darmowa publikacja

Transkrypt

darmowa publikacja
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym Salon Cyfrowych Publikacji ePartnerzy.com.
WAYNE ROONEY
WAYNE
ROONEY
Moja historia
tłumaczenie
MICHAŁ POL
KRAKÓW 2012
BOŻE, CHROŃ
WAYNE’A OD
SZALEŃSTWA…
Wayne Rooney rozpoczyna autobiografię od
opisu koszmarnej kontuzji w przegranym 0:3
meczu z Chelsea pod koniec sezonu 2005/
06. Złamana kość śródstopia o mało co nie
wykluczyła go z wyjazdu na mistrzostwa świata. Tak się złożyło, że dosłownie trzy dni
przed feralnym meczem rozmawiałem z nim
4/80
na Old Trafford o tym... jakim koszmarem
jest dla piłkarza kontuzja przekreślająca
wyjazd na mundial. Wayne był poruszony
wieścią o urazie Francesco Tottiego, nad
którym zawisła groźba, że nie będzie w stanie
pojechać do Niemiec. Rooney stwierdził
wówczas, że choć Italia z Tottim będzie silniejsza i może stanąć Anglii na drodze po
Pucharu Świata, z całego serca życzy
Francesco, żeby zdążył się wykurować. –
Mistrzostwa świata to największe marzenie
każdego piłkarza. Wyobrażam sobie, jaki to
ból zostać w domu z kontuzją i w telewizji
oglądać kolegów, bo opowiadał mi o tym
Steven Gerrard, który nie pojechał do Japonii i Korei. Nie życzę nikomu takiego koszmaru – powiedział wtedy Rooney, nie mając
pojęcia, że za trzy dni nad nim samym zawiśnie podobne fatum.
5/80
Dziennikarz z Polski nie ma wielu okazji
stanąć oko w oko z gwiazdą futbolu takiego
formatu. Jeśli ma szczęście, znany piłkarz
zatrzyma się przy nim w mix-zonie po
meczu, ale zwykle jest to wówczas krótka, aktualnościowa rozmówka. Na duże wywiady
„specjalnie dla...” liczyć mogą tylko giganci
z największych piłkarsko krajów, koledzy
z „Timesa”, „La Gazzetty dello Sport”,
„L’Equipe”, „Marki” czy „Kickera”. Chyba że
spotkanie zorganizuje sponsor piłkarza, dla
własnej promocji. Dzięki pomocy firmy adidas mogłem kiedyś zagrać w meczu z Alessandro del Piero i Zinedine Zidanem, po
którego podaniu strzeliłem nawet gola Edwinowi van der Sarowi, a potem zrobić
z nimi wszystkimi wywiady.
Do Manchesteru wysłał mnie inny gigant
sprzętu sportowego, Nike, który na Old
6/80
Trafford zaprezentował nowy, mundialowy
model butów, opracowanych specjalnie dla
Rooney’a, w których ten miał poprowadzić
Anglię do walki o złoto. Pamiętam, że były
niebieskie, a Wayne udowadniał nam, że celność jego strzałów i ich siła są w tym wynalazku
jeszcze
większe.
Z murawy
przenieśliśmy do auli pod trybuną stadionu.
Wayne stanął przed nami na scenie i nie
okazywał żadnego stresu, że występuje przed
tak dużą grupą dziennikarzy. Był wyluzowany i odpowiadał elokwentnie. Zupełnie inaczej niż podczas naszego pierwszego
spotkania.
Zaprezentował
najnowszą
reklamówkę Nike’a, nakręconą podczas treningu Manchesteru United, w której wściekły
na kolegów Rooney sam staje w bramce
i broni, wykonując niewiarygodne parady. –
To nie triki komputerowe, to działo się
7/80
naprawdę. Czasami na treningu staję dla zabawy na bramce i chłopaki robią sobie trening strzelecki. Zazwyczaj jednak Edwin
i Tim (Howard) zazdrośnie pilnują bramki
i za nic nie dadzą ci do niej wejść –
opowiadał.
Później, podczas wywiadu, tryskał radością
i nadziejami na zbliżające się mistrzostwa
świata. Przekonywał, że Anglia jedzie do
Niemiec po tytuł, bo od lat nie miała tak silnej drużyny. Nie wiem, czy to kurtuazja, ale
stwierdził, że po wyjściu z grupy zamiast na
Polskę wolałby trafić na... Niemcy. Przekonywał, że wygrany 2:1 mecz z kadrą Pawła
Janasa na Old Trafford kosztował Anglików
mnóstwo sił, bo polski zespół grał siłowo
i świetnie bronił. Jak pamiętamy, los niestety
spełnił to marzenie Wayne’a i pozwolił
8/80
Anglikom „uniknąć” Polski – trafili na
naszych pogromców, czyli Ekwador.
Rooney zapewniał też, że angielskie media
niepotrzebnie obawiają się czy wytrzyma
presję i jak zareaguje na ewentualne prowokacje ze strony rywali, którzy będą chcieli
wykorzystać jego temperament. – Zdaję
sobie sprawę, że mogę być „krótko pilnowany” w nadziei, że puszczą mi nerwy. Bywało,
że puszczały, ale byłem wtedy młodym chłopakiem. OK, nadal jestem młody, ale gram
na najwyższym poziomie już od czterech lat
i nabrałem doświadczenia, żeby wiedzieć,
jakich rzeczy nie robić i nie dać się sprowokować. Obiecuję sobie, że podczas mundialu będę się starał skupić tylko na grze –
mówił z przekonaniem. Niestety, nie udało
się. Tak jak na Euro 2004, znów nie
dokończył
ćwierćfinałowego
meczu
9/80
z Portugalią, tylko tym razem nie z powodu
kontuzji, ale wyrzucony z boiska z czerwoną
kartką, za spacer po kroczu Ricardo
Carvalho.
Po raz pierwszy stanąłem twarzą w twarz
z Wayne’em właśnie podczas portugalskich
mistrzostw Europy, dwa lata wcześniej, na
które pojechałem jako korespondent „Gazety
Wyborczej”. Nie widziałem na żywo jego
świetnego występu w pierwszym meczu
turnieju, przeciwko Francji, w którym grał
nie jak nieśmiało pukający do dorosłego futbolu nastolatek, ale niczym doświadczony
rutyniarz. Bez odrobiny szacunku dla takich
gwiazd jak Zidane czy Lilian Thuram. Wybrałem się więc na mecz Anglia – Szwajcaria
w Coimbrze, żeby z bliska zobaczyć tę
wschodzącą gwiazdę, najmłodszego debiutanta w 124-letniej wówczas historii
10/80
angielskiego futbolu, którego trener Sven
Goran Eriksson porównywał z 17-letnim Pelé
na mundialu w 1958 roku.
Ciekawość podsycali angielscy dziennikarze, opowiadając, że przypominający na
boisku wściekłego pit bulla młodziak, poza
nim jest ucieleśnieniem skromności i nieśmiałości. Jako jedyny zawodnik w kadrze nie
zwraca się do Erikssona per „Sven”, jak wszyscy pozostali piłkarze, ale „sir” lub „boss”,
tłumacząc, że nie może się przemóc. Że pracuje nad nim Steven Gerrard, starając się go
rozluźnić i „ucywilizować”, oglądając wspólnie DVD. A na boisku jego wybuchowy temperament próbuje okiełznać Gary Neville,
dbając o to, żeby nie stracił w walce głowy
i przede wszystkim nie obrażał sędziów,
zwłaszcza że na Euro 2004 wszyscy
doskonale znają angielski.
11/80
W wygranym 3:0 spotkaniu ze Szwajcarami, Wayne zdobył pierwszego gola, który
uczynił go najmłodszym strzelcem bramki
w historii finałów mistrzostw Europy.
Z radości aż fiknął fikołka i na dobitkę z całej
siły kopnął w mikrofon. Gdy później podwyższył na 2:0, zareagował o wiele spokojniej. Po spotkaniu – zgodnie z nowym
zwyczajem UEFA – jako Zawodnik Meczu
odebrał nagrodę na konferencji prasowej
przed przyjściem trenerów. Zobaczyliśmy
przerażonego dzieciaka, który ze spuszczoną
głową, nerwowo wijąc się na krześle sprawiał
wrażenie jakby znalazł się nie w obliczu dziennikarzy z całego świata, ale na komisariacie po kradzieży batona w sklepie.
Wyrwałem się pierwszy do mikrofonu, pytając czy to były najważniejsze gole w jego
krótkiej karierze. – No, na pewno były
12/80
ważne, bo „zabiły” Szwajcarów – wydukał
przerażony, straszliwym liverpoolskim akcentem. Poczym podniósł się z miejsca
i zniknął na zapleczu. Nie odpowiedział na
żadne pytanie więcej! Po wszystkim podszedłem do znajomego z „Timesa”, żeby
sprawdzić czy dobrze zrozumiałem odpowiedź. Odparł, że musi... skonsultować się
z kolegą z Liverpoolu, ponieważ sam ledwo
co zrozumiał.
W mix-zonie, kiedy angielscy dziennikarze
rzucili się na Rooney’a, ja odpytałem na jego
temat pomocnika Newcastle Utd, Kierona
Dyera. „Kiedy dostaje piłkę, wie, co z nią
zrobić. To najważniejsze. No i nie boi się
niczego ani nikogo. W meczu z Francją walczył z Lilianem Thuramem. To przecież jeden
z najlepszych obrońców świata, nie wiem, kto
ustępuje mu doświadczeniem. A od Rooneya
13/80
odbijał się jak od ściany i padał na ziemię,
jakby ważył dwa razy mniej. Jest bardzo
szybki, przebojowy, silny jak czołg, umie
minąć rywala i mocno strzelić. A że jest
agresywny na boisku? Nauczy się kontrolować agresję. Ona nie musi być u piłkarza
złą cechą. On po prostu tak funkcjonuje
w grze. Bywają piłkarze, którzy nakręcają się
w podobny sposób, np. Craig Bellamy,
z którym gram w Newcastle. Jeśli kazać mu
być spokojnym, zabronić pokrzykiwania na
sędziów, kłótni, nieustannej walki, przepychania z rywalami, przestanie być Craigiem
Bellamy – groźnym napastnikiem. To samo
z Rooneyem, nie mówiąc już o tym, że przecież pochodzi z bokserskiej rodziny. Nie
wolno go temperować, bo nie będzie sobą” –
opowiedział mi wówczas. Trzeba przyznać, że
14/80
od tego czasu ani Rooney, ani Bellamy niewiele się zmienili.
W kolejnym meczu na Euro 2004 jego dwa
gole z Chorwacją dały Anglii zwycięstwo 4:2
i awans do ćwierćfinału. Gdy pod koniec
meczu trener Eriksson ściągnął go z boiska,
bojąc się, by żółta kartka nie odebrała mu
prawa gry z Portugalią, sam wstałem
z miejsca, dołączając się do owacji na stojąco
całego stadionu. Rooney znów został Zawodnikiem Meczu, ale tym razem po odebraniu
nagrody zbiegł z sali konferencyjnej bez
słowa. To wtedy na Wyspach na dobre
wybuchła „Rooney-mania”, która trwa
nieprzerwanie do dzisiaj. Podobno to właśnie
wówczas trener Alex Ferguson podjął
decyzję, że „ten chłopak prędzej czy później
musi
trafić
do
United”.
A agent
Wayne’a jeszcze przed jego powrotem do
15/80
kraju otrzymał aż 73 propozycje od sponsorów, z których wybrał najlepsze, czyniąc ze
swego klienta równorzędnego partnera dla
takich marketingowych gigantów jak David
Beckham i Michael Owen. 18-letni Rooney
podpisał kontrakty reklamowe w sumie na
12 mln funtów rocznie, m.in. z Nike, Procter
& Gamble, Pringles, EA Sports i Fordem...
Jednak ogromna popularność, która uczyniła nastolatka multimilionerem, okazała się
dla niego przekleństwem. Drapieżne angielskie brukowce rozesłały swe „psy gończe” po
całym kraju, że wynajdowały haki na młodego idola i bezlitośnie wyciągały kolejne trupy
z szafy. Rooney daje w tej autobiografii
świetny obraz bezradności gwiazdora wobec
brutalnych mediów i nieudane próby
„dogadania się” z nimi. News z Rooney’em
w tytule, nawet jeśli nie do końca prawdziwy,
16/80
był na wagę złota. A jeśli newsa nie ma,
trzeba go wykreować – szczególnie bulwersująca wydaje się jego opowieść o podstawieniu przystojniaka, który na ulicy pocałował narzeczoną piłkarza, po to, by
brukowce mogły napisać o jej „niewierności”.
Inna rzecz, że Wayne swoim zachowaniem
poza boiskiem dostarczał krwiożerczym
tabloidom
doskonałą
pożywkę.
Równocześnie jego autobiografia, opowieść
o nastolatku z dzielnic nędzy Liverpoolu, na
którego nagle spadło niespodziewane bogactwo, sława i możliwość gry o największe trofea, pozwala zrozumieć przyczynę wielu jego
zachowań i błędów, jakie popełnił. Gorzej że
wyjaśnienia wielu kontrowersyjnych historii,
które nam daje – zmiana agenta, klubu,
skandal z wizytami u prostytutek, strata
setek tysięcy funtów u bukmacherów –
17/80
pachną przemyślaną autoryzacją jego słynnego
agenta,
Paula
Stetforda.
Nie
odpowiadają też na pytanie, czemu nie stały
się dla niego nauczką na przyszłość, czemu
nie wyciągnął z głośnych błędów żadnych
wniosków, ale powtarzał je, i to w o wiele
większej skali?
Tłumacząc pierwszy tom autobiografii
Rooneya, zastanawiałem się jak opisze nam
wydarzenia po 2006 roku, jak wytłumaczy
się z tych wszystkich afer? Dowiemy się już
na jesieni, kiedy do księgarń trafi tom drugi.
A będzie o czym poczytać, bo przecież od
tego czasu zdobył pierwszy tytuł mistrza
Anglii, a po nim trzy kolejne, wygrał Ligę
Mistrzów i Klubowe Mistrzostwa Świata
i jeszcze dwa razy zagrał w finale Champions
League, przegranych z Barceloną. Ożenił się,
urodziło mu się dziecko, ale też zbulwersował
18/80
opinię publiczną ujawnieniem spotkań
z prostytutkami w czasie, gdy jego żona była
w ciąży. Jakby nie tylko nie wiedział, że
niewierność to zło, ale też, że na Wyspach od
dawna obowiązuje zasada „kiss and tell”,
czyli „pocałuj i opowiedz” o tym mediom,
dobrze na tym zarobisz. 21-letnia Jennifer
opowiedziała o potajemnych spotkaniach
z Wayne’em, za które płacił 1200 funtów za
godzinę. Zdradziła m.in., że piłkarz namówił
ją na wizytę w rodzinnej rezydencji. Pod
nieobecność ciężarnej żony baraszkowali
w łożu małżeńskim. Ujawniła też treść jego
erotycznych esemesów. Jeden z nich brzmiał:
„Let’s score at home” (czyli „strzelmy”, w znaczeniu „zaliczmy”, to w domu). Nieszczęsny
Wayne zapewne będzie musiał odnieść się do
tych wydarzeń, zwłaszcza że głos w sprawie
jego niewierności zabrał nawet sam premier
19/80
Wielkiej Brytanii, David Cameron. Gdy tuż
przed odebraniem nagrody dla Polityka Roku
magazynu „GQ” dowiedział się, że Rooney
strzelił gola w wygranym 3:1 meczu eliminacji Euro 2012 z Szwajcarią. Już na scenie
uciekł się do niewybrednego żartu:
„Sprzedam wam newsa – Wayne Rooney
znowu zaliczył! Tym razem jednak na boisku,
do bramki rywala i dla reprezentacji
Anglii” – oznajmił zdumionej widowni.
Ciekawe też będą tłumaczenia w kwestii
niedoszłej zmiany klubu, na Manchester
City, do której – jak twierdziły media – miał
go namawiać agent. Właściciele City, arabscy
szejkowie złożyli piłkarzowi bajeczną ofertę:
milion funtów miesięcznie, która uczyniłaby
go najlepiej opłacanym piłkarzem świata
i oznaczała podwyżkę rzędu prawie 300 procent. Bardzo chętnie się dowiem, czy Rooney
20/80
rzeczywiście
rozważał
odejście,
ale
przestraszył się reakcji kibiców Czerwonych
Diabłów”, którzy podczas meczów skandowali pod jego adresem: „Judasz!”, wywieszali transparenty w rodzaju „Coleen ci
wybaczyła, my nie wybaczymy nigdy” i „Kto
jest teraz dziwką, Wayne?”, a nawet grozili
śmiercią. Czy też nie miał zamiaru odchodzić, a wraz z agentem użył oferty rywali dla
wymuszenie sowitej podwyżki?
Oczywiście nie czekam na dalszy ciąg
wspomnień Rooney’a wyłącznie dla kulisów
skandali. Przecież znajdzie się tam też zapis
fantastycznej historii futbolu. Np. droga do
triumfu w Lidze Mistrzów po pamiętnym,
dramatycznym
„angielskim”
finale
w Moskwie
przeciwko
Chelsea.
Chcę
wiedzieć, czy czuł desperację w decydującej
serii rzutów karnych, kiedy do piłki
21/80
podchodził John Terry? Jak zareagował, gdy
kapitan „The Blues” się poślizgnął i czy
zamknął oczy, kiedy piłkę ustawił sobie
z kolei Ryan Giggs... A jak przyjął odpadnięcie w półfinale Ligi Mistrzów z Bayernem
Monachium
w 2010 roku,
mimo
prowadzenia 3:0, gdy musiał zejść z murawy
z kontuzją? Jak świętował swe pierwsze mistrzostwo Anglii w 2007 roku (a z autobiografii Giggsa wiemy, że chłopaki z United potrafią świętować...)? Jak przeżył porażkę
z Chorwacją na Wembley, która przesądziła,
że Anglia nie pojechała na Euro 2008, a jak
komentował skopany mundial w RPA
w 2010? Co sobie myślał, gdy po bezsensownym faulu bez piłki na rywalu z Czarnogóry w eliminacjach Euro 2012, UEFA
rozważała zawieszenie go na trzy mecze podczas turnieju w Polsce i na Ukrainie?
22/80
Wreszcie, co go pchnęło do tego, by w 78. minucie derbowego meczu z Manchester City
w lutym 2011 uderzyć piłkę po podaniu
Naniego kapitalną, niesamowitą przewrotką,
po której padł jeden z najpiękniejszych goli
w historii piłki nożnej? Sam wówczas przyznał, że to najwspanialszy gol w jego karierze.
Chciał tak strzelić, wiedział gdzie poleci
piłka, wiedział w ogóle co robi? Czy też była
to
„eksplozja
mocy
drzemiącej
w drapieżniku, który nie kontroluje swojego
sportowego geniuszu – to geniusz steruje
nim” – jak skomentował wówczas mój redakcyjny kolega, Rafał Stec.
Kiedy Wayne Rooney wychodzi na boisko,
nigdy nie wiem, którą twarz pokaże tym
razem – boiskowego geniusza na miarę
Pelégo, czy boiskowego bandyty? Czy może
obie na raz, jak w meczu z West Ham United,
23/80
kiedy zdobył hat-tricka, ale też klął przeraźliwie prosto do kamery? Pozostaje mi tylko
przyłączyć się do śpiewów kibiców
reprezentacji Anglii, którzy przed mundialem w RPA skandowali na melodię własnego hymnu: „Boże, chroń Wayne’a od
szaleństwa”...
MICHAŁ POL
BIAŁY PELÉ
Sir Alex Ferguson przejął stery Manchester
United przeszło dwie dekady temu. Skrupulatnie i mozolnie budując na Old Trafford
wielką potęgę, zapewne nie zdawał sobie
sprawy, że pewnego dnia przyjdzie mu pracować z kimś niezwykłym. Z kimś, kogo
mimo bardzo młodego wieku cała Anglia obwoła futbolowym zbawicielem narodu,
tudzież cudownym dzieckiem, które musi
podążyć śladami największych tuzów, jakich
25/80
widział piłkarski świat. Z kimś, kto szturmem
zdobędzie nagłówki sportowych gazet, zadomowiając się tam na stałe. Z kimś, na kogo
pojęcie takie jak „porażka” będzie działało
jak płachta na byka. Z kimś o wielkich
umiejętnościach, jeszcze większym sercu do
gry, a jednocześnie o trudnym do okiełznania
charakterze. Z Waynem Rooneyem.
31 sierpnia 2004 roku właściwie nie zapowiadał się dla fanów United szczególnie.
Karuzela transferowa osiągnęła apogeum, ale
nikt o zdrowych zmysłach nie brał poważnie
plotek o rzekomej ofercie sir Aleksa za liverpoolskiego nastolatka. Zgodnie z dewizą
Evertonu „Once a Blue, always a Blue”, taki
obrót sprawy należało pozostawić w strefie
marzeń. I kiedy wydawało się, że tradycyjny
scenariusz zostanie zrealizowany, pojawiła
się kusząca propozycja, którą zarząd klubu
26/80
z Goodison Park natychmiast zaaprobował,
wskutek czego Wayne Rooney zmienił barwy.
Dosłownie i w przenośni.
W kręgach związanych z MU pojawiły się
wątpliwości. „Czy to nie pochopna decyzja?
Kupiliśmy kota w worku?” – zdawali się
myśleć niektórzy, głównie kibice. 19-latek
rokował bardzo dobrze, ale ileż to już
widzieliśmy nieoszlifowanych diamentów,
które ostatecznie oślepione i omamione
krótkim okresem splendoru postanowiły
odłożyć sprawy sportowe na bok i zająć się
błyszczeniem na salonach? O to, żeby tak się
nie stało w przypadku Rooneya, miał zadbać
sam sir Alex. A ten – niczym legendarny Midas – czego nie dotknął, zamieniał w złoto.
Nie inaczej było tym razem.
Młody napastnik szybko wyprowadził
z błędu sceptyków i malkontentów. Przygodę
27/80
na Old Trafford rozpoczął debiutem
z najskrytszych
marzeń,
strzelając
tureckiemu Fenerbahce trzy gole przedniej
urody i prezentując całemu światu nieprzeciętne pojęcie o piłce nożnej. Mecz po meczu,
raz po raz pokonując bramkarzy rywali,
spłacał kredyt zaufania, którym obdarzył go
szkocki menedżer. Nawet najwięksi przeciwnicy tego transferu z czasem zmienili
oschłe „You scouse bastard”1 na gromkie „He
goes by the name of Wayne Rooney!”2.
Anglik napotkał jednak na swojej drodze
dwa problemy. Jeden z nich nazywał się Cristiano Ronaldo. Obaj byli obdarzeni
niezwykłymi umiejętnościami, ale to Portugalczyk wykazywał większe „parcie na
szkło” i zwykle to on zbierał oklaski za kolejne popisy, których współtwórcą był właśnie
28/80
Wayne – niedoceniony gladiator, harujący
jak wół na sukces reszty drużyny. Drugi kłopot stanowiły kontuzje, koszmar wracający
z częstotliwością równie wielką, co zapał
Wayne’a do gry. Zresztą spędzają mu one sen
z powiek do dziś.
Kibice kochają go za ogromne serce do
walki, zawzięcie i nieustępliwość. Dla
Rooneya nie ma straconych piłek, a osiemdziesięciometrowy powrót pod własne pole
karne celem wsparcia szyków defensywnych
to chleb powszedni. Także wśród członków
MUSC Poland panuje przekonanie, że to nie
efektowność a efektywność czyni piłkarza
przydatnym drużynie. Wayne jak mało kto
pasuje do tej definicji.
I w ten sposób, prowadząc karierę pełną
wzlotów
i upadków,
fantastycznych
zwycięstw i gorzkich porażek, Wayne Rooney
29/80
buduje swoją piłkarską tożsamość. Dziś, już
nie jako 19-letni buntownik, lecz dojrzały
mąż i ojciec, nadal stanowi o sile rażenia United. Wykreował sobie pewną pozycję i na
stałe zapisał się w kartach historii nie tylko
klubu z Old Trafford, ale również angielskiej
piłki. Mimo to przed Waynem nadal stoi
multum wyzwań, wśród których warto nadmienić
odebranie
sir
Bobby’emu
Charltonowi miana najlepszego strzelca zarówno United, jak i reprezentacji Anglii.
Pseudonim „White Pelé” zobowiązuje i jeśli
Rooneya ominą poważniejsze urazy, dopisze
zdrowie, a zapał do gry nie zgaśnie, to za
kilka lat będzie można postawić go w jednym
szeregu obok takich legend jak wyżej wspomniany Brazylijczyk. Czego sobie i Wam,
Drodzy Czytelnicy, z całego serca życzę.
SEWERYN SAJDOWSKI
30/80
członek MUSC Poland
(Stowarzyszenie Kibiców MU w Polsce)
www.musc.pl
Jest najlepszym młodym piłkarzem, jakiego
ten kraj widział od 30 lat.
SIR ALEX FERGUSON
On nie jest już dobrze się zapowiadającym,
wielkim talentem. On jest gotowy na wszystko. Nie muszę mu mówić jak zdobywać
gole – jego wyobraźnia jest niewiarygodna.
SVEN-GORAN ERIKSSON
To ekscytujący, młody talent, który wykazał
niezwykłą dojrzałość i opanowanie jak na te
szczenięce lata.
PELÉ
32/80
Wayne Rooney to fenomenalny talent i już
bardzo dużo osiągnął. Może stać się tak
wielki jak Bobby Charlton i pomóc Anglii
wywalczyć mistrzostwo świata.”
DIEGO MARADONA
Rooney to jeden z najlepszych piłkarzy świata, nie ma co do tego wątpliwości.
RONALDINHO
WSTĘP
Stamford Bridge, 29 kwietnia 2006 roku.
Chelsea prowadzi z nami, po szybko
strzelonej bramce. William Gallas trafił do siatki strzałem głową po rzucie rożnym, co nie
miało się prawa zdarzyć, bo wiele razy
ćwiczyliśmy na treningach zachowanie się
przy stałych fragmentach w obronie. Od pierwszego gwizdka ledwo minęło pięć minut,
a już musimy gonić wynik. Znowu to samo –
wcale nie gramy źle, ale nie potrafimy strzelić
34/80
gola. Ja sam zmarnowałem najlepszą okazję.
Wpadłem w pole karne ze środka boiska,
udało mi się ograć dwóch obrońców, miałem
przed sobą już tylko bramkarza… Ale
strzeliłem obok słupka. Komentatorzy mówili
później, że tego dnia trawa na Stamford była
zbyt długa. Ja tam jednak nie zwalałem winy
na trawę. Jakbym uderzył czysto, byłaby
brameczka i tyle.
W drugiej połowie zrobiło się 0:2, po
bramce Joe Cole’a. Później jeszcze dostałem
żółtą kartkę za lekkomyślny faul i fani
Chelsea zaczęli się drzeć: „Rooney, Rooney,
what’s the score?!” (jaki wynik?). W 72. minucie pokonali naszego bramkarza po raz
trzeci. Zrobiło mi się niedobrze. To było
straszne. Widziałem, że dla niektórych
kolegów mecz już się skończył, że mają dość
i marzą tylko o ostatnim gwizdku. Za to ja,
35/80
choćby nie wiem jak źle z nami było, nigdy
nie spuszczam głowy i zawsze gram do
końca. Bez względu na wynik, bez względu
na to, ile zostało czasu, zawsze myślę tylko
o strzeleniu gola.
W 78. minucie dostałem kolejną szansę.
Tym razem wbiegłem w pole karne z lewej
strony. Kiedy się przedzierałem, przewrócił
mnie obrońca rywali, Paulo Ferreira. To nie
było żadne złośliwe, ani nawet szczególnie
ostre wejście. Paulo raczej splątał się ze mną,
niż mnie podciął. Ale wyrżnąłem o ziemię.
I już tak zostałem. Uderzył kolanem w tylną
część mojego prawego uda. Impet sprawił, że
dolna część mojej nogi wygięła się. Natychmiast poczułem, że coś chrupnęło. Nie
wiedziałem co i jak, czułem jedynie rozrywający, agonalny ból.
36/80
Nie mogłem się ruszyć, łzy same napłynęły
mi do oczu, ściskałem głowę, żeby nie wyć
z bólu. Zatrzymano grę, bo wszyscy się zorientowali, że doznałem naprawdę poważnej
kontuzji. Podbiegli do mnie klubowi fizjoterapeuci i faceci z noszami. Tłum ucichł.
Kiedy znoszono mnie z murawy, usłyszałem,
że fani Chelsea, którzy dopiero co prowokowali mnie po żółtej kartce, klaszczą na
pożegnanie. Pamiętam, że pomyślałem sobie:
„Nie muszą tego robić, ale to ładnie z ich
strony”.
W szatni lekarz United, Doc Stone,
sprawdzał, co mi się stało, starając się rozgryźć, na ile poważny jest uraz. Ja sam nie
wiedziałem, co myśleć, bo czułem się inaczej,
niż kiedy doznałem poważnej kontuzji stopy
podczas Euro 2004. Wówczas nie usłyszałem
żadnego trzasku, jak teraz, a ból poczułem
37/80
dopiero wtedy, kiedy znów stanąłem na
nodze.
Doktor uważał na początku, że nadmiernie
napiąłem nerwy, uraz nie był bowiem
skutkiem ostrego wejścia rywala. Ja jednak
od razu wiedziałem, że to poważniejsza
sprawa. Coś tam wyraźnie się rozsypało,
słyszałem, jak pęka. Doktor stwierdził, że
jeśli to tylko uszkodzone nerwy, wyleczę je
w dwa tygodnie. Pomyślałem: „Och, nie!
Stracę dwa ostatnie mecze sezonu!” A potem
zdałem sobie sprawę, że jeśli to coś
groźniejszego, jeśli znów złamałem kość
śródstopia, jak poprzednim razem, to nie zagram na mistrzostwach świata!
W szatni panowała kompletna cisza. Nie
z mojego powodu, ale naszego występu, bo
Chelsea nas ośmieszyła. Nikt nic nie mówił.
Nawet Boss na nas nie krzyczał. Nie musiał.
38/80
Każdy z nas zdawał sobie sprawę, że się
skompromitowaliśmy.
Co do mnie, zdecydowano, że wracam
z drużyną do Manchesteru, zamiast jechać na
prześwietlenie do szpitala w Londynie. W pociągu także panowała grobowa cisza.
Czuliśmy się jak wypatroszeni. Nikt nie miał
ochoty ani energii grać w karty, jak to zwykle
robimy. Ja nawet nie włączyłem muzyki
w moim iPodzie. Po ostatniej poważnej kontuzji nie mogłem grać przez aż 14 tygodni.
A jeśli teraz będzie podobnie? Szybko zacząłem to w myślach obliczać: mecz
z Chelsea był w sobotę 29 kwietnia,a pierwszy spotkanie Anglii na mistrzostwach świata, z Paragwajem, wypadało w sobotę
10 czerwca.
Miałem
więc
dokładnie
6 tygodni, żeby doprowadzić się do stanu,
który pozwoli mi grać na mundialu. Jeśli
39/80
kontuzja okaże się równie poważna, to nie
mam najmniejszych szans, żeby wziąć udział
w turnieju, o którym marzy każdy piłkarz.
Mój samochód stał na parkingu przed Old
Trafford. Zawodnicy United zostawiają tu
wozy przed każdym meczem, u siebie czy
wyjazdowym. Oczywiście nie mogłem
prowadzić. Całą nogę miałem obłożoną
workami z lodem, które uśmierzały ból. Nafaszerowano mnie też środkami przeciwbólowymi. Na szczęście przed wyjazdem do
Londynu podwiozłem na Old Trafford Wesa
Browna, który mieszkał blisko mnie, mógł
więc teraz odwieźć samochód z powrotem
pod dom.
Ja tymczasem udałem się z doktorem
prosto do szpitala BUPA na Whalley Range,
gdzie feralnej nodze zrobiono rentgena. Zdjęcia nie wykazały żadnych zmian. Nie
40/80
uspokoiło mnie to jednak. Przecież wyraźnie
słyszałem chrupnięcie, a i ból nie wziął się
znikąd. Poddano mnie kolejnym badaniom –
rezonansowi magnetycznemu i tomografii
komputerowej,
co
dłużyło
się
w nieskończoność. Lekarze ciągle prosili
mnie, żebym ułożył się to tak, to tak, a ja zrozumiałem, że musieli coś dostrzec i chcą się
upewnić. Wreszcie oznajmili mi przerażającą
wiadomość: złamałem czwarty paliczek
w kości śródstopia prawej nogi i na dodatek
uszkodziłem trzeci.
To były znacznie większe zniszczenia, niż
się spodziewałem. Już prawie zacząłem się
zastanawiać,
czy
przypadkiem
nie
wymyśliłem sobie tego chrupnięcia i może
rzeczywiście nic się nie stało. A tu taki cios!
Byłem kompletnie rozbity... To była najgorsza chwila w całej mojej karierze. Historia się
41/80
powtórzyła. Euro 2004 – moje pierwsze
wielkie zawody – skończyło się dla mnie tą
samą kontuzją, która teraz najprawdopodobniej nie pozwoli mi zagrać na kolejnym
wielkim turnieju. I znów po zderzeniu z portugalskim piłkarzem. Co za niefart!!!
Badania skończyły się około 22-giej. Zadzwoniłem do Coleen, bo wiedziałem, że czeka
na telefon i werdykt lekarzy. Wydusiłem
z siebie tylko kilka słów. Powiedziałem, że
zobaczymy się wkrótce. Była na przyjęciu
urodzinowym u przyjaciół i miała nocować
u mamy w Liverpoolu. Nie wiedziałem, kto
mnie odbierze ze szpitala i czy w ogóle chcę
wracać do domu.
Cała harówka ostatnich dziesięciu lat,
wszystkie marzenia, wyobrażanie sobie podczas ulicznych meczów, że jestem Michaelem
Owenem, cały ten wysiłek i poświęcenie,
42/80
żeby dojść do tego wymarzonego celu – na
marne! A przecież zasługiwałem, żeby pojechać na ten mundial! Tymczasem turniej
kończy się dla mnie, zanim się zaczął. Tak
sobie wówczas myślałem…
ROZDZIAŁ
PIERWSZY
ZABAWY RODZINNE
Mało brakowało, a dostałbym na imię Adrian. Ojciec chciał, żebym tak się nazywał. Jak
dla mnie to trochę za szykowne, jakoś nie najlepiej mi brzmi. Ciekaw jestem, czy miałbym
inną osobowość i charakter, gdybym musiał
przechodzić przez życie z takim imieniem.
Na szczęście mama wyperswadowała tacie
44/80
dawanie mi tak oryginalnego, jak na naszą
okolicę, imienia. Miało być na cześć Adriana
Heatha,
jednej
z gwiazd
Evertonu –
niedużego, bardzo szybkiego i inteligentnego
zawodnika, który później został trenerem
Sunderlandu. Ja też byłem jego fanem, ale
dziś jestem raczej zadowolony, że nie nazywam się Adrian Rooney.
Na chrzcie dostałem więc imię Wayne.
Mama nalegała, żeby pierworodny syn dostał
imię po ojcu. Taka była tradycja w jej
rodzinie. Natomiast rodzina Rooneyów, jak
mi się wydaje, musiała przywędrować do
Anglii z Irlandii, ale nie mam pojęcia kiedy
dokładnie i skąd. Musiało to być dawno
temu, ponieważ nikt z moich bliskich nie ma
żadnych wspomnień ze Szmaragdowej
Wyspy. Ktoś się jednak w końcu wziął za
45/80
opracowanie drzewa genealogicznego, więc
jak tylko coś ustalą, dam wam znać.
O tym, że prawdopodobnie mam irlandzkie
korzenie dowiedziałem się dopiero w gimnazjum. Nauczycielka, zapoznając się z listą
nazwisk nowych uczniów, komentowała to
w ten sposób: „Ty musisz być z pochodzenia
Szkotem, w tobie na pewno płynie walijska
krew, a ty, Rooney, jesteś oczywiście Irlandczykiem…”. Wróciłem do domu i zapytałem
ojca: „To my jesteśmy Irlandczykami?”.
„A skąd do cholery mam to wiedzieć?” –
odparł. Mój ociec zawsze był raczej mocno
wyluzowany.
W rodzinie zawsze znany był jako „Duży
Wayne”, podczas gdy ja byłem „Małym
Wayne’em”. Kiedy skończyłem 14 lat, zaczęło
mnie to irytować, bo mocno urosłem i stałem
się wyższy niż ojciec – on ma tylko 170 cm,
46/80
o kilka mniej niż mama, więc przerosnąć go
nie było takie trudne. Jednak do dziś tak
zostało, że to on jest tym Wielkim, a ja tym
Małym (dziś Wayne – napastnik United –
ma 178 cm – przyp. tłum.).
Tata urodził się 1 czerwca 1963 roku
w Croxteth w Liverpoolu. Jego ojciec pracował dla urzędu miasta jako robotnik
i pochodził z Bootle, ale to wszystko, co
o nim wiemy. Nazywaliśmy go Rick, więc
przypuszczam, że musiał mieć na imię
Richard. Zmarł, gdy miałem 10 lat. O jego
ojcu, a moim pradziadku nie wiem kompletnie nic, nawet skąd pochodził. Członkowie
naszej rodziny nie przywiązywali przesadnej
wagi do swej historii.
Ojciec był jednym z ośmiorga rodzeństwa.
Miał czterech braci i trzy siostry. Wszyscy
byli wyznania rzymskokatolickiego, ale
47/80
niespecjalnie praktykującymi i raczej nieregularnie odwiedzającymi kościół, podobnie
jak my. Chodził do Croxteth Comprehensive
School, którą porzucił w wieku 16 lat, nie
zdając żadnych egzaminów. Przez dwa lata
był zatrudniony jako pomocnik rzeźnika, ale
sklep splajtował. Później pracował trochę
w klubie młodzieżowym, aż został robotnikiem na budowach. Często nie miał pracy,
więc w naszej rodzinie nie przelewało się,
kiedy dorastałem. Nie miałem jednak poczucia, że mi czegoś brakuje, chociaż kiedy
byłem mały nie mieliśmy nawet samochodu.
Później, kiedy w końcu rodzice zdecydowali
się mieć samochody, zawsze były to rozsypujące się „kaszlaki”.
Tata był za to niezłym bokserem. Nie pierwszym w rodzinie. Wielu z klanu Rooneyów
dobrze czuło się w bitce, a jeden z nich
48/80
prowadził nawet klub bokserski o nazwie St.
Theresa. W swoich pięściarskich czasach ojciec ważył 63 kg – dziś nie chce mi zdradzić,
ile waży albo mnie podpuszcza – ale boksował w wadze lekkiej w barwach Liverpoolu,
a później nawet dla całego regionu North
West Counties. Mamy jego zdjęcie z pucharem, który wywalczył boksując przeciwko
Navy w barwach NW Counties. Brał też udział w międzynarodowych zawodach w Finlandii, gdzie zdobył złoty i srebrny medal.
Jego bracia, Ritchie, John, Eugene i Alan, też
boksowali i zwyciężali w ringu, ale tata był
z nich wszystkich najlepszy i jako jedyny miał
propozycje przejścia na zawodowstwo, tak
przynajmniej mówi. Namawiano go na karierę profesjonalnego pięściarza, ale jemu się
nie chciało. Nie podobał mu się reżim treningowy, pilnowanie diety i poświęcenie, czyli
49/80
wszystko to, co łączy się z zawodowym uprawianiem sportu.
Moja mama, Jeanette Morrey, urodziła się
14 marca 1967 roku. Jej rodzina nie ma irlandzkich korzeni, lecz francuskie, tak
przynajmniej twierdzą jej krewni, ale było to
tak dawno, że nie mogą na to przedstawić
żadnych dowodów. Ona z kolei miała aż
ośmioro rodzeństwa – sześciu braci i dwie siostry. Mieszkali zaledwie milę od rodziny
taty, w tej samej części dzielnicy Croxteth.
Podobnie jak rodzina ojca, wszyscy byli
wyznania rzymskokatolickiego, ale i ich
z trudem dałoby się nazwać praktykującymi.
Religią obu rodzin był za to Everton. Wszyscy byli jego prawdziwymi fanatykami.
W dniu derbów, kiedy Everton grał z Liverpoolem, dekorowali fronty swoich domów
niebiesko-białymi wstęgami i plakatami.
50/80
Ojciec mojej mamy, William Morrey, był
robotnikiem w Metal Box Company. Przez
jakiś czas grał półprofesjonalnie w piłkę
nożną w drużynie Southport. Bracia mamy
także uprawiali sport. Jej starszy brat, Billie,
grał w Marine, niezłej drużynie non-League3
z Crosby, a później wyjechał nawet do Australii, gdzie występował w półprofesjonalnej
drużynie Green Gully z Melbourne. Po zakończeniu kariery został tam i nadal mieszka
na Antypodach. Inny wujek, Vincent, zagrał
nawet jeden mecz w reprezentacji Anglii do
lat 15.
Kiedy Morreyowie przyozdabiali ganek
domu barwami Evertonu, wystawiali też
w oknach wszystkie puchary i medale, jakie
zdobywali w różnych imprezach członkowie
rodziny. Mama też zaliczała się do niezłych
sportsmenek. Była wszechstronna, dobrze
51/80
biegała, grała też w szkolnej drużynie netballa. Proponowano jej testy w drużynie narodowej, ale jej to aż tak bardzo nie kręciło,
tak przynajmniej mi mówi.
Skończyła szkołę w wieku 16 lat, nie podchodząc do matury, a później zrobiła roczny
kurs pisania na maszynie. Liczyła, że
zdobędzie pracę w jakimś biurze, ale nigdy
jej się to nie udało, więc poszła na
bezrobocie.
Tatę poznała tuż po swoich siedemnastych
urodzinach. On miał wówczas 20lat. Był
wtedy jeszcze aktywnym bokserem i dużo
czasu poświęcał treningom. Co wieczór trasa
jego joggingu prowadziła obok jej domu na
Storrington Avenue. Dziś żartuje, że biegał
zbyt wolno i dał się złapać, ale tak naprawdę
to on zaczepił mamę któregoś wieczoru
i zaprosił na randkę. Po sześciu miesiącach
52/80
chodzenia na randki mama zaszła w ciążę.
Był to dla niej wielki szok, bo wcześniej ubzdurała sobie, że nigdy nie będzie miała
dzieci. To przekonanie nie było bezpodstawne. Kiedy miała sześć lat, przeszła
bardzo poważne zapalenie wątroby, spędziła
w szpitalu ponad trzy miesiące, ponieważ infekcja rozszerzyła się na wątrobę i nerki.
Wszyscy w rodzinie byli przekonani, że jest
bezpłodna. Kiedy więc oznajmiła swojej
mamie, że zaszła w ciążę, było to wielką niespodzianką. Mimo młodego wieku mamy
wszyscy byli z tego powodu szczęśliwi. Babcia była tak zachwycona, że od razu pobiegła
do kościoła podziękować Bogu za ten dar
i prosić, żeby dziecko urodziło się zdrowe.
Moi rodzice mieszkali osobno, każdy
u swoich rodzin, do momentu, aż mama była
w siódmym miesiącu ciąży. Dopiero wówczas
53/80
udało im się załatwić jednopokojowe
mieszkanko na Stonebridge Lane, pod
numerem 89. To był właśnie mój pierwszy
dom. Nie mam stamtąd jednak żadnych
wspomnień. Dziś w tym budynku mieści się
centrum wychodzenia z uzależnienia od
narkotyków.
Urodziłem się 24 października 1985 roku
w Fazakerley Hospital. Przyszedłem na świat
trzy dni przed terminem i ważyłem 3 900 g.
Otrzymałem imię Wayne Mark Rooney.
Mark to imię rodzinne. Ojciec, który został
opisany w akcie urodzenia jako młody robotnik, był obecny przy porodzie i mówi mi, że
było to dla niego wspaniałe doświadczenie.
Mama opowiada,
że urodziłem
się
z niebieskimi oczami i gęstą czupryną na
głowie w aż trzech kolorach – trochę tam
54/80
było blond kędziorków, trochę czarnych,
a reszta mysich.
Rodzicie pobrali się dopiero siedem
miesięcy po moim przyjściu na świat, w czasie kiedy mama znów była w ciąży. Nie był to
ślub kościelny. Ksiądz nie zgodził się udzielić
ślubu parze, która miała już dziecko
i spodziewała się następnego. Ich związek zarejestrowano 21 marca 1987 roku. Z tej okazji
wydali przyjęcie na 150 osób, z ciepłym
posiłkiem, w pomieszczeniu nad naszym
lokalnym pubem „Brewer’s Arms”. Za
przyjęcie zapłaciły ich matki, ponieważ rodziców nie byłoby stać na taki wydatek. Mama
nie pracowała, opiekowała się mną
i szykowała do kolejnego porodu. Ojciec zarabiał w tym czasie jako robotnik 120 funtów
tygodniowo, więc oczywiście nie stać ich było
również na żaden miesiąc miodowy.
55/80
Graeme, mój młodszy brat, urodził się
15 października 1987 roku. Jego pełne imię
i nazwisko to Graeme Andrew Sharp Rooney.
Graeme Sharp otrzymał na cześć napastnika
Evertonu, który był idolem taty. Innym jego
ulubionym zawodnikiem w tym czasie był
Andy Gray, kolejny legendarny gracz „The
Blues” i reprezentacji Szkocji. Mam jeszcze
jednego brata, Johna, urodzonego 17 grudnia
1990 roku. Rodzicom zawsze marzyła się
córeczka, ale po Johnie nie mieli już więcej
dzieci.
W styczniu
1986 roku
mama
i tata
przenieśli się z kawalerki do trzypokojowego
mieszkania przy Armill Road. Spędziliśmy
tam 12 lat i to właśnie z tej chaty mam najwięcej wspomnień z dzieciństwa. Najlepsze
w niej było to, że znajdowała się na tyłach
piłkarskiego klubu młodzieżowego „The
56/80
Gems”, w którym pracował ojciec. Mieli tam
asfaltowe boisko i pamiętam, że uwielbiałem
wspinać się po ogrodzeniu, żeby przeskoczyć
na jego teren i pograć w piłkę.
W wieku czterech lat trafiłem do przedszkola przy Stonebridge Lane Infants School,
ale nie jestem w stanie przywołać stamtąd
żadnych wspomnień. Mama za to pamięta, że
podczas każdego dnia sportu angażowałem
się we wszystkie wyścigi – długie, krótkie,
z jajkiem na łyżce czy w workach – i wszystkie wygrywałem.
Mama jest świetnym organizatorem i zawsze dbała o wszystkie rodzinne dokumenty.
Do dziś przechowuje wszystkie szkolne raporty i świadectwa, moje i moich braci.
Każdy zapakowany w foliową koszulkę i uporządkowany. Mój pierwszy szkolny raport
pochodzi z 1992 roku, kiedy miałem 6 lat
57/80
i nadal uczęszczałem do Stonebridge Lane.
Jest tam napisane, że potrzebuję „dużo wsparcia w nauce czytania”, ale chwalony
jestem za postępy w matematyce: „Szybko
przyswaja nowe fakty i ma dobre zdolności
umysłowe”.
Wykazywałem też duże zdolności techniczne: „Z upodobaniem składa modele
z kart, plastiku i papieru, lubi i świetnie sobie
radzi z pieczeniem ciast i szyciem”. Chciałbym wiedzieć gdzie, u diabła, zaginęły po
drodze te wszystkie zdolności, gdzież one są
dzisiaj?! Generalnie ocena opisowa była
pełna pochwał: „Wayne jest lubiany i przez
kolegów, i przez koleżanki. Ciężko nad sobą
pracuje i rzadko przysparza kłopotów”.
Moje pierwsze porządne wspomnienie,
które zresztą co jakiś czas do mnie wraca,
pochodzi z okresu, gdy miałem 5 lat. Mój
58/80
braciszek Greame nagle wybiegł z mieszkania
na ulicę, a ja natychmiast za nim pognałem,
żeby go sprowadzić z powrotem do domu.
Wybiegłem jak stałem, bez butów, w samych
skarpetkach i paskudnie otarłem sobie stopę
o chodnik, tak okropnie, że paznokieć zlazł
mi z dużego palca. I jeszcze dostałem za to
klapsa, zdaje się, że od mamy, za to, że byłem
tak niezaradny i wychodząc z domu nie
włożyłem butów! Niby zwyczajne wspomnienie, ale jakoś na dobre utkwiło mi w pamięci. Mama zwykle dyscyplinowała nas
jednym klapsem w tylną część ciała i zazwyczaj za to, że zachowywaliśmy się zbyt
głośno. Na ogół wrabiałem braci, że to oni
robią hałas. Za to ojciec nigdy nas nie bił, ale
też miał u nas wielki autorytet.
Po
skończeniu
Stonebridge
Lane
przeniosłem się do katolickiej szkoły
59/80
podstawowej Our Lady and St. Swithin’s przy
Parkstile Lane w dzielnicy Gillmoss, do
której miałem z domu 10 minut na piechotę.
Musieliśmy nosić mundurki: czerwone
krawaty, szare bluzy i spodnie oraz czarne
buty. Noszenie adidasów czy koszulek
piłkarskich było zakazane. Mama chodziła do
tej samej szkoły i dwie jej dawne nauczycielki, Miss Kelly i Mrs. Guy, uczyły także
mnie. Lubiłem bardzo pannę Kelly, ponieważ
codziennie dawała najlepiej zachowującemu
się dziecku jajko z niespodzianką. Zdarzało
mi się je dostawać, choć niestety nie tak
często, jak bym chciał.
Przez pierwsze dwa tygodnie w St. Swithin’s nie zamieniłem ani jednego słowa
z żadnym z nowych chłopaków, gadałem
tylko z dziewczynami. Nie mam pojęcia
dlaczego, po prostu lubiłem z nimi
60/80
przebywać. Kiedy jednak w końcu się zorientowałem, że wszyscy chłopcy grają na
szkolnym boisku w piłkę, dołączyłem do
nich.
Gdy miałem 6 lat, była w klasie koleżanka,
która bardzo mi się podobała. Kiedyś na jej
urodziny przyniosłem do szkoły pudełko
czekoladowych różyczek, które kupiłem za
własne kieszonkowe (a może pożyczyłem
pieniądze od mamy?). Powiedziałem nauczycielce o urodzinach, a ona poprosiła, żebym
wręczył dziewczynce prezent przy całej
klasie. Byłem z tego bardzo zadowolony
i czułem się dumny, ale tylko przez chwilę,
bo chłopcy zaraz zaczęli wytykać mnie palcami, robić głupie miny i żartować: „A więc
to jest twoja dziewczyna, Wayne?”. Od razu
zrobiłem się czerwony, było mi głupio jak
nigdy dotąd.
61/80
Mieliśmy też w klasie dziewczynkę chorą na
zespół Downa. Była dwa lata starsza od nas
i jako jedynej dziewczynie pozwalaliśmy jej
grać z nami w piłkę. Była świetnym, twardym
obrońcą, do dziś pamiętam jak mocno kopała
mnie po łydkach. Któregoś dnia złapała mnie
za palce i nie chciała puścić. Ciągnąłem
i ciągnąłem, ale nie mogłem dać rady.
Skończyło się na tym, że jeden mi złamała.
Ale i tak dobrze ją wspominam, była miłą
dziewczyną, czasami ją widuję albo przynajmniej słyszę, co u niej, kiedy odwiedzam
Croxteth.
Uwielbiałem St. Swithin’s, wszystkich
nauczycieli, nie sprawiałem większych kłopotów i przynosiłem do domu dobre oceny.
Na świadectwie z lipca 1995 roku, czyli kiedy
miałem 9 lat, czytam, że polubiłem muzykę
klasyczną, choć nie mogę tego sobie
62/80
przypomnieć. Według raportu moim ulubieńcem był Peer Gynt. Czy to ten Norweg,
który grał kiedyś w Manchesterze United?
Wygląda na to, że najlepszy byłem z religii:
„Wayne potrafi przywołać opowieści z życia
Jezusa z wielką dokładnością i detalami.
Bierze aktywny udział w dyskusjach i jest
pomocny dla innych”. Och, sama prawda,
cały ja.
Na świadectwie z następnego roku, kiedy
miałem 10 lat, można przeczytać, że „jestem
bardzo pewny siebie na matematyce, bardzo
szybko i trafnie ogarniam nowy materiał”.
Zawsze bardzo lubiłem matematykę. Raport
z wychowania fizycznego mówi, że „Wayne
jest odrobinę nieopanowany i dla własnego
bezpieczeństwa powinien się nauczyć lepiej
kontrolować”. Co za policzek! Uwielbiam te
63/80
referencje: „odrobinę nieopanowany”. Jak
oni na to wpadli?
Chociaż uczęszczałem do szkoły katolickiej,
rzadko chodziliśmy całą rodziną na niedzielną mszę, raczej tylko na specjalne okazje.
Pamiętam, że co tydzień odwiedzał nas
ksiądz, który zbierał pieniądze. Oczywiście
wierzyłem w Jezusa, rysowałem obrazki
z jego życia w szkole i modliłem się do niego
niemal co każdy wieczór. Głównie jednak
były to modlitwy o zwycięstwa Evertonu
w sobotnim meczu.
Do Pierwszej Komunii przystąpiłem
w wieku dziewięciu lat. Musiałem przewiesić
czerwony pas przez klatkę piersiową i założyć
czerwoną muszkę, czego nienawidziłem. Ledwo tylko ceremonia dobiegła końca,
wybiegłem z kościoła i zerwałem z siebie obie
rzeczy.
64/80
W domu miałem to szczęście, że dostałem
osobny pokój, podczas gdy Graeme i John
musieli dzielić sypialnię. Wcześniej, do piątych urodzin, spałem w łóżku z rodzicami.
Podobno dlatego, że bałem się duchów, które
„widziałem” na parapecie w moim pokoju.
Opowiedziałem o nich jednemu z moich
kuzynów, a on potwierdził, że też je widział –
pewnie po to, żeby mnie bardziej wystraszyć.
W końcu dałem się namówić na spanie
w mojej sypiali, ale zawsze zasypiałem przy
włączonym telewizorze i światłach. Lubiłem
też dźwięk odkurzacza, łatwo przy nim zapadałem w sen. Mama opowiada, że
wieczorami często zabierałem do pokoju
odkurzacz, żeby „posprzątać”, a ona pół
godziny później znajdowała mnie śpiącego
w najlepsze przy włączonym urządzeniu.
65/80
Kiedy kuzyn dowiedział się o tym, oczywiście
nie przepuścił okazji do żartów.
Jeden z przesądnych rytuałów, w który
wówczas z kuzynem i pozostałymi chłopakami wierzyliśmy, polegał na tym, że jeśli
w zasięgu wzroku pojawił tzw. Benny Bus
(obwoźna sprzedaż lodów, słodyczy itp.,
oznajmiająca przybycie specjalnym sygnałem
dźwiękowym – przyp. tłum.), należało natychmiast wskoczyć na najbliższy murek i zaczekać na nim, aż wóz przejedzie, inaczej
czekał cię pech.
W tym czasie miałem też inną fobię. Nie
mogłem siedzieć w pokoju, w którym były
niedomknięte drzwi. Jeśli takie zauważyłem,
podnosiłem się z miejsca i je zamykałem,
nasłuchując czy zamek „kliknie”, inaczej
byłem niespokojny. Czytałem, że „Gazza”
(Paul Gascoigne – przyp. tłum.) miał całą
66/80
masę podobnych przesądów i obsesji, kiedy
był młodym chłopcem. W moim przypadku
nikt się nimi zbytnio nie przejmował, ani nie
traktował poważnie. Nigdy nie miałem
jakichś
niekontrolowanych
zachowań,
dobrych czy złych, i rodzice nie mieli się
czym martwić.
Fajnie
było
mieć
tylu
kuzynów
w podobnym wieku, którzy w dodatku
mieszkali w okolicy. Zawsze miałem się z kim
bawić na ulicy. A jeśli byłem w złym nastroju,
czyli w moim zwykłym po sprzeczce z mamą,
szedłem za róg do mieszkania babci, mamy
ojca. Wpuszczała mnie do siebie i dawała
słodycze. Albo odwiedzałem wujka Eugene’a.
Wiedziałem, że jestem jego ulubionym siostrzeńcem; zawsze mnie rozpieszczał.
Zdarzało mi się płakać w podstawówce, zazwyczaj dlatego, że chciałem słodyczy i nie
67/80
mogłem się uspokoić, dopóki mi ich nie
dano. W domu nie mieliśmy „śmieciowego”
jedzenia, jak batoniki czy chipsy, no – może
raz na tydzień. Nie chodziliśmy na frytki czy
hamburgery.
Ja
najbardziej
lubiłem
makaron, najchętniej z tuńczykiem i sałatką.
Moja jedyną słabością były słodycze. Wydawałem na nie całe niewielkie kieszonkowe,
starałem się też zdobywać je za darmo. Babcia miała niewielką półciężarówkę, z której
sprzedawała słodycze przed domem. Gdy podrosłem, pomagałem jej, odbierając zapłatę
w cukierkach.
Kiedyś podczas jazdy na rolkach z moim
kuzynem, Stephenem, wywaliłem się i rozciąłem kolano. Gdy się podnosiłem z ziemi,
zauważyłem leżący w rynsztoku 10-funtowy
banknot. Zdecydowałem, że podzielę się
znaleziskiem
ze
Stephenem,
a drugie
68/80
5 funtów dałem mamie, żeby wydała na
bingo.
W każde letnie wakacje spędzaliśmy tydzień całą rodziną w Butlins. Było nas
w klanie Rooneyów tak wielu, że wynajmowaliśmy 40-osobowy autokar, żeby nas
tam wszystkich zawiózł. Któregoś razu po
powrocie z wakacji zastaliśmy w mieszkaniu
prawdziwy potop. Pękła rura i woda zniszczyła nam całą podłogę i sufit. Mama
spojrzała w górę i stwierdziła z przekonaniem, że kształt zacieku na suficie ułożył się
w znak krzyża. Zdaje się, że uznała to za
rodzaj cudu, podobnie jak ci ludzie z Portugalii, Hiszpanii czy skąd tam jeszcze,
którzy „widzieli” twarz Jezusa albo Matki
Boskiej w rzepie lub kromce chleba. Od razu
pobiegła po naszego księdza i zaciągnęła go
do domu, żeby sam się przekonał. On jednak
69/80
był na szczęście realistą, spojrzał więc w górę
i stwierdził: „To tylko zaciek, pani Rooney…”
Jako dziecko prawie wcale nie chorowałem,
miałem tylko jak każdy odrę i ospę wietrzną.
Ale pamiętam wypadek, kiedy rozerwałem
sobie kolano prawie do kości na ostrym
ogrodzeniu. Musiałem ukryć uraz przed
mamą, bo wcześniej wyraźnie mi zabroniła
wspinać się na nie. Do dziś pozostała mi
blizna po tamtej historii.
Kiedy miałem 6 lat, szkolny lekarz orzekł,
że powinienem nosić okulary, bo jedno oko
„jest leniwe i nie nadąża”. Przebadano mnie
i dobrano specjalne okulary korekcyjne,
które miałem przez rok, jednak odmawiałem
ich noszenia. Graeme także dostał okulary,
ale był mniej zbuntowany niż ja i nosił szkła
przez kilka lat. Problem z lewym okiem pozostał mi do dzisiaj. Mam okulary do
70/80
czytania, ale prawie w ogóle ich nie używam.
Wolałem szkła kontaktowe, ale powiedziano
mi, że nie skorygują mojej wady, więc
odpuściłem.
Kilka razy, w czasach gdy chodziłem do St.
Swithin’s, wdałem się w szkolną bijatykę.
Pamiętam, że jeden z chłopaków nazywał się
Garry i był rok starszy i dużo większy ode
mnie. Zdaje się, że walka pozostała nierozstrzygnięta. Innym razem starłem się
z kolesiem o imieniu Craig, który był znanym
w szkole awanturnikiem. Miał pseudonim
„Psycho”, podobnie jak Stuart Pearce, były
obrońca reprezentacji Anglii, ale udało mi się
ominąć jego gardę i posłać niezły cios. Kłótnia wybuchła o to, czy podczas meczu był gol,
czy nie. Każdy z nas tak bardzo chciał
wygrać…
71/80
Za każdym razem bójkę przerywał nauczyciel, który potem posyłał po nasze matki. Na
pretensje mamy odpowiadałem, że przecież
robię to, co kazał tata, który powiedział mi,
że jeśli mnie ktoś zaczepi, mam nie pękać, ale
odpowiadać tym samym. Tak tłumaczyłem
się z bójek. W czasach podstawówki byłem
nieduży i szczupły, właściwie najmniejszy
z rówieśników, ale potrafiłem o siebie
zadbać.
Przez długie lata miałem na twarzy okropne
piegi. Nienawidziłem ich i marzyłem, żeby
znikły. Mama twierdzi, że raz przyłapała
mnie w łazience jak próbowałem usunąć je
z twarzy za pomocą szczotki drucianej. Nie
pamiętam tego, ale byłoby to do mnie
podobne. Chciałem się ich pozbyć, bo
uważałem, że wyglądam dziecinnie, a nawet
72/80
dziewczęco. O dziwo, z czasem same zaczęły
znikać.
Ostatniego dnia nauki w St. Swithin’s, gdy
miałem 11 lat, wszystkie dziewczyny miały łzy
w oczach, kiedy żegnały się z chłopakami.
Postaraliśmy się o to, żeby nigdy nas nie zapomniały, wypisując markerem nasze imiona
na ich koszulkach.
Uwielbiałem chodzić do St. Swithin’s
i z przykrością opuszczałem szkolne mury.
W domu też czułem się świetnie. Dorastałem
w biednej dzielnicy, w której mieszkało sporo
ubogich rodzin, ale ja nie miałem poczucia,
że moja rodzina jest uboga. Zawsze dostawałem to, o co prosiłem – słodycze, rower
czy piłkę, jeśli płakałem wystarczająco długo.
Nasze osiedle już w moich czasach nie było
najbezpieczniejszą okolicą, a po tym, jak się
wyprowadziłem, zrobiło się jeszcze gorzej.
73/80
Tak przynajmniej słyszę, bo ja sam nigdy nie
miałem poczucia, że to niebezpieczne
miejsce. Pamiętam tylko jeden taki
przypadek, gdy policja zablokowała całą
naszą ulicę. Ścigali uzbrojonego włamywacza, który ukrywał się w naszym domu.
W końcu udało im się osaczyć go w budynkach klubowych na tyłach naszego
mieszkania.
Moje dzieciństwo było raczej zwyczajne.
Nie przydarzyło mi się nic okropnego.
Zwykłe życie, jak na dzielnicę w której
mieszkaliśmy.
Czułem
się
kochanym
dzieckiem, otoczonym dbającymi rodzicami
i kupą krewniaków, których bardzo lubiłem.
Oczywiście zdarzały się rodzinne kłótnie
i spory; czasami ciotki wrzeszczały na siebie,
a nawet szarpały się za włosy podczas
obiadu, ale następnego dnia znów były
74/80
najlepszymi przyjaciółkami. Tak to już bywa
w wielkich
rodzinach.
Zwłaszcza
irlandzkich – o ile rzeczywiście pochodzimy
z Irlandii. Bliscy mogą się ze sobą spierać
i kłócić, ale zawsze trzymają się razem.
Jak już wspominałem, kiedy byłem mały,
musiałem zasypiać przy świetle albo przy
przyjaznych hałasach. Nawet dziś zdarza mi
się zapalać przed snem wszystkie lampy,
włączać telewizor i… odkurzacz. A jeśli
mieszkam w pokoju hotelowym i na wyposażeniu nie ma odkurzacza, zadowalam się
suszarką do włosów. Muszę się przyznać ze
wstydem, że spaliłem już całe mnóstwo suszarek, które nie wytrzymały pracy przez całą
noc…
Coleen, moja narzeczona (dziś już
małżonka i matka synka Kaia – przyp. tłum.)
nienawidzi tej obsesji. Nie pozwala mi
75/80
włączać odkurzacza ani nawet wentylatora,
kiedy wspólnie zasypiamy. Lecz kiedy tylko
zostaję sam albo wyjeżdżam gdzieś
z drużyną, nie ma zmiłuj, w ruch idzie
wentylator, suszarka albo chociaż klimatyzacja – każdy z tych dźwięków uspokaja mnie
i pozwala zasnąć. Wiem, że może się to wam
wydać głupie i, szczerze mówiąc, nie ma na
to dobrego wyjaśnienia. Spotkałem w życiu
tylko jedną osobę, która miała podobne
zwyczaje. Był to człowiek, który jako
niemowlak był noszony przez mamę
w chuście. Często suszyła włosy suszarką,
mając go podwieszonego na piersi, stąd to
jego przyzwyczajenie – terkot suszarki przypomina poczucie bezpieczeństwa, daje komfort i pomaga zasnąć. Wydaje mi się, że wielu
z nas ma jakiś głupi nawyk, sięgający
dzieciństwa, na wyrośniecie z którego
76/80
potrzebuje lat. Ja, mając 20 lat4, na pewno
potrzebuję jeszcze czasu…
Originally published in the English language by HarperCollins Publishers Ltd. under the title WAYNE ROONEY:
MY STORY SO FAR
© Wayne Rooney 2006–2007
Wayne Rooney asserts the moral right to be identified
as the author of this work
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Sine
Qua Non 2012
Copyright © for the translation by Michał Pol 2012
Korekta
Kamil Misiek, Tomasz Wolfke
Skład
Radosław Dobosz
Okładka
Paweł Szczepanik
Private photographs inside the book
provided courtesy of Wayne Rooney
78/80
Cover photographs: Jason Bell (front) / Getty Images
(others)
All rights reserved.
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana
ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
ISBN: 978-83-63248-16-1
www.wsqn.pl
[1]
Obraźliwe
określenie
fanów
z
Manchesteru wobec zawodników grających na pewnym etapie kariery w
którymś z liverpoolskich klubów.
[2] Jeden z wersów przyśpiewki o Angliku
(stamtąd wzięte jest również określenie
„biały Pelé”).
[3] Mianem non-League określa się w Anglii
wszystkie drużyny grające poniżej czwartego poziomu rozgrywek (League Two).
Najwyższą
(piątą
ogółem)
klasą
rozgrywek non-League jest Football Conference (przyp. red.).
[4] To pierwsza z pięciu napisanych przez
Rooneya książek. Opisuje wydarzenia do
2006 roku, kiedy kończył 21 lat (przyp.
red.).
@Created by PDF to ePub
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym Salon Cyfrowych Publikacji ePartnerzy.com.

Podobne dokumenty