JD Bujak

Transkrypt

JD Bujak
J.D. Bujak
„Gdybym prawdę miał rzec:
Na początku był Goetz…”
Ballada Okocimska
Witold Ślusarski
I.
SŁÓD I WODA
DWA DNI WCZEŚNIEJ…
W niewielkim biurze znajdującym się na poddaszu
sporego wydawnictwa młody człowiek o spiętych w kucyk
jasnych włosach tkwił przy stoliku i – klnąc pod nosem –
skupiał
się
na
wyrysowaniu
skomplikowanej
wielokolorowej
figury.
W
workowatym
czarnym
podkoszulku wyglądał niczym wielki nietoperz pochylający
się nad sporą płachtą papieru przyklejonego do stolika
kreślarskiego za pomocą czterech fragmentów mlecznej
taśmy klejącej.
― Jeszcze chwila i po prostu mnie trafi przez ten głupi
rysunek ― mruknął, wymazując rąbek materiału
zasłaniającego pyszczek żabki znajdującej się tuż obok.
― Nie mam już do tego cierpliwości. Narysuję jeszcze jedną
księżniczkę w różowej sukience, to dostanę ataku agresji.
― Nie rozumiem, dlaczego zgodziłeś się zrobić ten projekt
odręcznie, a nie na komputerze ― mruknęła siedząca przy
monitorze drobna ciemnowłosa dziewczyna w kwiecistej
bluzce i obcisłych czarnych dżinsach.
― Gdybyś umiał porządnie negocjować, to już dawno
miałbyś tę robotę za sobą.
― Jasne ― westchnął młodzieniec z kucykiem i wziął linijkę
do ręki, żeby sprawdzić, czy odpowiednie proporcje wciąż
są zachowane. ― W wydawnictwie się uparli, że rysunki
do tej serii książeczek o Różowej Księżniczce Izabelinie
mają być odręczne. Bo autorka książki w większości
współfinansuje koszty druku i promocji. A teraz,
po zrobieniu dwudziestu rysunków małej królewny
zajmującej się takim duperelami jak podlewanie kwiatków
czy karmienie królików… Ech, róż dosłownie wylewa mi się
uszami.
― No widzisz? A na komputerze to jest proste jak budowa
cepa! Wystarczy jeden szkic i resztę można tak obrobić
w programie, że nikt się nie zorientuje. A zwłaszcza małe
dziewczynki, do których przecież ta seria ma być
kierowana.
― Jeśli ktoś wie, jak cep wygląda i do jakich celów służy ―
mruknął Krystian z krytyczną miną, oceniając ukończony
właśnie rysunek. ― Dobra, może masz rację…
Przy
następnych
częściach
skopiuję
księżniczkę
na komputerze, dorzucę jej do rąk bukiet kwiatów
czy kolejnego króliczka w koszyku i szefowa się nie
skapnie.
A tym bardziej autorka. Jak sądzisz?
Odkleił papier i bezceremonialnie podstawił dziewczynie
pod nos, zasłaniając monitor, a na nim misterne wzory,
nad którymi właśnie pracowała.
― Krystian, powiem ci prawdę ― westchnęła, odgarniając
do tyłu długie czarne włosy. ― Już dawno powinieneś
zrobić to na komputerze… Teraz mam taki super program
graficzny…
― Ale ładnie wyszło, co nie? ― wciąż się dopytywał, kładąc
papier na klawiaturze. ― Myślę, że Dora będzie
zadowolona. Dla niej ważne, żeby okładka wyglądała
atrakcyjnie. No to będzie atrakcyjna, jak diabli. Wszystko
zrobione odręcznie, jak sobie tego życzyła.
― Wygląda jak zwykle świetnie ― zgodziła się. ― Dałeś radę
Różowej Księżniczce. I dobrze, bo to dopiero trzecia
z dwunastu książeczek. Przed tobą jeszcze wiele takich
landrynkowych rysuneczków.
Adrianna Lasocka pracowała w dziale grafiki dopiero dwa
miesiące, ale już zdążyła polubić swojego przełożonego,
który był od niej w sumie niewiele starszy, bo tylko o 4 lata.
Owszem, był człowiekiem bardzo wymagającym,
drobiazgowym i oddanym pracy, przez co nieraz musiała
kilkakrotnie poprawiać projekty, zanim uznał je na tyle
dobre, by były warte pokazania szefowej. Jednak
w pewnym momencie wywiązały się pomiędzy nimi miła
więź i zrozumienie. Często sobie dogryzali, nawzajem
krytykowali projekty, ale lubili się i szanowali.
― Pani Doracka ― poprawiła go Adrianna nad wyraz
spokojnym tonem ― jest osobą wyrozumiałą, ale
wymagającą i znającą się na sztuce. Jeśli skopiujesz
rysunek byle jak, to się zorientuje. Wiem, bo to mój konik…
― Cholera jasna, muszę jeszcze to poprawić… ― burknął
Krystian, przesuwając kartkę na swoją część stolika
i kompletnie nie słuchając wywodu współpracowniczki.
― Czy ty w ogóle słyszysz, co do ciebie mówię?
― Tak, słyszę! Dora jest jakaś dziwna. Czasami sobie
myślę, że ona jest jak terminator. Tylko w babskiej
odsłonie. Jak czasami wparuje do biura z taką miną
pokerzysty, to człowiek nie wie, czy za chwilę zostanie
zwolniony, czy dostanie ochrzan. A tymczasem okazuje się,
że ona potrzebuje pożyczyć na chwilę krzesło albo papier
do drukarki.
― E, tam. Jesteś zbyt surowy. ― Dziewczyna odsunęła
krzesło i przeciągnęła się jak kot. ― A wiesz, co ona
naprawdę chciała robić w życiu?
― Prawdę mówiąc, nigdy się tym nie interesowałem ―
mruknął, poprawiając jeszcze łapy żabki nabożnie
wpatrzonej w Różową Księżniczkę, tytułową bohaterkę
serii. ― Jak dla mnie to może marzyć o tańcu kankana na
sznurku
rozwieszonym
pomiędzy
trąbami dwóch
wściekłych słonic.
― Bardzo śmieszne ― westchnęła Ada. ― Ona ma bzika
na punkcie ukrytych w dziełach sztuki przesłań. Mam na
myśli szefową. Podobnie zresztą jak jej córka. Bardzo fajna
dziewczyna. Miałam okazję ją poznać na firmowym
wyjeździe, na który się nie wybrałeś.
― Bo babcia zachorowała ― wtrącił, delikatnie wymazując
gumką małą kreskę na brzegu kartki.
Adrianna wzięła z parapetu butelkę i powoli popijając
wodę, zapatrzyła się za okno, na zasnuty szarością widok.
Minęła już połowa kwietnia, a wiosna tego roku
najwyraźniej zapomniała przybyć do Małopolski. Za oknem
zapadał zmierzch, mocno wiało, siąpił drobny deszczyk,
a temperatura powietrza ledwie sięgała dziesięciu stopni
Celsjusza. Rosnący za oknem sędziwy kasztanowiec
dopiero wypuszczał pierwsze liście, które przez niską
temperaturę wciąż tkwiły zaciśnięte niczym piąstki
dziecka. Wzdłuż budynku znajdowała się ruchliwa ciasna
uliczka pełna stojących w korku samochodów. Ich światła
rozmazywały się w spływających po szybie kroplach
deszczu.
― Wiesz o tym, że szefowa chciała studiować na ASP? Ale
żeby tam się dostać, to trzeba mieć plecy jak szafa…
― Wiem ― uciął Krystian. ― Sam kiedyś próbowałem. Trzy
razy…
― No to i tak jesteś wytrwały. Ja od razu wiedziałam, że nie
ma sensu się pchać ― wyznała Adrianna z rozbrajającą
szczerością. ― Moi starzy nie mają takich układów, żeby
byli mi w stanie pomóc się wbić w tę maleńką grupkę
szczęśliwców. Dlatego wybrałam grafikę komputerową.
Przynajmniej częściowo robię to, co lubię.
Krystian słuchał Adrianny tylko jednym uchem. W tym
momencie skupiał się przede wszystkim na świeżo
ukończonej okładce do książki. Ustawiał kartkę pod
różnymi kątami i raz za razem krytycznie oceniał każdy
centymetr swojej pracy.
― Dobra. Skończone ― stwierdził wreszcie, chowając
projekt do specjalnej teczki. ― Nic lepszego nie wymyślę.
Nigdy nie przepadałem za różem, a teraz mam go już
serdecznie dosyć.
― Pokaż mi to jeszcze. ― Ada odłożyła butelkę z wodą
i wyjęła karton z teczki. ― Nie powinieneś zrobić tej żaby
bardziej zielonej?
― Przecież jest piękna i jadowicie zielona. Czego od niej
chcesz? ― Znów spojrzał krytycznym okiem na projekt
okładki. ― Nic nie poprawiam, bo przedobrzę.
― Dobra, po co te nerwy? ― mruknęła pod nosem
Adrianna, znów wracając do swojej pracy przy komputerze.
― Gdzie ten twój stoicki spokój, którym często się
chwalisz?
― Miałem dzisiaj wyjątkowo pechowy dzień. ― Wzruszył
ramionami. ― Rano zaciął mi się zamek w drzwiach, nie
wiem, czy teraz po powrocie z pracy w ogóle dostanę się do
mieszkania. Potem znów nie mogłem odpalić samochodu…
Wczoraj wieczorem zresztą też tak było…
― Najwyższy czas, żebyś tego rzęcha się pozbył i kupił coś
lepszego ― wtrąciła Ada, ale natychmiast pożałowała
swoich słów, bo Krystian zmierzył ją morderczym
wzrokiem.
― Sorry ― szepnęła, uśmiechając się lekko. ― Każdemu
zdarzają się takie dni.
― Dostałem nieprzyjemnego maila z kablówki, bo
zapomniałem zapłacić ― wyliczał dalej. ― Padł mi
wieczorem telefon… A teraz jeszcze ta głupia poprawka
okładki cholernej Różowej Księżniczki! ― uniósł się
Krystian. ― Czy może być gorzej?
― Tego nie wiem. ― Ada pochyliła się nad klawiaturą. ―
Myślę, że zawsze może być…
― Ja już wyczerpałem limit na dzisiaj w stu procentach.
Dobrze, że nie mam rodziny, bo przynajmniej nikt nie może
nagle paść trupem. Oprócz babci, która ma się na szczęście
bardzo dobrze, choć ostatnio ma coraz większe zaburzenia
pamięci i opowiada niestworzone historyjki.
― Cóż… ― zaczęła Adrianna.
Ich rozmowę przerwało natarczywe pukanie.
― Proszę! ― krzyknął, odkładając na stół kreślarski.
Drzwi otworzyły się ze skrzypieniem. Za nimi stała szefowa
nazywana pomiędzy pracownikami Dorą.
― Dlaczego pukasz? Tak oficjalnie… ― zaczął Krystian,
zdziwiony zachowaniem szefowej, która zawsze wchodziła
do wszystkich działów bezceremonialnie. Nigdy wcześniej
nie dzwoniła, nie pukała. Po prostu nagle, bez zapowiedzi
odwiedzała swoich pracowników, aby sprawdzić, czy
wszystko funkcjonuje „jak należy”.
― Jest pewna sprawa ― zaczęła dziwnie zdławionym
głosem.
― Tak, wiem. Ale już mam okładkę Różowej Księżniczki ―
oświadczył Krystian, ledwie tylko Dora przekroczyła próg
poddasza. ― Wiem, spóźniłem się z zaniesieniem do ciebie
okładki zaledwie pięć minut, ale chciałem jeszcze poprawić
rąbek sukienki, żeby projekt była absolutnie idealny…
W tym momencie jego wzrok padł na chudego policjanta,
który wszedł do pomieszczenia tuż za szefową. Ledwo
wystawał zza jej postawnej sylwetki, a pokój był na tyle
wąski i załadowany sprzętem, że nie było możliwości, by
stanął obok niej.
Na widok policyjnego uniformu Krystian zamarł.
― Krystian, ten pan przyszedł do ciebie ― powiedziała
Dorota Barczewska aż nazbyt miękkim głosem.
― To bardzo ważna sprawa.
Spojrzał na swoją szefową z autentycznym przerażeniem.
Przecież Dora zawsze mówiła ostrym, apodyktycznym
tonem. Dlaczego akurat teraz jest tak bardzo miła?
Pod wpływem ciężkiego wzroku szefowej nagle wzdłuż
kręgosłupa poczuł nieprzyjemne mrowienie. Włosy stanęły
mu dęba, poczuł, jak pocą mu się dłonie.
A jednak! Stało się coś strasznego.
Dosłownie czuł to całym swoim ciałem i umysłem.
― Chodź, Adrianno ― mówiła dalej Barczewska. ― Myślę,
że powinniśmy zostawić Krystiana i policjanta samych.
― Nie! ― Krystian zacisnął dłonie w pięści. ― Chcę, żeby
Ada została.
Czuł, że w koleżance z pracy będzie miał przynajmniej
jakieś wsparcie.
Rozpaczliwie bał się zostania „sam na sam” z
funkcjonariuszem i jego grobową miną.
― Jeśli mogę, to zostanę ― Ada wstała ze swojego miejsca
przy komputerze.
― Dobrze. ― Szefowa wzruszyła ramionami. ― Jak chcesz…
Nic więcej nie mówiąc, wyszła z niewielkiego
pomieszczenia, cicho zamykając za sobą drzwi.
― Nazywam się Bogdan Niemirski ― podjął rozmowę
policjant. ― Muszę dokonać podstawowych formalności…
― Panie! ― Nie wytrzymał Krystian. ― Mów pan, do cholery,
co się stało!
― Uspokój się. ― Adrianna chwyciła kolegę za ramię. ―
Wysłuchaj pana policjanta.
― Czy nazywa się pan Krystian Ewangelista Wojdecki?
― Ewangelista? ― wtrąciła Adrianna z nieskrywanym
zdumieniem. ― To takie imię w ogóle istnieje? To nie jest
wyznanie?
Krystian zerknął na Adę.
― Od kilku pokoleń każdy mężczyzna w rodzinie ma tak na
drugie ― wytłumaczył odruchowo. ― To od jednego z
apostołów. Mateusza.
― Mateusza? ― powtórzyła.
― Tak. Mateusz Ewangelista. Bo głosił ewangelię. Czyli
dobrą nowinę. Słowa Jezusa. Imię ma ponoć chronić i
przynosić szczęście.
Adrianna czuła, że Krystian odpowiada na te pozornie
błahe pytanie tylko dlatego, by opóźnić moment, w którym
policjant powie, po co tak naprawdę tutaj przyszedł.
― Muszę potwierdzić pana adres zameldowania oraz
imiona rodziców…
Pobieżnie przeszli przez obowiązkową procedurę.
Krystian denerwował się coraz bardziej. Jego dłonie były
tak spocone, że wciąż trzymany w rękach ołówek dosłownie
wyślizgiwał się młodemu człowiekowi z rąk.
Co się stało? Spłonęło mieszkanie? Ktoś zrabował jego
życiowe oszczędności z konta bankowego, dzięki którym
zamierzał wyprowadzić się za granicę i tam zacząć życie od
nowa?
Z bolesnej wręcz miny funkcjonariusza czuł, że
mężczyzna przyszedł tu w związku z gorszym
wydarzeniem.
Zanim cokolwiek usłyszał, przyszło mu jeszcze do głowy,
że może jakiś rzezimieszek postanowił zbezcześcić grób
ojca i mamy…
― Niestety nie mam panu do przekazania żadnych dobrych
wieści… ― podjął rozmowę policjant, wpijając służbowo
smutny wzrok w swego rozmówcę.
― Proszę mówić. ― Krystian zaplótł ręce na piersi. Nie
chciał, żeby policjant zobaczył, jak ta cała rozmowa
potwornie go denerwuje. ― Byle szybko.
― W porządku. ― Niemirski wyjął z kieszeni wyświechtany
notatnik i otworzył go mniej więcej w połowie. ― Czy jest
pan wnukiem Marianny Żagwińskiej?
― Zgadza się ― ledwie był w stanie wypowiedzieć te słowa.
― Byłem u babci zaledwie przedwczoraj. Czuła się bardzo
dobrze…
― Wczoraj wieczorem pana babcia znalazła się w szpitalu
w bardzo ciężkim stanie ― przerwał mu policjant. ― Gdyby
nie to, że sąsiadka zeszła do niej, bo usłyszała stukanie…
― To pani Żagwińska nie żyje? ― spytała nagle Adrianna,
stając tuż za kolegą z pracy. ― Ja ją znałam. Nawet u nas
była kilka razy. Bardzo sympatyczna staruszka.
― Jest w szpitalu. Dlatego tutaj przychodzę ― powtórzył
policjant. ― Ale obawiam się, że rozmowa z nią będzie
niemożliwa. Pani Żagwińska jest nieprzytomna.
Krystian wziął głęboki wdech.
Babcia żyła! Ta informacja była dla niego w tym
momencie absolutnie najważniejsza.
― Muszę do niej pojechać. ― Wojdecki porzucił wreszcie
ołówek i sięgnął po wiszącą na oparciu krzesła kurtkę. ―
Jak najszybciej!
― To jeszcze nie wszystko ― dodał funkcjonariusz,
przenosząc wzrok na stojącą pod oknem Adriannę. ―
Istnieje solidne przypuszczenie, że wczorajszej nocy pana
babcia została zaatakowana.
Krystian zamarł w trakcie ubierania kurtki.
― Zaatakowana?
― Tak. Ktoś zakradł się do jej mieszkania. Została pobita.
Napastnik ją zranił…
― Rany boskie ― jęknął Krystian.
― Ktoś najwyraźniej czegoś szukał w mieszkaniu pani
Żagwińskiej ― kontynuował Niemirski.
― Ale to nie ma sensu! ― Wojdecki wreszcie uporał się
z zasunięciem zamka. ― Babcia nie miała w domu nic
cennego. Nie miała też biżuterii.
― Po odwiedzinach w szpitalu będzie pan musiał pojechać
do jej mieszkania i spróbować ustalić, co zniknęło. To nam
pomoże w odszukaniu sprawcy.
― Oczywiście, pojadę.
― Dobrze. To nam pomoże. Bo mieszkanie zostało
kompletnie zdemolowane.
Pół godziny później Krystian Wojdecki, ciężko dysząc,
biegł długim szpitalnym korytarzem w stronę pokoju
numer 305 wskazanego przez pielęgniarki.
Wreszcie dorwał klamkę, z rozmachem otworzył drzwi
i niemal nieprzytomnym ze zdenerwowania wzrokiem
powiódł po niewielkim pomalowanym na odcień jasnego
błękitu pomieszczeniu. Pokój tonął w bladym świetle
halogenów
zainstalowanych na specjalnej listwie
przymocowanej wzdłuż przeciwległej ściany.
Pod listwą znajdowało się łóżko otoczone skomplikowaną
aparaturą. Gdzieś pomiędzy gmatwaniną rurek, kroplówek
i kolorowych kabelków zobaczył siwe kręcone włosy
okalające kredowobiałą twarz. Głęboko zapadłe oczy chorej
były zamknięte.
Monotonne pikanie aparatury mieszało się ze wściekłym
dzwonieniem deszczu o okna. Pomiędzy pasami pionowych
rolet można było zauważyć strugi wody spływające po
szybie.
Wojdecki zwracał teraz uwagę jedynie na drobną postać
leżącą wśród szpitalnej pościeli.
Najpierw nie mógł się ruszyć z miejsca. Starał się uciszyć
oddech i zapanować nad emocjami.
Wreszcie, stawiając ciężko każdy kolejny krok, podszedł
bliżej łóżka.
― Babciu ― szepnął, ujmując dłoń kobiety i delikatnie
głaszcząc pomarszczoną, delikatną jak bibułę skórę. ―
Babciu, to ja. Krystian.
Kobieta nie drgnęła.
― Tak mi przykro… ― dodał, walcząc z napływającymi
do oczu łzami. ― Gdybym wczoraj przyjechał…
― Może niech pan usiądzie.
Do
pokoju
weszła
pielęgniarka,
tęga
kobieta
po pięćdziesiątce trzymająca w ręce worek z kroplówką.
Chwyciła stojące w kącie krzesło i przysunęła je bliżej
łóżka.
― Nie, dziękuję. Chyba wolę postać. ― Wojdecki wierzchem
dłoni przetarł zbierającą się w kąciku oka łzę.
― Jak pan woli. ― Wzruszyła ramionami. Zawiesiła
kroplówkę na stojaku i sprawnie podpięła do znajdującej
się w żyle staruszki igły.
― Czy ona odzyskała przytomność chociaż na chwilę? ―
spytał Krystian, wciąż głaszcząc rękę babci.
― Jestem na dyżurze dopiero od rana, ale z tego, co mówiły
koleżanki z poprzedniej zmiany, to odkąd ta pani została
przywieziona, jej stan się nie zmienił. Ale zaraz będzie tutaj
pan doktor, to panu coś więcej powie.
Wojdecki westchnął boleśnie.
― Wiem, że próbowano się z panem skontaktować wczoraj
wieczorem i dzisiaj rano ― mówiła pielęgniarka,
sprawdzając równocześnie zapisy na aparaturze. ―
Kobieta, która ją znalazła, wezwała pogotowie, a potem
policję. Od razu zgłosiła, że mieszkanie zostało
zdemolowane. Dopiero rano policjanci ustalili adres pana
pracy, bo zameldowany pan jest podobno pod tym samym
adresem…
― Tak ― skinął głową. ― Mieszkam na razie w kawalerce
kolegi, który wyjechał na kilka miesięcy za granicę. Nie
można się było do mnie dodzwonić, bo wczoraj wieczorem
wpadł mi telefon do kałuży, kiedy pchałem samochód,
który nie chciał zapalić.
Pielęgniarka
zmierzyła
mężczyznę
podejrzliwym
wzrokiem.
― No, to miał pan wczoraj wyjątkowo pechowy dzień ―
stwierdziła, wyciągając kartę pacjenta z zawieszonej przy
łóżku specjalnej ramy.
― Kto mógł ją zaatakować? ― myślał na głos. ― I po co?
― Panie, ja tego nie wiem ― westchnęła kobieta, mierząc
jeszcze temperaturę na czole pacjentki i dane natychmiast
wpisując do karty. ― Teraz wandali się namnożyło.
Napadają na starsze kobiety, bo liczą, że w ich domach
znajdą uciułane pieniądze albo trochę złota. W ciągu
ostatniego miesiąca trafiły do nas cztery takie osoby. Starsi
ludzie są niestety łatwym celem dla ćpunów, pijaków
i nierobów, którym się nie chce pracą zarobić na chleb.
― Babcia nie trzymała w domu pieniędzy ― machinalnie
odpowiedział Krystian. ― Miała skromne oszczędności
na koncie. A złota i drogocennych rzeczy po prostu
nie posiadała. Nigdy nie była bogata.
― Widocznie złodziej myślał coś innego ― pielęgniarka
uniosła nieco kołdrę i sprawdziła opatrunek na brzuchu
chorej.
Na widok przesiąkniętych krwią bandaży Krystian głośno
przełknął ślinę.
Kobieta uniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy.
― Nie wiedział pan, że została ugodzona nożem?
Zaprzeczenie ruchem głowy było dla Krystiana w tym
momencie horrendalnym wręcz wysiłkiem.
― A więc policjant tego panu nie powiedział ― jej głos z
szorstkiego i energicznego zamienił się na delikatny, wręcz
pełen współczucia.
― Nie pamiętam dokładnie. Wszystko mi się zaczyna
mieszać. ― Z całej siły starał sobie przypomnieć rozmowę
z Niemirskim. ― Przestało do mnie docierać, co mówił, gdy
się dowiedziałem, że babcia została zaatakowana.
Przywiozła mnie koleżanka z pracy, jak tylko najszybciej
się dało.
― Siądź sobie, człowieku, boś bardziej blady niż pacjentka
― szybko podsunęła Krystianowi krzesło i zdecydowanym
ruchem pchnęła go na siedzenie.
Opadł z jękiem na drewniane siedzisko i przetarł rękami
twarz.
― Chciałem ją wczoraj odwiedzić po pracy, ale przez ten
cholerny samochód…
― Widocznie tak miało być. Takie było przeznaczenie.
― Nie wierzę w przeznaczenia. ― Oparł się rękami o brzeg
łóżka. ― To bzdury wyssane palca.
― Oj, nie wiem. Zbyt wiele w życiu widziałam…
Ich rozmowę przerwał lekarz wchodzący do sali. Gdy
zbliżał się do łóżka, jego buty sportowe nieprzyjemnie
popiskiwały na wypastowanej posadzce.
― Dzień dobry ― powiedział Krystian, natychmiast wstając.
Ubrany w biały kitel wysoki łysy mężczyzna odpowiedział
coś niewyraźnego pod nosem.
― Ten pan jest wnukiem pacjentki ― wyjaśniła szybko
pielęgniarka. ― Założyłam nową kroplówkę, sprawdziłam
opatrunek i zmierzyłam temperaturę.
― Dobrze, dziękuję.
Podała doktorowi kartę i wyszła z pokoju, cicho
zamykając za sobą drzwi.
― Panie doktorze, czy moja babcia wyzdrowieje? ―
natychmiast zapytał Krystian.
Lekarz omiótł rozmówcę zmęczonym wzrokiem. Jego oczy
zza grubych okularów wydawały się Krystianowi
nienaturalnie wielkie.
― Niestety nie mam dobrych informacji. ― Odłożył kartę
pacjentki na miejsce i wbił ręce w śnieżnobiałe kieszenie
swojego kitla.
― Wiem, że nie odzyskała przytomności ― wtrącił Krystian.
― Odzyskała tylko na około minutę, kiedy przewożono
ją karetką do szpitala. Zanim przyjechała pomoc, pana
babcia straciła bardzo dużo krwi.
― Może coś powiedziała? Kto ją zaatakował? I dlaczego?
Doktor pokręcił głową.
― Ratownik stwierdził, że w kółko mówiła o jakiejś szabli
i zębach. ― Zmrużył oczy i pokręcił głową. ― Przywiezioną
ją bez dolnej protezy, możliwe, że to o niej mówiła. Ludzie
w głębokim szoku często czepiają się jakiegoś mało
istotnego szczegółu.
― Może nam to wyjaśni, jak wyzdrowieje.
Znużone wielogodzinną pracą spojrzenie lekarza
spoczęło na twarzy Krystiana.
― Pana babcia cudem wyszła z tego z życiem ― powiedział
cicho. ― Ale w wyniku niedokrwienia mózg nie dostawał
tlenu przez dłuższy czas. Komórki zostały poważnie
uszkodzone. Z naszych wstępnych badań wynika, że może
ona nigdy nie odzyskać przytomności. W ogóle biorąc pod
uwagę liczne obrażenia narządów wewnętrznych, już sam
fakt, że wciąż żyje, można uznać za cud.
Krystian zacisnął dłonie w pięści.
― To niemożliwe! ― powiedział roztrzęsionym głosem. ―
Ona jest bardzo silna. Przecież wciąż walczy.
― Na pewno. I jak pan widzi, robimy wszystko, by utrzymać
ją przy życiu ― zgodził się doktor. ― Jednak ja mówię panu,
jak jest.
Krystian spojrzał jeszcze raz na babcię. W szpitalnym
prostym łóżku, otoczona białą pościelą i kłębowiskiem
rurek doprowadzających do jej ciała tlen oraz potrzebne
substancje wyglądała tak krucho, tak delikatnie, jakby
lada moment miała się rozwiać i zniknąć na zawsze.
― Nie wiem, co mam zrobić ― jęknął, nerwowo zaciskając
dłonie w pięści.
― Prosiłbym, żeby pojechał pan do jej domu i sprawdził,
jakie lekarstwa ostatnio zażywała. Nie leczyła się w naszym
szpitalu, więc nie wiemy, na jakie choroby przewlekłe
cierpiała i czym ewentualnie była leczona. Jeśli znajdzie
pan jej dokumenty, również proszę o ich przywiezienie.
Prosiłbym również o wypełnienie dokumentów, które mają
pielęgniarki.
― Dobrze, oczywiście ― przytaknął Krystian.
― Na korytarzu czeka policjant Niemirski. Pojedzie razem
z panem.
Krystian jeszcze ostatni raz spojrzał na babcię leżącą tak
cicho i spokojnie w równo ułożonej pościeli. Poczuł ucisk
w gardle. Miał straszne przeczucie, że już nigdy więcej nie
będzie miał okazji z nią porozmawiać.
Ciężkim krokiem wyszedł na jasno oświetlony korytarz.
Doktor, z którym przed chwilą rozmawiał, skinął głową na
pożegnanie i poszedł do kolejnej sali z pacjentami,
zostawiając Krystiana z ponurym funkcjonariuszem.
― Jedźmy, panie Wojdecki ― powiedział do niego krótko.
― W porządku ― mruknął Krystian.
Przebicie się przez kilka zatłoczonych ulic Krakowa zajęło
im ponad czterdzieści minut. Podczas wspólnej jazdy nie
zamienili ze sobą ani słowa.
Wreszcie radiowóz wjechał w wąską uliczkę i dokładnie
o godzinie dwudziestej zatrzymał się przed starym
trzypiętrowym blokiem.
Krystian szybko wysiadł z samochodu i kuląc się pod
biczami mocno padającego deszczu, pobiegł prosto
do drzwi prowadzących na klatkę schodową. Niemirski
dogonił go dopiero w połowie pierwszego piętra.
― Mam ze sobą klucze do mieszkania pana babci ―
powiedział, wyciągając je z kieszeni kurtki i podając
Wojdeckiemu.
Mechanizm zamka stawiał duży opór przy obracaniu
klucza. Zgrzytał i popiskiwał. Krystian (jak zawsze)
odruchowo pomyślał, że najwyższy czas go naoliwić, zanim
całkiem nie zardzewieje.
Wreszcie nacisnął klamkę i pchnął ciężkie skrzydło
z litego drewna.
Wierzchem dłoni nacisnął włącznik i korytarzyk zatonął
w ciepłym pomarańczowym świetle lampki.
Niewielki ciemny korytarzyk wyglądał tak jak zwykle ―
na jednej ze ścianek znajdowały się wieszaki, na których
niczym czarne duchy wisiały dwa płaszcze, sweter, kurtka
i bezrękawnik babci. Pod nimi półka z kilkoma równo
ułożonymi parami butów. W kącie przy drzwiach ozdobny
stojak na parasole i kule, na których babcia się wspierała,
gdy stale nawracający ból kolana bardziej jej doskwierał.
Mieszkanie babci było niewielkie, ale bardzo przytulnie
urządzone. Składało się z sypialni, małej łazienki oraz
obszernego salonu połączonego z aneksem kuchennym.
Babcia nie była zwolenniczką zagracania swoich czterech
kątów. Kilka lat temu, po śmierci dziadka, zrobiła
gruntowny remont, pozbywając się styranych szaf,
zamieniając je na proste, sosnowe komody i półki. Kazała
usunąć kwieciste tapety, a ściany pokryć zestawem
pastelowych farb.
― Wszystko wygląda tak jak zawsze ― powiedział
zdławionym z emocji głosem, zaglądając po drodze
do sypialni. Pościel na łóżku była równo ułożona
i przykryta wzorzystym kocem. Nad wezgłowiem wisiała
reprodukcja słoneczników van Gogha. Przesuwne drzwi do
małej garderoby były otwarte, ukazując półki z równo
ułożonymi ubraniami.
― Tylko w korytarzu i tutaj ― policjant przepchnął się obok
niego i pierwszy wszedł do salonu.
Gdy zapalił lampę w pokoju dziennym, oczom Krystiana
ukazał się przerażający wręcz widok. Cała babcina
biblioteka pieczołowicie kolekcjonowana przez lata została
zniszczona. Cenne stare książki walały się po podłodze.
Kilka z nich zostało zmiętych i rozerwanych, jakby
napastnik potrzebował się na nich dodatkowo wyżyć.
W rogu szafki stała skrzynka, w której babcia trzymała
stare płyty z nagraniami. Teraz wszystkie krążki były
wywleczone, połamane i rozrzucone.
Każda doniczka z troskliwie pielęgnowanymi przez
staruszkę roślinami została rozbita. Celowo roztarte butem
liście i kwiaty tworzyły na beżowej wykładzinie
ciemnozielone smugi. Wzdłuż ściany walało się szkło
z rozbitych ramek i fragmenty potarganych zdjęć.
― Ten ktoś był po prostu oszalały ze wściekłości ― szepnął
Krystian, z niedowierzaniem rozglądając się po
zdemolowanym salonie. ― Ale dlaczego?
Dopiero wtedy jego wzrok padł na róg pokoju, gdzie tuż
przy ścianie i kaloryferze głębokim szkarłatem odcinała się
wielka niekształtna plama.
― Tutaj została znaleziona przez sąsiadkę ― policjant
podążył za wzrokiem Wojdeckiego. ― Uderzała w kaloryfer
kawałkiem rozbitej doniczki. Sąsiadka zeznała, że tak były
umówione. Jeśli pani Żagwińska źle się czuła albo
potrzebowała pomocy, to stukała w kaloryfer.
― Wiem o tym. Sam kiedyś wpadłem na ten pomysł. ―
Krystian nerwowo zaczął zaciskać i rozprężać dłonie. ―
Może znajdźmy te lekarstwa i dokumenty i wracajmy lepiej
do szpitala.
Jego głos przyjmował powoli histeryczny ton.
Krystian miał wrażenie, że ściany mieszkania, w którym
przecież jako dziecko spędził wiele wspaniałych chwil
z babcią i dziadkiem, teraz rosną i napierają na siebie. Bał
się, że za moment zostanie zgnieciony. Potrzeba
opuszczenia salonu i wybiegnięcia na świeże powietrze
stała się nie do zniesienia.
― Jeszcze jedną rzecz chcę panu pokazać ― mówił dalej
Niemirski. ― Myślę, że babcia chciała przekazać jakąś
informację. Proszę zobaczyć. O tutaj.
Podszedł bliżej zaschniętej krwawej plamy i pokazał
fragment ściany z perspektywy Krystiana zasłoniętej
kaloryferem.
Wojdecki wziął głęboki wdech i zmusił się do wykonania
kilku kroków.
Na kremowym tynku, mniej więcej pół metra nad
podłogą, widniał niedokończony wyraz.
― Pierwsza litera wygląda na „Z” ― stwierdził
funkcjonariusz. ― Druga to na pewno „A”. Potem pana
babcia nie miała już siły, dlatego kolejna literka zjechała
w dół.
― To chyba „L”. ― Krystian z całej siły starał się skupić na
napisie, a nie na tym, z czego był on zrobiony.
― „ZAL”?
― Nie mam pojęcia, co to może znaczyć. Niedobrze mi! ―
Krystian coraz szybciej oddychał. Miał poczucie, że się za
chwilę udusi. Czuł, że nie jest w stanie już zapanować nad
swoim organizmem. ― Muszę stąd wyjść. Muszę wyjść!
Z hukiem otworzył drzwi, wybiegł na klatkę schodową.
Zbiegał po cztery stopnie na raz.
Wreszcie wypadł w chłodny deszczowy wieczór.
Sprintem przeciął pas chodnika i wewnętrznej drogi
wskoczył na niewielki trawnik obsadzony kilkoma
przyciętymi w kule klonami.
Padł na kolana i zwymiotował.
TERAZ…
Piotr Grzesicki, świeżo upieczony manager ruchu
w browarze Okocimskim, jak zwykle szybkim sprężystym
krokiem przemierzał niewielką odległość od parkingu do
głównej bramy browaru.
Przed wybetonowanym podjazdem znajdowała się
ogromna brama ze spuszczonym szlabanem. Za nim
rozciągał się widok na gęsto skupione budynki
produkcyjne. Niewątpliwie najpiękniejszym obiektem była
warzelnia znajdująca się po lewej stronie głównego wejścia.
Po gruntownym remoncie i odświeżeniu pięknych fasad
robiła imponujące wrażenie. Naprzeciwko niej znajdował
się budynek administracyjny, którego część stanowił
kiedyś pałac założyciela i jego następców.
Grzesicki, patrząc na zegarek, zamaszystym krokiem
wszedł do niewielkiego budynku znajdującego się przy
szlabanie.
― Mamy spóźnienie, panie Piotrze? ― zagaił rozmowę
ochroniarz, gdy manager zakładał na ubranie jadowicie
żółtą kamizelkę będącą obowiązkowym elementem odzieży
każdego pracownika czy gościa poruszającego się po
terenie obiektu.
― Badanie się przeciągnęło ― odpowiedział, zapinając
teczkę.
― Z żoną?
― Z żoną ― skinął głową.
― No i wiecie, co się wam ulęgnie? ― dopytywał pracownik,
głośno mieszając kawę w kubku z logo browaru. Leon
Bodracki pracujący w Okocimiu od wielu lat był niskim,
tęgim mężczyzną grubo po sześćdziesiątce. Jego krągłą
twarz ozdabiały siwa krótko przystrzyżona czupryna oraz
pokaźne wąsy. Brązowe oczy mężczyzny okalała siateczka
drobnych zmarszczek. W spojrzeniu tego człowieka
Grzesicki zawsze widział życiową mądrość oraz wrodzoną
dobroć.
― Będzie chłopiec ― manager ruchu nie krył dumy.
― No, to gratuluję! ― roześmiał się Bodracki. ― Dobrze, gdy
pierwszym dzieckiem jest syn. Będzie, że tak powiem,
następca. Ja pamiętam, jak moja Kazka urodziła syna. Jak
chwyciłem Marcina w ramiona, zobaczyłem te malutkie
paluszki i czerwoną buzię, to żem płakał ze wzruszenia jak
bóbr.
― Ja na tę chwilę muszę poczekać jeszcze trzy miesiące ―
westchnął Grzesicki, zakładając teczkę na ramię. ― A co
się dzieje z kamerami? Jest jakiś problem? Przecież dopiero
co był wymieniany cały system.
Pokazał palcem na duży monitor stojący w ciasnym
pomieszczeniu ochroniarzy, gdzie na jednym z krzeseł
siedział drugi pracownik. Był to młody szczupły
mężczyzna, którego Grzesicki widział pierwszy raz w życiu.
Pił wodę z plastikowej butelki i przegryzał ją jakąś
drożdżówką, nie spuszczając przy tym oka z mrugających
ruchomych obrazów przesyłanych przez kamery.
Bodracki przeniósł wzrok ze swojego rozmówcy
na monitor.
Podzielony na osiem części obraz przedstawiający
strategiczne miejsca browaru dzisiaj migał i śnieżył.
Momentami widok całkowicie zanikał, pokazując co chwila
migający zielony napis „no signal”.
― Tak jest mniej więcej od północy ― westchnął
z posępną miną. ― Obraz jest niewyraźny, przerywa,
a czasami w ogóle zanika.
― Ktoś to zgłosił?
― Tak. Stróżowie z nocy. Podobno informatyk już nad tym
pracuje. Ekipa techników już sprawdzała wszystkie
kamery na zakładzie, ale ponoć działają prawidłowo.
― Mówię ci, Leon, że to wirus ― młody pracownik wciąż
miał buzię pełną ciasta, które wolno przeżuwał. ― Ktoś go
wpuścił celowo, żeby odwrócić uwagę informatyków
i włamać się do systemu.
― Chłopie, głupoty gadasz ― zdenerwował się Bodracki. ―
Jakichś durnych filmów się naoglądałeś, czy w te całe gry
grasz, które człowiekowi sieczkę z mózgu robią!
― Niczego się nie naoglądałem…
― To nasz nowy ― wyjaśnił Pan Leon. ― Na stażu jest. Ale,
panie, siano we łbie normalnie. Wszędzie się spisków
dopatruje.
― To nieprawda ― zaperzył się młodzieniec. ― Znam się
trochę na informatyce i mówię wam, że będą cyrki.
― Guzik tam, nie żadne cyrki ― nerwowo machnął na niego
ręką Bodracki. ― Szlaban lepiej podnieś, bo ciężarówka
będzie wyjeżdżać!
Grzesicki uznał, że warto zakończyć tę bezsensowną
dyskusję i jak najszybciej zmienić temat.
― Czy ekipa remontowa do piwnic przyjechała dzisiaj
punktualnie? Wczoraj podobno dotarli dopiero koło
południa.
― Tak. ― Pan Leon upił nieco swojej kawy. Ciepły
aromatyczny płyn najwyraźniej natychmiast podziałał, bo
upartą minę starszego człowieka zastąpił łagodny
uśmiech. ― Byli punktualnie o siódmej rano. Od razu
wzięli się do roboty. Twierdzą, że skończą zgodnie
z planem. Ale mają do pana pytanie odnośnie jakiejś
ścianki.
― Dobra. W takim razie zaglądnę jeszcze do nich po drodze
do biura.
Pomachał pracownikom ochrony na pożegnanie
i zatrzasnął za sobą szklane drzwi. Szybko minął
dziedziniec i skierował się w stronę warzelni. Jednak nie
wszedł na mostek prowadzący do głównych drzwi, lecz
skręcił znacznie wcześniej.
Wejście do właśnie remontowanych części piwnic
znajdowało się nie w samym budynku, lecz kilka metrów
od niego. Grzesicki zbiegł po schodkach pod skarpę
i szarpnął za klamkę stalowych drzwi. Jeszcze zanim
przestąpił próg, do jego nozdrzy dotarł intensywny,
charakterystyczny piwny zapach.
Do pierwszego poziomu piwnic prowadził łagodnie
opadający korytarz. Na wyłożonych kamieniem ścianach
wisiał rząd fotografii przedstawiających pracowników
browaru z ubiegłego wieku. Znajdowały się tutaj przede
wszystkim dla turystów. Browar niekiedy wpuszczał na
swój teren zorganizowane grupy wycieczkowe. W ramach
trasy zwiedzania zainteresowani mogli zobaczyć fragment
pierwszego poziomu piwnic, gdzie znajdowały się
wybudowane
po
1900
roku
betonowe
kadzie
fermentacyjne, teraz już nieużywane.
Zanim dotarł do końca długiego korytarza, usłyszał
odgłosy pracujących wiertarek i innych sprzętów.
Na dnie najbliżej znajdującej się kadzi wyglądającej jak
średniej
wielkości
basen
pracownik
ubrany
w pomarańczowy kombinezon czyścił wielką szczotką całe
dno. Dwóch pozostałych ścierało resztki łuszczącej się
farby z zewnętrznych ścian. Grzesicki przeszedł obok
niezauważony i zbiegł po schodach do niższego poziomu
piwnic.
Od razu przy wąskich drzwiach skrzywił się na widok
wilgoci i mroku panujących tuż za wejściem. Nigdy nie
lubił ciemnych, mokrych i na pewno pełnych robactwa
wnętrz. Przeraźliwie bał się wszelakich skorków,
krocionogów, karaluchów i w ogóle wszystkich owadów
posiadających pancerz. Nawet nieszkodliwa biedronka
siedmiokropka wywoływała w nim absurdalny wręcz
strach, który nieraz był komentowany salwą śmiechu
otaczających go osób.
W podziemiach odbywał się właśnie gruntowny remont.
Od kilku tygodni zewnętrzna firma budowlana ciężko
pracowała nad osuszeniem części piwnic wiele lat temu
wyłączonych z produkcji. Należało też osuszyć ściany, gdyż
panujący kilka metrów pod ziemią klimat, ciemność oraz
wilgoć, przyczyniły się do pokrycia bardziej narażonych
wilgocią partii pomieszczeń na znaczny rozrost pleśni
i grzybów.
― Dzień dobry! ― usłyszał za swoimi plecami niski głos.
― Witam, panie Witku ― zanim Grzesicki zdążył wejść na
niższy poziom piwnic, dogonił go szef grupy remontowej.
― Mamy poślizg ― usłyszał w odpowiedzi. ― Osuszyliśmy
pięknie fundamenty, zmieniliśmy izolację zewnętrzną
wzdłuż fundamentów, daliśmy nową oddzielającą parter od
piwnic, dzisiaj kończymy czyścić dna pierwszych kadzi
fermentacyjnych, jutro będzie malowanie...
― Ale… ― Grzesicki zawiesił głos, mierząc mężczyznę
wyczekującym wzrokiem.
Doskonale znał ten rodzaj tonu. Często wykonawca
najpierw przypomina o wszystkich pozytywnych rzeczach,
które zrobił, a potem dopiero „wspomina o jakimś
problemie”, który oczywiście w kontekście tych
spełnionych poleceń wydaje się mało istotny. Lecz przecież
gdyby taki właśnie był, to pracownik nie stałby teraz tak
zdenerwowany.
― Co tym razem się stało? ― zapytał Grzesicki.
― No, bo właśnie… ― Mężczyzna nerwowo ściskał
w spoconych rękach plastikowy kask ochronny.
― Czy pan ma świadomość, że już przekroczyliśmy
założony przez pana budżet o dobrych kilkanaście tysięcy?
― manager ruchu wszedł mu w słowo.
― Cóż. Podczas podpisywania umowy ja podkreślałem, że
ze starymi budynkami nigdy nic nie wiadomo. ― Na czole
mężczyzny pojawiły się kropelki potu. ― Panie Piotrze,
proszę mnie zrozumieć…
― Panie Witku! Przejdź pan do rzeczy. ― Komórka
Grzesickiego zaczęła terkotać. ― Dzwoni prezes. Muszę
zaraz się do niego zgłosić.
― Jest kilka fragmentów muru, które wciąż uparcie
opierają się naszym preparatom. ― Ponura mina
mężczyzny świadczyła o tym, że rzeczywiście był przejęty.
― No i w czym ja mogę pomóc? Przecież nie znam się na
budownictwie.
― Wiem. ― Pracownik się przygarbił. ― Ja po prostu chcę
zrobić moją robotę jak najlepiej. A tymczasem ciągle
trafiam na jakieś dawno nieużywane fragmenty
kanalizacji, resztki drewnianych rur, niecki i inne
niezaznaczone na planach elementy.
― Dobra, porozmawiam o tym z szefem. ― Grzesicki
nerwowo ścisnął telefon, który znowu dzwonił. ― Naprawdę
muszę już iść…
Z niekrywaną ulgą obrócił się plecami do ciemnych
piwnic i ruszył schodami na pierwszy poziom.
― Koniec tego bocznego korytarza, który teraz nawiercamy,
jest naprawdę bardzo mokry. ― Nie dał się zbyć. Podążał
za managerem, łapiąc się chybotliwej balustrady. ―
Napuszczamy ściany specjalnymi środkami, ale wciąż nie
widać rezultatu… A przecież wysuszyliśmy podłoże od
zewnątrz. To tak, jakbyśmy robili dwie różne ściany.
A według map jest to jeden gruby mur.
― Niech pan napisze jakiś raport. ― Grzesicki obrócił się
na pięcie. ― I zaktualizuje wycenę, uzasadniając ją
nieplanowanymi dodatkowymi pracami. Bez tego nie będę
miał podstaw, żeby rozmawiać o kolejnych funduszach.
― Dobrze, panie Piotrze ― mężczyzna skinął głową. ― To
nie idzie pan do piwnic na samym dole? Chcę panu
pokazać ten kawałek muru…
Grzesicki zatrzymał się na moment. Z wahaniem spojrzał
w dół za plecy pracownika. Telefon znów zaczął dzwonić.
Piotr miał wrażenie, że każdy kolejny dzwonek jest bardziej
natarczywy od poprzedniego.
― Przyjdę później ― powiedział w końcu, kierując się do
wyjścia. ― Teraz naprawdę muszę wracać.
― No dobra ― pan Witek wzruszył ramionami.
Z ponurą miną odczekał, aż Grzesicki zniknie za
przejściem i wrócił do dolnych piwnic. Włączył latarkę,
gdyż na tym poziomie nie było prądu. Skorodowana
instalacja elektryczna koniecznie wymagała wymiany, ale
za tę część pracy miała się zabrać inna ekipa, która
zaplanowana
była
dopiero
po
skończeniu
osuszania piwnic.
Witek przeszedł obok grubych prostokątów z betonu
będących ścianami i dnami kadzi fermentacyjnych
znajdujących się wyżej. Zaraz za nimi korytarz robił się
nieco szerszy, po czym nagle rozdzielał się na dwa
mniejsze. Z prawej strony znajdowało się niewielkie
pomieszczenie, w którym niegdyś składowano sprzęt.
Z lewej strony korytarz gwałtownie skręcał. Tutaj odgłos
kucia i wiercenia był bardzo głośny. Stamtąd biło też
światło od specjalnego przenośnego reflektora.
Przy ścianie pracowało dwóch młodych ludzi. Jeden
nawiercał mur, drugi czyścił nowopowstałe otwory.
― Szefie, więcej dziur nie ma sensu borować ― powiedział
robotnik, zatrzymując wiertarkę.
Witek uważnie obejrzał fragment naciągniętego pleśnią
muru.
― Pewnie macie rację. Mimo wszystko niech Radek
nawierci jeszcze ten kawałek ― ręką wskazał na metrowy
odcinek. ― Tylko na razie w kilku punktach. Tak na
wysokości metr dwadzieścia. A potem zrobimy chwilę
przerwy. Nie ma tutaj czym oddychać.
― No dobra ― Radek włączył wiertarkę i przymierzył grube
wiertło do zielonkawego od pleśni tynku.
Kiedy po dużym wysiłku udało się wepchnąć zaledwie na
kilka centymetrów, ze ściany zaczął wysypywać się
czerwony pył. Mężczyzna znów wyłączył maszynę i ze
zdziwieniem spojrzał na przełożonego.
― Tu jest cegła?
― Dziwne. ― Witek podszedł bliżej.
― Może to jakiś zabetonowany słup? ― zasugerował Radek.
― Jak szef myśli?
― Nie mam pojęcia. ― Przejechał palcami po czerwonym
pyle. ― Niewątpliwie to jest cegła.
― A nie powinno tutaj jej być ― wtrącił drugi
z robotników.
― Zrób następne otwory ― szybko zadecydował Witek. ―
Tutaj i tutaj. ― Palcem pokazał dwa miejsca.
― Dobra, ale po co?
― Musimy sprawdzić, przez jaką długość są cegły.
― W porządku ― wiertarka znów poszła w ruch.
Pierwszy otwór powstawał bardzo opornie, jakby
rzeczywiście trafili na solidny ceglany filar. Za to w kolejny,
znajdujący się zaledwie trzydzieści centymetrów dalej,
wiertarka dosłownie wjechała jak w masło. Kilka cegieł,
wokół których było wiercone, wsunęło się i z głośnym
łoskotem spadło, niknąc w ciemności. Radkowi ledwie
udało się utrzymać równowagę. Kompletnie się nie
spodziewał, że pod jego naporem niby tak solidny mur
może się rozsypać.
― O cholera ― powiedział, odkładając maszynę na bok.
Z leżącej nieopodal skrzynki na narzędzia wyciągnął
latarkę i zajrzał do otworu. ― Szefie, tam jest pustka.
― Jak to?!
Witek wyrwał pracownikowi latarkę i przyświecił do
środka.
― A niech mnie ― sapnął z przejęcia. ― Tam chyba jest
jakiś korytarz.
― To co teraz zrobimy? ― drugi pracownik też starał się
zajrzeć do środka.
― Te cegły były układane na jakiejś beznadziejnej zaprawie
― stwierdził Radek, bez problemu wyciągając rękami
kolejne fragmenty muru. ― Niech szef zobaczy,
w ogóle nie trzyma.
― Ale dopiero od tego miejsca ― zauważył Witek. ―
Wcześniejszy otwór był solidny, a wiertło się nie zapadło.
― Bo to chyba był róg jakiejś ściany ― wywnioskował
Radek, odkładając na bok kolejne cegły i znowu świecąc
do środka. ― Kurde, tam rzeczywiście jest jakiś korytarz,
ale częściowo zasypany.
― Zdejmijmy resztę ― drugi robotnik nerwowo zaczął
ciągnąć kolejne cegły.
― Daniel, spokojnie ― Radek klepnął go w ramię. ― To
wszystko ledwo się trzyma, trzeba po kolei.
― Najlepiej zostawcie tę ścianę w spokoju ― zadecydował
nagle Witek. ― Zanim cokolwiek ruszymy dalej, muszę
zadzwonić do Grzesickiego i powiedzieć mu o znalezisku.
Nie wiadomo, czy powinniśmy to w ogóle dotykać.
Wtedy Daniel szarpnął jedną z cegieł i stało się to, czego
Witek najbardziej się obawiał. Na tynku momentalnie
pojawiły się pęknięcia i zanim zdążyli cokolwiek
powiedzieć, część murku runęła z hukiem na zniszczoną
posadzkę. Ledwie zdążyli odskoczyć, by nie oberwać
sypiącymi się we wszystkie strony cegłami.
Upadające na beton fragmenty wzniosły tumany
gryzącego w gardło kurzu. Kiedy spadła ostatnia cegła,
w piwnicy zapanowała nienaturalna wręcz cisza.
― No, to mamy przesrane ― skwitował Radek, kaszląc
i pociągając nosem. ― Daniel! Po jaką cholerę szarpałeś
te cegły?
― Bo ty byś się cackał pół dnia ― warknął drugi robotnik
w swojej obronie.
Witek podszedł do ustawionego pod przeciwległą ścianą
reflektora i przesunął go bliżej dziury wciąż zasłoniętej
chmurą pyłu.
― Trzeba poczekać, aż ten cały syf opadnie ― zawyrokował
Daniel.
― Lepiej już nic nie mów, głąbie ― upomniał go Radek. ―
Czuję, że będziemy mieć przez to przerąbane. W końcu te
piwnice są stare i pewnie zabytkowe.
― Przestańcie. ― Szef w skupieniu starał się cokolwiek
zobaczyć za białą kotarą kurzu. ― Radek, przyświeć tutaj
latarką.
― Gdzie? ― Chłopak natychmiast ustawił mocny snop
światła za półmetrowy fragmencik murka, który cudem się
nie rozpadł.
― Bardziej w lewo… o… już. ― Witek skupił wzrok. ― Widzę
tutaj stertę starych cegieł, a dalej ciemną plamę…
― To wygląda jak kawałek kolejnego korytarza, tylko że
zawalonego ― mądrze zauważył Radek.
― Masz rację. Tu była chyba jakaś droga…
― Może kanalizacja?
― Raczej nie. Za wysoka.
― A co to jest? ― nagle zapytał Daniel.
― Gdzie?
Pracownik podszedł do warstwy muru.
― No, to białe. O! Tam. Widzicie?
Brudnymi od tynku palcami wskazał punkt odbijający
się jasno od reszty szarej sterty cegieł oraz zżartej przez
wilgoć zaprawy cementowej.
― Ja nic nie widzę ― wyznał z rozbrajającą szczerością
Dawid, walcząc z kolejną falą kaszlu i pochylając się nad
rzekomym znaleziskiem tak nisko, że garbatym nosem
niemal dotykał sterty pokrytego wieloletnim kurzem stosu
kamieni.
― Obróć się… ― szepnął Radek.
Jednak jego słowa zostały zagłuszone przez serię
głośnego kaszlu.
― Co się dzieje? ― natychmiast zainterweniował
przełożony.
― Mam… jakiś problem… z… z… płucami ― Daniel ledwie
był w stanie wycharczeć pojedyncze słowa. ― …d… du…
duszę się…
― Wyprowadź go na dziedziniec i natychmiast wezwij
ochronę ― zakomenderował bez namysłu Witek,
kompletnie nie zwracając uwagi na to, że sam ledwie jest
w stanie mówić. ― Powiedz im, żeby skontaktowali się
z Grzesickim! Natychmiast!
― A pan? ― głos podwładnego wyrażał szczerą troskę. ―
Wiem, że pan też jest alergikiem…
― … ja… dam radę! Idź już! ― Wypchnął Daniela z wąskiego
tunelu. ― Złap się Radka i idźcie razem! Natychmiast! Nie
ma czasu!
Podprowadził młodych pracowników aż do zakrętu przy
pierwszej kadzi, po czym mając pewność, że dadzą sobie
radę, wrócił na miejsce niefortunnego wypadku.
― Zaraz do pana wrócę ― usłyszał za plecami obietnicę
Radka.
― W porządku ― mruknął, wracając do zawalonej ściany.
Grubsze drobiny pyłu powoli opadały, ukazując w
prostym fragmencie muru ponad metrową dziurę. Za
stosikiem cegieł wciąż oblepionych resztkami tynku oraz
niskiej wartości zaprawy widniało spore wgłębienie, które
w powodzeniem mogłoby być kolejnym korytarzem z
jednym wyjątkiem… Mniej więcej dwa metry od
nieszczęsnej dziury wgłębienie to zostało zasypane stosem
cegieł, kamieni i pasami resztek zaprawy murarskiej,
tworząc warstwę gruzu sięgającą niemal do najwyższego
punktu półokrągłego stropu.
― Cudownie, po prostu ― mruknął z sarkazmem Witek,
starając się sprawdzić granice niewielkiego wnętrza za
pomocą coraz słabiej świecącej latarki. W tym momencie
żałował, że swój własny sprzęt, dużo lepszy i mocniejszy,
zostawił w samochodzie. A teraz, kiedy dobra lampa była
tak bardzo potrzebna i znajdowała się dosłownie
kilkanaście metrów za główną bramą, on musiał polegać
na jakimś tanim badziewiu, który ledwo działał.
Kiedy żarówka w latarce zaczęła mrugać, Witkowi puściły
nerwy. Wydusił z siebie jakże pełne ekspresji zdanie
szybko podparte kolejną równie malowniczą polonistycznie
wypowiedzią…
― A niech to jasna cholera strzeli! Szlag mnie zaraz jasny
trafi!
Klnąc pod nosem, wrócił do reflektora i przysunął go
możliwie
jak
najbliżej.
Kilkunastometrowy
kabel
podłączony do najbliższego gniazda znajdującego się
dopiero na schodach pomiędzy piętrami piwnicznymi,
niebezpiecznie się naprężył i stęknął. Reflektor zamigotał,
ale na szczęście nie zgasł.
― Co za porąbany dzień ― mruknął Witek, ustawiając
oświetlenie tak, żeby snop światła jednak dosięgał
ciemności za murkiem, ale nie groził wyrwaniem
przedłużacza z odległego gniazdka.
Wreszcie udało się osiągnąć jakiś kompromis i oświetlić
fragment tajemniczo ciemnego miejsca.
Wrzucił niedziałającą lampkę do skrzynki z narzędziami.
W przedziałce na wiertła znalazł jakąś starą popękaną
latarkę. Gdy lekko nią zatrząsnął, żarówka zaczęła działać.
Mrużąc oczy, wrócił do oświetlania tajemniczego
korytarza.
Pierwsze co widział, to sterta gruzu – głównie cegieł, ziemi
tynku oraz równo ociosanych kamieni.
Witek z grubsza obejrzał strop, by ocenić, czy nie zawali
się lada moment. Wyglądał na solidny, choć mocno
zawilgocony.
Nie widząc zagrożenia, powoli przełożył nogę przez
pozostałości ścianki, którą wcześniej nawiercali jego
pracownicy.
Skupiony na znajdującej się niecałe dwa metry od niego
sterty gruzu nie zwrócił uwagi na to, co znajdowało się tuż
pod jego stopami…
CHRUP…
Przenikający ciało odgłos łamania czegoś suchego poczuł
dosłownie w każdej komórce własnego organizmu.
Instynktownie odniósł wrażenie, że właśnie stało się coś
bardzo złego.
Zamarł w połowie ruchu, zgięty, z nienaturalnie
wyciągniętą przed siebie prawą stopą i uniesioną ręką –
zupełnie jakby gotował się do skoku.
TRACH…
Kolejny trzask pod butem Witka wywołał wręcz
psychiczny ból mięśni. A przecież nie wykonał żadnego
istotnego ruchu! Jedynie wsparł ciało palcami wiszącej
dotąd w powietrzu stopy, bo nie był w stanie tkwić dłużej
w takiej półpozycji.
― Cholera jasna ― te słowa wydusił kompletnie nieswoim
głosem.
Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że nie ma co
histeryzować ani dawać się ponieść bujnej wyobraźni,
która w takich ciemnych klimatycznych pomieszczeniach
może podsuwać człowiekowi naprawdę niesamowite wizje.
Witold zajmował się remontami i osuszaniem budynków
od ukończenia technikum budowlanego, co miało miejsce
jakieś trzydzieści lat temu. Obecnie nie był w stanie
dokładnie określić liczby domów, starych piwnic i innych
obiektów, które ze swoją stale zmieniającą się ekipą
osuszył, odgrzybił i gruntownie odremontował.
Wyspecjalizował się w tym fachu po wielkiej powodzi w
1997 roku, kiedy to ogromna część Brzeska została zalana
przez tutejszą teoretycznie niewielką rzekę Uszwicę. Ludzie
rozpaczliwie potrzebowali fachowców, którzy możliwie jak
najszybciej doprowadzą ich domy do stanu używalności.
To była ogromna szansa na zyskanie uznania w branży
i Witek tę chwilę wykorzystał w stu procentach. Każdy
klient
szanował
go
za
solidność,
pracowitość
i dotrzymywanie terminów. I tak było do teraz. To właśnie
dlatego wygrał przetarg na osuszanie i doprowadzenie do
używalności najstarszych piwnic w browarze ― bo był
pracowity, solidny i zawsze dotrzymywał danego słowa.
A teraz, stojąc w jakimś tajemniczym zawalonym
korytarzu, po którym w archiwach i starych planach nie
było nawet śladu, bał się poruszyć, nie chcąc wywołać
kolejnego nieprzyjemnego chrupotania tego czegoś
znajdującego się pod jego butami.
― Panie Witku! Jest pan tam? ― gdzieś zza rogu doszło do
niego pełne niepokoju wołanie Grzesickiego. ― Panie
Witku! Kazano mi tutaj natychmiast przyjść!
― Tu jestem! ― Mężczyzna poczuł ulgę, słysząc głos
managera, jednak wciąż bał się poruszyć.
Skaczące po ścianach światło latarki, którą zapewne
miał ze sobą pracownik browaru, szczerze ucieszyły szefa
grupy remontowej.
― Pana robotnicy mówili, że jest tu jakaś niespodziewana
dziura… czy oni nie przesadzają? A niech mnie! ― wypalił,
widząc sporą wyrwę w murze i Witka tkwiącego za
resztkami ścianki.
W obecności pana Piotra Witek poczuł się znacznie
pewniej.
― Mam coś podejrzanego pod nogami ― powiedział,
potrząsając latarką, która na dobre zgasła. ― Chyba mi
baterie padły…
― W porządku, zaraz sprawdzimy ― Grzesicki natychmiast
podszedł do dziury i przyświecił pod nogi pracownika. ―
O, cholera!
Dopiero wtedy Witek spojrzał w dół i z głośnym świstem
wciągnął powietrze w płuca.
― A więc jest tak, jak przeczuwałem…
Spod sterty kamieni sterczał szkielet. Jego spora część
była przysypana przez gruz z dawno zapadniętego
fragmentu korytarza tak, że wystawała jedynie głowa
i klatka piersiowa. Jedna ręka była dziwnie wyciągnięta do
przodu, jakby ofiara resztkami sił starała się odsunąć od
spadających na nią kamieni i cegieł. Druga, podkurczona,
dociskała coś do zapadniętej klatki piersiowej wciąż
pokrytej resztkami zbutwiałego materiału.
― A niech mnie… ― powtarzał w kółko Witek. ― A niech
mnie… O, Jezu!
― Człowieku, podaj mi rękę ― zadecydował Grzesicki. ―
I powoli przełóż nogi przez murek. No! Już!
― Nie ruszę się ― Witek był bliski histerii. ― Nie dam rady!
― A właśnie, że dasz! ― rozkazał Grzesicki. ― Przecież nie
chcesz tutaj tkwić przez następne godziny! Zaraz będzie
policja!
― No, nie chcę…
― To przełaź!
― Ale ja stoję na dłoni…
Grzesicki zachował zimną krew.
― Dlatego najpierw przerzucisz prawą nogę, a potem
lewą… powoli… o, tak… żeby bardziej nie zniszczyć
szczątek…
Wspólnymi siłami udało się poruszyć nieszczęsnego
Witka, jednak niestety przechodząc przez murek, zahaczył
piętą o klatkę piersiową szkieletu. Rozległ się kolejny
nieprzyjemnie suchy trzask…
Szef brygady remontowej zakwilił jak szczeniak, po czym
z jękiem przeskoczył przez resztki murku, strącając przy
tym kilka luźno leżących cegieł.
Oparł się o przeciwległą ścianę i zaniósł kaszlem.
W tym samym momencie do korytarza wbiegł starszy
pracownik ochrony. Zdyszany szybką przebieżką ledwie
był w stanie mówić.
― Pana pracownicy są na górze. Powiedzieli mi, że
zawaliła się jakaś ściana! ― zwrócił się do Witka.
― Przebili się w jakieś dziwne miejsce ― Grzesicki też
walczył z duszącym kaszlem. Wokół wciąż unosiła się
chmura pyłu, który drapał w gardło i zostawiał w ustach
nieprzyjemny wapienny posmak.
Pan Leon stanął przed ziejącą ciemnością dziurą
i przyświecił latarką do środka.
― To mi wygląda na ten zawalony przed wojną korytarz.
― stwierdził, uważnie obserwując łukowaty kawałek
stropu. ― Podobno kiedy wybudowano piwnice pod
różnymi częściami browaru, planowano połączyć je ze sobą
tak, żeby dało się obchodzić wszystkie pomieszczenia
dookoła. Ale wybuchła wojna i ostatecznie nie przekuto
przejścia. Ponoć gdzieś obok jest jakaś nisza, w której
ostatni z Goetzów ukrył przed przybyciem Niemców do
Brzeska najcenniejsze rzeczy z pałacu i broń.
― Bzdury ― obruszył się Grzesicki. ― Wiele czytałem
o Goetzach i nigdy nie spotkałem się z taką informacją.
― To niech pan sobie pogada z naszymi najstarszymi
piwowarami. Zdziwi się pan, co opowiadają.
Gdzieś z góry dobiegło do ich uszu wycie syren
policyjnych.
― Panie Witku, idź pan do góry i wskaż policji drogę.
Zanoszący się kaszlem mężczyzna opuścił korytarz
z prawdziwą ulgą.
― Na dole jest szkielet. ― Grzesicki nerwowo przyświecił
w dół, gdy wraz z ochroniarzem zostali sami.
― Co jest? ― Nie zrozumiał starszy pracownik.
― Szkielet! Ktoś tu zginął. Widzi pan? Dawno temu.
Leona, owszem, mocno zaskoczył widok pożółkłych
kości, lecz nie zareagował taką histerią jak Witek, który
w tym momencie galopem pokonywał schody na pierwszy
poziom.
― Patrz pan. On trzyma jakiś przedmiot ― powiedział
ochroniarz, przyświecając w miejsce, gdzie podwinięta ręka
kryła coś w resztce grubego ubrania. ― To jest chyba
metalowe.
― Tylko proszę mi nie mówić, że to część rzekomo
ukrytego skarbu. ― warknął Grzesicki.
― A, bo ja tam wiem… ― złapał leżącą wzdłuż ściany
łopatę i jej końcem delikatnie zahaczył o błyszczący
przedmiot.
― Zostaw to pan lepiej w spokoju.
― Co to jest? ― Leon zmrużył oczy.
― Nie wiem. Ale ma ostre końce ― Grzesicki również się
zainteresował.
Nagle Leon podniósł głowę.
― To metalowa gwiazda! ― Powiedział z kompletnym
zaskoczeniem. ― Sześcioramienna!
― Tylko tego brakowało. ― Grzesicki nerwowo przeczesał
palcami włosy. ― Myśli pan, że ofiarą jest jakiś
przedwojenny żydowski pracownik?
― To nie to! Ale oni nie mogą jej zobaczyć! ― Leon pokręcił
głową.
― Kto?
― Policjanci! Musimy ją schować! Bo wszystko
przepadnie!
― Ale dlaczego? ― Dopytywał się manager.
Ochroniarz chciał powiedzieć coś więcej, lecz nie zdążył,
bo zza rogu dotarły do nich błyski latarek i głośne
pokrzykiwania kilku funkcjonariuszy prowadzonych
w stronę dziury przez pracowników Witka. Do zakrętu
dzieliło ich zaledwie kilka metrów.
― Zabieram ją ― zdecydował nagle ochroniarz,
przeskakując przez murek.
Zanim Grzesicki zdążył cokolwiek powiedzieć, ten
w ostatniej chwili porwał gwiazdę i bezceremonialnie
wepchnął ją pod warstwę grubej polarowej kurty.

Podobne dokumenty