Jan Dolny
Transkrypt
Jan Dolny
Jan Dolny, w: Hermann Kuhn (red.): Stutthof. Ein Konzentrationslager vor den Toren Danzigs, © Edition Temmen, Bremen 1995, s. 109-112 (odpis, tłumaczenie: Pracownice Muzeum Stutthof w Sztotowie). Jan Dolny ur. 30 marca 1919 w Lubni k/ Ko cierzyny w obozie oznaczony numerem P 9889 w Stutthofie od 9 lipca 1940 do stycznia 1942 Jan Dolny został aresztowany przez gda skie gestapo za przynale no mi dzy innymi z B. Schliep, przewieziony do Stutthofu. do ruchu oporu i w o mioosobowej grupie, Do Stutthofu przybyłem z ko cem 1940 roku. Przewieziono nas o wicie dwoma ci arówkami z wi zienia prezydium policji, które mie ciło si w Gda sku przy ulicy Karrenwall 6. Zostali my przyj ci dzikim krzykiem i biciem przez SS-manów, którzy na wie o przybyciu nowych wi niów opu cili wartowni . Postawiono nas twarz do ciany baraku, w którym wtedy mieszkali SS-mani. To był barak przy głównej bramie obozu poza ogrodzeniem z drutu kolczastego. Ka dy SS-mann uwa ał za swój obowi zek spyta si nas o powód naszego osadzenia w Stutthofie. aden nie szcz dził przy tym razów bij c pi ci albo kijem, ka dy zapewniał, e to dopiero pocz tek, e wła ciwe powitanie jeszcze nast pi. Faktycznie mówili prawd . Obersturmführer Schwarz pokazał nam przedsmak tego, co nas jeszcze czekało. Przypadek sprawił, e spo ród o miu przybyłych wi niów pi ciu miało niemieckie nazwiska. ”Słyszycie to?” krzyczał gruby Apostel do stoj cych wkoło SS-manów. “Ka y ten bandyta ma niemieckie nazwisko i ma czelno twierdzi , e jest Polakiem. Chcecie maszerowa na Berlin? Ju my wam to wybijemy z waszych wi skich głów. Poka emy wam niemiecki porz dek. Za tydzie b dziecie wszyscy na Zaspie (cmentarz w Gda sku).” Nie zaniechał przy tym ka demu z nas nale nej porcji uderze i kopniaków. Za przykładem swojego “wodza” poszli SS-mani, tak e my wszyscy, z wyj tkiem pani Balachowskiej, mieli my twarze całe w niebieskich plamach. Najwi cej jednak zn cali si nad ksi dzem narodowo ci niemieckiej Bruno Schliep`em, który okazał si nierozwa ny pokazuj c Schwarz`owi i innym SS-manom odznak volksdeutschów. My lał, e zostanie oszcz dzony. To spowodowało tylko napad w ciekło ci u Schwarz`a i kolejne uderzenia. Bruno Schliep le ocenił swoich pobratymców. W tym miejscu chciałbym wyja ni jak to si stało, e w grupie polskich wi niów znalazł si rodowity Niemiec. Proboszcz Bruno Schliep pochodził z miejscowo ci Du a Cerkwica w powiecie S polno. Miał czterech braci, z po ród których dwaj starsi tak e byli ksi mi. Najstarszy był, jak sobie przypominam, do wybuchu wojny proboszczem katedry w Oliwie; drugi, Kazimierz, był wikarym w ko ciele w Pruszczu Gda skim; najmłodszy, który w 1939 roku został wy wi cony na kapłana, był od marca do kwietnia 1940 roku wikarym w Brusach w powiecie chojnickim. Kazimierz i Bruno byli absolwentami polskiego Gimnazjum w Chojnicach i seminarium duchownego w Pelplinie. Zawsze uwa ali si za Niemców, jednak nigdy nie mieli szowinistycznych pogl dów. Znałem ich dobrze z jeszcze czasów gimnazjum. Kazimierz został zamordowany w pierwszych dniach wojny przez Niemców w lesie koło Starogardu. Bruno został prawdopodobnie przeniesiony na rozkaz gestapo do Brus. W tamtym czasie ukrywało si w tej okolicy du o polskich ksi y i nauczycieli, którzy ratowali si przed pogromem w tych pierwszych dniach wojny. Proboszcz Schliep został postawiony w stan oskar enia, e sympatyzuje z ukrywaj cymi si i dlatego na rozkaz gestapo został dostarczony do Stutthofu. (...) 1 Stali my ci gle pod cian baraku. Około godziny 16 zjawił si Oberscharführer Hinz. Ten zło liwy, mało wyro ni ty typ o piskliwym głosie był wyra nym zaprzeczeniem nazistowskiej doktryny rasowej i teorii o narodzie panów. Razem z nim przyszli Janiszewski, wi zie funkcyjny pracuj cy w obozowej izbie przyj , z aktami i mał maszyna do pisania, starszy kapo Cylkowski i młody Unterscharführer Leising, który miał si na nasz widok. Starszy kapo zło ył natychmiast swój bykowiec, z którym si nigdy nie rozstawał i ka dy otrzymał kilka mocnych uderze . Po bykowcu od Cylkowskiego “podniesieni na duchu” poszli my do nie zamieszkałego baraku, w którym odbywało si przyj cie nowych wi niów. Musieli my ustawi si w rz dzie przed barakiem. W tym czasie w baraku zjawili si nasi oprawcy. Jako pierwsza została wezwana pani Balachowska. Tym razem odst piono do bicia. Po zarejestrowaniu w kartotece obozowej i oddaniu przedmiotów, posiadanie których było wi niom zabronione, pani Balachowska została odprowadzona przez sanitariusza do szpitala obozowego. Nast pny w kolejce był Je ewski. Na zawołanie Hinza pobiegł do baraku. Gdy był przy drzwiach, upadł nagle do tyłu na ziemi . To był Leising, który ukryty za cian baraku wymierzył mu mocny cios pi ci . Powiedział, e stary Je ewski szedł za wolno. Jeszcze dwa razy Je ewski był w ten sposób wyrzucany przez Leising`a. W ko cu wszedł. Po zapisaniu personaliów i oddaniu rzeczy, które wi niowi nie były potrzebne, np. zegarka, usłyszeli my ryk Leising`a, odgłos bicia i krzyki Je ewskiego. (...) Stałem jako ostatni i czekałem na moje powitanie. Na wołanie Hinza “Nast pny!” wszedłem. Poniewa ju wiedziałem, e Leising czaił si za drzwiami baraku, schyliłem si w drzwiach, eby unikn ciosu pi ci w twarz. Udało mi si ale Leising dopi ł swego i dał mi mocnego kopniaka tak, e zatoczyłem si po podłodze na przeciwległ cian . Kiedy potem po uderzeniach i kopniakach od Cylkowskiego zostałem przywrócony do rzeczywisto ci znalazłem si przed stołem, za którym siedział wi zie przy maszynie do pisania. Spisano moje personalia, skonfiskowano moj własno : zegarek, portfel, wieczne pióro, bielizn na zmian , które oddano w depozyt. Otrzymałem pasek papieru z numerem, który ka dy wi zie musiał stale mie przy sobie. Dla władz obozu byłem tylko numerem, bez ludzkiej godno ci. Gdy jeden z “władców” chciał zameldowa wi nia do ukarania, zabierał mu kartk z numerem i przynosił do biura. Zamordowanemu numer był zabierany i tak rejestrowano jego mier . Numer był potem przybijany gwo dziami na tak zwanej “torpedzie”, tak nazywała si stara skrzynia z desek, w której zwłoki zamordowanego były transportowane na cmentarz Gda sk-Zaspa. Na dokumentach, które przesyłane były razem z wi niem, obok nazwiska, musiał by zapisany numer wi nia. Słowem: porz dek musi by . Otrzymałem numer 9889. Po tym jak zako czyło si spisywanie moich danych personalnych, rozpocz ło si “powitanie”. “No, ty kupo gnoju” powiedział Leising (to było najcz ciej u ywane przekle stwo), “ chciałe mnie przechytrzy ? Kład si na krze le, dostaniesz podwójn porcj ”. Liczyłem krzycz c, podobnie jak mój poprzednik. Po 30 uderzeniach upadłem pod krzesło. Szumiało mi w głowie, wydawało mi si , e cały barak si kołysze. Moja równowaga była zachwiana. Słyszałem wycie i miech Leisinga, który kazał mi wsta aby znowu mnie bi . Nie przeło yłem si ju przez krzesło tylko skuliłem si ze zwieszon w dół głow , w któr Hinz wymierzył swoim ci kim podkutym butem. Nie liczyłem wi cej uderze i nie wiem jak długo to trwało. Na koniec dostałem kopniaka tak, e wyl dowałem na ziemi za drzwiami baraku. (...) 2 Nasza izba miała numer 17. Tutaj w Stutthofie umieszczano z reguły nowych wi niów. Zaraz obok była izba 18 dla wi niów, którzy zostali osadzeni “na wychowanie”, najcz ciej byli to uciekinierzy z pracy przymusowej. W tym czasie te dwie izby nale ały do najgorszych. W izbie 17. nie było pryczy. Spało si na słomie, była to wła ciwie sieczka, któr w ci gu dnia za pomoc desek trzeba było zamie pod ciany. Te deski były zbite gwo dziami i słu yły te jako ławki, na których mo na było usi po wieczornym apelu, naturalnie wtedy, gdy było wolne miejsce. Wi kszo wi niów siedziała na podłodze. Latem gdy nie padało, na zewn trz baraku. W jednym k cie baraku le ały uło one w stos koce, w drugim naczynia do picia kawy. To były wszelkiego rodzaju blaszane miski, polskie mena ki, zakrwawione i zardzewiałe puszki po konserwach nawet doniczki, których otwory zatkane były drewnianymi kołkami. To było pełne wyposa enie tak zwanej izby, słu cej jako miejsce zamieszkania ludziom, którzy mogli ocali Niemcy przed pora k , co było wówczas latem 1940 roku najbardziej nieprawdopodobne. Ci ludzie, wła ciwie ju nie ludzie, tylko numery, musieli po wi ci swoje siły i swoje ycie dla dobra tysi cletniej Rzeszy, która rz dzona była przez zwariowanego wodza i jego czarnych pretorian, a w ko cu l dowali w “torpedzie” na cmentarzu na Zaspie. (...) Pierwszy dzie w Stutthofie dobiegał ko ca. Zm czeni wi niowie przygotowywali si do nocnego spoczynku. Brali koce, zgarniali nogami słom i kładli si jeden obok drugiego. Dla mnie nie było miejsca na słomie i poło yłem si na gołej podłodze przy piecu, przykryłem si marynark i swetrem i próbowałem zasn . Dzwon obozowy obwie cił cisz nocn . Nie mogłem jednak usn . Ka de poruszenie ciała powodowało niesamowity ból a skóra głowy paliła od uderzenia podbitym butem Hinz`a. Od czasu do czasu jeden z wi niów wstawał i udawał si do latryny. Potykaj c si nogi pi cych docierał do drzwi i krzyczał gło no zawołanie: “Stra niku, prosz o pozwolenie wyj cia!”. Takie zawołania mo na było słysze tak e z innych cz ci obozu. W ten sposób wi zie cierpi cy na biegunk czy nie yt p cherza zapowiadał, e musi wyj do latryny. Co kilka minut przenikał do wn trza baraku promie wiatła. Pochodził od reflektora umieszczonego na wie y stra niczej. Zazwyczaj promie wiatła kierowano na ogrodzenie z drutu kolczastego aby udaremni prób ucieczki ale od czasu do czasu tak e i na obóz aby skontrolowa czy nic si nie dzieje na placu obozowym i mi dzy barakami. Przed witem, kiedy fizyczne zm czenie wzi ło gór , w ko cu usn łem. z: Jan Dolny, Erinnerungen, Archiv des Museum Stutthof 3