Na początek winniśmy wyjaśnienie nieco tajemniczej nazwy
Transkrypt
Na początek winniśmy wyjaśnienie nieco tajemniczej nazwy
Na początek winniśmy wyjaśnienie nieco tajemniczej nazwy naszego zespołu – czyli DES ANTHUS ARII. Dla obserwatora ptaków znajomo brzmi jedynie środkowy trzon nazwy - ANTHUS to nazwa rodzajowa naszych świergotków, które bardzo lubimy i chcieliśmy do nich jakoś nawiązać. Wyraz ten znajduje się w wyrażeniu DESANT HUSARII, które do naszego bojowego zespołu bardzo pasowało. Zapisaliśmy tę nazwę nieco inaczej i powstał w ten sposób DES ANTHUS ARII. Na teren swoich działań wybraliśmy województwo podkarpackie, po części dlatego, że stamtąd pochodzimy, ale też dlatego, że do tej pory nikt w żadnej edycji Rajdu nie startował z tego pięknego regionu. Nasz skład (Michał Baran, Piotr Guzik, Wojtek Guzik, Sebastian Watras) to właściwie „pospolite ruszenie”. Oprócz braci – Wojtka i Piotrka prawie nie znaliśmy się - jedynie z jednego, czy dwóch przypadkowych spotkań oraz korespondencji mailowej. Spośród nas jedynie Michał miał doświadczenie w rajdowych przygodach, startując wcześniej trzykrotnie na terenie Małopolski – i to on w naturalny sposób został kapitanem. Po zapakowaniu niezbędnego ekwipunku do jednego pojazdu, wystartowaliśmy z Wyżnego w piątek przed 23.00. Sebastian, oprócz standardowego ekwipunku zapakował do, niemałego przecież bagażnika, „kombiaka” Michała ledwo co mieszczące się, tajemnicze tekturowe pudełko, którego zawartość mieliśmy poznać kilka godzin później. Prawdziwy Rajd rozpoczęliśmy od potencjalnego stanowiska płomykówki w okolicach Sanoka. Mimo, że czekaliśmy na północ już na miejscu, a Wojtek „zdrapał” gardło, żadna sowa nie pokazała się - niestety. Żeby nie tracić zbyt wiele czasu, pojechaliśmy w kierunku Bieszczadów, żeby spróbować z innymi sowami. Po drodze zaliczyliśmy pierwsze łąkowe gatunki (derkacz, przepiórka, świerszczak). O ile na początku trasy pogoda zapowiadała się dobrze, o tyle po skierowaniu się na południe zaczęliśmy wbijać się w coraz większą mgłę. Pomimo godziny spędzonej pod lasem, oprócz zwodniczego kumkania kumaków, nie usłyszeliśmy żadnego podejrzanego dźwięku, mogącego sugerować obecność ptaków. Nieco zawiedzeni obraliśmy kurs w kolejne miejsce - Pogórze Przemyskie. Plan był taki, że pokręcimy się trochę po lasach i dolinach, w lesie nasłuchując wróblaków, a w dolinach - wypatrując polujących „drapoli”. I wszystko by było pewnie jak zaplanowaliśmy, bo było ciepło i pomimo obaw nie padało, ale nasze zamierzenie zniweczyły... mgły . Nie opadły, a wręcz gęstniały z minuty na minutę. Mimo to, na pocieszenie, jakieś pojedyncze ptaki udawało się usłyszeć, a nawet zobaczyć. Pierwszym miłym akcentem o poranku był puszczyk uralski polujący na liniach energetycznych w pobliżu Leska nad drogą, którą jechaliśmy. Później rozśpiewały się pokrzewki, sikorki i inna pospolita drobnica. Fajny był również krętogłów (dla Sebastiana „życiówka”, podobnie jak „ural”). Próby wypatrzenia ptaków szponiastych dały jedynie orlika krzykliwego na wysokim drzewie przy drodze. Po świcie nadeszła pora na poznanie zawartości pudełka. Okazało się, że podróżowaliśmy wraz z... trzema gołębiami pocztowymi, które Sebastian przywiózł z domu w celu wypuszczenia w nieznanym terenie. Gołębie miały wrócić do domu, jednak po przeanalizowaniu warunków atmosferycznych i znacznej odległości od Stalowej Woli, wątpiliśmy, że dotrą do celu. Sebastian był jednak optymistycznie nastawiony i gołębie około 6:00 wzbiły się w powietrze i znikły w otaczającej nas mgle. Po przerwie na posiłek stwierdziliśmy, że pojedziemy nieco dalej (w okolice Przemyśla) i tam spróbujemy szczęścia. Nie był to zły pomysł – przy ścieżce edukacyjnej w rezerwacie „Krępak” spotkaliśmy m.in. muchołówki małe, gile, mysikróliki, zniczki oraz dzięcioła zielonosiwego (którego Michał rzutem na taśmę „wygwizdał” z głębi lasu ), a w parku w Krasiczynie stwierdziliśmy pełzacza leśnego, dzięcioła średniego i zimorodka. Po zebraniu miłego zestawu ptaków leśnych pięknie się rozpogodziło i udaliśmy się pod Przemyśl tropić żołnę. Po wstępnym rekonesansie stanowiska, zza pagórka wyłonił się „tubylec” i na nasz widok, wiedząc po co tu jesteśmy, bezceremonialnie oznajmił: „W tym roku nie przyleciały”. Trochę nas to zasmuciło. Na szczęście miejscowy mylił się, bo za chwilę nad skarpę nadleciała żołna i zakręciła parę kółek w powietrzu wraz ze stadem brzegówek. Humor dodatkowo poprawiła nam śpiewająca jarzębatka z pobliskiej wierzby, która również na chwilkę się pokazała pośród listowia. Kolejny punkt na naszej trasie, czyli stawy w Starzawie - nieco nas zawiódł. Podobnie jak druga drużyna z Podkarpacia - Mostowiakowie, my również nie mieliśmy szczęścia do „siewkusów” i kaczek. Dodatkowo zawiodły również czaple - obecne były tylko biała i siwa. Z ciekawszych, pokazał się nam kobuz, kilka przelotnych trzmielojadów, orlik krzykliwy, rybitwy czarne i białoskrzydłe. Czas szybko leciał, a kawał trasy był jeszcze przed nami: przed Wólką Małkową (w której kierunku zmierzaliśmy), chcieliśmy jeszcze sprawdzić jedno miejsce na pójdźkę. Pech chciał (a właściwie szczęście), że pilotujący Piotrek popełnił pierwszą i jedyną pomyłkę, kierując Michała trasą przechodzącą kilka kilometrów od stanowiska. Nie było sensu wracać, więc zatrzymaliśmy się w celu opracowania dalszej trasy. W tym momencie przed samochodem przeleciały dwa ptaki. Z tyłu bez wątpienia szpak, a z przodu...? Pójdźka!!! Przysiadła na kominie tuż koło drogi, jak by wiedziała że to nam ma się pokazać. Po zrobieniu kilku pamiątkowych zdjęć, udaliśmy się w drogę. Na Wólce Małkowej byliśmy krótko - godne wymienienia ptaki to śpiewający słowik szary i dwie krakwy. Dalsza trasa prowadziła w kierunku Ropczyc (i niestety w kierunku potężnych chmur burzowych...). Burza nas nie minęła, ale po dotarciu na miejsce deszcz nieco osłabł i można było ruszać na podbój osadników przy cukrowni. Pierwsze co napotkaliśmy na drodze to... Konrad, znajomy ptasiarz, który próbował wyjechać samochodem z paskudnego „błocka”. Po ustaleniu, że będzie „siedział cicho” (nie zdradzi nam co aktualnie można spotkać w okolicy), a z samochodem pomożemy mu dopiero jak spokojnie obejdziemy zbiorniki, ruszyliśmy w ich kierunku. Szablodzioby, których spodziewaliśmy się tutaj, były, a w ich towarzystwie żerował - niespodzianka- brodziec pławny! Ptak prawdopodobnie zaleciał na osadniki „przyduszony” przez burzę. Na koniec wizyty szybkie wypchnięcie Corsy Konrada z błotnistej niecki i możemy ruszać dalej. Podjechaliśmy na sąsiedni kompleks osadników do Ostrowa. Tam ptaków było niewiele, choć wypatrzona przez Michała kania czarna zrekompensowała nam wysiłek poświęcony na dotarcie w to miejsce. Czas nas ścigał, a kawał drogi był jeszcze przed nami. Z Ropczyc skierowaliśmy się na północ - mieliśmy duże nadzieję na podreperowanie wyniku na stawach w Budzie Stalowskiej (kaczki i siewki), jednak „suma sumarum” czasu trochę zabrakło i na kluczowe miejsce dla naszego rajdu nie dotarliśmy... Zatrzymaliśmy się jeszcze po drodze nad malowniczym zbiornikiem Maziarnia w Wilczej Woli. Tam postanowiliśmy zostać do zmroku. W okolicy udało się jeszcze dostrzec białorzytkę, pięknego samca kobczyka na liniach elektrycznych oraz usłyszeć dzięcioła zielonego. Po zachodzie, na „do widzenia” odezwała się kilka razy słonka. Rajd zakończyliśmy u Michała we Wyżnem, gdzie na wabienie „metodą ręczną” odezwał się puszczyk. Łącznie przejechaliśmy 560 km, stwierdziliśmy 127 gatunków, co ostatecznie uznaliśmy za dobry wynik, zważywszy na pogodę i konieczność zapłacenia „frycowego”. Przez całą dobę bawiliśmy się doskonale, obserwowaliśmy wiele ciekawych gatunków - trzech spośród nas „zaliczyło życiówki”. Za rok, jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, wystartujemy znów w Rajdzie Ptasiarzy! I jeszcze jedno na koniec. Dzień po rajdzie otrzymaliśmy optymistyczną wiadomość od Sebastiana - gołębie wróciły do domu! Wojciech Guzik, Michał Baran