Morze dziwnych opowieści
Transkrypt
Morze dziwnych opowieści
Creatio Fantastica PL ISSN: 2300-2514 R. XI, 2015, nr 1 (48) Marta Kładź-Kocot Morze dziwnych opowieści Jak gwiazdy na niebie i jak piasek na brzegu morza... Szum wypełniał uszy, rozbijał się o wnętrze czaszki, szturmował myśli, uśmierzał, uciszał. Piasek przesypywał się przez dłonie jak przez żywą klepsydrę. Stopy grzęzły na wilgotnej granicy morza i lądu. Buty leżały nieopodal, z malowniczo rozrzuconymi sznurówkami. Ze skórzanej torby, w której zagłębienia wiatr nasypywał odrobiny piaskowego kurzu, wysuwał się róg dużego kajetu. Fanny Proudhomme wciągnęła nozdrzami słone powietrze, wysypała do reszty piasek z rąk i rozpięła tweedowy żakiet. W ślad za tą częścią garderoby na plażę powędrowała spódnica, batystowa bluzka i jedwabne pończochy ze wszystkimi przyległościami. Pozostała tylko biała, obszyta koronkami halka. Jeszcze jeden ruch i uwolnione od szpilki popielatoblond włosy rozsypały się na wietrze. A właściwie włosy, dla których brakowało przymiotnika, jak wielokrotnie konstatowała Fanny, spoglądając w lustro. Podobnie jak oczy. Szaro-zielono-niebiesko-nie wiadomo jakie. Fala z chlustem i jednostajnym szumem uderzała o brzeg. Szare morze pod szarym niebem rytmicznie, od wieków, atakowało zupełnie się tym nieprzejmujący ląd, pozostawiając na plaży omotane wodorostami pnie, wygładzone na oswojony owal kamienie, pokruszone muszle i rzadkie odłamki bursztynu. Tak samo od tysiącleci. Jakby nic oprócz tego nie istniało. Jakby Fanny była jedyną na świecie istotą, której płuca wdychały w tej chwili wilgotne, przesycone solą powietrze. Problem w tym, że tak było. Przynajmniej na tym świecie. 1 Fanny nazywała się tak naprawdę Fantasia Proudhomme, ale, jak można się domyślić, skrzętnie to ukrywała. Imię to nadała jej nadmiernie pruderyjna i egzaltowana, do szpiku kości dziewiętnastowieczna matka. Czasem dochodziło jednak do sytuacji, w których nie można było uniknąć wypełniania przeróżnych formularzy, a przy tej okazji Fanny nieodmiennie musiała swoje imię kilka razy literować, a następnie tłumaczyć, że wymawia się to nie „Fentejszia”, a „Fantasi-ja”, jak po włosku. Przypadki urzędniczej tępoty w tym względzie bywały czasem jednak niereformowalne. Fanny była córką profesora literatury starożytnej z Cambridge Alberta Proudhomme’a i, wspomnianej już pensjonarskiej natury Prudence Proudhomme, z domu Ratcliff. Wychowała się gdzieś pomiędzy biblioteką, uniwersytetem a wiejskim domem dziadków w pobliżu Dover. Po ojcu odziedziczyła graniczącą z szaleństwem miłość do książek i podejrzliwość w stosunku do wszystkiego, o czym nie da się z przyjemnością myśleć, analizować i snuć rozważań. Kontakt z matką pozostawił w niej natomiast żywą niechęć do egzaltacji i podejrzliwość w stosunku do uczuć. Prudence pedantyczna, poprawna, pilnująca odpowiedniego sprawowania się służby, idealnie wysmażonych konfitur, świeżych ręczników i czystych kołnierzyków, była też bowiem bezustannie nieszczęśliwa. Za Alberta wyszła raczej z rozsądku i lęku przed staropanieństwem, aby potem nieustannie dręczyć go drobnymi wymówkami i częstymi, pełnymi boleści westchnieniami sugerującymi, że nie jest mężem idealnym. W końcu, po piętnastu latach małżeństwa, zakochała się romantycznie i po paru miesiącach spazmów i omdleń odeszła z przystojnym oficerem. Wyjechała z nim do Ameryki, skąd Fanny otrzymywała potem od niej opasłe, pełne zawiłych opisów uczuć listy, które stopniowo przestała czytać, a potem nawet otwierać. Wkrótce stały się coraz rzadsze, aż w końcu zupełnie przestały przychodzić. Profesor Albert Proudhomme zniósł to wszystko zadziwiająco spokojnie, tyle że prawie przestał wychodzić ze swojego gabinetu. Fanny po jakimś czasie zrezygnowała z prób przerabiania na cokolwiek innego swojego panieńskiego pokoiku wyklejonego tapetą w kwiatki i za zgodą ojca ustawiła sobie drugie biurko w jego pracowni, w zagłębieniu pod oknem. Piętrzące się wszędzie pod sufit regały z książkami działały kojąco. Pracowali teraz ramię w ramię, w milczeniu, nie przeszkadzając sobie wzajemnie. Fanny ukończyła żeński college, a potem obroniła doktorat z literatury średniowiecznej. Wytrwała gospodyni, pani Dickinson z rozmachem — i pomocą Maggie, „dziewczyny do wszystkiego” — prowadziła dom, a więc i w kuchni nastały wtedy złote czasy. 2 Sielanka nie trwała jednak długo, bo na horyzoncie zdarzeń zaczęły się gromadzić posępne chmury drugiej wojny światowej. Nawet Fanny, z zasady bardzo niechętna polityce, zaczęła wtedy czytać gazety. Rozmowy z ojcem przy śniadaniu stały się monotematyczne i napięte. Coraz częściej mówiono o powszechnej mobilizacji, o obowiązkowym zaciemnieniu, o ewakuacji z dużych miast. Albert Proudhomme wracał z college’u chmurny i nerwowy. Zgłosił się na ochotnika, ale nie przyjęto go ze względu na wiek i stan zdrowia. Fanny przeszła przyspieszony kurs sanitariuszki. I tak, razem z napięciem i koszmarnym surrealizmem docierających zza Kanału wieści, zaczęły się jej podróże do Międzyświata. Pewnego dnia, niczym nie różniącego się od innych ponurych dni tej jesieni, ojciec pokazał jej Alefa. Pojedynczy, jaśniejący punkt, zawierający w sobie wszystkie punkty czasu i przestrzeni. Alef tkwił sobie jakby nigdy nic pod biurkiem ojca, świecąc na błękitno. Fanny poczuła zawrót głowy i doznała dziwnego, indywidualnego przesunięcia w czasoprzestrzeni, czując, jakby rozmaitość wszechświatów szturmowała od środka jej czaszkę. Klapnęła z rozmachem na dywan. — Ale... skąd on tu się wziął? — wybełkotała, czując, że zabrzmiało to głupio. — Och, nie wiem — odpowiedział z roztargnieniem ojciec. — Chyba był tu od zawsze. — Jak to? — zaprotestowała. — Przecież wczoraj schyliłam się pod twoje biurko, szukając pióra, które mi upadło i niczego tam nie zauważyłam. — Oderwała wzrok od Alefa, bo wszechświaty stawały się zbyt natarczywe. — Teraz czy zawsze, czy to ma jakieś znaczenie? — ciągnął tym samym tonem ojciec. — On jest archetypem świata, nie obowiązują go nasze normy czasu i przestrzeni. Istnieje w tym miejscu od zawsze i jednocześnie nie było go tu wczoraj, to naprawdę nie gra roli. Bardziej pewne jest to, że ktoś go kiedyś znajdzie i opisze, i zrobi to zdecydowanie lepiej, niż ja kiedykolwiek mógłbym. Zatem zostawmy Alefa w spokoju. Choć myślę, że na wpatrywaniu się w niego można by spędzić całe życie. Stopniowo wyjaśnili sobie, że Alef jest Międzyświatem — skupia w sobie wszystkie światy niczym potężna kosmiczna soczewka i być może otwiera też jakieś przejścia pomiędzy nimi. Idea światów równoległych tak nimi owładnęła, że dyskutowali o tym nawet przy śniadaniu, doczekawszy się rzeczowych komentarzy pani Dickinson na temat tego, że coraz bardziej dziwaczeją na tym uniwersytecie. Fanny zdarzyło się nawet kiedyś spotkać w pociągu znanego profesora literatury średniowiecznej i renesansowej z Cambridge, C.S. Lewisa i wszcząć z nim rozmowę na 3 temat Międzyświata. Lewis zapalił się do pomysłu, przywołał kilku starożytnych autorów i zaczął perorować swoim grzmiącym głosem, wymachując trzymaną w ręku fajką. — Archetyp świata... bardzo ciekawa idea, panno Proudhomme. W końcu, jeśli pominąć nowomodne pomysły samozwańczych psychoanalityków, archetyp duszy, arche-typos, prawzorzec, znany jest już od czasów Filona z Aleksandrii. Nic nowego. Ale Międzyświat... Nie, nie, panno Proudhomme. Za nic nie zgodzę się, że archetyp świata miałby kształt świecącego punktu. Proszę sobie przypomnieć wizję Boga w zakończeniu Komedii Dantego, to zapewne stamtąd... Chociaż symbol, w samej rzeczy, bardzo dobry. Gdyby miał istnieć Międzyświat, przyjąłby, jak sądzę, bardziej kształt lasu, takiego, w którym nie płynie czas. Bo idea względności czasu bądź zupełnej bezczasowości również bardzo mnie pociąga, tu ma pani całkowitą rację. Ale przejścia do innych światów... mogłyby przybrać kształt, powiedzmy, sadzawek. Takich, w których z pozoru jest woda, ale tak naprawdę przy dotknięciu, przy wejściu do sadzawki okazuje się ona płynnym czasem. Zanurza się pani w sadzawce i przechodzi do innego świata. Starego, wymarłego, z ogromnym wygasającym słońcem albo takiego, który dopiero powstaje... Tak czy owak, Lewis nie dał się przekonać, choć Fanny próbowała jeszcze nieśmiało powrócić do rajskiej wizji Dantego. Wygłosił długi monolog, po czym pożegnał się z nią na stacji i zniknął tonąc w chmurze fajkowego dymu. Alef zaś tkwił pod ojcowskim biurkiem, pojawiając się i znikając wedle znanych tylko sobie samemu praw. Jego obecność była niepokojąca, w pewien sposób groźna, ale również jakoś miła sercu. I uzależniająca. Gdy tylko profesor nie pracował w swoim gabinecie, Fanny odsuwała krzesło, siadała na dywanie i długie minuty wpatrywała się w świecący obcym, błękitnym światłem punkt. Aż w końcu stało się to, co musiało się stać. Poczuła szarpnięcie i znalazła się na nagiej skale pod czerwonym niebem, a nad nią kłębiły się w śmiertelnej walce ogromne potwory o skórzastych skrzydłach, rozdzierając sobie nawzajem ciała, aż do ścięgien i kości. Powietrze wibrowało ich bezgłośnym krzykiem. Skała płonęła szkarłatem. Nigdzie koloru innego od czerni skłębionych ciał i płomienia. Fanny w odruchu lęku przypadła do ziemi i patrzyła zafascynowana, jak kolejne potwory spadają w dół, powiewając bezsilnymi błonami skrzydeł. Wszystko trwało chwilę, a potem zniknęło. Wokół siebie znów miała znajomy dywan i bezpieczne, oswojone powierzchnie drewnianych mebli. Tego dnia spojrzała ojcu prosto w oczy i zrozumiała, że on wie. Odwrócił wzrok, a i tak 4 wyczytała w nim wstydliwą zachętę. Do czego? Do ucieczki ze świata wojny i chaosu, bólu, daremności i rozczarowań? Ale dokąd właściwie miałaby uciekać? A potem Alef ofiarował jej Morze. To był jej świat, własny i wyłączny. Czasem zdarzało jej się jeszcze widzieć oderwane obrazy z innych światów, na których opis nie wystarczało możliwości ludzkiego języka. Ale tylko Morze stawało się realne, namacalne, jej własne. Z czasem nauczyła się, jak do niego wracać. Zdobyła nad nim władzę na tyle, że mogła przychodzić i odchodzić, kiedy chciała. Zastawała słońce lub zasnute chmurami niebo, wieczór, południe lub świt, a czasem noc pod gwiazdami. Nie wiedziała skąd, ale jakimś sposobem miała pewność, że jest w tym świecie zupełnie sama. Czas się nie liczył, w ogóle go tutaj nie było. Do pewnego stopnia nie był to wcale oddzielny świat, a jedynie coś w rodzaju przedłużenia Alefa, emanowanej przez niego archetypowej przestrzeni. Trwał tu jednocześnie świt przed powstaniem pierwszego człowieka, a nawet pierwszego ptaka i zmierzch zamierającej cywilizacji. Pojawiały się praidee i prasymbole, a może jedynie ich cienie. Najczęściej zrzucała ubranie i kąpała się w Morzu albo po prostu siadała na plaży, przesypywała między palcami piasek i wpatrywała się w przestrzeń. Z czasem zaczęła wędrować po okolicy, wspinać się na wydmy, pokonywać wzniesienia. Pewnego dnia weszła do domu z torbą na ramieniu, a ponieważ nie było ojca, a gospodyni wraz z Maggie zapamiętale walczyły ze słoikami pikli, pobiegła wprost do gabinetu, odsunęła krzesło i uklękła, wpatrując się w Alefa. Znalazła się nad Morzem wraz z torbą i w ten sposób przekonała się, że może ze sobą zabierać różne rzeczy. Kupiła gruby kajet i zaczęła robić notatki ze swoich wypraw, ocierając piasek ze stalówki pióra. Po pewnym czasie miała już ulubione trasy spacerów. A potem, ku swemu nieopisanemu zdziwieniu, odkryła Zamek. Gdy zmęczona wędrówką usiadła i oparła się o porośniętą mchami i pnączami ścianę, nagle zaczęła podejrzewać się, że ma pod plecami nie skałę, a kamienny mur. Zagłębienia między kamieniami były zbyt regularne. Przyjrzała się uważnie i zobaczyła wykruszone miejscami spojenia. Ogarnęła wzrokiem kształt całości, sugerujący bardziej architektoniczną logikę niż dzieło natury, chociaż to akurat nie musiało czegokolwiek dowodzić. Mimo emocji wywołanych sensacyjnym odkryciem, chwilowo zwyciężyło w niej zmęczenie i głód, więc oparła się wygodnie, wyciągnęła z torby kanapkę i spokojnie ją zjadła, popijając herbatą z butelki. Próbowała chłodno przeanalizować myśl, że naprawdę ma przed sobą, a raczej za sobą budowlę, do tego zrujnowaną. Samo w sobie było to lekko niepokojące, ale starała się zracjonalizować 5 własny strach. Ruiny, zmierzch cywilizacji, głębia mitu, odległy złoty wiek, czasy bohaterów — to wszak są wyobrażenia archetypowe. Nie będzie nic dziwnego w tym, jeśli znajdą tu swoje miejsce. Mimo wszystko ufała światu Alefa znacznie bardziej niż swojemu własnemu. Przynajmniej nie było tu ludzi. Wstała, otrzepała okruchy ze spódnicy i przystąpiła do eksploracji terenu. To, co odkryła, przekroczyło jednak wszelkie możliwe wyobrażenia, stając się źródłem olśnienia, zachwytu i lustrzanej nieskończoności ciągłego odkrywania. Przeszła wzdłuż porośniętego bluszczem kamiennego muru, aż do miejsca, gdzie osypywał się on, ukazując rozwalone szczątki bramy, której pokruszony łuk ciągle jeszcze wyraźnie się rysował. Ostrożnie weszła do środka, wodząc dłonią po chropowatości kamienia. Ruiny były ogromne, tworzyły prawie całe miasto, a nie tylko zamek na brzegu morza. Teraz wystawały z ziemi zaledwie porośnięte trawą i zielskiem kwadratowe zarysy dawnych pomieszczeń, wszystkie z białej, wapiennej skały. Fanny ostrożnie przemierzyła ten labirynt, aż w końcu osiągnęła majaczącą na wybrzeżu budowlę, masywniejszą od innych i to przez to znacznie mniej zrujnowaną. Przekroczyła otwartą paszczę wrót i weszła na dziedziniec, słysząc odgłos własnych kroków na bruku, po którym nikt najwyraźniej nie stąpał od setek lat. Przywitały ją nieco tylko naruszone posągi zbrojnych wojów, władców i królowych stojące w niszach wokół odkrytej kolumnady. Miały surowe, dostojne, ale również pełne dobroci twarze. Pustka, którą ziało wokół, absolutny brak żywych istot tworzył niesamowitą i nieco groźną atmosferę, ale Fanny pomimo gęsiej skórki na ramionach nie mogła się oprzeć pragnieniu, by iść dalej. Przemierzała opuszczone komnaty — niektóre zupełnie ogołocone, a inne pełne stojących mniej lub bardziej w nieładzie sprzętów, a nawet skarbów. Znajdowały się tam złote misy i kielichy, fragmenty bogato zdobionego uzbrojenia, lustra w kunsztownych ramach, skrzynie, flakony, szkatułki, łańcuchy i pierścienie, a nawet zupełnie już zetlałe szaty i zasłony. Niektóre komnaty zachowały szczątki okien z barwnego szkła, w innych wykruszone w tych miejscach fragmenty muru ziały niczym puste oczodoły czaszek. Fanny uparcie zmierzała przed siebie, oglądając wszystko w zdumieniu, ale prawie niczego nie dotykając. Pozwoliła się prowadzić przejściom i schodom, które stale, choć niemal niezauważalnie wiodły w górę, w stronę najwyższej, masywnej wieży, której pokruszony szczyt widziała jeszcze z dziedzińca. Gdy się w niej wreszcie znalazła, okazało się, że ma przed sobą wysokie, spiralne schody, a wykute w murach okienka dają wspaniały widok na morze. Jak się okazało, zamek położony był na niewielkim półwyspie, 6 a wieża mieściła się w jego najbardziej wysuniętym punkcie, stanowiąc znakomity punkt obserwacyjny. W końcu Fanny pokonała długie kondygnacje i znalazła się przed masywnymi, cudem jakimś zachowanymi drzwiami. Pchnęła je i wciągnęła powietrze, aby powstrzymać okrzyk zdumienia. Znajdowała się w bibliotece. Przed nią piętrzyły się długie szeregi półek wypełnionych ogromnymi księgami w twardych, okutych oprawach, a pośrodku kilka rzeźbionych biurek i krzeseł tworzyło małe skryptorium. To była jak dotąd największa, najbardziej oszałamiająca i nieświadomie upragniona niespodzianka Międzyświata, najcenniejszy dar Alefa. Przebiegała palcami po grzbietach i tytułach, wyciągała ogromne tomiska, przebiegała ich kartki w skupieniu, niektóre odkładała, inne z wysiłkiem taszczyła do skryptorium. Napisy początkowo wydawały się zupełnie obce, ale po chwili następował dziwny efekt: Fanny doskonale wiedziała, że księgi napisane są w nieznanym języku, a zarazem nie miało to żadnego znaczenia. Słowa wibrowały lekko i stawały się zrozumiałe, nie przestając jednocześnie być sobą. Najwyraźniej archetypowa rzeczywistość miała jakieś własne metody docierania do umysłu. Księgi zawierały historie i zbiory mitów wszystkich możliwych ludów, a także mniej lub bardziej fantastyczną zoologię, botanikę i geografię, stanowiące, jak Fanny szybko się zorientowała, bardziej dziedziny ludzkiej wyobraźni aniżeli systematykę rzeczywiście istniejących gatunków i faktyczny układ jakichkolwiek lądów i państw. To było porażające. Całość tworów ludzkiego umysłu zebrana, usystematyzowana i zgromadzona w jednej Bibliotece. Więcej, niż można sobie wymarzyć. Dla Fanny, wiecznie głodnego wiedzy naukowca, Eldorado, raj na ziemi i Wyspy Szczęśliwe w jednym. Ostrożnie wyjęła swój kajet z torby i położyła go na stole, a potem odwróciła się i raźnym krokiem wymaszerowała z Zamku, zdecydowana wrócić i zostać tak długo, jak się da, a tak naprawdę wracać tu całe życie. Powroty okazały się łatwe. Ilekroć Alef pojawiał się pod ojcowskim biurkiem, Fanny mogła wpatrzyć się w niego i znaleźć na swojej plaży. Zrzucała ubranie i kąpała się, a przesypywany w dłoniach piasek był jak ulatujące chwile, których można choć dotykać, jeśli nie da się ich zatrzymać. Potem ruszała do Zamku, gdzie w tajemniczej Bibliotece na szczycie wieży rzucała się w odmęty wiedzy o archetypach. Notatki pożerały kolejne kajety, aż w końcu powstała z tego całkiem spora księga, której cel był jeden: stworzyć mapę ludzkiego umysłu, jego podświadomych nadziei, lęków, marzeń, wyobrażeń i pragnień. Znaleźć dla powracających obrazów system, który pozwoli wyjaśnić ich 7 powtarzalność. Przy czymś takim wielkie dzieło Frazera wydawało się nudną systematyką jednego zaledwie motywu. Fanny spieszyła się, choć nic jej nie goniło. Jej praca wydawała się nie mieć celu: w końcu gdzie mogłaby wydać swoją książkę? Mimo to pracowała zawzięcie, jakby od tego zależało jej życie, jakby kończył się czas. Gdy przebywała we własnym świecie, niemal nie zauważała wojennej gorączki, wieczornych zaciemnień, kartek żywnościowych, spadających bomb. Robiła, co do niej należało, obowiązkowo, ale nieco mechanicznie, tak samo jak milcząc, ale z czułością trwała przy ojcu. Profesor Proudhomme obserwował ją spod oka, ale również nie mówił nic. Spadały bomby, a Fanny biegała po domu tanecznym krokiem, radosna i kochająca cały świat. Kiedy indziej, gdy Alef nie pokazał się przez dwa dni, chodziła smętna, półprzytomna, zirytowana i złośliwa. Pani Dickinson machała tylko ręką, składając humory „panienki” na karb kobiecej zmienności. Czas Fanny wydłużał się łaskawie, ofiarowując jej cudownie orzeźwiające chwile nad Morzem i długie, upajające godziny w Bibliotece, a potem przenosząc do jej własnego świata w tej samej chwili, w której go opuściła. Książka liczyła już prawie pięć zapisanych równym pismem kajetów. Na zewnętrznych stronach, a czasem i w środku, Fanny kreśliła zawiłe schematy — strukturę swojego systemu. Dużo miejsca poświęciła mitom kosmogonicznym i eschatologii, a w centrum znajdował się człowiek i najprzeróżniejsze odbicia jego wyobrażeń o świecie. Biblioteka była niewyczerpana, a jednak zdawało się, że na niej zakończyły się niespodzianki Międzyświata. Nic bardziej mylnego. Potem zdarzyło się Spotkanie. Pewnego razu, gdy Fanny zmierzała jak zwykle w głąb kamiennego labiryntu Zamku, nagle dotarło do niej, że tym razem nie jest sama. Trudno powiedzieć, jaką drogą ta informacja wdarła się w świadomość — może to szmer osuwającego się po gruzowisku kamienia, może odległy głos, może echo, może jęk. Jednak następnym, bardzo wyraźnym sygnałem okazały się zwłoki leżące tuż przy studni, z wyciągniętym ramieniem, strzałą wystającą spomiędzy łopatek i odzieniem zesztywniałym od zaschniętej krwi. Fanny zatrzymała się gwałtownie, czując, jak zgroza pełza jej po karku i podchodzi do gardła. Świat Alefa, dotychczas tak bezpieczny, stał się nagle nieprzewidywalny i obcy. Odłożyła na kamienną posadzkę torbę i ubranie, które cały czas niosła w ręku, bo dzień był dość gorący i w samej halce, ostrożnie, na palcach zbliżyła się do ciała. Odgarnęła z czoła 8 wilgotne włosy i pochyliła się nad martwym mężczyzną. Dotknęła szyi szukając tętna. Bez wątpienia nie żył. Wstała i zostawiając rzeczy, powoli ruszyła dalej, ale nie do Zamku, tylko w stronę brzegu, śladem znaczących gdzieniegdzie kamienie wyraźnych plam krwi. Kilkadziesiąt metrów dalej natknęła się na następne zwłoki z równie malowniczo wystającą z boku strzałą. Obaj mężczyźni byli bogato ubrani w aksamitne kaftany, obcisłe spodnie i długie buty z miękkiej skóry. Nie potrafiła jednak tego stroju powiązać z żadnym znanym sobie okresem w historii. Wyszła zza załomu muru prosto na kamienistą plażę pod wieżą i zagadka pochodzenia ciał — przynajmniej częściowo — się wyjaśniła. Jej oczom ukazała się łódź ze zwisającymi z masztów połamanymi rejami i resztkami poszarpanych żagli. Wokół niej rozproszyła się, siedząc lub leżąc na piasku, grupka mężczyzn, w większości ciężko rannych, a przynajmniej śmiertelnie zmęczonych i konających z pragnienia. Niektórzy nie mieli nawet sił na to, by opuścić łódź. Fanny zatrzymała się. Jeden z nich, leżący najbliżej, odziany w czarny kaftan i złoty łańcuch zwisający z szyi, zwrócił ku niej mętne spojrzenie i wychrypiał coś niewyraźnie. Nie rozumiała jego słów. W tej chwili uświadomiła sobie, że torba, w której tkwi butelka z herbatą, została przy studni, a do źródła bijącego spod kamieni po zachodniej stronie zamku również jest kawałek drogi. Nie miała jednak wyjścia. Na migi spróbowała wytłumaczyć mężczyźnie, że pójdzie teraz po wodę, po czym pośpiesznie się oddaliła. Nie była pewna, czy zrozumiał. Ze złotych naczyń spoczywających w komnatach Zamku wybrała puchar i dzban, starannie obmyła je z kurzu i zaczęła nosić wodę. Minęło trochę czasu, zanim napoiła wszystkich. Potem do wieczora opatrywała rany, przewiązując je w miarę czystymi pasami własnej bluzki i czyjejś koszuli. W tym akurat miała wprawę, przydały się regularne dyżury w szpitalu pełnym pechowych ochotników z frontu. Gdy podeszła do mężczyzny ze złotym łańcuchem, ten odjął od boku dłoń, przez której palce przeciekała krew i skinął głową w kierunku łodzi. — Yorannon... tam... nasz pan — wychrypiał. Fanny nawet nie zdziwiło to, że tym razem zrozumiała jego mowę. To było tak jak ze słowami ksiąg, w Międzyświecie symbole stawały się czytelne, a każdy język zrozumiały. Podeszła do łodzi. Dwóch lżej rannych podniosło się i spróbowało wynieść z niej otulony czarnym płaszczem kształt. Położony na piasku okazał się mężczyzną z wąskim diademem wokół czoła i przesiąkniętym krwią bandażem owijającym udo. 9 Był przepiękny. Blady z upływu krwi wyglądał jak posąg wyrzeźbiony w marmurze. Wąskie skrzydełka szlachetnego nosa poruszał delikatny oddech. Wystające kości policzkowe ocieniały aksamitne rzęsy. Skazę na jednej połowie twarzy tworzyła tylko blada, najwyraźniej już stara blizna, biegnąca od wewnętrznego kącika oka ku szczęce. Lekko wygięta linia zaciśniętych ust zdradzała ból, a do czoła lepiły się kosmyki kruczoczarnych włosów. Fanny pochyliła się nad nim, odczuwając nagłe zawstydzenie. Uświadomiła sobie, że już od godziny uwija się wokół tych przystojnych mężczyzn w samej halce, mówiąc szczerze, dość przejrzystej. Jednocześnie pomyślała absurdalnie, jak bardzo groteskowy musiałby im się wydawać jej dwudziestowieczny strój. Już lepiej tak. Napoiła pięknego władcę wodą z pucharu, czując, jak gorączka pali jego ciało. Przełykał chciwie, za każdym razem zaciskając z bólu usta. Potem zabrała się za ranę na nodze. Musiała być zatruta albo zadana wcześniej niż rany jego towarzyszy — spod odwijanego bandaża buchnął zapach zgnilizny. Starannie ją oczyściła, w miarę możliwości wycisnęła chorą krew i ciasno zawinęła świeżym opatrunkiem, obiecując sobie, że poszuka wokół Zamku leczniczych ziół. Znała się na nich dość pobieżnie, ale wiedziała, że na zakażone rany najlepiej pomoże kwiat nagietka. Skończywszy, otarła czoło brudną dłonią i postanowiła przynieść jeszcze więcej wody. Gdy wróciła, na plaży płonęło prowizorycznie rozpalone z pobliskich badyli ognisko, a kilku lżej rannych roznosiło wśród towarzyszy wyciągnięty z łodzi prowiant. Mężczyzna w czarnym płaszczu wyciągnął do niej rękę, w której tkwił kawał suchara i płat suszonego mięsa. — Prosimy cię, pani... — powiedział. — W imieniu naszym i earla Yorannona. Przyjęła poczęstunek i zasiadła z nimi przy ognisku. Zapadał zmrok. Posilali się w milczeniu. Potem oddaliła się, przechodząc zabrała torbę i ubranie, i odeszła w stronę swojej plaży, prawie biegnąc. Alef oddał ją światu zdyszaną i śmiertelnie zmęczoną. Początkowo miała zamiar zwyczajnie położyć się do łóżka i nawet już to zrobiła po pobieżnej wieczornej toalecie, ale potem ogarnął ją nagły niepokój: a co będzie, jeśli podczas jej snu Alef zniknie i nie pojawi się przez następne kilka dni? A jeśli w ogóle się już nie pojawi? Ile czasu w Międzyświecie może upłynąć podczas jej snu? Nie miała pojęcia. Swoje kajety z notatkami zawsze zastawała na stole nienaruszone, swoje ślady na zapylonych posadzkach Zamku niezadeptane, ale to wszak nie świadczyło o tym, że od jej ostatniej bytności nie mijały tam tygodnie lub miesiące. Zdjęta dziwnym przestrachem 10 wyskoczyła z łóżka, chwyciła torbę i pobiegła do spiżarni. Zabrała stamtąd wszystko, co tylko wpadło jej w ręce i wydało się choć trochę użyteczne: sporą szynkę, bochen chleba, słoik konfitur, puszkę herbatników i dwa słoiki pikli. Przez chwilę w jej myślach pojawił się obraz niezwykłych wojowników siedzących przy ognisku i zajadających pikle, i ten widok jakoś przerósł jej wyobraźnię. Parsknęła krótkim śmiechem z samej siebie. Przypomniała sobie o apteczce i zabrała świeże bandaże, butlę jodyny i papierową torebkę suszonych kwiatów nagietka. Przemknęło jej przez głowę pytanie, jak zdoła wytłumaczyć to całe nocne spustoszenie przed panią Dickinson, ale uznała, że chwilowo nie ma czasu się nad tym zastanawiać. Nie zmieściła wszystkiego do torby, więc wzięła też wiklinowy kosz, z którym gospodyni chodziła po zakupy. Tuż przed wejściem go gabinetu ojca uświadomiła sobie, że jest w domowych pantoflach i nocnej koszuli. Rzuciła wszystkie rzeczy w przedpokoju i w mroku wspięła się po schodach do dawnej garderoby matki. Drzwi szafy zaskrzypiały niemiłosiernie przy otwieraniu, a na podłogę posypał się cały grad kulek naftaliny. Fanny zamarła na moment, obawiając się, że odgłosy obudzą ojca, a nawet śpiącą po drugiej stronie domu panią Dickinson. Najwyraźniej jednak nic takiego się nie stało. Szafa zawierała stare futra, balowe suknie, szale, trzewiki i różne inne drobiazgi z minionej epoki, których istnienie nie obchodziło profesora Proudhomme’a, dla Fanny było przedmiotem sentymentalnej zadumy, a dla gospodyni, która z zasady nie wyrzucała niczego, obiektem do zakonserwowania. Przebiegła dłonią po starych sukniach i w końcu wybrała jedną, prostą, kremową, bez rękawów, której jedyną ozdobę stanowił takiego samego koloru kwiat na ramieniu. Dobrała do tego parę płytkich pantofelków. Nie chciała wydać się tym niezwykłym, z jakiegoś mitu wyjętym mężczyznom nieokrzesaną dzikuską. Wiedziała, że niestety strój jest podstawą jeśli chodzi o zdobywanie sobie szacunku u ludzi. Zwłaszcza, jeśli jest się kobietą. W końcu, ubrana i wyekwipowana, pchnęła drzwi ojcowskiego gabinetu i znalazła się z powrotem przed Alefem. Wydawało się, że nic się nie zmieniło. Morze wybijało swój odwieczny rytm o brzeg, z małymi grzywami na grzbietach fal. Tylko gwiazdy wykonały lekki obrót w stronę zachodu. Ciekawe tylko, czy tego zachodu, pomyślała Fanny. Dotarło do niej, jak bardzo jest zmęczona. Teraz nie było już się do czego spieszyć. Jeśli niezwykli przybysze nadal są na plaży, odnajdzie ich rankiem. Jeśli nie, niczego nie zdoła już zmienić. Położyła się w piasku, który wypromieniowywał wchłonięte za dnia ciepło słońca i zawinęła w 11 zabrany również z szafy płaszcz. Zasnęła zwinięta w kłębek, z torbą pod głową, wdychając słone wilgotne powietrze. Obudziła się o świcie zmarznięta i zesztywniała. Niebo zasnuło się chmurami i morze szturmowało plażę nieco bardziej gniewnie. Linia horyzontu, jaśniejsza od reszty nieba, wskazywała na bardzo wczesną porę. Fanny zamarzyła o filiżance gorącej herbaty, ale co prędzej odpędziła od siebie tę myśl. Wstała, pozbierała rzeczy i ruszyła w stronę Zamku. Mężczyźni nadal obozowali na plaży. Wygasłe ognisko dymiło lekko, ten w czarnym kaftanie i ze złotym łańcuchem na szyi trzymał straż, prawie drzemiąc oparty o kamień. Na jej widok ocknął się, wyprostował i pokłonił z szacunkiem, przykładając rękę do serca. Fanny przekazała mu zapasy, za które podziękował wytwornym ukłonem i przyłożeniem dłoni do ust — gestem mającym prawdopodobnie wyrażać wdzięczność. I tak zaczęły się jej nieprzerwane dni i noce w Międzyświecie. Mężczyzna w czarnym kaftanie miał na imię Deukalion i był kimś w rodzaju dowódcy czy marszałka earla Yorannona, nie zdołała tego dokładnie zrozumieć. Opowiedział jej dziwną historię o zatopionej wyspie, rozproszonych łodziach i walkach z tajemniczym wrogiem. Fanny z trudem powstrzymywała się od robienia notatek, powtarzała sobie jednak w myślach, że będzie jeszcze na to czas. Na razie trzeba było zająć się rannymi. Numenorien, tak bowiem nazywali siebie ci ludzie, sprawnie przygotowali najbardziej zdatne do użytku komnaty Zamku dla earla i najciężej rannych towarzyszy. Okazało się, że mają ze sobą jeszcze całkiem spore zapasy żywności i wyśmienitego, lekkiego wina, a także posiadają pożyteczną umiejętność łowienia morskich ryb, strzelania do dzikiego ptactwa i znajdowania na niedostępnych skałach ptasich jaj i pożywnych ostryg. W ciągu dnia zmarł jeszcze jeden z ciężej rannych towarzyszy. Wszystkich trzech zmarłych Numenorien spalili na prowizorycznym stosie, nucąc przy tym dziwnie piękne, melancholijne pieśni, a potem rozrzucili ich prochy nad morzem. Earl Yorannon, pomimo silnej gorączki, uczestniczył w pogrzebie, siedząc oparty o skałę. Potem zaniesiono go z powrotem na łoże, bo nie był w stanie chodzić o własnych siłach. Kiedy Fanny wydobyła z torby jodynę, bandaże i nagietek, wszyscy wojownicy zaczęli nalegać, aby zaczęła swoje uzdrawiające zabiegi od władcy i dla niego zachowała „lecznicze ziele”. Zajęła się więc pilnie nogą Yorannona, którego szkliste od gorączki oczy patrzyły w sufit komnaty. Potem opatrzyła też rany wszystkich innych. Nie żałowała jodyny, ale żaden z nich nawet się nie 12 skrzywił. Spróbowała tylko nie okazać nadmiernego zdziwienia, gdy Deukalion nazwał ją „czarodziejką” i „panią tej wyspy”. Nie powracała już na swoją plażę ani do domu. Nocowała w Bibliotece na wieży, urządziwszy tam sobie prowizoryczne, ale całkiem wygodne legowisko z suchej nadmorskiej trawy i prymitywną umywalnię w postaci misy i dzbana. Nocą wpatrywała się przez okno w odległe, zupełnie nieznane jej gwiazdozbiory. Kim oni są? - myślała. Może zwyczajnie się wygłupiam? Czy archetypy potrzebują mojej pomocy? - Obecność tajemniczych przybyszów zdawała się być w sprzeczności ze wszystkim, czego do tej pory dowiedziała się na temat Międzyświata. Choć i co do tego miała teraz wątpliwości. Deukalion wspominał coś o zatopionej wyspie, z której się wywodzą — przypomniała sobie platoński mit Atlantydy... Czy ktoś miał na tyle silną wyobraźnię, że twory jego myśli ucieleśniły się i przeniknęły bramy Międzyświata? A może ona sama staje się teraz archetypem? W końcu magiczna wieża to też symbol, a do tego czarodziejka na samotnej wyspie, jak Kirke... Ale w takim razie powinnam chyba być niebezpieczna — pomyślała sarkastycznie. Piękna i niebezpieczna, dodała. Dwa razy dziennie zmieniała opatrunek na nodze Yorannona, obserwując z przerażeniem, że zapasy nagietka zmniejszają się błyskawicznie. Jednak rana wyraźnie się oczyściła, zasklepiła się nieco i zaschła, a obrzęk wokół się zmniejszył. Gorączka spadła i trzeciego dnia czarne oczy earla spojrzały przytomniej. Zdawał się nawet nieco skrępowany jej zabiegami. Jednak, gdy skończyła i chciała odejść, jego długie palce zacisnęły się na jej ręce. — Wybacz. Winieniem ci wdzięczność, a nawet nie zapytałem jeszcze o twoje imię, pani — powiedział cichym, melodyjnym głosem. Były to chyba pierwsze słowa, jakie wypowiedział od chwili przybycia. — Fanny — odpowiedziała, odwracając wzrok. — Fanny — powtórzył, jakby próbował to imię na języku. — Jednak wyczuwam, że to nie wszystko. Widzę kształt i kolor twojego imienia i jest w nim coś więcej. — Fantasia. — Fantasi-ja — powtórzył miękko, a w melodyjnym języku Numenorien to słowo zyskało nagle głębię i dźwięk. — Yorannon — przedstawił się. — Wiem. Zebrała stare bandaże, sztywno skinęła głową i wyszła. 13 Wieczorem earl nie odezwał się, prawie spał, gdy zmieniała mu opatrunek. Uświadomiła sobie, że mimowolnie śledzi i zapamiętuje każdy jego gest, każde drgnienie dłoni, każde kapryśne skrzywienie pięknych ust. W ciągu dnia przesiadywała długie godziny w swojej bibliotece, przeglądając jak dawniej księgi i sporządzając notatki. Tyle, że już przestała się spieszyć. Z Numenorien spędzała tylko poranki i wieczory, siedząc wraz z nimi w wielkiej sali przy kominku, który z wprawą rozpalali. Słuchała ich milkliwych rozmów, opowieści i monotonnych, nostalgicznych pieśni, których obce piękno przejmowało ją do szpiku kości. Sprawiali na niej wrażenie ludzi pogrążonych we śnie lub w głębokiej żałobie. Ich oczy patrzyły jakby poza świat. Nie mieli dokąd wracać, bo miejsce, które nazywali swoim, zniknęło z powierzchni ziemi. Któregoś wieczoru Deukalion podjął znów opowieść o zatopionym Numenorze, długą i zawiłą. Mówił o tym, jak pycha zmieniła Ludzi Zachodu w Ludzi Mroku, jak złamali Zakaz i musieli w końcu przyjąć z rąk bogów wyrok i unicestwienie, aby nigdy już nie mogli spoglądać na Zachód, skąd widać było białe wieże Avallon. Fanny w tym momencie uruchomił się w głowie cały arsenał celtyckich mitów i uniwersalnych opowieści o Upadku. W nagłym momencie olśnienia dotarło do niej, że Międzyświat zaoferował jej przebywanie wewnątrz mitu. Czy to dar czy przekleństwo, na razie trudno było orzec. — Wypłynęła nas tylko garstka, na kilku statkach o białych żaglach — opowiadał Deukalkon charakterystycznym dla tego ludu śpiewnym głosem. — Reszta wolała nie uwierzyć i zginąć, do końca odprawiając swoje obrzędy u stóp Góry. Podążaliśmy do Wielkiego Lądu, który rozciągał się na Wschodzie. Wiedzieliśmy o tym. Bywali tam już nasi żeglarze. Ale niedaleko stąd zaatakowali nas Ludzie Mroku. Nie chcieli, by ktokolwiek z nas przeżył. Lecz potem przyszedł sztorm i wielka fala, która rozdzieliła nas z nieprzyjaciółmi, ale także rozproszyła statki. Tak oto trafiliśmy tutaj, a resztę znasz najlepiej, pani tej wyspy — przyłożył rękę do serca i do ust. — Zostańcie tu, aż nabierzecie sił — powiedziała Fanny. — Obyście potem dopłynęli do miejsca przeznaczenia i odnaleźli waszych towarzyszy. Deukalion potrząsnął głową. — Powinniśmy ruszać jak najszybciej — odparł. — Nasze rany już prawie się wyleczyły, tylko choroba naszego pana Yorannona trzyma nas w tym miejscu. I twoja gościnność, pani — dodał dwornie. — Kilka dni przed nami również wyruszyły statki, bowiem czuliśmy już zbliżające się przekleństwo bogów. Na jednym z nich była 14 księżniczka Erian, narzeczona naszego pana. Nie wiemy, co się z nimi stało ani czy udało im się dotrzeć do celu. Musimy... W tym momencie wszyscy odwrócili głowy, słysząc chrzęst przy wejściu do komnaty. W drzwiach pojawił się Yorannon i podszedł do nich, utykając i przytrzymując się ściany. — Znudziło mi się w samotności mojej komnaty — uśmiechnął się gorzko. — Przyszedłem tu do was. W tym momencie runął jak podcięty, a najbliżej siedzący zerwali się, by go podtrzymać. — Szybko! Rana się otworzy! — krzyknęła Fanny i pokierowała odnoszeniem earla z powrotem na jego łoże. Rozerwała bandaż, który zaczął już przesiąkać krwią. — Odejdźcie — powiedziała do zgromadzonych wokół Numenorien. — Zostanę przy nim. Najwyraźniej jako czarodziejka cieszyła się wśród nich szacunkiem, bo wszyscy bez sprzeciwu opuścili komnatę. Więc ma narzeczoną — pomyślała Fanny mocno zaciskając wokół jego uda świeży bandaż. Ciekawe, jak wygląda narzeczona króla elfów. Oczywiście, oni nie są elfami. A jednak... I na pewno kochają się wielką, szaloną miłością. A teraz on chce po nią płynąć, ścigać jej statek choćby na krańce mórz, odnaleźć, połączyć się z nią, ocalić. Dłonie Yorannona poruszyły się, zacisnęły na prześcieradle. Tak jakby chciały coś zagarnąć. — Zostań przy mnie, Fantasio — wyszeptał. — Przede mną jest ciemność. Nie chcę odchodzić sam. — Nie odejdziesz, Yoranie — odszukała jego dłoń. Uścisnął jej palce silnie, prawie do bólu. O świcie Deukalion obudził ją delikatnym dotknięciem ramienia. Spała siedząc, z głową wspartą o kolumnę łóżka. — Idź odpocząć, pani — powiedział. — Teraz ja przy nim posiedzę. Fanny powlekła się do swojego legowiska na szczycie wieży i opadła na nie półprzytomna i zesztywniała, ale nie mogła zasnąć. Przewracała się tylko, wszystko ją drażniło, było jej potwornie niewygodnie. Bardziej niż kiedykolwiek potrzebowała kawy, a świadomość, że nie ma na nią najmniejszych szans, nie pomagała. Po raz pierwszy przyszło jej do głowy, że zwyczajny świat w porównaniu z Międzyświatem miewa 15 również jakieś zalety. Pomyślała o ojcu, zastanowiła się, co teraz robi i czy bardzo za nią tęskni, a dopiero potem dotarło do niej, że smacznie śpi i o niczym nie wie — przecież ona powróci w tej samej chwili, w której Alef przeniósł ją tutaj. A jeśli tak nie będzie? Zaniepokoiła się. A jeśli okaże się, że pozostając tu tak długo, naruszyła jakieś prawa? Może zmienił się upływ czasu i tak jak w starych celtyckich opowieściach wróci do domu po stuleciach i niczym pochopny wojownik Mael Duina rozsypie się w proch? A może w ogóle nie dane jej będzie wrócić? Obudziła się po południu, z ciężką głową i pełna posępnych myśli. Zeszła z wieży i wybrała się na przechadzkę brzegiem morza. Na plaży spotkała kilku spośród Numenorien, którzy naprawiali zniszczenia łodzi, łatali żagle, wzmacniali kadłuby i takielunek. Deukalion kierował ich pracą. — Kto jest przy earlu? — zapytała go. — Morred. — Odpływacie? — Popatrzyła w stronę horyzontu, a potem na łódź, na której ktoś właśnie mocował reję. — Rozkaz — mruknął. — Aby wszystko przygotować. Powędrowała dalej przed siebie plażą. Zdjęła buty i szła samym brzegiem morza, unosząc sukienkę i pozwalając, żeby chłodna fala czasem obmywała jej stopy. Wróciła wieczorem i od razu poszła do Yorannona. Siedział oparty na poduszkach, blady i zmęczony cierpieniem. Sprawiał wrażenie, że na nią czekał. Młody wojownik, chyba giermek, przyniósł im wieczerzę i postawił na stoliku obok. — Jak mnie wtedy nazwałaś? Zeszłej nocy? — zapytał earl. Jego oczy płonęły dziwnym blaskiem, nie wiadomo — gorączki czy jakiegoś niezwykłego, tęsknego pragnienia. — Yoran. — Dlaczego? Wzruszyła ramionami. — Wyznałeś, że jesteś samotny — powiedziała miękko. — Potrzebujesz imienia, którym można cię zawołać. Nie dostojnego i królewskiego, ale krótkiego i pełnego ciepła. — Nadałaś mi imię. Czy wiesz, że część mnie, nazwana tym imieniem, pozostanie teraz na zawsze twoją własnością? Nie odpowiedziała. Zacisnęła powieki, bawiła się pasmem włosów, nawijając je na palec. Yorannonie, nawet nie wiesz, jak bym chciała, żebyś był mój, myślała. Cały. 16 Z wszystkimi twoimi tajemnicami, zatopioną wyspą, niezwykłością, lodem i ogniem w czarnych oczach i okrutnymi grymasami marmurowych ust. — Wydałeś rozkaz — powiedziała zamiast tego. — Nie masz jeszcze sił, aby odpłynąć. Rana się znów otworzy. — Wydałem — potwierdził obojętnie. — Ale oni odpłyną sami. Muszę ich posłać na poszukiwanie Erian. Ja tu pozostanę. Nie na długo wystarczy twoich ziół, czarodziejko z wyspy. Drgnienie radości i ostra strzała bólu. Lepiej odpłyń, władco zatopionego lądu. Bo utonę w tobie skuteczniej niż w morzu. Przygotowania trwały jeszcze przez kilka dni. Fanny zmieniała opatrunki wojowników, sprawdzając, jak goją się rany, a potem samotnie włóczyła się nad morzem. Na parę godzin dziennie wspinała się na swoją wieżę i zapadała w ciężki sen bez marzeń. Nawet nie miała już siły zaglądać do ksiąg. Nocami siedziała przy Yorannonie i czasem budziła go z niespokojnych snów, ocierając wilgotną chustą zroszone potem czoło. Nad ranem zwykle zmieniał ją Deukalion. W końcu nadszedł dzień, w którym nic już nie pozostało do zrobienia. Numenorien zgromadzili się wokół łoża swojego earla, który wydawał się wyjątkowo ożywiony. Rześkim głosem wydawał im ostatnie polecenia. — Płyńcie na południowy wschód — powiedział. — A jeśli odnajdziecie moją panią Erian, pokłońcie się jej w moim imieniu i otoczcie ją wszelką opieką i ochroną. A kiedy odnajdziecie przyjazny ląd, przyślijcie po mnie... Potem kazał przynieść z łodzi okutą skrzynię i otworzyć ją. Deukalion wyjął z niej zwiewną, biało-lawendową suknię, płaszcz ze srebrną klamrą w nieco ciemniejszym odcieniu i parę skórkowych ciżemek i złożył to wszystko przed Fanny. — Przyjmij od nas w podzięce, czarodziejko z wyspy, ten skromny dar niegodny twojej dobroci — powiedział Yorannon, a jego głos zabrzmiał tym razem cicho. Skrzynia powędrowała z powrotem do łodzi, a wraz z nią wojownicy Numenorien. Opuszczali pojedynczo komnatę, na krótko przyklękając przy łożu króla. Gdy przyszła kolej na Deukaliona, earl mocno ścisnął go za ramiona, przywarł czołem do jego głowy i trwał tak przez chwilę. Fanny żegnała odpływającą łódź, stojąc na plaży. Patrzyła, aż żagiel zmienia się w białą plamkę na horyzoncie, nie wiadomo czemu czując na policzkach słony deszcz. 17 Yorannon leżał na swoim łożu, nieruchomym wzrokiem patrząc w stronę okna, z bolesnym skurczem na twarzy. — Odejdź, czarodziejko. Wspięła się po wysokich schodach do swojej sypialni w Bibliotece. Musiała przyznać, że nie ma pojęcia, co czuje władca zatopionej wyspy żegnając się z towarzyszami i nadzieją na spotkanie z ukochaną, być może już na zawsze. Zapasy nagietka były na wyczerpaniu, a rana w udzie naprawdę paskudna. Gorączka spadła wprawdzie, jednak nie do końca i życie Yorannona wciąż wisiało na cienkiej nici jej starań. Wieczorem zeszła do niego i zmieniła opatrunek. Bez słowa wyciągnął rękę i przygarnął ją do siebie. Od jego ciała biło chorobliwe gorąco. Trwali tak w dziwnym milczeniu, wsłuchani w głęboki szum morza i w swoje nierówne oddechy. Zwinęła się w kłębek i w końcu nad ranem zasnęła z głową na jego ramieniu. Tak minęło kilka dni, w czasie których Fanny pielęgnowała Yorannona i zastąpiła nawet młodego giermka, który odpłynął razem ze wszystkimi, we wszelkich posługach przy nim. Myła jego spocone od gorączki ciało i czesała gęste czarne włosy. W ciągu dnia bywał kapryśny i rozdrażniony, więc zostawiała go jego ponurym myślom i szła do Biblioteki, gdzie tępym i zmęczonym wzrokiem wpatrywała się w stronice ksiąg albo zapadała w krótkie, niespokojne drzemki, które nie dawały za wiele odpoczynku. W nocy za to nie mógł się bez niej obejść, tak jakby ciemność wokół wzmagała również ciemność w nim, tę samą, w którą za dnia i w nocy spoglądał. Te noce były dla Fanny oczarowaniem i torturą. Leżała przy nim, czując bliskość jego szczupłego, trawionego gorączką ciała i prawie nie śmiała się poruszyć, a jednocześnie do bólu pragnęła, by objął ją mocniej. Zamykała oczy, czując pod powiekami iskierki słońca odbitego na powierzchni morza. Przyszedł wreszcie wieczór, kiedy wysypała na dłoń ostatnie płatki nagietka. Jodyny pozostało jeszcze sporo na dnie butelki, ale na zioła przyszedł kres. Nie rosły na wyspie. Yorannon był tego dnia ożywiony i nawet dość rozmowny. Gorączka spadła i opowiadał jej godzinami o białych wieżach Numenoru, statkach o wydętych żaglach, długich wyprawach, tajemniczym źródle na placu Fontanny, swoich szlachetnych rodzicach i przyjaciołach. Teraz spojrzał na nią uważnie. — Jak długo? — zapytał rzeczowo. Potrząsnęła głową. — Będziesz żył — odpowiedziała z uporem. Roześmiał się perliście. 18 — Nie kłam, czarodziejko o oczach koloru morza. Wielka jest twoja mądrość, ale tego nawet ty nie możesz wiedzieć. Tej nocy znów przyszły demony. Czarne oczy earla wpatrywały się w przestrzeń rozszerzone ze zgrozy, a oddech stał się płytki i chrapliwy. Fanny siedziała obok na krześle i trzymała jego dłoń, czując, jak uścisk prawie łamie jej palce. — Ciężko jest patrzeć w ciemność... W oczy śmierci... — wychrypiał w końcu. Tristan i Izolda, pomyślała Fanny. Czar, miłość, śmierć, czerń i biel. Kłamstwo i nadzieja. — Przypłynie tu statek o białych żaglach. Zdąży. Przebędzie morze i przywiezie ci ukochaną — wyszeptała. Grymas bólu. — Znasz mnie jako strzęp tego czym byłem, Fantasio z wyspy — powiedział wolno. — Nie mogę ci nic ofiarować. Nic oprócz śmierci. Ale szlachetna Erian, narzeczona, nie jest moją ukochaną. Zaręczono nas w dzieciństwie jako potomków książęcych rodów. Widziałem ją zaledwie kilka razy w życiu. — Czemu nie powiedziałeś mi tego wcześniej? Zaciśnięte powieki Yorannona rozwarły się i w czarnych źrenicach zalśnił księżyc. Marmurowe wargi poruszyły się w prawie bezgłośnym szepcie. — Jestem chory. A ty jesteś moim uzdrowieniem i moją niemocą. Tak trudno będzie teraz odejść. Zamknęła jego usta pocałunkiem. I stało się tak, że otworzyli przed sobą długie komnaty tajemnic i szli przez nie w zachwyceniu, szli szybko i powoli, szli łagodnie i gwałtownie, zdzierając kolejne zasłony i otwierając kolejne drzwi. Aż do samego końca. Nastały teraz słoneczne, spokojne dni. Gorączka niemal opuściła ciało Yorannona. Rana zasklepiła się na tyle, że po jakimś czasie mógł już odbywać krótkie przechadzki brzegiem morza, wsparty na ramieniu kochanej kobiety. Fanny opowiedziała mu o Bibliotece. Nie odważyła się ryzykować dla niego długiej wspinaczki po schodach, ale przynosiła na dół kolejne tomy i czytała mu długie, mityczne opowieści. On z kolei zaczął wspominać księgi Historii Początku i wspaniałe obserwatorium w swoim kraju, gdzie mędrcy badali ruchy gwiazd. Melodyjnym głosem na wpół śpiewał, na wpół recytował stare mity Numenoru. Miał zadziwiającą pamięć i dar naprawdę dobrego rapsoda. Każdy szczegół eposu ożywał w jego ustach. 19 Fanny wspomniała mu o istnieniu brulionu swojej książki i poprosił o niego. Zawahała się. W końcu, czy można uświadamiać tajemniczemu mitycznemu królowi, że jest częścią mitu? Jednak zdecydowała się na to. Czytała mu wieczorami, a on słuchał w skupieniu, z zamkniętymi oczami. Odzywał się bardzo rzadko, ale zadziwiająco trafnie. Tak jakby bycie wewnątrz mitu dało mu mądrość porównywalną z doświadczeniem długiej cywilizacji, która wydała Fanny. Nie musiał odczytywać symboli, po prostu nimi żył. Parę razy doprecyzował jej intuicje w sposób, który ona sama uznała za olśniewająco jasny. Mieli siebie pod dostatkiem. Za dnia i w nocy, w blasku słońca, księżyca i zupełnym mroku, niecierpliwie i z oddaniem napełniali się swoją bliskością. Uwierzyli w nieśmiertelność. Leżeli obok siebie na piasku, senni, a ich oddechy miały rytm morza. Skóra pachniała słońcem. — A jeśli oni znajdą Erian? Jeśli tu przypłyną? — zapytała Fanny, swoim zwyczajem przesypując piasek przez palce. — Cóż, zwrócę jej słowo. To ty jesteś moim życiem. Banalna czułostka, coś, co powtarzają sobie miliony zakochanych na ziemi. Ale władca zatopionej wyspy używał metafor w bardzo specyficzny sposób. Dla niego sens tego wyrażenia był nie tylko prawie dosłowny, ale również podwójny. Kilka dni później Fanny przypomniała sobie te słowa. Zmieniając opatrunek zauważyła, że ciało wokół rany jakby znów mocniej się zaogniło. Dotykając suchej skóry Yorannona, poczuła, że jest trochę bardziej gorąca niż zwykle. Zaniepokoiła się, ale nie bardzo. Pomyślała, że wszystkim się przejmuje, co w tej sytuacji normalne. Pewnie tylko się tak wydaje. Za długo przebywali na słońcu. Jutro znów będzie lepiej. Ale nie było. Z dnia na dzień dostrzegalnie, wyraźnie, nieubłaganie było coraz gorzej. Więcej nagietka, myślała Fanny. Albo sulfonamidy. Przedostać się do mojego świata, pójść do szpitala, zdobyć sulfonamid i wrócić. — Nie zdołasz wrócić — powiedział Yorannon. Wzdrygnęła się, kiedy zrozumiała, że usłyszał jej myśli. Że słyszy je od niewiadomo jak dawna. Że wie wszystko. — Tak, wiem wszystko — potwierdził. — Nie jesteś stąd, czarodziejko o oczach koloru morza. Ale jeśli teraz odejdziesz, nie zdołasz tu powrócić. Nie pytaj, skąd to wiem. Po prostu jest mi dane. — Mam po prostu siedzieć tu i czekać, aż umrzesz? — wybuchnęła. 20 — Tak. Właśnie to masz zrobić. Pogarszało się nadal. Earl znosił to dzielnie, choć było widać, że coraz bardziej cierpi. Przy zmianie opatrunku nie wydawał żadnego dźwięku, ale drgające mięśnie szczęki pokazywały, że walczy z bólem. Rana zaczerniła się i znów zaczęła wydzielać paskudną, zgniłą woń. Fanny stała się teraz niecierpliwa i drażliwa. W poczuciu własnej bezradności przemierzała puste komnaty, kopała z wściekłością porzucone sprzęty, stawała w pustych oknach i drapała paznokciami wapienne kamienie ścian. Potem w nagłym poczuciu winy wracała, siadała przy nim i siedziała tak długie godziny. Czepiała się każdej sekundy ich wspólnego czasu, wpijała się w nią i próbowała przeżyć ją, aż do dna. Wiedziała, że już niedługo Yorannon zacznie cierpieć tak bardzo, że przedłużanie mu życia byłoby okrucieństwem. Wystarczająco napatrzyła się w szpitalu na żołnierzy ze strzępkami rąk i nóg, na tych po amputacji i na tych, dla których na amputację było już za późno. Po kilku dniach gorączka podniosła się na tyle, że zaczął majaczyć. Fanny przynosiła naczynia zimnej wody i całymi godzinami chłodziła jego ciało, zwilżając je namoczonymi w niej szmatkami. — Fantasia. Chyba zasnęłam. Musiałam spać. Przytomne spojrzenie. Jasna i chłodna skóra. — Yoran. Słaby uśmiech. — Tak mnie nazwałaś. — A ty poprosiłeś, żebym nie odchodziła. — I nie odeszłaś. Nad morzem powoli wstawał świt, który nie miał przynieść ani białego, ani czarnego żagla na horyzoncie. Tylko rozległą, wieczną zieleń. — Dałeś mi smak słońca na skórze. Dziękuję ci, Yorannonie. — Dziękuję ci, Fantasio. Dałaś mi życie. Fanny pochowała Yorannona na plaży, tam, gdzie zobaczyła go pierwszy raz. Morze wybijało swój rytm o brzeg. I było tak, jakby w całym tym świecie nie było żadnej innej żywej istoty oprócz Fanny. 21 Biblioteka wyglądała jak upiór, jak martwe ciało, z którego uleciał życiodajny duch. Fanny zebrała swoje notatki, pedantycznie przeglądając i chowając do torby każdy skrawek papieru. Włożyła biało-lawendową suknię, płaszcz i ciżemki. Zacisnęła w ręku wysadzaną nieznanymi klejnotami zapinkę, którą podarował jej Yorannon. A potem poszła na swoją plażę. Alef znów oddał ją światu. Uchwyciła się blatu ojcowskiego biurka, by nie upaść. Jak bardzo jestem zmęczona - pomyślała. - Śmiertelnie zmęczona. Nie czuję nic. Chcę się wreszcie położyć. Wciąż trwała głęboka noc. W świetle księżyca zauważyła, że zamiast białolawendowej sukni ma na sobie sukienkę mamy, nietkniętą i pachnącą naftaliną, tak jak w chwili, kiedy ją włożyła. Po omacku zapaliła lampkę i zaczęła przeszukiwać torbę. Ani śladu zapinki. Pozostały tylko jej kajety. Najwyraźniej, choć do Międzyświata można było przenieść wiele rzeczy, niczego nie można było zabrać z powrotem. Ta strata zabolała tak, że usiadła na dywanie i oplotła kolana ramionami, jak skrzywdzona mała dziewczynka. Daremność nie oszczędziła niczego, nawet tych małych i nic nieznaczących pamiątek. Wielkie dary Międzyświata zostały jej odebrane co do jednego. Nawet książki, z których uleciała radość, a zostały tylko puste rzędy liter. Wszystko było jak nieosiągalne gwiazdy na niebie i jak przesypywany przez dłonie piasek na brzegu morza. Wiele lat później, już jako profesor, Fanny przeczytała gdzieś opowieść o zatopieniu Numenoru. Uznała jednak, że nie ma sensu pisanie do autora i tłumaczenie mu, że to wszystko nie tak. Zresztą może i było właśnie tak. W końcu każdy ma własną opowieść. 22