górę do Kolec i dalej czarnym pieszym szlakiem pod górę do Osówki. W Osówce spotkali tego
samego młodego chłopaka, który dnia poprzedniego jechał z nami do Głuszycy. Porozmawiali z
nim chwilę, po czym zrobili podejście pod „Siłownię” będącą fragmentem kompleksu Osówka.
Wyjechali na drogę i dotarli do „Kasyna”, budynku pochodzącego z tego samego czasu co
podziemia. Żółtym rowerowym szlakiem dotarli do Grządek i dalej zielonym do Włodarza pod
górę. Odwiedzili też Cesarskie Skały, z których oglądali panoramę na Głuszycę.
Dalej jechali w dół, po błocie, dróżką z ostrymi zakrętami. Ponoć było bardzo wesoło :). Następnie
zjechali do Jedlinki i za nią mieli stromy podjazd najpierw łąką potem lasem. Wyjechali na chwilę
na drogę nr 380 i zdobyli przełęcz pod Wawrzyniakiem. Był tam na górze hydrant, który wszystkich
bardzo rozbawił. Nie zrobili mu fotek i potem bardzo tego żałowali ;). Dalej było trochę podjazdu, a
za nim bardzo długi trawers zbocza. Ścieżka była wąska, po jednej stronie mieli ścianę zbocza, po
drugiej coś w rodzaju przepaści. Potem zjazd po luźnych kamieniach.
Szlakiem zielonym dojechali do Skalnej Bramy, było ostro pod górę i żółtym szlakiem
wdrapali się na wzniesienie, na którym stały ruiny zamku Rogowiec. Zeszli z zamku i zjechali
czarnym szlakiem w dół. Na owym szlaku Wojtek prawie miał kolizję z samochodem. Na szczęście
prawie czyni różnicę i do kolizji nie doszło. Dojechali do asfaltu i przez Łomnicę wrócili do
Głuszycy.
Z licznika wyszło im: czas – 3,27 h, dystans – 42,7 km, średnia – 13,6 km/h, maksymalna – 62,9
km/h. (dane wg licznika Kuby).
19.08.2007 – niedziela
Ostatni dzień pobytu w Górach Sowich powitał mnie o 6.05. Niebo było czyste, a wschód
słońca bardzo ładny. Tej nocy spałam snem kamiennym. O godzinie 8.00 okazało się, że moi
koledzy jeszcze śpią! Co za strata czasu! Postanowiłam ich zbudzić. Dobijałam się do ich pokoju
długo, ale w końcu się udało. Wstali ;). Zjedliśmy ostatnie wspólne śniadanie i wkrótce byliśmy
gotowi by wyjechać w góry. Chwyciłam swój rower, by wyprowadzić go z pokoju na zewnątrz i
zwątpiłam... moje gripy były dziwnie miękkie. Pierwsze co przyszło mi do głowy, to że się jakimś
cudem stopiły. Było to absurdalne. Popatrzyłam od spodu i zobaczyłam ... pastę do zębów!! :) Jakiś
wesoły kolonista postanowił zrobić mi zieloną noc. Wojtek czynił fotki, gdy czyściłam rower i
śmialiśmy się wszyscy bardzo. Kiedy pytałam, któż mi zrobił taką niespodziankę, nikt się nie
przyznał. Do teraz nie wiem, czyja to sprawka ;).
Wyjechaliśmy rowerami z kwatery w ul. Grunwaldzką. Odwiedziliśmy sklep i kawałek się
wróciliśmy, by skręcić w lewo w ul. Leśną. Ul. Leśna była wyłożona sześciokątnym chodnikiem i
wiodła pod górę. W dalszej części chodnik kończył się i była szeroka ścieżka wysypana luźnymi
kamieniami. Po lewej mijaliśmy kolejno po sobie stawy. Każdy następny był położony wyżej od
poprzedniego. Robiliśmy sobie nad nimi fotki. Było ich chyba z 5. Po przejechaniu przez Dolinę
Marcową skręciliśmy w lewo - terenowa ścieżka szła dalej pod górkę. Jechaliśmy lasami, cały czas
żółtym szlakiem, który zaprowadził nas do Cesarskich Skał, stanowiących piękny punkt widokowy
na leżącą w dolinie Głuszycę. Trochę się bałam wspinać na tę skałę, ale koledzy zdołali mnie
przekonać, bym przełamała swoje obawy. Miło :).
Zjechaliśmy później do Głuszycy i stamtąd udaliśmy się znaną nam już dobrze, mało ruchliwą szosą
(będącą równoległą do głównej idącej przez Głuszycę) do skrzyżowania. Na skrzyżowaniu
skręciliśmy na Łomnicę. Trochę sobie pobłądziliśmy szukając szlaku. Jechaliśmy wzdłuż rzeczki o
nazwie Złota Woda. Ścieżka była ciekawa. Najpierw prawie cała zarośnięta przez otaczającą łąkę,
później mocno kamienista. Przed przejazdem kolejowym ścieżka się kończyła. Przejazd biegł górą,
dołem pod nim płynęła Złota Woda. Przejście dla pieszych i rowerzystów było po drugiej stronie.
Trzeba się więc było przeprawić przez rzeczkę. Cofnęliśmy się kawałek i poszukaliśmy najbardziej
dogodnego ku temu miejsca. Pierwszy przeprawiał się Wojtek. Zniósł swój rower z kamienistego
brzegu i przejechał przez nią. Druga w kolejce byłam ja. Zeszłam, zdjęłam sandałki i tuż przy
wodzie odebrałam od Kuby swój rower. Na boso przeszłam wraz z rowerem na drugi brzeg. Woda
była przyjemnie chłodna, a dno kamieniste. Rower odebrał na drugim brzegu Wojtek. Ostatni
przeprawiał się Kuba. Czynione były fotki.
Przejechaliśmy pod nasypem kolejowym i krótko po tym skręciliśmy w lewo, w czerwony szlak. Na
tym szlaku, będącym podjazdem, Wojtek złapał widowiskowego kapcia. Jechałam tuż za nim i
najpierw był „wybuch”, potem powietrze ze świstem opuściło dętkę. Kolega naprawił defekt i
krótko po tym dojechaliśmy do Kamieniołomu Melafirów. Przejeżdżaliśmy tamtędy pierwszego
dnia, ale wtedy żeśmy się nie zatrzymywali. Tym razem zrobiliśmy postój i to dłuższy.
Rozleniwieni słońcem i ciepłem podziwialiśmy ładny widoczek. Kamieniołom wraz z zalanym
wodą wyrobiskiem był bardzo malowniczy.
W końcu postanowiliśmy się ruszyć i jechać dalej. Dojechaliśmy zatem do leśniczówki
Głuszyca i, podążając nadal czerwonym szlakiem, dojechaliśmy do granicy polsko – czeskiej. Pod
granicą skręciliśmy w lewo, w zielony szlak. Na drzewach wisiały jeszcze oznakowania po
głuszyckim maratonie. Organizatorzy się nie spisali – te znaczki powinni byli uprzątnąć, wszak
startujący zapłacili im ciężkie pieniądze...
Zielonym szlakiem dojechaliśmy do Nowej Głuszycy, a następnie do Bartnicy. W Bartnicy
wbiliśmy się w szosę, która wiodła przez Kolce do naszej Głuszycy.
W ten sposób zakończyliśmy nasze kilkudniowe, niezwykle udane, wakacyjne rowerowanie po
górach.
Z licznika wyszło mi: czas – 2,56,45, dystans – 29,55 km, średnia – 10,0 km/h, maksymalna – 34,5
km/h.
PODSUMOWANIE
Łącznie podczas pobytu w Górach Sowich przejechałam 150,02 km,
Kuba i Wojtek – więcej – 192,72 km (nie jechałam z nimi w sobotę)
Było super, bardzo mi się podobało. Wielkie dzięki dla Kuby, który zaplanował i poprowadził ten,
jakże udany wypad.
SOBOTA-NIEDZIELA, 25-26 SIERPNIA
Rajd do Barlinka
Opisuje Marzena Szymańska:
Sobota
W piątek miałam poważny dylemat, czy jechać na ten rajd. Strułam się w pracy pyłem
pleśniowo – celulozowym, wydobywającym się z niszczonych archiwalnych papierów. Czułam się
fatalnie i nawet moi domownicy zalecali mi odpoczynek w domu. W sobotę rano wstałam z trudem.
Tym razem nie słońce, lecz budzik dał znać, że dzień już się zaczął. Optymistycznie założyłam, że
świeże powietrze, lasy i jeziora na pewno dobrze mi zrobią i pomogą wrócić do zdrowia. Zjadłam
śniadanie, zapakowałam rower do samochodu i pojechałam do Poznania, gdzie o 8.20 na dworcu
PKP była zbiórka.
Ponownie zebrała się ekipa kameralna. Z Cyklistów byli: prowadzący - Darek R., Kuba oraz ja. Z
kandydatów na Cyklistów stawił się Marcin K. Kupiliśmy bilety i wsiedliśmy do pociągu
osobowego relacji Poznań – Krzyż. Jechaliśmy nim m.in. przez Szamotuły i Wronki. Dworzec
kolejowy w Krzyżu z całą pewnością nie należy do miejsc przyjaznych rowerzystom. Zwłaszcza
tym, którzy po różnych kontuzjach mają problemy z noszeniem roweru ;). Aby wyjść na miasto,
trzeba było się przeprawić przez kładkę nad torami, na którą wejście i zejście wiodło schodami.
Gdybym była tam sama, te schody stanowiłyby dla mnie barierę nie do pokonania. Na szczęście
mogłam liczyć na uczynność kolegów. Moim rowerem zajął się Kuba.
Wsiedliśmy na nasze rowery i ruszyliśmy mniej więcej w kierunku zachodnim. Jechaliśmy sobie
początkowo szosą. Przejechaliśmy przez most na Drawie i szukaliśmy czerwonego szlaku. Jadąc po
różnych przecinkach leśnych, udało nam się go szybko wytropić. Wiódł malowniczo wzdłuż
rozległego jeziora Lubowo. Ścieżka była ciekawa. Terenowa i mocno urozmaicona korzeniami. W
niektórych miejscach zalegały kałuże, a i po samej ścieżce było widać, że podczas opadów wartko
płynęła nią woda. Objechaliśmy całą północną stronę jeziora, docierając do Zagórza Lubiewskiego i
dalej - również czerwonym szlakiem - do objętego ochroną rezerwatową jez. Łubówko. Nad
jeziorkiem zrobiliśmy przerwę śniadaniową, a po niej postanowiliśmy objechać je dookoła. Objazd
zaczynaliśmy, z tego co pamiętam, od południowej strony. Naszym zamiarem było, po skończonym
objeździe, wrócić na czerwony szlak. Jak się później okazało – było to zadanie bardzo trudne. Aby
wydostać się znad jeziora, musieliśmy pokonać długi terenowy podjazd, a za nim szlaku nie było...
Szlaki były oznakowane wyjątkowo beznadziejnie. Oznaczeń nie było prawie wcale, a zwłaszcza
brakowało ich na rozdrożach. Jeśli już się pojawiały znaczki, to były to znaczki bardzo wyblakłe i
nadgryzione przez ząb czasu. Trzeba więc było być bardzo czujnym. Nawigacji nie ułatwiała też w
należyty sposób nasza mapa. Aktualizowana była wg opisu w 1999 r., jednak zestawienie tego co
zastaliśmy na trasie z tym co było na mapie pozwalało stwierdzić, że owa aktualizacja polegała
raczej jedynie na przedruku starej mapy z lat `80 i dopisaniu świeższej daty.... ale o tym później.
Krążyliśmy po lasach i, kierując się głównie położeniem słońca, dojechaliśmy do szosy łączącej
Drezdenko i Dobiegniew. Wg mapy z tej szosy miała odchodzić inna szosa, najpewniej mało
ruchliwa i wąska. W rzeczywistości owa szosa okazała się .... kamiennym brukiem, który ciągnął się
przez wiele kilometrów. Widząc po mapie co nas czeka przystanęłam na chwilę i ustawiłam sobie
odpowiednio tylny amortyzator, tak by poprawić komfort jazdy. Jechało mi się świetnie. Siedziałam
wygodnie, kręciłam spokojnie, a rower zdawał się płynąć. Po paru kilometrach telepania się,
odbiliśmy w gruntówkę w prawo. Nie byliśmy do końca pewni, czy dobrze jedziemy, oraz gdzie
dokładnie jesteśmy. Niespodziewanie dojechaliśmy do brukowanej ścieżki – zlokalizowaliśmy ją na
mapie – wiodła ona na północ. Dojechaliśmy nią do szosy Licheń – Dobiegniew.
Na szosie tej początkowo było płasko, potem pojawił się przyjemny zjazd, który zaprowadził nas do
miejscowości Długie i nad jez. Lipie będące doskonale widoczne z szosy. Przez cały czas,
począwszy od wyjazdu z Krzyża, jechaliśmy w totalnej głuszy. Nigdzie nie było sklepów, telefony
potraciły zasięgi. Powoli brakowało nam już wody i zaczął dokuczać głód. Zostało więc
postanowione, że w ośrodku wypoczynkowym nad jez. Lipie zjemy obiad i uzupełnimy zapasy.
Po obiedzie, około 15.40, ruszyliśmy dalej, trzymając się szosy i jadąc nią w stronę Lichenia. Z
szosy tej, na której mijały nas liczne TIRy i szybko pędzące osobówki, miał odbijać w prawo
niebieski szlak, w który planowaliśmy się wbić. Jechaliśmy gęsiego w szyku: Darek, ja, Kuba,
Marcin. Po jakimś czasie postanowiłam dać zmianę Darkowi i wyjechałam na czoło peletoniku.
Jechałam tak sobie, za mną pocinał Kuba i przez dłuższy czas myślałam, że za nim jest reszta.
Myliłam się. Zwolniłam zatem i po niedługim odcinku zjechaliśmy na pobocze. Nasi z tyłu, szlaku
ani śladu, postanowiliśmy więc poczekać na nich i naradzić się co dalej. Zadzwonił Darek i kazał
nam wracać. Powrót tą samą upiorną szosą. Starałam się zrobić ten odcinek możliwie szybko, by
uciec wreszcie od wariacko pędzących samochodów.
Z szosy zjechaliśmy w lewo, w teren. Rozejrzeliśmy się, ale naszych tam nie było. Kuba zadzwonił
do Darka i poprosił go, by wraz z Marcinem dojechali do nas. Byliśmy wszyscy lekko
podenerwowani. Przez tą koszmarną szosę, szukanie się nawzajem i przez ciągły brak oznaczeń
szlaku. Jechaliśmy ścieżką terenową początkowo polami, później wjeżdżając w las i ku naszemu
zdumieniu pojawiły się znienacka oznaczenia niebieskiego szlaku, którego tak szukaliśmy!! Ludzie,
którzy znakowali tę trasę doprawdy mieli fantazję, czyż nie rozsądniej by było, gdyby wymalowali
znaczki tam gdzie szlak odbijał z szosy w teren, zamiast dopiero jakiś kilometr za tym odbiciem?....
Niebieski szlak zaprowadził nas do jez. Słowa. Leżało ono w obniżeniu terenu i można było je, jak i
całą panoramę, zobaczyć z góry z ambony myśliwskiej. Nie mogliśmy przepuścić takiej okazji i
wszyscyśmy na nią weszli, by delektować się pięknym widokiem. Dalej jechaliśmy szlakami
niebieskim i czerwonym, które biegły wzdłuż północno zachodniego brzegu jeziora razem. Naszym
celem był dojazd do mostu na przewężeniu między jez. Ogardzka Odnoga a jez. Osiek. Po drodze
spotkaliśmy miejscowego leśniczego. Kiedy zobaczył nas zastanawiających się nad mapą, zapytał
dokąd zmierzamy i czy może nam pomóc. Wyjaśniliśmy, że jedziemy na przewężenie. Leśniczy
zdawał się być zaskoczony. Dowiedzieliśmy się od niego, że..... most nie istnieje – został spalony
gdzieś w pierwszej połowie lat `80. Dodał, że możemy jechać zobaczyć jego pozostałości, jeśli
mamy ochotę. To wtedy właśnie ustaliliśmy kiedy ostatnio nasza mapa była aktualizowana. Na niej
most jeszcze był....
Pojechaliśmy i zobaczyliśmy. Potem lasami dojechaliśmy do Pielic. Stamtąd już właściwie, aż do
Barlinka, jechaliśmy mało uczęszczanymi szosami, mijając po drodze Lipie Góry, Lubicz i Tuczno.
Z Tuczna pojechaliśmy terenem do Jarosławska i dalej znowu szosami do Będargowa i Trzęsacza.
W Trzęsaczu mijaliśmy po lewej hodowlę strusi. Żartowaliśmy sobie, że jedno strusie jajo załatwi
potrzeby żywieniowe naszej niewielkiej grupy i na kolację i na śniadanie :). Niedaleko za
Trzęsaczem był zjazd do Pełczyc. Miejscowość znajdowała się z dość znacznym obniżeniu terenu,
wśród jezior. Gdyśmy tam dojechali, zapadał powoli zmrok.
We 4 uzgodniliśmy, że wybieramy najkrótszą możliwą drogę. Była to szosa nr 155. Trochę się
baliśmy pijanych wariatów drogowych na niej, wszak był to sobotni wieczór, ale na szczęście
takowych nie spotkaliśmy. Szybko dotarliśmy do Barlinka, była 20.35. Tam odwiedziliśmy sklep
spożywczy, do którego wkrótce zawitali też Darek i Marcin. Potem, już razem, szukaliśmy naszego
schroniska. Było zupełnie ciemno i w świetle latarni ulicznych kluczyliśmy uliczkami, by w końcu
znaleźć ul. Szosową 2.
Na miejscu okazało się, że mamy do dyspozycji całe piętro. Szkoła w środku była ładnie
odnowiona. Początkowo mieliśmy wszyscy mieszkać w jednym 10 – osobowym pokoju.
Zrzuciliśmy do niego cały nasz dobytek, zjedliśmy wspólną kolację i ... krótko po tej kolacji
wyprowadziłam się od chłopaków. Oni mieli ochotę jeszcze posiedzieć i pogadać, natomiast ja
byłam już bardzo senna i wolałam iść spać. Na drugim końcu długiego korytarza znalazłam mały 2
osobowy pokój, w którym się rozlokowałam. Zasnęłam szybko. Nie przeszkadzała mi nawet głośna
muzyka, która dobiegała z odbywającego się gdzieś na dole wesela.
Tego dnia z licznika wyszło mi: 96,77 km
Niedziela
Rano, zbudziłam się sama, bez pomocy budzika. Ucieszyłam się, bo to oznaczało, że mój
organizm pokonał ostatecznie piątkowe zatrucie. Dzień wstał piękny i słoneczny. Niedługo po mnie
obudzili się koledzy i wkrótce wszyscy siedzieliśmy przy śniadaniu.
Kiedy wyruszyliśmy z naszego szkolnego schroniska, godzina nie była już najmłodsza i
zastanawialiśmy się czy mamy szansę zdążyć na pociąg o 16.52. Wstąpiliśmy jeszcze do sklepu
uzupełnić zapasy i o 10.16 wyjechaliśmy z Barlinka. Wbiliśmy się w szlaki zielony i niebieski,
które przez jakiś czas biegły równolegle wzdłuż jez. Barlińskiego. Jechaliśmy tak i zauważyliśmy,
że nagle szlak niebieski, którym mieliśmy jechać gdzieś przepadł. Musieliśmy się więc wrócić.
Szukaliśmy jakiejś ścieżki odbijającej znad jeziora i znaleźliśmy taką. Wiodła ona mocno pod górę,
a podłoże było grząskie. Postanowiłam się nie siłować i nawet nie poczyniłam prób by to podjechać.
Prób nie czynili też Darek i Marcin. Kuba podjechał kawałek, ale też szybko zrezygnował. A więc
górka z papcia! ;). Szliśmy tak i był to spacer wyczerpujący, taki podczas którego oddycha się
głęboko ;). Za sobą słyszałam głosy, że to ponoć gorsze niż Skrzyczne :)). Górka była długa, ale jak
wszystkie górki, miała swój koniec.
Jechaliśmy, słabo oznaczonym w terenie, szlakiem niebieskim. Było do przewidzenia, że gdzieś
pobłądzimy. Szlak miał nas wyprowadzić na przesmyk między jeziorami, tymczasem znaczków
nigdzie nie było. Jedna ze ścieżek kończyła się czyimś gospodarstwem, wobec czego musieliśmy
wykombinować objazd. Dojechaliśmy w ten sposób do miejscowości Okunie. Jechaliśmy trochę
drogami z kocich łbów (w tych rejonach było ich pełno i były długie), trochę leśnymi, ubitymi po
deszczach, ścieżkami. Udało nam się w końcu odnaleźć niebieski szlak, było to gdzieś w okolicach
miejscowości Moczydło. Jechaliśmy nim i podziwialiśmy pejzaże. Szlak wił się malowniczo wśród
pięknych lasów bukowych, tuż przy jeziorach. Mijaliśmy jeziora: Sitno Moczydelskie, Suche,
Lubieszewko, Lubie i Mrowinko. Tuż za tym ostatnim była niewielka wioska – Santoczno, gdzie o
13.19 zrobiliśmy postój pod sklepem. Co nas zaskoczyło, to .... ścieżki rowerowe wyłożone
pozbrukiem, oraz mini rondo. Prawdziwa osobliwość, jak na taką małą miejscowość schowaną
gdzieś wśród jezior i lasów.
Po niedługim odpoczynku ruszyliśmy dalej, tym razem szukając czerwonego szlaku czerwonego.
Znaleźliśmy go i jechaliśmy nim kawałek omijając ogromne kałuże pełne żab. Potem szlak odbijał
gdzieś w lewo, co oczywiście nie było w terenie w żaden sposób oznaczone. – Pojechaliśmy prosto.
Ścieżka zaprowadziła nas do szosy, którą przekroczyliśmy jadąc nadal prosto w kierunku z grubsza
wschodnim. W taki oto sposób dojechaliśmy w bardzo ładne miejsce – do objętej ochroną
rezerwatową rzeki Przyłężek. Przez rzeczkę przerzucony był drewniany most. Ten na szczęście
istniał zarówno na mapie, jak i w rzeczywistości. Ścieżka dalej była wyłożona kocimi łbami i szła
pod górę.
Niedługo potem dojechaliśmy do Brzozy i stamtąd, jadąc nadal czerwonym szlakiem, trafiliśmy na
szosę, która zaprowadziła nas do Strzelec Krajeńskich. Nie jechaliśmy szybko, ponieważ Marcin
sprawiał wrażenie nieco zmęczonego 2–dniową jazdą na rowerze. Prowadziliśmy na zmianę raz
Kuba, raz ja, choć zmiany w zasadzie nie były potrzebne, bo jechało się bardzo przyjemnie. Szosa
zdawała się cały czas leciutko opadać. A może było to tylko takie wrażenie? Mieliśmy też mocny
wiatr w plecy. Pogoda była ładna, ociepliło się, niebo błękitne, poprzetykane niegroźnymi
chmurkami. I słońce. Patrzyłam na to wszystko i czułam już w powietrzu późne lato / wczesną
jesień....
Do Starego Kurowa szosa opadała mocno w dół. Nie trzeba było się przykładać, rower sam
rozpędzał się do prędkości ponad 40 km/h. Na tym zjeździe wyprzedzili mnie wszyscy (koledzy
dokręcali :)). Szosą dojechaliśmy aż do Drezdenka. Przejechaliśmy przez most na Noteci i krótko
potem Darek, jako prowadzący, pozwolił Kubie i mi pojechać żwawszym tempem do Krzyża, a sam
postanowił dowieźć do stacji osłabionego Marcina. Zaczęliśmy spokojnie, stopniowo się
rozpędzając. Wykorzystaliśmy silny wiatr z zachodu, który nas pchał i przez długi odcinek
mieliśmy na licznikach prędkości rzędu 35-39 km/h. Jechało się wybitnie przyjemnie. Prędkość
wytraciliśmy w okolicach rz. Drawy. Niedługo potem wyskoczyłam Kubie zza pleców, popatrzyłam
na zegarek i wiedziałam już ze na 100% zdążymy na pociąg. Znowu się rozpędziliśmy mając na
licznikach średnie i dolne 30, by wytracić prędkość na kostce kamiennej na wjeździe do Krzyża.
Na stacji kolejowej byliśmy wcześnie, jakieś 20 minut przed planowanym odjazdem
pociągu. Ze spokojem kupiliśmy bilety i czekaliśmy na Darka i Marcina. Po jakiś 10 minutach
pojawili się! A więc zdążyliśmy wszyscy :)!! Władowaliśmy się do pociągu i tak skończył się
kolejny, bardzo udany weekend Cyklistów.
Z licznika wyszło mi: 81,52 km
Łącznie w weekend zrobiliśmy: 178,29 km
Na zakończenie serdecznie dziękuję Darkowi za zaplanowanie i poprowadzenie wycieczki
po tych niezwykle malowniczych terenach, oraz za to, że specjalnie dla mnie zabrał dodatkową
sakwę na mój bagaż, który przez cały czas wiózł.
Dziękuję też Kubie, który pomógł mi wypakować i zapakować rower do samochodu, oraz dzielnie
nosił mój rower na wszelkich napotkanych schodach.
SOBOTA, 1 WRZEŚNIA
Leser z Jarocina (Rajd niezgodny z planem)
Opisuje Ewa Nowaczyk:
Rajd na cyk.liście i stronie był ogłoszony do Jarocina. Koncepcja była taka, że my (ja i
Paweł) oraz Paweł O. dojedziemy do Jarocina na dworzec samochodami. Na dworcu spotkamy się z
frakcją pociągową i razem pojedziemy na rajd, który poprowadzę. Wybrałam Jarocin, bo jest do
niego dobry dojazd pociągiem.
W informacji o rajdzie zastrzegłam jednak, że osoby, które się na niego wybierają mają obowiązek
potwierdzić swoją obecność do piątku wieczora. Zadzwoniła jedna osoba, która jednak ostatecznie
nie pojechała.
W tej sytuacji zmieniliśmy trasę i pojechaliśmy w zupełnie innym kierunku – mianowicie do
Gostynia. Tu na rynku zostawiliśmy auta i ruszyliśmy pod klasztor Filipinów popstrykać kilka
pamiątkowych widoczków (to znaczy ja głównie fociłam, bo reszta nie miała na czym).
Celem naszej wycieczki była miejscowość Jutrosin, a konkretnie jeden z tutejszych kościołów –
zdaje się, że pod wezwaniem św. Elżbiety. Parę lat temu zauroczyło mnie jego niesamowite, rzec
można, że w pewnym sensie niebiańskie, wnętrze. Bardzo chciałam więc zobaczyć je jeszcze raz i
sprawdzić, czy rzeczywiście jest tak powalająco piękne jak pamiętałam, czy po prostu je
wyidealizowałam.
Cel naszej jazdy został osiągnięty i z czystym sumieniem nadal mogę mówić, że to jeden z
najładniejszych kościołów w Wielkopolsce.
Ogólnie do Jutrosina jechaliśmy częściowo Ziemiańskim Szlakiem Rowerowym, a częściowo
bocznymi, polnymi i asfaltowymi dróżkami. Ruchu prawie nie było, więc można było jechać całą
szerokością dróg i gadać.
Początkowo nam się nie spieszyło i guzdraliśmy się po drodze niemożebnie. Jednak jak się
zorientowaliśmy na miejscu, że już jest czwarta, to dostaliśmy zdecydowanego przyśpieszenia. Z
powrotem do Gostynia, oczywiście inną drogą, dojechaliśmy ok. godz. 19. Pod koniec miałam
zdecydowanie dość i jakbym mogła się czołgać na rowerze, to pewnie bym się czołgała.
W sumie przejechaliśmy: 84 km.
Trasa (w skrócie): Gostyń – Ziemiańskim Szlakiem Rowerowym – Grabonóg – Bodzewo –
Ziółkowo – Domachowo – Gębice (pałac) – Czeluścin – Smolice – Jutrosin – Grąbkowo – Dłoń –
Skoraszwice – Krzyżnaki – Posadowo – Domachowo – Gostyń.
SOBOTA, 2 WRZEŚNIA
Maraton Grabka – Poznań
Opisuje Marzena Szymańska:
Zbudziłam się bardzo wcześnie, już o 4.00 nad ranem. To nie budzik zadzwonił, ani też nie
pierwsze promienie wstającego dnia otworzyły mi oczy, bo słońce jeszcze spało. Czyżby stres? ;)
Zwykle do maratonów podchodzę o wiele spokojniej, tym razem było inaczej - wiedziałam, że na
trasie będzie stała moja RODZINA. Bardzo mi zależało, by w miejscu, gdzie ich będę mijała ładnie
pojechać. Około godz. 8.00 byłam już po śniadaniu i wybrałam się w lasy na godzinny spacer.
Potem wsiadłam na rower i pojechałam do Gruszczyna pod dom kultury. Byłam tam umówiona na
9.45 z Krzysztofem C. Już jadąc na to spotkanie wyczułam, że wiatr nieco zmienił kierunek, w
ostatnich dniach dmuchał z zachodu, a tu w dzień wyścigu zmienił się na południowo – zachodni.
Krzysiu zjawił się i razem pojechaliśmy do Poznania nad Maltę.
Na miejscu byliśmy około godziny 10.20-10.25. Spotkaliśmy Krzysia A., który też startował, oraz
Hanię, Bartka i Mateusza – oni nie startowali, ale było bardzo miło ich zobaczyć i porozmawiać z
nimi. Start był opóźniony. Kiedy wreszcie ruszyliśmy była 11.10. Startowałam tradycyjnie z ogona.
Maraton miał być bardzo szybki i łatwy. Coś w sam raz dla debiutantów. Jedyna trudność polegała
na tym, by deptać mocno od początku do końca. Nie zawsze jest to łatwe. Czasami brakuje
motywacji....
Ruszyliśmy i na dzień dobry minęło mnie całkiem sporo osób. Nogi się rwały by gonić, ale
rozsądek podpowiadał, by nie szaleć i rozsądnie rozłożyć siły. Przypuszczałam, że część z
wyprzedzających mnie po jakimś czasie osłabnie i wtedy ich objadę :)). Na samym początku
mijałam chłopaka, który stał na poboczu z siodełkiem w dłoni. Nie mam pojęcia, czy udało mu się
coś z tym fantem zrobić i czy mógł kontynuować jazdę. Zrobiło mi się go żal. Jechałam swoim
tempem. Dość szybko wrzuciłam na blat. Sama z siebie się śmiałam, zupełnie jak w książce, którą
mam w domu “Maraton z blatu”.
Pierwszy, i w zasadzie jedyny, duży zator zrobił się przy przejściu pod starą A2. Kolejka jak za
komuny ;). Czekając w tłumie, zjadłam batonika. Nie wszyscy byli uczciwi. Widziałam, że
niektórzy nie reagowali na nawoływania organizatorów i mimo wszystko przeprawiali się z
rowerami górą, bezpośrednio przez ruchliwą szosę, zamiast jak zdecydowana większość dołem.
Wiele dziewczyn korzystało też z pomocy swoich kolegów, którzy dzielnie nosili swoje i ich
rowery. Ja chwyciłam swój w zdrową rękę i jakoś przeszłam starając się nie forsować mojego
nieszczęsnego ramienia. Udało się.
Pojechaliśmy dalej. Gdzieś po drodze spotkałam Mateusza R.. Chwilę pogadaliśmy jadąc razem,
potem mi odjechał. Niebawem usłyszałam kolejne wesołe “cześć Marzena” – był to Jacek S.
Podobny scenariusz – też chwilę pogadaliśmy i mi uciekł. Przez jakiś czas miałam wrażenie, że
wyprzedzają mnie wszyscy możliwi ludzie. Znajomi, nieznajomi, mocni, słabi, dzieci, kobiety,
starcy, ludzie na Ukrainach, Wigrach, Wagantach, itd. Tymczasem moja prędkość średnia wcale nie
była taka zła. Popatrzyłam na licznik i było to około 20 km/h. Potem jeszcze wzrosła przed
Uzarzewem do 21 km/h z hakiem.
Gdzieś w polu, między Gruszczynem a Uzarzewem, miał stać jako kibic mój tata. Zanim do niego
dojechałam, minęłam sporo osób. Pełna mobilizacja, nie wiedziałam dokładnie w którym miejscu
będzie stał, więc na wszelki wypadek jechałam mocno praktycznie od domu kultury w Gruszczynie
aż do zjazdu Katarzynki. Wzięłam z lewej grupkę facetów. Krzyknęli za mną: hej, młody, coś tak
szarpnął? Potem zauważyli, że to nie młody, a młoda ;). Niedługo po tym zabawnym epizodzie,
zobaczyłam w polu samochód mojego taty. Ogarnęła mnie dzika radość. Tata wypatrzył mnie już z
daleka, dopingował, a ja śmiejąc się rzuciłam mu parę wesołych słów. Dowiedziałam się, że mam
25 minut straty do pierwszego zawodnika, była 11.50, co oznaczało, że ten pierwszy był tam około
11.25.
Wkrótce pojawił się zjazd Katarzynki. Planowałam go zrobić bez hamowania, ale za jadącymi
przede mną wznosiły się takie tumany kurzu, że wolałam nie ryzykować – prawie nic nie
widziałam! Zjechałam na luzie prawie do końca, w końcówce hamując. Dalej była krótka prosta i
rozjazd MEGA – MINI. Ja skręciłam na MEGA, w szosowy podjazd pod Uzarzewo. Hmmm... nie
tak miało być. Miałam wrażenie, że się wlekę. Wlekłam się w istocie. Popatrzyłam na licznik i
zrobiło mi się słabo – poniżej 10 km/h. Wjechałam z gracją pociągu towarowego na górkę, i zaraz
potem był skręt w prawo, w wysypaną kamykami gruntowkę idącą do Biskupic. Tam przycisnęłam i
łyknęłam kilka osób.
Pierwszy bufet. Nie zatrzymałam się. Czułam się nieźle, wszak batonika zjadłam niedawno –
podczas trwającej długie minuty przeprawy pod A2. Wodę też jeszcze miałam. W Biskupicach teren
skończył się i wjechaliśmy na długi odcinek szosowy. Było bardzo szybko, jechałam znowu z blatu.
Potem wbiliśmy się w drogę leśną. Minęliśmy po lewej niewidoczne z naszej ścieżki jez. Dębiniec i
skręciliśmy w kolejną przecinkę, w prawo. Przede mną i za mną barwny korowód. Raz po raz kogoś
wyprzedzałam, raz po raz ktoś wyprzedzał mnie. Tasowałam się z ludźmi. Te same twarze raz
pojawiały się przede mną, raz znikały za mną.
Przecięliśmy szosę i niedługo był zjazd w rejony jez. Brzostek. Znam ten zjazd. Postanowiłam na
nim nie hamować. Ręce asekuracyjnie trzymałam na klamkach, ale moje palce się na nich nie
zacisnęły. Przejechaliśmy koło leśniczówki Promno i wkrótce znowu wjechaliśmy w las. Gdy
wjeżdżałam na pierwszy dłuższy podjazd w PK Promno, za mną była spora gromadka. Ten podjazd
zrobiłam miękko, by nie stracić za dużo sił. Dałam lekkie przełożenie i spokojnie mieliłam. Gdy
dotarłam na górę, spojrzałam przez ramię i zobaczyłam, że zwiększyłam przewagę nad tymi co za
mną.
Wyjechaliśmy w lewo na asfalt, z którego skręciliśmy w prawo, w niebieski szlak, będący leśną
ścieżką. Ścieżką mocno zarośniętą, z gałązkami drzew i krzewów na nią nachodzącymi. Jest to
ścieżka, którą znam i lubię. Idzie ona sobie malowniczo przez las, ostatecznie dochodząc do
Zbierkowa. Przed Zbierkowem, lekko na północny zachód od Nowej Górki, jest podjazd. Krótki,
ale dość stromy i nierówny. Byłam niemal w 100% pewna, że mnie ktoś zblokuje i będę musiała
prowadzić tam rower. Zbliżałam się do podjazdu na jego początku był dość głęboki, mokrawy i
rozryty piach. W połowie górki widziałam wędrujących maratończyków. Co mnie zdziwiło – NIKT
nie jechał, wszyscy grzecznie szli. Przez mokry piach przejechałam gładko. Potem krzyknęłam do
tych co szli: uwaga, jadę! Udało się, zeszli na prawo i lewą stroną podjechałam. Do końca w siodle
:). Na tym podjeździe wykasowałam jakieś 7 osób.
Na wylocie ścieżki leśnej w Zbierkowie, skręcaliśmy w prawo, w szeroką płaską drogę polną. Na tej
drodze ludzie z tyłu depnęli mocniej i parę osób przemknęło mi koło nosa. Krótko po tym
skręcaliśmy w prawo i od tego momentu zaczął się już powórt do Poznania. Niedługo pojawił się
bufet. Zatrzymałam się. Zjadłam banana i wypiłam ze 2 kubki wody. Na koniec wpakowałam do ust
jakiegoś wybitnie wielkiego suszonego ananasa i żułam go aż (!) do Kociałkowej Górki ;)). Za
Kociałkową Górką odbiliśmy na moment na szosę, by szybko ponownie wjechać w las. Zrobiło się
luźno. Widziałam przed sobą jedną osobę, za mną długo nie było nikogo. Jechałam za tym kimś,
swoim tempem, bez szarpania, stopniowo minimalizując jego przewagę. Przez jakiś czas trzymałam
się w odległości około 15-20 m za nim. Deprymujące zapewne. Z własnego doświadczenia wiem,
że to nic fajnego, gdy się nieomal czuje czyiś oddech na szyi.... wyprzedziłam w końcu.
Droga zamieniła się z leśnej w polną na krótko przed wjazdem do maleńkiej miejscowości – Starej
Górki. Był tam krótki, acz piaszczysty podjazd. Na objeździe trasy, który poczyniliśmy z Krzysiem
C. i Jerzym K. w czwartek przed maratonem, prowadziłam na nim rower, bo się zakopałam. Teraz
był obstawiony przez miejscowych, którzy kibicowali. Dla każdego miałam promienny uśmiech.
Oni żywo na to zareagowali, krzycząc, bym jechała lewą stroną, bo tam piach jest mniejszy i mam
sznasę wyjechać całość. Mieli rację! Posłuchałam ich i podjazd zrobiłam w siodle.
Ze Starej Górki jechaliśmy pod wiatr, polnymi drogami na zachód do Promna. Stamtąd trasa szła
dalej szosą aż do Góry i kawałek za nią. Wiatr w twarz uczy pokory jak mało co. Jego niewidzialna
ręka bezlitośnie potrafi zatrzymać rower niemal w miejscu. Ból i żal. Na tym długim odcinku
szosowym co chwilę się oglądałam za siebie. Jechali za mną ludzie, ale odległość między nami była
stale ta sama. Nie szarpałam się, nie chciałam marnować sił, wszak tym za mną też nie było lekko.
Moim marzeniem było uczepić się komuś na kole. Komuś kto będzie miał szerokie plecy i pojedzie
ładnie i równo. Ziściło się! Doszedł mnie jakiś chłopak. To była TA chwila. Wiedziałam, że teraz
albo nigdy, spięłam się i doskoczyłam mu do koła. Po kilkudziesięciu metrach poczułam, że
odpoczywam.... Co za ulga! Jechaliśmy tak razem aż do skrętu z szosy w prawo, w polną drogę.
Tam podziękowałam mu, na co on wdał się ze mną w sympatyczną pogawędkę i .... zaoferował, że
może mnie jeszcze powieźć. Byłam mile zaskoczona. Jechaliśmy razem. Wspólna jazda zakończyła
się, gdy koledze zadzwonił telefon, było to jeszcze przed Święcinkiem – zatrzymał się, a ja
pojechałam dalej, walcząc z wiatrem już samotnie. Tego miłego człowieka spotkałam jeszcze raz
niedaleko przed metą. Okazało się, że mnie wyminął, gdy stałam na ostatnim bufecie, ja z kolei
objechałam go na jakieś 2 – 3 km przed finiszem.
Na ostatnim bufecie spędziłam chyba trochę za dużo czasu. Za to po posileniu się, ruszyłam całkiem
ziwnnie. Niedługo, o 13.45 dojechałam do Uzarzewa, w miejsce rozjazdu MEGA / GIGA. Stali tam
ludzie organizatora, ale nikt nic nie mowił. Zapytałam ich więc, czy GIGA jeszcze otwarty.
Odpowiedzieli, że tak i namawiali, bym pojechała na drugą rundę. Przez chwilę się zawahałam. Z
jednej strony kusiło mnie by to zrobić. To już drugi mój maraton, gdy mieściłam się w limicie
czasowym GIGA. Z drugiej wiedziałam, że jeśli pojadę na drugą rundę, to się zmasakruję. Na myśl
o tym, że jeszcze raz będę musiała się zmagać z silnym wiatrem w twarz, odpuściłam. Skręciłam do
mety. Pożałowałam prawie od razu, obiecując sobie, że gdy następnym razem GIGA będzie jeszcze
otwarty, to jadę GIGA.
Potem zjechaliśmy w prawo, nieuchronnie zbliżając się do skarpy nad Cybiną. Tam był straszny
zjazd. Jadąc tłumaczyłam sobie, że skarpa wcale nie jest upiorna, że tą skarpę da się zjechać, że na
tym maratonie wiele razy sama siebie zaskoczyłam zjeżdżając bez hamowania, a rower
każdorazowo elegancko wybierał wszystkie nierówności. Dumałam tak i niedaleko przed zjazdem
wleciałam w koleinę, nieomal zaliczając glebę. Była to jedna z tych nielicznych chwil, gdy
żałowałam, że nie mam pedałów zatrzaskowych – nogi zleciały mi z platform. Jednak udało mi się
utrzymać rower i wyprowadzić go. Nagły i niespodziewany przypływ adrenaliny, który sprowadził
mnie na ziemię, sprawił, że cała odwaga, którą tak skrzętnie w sobie zbierałam uleciała. Dojechałam do skarpy i stwierdziłam, że jadnak jest ona straszna - sprowadzałam. Widziałam, że
ludzie też na niej prowadzą. Więc nie tylko ja się jej bałam – jak miło!
Szłam tak ciesząc się, że nikt nie widzi mojego spaceru i nagle usłyszałam wrzask, UWAGA!!!
LEWA!!! To w dół leciała czołówka z GIGA. W pierwszej chwili zamarłam. Oni nie mieli szans by
wyhamować. Uciekłam czym prędzej w krzaki. Potem spokojnie sprowadzałm dalej. Tak idąc
wyminęłam jednego faceta, który też prowadził. Chwycił go skurcz i biedak musiał się wręcz
zatrzymać. Był przejazd malowniczą doliną Cybiny, mijaliśmy piękne rozlewiska i niedługo
wpadliśmy do Swarzędza. Dalsza trasa, była dziecinnie łatwa. Bez żadnych cudów, w sam raz na
rodzinny niedzielny wypad na rower.
Gdy na jednym z drzew zobaczyłam napis: do mety 5 km, postanowiłam się spiąć i te 5 km
pojechać na maxa. Jechałam nie oszczędzając się. Po drodze mijałam różnych ludzi, a mnie mijała
czołówka GIGA. Łatwo ich można było odróżnić od nas – niedobitków z MEGA, jechali bardzo
szybko, jak automaty nie znające co to zmęczenie, za każdym razem wrzeszcząc wściekle:
PRAWA, LEWA, ŚRODEK lub zwyczajnie – Z DROGI.
Ci których mijałam to byli ludzie z MEGA. Kiedy brałam z lewej pewną parkę, usłyszałam
komentarz: popatrz jak ona jedzie, pewnie wraca już z GIGA. Zrobiło mi się miło, widocznie tę
końcówkę autentycznie pojechałam mocno. Chłopak zagadał do mnie, stracił czujność i ... zaliczył
glebę. Słyszałam potem jak jadąca z nim dziewczyna ciskała w niego przekleństwami. Na metę
wjechałam około 14.30. Spotkałam tam Hanię i jej brata, oraz jej tatę. Dowiedziałam się, że
pierwszy zawodnik z GIGA wpadł na metę jakieś 15 minut przede mną. Krótko po mnie zjawili się
Jerzy, za nim Krzychu C. i wreszcie Krzychu A. Na mecie spotkałam też wiele znajomych osób.
Byli: Krzysiu U., Marcin K., oraz Maciej B.
Kiedy emocje opadły, podzieliliśmy się między sobą wrażeniami z przejazdu, najedliśmy się
i po dłuższej chwili spędzonej nad jez. Malta, rozjechaliśmy się do domów. Wracałam z Krzysiem
C.
Wyniki spisane ze strony www:
GIGA:
Jerzy K. – czas – 03:35:00,97, M/58, M5/2
Krzysztof C. – czas – 03:42:10,11, M/75, M3/16
Magda H. – czas – 03:59:40,28, K/4, K2/3
Krzysztof A. – czas – 04:33:32,26, M/168, M2/61
MEGA:
Ja – czas – 03:25:55,71, K/47, K2/23
SOBOTA, 2 WRZEŚNIA
Piastowski Trakt Rowerowy
Opisuje Przemek Cieślak?:
Uczestnicy: 3
Dystans: 130km, ave: 19km/h
Trasa: Poznań Pobiedziska Gniezno Trzemeszno Wydartowo
Rajd do zachodnich rubieży Wielkopolski rozpoczął się nie pod Marychem, tylko przy
jednym z krańców Jeziora Maltańskiego przy ulicy Baraniaka, ja natomiast podjechałem pod
źródełko. Z tego miejsca miałem za to świetny widok na miasteczko rowerowe, zbudowano je dla
potrzeb odbywającego się w ten sam dzień maratonu rowerowego. Po wykonaniu telefonu do
prowadzącego wyruszyłem na mały rekonesans bazy maratonu, lecz nie było na co popatrzeć bo,
większość stoisk była dopiero rozstawiana. Po kilkunastu minutach przyjechali do mnie wszyscy
pozostali uczestnicy rajdu-Andrzej i Jacek Z, od tej chwili wiedziałem że dzisiejsze tempo będzie
raczej żwawe. Ruszyliśmy ścieżką do Swarzędza, którą miałem okazję poznać zimą 2006 roku,
kiedy była oblodzona i naprawdę śliska, lecz teraz szyba jazda nie była takim wyzwaniem. Ten
wypad miał na celu przejechanie Szlaku Cysterskiego aż do Wydartowa, naszą drogę rejestrowało
małe urządzenie zwane GPSem, co służyło zbieraniu danych niezbędnych do wydania przewodnika
po tymże szlaku. Technika miała swoje prawa, czasem trzeba było stanąć by sprzęt mógł złapać
sygnał, jednakże takich przystanków nie było zbyt wiele i nie stanowiły one specjalnego
utrudnienia. Jakiś czas nawet jechaliśmy trasą maratonu, lecz pora była jeszcze zbyt wczesna by
możliwe było napotkanie jakiś zawodników. Ale na objazd trasy wyruszyli już motocykliści, ich na
szczęście można usłyszeć zanim pojawią się w zasięgu wzroku. Kierowcy nie żałowali benzyny,
dzięki czemu maszyny enduro pokonywały zakręty poślizgami kontrolowanymi przy sporej
szybkości. My zawczasu zjechaliśmy na bok, tak by uniknąć bliższego spotkania. Przy szosie
wyjazdowej na Warszawę Andrzej zastanawiał się jak organizatorzy maratonu przeprowadzą trasę,
bowiem szlak rowerowy prowadzi tam schodami. Niewątpliwie rower może zostać szybko
wniesiony przez zawodnika na górę, lecz w przypadku motocykla ta operacja jest dużo trudniejsza i
wymaga od kierowcy bardzo dobrego wyczucia maszyny przy jednoczesnym wprowadzaniu po
schodach i dodawaniu gazu. Wszyscy zastanawialiśmy się jak to będzie wglądać podczas zawodów,
pewnie nie obyło się bez sporego zamieszania. Tuż przed opuszczeniem trasy maratonu za jednym
ze zjazdów pojawił się zakręt pokryty piaskiem, tu moje 1,4calowe opony zapewniały symboliczną
przyczepność, nie obyło się bez mocnych uślizgów przedniego koła. Przed rozjazdami na pętle
mega i giga był największy zjazd tego rajdu, tu moje tylne zawieszenie wykonało sporą pracę. W
Pobiedziskach wstąpiliśmy do cukierni, by uzupełnić zapasy węglowodanów, dochodziło południe
zatem pośpiech był wskazany, jeśli chciało się zdążyć przed ludźmi wychodzącymi z kościoła.
Andrzej bardzo zachwalał wyroby tamtejszej pracowni, tu nie można było się z min nie zgodzić. Po
opuszczeniu miasta skierowaliśmy się w dalszą drogę, teraz więcej coraz częściej pojawiały się
odcinki asfaltowe wiodące przez różne małe miejscowości. W jednej wiosce spotkaliśmy starszego
pana na rometowskim motorowerze typu komar, nie omieszkałem róbować go dojść i wyprzedzić.
Wrzuciłem łańcuch na blat i pognałem ile sił w nogach. Odległość systematycznie się zmniejszała,
w momencie gdy na liczniku pojawiła się prędkość zaczynająca się cyfrą 4. Poźniej odbiliśmy z
asfaltu na polną drogę, nią dojechaliśmy już do Gniezna. Szlak przez miasto został dość orginalnie
poprowadzony, musieliśmy bacznie go śledzić by go nie zgubić i dotrzeć nim w o okolice katedry.
Tu wykonaliśmy parę pamiątkowych zdjeć i ruszyliśmy na rynek, by zrobić dłuższą przerwę, poza
tym Jacek zauważył iż z jego przednia opona powoli i systematycznie mięknie. Okolice ratusza
powitały nas charakterystycznym dźwiękiem silników trabantów. "Jedni uważają ten odgłos za
prawdziwą symfonię, mi przypomina on raczej łomot setki blaszanych misek okładanych zewsząd
aluminiowymi łyżkami", tak brzmienie dwusówa podsumował Paweł Rygas, znany dziennikarz
motoryzacyjny. Andrzej i ja oglądaliśmy przybyłe na zlot pojazdów, natomiast Jacek zajął się
wymianą dętki. Ten niewątpliwie ciekawy popas w połączeniu ze słońcem trochę nas rozleniwił,
leczy po wyjechaniu z Gniezna tempo wróciło do normy. Za miastem na horyzocie pojawiła
sporych rozmiarów czarna chmura, ktróra wróżyła spory opad. Liczyliśmy, że jadąc do Trzemeszna
uda nam się wydostać z jej ewentualnego pola rażenia, dlatego staraliśmy się jechać równym
tempem (ok 25 kmh), robiąc przerwy na sparwdzanie mapy.Pocieszały nas prognozy pogody
przesłane przez Michała na cyklistę, według nich deszcz nie miał padać tego dnia w tych okolicach.
Jak się okazało, wróżby te sprawdziły się, bo już na 20 kilomerze za Gnieznem niebo wypogodziło
się i mogliśmy cieszyć się dobrą pogodą, do końca dnia. W Trzemesznie zrobiliśmy kolejny
odpoczynek i siedząc w knajpce z nieco oldschoolowym wystrojem snuliśmy plany powrotu do
Poznania. Z mapy wynikało, że do Wydartowa zostało nam jakiś 9-10 kilometrów, podczas jazdy
ten dystans wydał mi się sporo większy. Aby wyprawa była udana, Andrzej musiał nagrać na GPSa
pozostałą cześć Szlaku Piastowskiego, dlatego pojechaliśmy z 2-3 kilometru za tę miejscowość, tam
znajdował się koniec szlaku i granica województwa wielkopolskiego. Po wykonaniu pamiątkowych
zdjęć ruszyliśmy już na stację kolejową, rezygnując z zaliczenia pobliskiego punktu widokowego,
perespektywa czekania ponad 2 godzin na ostatni pociąg do Poznania nie należała do atrakcyjnych.
Czas, który został na do odjazdu, spędziliśmy w pobliżu sklepu spożywczego, racząc się
orążadą o bardzo atrakcyjnej cenie-50 groszy za butelkę 0,33l. W Poznaniu na dworcu na Garbarach
licznik pokazał 130 km, całkiem przyzwoita odlagłość.
NIEDZIELA, 9 WRZEŚNIA
Krótki Rajd na Zachód
Opisuje Marzena Szymańska:
Pogoda była nieciekawa. Listopad we wrześniu – tylko +9 ºC w Poznaniu i +11 ºC w
Wierzenicy. Między 5.00 a 8.00 rano co chwilę przelotnie padało, a od silnego wiatru głośno
szumiał las. Leżąc jeszcze, wsłuchiwałam się w te odgłosy jesieni za oknem zastanawiając się, czy
przestanie padać i czy rajd się odbędzie.
Z domu wyjechałam o 9.05. Bardzo szybko odczułam moc wiatru - praktycznie po kilkudziesięciu
metrach, gdy wyjechałam z doliny w której leży mój dom, na Wierzenicę. Wiało z zachodu.
Porywiste podmuchy kilkakrotnie lekko zmieniły mój tor jazdy, raz doprowadzając niemal do
upadku. W takich okolicznościach przyrody, z wiatrem i mżawką w twarz, kiedy to nawet psa jest
żal wygonić z domu na spacer, jechałam na rowerze do Kicina pod figurę Jezusa, gdzie byłam
umówiona z Bartkiem K. Pod figurą zatrzymałam się tylko na chwilę. Byłam nieco przed czasem,
chłód sprawił, że postanowiłam nie czekać, tylko wyruszyć Bartkowi na spotkanie. Razem
dojechaliśmy do Poznania. Do zjazdu z Kozich Głów na szosę Poznań – Czerwonak prowadziłam
ja, potem prowadził Bartek.
Jechałam za Bartkiem, na liczniku mając 28 km/h i ... miałam problem, by dotrzymać mu koła.
Dojechaliśmy pod pomnik Starego Marycha, czekał tam już Przemek C. Wkrótce pojawił się Kuba
S., który zaplanował i poprowadził rajd. Zadzwonił też Tomek K., który zapowiedział, że dołączy
do nas na trasie. O 10.20 ruszyliśmy. Na szczęście przestało padać. Cały czas było jednak zimno i
wiało. Przejechaliśmy przez Stary Rynek, potem dalej wjechaliśmy asfaltem na górkę, na której stoi
Kościół Karmelitów i w stronę Parku Sołackiego. Z Parku kierowaliśmy się w stronę jez. Rusałka.
Gdzieś w tych rejonach skręciliśmy w prawo, w jakąś ścieżkę, która szła pod górkę po korzeniach.
Kuba, Bartek i Przemek wjechali tam jeden za drugim, ja zostałam nieco z tyłu.
Zanim dojechaliśmy do Strzeszynka, przedzieraliśmy się przez piaszczystą drogę gruntową, która
była strasznie rozryta. Wyglądała tak, jakby przepuścili przez nią stado koni. Straciłam tam sporo sił
i stwierdziłam ponad wszelką wątpliwość, że to nie jest mój dzień. Rower, który zwykle jest mi
przyjacielem, tym razem zdawał się być wyrafinowanym narzędziem do tortur... Nic nie było tak jak
być powinno, przełożenia były cały czas albo za twarde albo za miękkie. Nogi nie pracowały jak
należy. Kilka razy miałam ochotę zdezerterować i wrócić na własną rękę do domu, rozważałam też,
czy na czas chłodów nie powinnam zawiesić swojej działalności w Cykliście.
Zatrzymaliśmy się przy zadaszonych ławeczkach w miejscu, które zostało nazwane przez
chłopaków „Przedstrzeszynek”. Tam też dołączył do nas Tomek K. Na jego widok dostałam
dreszczy – był w krótkich spodenkach – brrr!!!. Dalej ruszyliśmy w 5. Dojechaliśmy do Kiekrza i
tam, jeszcze przed sklepem, gdzie zwykle uzupełnialiśmy wodę, skręciliśmy w prawo. Jechaliśmy
szosami i drogami polnymi aż do skrzyżowania z ul. Obornicką. Przez skrzyżowanie
przejechaliśmy prosto, wjeżdżając na Drogę Chojnicką, będącą ładną i równą szosą poligonową.
Kuba zarządził, że przez poligon każdy jedzie swoim tempem. Przemek, Tomek i Bartek wystrzelili
do przodu, a Kuba został ze mną. Jechaliśmy tak sobie gawędząc i trzymając prędkość w granicach
22-26 km/h. Po obu stronach rozciągały się rozległe tereny wojskowe. Po lewej mijaliśmy Las
Artyleryjski, a potem po prawej ruiny starego kościoła. Podczas naszego przejazdu nie spotkaliśmy
żadnego samochodu, za wyjątkiem auta patrolowego, które stało zaparkowane na poboczu.
Niedługo za tym patrolem, zatrzymaliśmy się na chwilę i zjechaliśmy w lewo, na ścieżkę łąkową.
Ścieżka ta doprowadziła nas do starego czołgu. Robiliśmy sobie przy nim fotki, a Przemek i Tomek
weszli nawet do środka. Kiedy kończyliśmy sesję foto, zaczęło padać. Czym prędzej opuściliśmy
nasz czołg i wróciliśmy na szosę. Nie była to ulewa, ale padało całkiem konkretnie i w dodatku
zacinało z ukosa.
Wkrótce dojechaliśmy do Kuźni w Biedrusku. Koledzy opowiadali mi, już wcześniej, że jest to miłe
miejsce, gdzie można się ogrzać, wypić herbatę, a nawet zjeść coś ciepłego. Nasze rowery
zostawiliśmy tuż pod oszklonymi drzwiami, a sami weszliśmy do środka. Wybraliśmy stolik przy
kominku, na którym wesoło palił się ogień. Największym wzięciem cieszyła się grochówka, była
gorąca i pyszna. Jedynie Tomek się wyłamał i zamówił coś innego. Sielską atmosferę zburzył jakiś
facet z kuflem piwa w dłoni, który zaczął się kręcić wokół mojego roweru, uważnie go oglądając.
Miarka się przebrała, gdy podszedł i chwytając za siodełko ugiął tylne zawieszenie.... Nie
wytrzymałam - wyskoczyłam z knajpki i przez ściśnięte zęby zapytałam w czym mogę mu pomóc
;). Intruz zaczął się tłumaczyć, zachwycając się, w jego opinii, piękną linią ramy i surowo
wyeksponowanymi spawami. Zaczął też wypytywać o działanie roweru. W skrócie wyjaśniłam mu
jak zachowuje się na zjazdach, podjazdach, w terenie i na szosie, po czym wróciłam do środka, by
ogrzać się przy kominku.
Wkrótce ruszyliśmy w dalszą drogę, na szczęście już nie padało. Jechało mi się nieco lepiej ale nie
trwało to długo. Niska temperatura ponownie dała mi w kość. Jechaliśmy przez Biedrusko, dalej
przez most na Warcie i Promnice. Przejechaliśmy przez przejazd kolejowy i wkrótce osiągnęliśmy
główną szosę Murowana Goślina – Poznań. Przecięliśmy ją jadąc na południowy wschód, szosą
wśród pól, w kierunku Trzaskowa. W Trzaskowie znajduje się stary, zdezelowany pałacyk. Wiosną
bieżącego roku, wraz z kolegą robiłam objazd tych terenów, dlatego część ścieżek była mi znana.
Przy pałacyku nie zatrzymywaliśmy się, podążając dalej na wschód dróżkami leśnymi do
Kamińska.
W samym Kamińsku wjechaliśmy na tereny należące do hotelu 2 Stawy. Wszystko ładnie
utrzymane, stawek z fontanną, kamienne murki, drewniana wieża widokowa, na którą oczywiście
weszliśmy. Z Kamińska odbiliśmy w lewo na Okoniec i w okolicach jez. Miejskiego zjechaliśmy w
prawo, w zielony szlak pieszy. Ten sam piękny szlak, który kiedyś eksplorowaliśmy w strugach
deszczu wraz z prowadzącym wtedy Krzysiem A. Coś nie jest dane Cyklistom jeździć po tym
szlaku w łaskawszych pogodowo okolicznościach przyrody ;). Szlakiem tym, który malowniczo
przebiegał lasami, dojechaliśmy do Tuczna.
W Tucznie, przy pętli autobusowej i sklepie, który jest otwarty zawsze, zjechaliśmy w lewo w las.
Tym sposobem ominęliśmy nie tylko szosę, ale też znany chyba wszystkim do znudzenia leśny trakt
główny. Lasami i polami dojechaliśmy do południowego skraju Puszczy Zielonki. Na chwilę
wjechaliśmy na szosę by przy tablicy „Delikatesy Powrót” szybko odbić z niej w lewo, w pole.
Znałam tę drogę, a właściwie bezdroże. Byłam tam latem i wiem, że jest to droga istniejąca
okresowo, wtedy znienacka urywała się i zamieniała w ściernisko, tym razem istniała od początku
do końca. Drogą tą dojechaliśmy do skorzęcińskiego krzyża. Odbiliśmy w prawo i wkrótce
dotarliśmy do mało uczęszczanej szosy Kowalskie – Karłowice. Tę szosę przecięliśmy jadąc dalej
polami na południe.
Wkrótce pojawiło się rozdroże, na którym skręciliśmy w lewo, by niedługo zjechać nad
samo jezioro. Nad jeziorem były czynione fotki. Wiatr cały czas dmuchał mocno. Do tego stopnia,
że przewrócił rower Bartka. Szosą idącą znad jeziora na południe zrobiliśmy dość spory kawałek,
by ostatecznie odbić w prawo w lasy. Dalej jechaliśmy dobrze mi znaną plątaniną ścieżek leśnych i
Starym Sadem zjechaliśmy do Wierzenicy. Tam ja, porządnie już zmęczona, pod moim domem
zakończyłam rajd, a koledzy pojechali do Poznania.
Z licznika wyszło mi: czas – 4,24,27, dystans – 82,73 km, średnia prędkość – 18,7 km/h,
maksymalna prędkość – 40,8 km/h.
NIEDZIELA, 16 WRZEŚNIA
Rajd do WPNu i Krajkowa
Opisuje Przemek Cieślak:
Uczestnicy: 2
Dystans: 80km
Trasa:
plan: terenowy charakter: Szlakiem Nadwarciańskim jedziemy do Puszczykowa dalej przez
Jarosławiec, Rosnówko, Łódź, czarny szlak nad jeziorem Dymaczewskim,WPN, Mosina,
Baranówko, Krajkowo, Sulejewo, Grzybno, Mosina Poznań
rzeczywista: Poznań Puszczykowo Mosina Wiry Mosina Łęczyca Luboń Poznań
Rajd został ogłoszony stosunkowo późno, biorąc pod uwagę nadchodzący wypad w Góry
Bardzkie nie spodziewałem się średniej frekwencji, bo o dobrej nie miałem nawet co myśleć
licznym stawiennictwie cyklistów. Pod Marycha podjechał Krzysiek A i zamknął listę uczestników,
bo poza nim nikt się już nie pojawił. Zgodnie z klubową tradycją odczekaliśmy15 minut i
ruszyliśmy w drogę ulicą Półwiejską. Początkowy fragment trasy był do bólu klasyczny, bowiem
jechaliśmy szlakiem nadwarciańskim, ile to już razy tędy jechałem… W moim rowerze pojawiły się
opony 2,2 cala, do tej pory jeździłem głównie na semislickach 1,4, dzięki czemu tamtejsze nieliczne
piachy mnie tak mocno nie zwalniały. Mimo pewnej rutyny szybka jazda nadwarciańskim jest
bardzo fajna i może dostarczyć wielu wrażeń. Na jednym z nielicznych mostków na tym szlaku
wyprzedziłem grupkę jakiś rowerzystów, jednakże spotkanie innych cyklistów w tej części WPNu
nie należy do rzadkości. W miejscu biwakowym na skraju lasu postanowiłem zrobić pierwszą tego
dnia przerwę. Po chwili zjawił się Krzysiek, dziś przeżywał kryzys po ostatnim treningu, jednakże
wcale wolno nie jechał. Za jego namową postanowiłem odpuścić sobie dotarcie do Krajkowa
wykonać resztę dzisiejszego planu. Po przekąszeniu małego co nieco popędziliśmy dalej, tym razem
w poszukiwaniu żółtego szlaku. Z początku był on dobrze oznaczony, ale szybko nas porzucił na
nasypie kolejowym linii Poznań-Wrocław. Postanowiliśmy dojechać do Mosiny wzdłuż torów, a
potem dalej szukać jakiejś fajnej trasy do Dymaczewa, jako prowadzący dbałem o to, byśmy się
zbytnio nie oddalali od zamierzonej marszruty. Już powoli było widać zabudowania miasta, gdy
nagle poczułem że tylne koło się zablokowało i rower sunie lekkim poślizgiem. Ze zdziwieniem się
obróciłem do tyłu i zobaczyłem nienaturalne ułożenie tylnej opony, która wyskoczyła z obręczy.
Szybko zeskoczyłem z siodełka by spuścić powietrze z dętki, która o dziwo jeszcze się trzymała. Za
późno-powietrze szybko samo zeszło, a syk przy którego akompaniamencie się to odbyło
wskazywał na sporych rozmiarów dziurę. Co gorsza, opona nie wyglądała najlepiej bo w jednym
miejscu pękła na odcinku 2-3 cm i kewlarowa linka zaczęła wychodzić. Wiedziałem, że szczytem
możliwości tej opony będzie powrót do domy, w góry Bardzkie już raczej nie pojedzie. Jakoś udało
nam się załatać dętkę, wykorzystaliśmy jedną z większych łatek dostępnych w zestawie
naprawczym. Jakoś udało nam się doprowadzić koło do stanu używalności, ale opona biła bardzo
mocno, prawie ocierała o ramę. Teraz mój fisher miał ograniczone możliwości, musiałem jechać
nieco wolniej, by w ogóle gdzieś dojechać o własnych siłach. Zagłębialiśmy się w WPN, lecz gdy
przecięliśmy greiserówkę to odbiliśmy od żółtego szlaku i trafiliśmy na drogę na Wiry. Po bardzo
monotonnej jeździe płaskim i ubitym duktem pojawiło się trochę piasku, tu terenowe opony
naszych rowerów mogły się wykazać. Dotarcie do miejscowości Wiry nieco nas zdziwiło, lecz nie
tracąc rezonu postanowiliśmy dobić asfaltem do żółtego szlaku prowadzącego przez „Góry
Puszczykowskie” Szybko osiągnęliśmy nasz cel i żółty szlak przywitał nas całkiem konkretnym
podjazdem. Na nim zauważyłem jak tylna opona w rowerze mojego kolegi staje się coraz bardziej
miękka. Po wymianie dętki mogliśmy jechać dalej. Krzysiek pokazał mi bardzo fajny podjazd, po
którym następował równie przyjemny zjazd. Dalej mieliśmy znów mały problem z nawigacją, ale
tym razem byliśmy bardziej ostrożni, po sprawdzeniu kilku bocznych dróg skierowaliśmy się na
Osową Górę, która stanowiła ostatni punkt naszej wyprawy. Podczas wspinaczki na szczyt
zauważyłem, że opona z tyłu ociera o ramę. Spuszczenie powietrza i ponowne napompowanie
opony nic nie dało, musiałem się pogodzić z szlifowaniem wahacza przez oponę. Zjeżdżając z
wzniesienia hamowałem tylnym hamulcem wciskając klamkę do oporu, koło od razu się blokowało
i zostawiało za sobą czarne ślady. Dość powiedzieć, że opona nie wyglądała po tym za dobrze,
klocki bieżnika w ten sposób starłem o połowę. Stosunkowo lekkie opony bywają słabe.
Z racji zmęczenia i stanu mojego roweru wybraliśmy powrót asfaltem, była to jeśli nie
najkrótsza, to z pewnością najłatwiejsza i najszybsza opcja powrotu. Chcąc skrócić czas podróży do
minimum nadałem maksymalne tempo, na jakie mogłem sobie pozwolić, a były to prędkości
przekraczające 30 km/h. Krzysiek od razu usiadł mi na ogonie i gnał w moim cieniu, jeśli został
oderwany to po pewnym czasie mnie dochodził, a podczas takich pościgów utrzymywał prędkość
38 km/h. W tym ekspresowym tempie błyskawicznie osiągnęliśmy Łęczycę, a potem oczywiście
Poznań. Według kolegi jechałem wtedy „jakby mnie ktoś ostrogami poganiał”. Tak oto dobiegł
końca rajd, który później okazał się ostatnim wielkopolskim wypadem mojego roweru, po powrocie
z Gór Bardzkich stwierdziłem pęknięcie rury z głównego trójkąta ramy.
NIEDZIELA, 16 WRZEŚNIA
Rajd Radia Merkury do Lusówka
Opisuje Kuba Stankowski:
Uczestnicy:
Dystans: 70km
Kolejny raz przylaczylismy sie do rajdu organizowanego przez Radio Merkury.
Tym razem celem bylo Lusówko. Ruszylismy jak zwykle z pod siedziby Radia i
duza grupa zaczelismy przebijac sie w strone wyjazdu z miasta. Po drodze,
pomimo kilku postojów grupa znacznie sie rozciagnela, do tego stopnia ze
udalo nam sie troche pogubic. W koncu dotarlismy na mete, posiedzielismy
troche, posililismy sie i postanowilismy jechac dalej.
Tym razem juz sami, znad jeziora Lusowskiego dotarlismy do Ringu i dalej
ruszylismy na poludnie. W okolicach jeziora Niepruszewskiego odlaczyla sie
trzyosobowa frakcja szosowa, lekko zniechecona piachem i wertepami.
Pierscieniem dotarlismy do WPNu. Nastepnie Przez Jaroslawiec i Wiry
dojechalismy do Poznania.
Frekwencja: 9 osób
Dystans: 100km
PIĄTEK-PONIEDZIAŁEK, 21-24 WRZEŚNIA
Rajd w Góry Bardzkie
Opisuje Przemek Cieślak, Marzena Szymańska i Przemek Cieślak ;-):
Część Przemka:
Piątek 21 września 2007
Jak każda tego typu wyprawa, rajd w Góry Bardzkie rozpoczął się na poznańskim dworcu
głównym, gdzie ja, prowadzący Kuba i Krzysiek, dojechaliśmy krótko po godzinie 7. Nasz pociąg ,
co rozpoczął bieg w mieście byłego premiera-Gorzowie Wielkopolskim, przyjeżdżał na stacje
dopiero o 7:35. Mieliśmy sporo czasu by kupić bilety i udać się wraz z rowerami na odpowiedni
peron. Gdy kupowaliśmy bilety, to dołączył do nas Jacek N , mieliśmy wątpliwości czy pojedzie na
tę imprezę, bo mówił w przededniu wyprawy że zaatakował go jakiś wirus. Nasz pociąg pojawił się
punktualnie, a my załadowaliśmy się do ostatniego wagonu , była to tzw. Bonanza czyli wagon
osobowy bez przedziałów, na nasze szczęście nie było w nim żadnego podróżnego w jego ostatniej
części. Szybko i sprawnie władowaliśmy nasze rowery które umieściliśmy w korytarzu na końcu.
Nawet mieliśmy miejsca siedzące, co osobom podróżującym koleją wraz z rowerem nie zdarza się
często. W Lesznie wsiadł ostatni uczestnik pociągowej wersji rajdu-Wojtek Surażyński, Krzysiek i
Marzena mieli razem dojechać samochodem do Brzeźnicy, ale dopiero wieczorem. We Wrocławiu
mieliśmy trochę czasu, więc Kuba Wojtek i Ja postanowiliśmy wyruszyć na mały rekonesans,
koledzy zamierzali coś zjeść a ja wróciłem na peron. Tam zobaczyłem podstawiany skład i
przypomniałem sobie rady doświadczonych podróżnych korzystających z tego połączenia, według
nich trzeba szybko zająć miejsca by nie stać całą drogę. Szybko rozpoczęliśmy załadunek,(
Krzysiek pod ciężarem plecaka upadł, ale wstał) każdy brał co mógł, byle zajać miejsca w
przedziale dla „podróżnych z większym bagażem ręcznym”. Dalsza podróż do barda obyła się bez
przygód, gdy przejeżdżaliśmy przez Henryków to snułem opowieści o tym, jak zwiedzałem tamte
tereny.
W Bardzie na stacji czekał na nas, zgodnie z umową, sąsiad naszego gospodarza który zawiózł
samochodem nasze bagaże na kwaterę. Teraz mogliśmy wreszcie ruszyć, po raz pierwszy na tej
wyprawie w góry. Pogodę mieliśmy znakomitą więc z niemałą radością ruszyliśmy przez miasto do
szosy na Nową Rudę. Na końcu miejscowości zjechaliśmy w teren niebieskim szlakiem rowerowym
„Cisy”. Ten sporej długości podjazd poznałem zimą 2003 roku podczas pieszej wędrówki, toteż co
pewien czas przypominałem sobie gdzie jestem. Na podjeździe najlepiej radził sobie Krzysiek A, ja
cały czas jechałem na biegu 1:3, rzadko wrzucając 2 z przodu. Na szczycie koło tzw. „pustej wsi”
Wojtek zrobił na jedno z wielu pamiątkowych zdjęć. Pusta wieś to miejsce gdzie ludność z Barda
podczas wojny trzydziestoletniej (lata 1618-1648) schroniła się przed walczącymi ze sobą
oddziałami. Po krótkiej przerwie ruszyliśmy dalej, tym razem było z górki aż do samej kwatery. Na
zjeździe na naszych licznikach pojawiały się wartości typu 48-51 kmh. Na kwaterze
rozpakowaliśmy nasze rzeczy i po pewnym czasie ruszyliśmy dalej, gdyż do zmierzchu było jeszcze
daleko. Do Barda Kuba postanowił dojechać przez góry czerwonym szlakiem, jak się okazało i ten
szlak kiedyś przeszedłem, przynajmniej jego fragmenty. Góry Bardzkie są nieco zwodnicze,
występują w nich ścieżki i wąwozy całkiem do siebie podobne, co czyni nawigację nieco
trudniejszą. Na zjeździe złapałem pierwszą i ostatnią tego dnia panę, podczas zmiany dętki Wojtek
S uwiecznił mnie na kliszy, a raczej na matrycy swojej cyfrówki. W Bardzie grupa posłuchała
moich defetystycznych komentarzy co do podjazdu pod drogę krzyżową, dlatego skierowaliśmy się
do początku żółtego szlaku i wjeżdżaliśmy na Kalwarię ścieżką techniczną. Przy źródełku
zrobiliśmy przerwę by potem dalej kontynuować wspinaczkę . Tu zgubili się Jacek i Krzysiek,
którzy zamiast zjechać do krzyża postawionego na urwisku, pojechali gdzieś indziej. Wojtek z
urwiska próbował uchwycić panoramę leżącego w dole Barda, Kuba i ja zastanawialiśmy się jak
odnaleźć kolegów. Przy pomocy telefonii komórkowej udało nam się ihc jakoś naprowadzić do
miejsca gdzie na nich czekaliśmy. Po dłuższej chwili przyjechał Krzysiek, a jeszcze później Jacek.
Mimo późnej, popołudniowej pory postanowiliśmy zaliczyć jeszcze zielony pieszy szlak, co
oznaczało trochę kilometrów na asfalcie. W tej części Dolnego Śląska boczne drogi są zazwyczaj
bezpieczne, zatem i ten element wycieczki należał do przyjemnych. Koło miejsca, z którego widać
było jakieś miasto, które wg mnie było Ząbkowicami Śląskimi, ze zdziwieniem stwierdziliśmy że
Wojtek S został z tyłu. Okazało się , że ma problemy z przednią przerzutką i musiał jechać cały czas
na blacie, co w górach bywa co najmniej męczące. Po usunięciu usterki zjechaliśmy w teren, szlak
okazał się troszkę zarośnięty ale dobrze oznakowany. Tu po raz pierwszy wysunąłem się na
prowadzenie i samotnie jechałem typowym krętym singletrackiem. Ścieżka była naprawdę super,
ostre zakręty, kamienie konieczność manewrowania między krzakami uniemożliwiały osiągnięcie
prędkości. Na jednym ze zjazdów musiałem nagle zatrzymać przed leżącym w poprzek trasy
drzewem-w ostatniej fazie hamowania rower skakał na obu kołach jak żaba, pierwszy raz tak
miałem. Wreszcie wyjechałem z lasu i dotarłem do szosy na Mikołajów, gdzie przy przystanku
autobusowym czekałem na resztę ekipy. Pierwszy wyjechał Jacek, on także był pod wielkim
wrażeniem tej trasy, podobnie jak Kuba, Wojtek i Krzysiek. Asfaltem wróciliśmy co koń wyskoczy
do Brzeźnicy, mój licznik pod koniec dnia pokazał 48 kilometrów, wynik nienajgorszy zważywszy
na to co miało jutro nastąpić.
Część Marzeny:
Piątek – 21.09.2007
Tym razem nie udało mi się dostać urlopu, w związku z tym wiedziałam, że będę mogła
zabawić w górach tylko w sobotę i częściowo w niedzielę. Byłam z tego powodu bardzo rozżalona,
bo wypad w Góry Bardzkie i Złote miał tak naprawdę trwać od piątku do poniedziałku. Większość
ekipy, tj. prowadzący Kuba S., oraz Wojtek Surażyński, Jacek N., Przemek C. i Krzysiu A.
wyjechała z Poznania w piątkowy poranek i jeszcze tego samego dnia jeździła rowerami po górach.
Tymczasem jedyne co udało mi się wywalczyć, to piątkowe wcześniejsze wyjście z pracy. Dobre i
to. O 13.00 wyszłam z firmy i mając w samochodzie już wszystko załadowane, pojechałam do
Swarzędza po Krzysia C. Upchnęliśmy jego bagaże i około 14.00, wyruszyliśmy w drogę do
Brzeźnicy.
Pogoda była bardzo ładna. Co więcej miała się taka utrzymać aż do wtorku. Jazda upływała
nam spokojnie aż do Wrocławia. Tam, tradycyjnie już, straciliśmy dużo czasu przebijając się przez
miasto. Potem były na trasie liczne zwężenia, które również zabrały nam kilka ładnych chwil.
Stojąc w korku, przed kolejnym takim przewężeniem, podziwialiśmy zachód słońca nad Ślężą.
Kiedy dojechaliśmy do Brzeźnicy było już ciemno. Pokręciliśmy się chwilę po miejscowości, by
niedługo, jadąc zgodnie z instrukcjami Kuby, znaleźć naszą kwaterę. Zajęliśmy iście spartański
pokój w dopiero co przygotowywanej dla turystów części domu - jedyne jego wyposażenie
stanowiły 2 materace i pościele. Pokój nasz miał łazienkę i na szczęście pod prysznicem była ciepła
woda. Rozpakowaliśmy się i poszliśmy do chłopaków. Tak jak się domyślałam, byli oni już po
pierwszej trasie. Zjedliśmy wszyscy razem kolację, po czym wróciliśmy do siebie.
Sobota – 22.09.2007
Rano obudziły mnie dreszcze. Było strasznie zimno – właściciel nie włączył ogrzewania, a
ja na noc zostawiłam otwarte okno, gdyż było mocno czuć zapachy farb i lakierów. Krzysia
obudziłam, zgodnie z planami chłopaków o 8.00. Zabraliśmy nasze kubki i poszliśmy do nich na
śniadanie. Na sobotę miało być coś ekstra. Miłościwie nam szefujący Kuba wiedział, że sobota
będzie dla mnie jedynym pełnym dniem w górach podczas tego rajdu, dlatego obiecał zaplanować
świetną trasę. Z obietnicy wywiązał się na szóstkę. Po śniadaniu, w warunkach pięknej słonecznej i
nawet dość ciepłej pogody, wyruszyliśmy wszyscy na trasę.
Wyjechaliśmy z naszej kwatery, skręcając w wąziutką szosę pod górę w prawo. Szosą tą
dojechaliśmy do niebieskiego szlaku rowerowego, który raz był podjazdem raz zjazdem.
Dojechaliśmy do rezerwatu „Cisy” i po objechaniu sporego odcinka lasami, zjechaliśmy do
Opolnicy. Tam zatrzymaliśmy się na chwilkę. Prawą nogę miałam porządnie mokrą od
przeciekającego ustnika Camelbaka. Z Opolnicy pojechaliśmy kawałek szosą w lewo i niedługo
zawitaliśmy do Barda. Tam wjechaliśmy na dużą czerwoną pętlę rowerową. Do Laskówki nasz
szlak szedł lasami. Za tą miejscowością, przez długi czas jechaliśmy przez tereny łąkowo – polne.
Przejeżdżaliśmy przez Obniżenie Laskówki i miejscowość Laski, dalej przez Górkę, wkraczając
tym samym już w Góry Złote. Jadąc cały czas czerwoną pętlą, przecięliśmy szosę nr 46 i ścieżką
polną osiągnęliśmy Chwalisław, by niedługo za nim wjechać z powrotem w lasy.
Jadąc tak, porównywałam sobie te góry z górami Sowimi. Pejzaże podobne, jednak same góry
Bardzkie i Złote okazały się łatwiejsze w eksploracji niż Sowie. Podłoże było mniej zdradzieckie.
Nie było tylu luźnych kamieni, a nawet jeśli się pojawiały, to nie były tak duże jak tamte. Zjazdy i
podjazdy były długie, ale najczęściej łagodne. Tej soboty pod górę, o ile pamiętam, nie
prowadziłam. Zdarzyło mi się za to stchórzyć na kilku zjazdach i znalazło się parę fragmentów,
gdzie maszerowałam z rowerem. W porównaniu z Górami Sowimi – jazda prawie cały czas. A więc
łatwiej!
Z czerwonej pętli, która od niedługiego czasu znowu prowadziła nas pod górę lasami, zjechaliśmy
na zielony szlak, by po chwili odbić z niego w lewo w szlak żółty. Żółtym dociągnęliśmy do szosy
Złoty Stok – Lądek – Zdrój i zjechaliśmy tą szosą aż do Złotego Stoku. Był to zjazd długi i bardzo
przyjemny, z cyklu „prawie do piekła”. Jak zwykle w takich przypadkach pomyślałam sobie, że po
takim zjeździe zapewne czeka nas podjazd z cyklu „prawie do nieba”. Na końcu zjazdu był Złoty
Stok. Tam o godz. 15.56 zrobiliśmy przerwę. Poczyniliśmy zakupy i jedząc siedzieliśmy na
ławeczkach. Na licznikach mieliśmy już spory dystans, bo 45 km. Wiadomym było, że mniej więcej
taka sama długa czeka nas droga powrotna. Ze Złotego Stoku ruszyliśmy zielonym szlakiem
rowerowym na przełęcz Jaworową. Był to długi terenowy podjazd. Młynkowałam sobie i nawet się
nie łudziłam, że za chwilę będzie zjazd – wiedziałam, że nie będzie.
Tam właśnie dopadł mnie kryzys osobowości. Nogi pracowały zupełnie normalnie, nie odmawiały
współpracy. Przytłoczyła mnie świadomość, że zanim wrócimy na kwaterę, czeka nas CAŁE 45
km. W warunkach jazdy po górach, to dużo. Nigdy wcześniej nie zrobiłam w górach więcej niż 59
km. A tu nagle miała paść trasa o długości prawie 100 km.... Na samą myśl o tym zrobiło mi się
lekko słabo. Starałam się więc odwrócić swoją uwagę od tych niewesołych rozważań.
Zielony szlak, lasami doprowadził nas znowu do czerwonej pętli. Podążaliśmy nią w kierunku
północno – zachodnim, praktycznie aż do Barda jadąc cały czas ścieżkami leśnymi. Mijaliśmy
przełęcz Kłodzką i przecięliśmy krajową szosę nr 46, która w lewo prowadziła do Kłodzka, a w
prawo do Złotego Stoku. Przed nami była malownicza góra i terenowa ścieżka wiodąca
prawdopodobnie na jej szczyt. Z niewiadomych względów, wyobraziłam sobie, że na tę górę nie
będziemy się wspinać. Oczywiście byłam w błędzie, bo przekroczyliśmy szosę i wjechaliśmy w
ową ścieżkę. Systematycznie nabieraliśmy wysokości, by w końcu zdobyć Ostrą Górę (751 m.
n.p.m.).
A potem był zjazd. Robiło się powoli ciemno. Zmierzch i moje okulary rowerowe z ciemnymi
szkłami - początkowo ich nie zdejmowałam. Widziałam zarys ścieżki i pozwoliłam sobie nie
hamować. Rower idealnie wybierał wszelkie nierówności, nieomal przepływając nad nimi.
Jechałam tak i towarzyszyło mi uczucie zupełnej nierealności. Doprawdy, to JA zjeżdżałam?... tak
szybko, lekko i bez strachu? Zanim dojechaliśmy do przełęczy Łaszczowej, zdjęłam jednak okulary.
Jazda w nich zaczęła się robić zbyt niebezpieczna – było już prawie zupełnie ciemno. Jechaliśmy
we 4: Krzysiu C., oraz ekipa z Gór Sowich tj. Kuba, Wojtek S. i ja. Reszta poleciała szybciej i
czekała na nas w Bardzie. Jechaliśmy wszyscy uważnie. Słońce zaszło już dawno temu – nie było
widać prawie nic, a wokół teren, las.... Śmialiśmy się, że oto zdobywamy kolejne punkty do testu na
cyklozę: jeździmy po ciemku w górach :).
Jechaliśmy dwójkami. Cieszyłam się, że Kuba jedzie obok mnie. Moją marną lampkę przednią
można było zestawić z jego mocną lampką jak płomień świeczki i ognisko. Gdyby nie Kuba,
przypuszczam, że bym się gdzieś rozbiła. Dojechaliśmy w końcu do Barda. Tam pod sklepem
czekali nasi. Wkrótce ruszyliśmy, już wszyscy razem, do Brzeźnicy. Ominęliśmy ruchliwą drogę
krajową nr 8 i wbiliśmy się w lokalną szosę, którą dojechaliśmy do Przyłęku. Dalej mijaliśmy
Potworów. Do Brzeźnicy z Potworowa był już żabi skok i ... na tych ostatnich km złapał mnie
kryzys. Prawdziwy kryzys fizyczny. Napędzane siłą woli, i chyba już tylko nią, moje nogi wykręciły
ostatnie kilometry.
Z licznika tego dnia wyszło mi: czas – 6,52,36, dystands – 89,35 km, średnia – 12,9 km/h,
maksymalna – 43,3 km/h.
Wycieczka, zgodnie z zapowiedziami Kuby, była znakomita. Tereny piękne, widoki
zachwycające. Po tak długiej trasie, wieczorem wszyscy z radością zjedliśmy makaron.
23.09.2007 – niedziela
Rano wstałam późno i czułam się fatalnie. Miałam wrażenie, że dolega mi wszystko.
Czułam lekki ból gardła, głowy i wydawało mi się, że chyba nawala mi żołądek. Krzysiu zszedł do
chłopaków na śniadanie, po jakimś czasie przyszłam i ja. Posiedziałam chwilę, po czym wróciłam
do swojego pokoju. Prawdziwa katastrofa. Krzysiu i Kuba pytali mnie nawet, czy jestem pewna, że
chcę z nimi jechać. Zareagowałam bardzo żywo. Wola jazdy na rowerze jest we mnie zawsze, ze
zgrozą zauważyłam, że prawdopodobnie jest ona u mnie silniejsza nawet niż instynkt
samozachowawczy ;). Podczas gdy ja walczyłam z sobą, Krzysztof C. walczył z moim rowerem.
Przygotował go do jazdy, tj. nasmarował łańcuch oraz wyczyścił.
Tego dnia trasa miała być krótsza i łagodniejsza, z nastawieniem na zwiedzanie. Z Brzeźnicy
udaliśmy się początkowo w dół, w kierunku północno – zachodnim. Jechaliśmy najpierw szosą,
potem odkrytym terenem. Z pól doskonale było widać w oddali po lewej cel naszej wycieczki –
Srebrną Górę. Dojechaliśmy do Kolonii Budzów i po jakimś czasie, jadąc nadal polami, skręciliśmy
w lewo na stary nasyp kolejowy Ząbkowice – Srebrna Góra. Minęliśmy stary wiatrak i niedługo,
zgodnie z oznaczeniami żółtego szlaku, zjechaliśmy w lewo. Szlak ten doprowadził nas do
popadającego w ruinę wysokiego arkadowego wiaduktu byłej kolejki Sowiogórskiej. Na ten
wiadukt wszyscyśmy się wdrapali. Zabawna scenka miała miejsce, gdy schodził z niego Przemek.
W dłoni dzierżył pokaźny kij, którym gromił pokrzywy. Widok wielce pocieszny, prawdopodobnie
Wojtek nakręcił nawet krótki film :).
Za wiaduktem kontynuowaliśmy jazdę pod górę żółtym szlakiem. Dojechaliśmy do Małej Przełęczy
Srebrnej, dalej przecięliśmy szosę i asfaltem wspinaliśmy się aż do Fortu Donjon. Fort oczywiście
zwiedzaliśmy. Po zakończonym zwiedzaniu, zrobiliśmy sobie przerwę na trawce. Jedliśmy, piliśmy
i leżeliśmy wygrzewając się w wrześniowym słońcu. Potem był zjazd z Fortu Donjon i podjazd pod
Fort Ostróg, oraz malownicza mała niebieska pętla rowerowa. Na pętli tej była okazja, by się trochę
potaplać w błocie :). W Srebrnej Górze byliśmy o 15.07, niedługo potem zjechaliśmy szosą kawałek
na dół i zjedliśmy obiad. Po obiedzie rozpoczął się szosowy powrót do Brzeźnicy.
Tego dnia z licznika wyszło mi: czas – 2,48,42, dystans – 34,38 km, średnia – 12,2 km/h,
maksymalna – 44,5 km/h.
Gdy tylko dojechaliśmy na kwaterę, dokończyliśmy z Krzysiem C. pakowanie bagaży.
Wojtek, podobnie jak my, wracał w niedzielę. W związku z tym zabraliśmy do samochodu jego
plecak i podrzuciliśmy mu go na stację kolejową w Bardzie.
I na łamy dziennika pokładowego cyklisty znów wraca towarzysz sekretarz: Przemek:
I również my postanowiliśmy odprowadzić kolegę Wojtka na stację kolejową, do której
dotarliśmy jadąc asfaltami. Powrót nastąpił oczywiście przez góry, niebieskim szlakiem rowerowym
„Cisy” znanym nam dobrze z poprzednich dni eskapady. Na początku mieliśmy podjazd, teraz
blokując powrót amortyzatora poruszałem się nieco szybciej. Za „pustą wsią” rozpoczęliśmy
zjeżdżać, lecz tym razem przeczucie nakazywało mi nie rozwijać jakiejś spektakularnej prędkości.
Jak się zaraz okazało, na jednym z zakrętów zobaczyłem zapalone tylne lampy stop powoli
toczącego się samochodu-forda sierry, niegdyś awangardowego tylnonapędowca. Wcisnąłem obie
klamki hamulcowe i ledwo wyhamowałem z 4? Km do 19 km/h. Wyprzedziłem samochód i
pognałem na dół, do Brzeźnicy. Tego wieczora zrobilismy sobie kiełbaski z grilla na kolację.
Poniedziałek 24 września 2007 r.
Ostatni dzień pobytu w górach miał być najspokojniejszy, na placu boju zostało nas
czterech. Po śniadaniu ruszyliśmy na trasę, Kuba zaplanował pętelkę do Srebrnej Góry, droga za
Mikołajowem zaczęła się wspinać, asfalt też się skończył. W lesie natrafiliśmy na naprawdę stromy
i kamienisty podjazd, najwyżej wspiał się Krzysiek A, ale i on nie dał rady podjechać całości. Przed
Srebrną Górą przejechałem przez kałuże, było w niej bardzo głębokie błoto, nawet mój 29er miał co
robić, tak brudny nigdy potem tak go nie wybrudziłem. Dalej postanowiliśmy jechać szlakiem
rowerowym wytyczonym w miejscu dawnej linii kolejowej łaczącej Srebrną Górę z Ząbkowicami
Śląskimi. Jak przystało naślinię kolejową trasa została wytyczona bez gwałtownych przewyższeń, a
jako że Ząbkowice Śląskie leżą niżej niż Srebrna Góra to mieliśmy przed sobą piękny długi bardzo
łagodny zjazd. Tu ja wysunąłem się i jechałem co sił w nogach, licznik nie pokazywał wartości
mniejszych niż 33 km/h. W tym tempie osiągnęliśmy stolicę powiatu niewiele wolniej niż poociągi,
które niegdyś jeździły tamtędy. Niektórzy uważają, że właśnie od niemiecka nazwy tego miasta
(Frankenstein) i siedemnastowiecznej afery spowodowanej przez miejscowych grabarzy Mary
Shelley zatytułowała swą najgłośniejszą powieść.( Zainteresowanym tą stroną polecam zapoznanie
się z tą witryną internetową: http://www.frankenstein.pl/ lub stronami na Wikipedii). W
Ząbkowicach to ja byłem prowadzącym, podczas wakacji nie raz byłem w tym mieście. Na rynek
poprowadziłem grupę ulicą Batalionów Chłopskich, jedynie Krzysiek A wybrał opcję podjazdu
ulicą Bohaterów Getta, najbardziej stromą ulicą tego miasta-jest tam znak informujący o nachyleniu
drogi 10%. Wszyscy podziwialiśmy widok pięknego, XIX wiecznego ratusza na tle pierzei rynku
wybudowanej w technologii wielkiej płyty, ot taki socjalistyczny eklektyzm. Inną atrakcją rynku
była pewna uliczka za ratuszem-wyglądała tak jakby czas stanął tam w roku195…, po obejrzeniu
tych architektonicznych ciekawostek wyruszyliśmy do Brzeźnicy, w miarę prostą asfaltową drogą.
Na jednym z ostatnich podjazdów usłyszałem dziwne stukanie, nie miało ono nic wspólnego z
rzężeniem łańcucha. Okazało się, na kwaterze byliśmy nieco wcześniej, mieliśmy czas na
szykowanie się do wyjazdu i na złapanie wcześniejszego pociągu.
We Wrocławiu musieliśmy się szybko przesiadać, ale na szczęście wiedziałem, zę pociąg
odchodzi z peronu 1. W przedziale dla poróżnych z większym bagażem ręcznym mogliśmy
poznawać specyficzny koloryt podróży w tej części pociągu, w oparach dymu tytoniowego bywalcy
przy piwku rozmawiają o sytuacji w kraju. Widziałem wiele znajomych twarzy, ludzi których też
widziałem gdy tym samym pociągiem wracałem z wakacji.
SOBOTA-NIEDZIELA, 22-23 WRZEŚNIA
Rajd do Parku Narodowego Ujścia Warty
Opisuje Tomek Gurdziołek:
Uczestnicy: 7: ja, Monia, Ewa, Paweł P., Paweł O. Zbyszek O., Piotr F.
Dystans: 35/30 km łącznie 65 km/2 dni
Trasa: Słońsk - Kostrzyn - Dąbroszyn - Kłopotowo - Słońsk
sobota
W sobotę rano wyruszyliśmy samochodami do Słońska. Po dotarciu na miejsce samochody
odstawiliśmy u znajomego Moni. Zapakowaliśmy sakwy i namioty na rowery i ruszyliśmy do serca
parku - na betonkę. Jadąc drogą przez podmokłe łąki ujrzeliśmy niesamowite zjawisko – babie lato,
jakiego jeszcze w życiu nie widziałem! Wszystko było pokryte srebrnym całunem wytworzonym
przez małe pajączki, pajęcze nici leciały w powietrzu, czepiały się nas i oplatały.
Po dotarciu do mostu zrobiliśmy pierwszy postój na oglądanie ptactwa, które licznie rozsiadło się
po okolicy. Gęsi, żurawie, czaple i inne co rzadsze gatunki. W końcu rozleniwieni słońcem i
pięknymi widokami podążyliśmy z powrotem do Słońska. Stamtąd pokulaliśmy sie do Czarnowa
gruntówką pod lasem. Trochę piaszczysto ale bez kłopotów. Zaraz za Czarnowem napotkaliśmy
wieżę obserwacyjną na skraju parku. Z góry roztaczała się piękna panorama płaskich łąk
poprzetykanych wierzbami i innymi zaroślami. Tutaj już ptactwa było mniej, ale i tak uroczo. Przed
Kostrzynem odwiedziliśmy jeszcze dyrekcję PN Ujścia Warty.
Na przedmieściach Kostrzyna obejrzeliśmy, niestety tylko z zewnątrz stare miasto (twierdzę
Kostrzyń), które właśnie było w odbudowie. Smaczny obiad w ogródku kostrzyńskiej knajpki dały
nam nowe siły na dalszą jazdę. Ale tej już nie miało być dużo ;)
Z Kostrzyna pojechaliśmy drogą na Gorzów i zaraz za miastem skręciliśmy na wały nad Wartą.
Minęliśmy stare zabudowania elektrowni wodnej i zobaczyliśmy w końcu Wartę właściwą. Po kilku
kilometrach jazdy wałem dojechaliśmy do skrzyżowania ścieżek i skręciliśmy na dużą polanę nad
Wartą.
Było już dość późno, zajęliśmy się zakładaniem obozowiska i zbieraniem chrustu na
ognisko. Wieczorne gawędzenie przy ognisku przeciągnęło się do późnej nocy. Towarzyszył nam
klangor pojedynczych żurawi. Późno w nocy na drugim brzegu odezwały się byki (jelenie) - zaczęły
się już rykowiska! Dopiero nocna mgła i zimno wygoniły nas do namiotów.
niedziela
Następnego dnia zaraz po wstaniu (raczej o świcie) razem z Piotrem urządziliśmy sesję foto
nadwarciańskich krajobrazów. Zdjęcia wyszły super. Gdy reszta ekipy się obudziła, spakowaliśmy
się i odbiliśmy z wałów do Dąbroszyna po zakupy.
Wracając nad Wartę znaleźliśmy idealne miejsce na śniadanko i przy coraz mocniej grzejącym
słonku nabraliśmy sił na jazdę. Trasa biegła wałem wzdłuż polderu północnego parku, przez
nieistniejące już osady olęderskie, po których oprócz tablic turystycznych nic już nie zostało. Po 2
godzinach nieco monotonnej jazdy dotarliśmy do promu na Warcie nieopodal Witnicy. Tam
przeprawiliśmy się przez rzekę i przez Kłopotowo zaczęliśmy zamykać naszą okrężną trasę. Za
wioską zjechaliśmy nad Wartę i tutaj zrobiliśmy sobie długą sjestę! Jak leser to leser!
Po wylegiwaniu się w słoneczku i kolejnym jedzonku pojechaliśmy w kierunku Słońska. Po
drodze znów mogliśmy obserwować piękne babie lato na podmokłych łąkach i z rzadka przelatujące
stadka ptaków. Po południu dotarliśmy do Słońska, gdzie nasza sielska wycieczka się zakończyła.
Żal było pakować rowery na bagażniki i wracać do domu...
SOBOTA, 29 WRZEŚNIA
Leser do Rogalina
Opisuje Darek Rau:
Uczestnicy:
Dystans: 65km
Trasa: zielonym szlakiem do Rogalina
Rajd nie odbył się ze względu na brak chętnych.
NIEDZIELA, 7 PAŹDZIERNIKA
Rajd z okazji otwarcia CSR (Cysterskiego Szlaku Rowerowego)
Opisuje Przemek Cieślak:
Uczestnicy:
Dziś pod Starym Marychem zjawiła się niemała grupka cyklistów, 11 osób pragnących
uczestniczyć w otwarciu szlaku cysterskiego, przy tworzeniu którego uczestniczył nasz kolega
Andrzej K. W wyciecze uczestniczyli nie tylko bywalcy rajdów, ale także rzadziej pojawiający się
klubowicze. Lista startowa wyglądała tak:
Uczestnicy: Ela Stosino (debiut na rajdzie Cyklisty), Tymoteusz Sielach (debiut na rajdzie
Cyklisty), Jacek Z., Ola Z., Krzysiek C (prezes), Tomek Kosakowski, Z. Ratajczak, Zbyszek
Nawrocki, Kuba Stankowski, Robert Miklasz (Lopi), Przemo Cieślak
Od Marycha skierowaliśmy się w stronę Malty, by tam wjechać na ścieżkę rowerową do
Swarzędza, to najlepszy wariant dotarcia do szlaku cysterskiego. Zimą potrafi być tam ślisko, przez
co podjechanie wszystkich górek stanowi nie małe wyzwanie. Jednakże w innych porach roku
jedzie się tam bardzo łatwo. Z kronikarskiego obowiązku wspomnę o małym wypadku, jaki mi się
przydarzył przed przejściem pod szosą na Warszawę. Za mostkiem jest całkiem stromy zjazd.,
jednakże jadąc środkiem traktu można zjechać bezproblemowo i to z całkiem pokaźną prędkością.
Ja postanowiłem przejechać przez głębokie koleiny w piachu, co znajdowały się z boku drogi. Mój
ful 29” by sobie z tym poradził bez większego wysiłku, ale nie sztywniak, 26” którym jechałem. Nie
pomogło nawet dociążanie tyłu-cały manewr zakończył się efektownym OTB, z którego wyszedłem
bez szwanku. To był na pierwszy i na szczęście ostatni taki przypadek na tym rajdzie. W okolicach
jeziora Swarzędzkiego znaleźliśmy się już na Cysterskim Szlaku rowerowym, który miał nas
doprowadzić do Owińsk. W Kicinie zrobiliśmy małą przerwę na zgrupowanie peletonu, po czym
ruszyliśmy w dalszą drogę, bo czas nas powoli naglił. Przy rozstaju druk kolo „Maruszki”
skręciliśmy w prawo i już bez kluczenia pojechaliśmy do miejsca zbiórki nieco żwawszym tempem.
Na miejscu okazało się, że rowerzyści już wyruszyli na przejazd CSRem, natomiast nasz peleton
mocno się rozciągnął i sporo czasu upłynęło zanim się ponownie zebraliśmy. Z pobieżnych obliczeń
poczynionych podczas postoju wynikało, że tamci jadą wolno i bez trudu ich dogonimy. Jacek Z
tropił rowerzystów po ich śladach, metoda ta okazała się w praktyce na tyle skuteczna, że szybko i
bez zbędnego kluczenia dochodziliśmy grupę. W Kamińsku przy szosie zobaczyliśmy tyły
uciekającego peletonu, reszta odpoczywała przy szosie. Tylu cyklistów w jednym miejscu to ja
jeszcze nie widziałem! Po krótkiej chwili ruszyliśmy bardzo spokojnym tempem w dalszą drogę w
stronę Dąbrówki Kościelnej. Ekipa Cyklisty wmieszała się w tłum. Po niedługim czasie prowadzący
(tym razem nie z Cyklisty) zarządził przerwę, bowiem na wycieczka wybrały się osoby w różnym
wieku i formie. Gdy tak staliśmy i rozmawialiśmy to ktoś z nasz zauważył, że z samochodu z
logiem firmy Garmin wysiadają Andrzej i Natalia wraz z rowerami. Andrzej udzielił kilku
wywiadów, stosownie do rozmówcy zmieniał koszulkę rowerową. W nieco wzmocnionym składzie
ruszyliśmy już do Dąbrówki Kościelnej, gdzie miała się odbyć właściwa impreza otwarcia CSRu,
my skierowaliśmy się w stronę kościoła, był on przecież jedynym miejscem które mogło pomieścić
znaczna liczbę osób. Na telebimie wyświetlano prezentację na temat szlaku, jednakże nic nie
wspomniano o naszym Andrzeju, który odegrał istotną rolę w tworzeniu szlaku. Kolejną atrakcją
był reportaż J Postrzygacza o jego wyprawie do Australii, gdzie przemierzył stary, zapomniany
szlak o swojsko brzmiącej nazwie CSR, nadanej na pamiątkę twórcy tej trasy. Po pokazie co sił w
nogach ruszyliśmy na poczęstunek, każdy dostał talerz zupy i bułkę. Podczas biesiady spotkaliśmy
kolegę Macieja z Halnego, też jak ja poruszał się na rowerze marki unibike.
Wracaliśmy do Poznania przez Puszczę Zielonkę, nigdy tylu rowerzystów tam jeszcze nie
widziałem, myślę że tylko w czasie maratonów na tamtejszych szlakach panuje taki ruch. Do miasta
pojechaliśmy okrężną drogą, w domu mój licznik pokazał ponad 80 km.
WTOREK-ŚRODA, 9-10 PAŹDZIERNIKA
Objazd całego NSR-u
Opisuje Marzena Szymańska:
Zanim pojechałam na ten rajd, mój październikowy przebieg wynosił 12,67 km. Dokładnie
tyle i ani metra więcej. Zapalenie krtani, które dopadło mnie po pobycie w górach Bardzkich i
potem w kolejny weekend ślub kolegi, skutecznie zatrzymały mnie w domu. Tak się nieszczęśliwie
złożyło, że udało mi się wykręcić jedynie tyle. Czułam głód jazdy na rowerze. Po głowie chodziły
mi różne mniej, lub bardziej zwariowane trasy. To dokładnie tak samo jak ze zwykłym głodem, im
dłużej się pościło, tym chętniej by się zjadło ogromną pizzę, a nawet dwie ;). O tym, że Andrzej K.
organizuje objazd NSR-u w celu zgrania przebiegu trasy do GPSa, dowiedziałam się na dzień przed
planowanym wyjazdem. Wiedziałam, że lekko nie będzie, sam szlak miał wg przewodnika około
260 km, a trzeba jeszcze było doliczyć dojazd. Sama byłam ciekawa, czy dam radę, ale takiej okazji
nie mogłam przepuścić. Wszak objazd całego szlaku to prawdziwa perełka......
Wtorek – 09.10.2007
Budzik zadzwonił o 5.30, za oknem było jeszcze ciemno. Nieco ponad godzinę później, o
6.40, pod mój dom podjechał Krzysztof C. Dałam mu do plecaka cały mój bagaż i wkrótce
ruszyliśmy do Poznania. Jechaliśmy przez Mechowo terenem, na krajową 5 wylatując dopiero w
Janikowie. Jako, że był to dzień powszedni, pełno było samochodów. Tuż przed dojazdem na
Śródkę, podziwialiśmy Katedrę w blasku wschodzącego słońca. Dzień wstał piękny i słoneczny.
Widok był cudny. Wjechaliśmy na zakorkowaną ulicę wiodącą do centrum. Krzysiu zadecydował,
że pojedziemy środkiem, pomiędzy samochodami. Serce miałam w gardle, był to mój pierwszy raz,
gdy jechałam w taki sposób. Nic przyjemnego: nerwy, by nie zahaczyć o lusterka mijanych
samochodów, i by samochody nie zahaczyły nas. W dodatku pełno spalin. Ale przeżyłam ;).
Na dworcu głównym byliśmy chwilę przed prowadzącym rajd Andrzejem K. Kupiliśmy bilety i
poszliśmy - już we trójkę - na peron. Ze względu na to, że trasa czekała nas długa, a dni są chłodne i
do długich już nie należą, Andrzej zadecydował, że dowieziemy się pociągiem z Poznania do
Mosiny i w Mosinie zaczniemy właściwą część rajdu. Podróż pociągiem upłynęła bardzo szybko i
wkrótce byliśmy na miejscu. Podjechaliśmy na rynek, tam Andrzej odpalił GPSa i ruszyliśmy. Z
Mosiny aż do Krajkowa jechaliśmy szosami. Dotarliśmy do charakterystycznego ronda, tego
samego, na którym latem, gdy po wałach prowadził Bartek K., zrobiliśmy przerwę, by wysmarować
skórę kremami o najwyższych filtrach przeciwsłonecznych. Ależ wtedy było gorąco!
Mijaliśmy całą masę miejsc, które zapamiętałam z wypadu letniego jako postojowe, tym razem się
nie zatrzymując. Tak więc przejechaliśmy przez rondo i zjechaliśmy w prawo w drogę terenową,
początkowo idącą przez pole, potem szybko wkraczającą w las. Wkrótce dojechaliśmy do leśnego
miejsca odpoczynkowego z „listem do turysty” – tam latem pobłądziliśmy. Teraz przejechaliśmy
bezbłędnie. Zanim dojechaliśmy do Śremu, mijaliśmy Tworzykowo, Jaszkowo i Górę. Od
miejscowości Góra aż do Śremu szosa raz się wznosiła raz opadała. W Śremie zatrzymaliśmy się
przy sklepie. Poczyniliśmy tam zakupy i porobiliśmy fotki przy słupie, który stał nieopodal,
wieszcząc wymalowanymi na nim znakami, że oto znajdujemy się w punkcie węzłowym wielu
przeróżnych szlaków. Była godzina 09.50.
Chwil kilka później zjechaliśmy nad Wartę, by niedługo znaleźć się na wałach. Szybko
dojechaliśmy do obwodnicy Śremu, którą od lata zdążyli już otworzyć. Przejechaliśmy pod nią
dołem i wróciliśmy na wał. Rozpoczął się ten odcinek rajdu, który dobrze pamiętałam i na który
bardzo czekałam – nierówny wał, porośnięty trawą. Wiele kilometrów wału. Wał po horyzont. A na
wałach i tuż przy nich stada krów. Jechaliśmy Wartę mając po lewej stronie aż do Roguska.
Niedaleko przed Roguskiem, przejeżdżaliśmy przez most kolejowy. Czyniliśmy na nim fotki,
przejechał nawet pociąg. Po tej niedługiej, ale bardzo sympatycznej przerwie, z radością wróciliśmy
do jazdy wałami :). Dojechaliśmy do miejscowości Komorze Nowomiejskie i tam Andrzej wykrył,
że osoba znakująca szlak popełniła błąd – zamiast wymalować strzałki kierujące w las, znaczki
ewidentnie prowadziły do Nowego Miasta – ale szosą. W tym miejscu mapa i rzeczywistość zastana
nie pokrywały się ;). Jechaliśmy zgodnie z tym co było wymalowane. Niedługo przecięliśmy
krajową 11 i dojechaliśmy do Nowego Miasta. Tamże zrobiliśmy postój i zakupy. Była godz. 11.56.
Gdzieś za nowym Miastem, w drodze do Wolicy Koziej, gdyśmy jechali szosą, poczułam, że łapie
mnie coś w rodzaju kryzysu. Kręciłam nieco wolniej niż normalnie, czułam ciężkość. Moje nogi
wyraźnie protestowały i zdawały się przypominać o tym, że mój październikowy kilometraż nie
przekraczał 13 km..... jechałam za Krzysiem, starając się nie spaść mu z koła. Za Wolicą Kozią
wbiliśmy się w teren i wkrótce minęliśmy Dębno, dojeżdżając do miejsca przeprawy promowej.
Chwilkę poczekaliśmy i wkrótce nasz prom nadpłynął. Prawie do samego Orzechowa jechaliśmy
wałami, Wartę mając tym razem po prawej stronie. Mijaliśmy potem szosowo Czeszewo z
malowniczym drewnianym kościółkiem i Szczodrzejewo. Za Szczodrzejewem wjechaliśmy w teren.
Po lewej mieliśmy las. Dalej były jeszcze miejscowości: Spławie oraz Tarnowa i wkrótce
zawitaliśmy do Pyzdr. W Pyzdrach zrobiliśmy postój, była 14.24. Odwiedziłam 2 sklepy i zanim
wróciłam koledzy zdążyli nieźle zmarznąć. Dzień był piękny, ale chłodny, to już jednak jesień....
Jako, że Pyzdry były latem celem naszego rajdu po wałach, to podczas tego wypadu były one
ostatnim znanym mi miejscem. Od chwili, gdyśmy ruszyli w dalszą drogę, wszystko było dla mnie
nowe. Przekroczyliśmy szosę nr 442 wraz z mostem na niej i znowu Wartę mieliśmy po lewej. Za
mostem jechaliśmy wałami. Były już one znacznie równiejsze. Dalej szlak zszedł z wałów i
prowadził trochę polami trochę lasami. Na ścieżce sporo było wystających korzeni. Sama ścieżka
była raczej ubita, ale to dlatego, że niedawno padało, przypuszczałam, że podczas suszy musi tu być
coś w rodzaju plaży. Andrzej poinformował nas, że jadąc tą ścieżką omijamy wydmę, która jest
kompletnie nieprzejezdna. Mijaliśmy Chatkę Ornitologa, którą Andrzej polecał jako miejsce
noclegowe.
Jechaliśmy jeszcze przez moment terenem, by we Wrąbczynku wtoczyć się na szosę, którą
dojechaliśmy już do samego Konina. Kilometry zaczęły nam uciekać bardzo szybko. Jak zwykle w
takich przypadkach praktykowana była jazda na kole. Jadąc cały czas zgodnie z oznaczeniami
szlaku mijaliśmy: Zagórów (postój w centrum), Skokum, Kopojno i Rzgów. Gdzieś między tymi
miejscowościami Krzysiu rozpędził się na szosie zostawiając mnie i Andrzeja z tyłu. Żartowaliśmy
sobie nawet, że pewnie spotkamy się wszyscy dopiero w Koninie :). Słońce powoli chyliło się ku
zachodowi, ale wiedzieliśmy już że zdążymy dotrzeć do Konina nim nastanie ciemność.
Wkrótce osiągnęliśmy wiadukt nad A2, przejechaliśmy przez Osieczę, Sławsk, Posokę i
wjechaliśmy do Konina. Zatrzymaliśmy się przy kościele św. Bartłomieja, weszliśmy nawet do
środka. Andrzej ciekawie opowiadał nam o tym kościele, oraz o Koninie Starym i Nowym. Wkrótce
mieliśmy się przekonać na własne oczy, że Konin Stary i Nowy rzeczywiście znacznie różnią się od
siebie. Przejechaliśmy przez most na Warcie i niedługo dojechaliśmy do naszego hotelu
sportowego, w którym mieliśmy wypocząć przed kolejnym dniem jazdy. Rozlokowaliśmy się po
pokojach i wyszliśmy na miasto by po intensywnym dniu zjeść coś ciepłego. Znaleźliśmy pizzerię.
Andrzej zamówił małą pizzę i jak się okazało słusznie uczynił. Krzysiu i ja wzięliśmy dużą na pół i
był to błąd, okazała się tak wielka, że by starczyła dla całej naszej trójki :). Najedliśmy się do syta i
tuż po 20.00 wróciliśmy do hotelu.
Tego dnia z licznika wyszło: czas – 7,38,14, dystans – 151,39 km, prędkość średnia – 19,8 km/h,
prędkość maksymalna – 45,3 km/h.
10.10.2007 – środa
Na pierwszy rzut oka, patrząc na mapę zdawało się, że większość trasy mamy już za sobą.
Gdy jednak przeanalizowaliśmy ją wnikliwiej okazało się, że nie jest to prawda. Tego dnia
mieliśmy przejechać z Konina do Koła, dalej do Jeziorska i z powrotem do Koła na pociąg
powrotny do Poznania. Wg obliczeń nie chciało być inaczej: podobnie jak dnia poprzedniego
wychodziło jakieś 150 km... W związku z tym Andrzej zaordynował wczesne wstanie i wyjazd o
7.00 rano. Już poprzedniego dnia czułam ból w udach, dały mi się też we znaki moje stosunkowo
wąskie siodełko i niewygodna wkładka. O 6.00 wstałam z prawdziwym bólem i wiedziałam, że tego
dnia na bank nie błysnę jazdą na rowerze.
Zgodnie z planem, o 7.00 byliśmy już po śniadaniu, spakowani i gotowi do drogi. Był przymrozek,
na trawie w niektórych miejscach było widać szron. Z Konina jechaliśmy początkowo szosami.
Poranek był piękny. Niebo bezchmurne, mgła i przebijające przez nią słońce. Warto było się na
chwilę zatrzymać, by nasycić oczy cudnym widokiem. Prowadził Krzysztof, za nim jechałam ja, a
za mną Andrzej. Krzysiu wiedząc o moim zmęczeniu, prowadził delikatnie. Nasza prędkość na
szosie oscylowała w przedziale 20-24 km/h. Andrzej zasugerował, byśmy przyspieszyli, co jednak
nie nastąpiło. Po drodze mijaliśmy malownicze wioski, w niektórych z nich czas się zatrzymał
dawno temu. Drewniane chatki, drewniane płoty, zupełnie inny świat.
Szosą dojechaliśmy do Biechowych i tam weszliśmy na prom. Przepłynęliśmy na drugą stronę
rzeki i dalsza droga do Koła prowadziła prawie cały czas terenem. Początkowo była to ścieżka pod
wałem, potem sam wał, było też nieco szosy. Gdzieś po drodze, jakieś 5 km za przeprawą
promową, odłączył od nas Andrzej. Zależało mu by zdążyć na wcześniejszy pociąg powrotny (około
16.00), a jako, że dla niego był to wyjazd służbowy, musiał koniecznie objechać cały szlak.
Niezbędne było więc by przyspieszył i to znacznie.
Wkrótce Andrzej zniknął we mgle, a ja i Krzysiu postanowiliśmy.... że tak jak Andrzej objedziemy
pełną wersję szlaku tylko, że z opcją powrotu pociągiem po 19.00. Wg wyliczeń byliśmy właściwie
pewni, że zdążymy. Andrzej kilka razy dzwonił do nas z trasy informując o kilku miejscach
wątpliwych i dając dobre rady. Na dojeździe do Koła mijaliśmy po prawej zamek Kazimierza
Wielkiego, niestety nie mieliśmy czasu, by podjechać bliżej i zobaczyć go dokładniej. W Kole
(godz. 09.52), uzupełniliśmy zapasy i posililiśmy się. Kupiłam sobie „zestaw reanimacyjny”
składający się z soku pomidorowego, banana i bułki. Od Krzysia dodatkowo dostałam jeszcze
trochę czekolady i kilka suszonych moreli.
Za Kołem trasa wiodła szosą aż do Przybyłowa. Tam przecięliśmy drogę nr 473 i wjechaliśmy w
teren. Będąc w Majdanach odbiliśmy w szosę w lewo, zjeżdżając do byłego ośrodka zagłady
Żydów. W skupieniu objechaliśmy to miejsce, wracając potem na nasz szlak. Jadąc szosą, na skutek
mylnego oznaczenia szlaku, skręciliśmy w lewo przed Chełmnem. Jechało się przyjemnie, bo asfalt
opadał, ale niepokojące było to, że nigdzie nie było widać dalszych oznaczeń NSRu. Krzysiu wyjął
mapę i jasne stało się, że ktoś odwrócił tabliczkę z strzałką kierunkową. Tak więc podjazd!
Wróciliśmy na właściwy szlak, wkrótce przekroczyliśmy A2 i o 11.00 dobiliśmy do Chruścina. Tam
zatrzymaliśmy się przy sklepie i to tam zadzwonił do nas Andrzej informując, że właśnie dojechał
do Jeziorska.
Tymczasem my jechaliśmy dalej przez: Augustynów, Lekaszyn i Wilamów, docierając do
Kozubowa, gdzie czekała nas - druga tego dnia - przeprawa promowa. Od momentu przeprawy
prawie aż do końca szlaku, trasa prowadziła wałami. Wały te były równe i jechało się po nich
przyjemnie. Przed Uniejowem spotkaliśmy na wale Andrzeja – wracał z Jeziorska do Koła.
Porozmawialiśmy chwilę – dowiedzieliśmy się, że do zapory mamy 19 km, po czym pojechaliśmy
dalej. Za Spycimierzem, 6 km przed końcem szlaku, zrobiliśmy ostatni odpoczynek w pięknych
okolicznościach przyrody.
Ostatnie km minęły szybko, tuż przed tamą, zamiast skręcić w prawo po płytach, pojechaliśmy
prosto, robiąc sobie mały skrót. Był tam dość ostry podjazd, który Krzysiu lekką nogą podjechał,
natomiast ja podprowadziłam. I oto byliśmy na zaporze, przed nami rozciągał się piękny i rozległy
widok na zbiornik Jeziorsko. Woda była bardzo spokojna, a na małych łódeczkach siedzieli
wędkarze. Delektowaliśmy się tym ładnym widokiem dość krótko, bo czas naglił do powrotu.
Wracaliśmy dokładnie tą samą drogą, którą przyjechaliśmy, z tym że wjechaliśmy do Uniejowa
zobaczyć zamek i park, było coś koło 16.00. Jadąc wałami do Koła kilkakrotnie spotykaliśmy
miejscowych pędzących po wałach stada krów. Mijając się ze zwierzakami znacznie zwalnialiśmy.
Jeden z miejscowych nawet nas zaczepił i pytał, czy po drodze nie widzieliśmy zbłąkanej krowy.
Gdzieś na wale zastał nas zachód słońca. Zatrzymaliśmy się na moment. Za przeprawą promową w
Kozubowie, jechaliśmy dalej wałem, uskuteczniając tym samym wytyczony alternatywny przebieg
trasy.
Na kilka km przed Kołem widok był niezwykły – pogrążające się powoli w mroku nadwarciańskie
wały i światła miasta, wieszczące cywilizację gdzieś w oddali. Była 19.00, gdyśmy wjechali do
Koła. Uczyniliśmy szybkie zakupy i odnaleźliśmy schowaną na drugim końcu miasta stację
kolejową. Podróż pociągiem minęła bardzo szybko. Niewiele z niej pamiętam – tyle jedynie, że
pogrążona byłam w półśnie i było mi chłodno. Do Swarzędza dojechaliśmy około 22.00. Stamtąd
Krzysiu pojechał ze mną do Wierzenicy.
Tego dnia wyszło z licznika: czas – 8,53,13, dystans – 161,23 km, średnia prędkość – 18,1 km/h,
prędkość maksymalna – 38,7 km/h.
Łącznie przejechaliśmy 312,62 km.
Tak skończył się mój najintensywniejszy - bardzo udany - rajd 2-dniowy.
SOBOTA-ŚRODA, 13-17 PAŹDZIERNIKA
Góry Orlickie, Bystrzyckie i Stołowe
Opisuje Michał Książkiewicz:
Uczestnicy:
Klasyczny indywidualny wypad w góry w poszukiwaniu złotej polskiej jesieni. Pięć dni jeżdżenia
rowerem po Kotlinie Kłodzkiej i okolicach w perfekcyjnych warunkach pogodowych – wszystkie
dni były słoneczne. Baza noclegowa w Polanicy Zdrój.
13 października Dzierżoniów – Przełęcz Walimska – Walim – Zagórze Śląskie – Glinno – Przełęcz
Walimska – Walim – Rzeczka – Przełęcz Sokola – Schronisko Orzeł – Przełęcz Sokola – Jugów –
Nowa Ruda – Ścinawka Górna – Ścinawka Średnia – Ratno Dolne – Wambierzyce – Chocieszów –
Polanica Zdrój, 97 km (trasa szosowa, sakwy)
14 października Polanica Zdrój – pieszy szlak żółty – Łomnicka Równia – pieszy szlak żółty –
Bystrzyca Kłodzka – Nowa Bystrzyca – Przełęcz Spalona – Młoty – Bystrzyca Kłodzka –
Starkówek – Polanica Zdrój, 72 km
15 października Polanica Zdrój – Szalejów Górny – Wolany – Studzienna – Wambierzyce – Ratno
Dolne – Radków – Karłów – Przełęcz Lisia – Karłów - Ostra Góra – Machov – Vysoka Srbska –
Brne – Kudowa Zdrój – Czermna - Pstrążna – Bukowina Kłodzka – Czermna - Kudowa Zdrój –
Błędne Skały – Przełęcz Lisia – Łężyce – Duszniki Zdrój – Szczytna – Polanica Zdrój, 121 km
16 października Polanica Zdrój – Nowy Wielisław – Pokrzywno – Wieczność – Łomnicka Równia
– Wieczność – Huta – Wójtowice – Przełęcz pod Uboczem – Lasówka – Mostowice – Przełęcz
Spalona – niebieski szlak pieszy – Jagodna – niebieski szlak pieszy – Przełęcz nad Porębą –
Długopole Zdrój – Długopole Górne – Gniewoszów – Punkt widokowy Jedlnik – Przełęcz nad
Porębą – Rudawa – Mostowice – Lasówka – Duszniki Zdrój – Szczytna – Polanica Zdrój, 107 km
17 października Polanica Zdrój – Szczytna – Szczytnik – Szczytna – Bobrowniki – Zieleniec –
Przełęcz Polskie Wrota – Duszniki Zdrój – Szczytna – Polanica Zdrój – Stary Wielisław – Kłodzko,
74 km
Łączny dystans 471 km, a przewyższenie 7723 m.
SOBOTA, 20 PAŹDZIERNIKA
Rajd (ruchem) konia szachowego
Opisuje Marzena Szymańska:
Uczestnicy: Darek, KC, Marzena i obcy
Trasa: Stary Marych, Piątkowo, Morasko, Złotniki, Chludowo, Biedrusko, Marianowo,
Naramowice
Dystans: 70km
Pierwsze wzmianki o Darka rajdzie ruchem konia szachowego słyszałam już dość dawno
temu. Krążyły prawdziwe legendy o nieprzebranej plątaninie ścieżek leśnych i polnych. Kiedy więc
w środę, na zebraniu Darek ogłosił, że w nadchodzącą sobotę chce powtórzyć ów rajd, ucieszyłam
się bardzo.
W sobotę, po godz. 9.00 rano, pod mój dom podjechał Krzysztof C. Dzień zapowiadał się ładny,
niebo było błękitne z nielicznymi chmurkami, świeciło słońce i właściwie tylko chłód i kolorowe
liście na drzewach przypominały o tym, że to nie lato, a jesień. Ruszyliśmy, jadąc lasami przez
Mechowo, potem wjeżdżając do Janikowa. W Janikowie zjechaliśmy w dolinę rz. Głównej, potem
ją podjechaliśmy i wkrótce znaleźliśmy się na krajowej 5. Pod pomnikiem Starego Marycha byliśmy
o 10.08. Na miejscu czekał na nas prowadzący rajd Darek R. i ....tylko on! Byłam zaskoczona tak
niską frekwencją. Odczekaliśmy do 10.15 i wystartowaliśmy.
Darek poprowadził przez Stary Rynek i potem podjazdem koło kościoła Karmelitów.
Przejechaliśmy ścieżką rowerową w okolicach Cytadeli i następnie dalej - również ścieżką
rowerową wzdłuż linii poznańskiego szybkiego tramwaju aż do jego pętli przy sklepie rowerowym
Bicykl. Dawno nie byłam w tych rejonach Poznania, ostatnio zdaje się w czasach studenckich.
Troszkę się pozmieniało – ustawili nowoczesny dworzec MPK – jeszcze nie był otwarty, ale
wyglądał na ukończony i gotowy do otwarcia lada dzień. Przy przystankach tramwajowych kolejna
niespodzianka – parkingi rowerowe z rowerami miejskimi, które można wypożyczyć za okazaniem
biletu sieciowego. Ciekawe rozwiązanie, z którego pewnie będzie korzystało liczne grono
studentów, mające zajęcia na kampusie Morasko.
W międzyczasie niebo zaciągnęło się chmurami, ale jeszcze nie padało. Darek wykonał telefon do
mającego do nas dołączyć na trasie nowego kolegi. Okazało się, że będzie czekał przy drodze
dojazdowej do wysypiska odpadów komunalnych, niedaleko rezerwatu „Meteoryt Morasko”.
Wypadało więc nam podjechać górę Moraską. Nigdy na niej nie byłam, toteż ciekawiło mnie
niezmiernie jaka ona jest. Podobna do Dziewiczej? Łatwiejsza? Trudniejsza? Wjeżdżaliśmy
początkowo żółtym szlakiem, potem odbijał on w ścieżkę leśną, my natomiast zamiast w szlak w
lewo, pojechaliśmy dalej prosto. Zrobiliśmy podjazd (był zdecydowanie mniej straszny niż
Dziewicza) i oglądaliśmy tor krossowy. Krzysztof objechał go namawiając mnie i Darka, byśmy
poszli w jego ślady. Myśmy jednak zdezerterowali ;). Krzysztof wjeżdżając kilkakrotnie pod rząd
na stromo usypaną górkę zyskał podziw nie tylko nasz, ale też pewnej starszej pani, która akurat
tamtędy szła na sobotni spacer.
Dalej pojechaliśmy szosą aż do miejsca spotkania z naszym nowym kolegą. Okazało się, że „nowy
kolega” – Mirek Horbaczewski wcale nie jest taki nowy, bo jeździł już wcześniej z Cyklistą, znał i
mile wspominał m.in. Ewę N. i Justynę D. Jednak jako, że w tym roku był to jego pierwszy rajd z
nami po dłuższej przerwie, dla mnie był on osobą nową. Mirek z pomocą Krzysia chwilę
popracował nad zdjęciem z kierownicy swojego roweru mapnika, który akurat nie był mu potrzebny
i wkrótce we 4 ruszyliśmy. Nasza dalsza droga najogólniej rzecz ujmując wiodła ścieżkami leśnymi
i polnymi do Złotkowa. Po ostatnich opadach deszczu w większości miejsc było dość błotniście.
Lubię umiarkowane błoto, dlatego ucieszyłam się, że oto mam okazję trochę wytaplać siebie i
rower.
Za Złotkowem jechaliśmy na północ lasami i polami do Chludowa. W Chludowie zrobiliśmy krótką
przerwę – uzupełniliśmy zapasy jedzenia i picia, po czym podjechaliśmy do otoczonego parkiem ze
stawkiem domu księży Werbistów. Chludowo od strony wschodniej graniczy z terenami
poligonowymi, na które zmierzaliśmy. Jadąc wschodnim skrajem poligonu, zmuszeni byliśmy nieco
zmienić plany – w naszym kierunku nieubłaganie ciągnęła wielka granatowa chmura. Zamiast więc
jechać w kierunku Maniewa, wybraliśmy dość mocno błotną ścieżkę polną, mijaliśmy po drodze
stare porzucone czołgi, oraz małą wieżę poligonową. Po jakimś czasie ścieżka przeszła w kapitalną
leśną drogę utwardzoną starymi pokruszonymi płytami betonowymi. Owa droga biegła aż do
Biedruska. Jednak Biedrusko nie było naszym celem, dlatego też, gdy tylko pojawiła się możliwość
skrętu w lewo, wykorzystaliśmy ją.
Jechaliśmy tak lasami aż dojechaliśmy do starej, całkiem wysokiej wieży zbudowanej z czerwonej
cegły. Robiliśmy przy niej fotki Darka aparatem. Krzysiu i ja mieliśmy szczery zamiar wejść po
schodkach na szczyt, ale postanowiliśmy nie ryzykować, poręcze chybotały się, a konstrukcja
metalowa była przerdzewiała. Zaryzykował Darek – wszedł tak wysoko jak się dało, ale ostatecznie
okazało się, że wejścia na sam szczyt nie ma. Ruszyliśmy ponownie i niedługo złapał nas pierwszy
deszcz. Schowaliśmy się wraz z rowerami pod drzewami. Trwało to dłuższą chwilę. Zanim
pokręconymi, błotnymi ścieżkami dojechaliśmy do Biedruska, złapał nas jeszcze jeden deszcz i
znowu za parasole służyły nam drzewa.
W Biedrusku postanowiliśmy zjeść coś ciepłego. Wybór padł na grochówkę w Kuźni. W miłym tym
miejscu, przy ogniu wesoło palącym się w kominku, najedliśmy się, ogrzaliśmy i trochę
osuszyliśmy. Około 16.00 wyszliśmy i niemal od razu pożałowaliśmy. Ledwie wystawiliśmy nosy
za drzwi, rozpadało się. To pech! Czym prędzej podjechaliśmy do najbliższego sklepiku i
schroniliśmy się przed deszczem. Kiedy opady ustały, wystartowaliśmy z Biedruska początkowo
szosą, potem terenem w kierunku leśniczówki Marianowo. Za tą leśniczówką krążyliśmy po lasach,
poruszaliśmy się jak koń szachowy – czasem w lewo, czasem w prawo, a czasem nawet do tyłu.
Koniec końców, wbiliśmy się w wybitnie wąską i zarośniętą przez pokrzywy, krzewy i inne roślinki
wyboistą pieszą ścieżynkę. Wartę mieliśmy gdzieś po lewej stronie, ale nie było jej widać. Ścieżka
ta w końcowym odcinku zrobiła się szersza i już nie była zarośnięta.
W ten sposób dojechaliśmy do jakiejś rzeczki. Był przez nią przerzucony drewniany mostek pułapka. Brakowało wielu belek, a z tych co były, nie wszystkie były solidnie zamocowane. W
dodatku od padającego deszczu i wszechobecnej wilgoci całość była bardzo śliska. Pierwszy wraz
ze swoim rowerem przeprawiał się Mirek. Następny był Krzysztof – przeniósł swój rower, po czym
wrócił po mój. Ja podobnie jak podczas jednego z letnich rajdów, gdyśmy przeprawiali się przez
mokradła, chwyciłam 2 pokaźne kije i wspierając się na nich zaczęłam wędrować. Rzeczka
okazałam się całkiem głęboka. Kije zanurzyłam na głębokość ponad kolana. Potem jeden z kijów
odrzuciłam, wybierając pomocne ramię Krzysia :). Ostatni przez mostek szedł Darek. Kiedy
wszyscy byliśmy już po drugiej stronie, okazało się, że Darkowi schodzi powietrze z tylnego koła.
W akcji zmiany dętki pomagał mu Krzysztof.
Pojechaliśmy dalej, przed Radojewem skręcając w ścieżkę polną w lewo. Ścieżką tą
dobiliśmy do Leśniczówki Naramowice. Tam odłączył od nas Mirek, my natomiast
kontynuowaliśmy jazdę (częściowo tuż nad Wartą) w kierunku osiedla Wilczy Młyn. Za osiedlem
wylecieliśmy na szosę i tam pożegnaliśmy się z Darkiem. Zaczęło już powoli zmierzchać, więc
włączyliśmy nasze lampki i jadąc przez miasto, a potem krajową 5 dojechaliśmy do Kobylnicy.
Tam Krzysiu skręcił do Swarzędza, a ja do Wierzenicy.
Ps. Błoto poligonowe okazało się być błotem wysokiej klasy. Kiedy kilka dni po rajdzie zabrałam
się za czyszczenie sprzętu, miałam problemy, by to co zaschnięte oderwać od roweru. Nie
wystarczył pędzel, szmatki, ani paznokcie, konieczne okazało się użycie narzędzi ostrych i
twardych.... :)
NIEDZIELA, 21 PAŹDZIERNIKA
Rajd "Byle co"
Opisuje Kuba Stankowski:
Uczestnicy:
Trasa: byle gdzie
Dystans: 77km
Rajd zapowiadal sie byle jaki, wiec pogoda dostosowala sie do zapowiedzi.
Kiedy ruszalismy z pod Marycha bylo pochmurno i wietrznie. Niezbyt
intensywnym tempem pojechalismy nad Warta w strone Debiny. Dalej mostem
przedostalismy sie na Staroleke i ruszylismy szlakiem przez Daszewice i
Gluszyne w strone Kórnika. Gdzies na wysokosci Moscienicy stwierdzilismy, ze
do Kórnika nie ma po co jechac i skrecilismy w las, gdzie trafilismy na
opuszczona jednostke wojskowa. Po zwiedzeniu powojskowych ruin ruszylismy w
strone Puszczykowa, a dalej do WPNu. Po drodze zrobilismy sobie postój na
parkingu kolo jeziora Góreckiego. Poniewaz zaczynalo robic sie paskudnie
zimno ruszylismy do Poznania. Niestety po drodze czekalo nas jeszcze 30 min
latania detki. Zmarznieci pojechalismy zóltym szlakiem w strone Wir, a dalej
do Poznania.
Frekwencja: 4 osoby
Dystans: 80km
PIĄTEK-NIEDZIELA, 26-28 PAŹDZIERNIKA
Harpagan 34 Kobylnica k. Słupska
Opisuje Marzena Szymańska:
Miało być Bożepole Wlk. na wiosnę 2006, potem Przodkowo na jesieni 2006 i Trąbki Wlk.
wiosną 2007 – na skutek różnych niesprzyjających okoliczności nie byłam w żadnym z tych miejsc.
Tyle planów i zawsze na końcu rozczarowanie – znowu nie wyszło! Kiedy termin H34 był coraz
bliżej, modliłam się, by jakieś nieoczekiwane zdarzenie nie zniweczyło wszystkiego. No i wreszcie
się udało – oto w piątek po pracy 26.10.2007, wraz z Krzyśkiem C. siedzieliśmy w moim wozie
sportowym i jechaliśmy do Kobylnicy na 34 edycję Harpagana.
Ani jemu nie udało się skompletować ekipy makserskiej, ani mi leserskiej, wobec tego jechaliśmy
tylko we dwójkę. W Kobylnicy, niedaleko mojego miejsca zamieszkania (cóż za zbieżność nazw
miejscowości!), wyzerowałam licznik w samochodzie, by sprawdzić dokładnie ile km dzieli moją
Kobylnicę od Kobylnicy na Pomorzu. Wyszło ponad 270 km. Jechaliśmy przez: Oborniki,
Chodzież, Piłę, Szczecinek, Miastko i w końcu, przed godz. 23.00, dotarliśmy na miejsce. Krzysiu
poszedł do szkoły obadać jak wszystko wygląda, a ja zostałam w aucie, pilnując dobytku. Niedługo
wrócił razem z Magdą H. i jej dwoma kolegami. Potem wszyscy weszliśmy do szkoły i
rozlokowaliśmy się na korytarzu nad salą gimnastyczną, oraz odebraliśmy nasze pakiety startowe.
Jako że start miał być, jak to na Harpaganie, o nieprzyzwoicie wczesnej godzinie, szybko poszliśmy
spać.
Moja karimata, którą kiedyś kupiłam - bynajmniej nie z myślą o spaniu na niej - okazała się zbyt
cienka. Było twardo i niewygodnie, przez co prawie całą noc nie zmrużyłam oka, trwając raz w
półśnie raz w stanie zupełnego rozbudzenia. Mimo tak kiepskiej nocy, poranek powitałam całkiem
rześka. Szybko zjedliśmy śniadanie i przyszykowaliśmy się do startu. Czasu nam nieco zabrakło i w
rezultacie wystartowaliśmy z Krzysiem jako jedna z ostatnich ekip. Odebraliśmy nasze mapy i
wśród kropiącego deszczu rozważaliśmy którędy pojedziemy. Klimat zupełnie inny niż na
maratonach – zamiast pośpiechu na starcie, ludzie ze skupieniem oglądali mapy i planowali którędy
pojechać. Okazało się, że wszystkie punkty kontrolne były rozlokowane na południe od Kobylnicy,
co oznaczało, że nie sprawdziły się nasze przewidywania dot. szukania przynajmniej jednego z nich
gdzieś na plaży. Powoli rowerzyści zaczęli wyjeżdżać z bazy. Każdy we właściwym dla siebie
kierunku.
Uzgodniliśmy, że jako pierwszy zdobędziemy punkt nr 7. Pojechaliśmy szosą na północny
wschód. Było jeszcze ciemno i cały czas padało. Wszędzie wokół pełno było czerwonych i białych
światełek rowerzystów – widok niezwykły. Mijaliśmy też licznych pieszych, którzy po całonocnej
wędrówce, kończyli pierwszą pętlę. Wszyscy ci ludzie byli bardzo sympatyczni, pozdrawiali i
podpowiadali którędy jechać. Czekała nas przeprawa przez Słupię. Wg mapy miał być mostek,
trzymaliśmy kciuki, by rzeczywiście tam był. Z szosy zjechaliśmy w teren i niedługo odnaleźliśmy
nasz mostek, który na szczęście był tam gdzie być powinien. Za mostkiem jechaliśmy trochę szosą
na południe, później terenem w lesie pod górę. Nadal było ciemno, a piaszczysta górka ciągnęła się
w nieskończoność. Nie udało mi się całego podjazdu zrobić w siodle. Zakopałam się w tym piasku i
częściowo szłam z rowerem. Tymczasem Krzyśka od samego początku roznosiła energia i uciekł
mi, widziałam jego sylwetkę daleko z przodu... Ów podjazd zaprowadził nas do punktu
kontrolnego, trafiliśmy na siódemkę bez żadnych problemów nawigacyjnych. Tam perforowaliśmy
nasze karty, wpisaliśmy godzinę (07:21) i pojechaliśmy dalej.
Zaczęło się powoli robić jasno i przestało padać, a my zmierzaliśmy do punktu nr 10. Jechaliśmy
za siódemką prosto, po jakimś czasie odbijając w lewo w kierunku szosy Głobino – Dębnica
Kaszubska. Jechaliśmy tą szosą kilka km, później skręcając (nadal szosowo) w lewo na Krzywań.
Nie mogłam się zgrać z Krzysiem. Kiedy tylko siadałam mu na kole, on mnie zrywał. Kilka razy
próbowałam go gonić i każdorazowo kończyło się tak samo. Dałam więc za wygraną, postanawiając
jechać na tyle mocno na ile dam radę, bez gonienia. Za Krzywaniem wjechaliśmy w las, w teren.
Rozpoczął się podjazd. Okolice Kobylnicy zaskoczyły mnie. Nie myślałam, że będą one tak
pagórkowate – teren był bardzo malowniczy i ... dość wymagający. Później, już w bazie rajdu,
dowiedziałam się od jednej z dziewczyn, dla której był to 7 start, że był to jeden z trudniejszych
Harpaganów. Gdzieś po połowie podjazdu, skręciliśmy w prawo. Ujechaliśmy kawałek leśną drogą
i szczęście, że nie pędziliśmy szybko, bo to by się mogło skończyć kąpielą w bagienku, które
znienacka pojawiło się na ścieżce. Było ono dość rozległe i porośnięte rzęsą, a po jego lewej stronie
była nasza 10. Znowu, dzięki bezbłędnej nawigacji Krzysia, trafiliśmy bez pudła. Na punkcie
perforacja karty, wpisanie godziny (08:34), szybki batonik i w drogę.
Za kolejny obraliśmy jako cel punkt nr 16. Był on bardzo schowany. Z 10 wróciliśmy na nasz
podjazd i dokończyliśmy go. Jechaliśmy polami do Starnic i dalej Dobieszewka. Szosą
dojechaliśmy do Dobieszewa. Szybko przekroczyliśmy rzeczkę Graniczną i wjechaliśmy w las.
Potem las się skończył i pojawiło się rozwidlenie. Wg mapy należało jechać w prawo, tyle tylko, że
w prawo ścieżkę zaorał jakiś pomysłowy rolnik. Pole szło lekko w górę. Nie traciliśmy czasu na
szukanie objazdu – wjechaliśmy w nie. Jazda po zaoranym polu nie jest łatwa, ale daje wiele
radości :). Ucieszyłam się, kiedy okazało się, że za zaoranym pasmem jednak pojawiła się ścieżka.
Przeszła ona po jakimś czasie w drogę leśną wyłożoną płytami betonowymi. Jechało się po tym
super wygodnie. Mieliśmy chwilę zastanowienia się na jednym z śródleśnych skrzyżowań. Jechać
nadal prosto, czy nasza odbitka w lewo to już teraz? Krzysiu pojechał w lewo, a ja zostałam
niedaleko skrzyżowania. Niepewnie obstawiałam dalszą jazdę prosto i jak się później okazało –
słusznie. Niedługo zobaczyłam rowerzystów z nr startowymi jadącymi prawdopodobnie z 16.
Zawołałam Krzysia i pojechaliśmy dalej po płytach betonowych. Wkrótce pojawiła się druga – ta
właściwa – przecinka w lewo. Od początku była ona niełatwa – mocno zarośnięta. Potem pojawił
się rów - na szczęście było w nim sucho. Weszliśmy do rowu i chwilę w nim jechaliśmy. W jego
dalszej części zaczęło się robić coraz bardziej mokro i grząsko – więc z niego wyszliśmy. Potem
przez jakiś czas przedzieraliśmy się przez las i kompletne zarośla, dochodząc – bo jechać było nie
sposób – do 16. Tam znowu perforacja kart, wpisanie godziny (09:52), batonik i dalsza droga.
Z 16 planowaliśmy udać się do punktu nr 20. Wyszliśmy z 16 tą samą ścieżką, którą przyszliśmy.
Ja wraz z rowerem przeszłam przez rów w dogodnym ku temu miejscu, Krzysiu zaryzykował i
trzymając rower przeskoczył go w miejscu dość głębokim – akcja zwieńczona rzecz jasna sukcesem
:). Wsiedliśmy na nasze rowery, wjeżdżając w ścieżkę z płyt betonowych, którą jechaliśmy dość
długo. W Podolu Mł. wjechaliśmy na szosę i przed Zarkowem przejechaliśmy po raz drugi tego
dnia przez rz. Graniczną. Na wyjeździe z Zarkowa było strasznie śliskie błoto zmieszane z
odchodami zwierzaków hodowlanych. Wyglądało to groźnie, starałam się więc jechać ostrożnie, by
przypadkiem się w tym nie wytaplać. Mimo najwyższej ostrożności jednak była gleba. Mój rower
przy prędkości prawie zerowej poleciał na lewo, a ja na niego. Szczęściem tylko rower się
zabrudził, ja lądując na nim uchowałam się :). Niemniej rower śmierdział nieznośnie :D. Dalej była
polna droga. Grząska i pod górę. Krzysiu poleciał do przodu, a ja zostałam z tyłu. Jechałam tak i
miałam wrażenie, że pole nigdy się nie skończy i że podjazd najpewniej też końca nie ma. To był
najcięższy dla mnie moment podczas całego Harpagana. Jeden z tych, gdy ma się ochotę porzucić
rower gdzieś w krzakach i nigdy więcej na niego nie wsiąść. Zacisnęłam zęby i zagryzłam usta w
wąską kreskę. Jechałam. Powoli i mozolnie ale cały czas do przodu. Zarówno górka jak i pole się
skończyły. Wjechaliśmy do lasu i dotarliśmy do jakiegoś cieku. Krzysiu poszedł sprawdzić, czy da
się go sforsować, ja poczekałam aż wróci. Okazało się, że rzeczka, mimo, że płytka była dość
szeroka. Ewentualna przeprawa była możliwa jedynie bez butów, ale jesienny chłód zdecydowanie
do tego nie zachęcał. Zawróciliśmy więc i pojechaliśmy inną drogą. Inna droga wiodła do Jamrzyna
i dalej prawie w całości lasami do Kotowa. Za Kotowem mieliśmy - grząską i błotnistą ścieżkę
polną, która zaprowadziła nas do punktu nr 20. Na samym punkcie umiejscowionym na skraju pola
i lasu wiało i było nieprzyjemnie zimno. Powtórzyliśmy wszystkie rytualne czynności (godzina
11:30) z poprzednich punktów i pojechaliśmy w stronę 15.
Kiedyśmy jechali na punkt nr 15, wreszcie się z Krzysiem idealnie zgraliśmy. Nie miałam już
żadnych problemów z utrzymaniem się na kole i ogólnie zaczęło mi się jechać lepiej. Wróciliśmy
do Kotowa i pojechaliśmy szosą do Motarzyna. Za miejscowością postanowiliśmy zrobić skrót i
odbiliśmy w lewo w ścieżkę polną, którą dojechaliśmy do Niepoględzia. Tam, przy sklepie,
mieliśmy postój. Kupiliśmy: Krzysiu sok, ja wodę oraz wspólnie placek drożdżowy. Placek
drożdżowy był praktykowany na wielu wyjazdach rowerowych i wiedzieliśmy, że bankowo nam nie
zaszkodzi. Ruszyliśmy i przez Gałęzowo dojechaliśmy nad wschodni brzeg jez. Głębokiego, przy
którym miała być nasza 15. Przyjemnie się jechało ścieżką nad jeziorem. Na 15 byliśmy o 13:09.
Jako następny do odnalezienia wytypowaliśmy sobie punkt nr 19. Na wyjeździe z 15 mieliśmy
podjazd. Była to stroma ścieżka pełna gałęzi po wycince drzew. Krzysiu oczywiście zrobił go lekką
nogą. Z widzianych mi osób – tylko on. Cała reszta szła. Jedni prowadzili od początku nawet nie
próbując podjeżdżać, inni dawali za wygraną nieco później. Ja zaczynając, dość mocno
zredukowałam i szło mi całkiem ładnie. Gdzieś w połowie przednie koło uślizgnęło się na jednej z
większych gałęzi i dalej już szłam. Na górze czekał na mnie Krzysiu z wesołym uśmiechem. Dalsza
nasza droga wiodła wśród lasów do szosy Budowo – Krosnowo. Ścieżki leśne na dojeździe do tej
szosy były wyjątkowo wąskie i ładne, dawały wiele okazji by się wykazać na licznych podjazdach i
zjazdach. Na zjazdach byłam jak zwykle bardzo zachowawcza i zdarzało mi się sprowadzać, daleko
lepiej poszły mi podjazdy. Podjeżdżałam swoim tempem i z zaskoczeniem obserwowałam, że
niektórzy zawodnicy jadą wolniej ode mnie, lub wręcz prowadzą rowery. Malownicze leśne ścieżki
skończyły się wylotem na szosę. Jechaliśmy nią na południe aż do Krosnowa i drogą polną do
Jutrzenki. W Jutrzence przekroczyliśmy szosę i tory kolejowe. Teoretycznie 19 miała być bardzo
łatwa do odnalezienia, w praktyce nieco się zapętliliśmy, ale ostatecznie punkt został odnaleziony.
Zaliczyliśmy go o 14:37.
Od tego momentu zaczęliśmy już wracać w stronę Kobylnicy. Jechaliśmy szosą, mieliśmy bardzo
ładny zjazd aż do rz. Kamionki. Tuż za mostkiem zatrzymaliśmy się by popatrzeć na mapę i
naradzić się co dalej. W planach mieliśmy jeszcze zaliczenie punktów nr 5, 11 i 3, które znajdowały
się w lesie, ale postanowiliśmy zmienić pierwotny zarys trasy. Czasu było coraz mniej i mimo, że
nawigacja szła Krzysiowi świetnie, bośmy jechali jak po nitce, woleliśmy nie ryzykować ew.
zagubienia się w lasach i tracenia cennego czasu na szukanie. Ze względu na to i na moje zmęczenie
wytyczyliśmy sobie nową wersję trasy: szosą tyle ile się da na punkt nr 18, dalej na 6 i jeśli starczy
czasu to na 13. Jadąc w szyku: Krzysiu przodem, ja na kole dojechaliśmy do Objezierza. Tam
skręciliśmy w prawo na Mielno. Dołączył do nas jakiś chłopak - jechał za nami na szosie i potem za
Mielnem w kierunku 18. Do 18 dość błotnista ścieżka leśna prowadziła w dół. Przy zarastającym
jeziorku i przy palącym się ognisku perforowaliśmy karty i wpisaliśmy godzinę 16:06. Z 18
wyjeżdżaliśmy tą samą drogą – teraz leśna błotnista ścieżka była nam podjazdem. Malowniczy był
to podjazd – cieszyłam oczy piękną buczyną. 18 była jednym z najładniej zlokalizowanych PK.
Z 18 przez pola i lasy jechaliśmy do punktu nr 6. Przecięliśmy szosę i podążaliśmy na zachód.
Dość długi odcinek szedł w szczerym, niedawno zaoranym polu. Ciągnik zostawił dość głębokie
koleiny i duże bruzdy ziemi - jadąc trzeba było szalenie uważać. Jechałam tak tym polem i
zastanawiałam się czy to na pewno dobra droga. Przed nami jeden z uczestników, cofnął się. Mijał
nas ze słowami, że niczego nie znalazł i nie wie którędy do 6. Prawdopodobnie natknął się na nasze
pole i zwątpił tak jak ja. Tymczasem Krzysiu był całkowicie pewien, że to dobra droga, a właściwie
bezdroże. Należą mu się słowa uznania, bo okazało się, że po raz kolejny trafił bez pudła. Jego
bezbłędna orientacja w terenie powalała na kolana. Na wylocie z pola do lasu pojawiła się bardzo
błotnista ścieżka w dół. W dalszej części była ona już przejezdna i dojechaliśmy nią do 6. Była
17:04.
Z 6 lasami dojechaliśmy do szosy Barcino – Kuleszewo. Na tej szosie zerknęliśmy na zegarki.
Mieliśmy równą godzinę na powrót do Kobylnicy. Przez chwilę naradzaliśmy się co robimy –
jedziemy jeszcze na 13, czy od razu do Kobylnicy? Ostatecznie wybraliśmy tę drugą opcję. Szosą
do Kobylnicy. Mimo mojego zmęczenia jechaliśmy dość zwinnie, raz po raz mijając innych
zawodników. Na mecie byliśmy o 18:14 z bezpiecznym zapasem czasu. Zjedliśmy po sporej porcji
pysznego, gorącego bigosu z chlebem i powędrowaliśmy na nasze miejsce noclegowe na korytarz
nad salą gimnastyczną.
Do bazy ściągało coraz więcej osób. Rowerzystów i pieszych. Ci piesi byli rozpoznawalni z daleka
– co drugi chodził z wyraźnym trudem utykając. Na samą myśl o ich zmasakrowanych stopach
przechodziły mnie ciarki. Bardzo ekstremalnym przeżyciem był prysznic – okazało się, że leciała z
niego LODOWATA woda. Brrr! To nie było fajne. Około 22.00 kiedy swoje trasy skończyły
wszystkie grupy, tj. rowerowa, piesza i mieszana odbyło się uroczyste wyróżnienie osób które
zdobyły tytuł Harpagana. Na trasie rowerowej nie udało się to nikomu. Potem było losowanie
nagród. Krzysiu i ja mieliśmy szczęście, on wygrał kuchenkę mikrofalową, a ja zestaw zimowy do
konserwacji szyb w samochodzie. Będzie jak znalazł do mojego wozu sportowego :). Tej nocy
mimo twardości mojej karimaty spałam bardzo dobrze. Była to noc z cyklu „przeżyj to jeszcze raz”
– śnił mi się Harpagan. Rano zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy się i opłukaliśmy z węża nasze
ubłocone rowery. Nie odebraliśmy naszych dyplomów, bo jeszcze nie były wydrukowane – będą na
wiosnę. Około 10.00 wyjechaliśmy z Kobylnicy i tak zakończył się mój debiut na Harpaganie.
Jechałam z numerem startowym 688, Krzysiu z nr 728. Zaliczyliśmy 8 punktów
kontrolnych, dających przeliczeniowo 30 punktów wagowych, zmieściliśmy się w limicie czasu.
Jechaliśmy przez 8 godzin, 44 minuty i 7 sekund, przejeżdżając 140, 60 km. Południowe okolice
Kobylnicy zaskoczyły mnie mnogością pagórków. Tereny były bardzo ładne, warto będzie kiedyś
zatrzymać się z rowerem w tych rejonach na dłużej.
SOBOTA, 3 LISTOPADA
Rajd do Jaszkowa
Opisuje Marzena Szymańska:
Uczestnicy: 4-5 osób: Darek, Marzena, KC + ?
Trasa: Stary Marych, Luboń, Puszczykówko, Mosina, Żabno, Krzyżanowo, Manieczki, Jaszkowo,
Krajkowo, Poznań
Dystans: 98km
Rajd zaplanował i poprowadził Darek R.
Listopadowy poranek powitał mnie mgłą i chłodem. Za oknem mgła była tak gęsta, że
niewiele było widać. Kiedy tuż po 9.00 rano, nieco spóźnieni, Krzysiu C. i ja dojeżdżaliśmy pod
pomnik Starego Marycha przypuszczaliśmy, że frekwencja na rajdzie będzie niewielka. Jak się
okazało, nie mieliśmy do końca racji, bo poza nami i Darkiem byli jeszcze Bartek K. i Przemek C.
Ruszyliśmy deptakiem kierując się na południe. Przejechaliśmy pod wyremontowanym wreszcie
wiaduktem na Wildzie, podążając potem przez jakiś czas ścieżką rowerową. Jechaliśmy przez
Luboń i „Saharę Lubońską”. Później po drodze mijaliśmy chyba jakąś żwirownię czy coś
podobnego, cokolwiek to nie było, zostało otoczone wysokim betonowym murem, na którym
widniały groźne napisy zakazujące wstępu i ostrzegające przed psami. Tymczasem od paru ładnych
chwil padał deszcz i cały czas było nieprzyjemnie zimno. Objechaliśmy ten mur i dalej
kontynuowaliśmy jazdę terenem wzdłuż Warty, dojeżdżając najpierw do Puszczykowa, potem do
Mosiny.
W Mosinie byliśmy, z tego co pamiętam, o 12.00. W deszczu zrobiliśmy sobie postój w jej centrum,
zaopatrując się w picie i świeże (ciepłe jeszcze!) ciastka francuskie. Pyszne one były. W sklepie
zaczepił mnie jeden ze sprzedawców pytając o mój plecak ze zbiornikiem na wodę. Zainteresowało
go to pomysłowe rozwiązanie. Kiedyśmy wyjeżdżali z Mosiny Krzysztof zapytał Darka, czy
planujemy jechać w okolice Śremu. Jako, że Darek stwierdził, że możemy jechać, Krzysiu
zaproponował, że zrobimy parę dodatkowych km i pokaże nam miejsca ze swojego dzieciństwa.
Tak więc ruszyliśmy najpierw w kierunku Brodnicy. Po drodze mijaliśmy szosowo Żabinko, Żabno
i Sulejewo.
W Brodnicy oglądaliśmy ładny stary Kościół, który niestety był zamknięty, przez co nie weszliśmy
do środka. Niedaleko Kościoła był dworek z parkiem, a tuż obok dom z czerwonej cegły, w którym
pierwsze lata życia spędził nasz prezes. W strugach deszczu opuściliśmy Brodnicę, udając się do
Krzyżanowa. Padało tak mocno, że chwilami zawieszał mi się licznik. Do Krzyżanowa jechaliśmy
również szosami. Na czele naszego peletoniku jechał Krzysiu z rzadka jedynie schodząc z
prędkością poniżej 24 km/h, na ogół oscylując w przedziale 27-29 km/h. Przejechaliśmy szosą
przez kanał Szymanowo – Grzybno, oraz miejscowości Grabianowo i Pucołowo.
Pałac, w którym do 1987 roku mieszał Krzysiu, był dość mocno schowany wśród drzew. Zasłaniał
go też mur. Objechaliśmy go ze wszystkich możliwych stron. Najlepiej widoczny był zza starej
bramy. Żartowaliśmy sobie, że klub Cyklista uzbroi wszystkich swoich członków w wojskowe
rowery takie na jakim tego dnia jechał z nami Przemek C. (rower ważył jakieś 24 kg i nie miał
żadnej amortyzacji!) i przyjedzie odbić pałac, by mógł wrócić we właściwe ręce :)). Na chwilkę
przestało padać, a my jechaliśmy dalej - już w kierunku Jaszkowa. Po drodze mieliśmy Manieczki i
tamże zlikwidowaną, znaną niegdyś z dobrych kurczaków restaurację “Kogucik” oraz jak to nazwał
Przemek C. “klub muzyczny” – czyli słynną manieczkową dyskotekę :)).
Ponownie zaczęło padać, jechaliśmy z Manieczek do Boreczku. Serce żywiej mi zabiło – Boreczek
pamiętałam z dzieciństwa. Kiedyś mieszkała tam rodzina, którą w wakacje zwykliśmy odwiedzać.
Dojechaliśmy tam i nieomal nie poznałam tego miejsca! Pozmieniało się przez te naście lat..... Po
niedługiej chwili postoju, odbiliśmy w Boreczku w prawo, w drogę polną i potem dalej polami w
lewo (był miły zjazd), dojeżdżając tym sposobem do szosy Jaszkowo – Góra. Na szosie tej
skręciliśmy w lewo, na Jaszkowo.
W Jaszkowie obchodzony był dzień św. Huberta i z tej okazji były organizowane jazdy konne,
poczęsunek i inne atrakcje. Myśmy niestety nie załapali się na oglądanie koni w akcji, ale
weszliśmy do stajni i głaskaliśmy te przemiłe zwierzaki. Najlepszą rękę do koni miał zdecydowanie
Darek. Kiedy gladził jednego z nich, ten wyraźnie podchodził bliżej i nadstawiał głowę do dalszego
głaskania. Bartek porobił kilka fotek. W knajpce nazwanej - jakżeby inaczej – “Kuźnia” zjedliśmy
po talerzu gorącej zupy z chlebem. Część wybrała żurek, część pomidorową. Nasze rowery zostały
za drzwiami. Co jakiś czas któreś z nas szło sprawdzić, czy jeszcze stoją, bo niestety nie było
żadnego okienka, byśmy mogli je mieć stale na oku.
Najedliśmy się i ogrzaliśmy i przyszła pora byśmy znowu wyszli na deszcz i chłód. Takie
wyjścia nie należą do przyjemnych. Ponieważ godzina była już niemłoda, Darek postanowił, że do
Poznania będziemy wracali możliwie najkrótszą drogą. Pojechaliśmy więc w kierunku Tworzykowa
i wzdłuż Warty lasami do Krajkowa. Dalej, w padającym deszczu, dojechaliśmy już szosą do
Baranowa i Sowińca. Do Mosiny nie wjeżdżaliśmy – ominęliśmy ją bokiem, wkrótce docierając do
Lubonia. Z Lubonia szosowo pojechaliśmy do Puszczykowa i Poznania. Ciężki rower i okropna
pogoda dały się we znaki Przemkowi, który został trochę z tyłu. W Poznaniu za wiaduktem na
Wildzie każdy pojechał w swoją stronę. Krzysiu, Bartek i ja przejechaliśmy przez miasto,
zahaczając o stację paliw Lotos. W przyjaznym tym dla rowerzystów miejscu obmyliśmy z węża
nasze niemiłosiernie ubłocone i żałośnie zgrzytające rowery i później osuszyliśmy je sprężonym
powietrzem. Dojechaliśmy do Śródki i niedługo, na osiedlu Warszawskim, gdzie odbierałam z
warsztatu mój wóz sportowy, zakończyłam deszczowy, chłodny, ale też bardzo udany rajd.
Z licznika wyszło mi: czas – 5,33,37, dystans – 101,95 km, średnia prędkość – 18,3 km/h,
maksymalna prędkość – 37,0 km/h.
SOBOTA, 17 LISTOPADA
Jeszcze jeden rajd do Zielonki
Opisuje Marzena Szymańska:
To był rajd, na którym miało mnie nie być. Po sobotnim mglistym, chłodnym i deszczowym
rajdzie Darka, podczas którego padło 100 km, wieczorem miałam straszne dreszcze. Siedziałam pod
kocem, piłam jedną herbatę za drugą i nie mogłam dojść do siebie. Siostra moja patrzyła na mnie ze
zgrozą i pytała, czy jazda na rowerze to na pewno jest przyjemność. Kiedy więc wstrząsana
dreszczami pisałam do Kuby sms-a, że na jego rajdzie niedzielnym mnie nie będzie, byłam w 100%
przekonana, że niedzielkę spędzę siedząc spokojnie w domu z gazetą w dłoni.
Tymczasem....
W niedzielę obudziłam się po 10.00. Mając jeszcze sen na oczach odczytałam sms-a od Kuby, w
którym pytał mnie, czy jestem pewna, że wolę zostać w domu. Hm... przeczytałam go trochę za
późno, bo oni już o tej godzinie od jakiegoś czasu byli w trasie. Nastąpiła krótka wymiana sms-ów,
a potem Kuba zadzwonił z informacją, że będą u mnie... za chwil parę. Niedługo pod moim domem
pojawili się roześmiani Kuba i Zbyszek N. Porozmawialiśmy, po czym oni wybrali się na objazd
okolic, a ja zajęłam się szybkim przygotowaniem do wyjścia na rower. W trybie ekspresowym
zjadłam śniadanie, założyłam i nasmarowałam łańcuch i wsiadłam na rower. Tak to, zupełnie nagle
i niespodziewanie, pojechałam na rajd.
Wyjechałam z domu i jadąc Starym Sadem, oraz dalej plątaniną leśnych ścieżek kierowałam się w
stronę jez. Kowalskiego. Stamtąd mieli nadjechać Kuba i Zbyszek, którzy kręcili się nad jeziorem,
kiedy ja jadłam śniadanie. Wkrótce, po przekroczeniu szosy Wierzonka – Kobylnica ich spotkałam.
Zaczęło lekko kropić. Pojechaliśmy razem lasem aż do stawów hodowlanych w Wierzonce i tam
wyjechaliśmy na szosę. Za mostkiem na rz. Głównej mieliśmy podjazd, pod koniec którego
skręciliśmy w prawo na Karłowice. Na początku zjazdu w stronę szkoły, zjechaliśmy w prawo, w
ścieżkę terenową. Wg mapy miała ona prowadzić do okolic Skorzęcina. Wiedziałam jednak, że tak
nie będzie, bo dawno temu ktoś ją zaorał i z tego co było mi wiadomo – istniała tylko do połowy
tego co oznaczono na mapie. Co dalej? Postanowiliśmy to obadać.
Już nie padało, pogoda tego dnia była bardzo dynamiczna – na niebie było sporo ciemnych chmur z
których raz na jakiś czas popadywał deszcz. Przebijało się też błękitne niebo i wtedy słońce pięknie
wszystko oświetlało. W okolicach Kołatki zastał nas grad, a gdyśmy wracali – przed Stęszewkiem
pojawiła się podwójna tęcza. Wymarzona pogoda dla miłośników fotografii :). Wjechaliśmy w
ścieżkę wytyczoną do obadania i dojechaliśmy nią do miejsca, gdzie zamiast dalszej drogi na
wprost, było zaorane pole. Odbiliśmy zatem w prawo. Ścieżka była trochę wyjechana przez
traktory, jednak im dalej nią jechaliśmy, tym ślady ich opon na trawie były mniej wyraźne. Jazdę
łąką zakończyliśmy wbiciem się w wąską ścieżkę leśną. Była to stara, zarośnięta ścieżka, którą
najpewniej jedynie sporadycznie ktoś chodził. Ścieżka ta, którą raz szliśmy raz jechaliśmy
doprowadziła nas do północnego brzegu jez. Kowalskie. Tamże, na jednym z powalonych drzew,
zrobiliśmy sobie przerwę śniadaniową. Akurat zza chmur wyszło słońce i wody jeziora pięknie
przeświecały między drzewami.
Po przerwie, chwilę jeszcze kręciliśmy po lesie, by niedługo wjechać na pole i dotrzeć do
miejscowości Kowalskie nad jeziorem. Dalej, po wspólnej naradzie, postanowiliśmy jechać w
kierunku Kołaty. Wbiliśmy się więc na szosę i gdy tylko pojawiła się taka możliwość, odbiliśmy w
teren w prawo. Ścieżką polną dojechaliśmy do Kołatki i tam właśnie spadł na nas grad. Z Kołatki
szybko przejechaliśmy do Kołaty i z niej w stronę jezior – Stęszewskiego i Wronczyńskiego. Oba
jeziora objeżdżaliśmy od strony południowej, czyli inaczej niż zwykle (zwykle się objeżdżało od
północnej). Ścieżki jakie znajdywaliśmy były pełne uroku, często wąskie i zarośnięte. Dotarliśmy na
przesmyk między jez. Stęszewskim a Wronczyńskim i zaczęliśmy, nieco utrudniony przez tereny
bagienne, objazd południowego brzegu jez. Wronczyńskiego. Po drodze raz złapał nas drobny
deszcz, który przeczekaliśmy pod drzewami. Jedna ze ścieżek okazała się leśną ślepą uliczką –
zaprowadziła nas do paśnika, a dalej nie było nic poza bagnami :).
Znad jezior wyjechaliśmy na szosę, kawałek na wschód za Wronczynem. Wróciliśmy się do
miejscowości i wstąpiliśmy do sklepu uzupełnić zapasy. Było około 14.00. Po przerwie
pojechaliśmy drogą polną do Bednar i stamtąd Traktem Bednarskim do krzyżówki na skraju pól i
Puszczy Zielonka. Na rozdrożu odbiliśmy na Stęszewko, w którym to zjechaliśmy w las w niebieski
szlak pieszy. Szlakiem jechaliśmy cały czas lasem ciesząc oczy mijanymi rezerwatami: „Kalsztorne
Modrzewie” i „Las Mieszany”. Kiedyśmy wyjeżdżali z tego pierwszego, opony naszych rowerów
całe były pokryte igłami modrzewiowymi. Szlakiem dojechaliśmy do Zielonki. Tam na miejscu
postojowym zrobiliśmy ostatni przystanek na jedzonko, a Kuba poczęstował mnie pyszną ciepłą
herbatą z sokiem malinowym.
Z Zielonki pojechaliśmy do Pławna, tam odbiliśmy na trakt łączący Kamińsko z Tucznem.
Skręciliśmy z niego następnie w Trakt Poznański i nim dojechaliśmy do Maruszki. Wszystkie leśne
drogi główne były tej niedzieli w świetnym stanie – ładnie ubite i wyjątkowo jechało się po nich
bardzo wygodnie – bez uciążliwego piasku kopnego, tudzież błota. Na Maruszce pożegnaliśmy się,
koledzy pojechali w stronę Kicina, ja Milna. Miałam do domu 5 km, które przebyłam bardzo
szybko, mając za sprzymierzeńca zachodni wiatr w plecy..
Z licznika wyszło mi: czas – 3,42,30, dystans – 53,53 km, prędkość średnia – 14,40 km/h, prędkość
maksymalna – 28,0 km/h.
SOBOTA, 24 LISTOPADA
Rajd WPN+BCM
Opisuje Maciej D.:
Eksploracje kontrolowane, czyli jedziemy w krzaki o współrzędnych...
Rajd zaproponowałem na spotkaniu jako przejażdżkę do BCM-u z pokręceniem się
po okolicy. Prezes wrzucił to na listę ‘nieco’ ubarwiając: „Rajd WPN + BCM (...)
do późnojesiennego WPN-u. Odwiedzimy producenta odzieży rowerowej - można się ubrać
na zimę. Ten rajd może być kosztowny :)”
Kolejność nie taka: po pierwsze BCM, a po drugie może nawet tylko powrót do Pozka
(a nie WPN), ale to miało wyjść w praniu. Pod ‘Marysią’ w ‘statutowym’ czasie zjawiła się 5-tka
śmiałków: Darek, Zbyszek, Krzysiek A., Lopi i Przemek. Po wyruszeniu zostałem przegłosowany
co do opcji jazdy ścieżką rowerową wzdłuż głównej szosy na rzecz szlaku nadwarciańskiego (ech,
terenożercy ;-) ) [4:2, Darek głosował za moją opcją]. Na szlaku jedyną ciekawostką były kaczki
chodzące po malutkich/świeżutkich krach, pozostałościach po nocnym przymrozku – zauważył i
zdaje się sfotografował je Zbyszek.
Do BCM-u dotarliśmy nieco po 12-stej. Młodsza część ekipy raczej oglądała. Ja szukałem koszulki,
którą mógłbym zamienić zamiast wylosowanej po AMW koszulki Portugalii (sic!). Niestety nie
było koszulki RPA (jak to możliwe skoro mają koszulki Angoli? – znacie jakiegoś kolarza z
Angoli?!?), a Holenderska ‘piątka’ na mnie ‘wisiała’, więc ostatecznie wziąłem kolejną niebieską
‘czwóreczkę’ na treningi. Zbyszek za to ‘spełnił’ przestrogę KC, z opisu rajdu: „Ten rajd może być
kosztowny :)” i wydał 3 stówy na: ocieplacze na buty, klasową potówkę i wreszcie zimowe ‘portki’
☺
Problem dalszej jazdy rozwiązała propozycja oglądającego mapę Przemka – o skierowaniu się
na Rogalin, by wrócić do Poznania terenem. W tym momencie opuścił nas Krzysiek, który musiał
pilnie wracać do stolicy Wielkopolski.
Po dość spokojnym dojeździe (raczej szosą) do Rogalina (mijany ślub i miód na sprzedaż)
skierowaliśmy się w pierwszy lepszy teren odpowiadający strzałce na GPS-ie – wskazującej
Poznań. Skoro powrót to Lopi przypomniał, że jest ze Swarzędza, więc strzałeczka zmieniła
swój kierunek i lekko-terenowo-szosowo kręciliśmy we wskazywanym kierunku (mijając pewien
rozmontowany budynek ‘strzegący’ sztuczną gliniankę). Tabliczkę z napisem „Poznań” minęliśmy,
gdy do punktu określonego na freeware-owej mapie UMP jako Poznań zostało 10km ;-) (ciekawe
gdzie ten punkt jest – może kiedyś się specjalnie wybiorę sprawdzić).
Był to ok. 40-sty km przejażdżki i Zbyszek z Darkiem postanowili wracać już prosto do siebie. Tzn.
Darek chciał zahaczyć o Krzesiny, ale niestety mapa UMP takiej ‘miejscówki’ nie przewiduje, więc
lekko zdegustowanemu GPS-em Darkowi została jedynie jazda na wyczucie (ew. znajomość
okolicy).
Pozostała trójka, czyli Przemek, Lopi i ja, ruszyliśmy dalej kierując się na Swarzędz.
W ten sposób wjechaliśmy z asfaltu na drogę szutrową, dalej w teren, do lasu, wreszcie w krzaki.
Wśród krzaków owych był jednak wydeptany (wyjeżdżony?) ‘singielek’, który ‘przecinał’ tory
kolejowe i przez pole doprowadził nas do ‘jakiegoś’ asfaltu ;-)
Po niedługim ‘wmordęwind’ odcinku, jak się okazało – ‘11-stki’, dotarliśmy
do przecięcia z autostradą A2 i już wiedzieliśmy gdzie jesteśmy (nie tylko GPS-owo).
Wjazd na wiadukt, fotka, zjazd i już żegnaliśmy Lopiego, a po 5-ciu kilometrach siebie
nawzajem na moim, ukochanym Os. Tysiąclecia (godzina 16-sta). Był to mój pierwszy rajd
prowadzony z GPS-em i było przyjemnie. Fakt, że nie wgrałem jeszcze zbyt dokładnych map,
ale nie zrobiłem tego świadomie, bo eksploracje (kontrolowane!) lubię ;-) Teraz spokojnie
mogę się zapuścić, gdzieś za Poznań i nie troszcząc się o ścieżki wjeżdżać gdziekolwiek –
zawsze mając strzałkę skierowaną na Poznań.
Tak skończył... a się najkrótsza relacja z rajdu (odbytego), prowadzonego przez Macieja D.
Dystans:
Czas:
Średnia:
62km
3h
20,9km/h
Grono rajdowe (w kolejności pojawiania się pod Marychem):
Maciej Dudziak – team Unibike Xenon
Darek Rau – team Centurion Kross
Zbyszek Nawrocki – team Author Solution
Robert Miklasz – team Cannondale F800
Krzysztof Andrzejewski – team Cube Aim
Przemek ‘Kermit’ Barański – team Unibike Explorer
SOBOTA, 8 GRUDNIA
Luźna impresja w kierunku wschodnim (Rajd urodzinowy)
Opisuje Marzena Szymańska:
Rajd zaplanował i poprowadził Krzysztof C. Ta sobota była dniem bardzo ładnym,
słonecznym i ciepłym jak na grudzień (około +5°C), ale wietrznym. Przebieg trasy naszego rajdu
pokrywał się z przebiegiem trasy poznańskiego maratonu Eski, który odbył się pod koniec lata. W
kilku miejscach na chwilę zbaczaliśmy z trasy, ale koniec końców objechaliśmy wszystko to co było
na maratonie.
Zbiórka miała miejsce tradycyjnie pod pomnikiem Starego Marycha w Poznaniu. Ja jednak
postanowiłam nie nadbijać km, w chłodzie, który raczej mi nie służy i dołączyć do ekipy pod
domem kultury w Gruszczynie. Umówiłam się z prowadzącym Krzysiem, że będę tam czekała o
godzinie 9.25. Po mniej więcej 5 minutach oczekiwania zobaczyłam, że jadą 2 osoby – Krzysiu i
Bartek K. Byłam zaskoczona, że pojedziemy tylko we 3, spodziewałam się, że będzie nas znacznie
więcej. W Gruszczynie przy domu kultury, Krzysiu i Bartek uzupełnili zapasy i tam dowiedziałam
się, że tej soboty urodziny obchodzi nie tylko Krzysiu (o tym wiedziałam wcześniej) ale też Bartek.
Jako jedyna osoba w naszej zacnej grupce, nie obchodząca urodzin złożyłam solenizantom
życzenia, a w dalszej trasie pokusiłam się nawet o odśpiewanie piosenki „sto lat” :).
Ruszyliśmy polną drogą w kierunku Uzarzewa. Przed samą wioską trochę zmodyfikowaliśmy trasę
w stosunku do przebiegu maratonu – zamiast zjechać nowym - prostym zjazdem, wybraliśmy stary
- kręty. W Uzarzewie podjechaliśmy pod Kościół. Obeszliśmy go i obfotografowaliśmy, po czym
powróciliśmy na trasę, którą jechaliśmy zgodnie z przebiegiem maratonu – drogą polną do Biskupic
i dalej szosą, z której zjechaliśmy w teren w lewo do lasu. Będąc w lesie podjechaliśmy na chwilę
nad jez. Dębiniec.
W terenie, zarówno na drogach polnych, jak i leśnych dużo było błota. W większości miejsc było
ono rzadkie i na ogół do przejechania. Trafiliśmy na kilka odcinków, gdzie kałuże były rozległe, a
błoto dość głębokie. W miejscach tych Bartek robił foty. Mimo błota, wszystkie podjazdy były
przejezdne i zrobiłam je w siodle. Jechaliśmy po dobrze mi znanych ścieżkach w rejonie jez.
Brzostek, potem minęliśmy l. Promno i niedługo powróciliśmy do lasu, by zrobić jeden z dłuższych
tego dnia podjazdów terenowych. Potem wyjechaliśmy na szosę i z niej odbiliśmy w bardzo
malowniczy pieszy szlak niebieski. Tak to dojechaliśmy do Zbierkowa. Udało nam się to bez
zatopienia siebie i rowerów w okolicznych mokradłach, co do których spodziewałam się, że po
ostatnich ciągłych deszczach rozszerzą swój zasięg aż na ścieżkę.
W Zbierkowie zakręciliśmy w prawo i zaczęliśmy wracać w stronę Poznania / Swarzędza. Było tak
jak na maratonie, dokładnie te same warunki pogodowe, tylko znacznie chłodniej – podobnie jak
wtedy – tak i teraz od razu po skręcie poczuliśmy moc WIATRU. Przed Kociałkową Górką
zatrzymaliśmy się na chwilę koło prywatnej posesji oznaczonej jako Instytut Rozwoju Nowych
Doświadczeń. Posiadłość była imponująca, ale bez zbędnego przepychu i wyjątkowo ładnie
położona. Polnymi drogami dojechaliśmy do Kociałkowej Górki i niedługo wjechaliśmy do lasu.
Znowu w paru miejscach natknęliśmy się na błoto.
Droga w późniejszym odcinku przeszła w polną i doprowadziła nas do Starej Górki. Podczas
maratonu trzeba było mocno kombinować na tamtejszym podjeździe, by się nie zakopać w piachu,
teraz był on ładnie ubity i nie nastręczał żadnej trudności. Ze Starej Górki polami pojechaliśmy do
Promna, a z niego szosą do Góry – cały czas pod wiatr i ...cały czas za plecami to Krzysia, to Bartka
:). W Uzarzewie, w okolicach cmentarza, zrobiliśmy sobie krótką przerwę i po niej pojechaliśmy w
stronę skarpy schodzącej w dół do doliny Cybiny. Krzysiu zapowiadał, że będzie mnie tam szkolił
w zjazdach, które zdecydowanie nie są moją mocną stroną ;). Na samej skarpie, z której zjazd jest
stromy, ale zwykle gładki, okazało się, że pogoda, tj. ostatnie deszcze sporo namieszały. Wyglądało
to dość makabrycznie – cały zjazd był pełen błota. W takich warunkach nawet nie poczyniłam próby
zjechania, tylko sprowadziłam. Ścieżka w dolinie Cybiny nie była lepsza – wszędzie BŁOTO i
bardzo głębokie (w niektórych miejscach niemal po piasty! – Testowane przez Bartka ;)) koleiny
wypełnione wodą. Błoto okazało się super lepkie - ujechaliśmy trochę, a potem zassało najpierw
Krzysia, potem mnie. Minęło chwil parę i nasze opony zebrały niewiarygodną wprost jego ilość.
Rowery nabrały masy – z jakieś 4-5 kg każdy. Kiedy wyjechaliśmy z największego błota, to co
poprzyklejało się do opon zaczęło odpryskiwać na wszystkie strony.
Rowery nasze wyglądały strasznie i kiedyśmy dojechali do Swarzędza, odwiedziliśmy myjnię. Po
umyciu rowerków, pojechaliśmy szosą do Kobylnicy. Tam Bartek pożegnał się z nami i odbił na
krajową 5, natomiast ja i Krzysiu przejechaliśmy przez skrzyżowanie prosto, kierując się na
Wierzenicę. Po drodze spotkaliśmy Jurka K., który tak jak my wracał z wycieczki rowerowej.
Dołączył do nas i we 3 pojechaliśmy do Wierzenicy. Tam ja odbiłam do domu, a oni wrócili do
Swarzędza.
Tak skończył się bardzo udany błotny rajd urodzinowy prezesa i wiceprezesa.
Z licznika wyszło mi: 56,09 km. – Chłopakom więcej, bo jechali z Poznania.
SOBOTA, 29 GRUDNIA
Dojazd na Rajd Noworoczny
Opisuje Maciej D.:
Zimowy spokój
...kilka chwil po ósmej rano pod moim poznańskim domem pojawił się Krzysiek. Z
dojazdami na rowerach na imprezy (nawet klubu rowerowego) jest tak, że jakoś nigdy nie
ma ogromnej frekwencji. Tym razem również tak było. Miał jechać Lopi, ale w końcu nie jechał,
Michał K. również zrezygnował. Krzysiek był sam. Pogoda wyśmienita. Jakieś 2 stopnie na plusie,
słonko, malutki zefirek na orzeźwienie, zero śniegu czy błota.
Cel – Osieczna, miejsce tegorocznych sylwestrowych wojaży, ostatnio wielu imprez Cyklistów.
Tego dnia bojowy chrzest przechodziły dwa elementy mojego ubioru: ocieplacze na kolana (made
in Bojanowo ;-) ) oraz kosmiczna zimowa kurtka kupiona okazyjnie od znajomego.
Z perspektywy czasu i paru przejażdżek, mogę napisać, iż ocieplaczy nie czuć – nigdy z resztą
wcześniej nie czułem dyskomfortu w kolanach z powodu zimna, ale mam nadzieję, że posiadanie
tego elementu ochronnego zaprocentuje na ‘starość’. Kurtkę mogę szczerze polecić (Berkner Race)
– leciutka, cieplutka, windstopper 100%. Podczas jazdy miałem pod nią zwykły podkoszulek i
koszulkę z krótkim rękawkiem – było w sam raz. Trochę gorzej na postojach. Wówczas warto pod
spód wziąć jeszcze długi rękaw (windstopper jest, ale sama kurtka nie grzeje). Następnego dnia
właśnie tak zrobiłem, bo przewidywałem więcej postoi. Z powodu jeżdżenia po lesie zrobiło mi się
nawet za ciepło, ale odpiąłem rękawy i z dwiema warstwami na torsie przy jeździe nie grzałem się,
a na postojach było komfortowo.
Jazdę zaczęliśmy dość standardowo – „Szlakiem Nadwarciańskim”. Okazało się, że pomimo
niewielkich mrozów rzeka na długim odcinku zamarzła do tego stopnia, iż znalazło się paru
śmiałków ‘łowiących’ z pod lodu. Widok zimowej Warty był piękny, a ‘jesiennego’ lasu
uspokajający. Kulało się. Hmm, nawet za spokojnie nieco. Cieszyłem się z tego wyjazdu z kilku
powodów. Jednym z nich była chęć sprawdzenia formy = utrzymania się na kole Krzycha,
a tu kolega nie reagował nawet na niewinne akcje zaczepne. W myślach snułem naprawdę dziwne
teorie na ten temat (tydzień interwałów w zimie go tak położył? [ale kto robi w zimie interwały?],
przejadł się w Święta? – nie wyglądał), ba, nawet spiskowe teorie, ale po 26km okazało się, że
Krzysiek od dwóch tygodni nie był na rowerze! W ogóle, nawet w domu na bagażnik nie usiadł,
obręczy nie pomacał, Rohloffa nie powąchał... Szok! :-)
Po dotarciu do Mosiny wskoczyliśmy ‘na drożdżówkę’ do cukierni, w której Krzysiek kiedyś dostał
niebiańskie ciastka francuskie. Niestety tym razem były tylko przyziemne i nawet niekoniecznie
francuskie, ale zawsze to coś na ząb. Tak zaczął się smaczny i zdrowy etap szosowy! Lubię szosę,
to nie tajemnica, a że kompan lekko niedysponowany, to wyszedłem z inicjatywą prowadzenia pod
lekki w-mordę-wind, żeby się troszkę zmęczyć.
No i całkiem nieźle się toczyło, praktycznie aż do Racotu, w którym skorzystaliśmy
(pod nieobecność koni) ze zbudowanego tam parkuru, po którym zrobiliśmy sobie „Małą
Racocińską” (tzn. podjechaliśmy jedną ciekawszą hopeczkę). Krzysiek, który nota bene jechał
tą trasą sam na Sylwestra rok temu, poprowadził mnie w krzaki – dosłownie w krzaki jeżyn (sic!).
Tam musieliśmy uważać na kolce, więc postanowiliśmy przenosić/prowadzić rowery. Dalej był
całkiem ładny las, po którym wyjechaliśmy na jakieś pola.
Choć zimowy – rajd był całkiem kolorowy, gdyż szlak przecinał nadal zazielenione pola.
Na jednym z nich usłyszeliśmy ptaki, które mogły być czaplami, ale ja się tam nie znam ;-). Sporo
gawędziliśmy o szlaku niebieskim, którym podróżowaliśmy, a który był w różnym stopniu
oznaczony w różnych miejscach. Po przecięciu pola, przecięliśmy wał, dobrze utrzymaną śluzą, nad
jakimś ciekiem wodnym, gdzie stwierdziłem, że fajnie byłoby się przejechać po wale. Szuterek,
gdzieś trochę płyt, kilka promili... bruku, wszystko to urozmaicało jazdę. Czasu było sporo, nie
spieszyliśmy się. Około 14-tej dotarliśmy w okolice Pojezierza Wonieskiego i Krzysiek stwierdził,
że skoro pytałem o wał – to mam.
Rzeczywiście kręciliśmy wzdłuż cudnego jeziorka.
Pragnąc wykorzystać passę: „Chcesz to masz!” powiedziałem: „To ja bym jeszcze chciał Scott-a
Spark Limited!”. Krzysiek na to, że niestety ostatnie zapasy wersji „Ltd” w sklepie w Osiecznej
zostały już wyprzedane, ale jest jeszcze kilka 20-stek i 30-stek.
Co mi po 20-tce?!? Trudno, może w przyszłym roku.
Nie kończąc jeziorka zjechaliśmy w głąb lądu – przy okazji ładnego ośrodka dla umysłowo chorych
(podobny do tego dla otyłych dzieci z Osiecznej). Kawałek? dalej natrafiliśmy na ośrodek apiterapii
(łac. apis – pszczoła, terapia miodem), ale ten z kolei był zamknięty. Z drogi widać jednak było
pasieki. Jadąc dalej minęliśmy Osieczną (specjalnie, hehe) cały czas kierując się szlakiem
niebieskim. Po raz kolejny szutrami między polami. W zeszłym roku w tej okolicy Krzysiek ‘stracił
szlak’, w tym roku chciał go odnaleźć. Ponieważ cel uświęca środki już bezpośrednio wjechaliśmy
w pole (do tego niezbyt równe) i próbowaliśmy odnaleźć przeprawę przez otaczające to miejsce
kanały. Niestety przeprawy nie było, tylko ruiny jakiegoś kościółka, które obejrzeliśmy
przeskakując w dogodnym miejscu nad kanalikiem. Cofnęliśmy się do ostatniej miejscowości.
Zahaczyliśmy w niej o remontowany pałacyk. Po ujechaniu dalszych kilku km odnaleźliśmy szlak
niebieski, tzn. jego leśną odnogę, którą powinniśmy byli wyjechać za kanałami. Z ciekawości
skręciliśmy w tę drogę, zobaczyć dokąd nas zaprowadzi. Okazało się, że to szlak widmo –
niebieskie znaki doprowadziły nas do polany z powycinanymi drzewami, po której nie dało się
jechać. Krzysiek postanowił pójść kawałek dalej i poszukać zgubionego szlaku, ale jego jedynym
sukcesem okazało się nagonienie w moim kierunku stadka saren :-)
Wciąż sporo przed 16-tą (czasem zameldowania) dojechaliśmy do jakiejś miejscowości i zrobiliśmy
sobie popas w wiacie autobusowej. Z tablicy ogłoszeniowej nieopodal dowiedzieliśmy się, że w
„Morenie” (naszym schronisku) dzień wcześniej odbywała się rada gminy ;-) Po posiłku udaliśmy
się na obiecaną mi przez Krzyśka górkę (miało być stromo). Podjazd znajduje się w dobrze
cyklistom znanym lesie nadleśnictwa Karczma Borowa. Faktycznie, podjazd dość długi, jak na
nizinne warunki, z rosnącym nachyleniem (27% przed szczytem). Krzysiek podjechał bez
problemu, wcześniej wyrażając obawy odnośnie mojego ataku (najmniejsza tarcza 26 z przodu).
Mimo to pierwszą próbę odbyłem z sakwami. Przeważyły. Przednie koło stanęło. Łydki paliły, ale
zjechałem aby spróbować jeszcze raz, tym razem bez sakw. Zły wybór linii i uślizg na liściach. Nie
dziś. (czy mi się udało dowiedzieć można się z relacji z dnia następnego autorstwa Marzeny)
Po tych krótkich leśnych wojażach udaliśmy się już do „Moreny”, gdzie Krzysiek ‘zacumował’ swą
drugoplanową/zimową maszynę, a ja niekontent z faktu nie pojawienia się na GPS-ie trzech cyferek
pojechałem jeszcze dokręcić setkę. Po powrocie rozpakowanie, prysznic i przemiła kima.
Wieczorkiem dojechały formy, tego dnia, zdemobilizowane, czyli Marzena, Paweł z Ewą
oraz Michał K. i pograliśmy w scrabble z nowymi? zasadami – kończący bierze wszystko
(w rozumieniu dodawania punktów za pozostałe innym literki, z równoczesnym odejmowaniem
przeciwnikom tychże samych punktów). Przy okazji trafiła się ciekawostka językowa odnośnie kart,
tzn. ‘B’ na karcie waleta/jupka. Otóż była to talia niemiecka, a tam walet to ‘der Bube’, co przecież
również u nas jest czasem używane w formie ‘bubek’. Miłe zakończenie miłego dnia.
Ciąg dalszy rajdu sylwestrowego w relacji Marzeny.
Dystans:
Czas:
Średnia:
100km
6,5h
15,4km/h
Grono rajdowe:
Maciej Dudziak – team Unibike Xenon
Krzysztof Cecuła – team Eurobike
NIEDZIELA-WTOREK, 30 GRUDNIA – 1 STYCZNIA
Sylwester Osieczna
Opisuje Marzena Szymańska:
29.12.2007 – sobota
Ostatnie dni, bardzo dla mnie rowerowo udanego, roku 2007 spędziłam wraz z Cyklistami w
Osiecznej. Na miejsce zjeżdżać się zaczęliśmy w sobotę po południu. Jako pierwsi dotarli Krzysztof
C. i Maciej D., którzy przyjechali rowerami. Niedługo po nich dojechałam ja swoim wozem
sportowym z rowerem, oraz bagażami swoimi i Krzyśka w środku. Tego samego dnia pojawili się
jeszcze Michał Książkiewicz (jechał trochę rowerem, trochę pociągiem), oraz Ewa N. z Pawłem P.
– przyjechali samochodem i tak jak ja zabrali ze sobą rowery. Wieczór spędziliśmy wszyscy razem
umilając sobie czas grą w Scrabble i pogawędkami.
30.12.2007 – niedziela
Kolejne osoby miały dojechać do schroniska dopiero wczesnym popołudniem, więc rano,
około 9.00, krótko po śniadaniu wyjechaliśmy rowerami w teren. Pogoda jak na ostatnie dni grudnia
była piękna – było ciepło i słonecznie. Rajd zaplanował i poprowadził Michał K., a uczestniczyli:
Maciej D., Krzysztof C., ja, oraz Wojtek Surażyński (dojechał do nas od strony Leszna). Ewa i
Paweł również tego dnia gdzieś pojechali, ale wytyczyli sobie alternatywną trasę. Wyjechaliśmy ze
schroniska szosą w dół, przejechaliśmy przez rynek i niebawem wjechaliśmy w teren. Warunki do
jazdy w lesie były znakomite, ziemia była lekko zmrożona, nie było zatem ani błota, ani (prawie)
piachu.
Ścieżkami leśnymi, z pierwszym podjazdem po drodze, dotarliśmy do „Jagody” – drewnianej wieży
widokowej z roku o ile dobrze pamiętam 2006. Wdrapaliśmy się na tą wieżę, popatrzeliśmy na
rozległą panoramę, która się z niej roztaczała i porobiliśmy fotki. Potem był zjazd. Ten zjazd był
wąską ścieżką, na której ja częściowo prowadziłam - oczywiście nie nasz peleton – a rower przy
boku ;)). Dojechaliśmy do szosy i dalej do miejscowości Trzebania. W okolicy, w lesie była stroma
górka. Wjeżdżaliśmy na nią. Michał wjechał prawie do końca, ja podobnie. Za nami szturm
przypuścił Krzysiu i wyjechał całość, aż do końca tej górki jadąc szybko i lekko. Ostatni zaatakował
górkę Maciej. Jechał rowerem obciążonym sakwami. Podchodził do tego podjazdu 2 lub 3 razy i
ostatecznie mu się udało, czym zyskał sobie podziw ze strony nas wszystkich. Krótko potem
spotkaliśmy się z Wojtkiem S., który dojechał do nas z Leszna i dalej jeździliśmy już razem.
Objechaliśmy sobie plątaniną ścieżek górę św. Jadwigi, na końcu podjeżdżając pod wieżę. Przy
wieży zrobiliśmy sobie niedługi odpoczynek, podczas którego jedliśmy i piliśmy. Postój był krótki,
bo było chłodno. Zjechaliśmy z góry św. Jadwigi i udaliśmy się w stronę żwirowni. Była tam
stroma, piaszczysta skarpa. Porobiliśmy fotki i zjechaliśmy / zeszliśmy w dół wąską ścieżką nad
urwiskiem. Dojechaliśmy do Kąkolewa i szosą do Grodziska. Na szosie chłopaki się rozpędzili do
40 km/h. Zostałam nieco z tyłu, jadąc na kole u Krzysia i trzymając prędkość około 30 km/h.
Z szosy znowu wjechaliśmy w teren i długim podjazdem wdrapaliśmy się na Wzgórze 145.
Ciekawy był to podjazd – raz bardziej raz mniej stromy. W końcowej części zrobił się na krótkim
odcinku dość ścianowaty i tam dopiero zeszłam z roweru – miałam wrażenie, że jeśli pojadę
kolejnych parę centymetrów dalej, to przekoziołkuję na plecy. Tuż za tym super stromym
odcinkiem, znowu wskoczyłam na rower i już w siodle dokończyłam dzieła. Ze szczytu
obserwowaliśmy ładny widoczek i .... ekipę w samochodach terenowych – jechali sobie lasem i
zjeżdżali z wzgórza tą samą ścieżką, którą myśmy kilka chwil wcześniej podjeżdżali. Zjechaliśmy
ze wzgórza i my, jadąc tam skąd wyjechała nasza terenowo – samochodowa ekipa. To chyba
właśnie tam trochę się pogubiliśmy – niespodziewanie Michał i Maciej zniknęli nam z oczu.
Szukając ich, zrobiliśmy kilka zjazdów i podjazdów. Kiedyśmy się odnaleźli, dojechaliśmy do
stromego zjazdu. Nasza trasa nie biegła tamtędy i nie planowaliśmy go zjeżdżać. Jedynie Krzysztof
puścił się w dół – po to tylko, by potem móc podjechać tego potworka. Jak się okazało, nie było to
łatwe zadanie. Kiedy Krzysztof czynił próby podjechania (ostatecznie nie udało mu się to), Michał
kręcił film, uwieczniając to wydarzenie i ubarwiając je dodatkowo zabawnymi komentarzami.
Kiedy Krzysiu wszedł na górę, pojechaliśmy w dalszą drogę.
Na zjeździe do leśniczówki Maciej zaliczył niegroźną glebę w jedynym chyba na całej trasie
miejscu z kopnym piaskiem. Ja zaliczyłam tam skos i podpórkę nogą, ale nie wyłożyłam się.
Zjechaliśmy do Grodziska, dalej kierując się szosą do Świerczyny. Przy szlaku rowerowym nr 3
pożegnał się z nami Maciej, a my pojechaliśmy tym malowniczym szlakiem do Wojnowic i z nich
szlakiem niebieskim do Drzeczkowa i szosą do Osiecznej.
Przedostatni rajd z Cyklistami w 2007 roku był bardzo udany. Z licznika wyszło mi: czas – 3,38,30,
dystans – 52,33 km.
Po południu, kiedy wróciliśmy do „Moreny”, zaczęły się zjeżdżać kolejne osoby i nasze
schronisko powoli zaczęło się zapełniać. Wieczór spędziliśmy podobnie jak dnia poprzedniego.
31.12.2007 – poniedziałek - SYLWESTER
W poniedziałek znowu wstaliśmy wcześnie. Tak jak w niedzielę, chcieliśmy pojeździć na
rowerach i by móc chęci wprowadzić w życie, musieliśmy się dobrze zorganizować czasowo, bo
plan tego dnia był bardzo napięty. Zaraz po śniadaniu wyruszyliśmy. Rajd ponownie zaplanował i
poprowadził Michał K., a uczestniczyli: Robert M., brat Roberta – Tomek, Krzysztof C. i ja. Tym
razem pogoda nie była nam łaskawa. Nocą i wcześnie rano padało. Na szosie miejscami utworzyła
się warstewka lodu, w niektórych miejscach była pośniegowa chlapa i ogólnie szosy były bardzo
mokre. Tego obrazu dopełniły wysoka wilgotność, przenikliwy chłód, trochę wiatru i szare chmury.
Po pięknej pogodzie z dnia poprzedniego nie pozostał nawet ślad. Rajd w całości biegł szosami,
bodaj raz czy dwa zjechaliśmy w teren, ale tylko na chwilę. Przemokłam straszliwie – jechałam bez
błotników – więc byłam cała mokra z tyłu, zmokłam także z przodu, wszystko to co leciało spod
tylnego koła Krzysia i Michała było na mojej kurtce i twarzy ;).
Szosy w okolicy Osiecznej zrobiły na nas wrażenie. W bardzo wielu miejscach były równiutkie,
świeżo wylane asfalty. Jechało się zatem bardzo komfortowo. Nie było monotonnie, ponieważ teren
był pofałdowany, spotkaliśmy się nawet ze znakami informującymi, że oto przed nami zjazd 6%, a
dalej za nim podjazd 11%. Nasz rajd przebiegał przez następujące miejscowości: Osieczna –
Świerczyna – Bojanice – Nowy Bialęcin – Siemanowo – Kosowo – Gola – Stary Gostyń – Daleszyn
– Stężyca – Bielewo – Lubiń – Krzywiń (tam zatrzymaliśmy się pod sklepem i brat Roberta nakupił
dla wszystkich batoników – mieliśmy prawdziwą ucztę). Z Krzywinia do Osiecznej mieliśmy już
niedaleko. Przejechaliśmy jeszcze przez Miąskowo i Świerczynę i byliśmy na miejscu.
Z licznika wyszło mi: czas – 3,00,41, dystans – 58,83 km.
Zaraz po rajdzie Krzysztof i ja przebraliśmy się w suche ubrania i wraz z Ewą i Pawłem
pojechaliśmy do Leszna by kupić jedzenie na Sylwestra. Ewa ubrana była w czerwoną rowerową
kurtkę, w ręku miała listę potrzebnych nam produktów i długopis i z tego powodu wielu ludzi brało
ją za ... pracownicę sklepu :). Odwiedziliśmy klika supermarketów, bo nie wszędzie wszystko mieli.
Mieliśmy trochę problemów z owocami, naszukaliśmy się trochę, nim znaleźliśmy ładne, oraz z
jajkami – w całym Lesznie nie mogliśmy znaleźć jajek. Kiedy w końcu uporaliśmy się z zakupami,
było już ciemno.
Wróciliśmy do schroniska, gdzie trwały przygotowania do imprezy sylwestrowej. Nasz
sylwester w zabawnych przebraniach i rytmach lat 80 rozpoczął się około 21.00. Tańczyliśmy do
północy, a o godzinie 00.00, wyszliśmy przed schronisko witać z szampanem Nowy Rok i oglądać
sztuczne ognie. Kiedy pokaz skończył się większość osób poszła na spacer nad jezioro. Po spacerze,
kiedy wszyscy już wrócili, Monika i Tomek zrobili pokaz slajdów ze swojej rowerowej podróży
poślubnej po Norwegii. Zdjęcia były ładne i ciekawie opisane, a całości towarzyszyła oprawa
muzyczna. Obejrzeliśmy łącznie jakieś 2000 zdjęć. Potem swoje fotki z rajdu niedzielnego i
poniedziałkowego pokazał Michał K.
Wszystko skończyło się około 4.30.
01.01.2008 – wtorek
Wtorek był dniem wielkiego sprzątania i wyjazdu. Kiedyśmy spali po bardzo udanej
zabawie sylwestrowej, spadł śnieg. Ranek powitał nas więc biały. Pośród porządków i pakowania
się, każdy chyba znalazł chwilę czasu na krótki spacer – Krzysiu i ja poszliśmy nad jezioro. Po
powrocie ze spaceru, zebraliśmy się wszyscy w jadalni i odśpiewaliśmy 100 lat małej Oli – córeczce
Przemka Warkockiego, która tego dnia kończyła roczek. Dostała też od Cyklistów żółtą koszulkę
klubową. Przed 14.00 ze schroniska wyszły ostatnie osoby. Wraz z Krzysiem dokończyliśmy
ostatnie prace porządkowe, obeszliśmy puste już pokoje i ruszyliśmy w drogę powrotną.

Podobne dokumenty