Wino w lipcowym zmierzchu

Transkrypt

Wino w lipcowym zmierzchu
Anatol Ulman
Wino w lipcowym zmierzchu
- Czereśnia - wyjaśnił Rukwiel. - Oporna.
Zabiełek zaproponował jabłoń. Konar jabłoni odłupany przez wiatr.
- Nie znoszę kruchego drewna. - Rukwiel zastanowił się. - I kruchego ciasta. Kruchych
ludzi.
Odgarnął brunatne wióry.
- To jest ręka - stwierdził Zabiełek. - Lewa ręka. Po co?
- Po gówno - rzekł Rukwiel. W czereśniowym drewnie robił rękę Marty Rukwiel. Ramię i
dłoń na postumencie półmetrowej długości. Sześcienna podstawa rzeźby była prawie tak
gładka, jak skóra Marty dziesięć lat temu, może i teraz. Marta wyniosła z budy dwie
butelki kwasu chlebowego. Zabiełek z wielkim apetytem obejrzał jej cycki w lnianym
staniku. Jego twarz przez chwilę sprawiała wrażenie, jakby zatęsknił za dyniami, które
dojrzewają pod jesień. Kwas przyjął z wdzięcznością.
- Mam pół litra w beczce. Chłodne. Skoczę na swoją działkę - zaproponował.
- Będzie wino o zmierzchu - przypomniała Marta. - Wino i wieczorny chłód.
Uśmiechnęła się. Pity przed chwilą kwas nadał jej wargom charakter jakiejś wilgotnej
obietnicy. Zabiełek zapragnął jej ostro. Rukwiel spojrzał na dłoń żony, zauważył jeszcze
kilka załamań w stawie serdecznego palca i natychmiast oddał je w drzewie małym
dłutkiem.
- Idę dalej rwać - powiedziała Marta. Odwróciła się. Ogromne, pulchne gruszki w majtkach
kąpielowych stanowiły przeciwwagę dla jej piersi. Zabiełek machinalnie wspomniał
Rukwielowi o gruszkach, które na jego działce żarła brunatna zgnilizna. Kula słoneczna
rozmyła się w rzadkim powietrzu i wypełniła je żarem. Rukwiel siedział w cieniu liści
orzecha włoskiego i nie przerywał pracy. Zabiełek stał obok niego niezdecydowany,
potem kopnął nogą w ścianę działkowej budy.
- Gnije - rzekł triumfalnie. - Żałował sąsiad cementu na podbudowę. Ja tam nie.
Rukwiel widział w kwietniu, jak ogromny samochód z budowy przywiózł Zabiełkowi
płynny cement w dwu stalowych gruszkach. Trzej robotnicy wylali go w drewniane formy
i zastygł niby opoka, na której powstał zgrabny domek z drewna, płyt i plastyku. Przegląd
materiałów budowlanych stosowanych w 77 roku. Nie musiał patrzeć w stronę działki
Zabiełka, ani na jego elegancki domek. Podniósł jednak głowę znad rzeźby.
- Wasza willa, panie Zabiełek, powinna być przydzielona rodzinie od lat czekającej na
mieszkanie.
Zabiełek uśmiechnął się do głupca dłubiącego w drewnie.
- Leć sąsiad do blacharni. Rachunki są.
Rukwiel cyzelował wskazujący palec Marty w twardej czereśni. Zabiełek stał w słońcu
chroniony przez słomiany kapelusz. Odgonił muchę z nagiego brzucha i dodał:
- Przyjdę o zmierzchu.
- Wino dla wszystkich - rzekł Rukwiel.
Marta rwała porzeczki gorące do słońca. Rubinowe kulki odejmowane od gałązek gronami
starannie, bez pośpiechu. Czuła ich drobną zmysłowość. Zabiełek idący ścieżką dzielącą
działkę na dwie połowy gorączkowo obmyślał powód, dla którego mógłby zatrzymać się
naprzeciw Rukwielowej. Jego nalane biodro potrącało złocienie, maki oraz gailardie po
lewej stronie działki. Przeważały kwiatostany białe i czerwone. Skubnął żółtorudy zarost
na brodzie i rozjaśnił się nagle. Żadnego wiatru w tym upale, a jednak istnieje gest
palacza osłaniającego płonącą zapałkę, trzeba się wówczas zatrzymać na chwilę. Tak
uczynił, by najeść się napiętymi pośladkami Marty pochylonej nad krzewem. Smakował
wydatną, nabrzmiałą płeć między konarami rozwartych ud. Bystrze wypatrzył trochę nie
ukrytych włosów. Zatrząsł się odszedł. Kobieta nie odwróciła się. Po jakimś czasie
Rukwielowa przytargała pełny kosz przeźroczystokrwistych owoców.
- Pomożesz? - spytała męża łagodnie.
Rukwiel jednak najpierw wszedł na stołek i z tej wysokości wylał jej na kark konewkę
chłodnej wody. Woń upału, wilgoci oraz potu Marty sprawiła mu przyjemność. Później w
żelaznej maszynce przykręcanej do stolika w cieniu orzecha miażdżyli porzeczki
wyciskając burzący się sok.
- Pachnie jak świeża krew - powiedziała. - To znaczy - zastanowiła się - jak życie. Nie
potrafię tego nazwać - zrezygnowała.
- Jak życie - potwierdził Rukwiel. - Dobrze czujesz.
Moszcz zlewali w rozedrganym powietrzu do szklanej butli umieszczonej w koszu z
wikliny. Rukwiel spojrzał na popryskaną sokiem dłoń żony. Płyn wydobył jak z negatywu
niewidoczne przedtem rysy. Uchwycił dłoń, przyciągnął i położył na stoliku w mokrych
rozbryzganych, resztkach kiści i małych liściach porzeczek.
- Potrwaj - poprosił.
Trwała, zanim nie sfotografował w drewnie. Nagle wysoka temperatura, wysiłek albo
łagodny spokój tego świątecznego dnia wprowadził Martę w rozdrażnienie.
- Do dupy z tym - powiedziała i zabrała dłoń ze stolika.
- Z czym?
- Narobiliśmy się dla nich - wskazała ręką otaczający świat - i co?
- W każdej kobiecie tkwi zachłanność - stwierdził. - To z instynktu gromadzenia dóbr dla
rodziny.
- Cholerny filozof - powiedziała i poszła do budy robić obiad. Rukwiel słyszał delikatny
stukot noża o deseczkę, na której siekała botwinę. Wyjrzała na chwilę, by go spytać, czy
dobrze karmią ich syna na kolonii. Kazał jej pomyśleć. Prócz kwaśnego mleka, śmietany
oraz masła świąteczny obiad w zasadzie zrodziła działka. W chłodnej zupie pływał zielony
groszek, marchewka, chyba wszystkie warzywa uprawiane między krzewami na prawej
stronie działki. Posiłek spożyli pod śliwą, gdyż było to drzewo bardziej rodzime. Potem
trochę świętowania bardziej z rozsądku niż z potrzeby. Leżeli na materacach. Mimo braku
ruchu powietrza po ziemi pełzła silna, migdałowa woń floksów. Dopiero w bezczynności
jawiły się kształty i barwy otaczającej przestrzeni. Płynęła przez nią nawałnica kwiatów
karmionych obficie wodą każdego wieczoru. Pół działki kwiatów, przedmiot kpin
praktycznych ludzi. Rzadko rwanych, nigdy nie sprzedawanych, bezmyślność i pycha.
Rozdawanych ludziom, kradzionych przez ludzi, kwitnących pysznie.
- Nawóz, robota, podlewanie. I nic - zganił ich kiedyś z pogardą Zabiełek hodujący przede
wszystkim czosnek oraz cebulę.
Rukwiel, który nie umiał bezczynności, już po kwadransie wstał i wrócił do zrywania oraz
wyciskania czerwonych porzeczek. Pracę rozjaśniał przyjemnością rzeźbienia. Kiedy
słońce siadło w konarach drzew, podlewał kwiaty. Podlewając myślał leniwie, który z nich
można by odtworzyć na jego maszynie w trwałym materiale. W miedzi lub srebrze. W
każdym razie w miedziowcach, dla takich kształtów szlachetny materiał. Uchwycił w dwa
palce kwiatuszek ostróżki i zawodowa rutyna natychmiast podpowiedziała rodzaje
potrzebnych głowic, a także kierunki posuwu materiału względem frezu. Przestał się
bawić tym problemem, gdy uświadomił sobie, że dla wydobycia kształtu kwiatka
niezbędny byłby szereg innych czynności: rozwiercanie, struganie, szlifowanie. Mały
kwiatek z metalu wymagał zespołu fachowców. Marta, która przysnęła, zerwała się
energicznie i
dopełniła
sokiem
do potrzebnej
dla
fermentacji
wysokości
pięćdziesięciolitrową butlę. Z jej pomocą Rukwiel wydobył z blaszanej beczki drugą butlę
stojącą w wodzie od momentu porannego przywiezienia na działkę. Wynieśli ją na
ścieżkę dzielącą ogrody od łąki przeznaczonej dla dziecięcych zabaw. Butla stanęła na
stoliczku obok kilkunastu szklanek i paczki świeczek. Część sąsiadów miała przynieść
swoje naczynia. Potem Rukwiel umył się pod kranem i włożył białą, uroczystą koszulę.
Marta wsunęła swe kształty w zbyt obcisłą sukienkę. Pierwszy zjawił się Zabiełek. Jego
obfity brzuch ukrywała teraz również barwna koszula. Pachniał chemicznym jaśminem,
przyniósł szklankę oraz wielki i piękny kwiat o rurkowatych kielichach. Już z dala
wpatrywał się żarłocznie w postać Marty, której ciało jakby kipiało i rosło w pancerzu
sukienki. Gdy zbliżył się, całkowicie utonął wzrokiem w śmiałym dekolcie Rukwielowej.
Woń fabrycznego jaśminu walczyła o pierwszeństwo z zapachem żytniówki przylepionym
do Zabiełka. Biały kwiat podał Marcie, z napełnioną szklanką odszedł bez słowa. O
zmierzchu, kiedy Rukwiel rozlewał czerwone wino, a Marta podawała je chętnym, ludzie
z działek siadali w grupach rodzinnych. Zapalali karbowane świeczki przydzielone przez
Rukwiela i było to podobne do przerwy w wesołym karnawale, bo rozmowy wesołe i
ciepłe jak ciepły i pogodny wieczór. Później ktoś poszedł do kogoś, przyniósł swoją
świeczkę i wetknął w trawę obok poprzedniej. Silniejszy blask przyciągał następnych i
wzmacniali go swymi świeczkami. Rósł gwar w tym miejscu i śmiechy były mocniejsze.
Rukwiel trącał się ze znajomymi i obcymi, wypijał łyczek i napełniał następne szklanki.
Nie poszedł na łąkę mimo licznych zachęt, nie chciał być obiektem prawdziwych lub
grzecznościowych podziękowań czy komplementów. Chciał tylko widzieć ludzi związanych
brakiem interesów, swobodnych i świętujących. Martę jednak wciągnęło grono znajomych
kobiet i odeszła ze swoją szklanką. Kiedy przewaliła się pierwsza i druga fala chętnych
na czerwone wino z porzeczek, zrobił mały spacer, by dać przyjemność nogom. Trwała
życzliwa, choć niezbyt jasna noc. Pod dwoma rzędami georginii stanowiącymi żywopłot
działki sąsiada siedział w mroku chłopak z dziewczyną. Rukwiel nie lubił tych kwiatów, ich
strojność wydawała mu się drobnomieszczańska, śmieszne przewidzenie, opanowały bez
mała wszystkie barwy nie dbając zupełnie o kształt pąków zrobionych jakby z żywej
bibuły. Mówił chłopak, bardzo niejasno, leniwie. Rukwiel przystanął.
- Przede wszystkim są to ostre źdźbła traw suchych oraz nieżywych jak martwe płomyki
nie wyrastające ze wspólnego ogniska. Wszystko takie osobne, że boli. Czas rozpadł się
na elementy pokrzywione od niepewności. Ziemia rodząca trawopłomienie jest ziemią
bez ostoi. Bezowocne poszukiwanie ładu w niejasnej przestrzeni. Brak skrawka miejsca
dla namiętności. Nieszczęśliwie osobny człowiek. Ludzie oddzieleni przeźroczystymi
ścianami ze smalcu.
Mówił jakby skrzypiąco, sucho. Rukwiel, do którego nie trafiły zawijasy zdań w ich
nieoznaczonym sensie, pomyślał, że ktoś tutaj jest baranem wiedzionym na rzeź.
- Weź łapę z faworka - wtrącił chłopak bardziej rzeczowo. - Jesteś tylko skórą. Kontakt ze
skórą niczego nie rozświetla.
- Jasne - potwierdziła dziewczyna.
- To bierz szkło - polecił chłopak - i przynieś wina od frajera. Jak mi zaszumi, to cię... - Nie
czyniąc granicy między myślami przeszedł w zawodzenie. - Gdzie są radosne ukłucia
serca, jeśli pomyśleć o rozrzuconych wszędzie niepewnościach. Człowiek wie, jak kruche,
krótkotrwałe jest wszystko.
Dziewczyna wstała i Rukwiel szybko wrócił do stolika, gdzie stała butla z winem. W
milczeniu napełnił jej dwa słoiki po dżemie. Nie podziękowała i odeszła obojętnie
rozpływając się w mroku.
- Panie Rukwiel - powiedział stary człowiek, który nadszedł powoli i oddychał ze
słyszalnym trudem - nie chciałbym pana obrazić, ale musi pan wziąć.
- Co muszę, panie Zdzieblarz?
- Porzeczki z moich krzewów. Bo widzi pan - mówił mimo trudności bardzo szybko, by nie
dopuścić Rukwiela do głosu - chciałbym, aby za rok, bo przecież za rok znów pan
wystawisz butlę przed furtkę działki, było w niej wino i z moich krzaków. Nie jestem
pewien, czy dociągnę tego dnia, ale...
- Jasne - rzekł Rukwiel. - Jutro zerwiemy. Są trzy dni wolne od pracy.
- Już zerwane - powiedział Zdzieblarz. - Tylko wycisnąć.
Machinalnie podniósł ze stolika kwiat przyniesiony przez Zabiełka. Potem uważnie
przyjrzał się roślinie w nikłym płomyku dopalającej się świeczki.
- Panie sąsiedzie - spytał gorączkowo - skąd ten chwast?
- Od Zabiełka. Dla mojej żony.
- Skurwysyn - powiedział stary. - To jest bieluń.
- No to co - rzekł Rukwiel obojętnie.
- Bieluń dziędzierzawa - powtórzył Zdzieblarz. - Silna trucizna.
- Chytrość i głupota - powiedział Rukwiel.
Popatrzyli na siebie. Dochodziła jedenasta. W układzie ludzi świętujących na łące w
lipcową noc zaszły zmiany. Poznosili gałęzie wymarzłych na przedwiośniu jabłoni, śliw
oraz gruszek, wycięte krzewy niechętne do rodzenia, nawet wysuszone chwasty i zapalili
je. Ognisko pozbierało wokół niemal wszystkich, co pozostali na działkach dla
Rukwielowego wina albo z innych powodów. Aromat palących się szlachetnie urodzonych
drzew i zjednoczona woń suchych ziół wypełniła przestrzeń. Ludzie pili czerwone wino,
śpiewali, czasem wybuchali śmiechem. Niektórzy przechodzili obok Rukwiela w
nieważnych sprawach. Rukwiel pomyślał o kwasie chlebowym i zapragnął go. Pożegnał
Zdzieblarza i udał do swojej działkowej budy. Wewnątrz pomieszczenia znalazł młodego
mężczyznę, który zapalił był palnik pod butlą z gazem i gotował wodę.
- Robię sobie kawę - wyjaśnił nieznajomy. - Wszystko potrzebne znalazłem.
To się Rukwielowi podobało. Zdenerwowała go jednak świeczka przylepiona beztrosko do
czereśniowej dłoni Marty. Oderwał ją gniewnie i spytał ostro:
- Nie było innego miejsca?
- O rany - powiedział tamten. - Znów jakaś świętość!
Podniósł się, gdyż siedział na skrzyni z narzędziami ogrodniczymi i przedstawił:
- Charnik Zdzisław. Nietutejszy. Jestem z kraju, gdzie wszystko jest święte: bocian srający
na strzechę i grusza polna. Także stary dom przy rynku, w którym kurdupel Napoleon
przerżnął hrabinę Lubomirską, Potocką, Zamoyską, Tyszkiewicz. Koronkowe majtki
księżnej leżą teraz pod ciężkim szkłem w muzeum, pilnuje ich ludowy policjant i habilitują
kustosza, który w ich wzorach odnalazł strzelistość bagdadzkiego minaretu, zwiewność
tatarskich buńczuków, wycinanki kurpiowskie, krakowski błysk oka na pawim piórze oraz
sentymentalizm wczesnego romantyzmu.
Rukwiel nie zrozumiał poszczególnych zdań, lecz pojął myśl zasadniczą.
- To ręka mojej żony - wyjaśnił. - Jakby tu rzec: robotna.
- I szablę tu widzę - rzekł mężczyzna. W pełganiu płomyka świecy zamigotała stal odkryta
do białości, gdyż Rukwiel był ją przeciągnął na szlifierce. Tamten złapał Rukwiela za
koszulę i spytał buńczucznie:
- Powiedz mi waść: to karabela z wiedeńskiej potrzeby czy dragonów pięknego księcia
Pepi? Augustówka, czeczuga czy serpentyna? Może szlachetna damascenka? Więc czemu
karmazynie na pięciu arach poisz winem ze szklanek? Gdzie puchary orderu Orła Białego,
obrzędowe, świąteczne? Z napisem: Pro fide et Maria, pro lege et patria?
- Szabla do chwastów na dróżce - powiedział spokojnie Rukwiel.
- To i przydomka nie masz panie bracie. Nie jesteś Dunin, Bojar czy Szuba?
- Nie.
- Nie zasypujesz zatem gnoju po dziadkach podlaskim piaskiem? Nie haftujesz herbów na
sukmanach przodków?
Rukwiel począł się śmiać serdecznie. Klepnął gościa po plecach szczupłą ręką i
powiedział:
- Masz chłopie trochę w czubie. Skąd się wziąłeś taki?
- Jeżdżę po ojczyźnie i szukam muzeum prażucha. Wiesz, chłopie, co to prażuch?
- Wiem.
- I jeszcze dwóch muzeów: sutereny oraz kurnej chaty.
Nie mówił po pijacku, raczej z goryczą i zadumą:
- Bo widzisz, chłopie, babcia nie mieszkała na łańcuckich pokojach, tylko w suterenie, w
takiej, co Jaś nie doczekał. Pojęcia nie mam, jak wyglądała taka suterena. Nie chodzi
zresztą o wygląd, lecz o wartości, które tam się rodziły. Chciałbym też znaleźć wiecheć
słomy podobny temu, jaki dziad mój, wieśniak pracujący w łajnie, wkładał do juchtowego
buta zamiast skarpety. Wyobraź sobie: niezmiernie czyste, wywoskowane muzeum,
gablota, a pod kryształową szybą co widzisz: pięć par majtek znakomitych rodów
związanych wspólną ideą, gdyż własnoręcznie zdejmował je z białych preromantycznych
tyłków Jan hrabia Potocki. Więc majty mamy Elżbiety z Ossolińskich, siostry Zofii,
teściowej Elżbiety z Czartoryskich, żony Julii z Lubomirskich i drugiej żony Konstancji z
Potockich. Przecierasz swe proletariackie oko i nagle majty znikają jak obłoczki. Zamiast
tego na honorowym miejscu wiecheć słomy z buta ojca trzydziestu milionów Polaków.
Ewentualnie też w cieniu ukryte barchanowe majtki, niebieskie jak niektóre kwiaty orlika,
z klapą zapinaną na dwa guziki, grube, mojej i twojej babki. Rozumiesz?
- Chyba rozumiem - Rukwiel potwierdził skinieniem głowy. - Pałace jednak są dziś bez lipy
dla wszystkich.
Tamten zrobił sobie kawę, siorbnął po proletariacku i potwierdził drwiąco:
- Gówno rozumiesz. Pałace są i słusznie. Ale nie z nich nasza tradycja. Wiesz, chłopie, mój
stary parę lat temu zrobił doktorat, nawet nie powiem, co w nim chwalił. Przed
otrzymaniem dyplomu wezwał mnie, inteligenta w drugim pokoleniu, dał szmal i prosił
jechać do jednej takiej wioski, skąd rodowód. Miałem mu wytargować u księdza
proboszcza fałszywy wyciąg z księgi metrykalnej. Nieskąpa ofiara na odrapany kościół i
dopisanie drugiego imienia. Drobiazg przecież, a jednak. Doktor Andrzej Charnik, a na
przykład doktor dwojga imion Andrzej Maciej Charnik to olbrzymia, chłopie, różnica.
- To jest gówniane gówno - stwierdził Rukwiel i napił się wreszcie kwasu. Potem spytał:
- Kupiłeś mu to imię?
- Nie. Wyjechałem i dotąd szukam wiechcia mojego dziadka.
- Włóczysz się?
- Przywitajmy się - powiedział tamten radośnie jakoś i wyciągnął dłoń ku Rukwielowi.
Rukwiel ujął ją i stwierdził zgrubiałą szorstką skórę dobrych referencji. Mężczyzna nie
puścił ręki Rukwiela i rzekł:
- Wolno mi wnosić, chłopie, żeś ty rozkręcił to renesansowe popijanie na łączce, ten
komunizm pierwotny: każdemu szklanka wina z czerwonych porzeczek. To mi przypomina
matkę, ona z miasta, z przedmieścia. Mieszkaliśmy na pokojach w betonowcu, a ona
tęskniła za podwórkiem czynszówki. W ciepłe wieczory lokatorzy wystawiali taborety na
takie podwórko, by pogadać, pograć w tysiąca, wypić owocowe wino, pochwalić się
drożdżowym ciastem. Wbiła mi w mózg to pamiętane z dzieciństwa podwórko. Ojciec
czytał mi o Kubusiu Puchatku, bo mu rosła inteligencja, a matka wciąż o podwórku. Ono
musiało wyglądać podobnie jak przed twoją działką teraz, chłopie. No znikam, miło było
mi cię poznać.
- Wpadnij - rzekł Rukwiel. - Kiedy tylko.
Tamten zaśmiał się i zniknął w ciemności. Był na dobrej drodze do znalezienia wiechcia,
jeśli jest takie muzeum. Rukwiel zdmuchnął ogarek i siedział w ciemnościach łowiąc
uchem zanikający gwar i śpiewy z łąki. Nie dorzucano już do ogniska, było dobrze po
północy, skończyło się lipcowe święto. Ścieżką od furty szło dwoje ludzi.
- Nie ma mojego Rukwiela - usłyszał głos Marty. - Ciemno.
- Moje szczęście - zagulgotał Zabiełek.
Rukwiel nie wyszedł z budy, do znudzenia znał takie sytuacje.
- Chodźmy do mnie - głos Zabiełka był prawdopodobnie namiętny.
- Innym razem - odpowiedziała Marta chichocząc. Podeszli pod budę i stanęli przy niej.
Rukwiel nie widząc ich odbierał jakby rodzaj radiowego słuchowiska ze stonowanymi
efektami akustycznymi.
- Panie Zabiełek...
- Michał...
- Panie Michał Zabiełek. Co się tak panu we mnie podoba?
- Wszystko!
- Niech pan opowie w kawałkach. Na przykład: mój szeroki tyłek?
- Tak, tak.
- I co jeszcze?
- Piersi.
- Dlaczego piersi? Ładnie niech pan powie. Żeby mnie rozebrało.
- Bo są jak bochenki chleba.
- To jest ładnie, panie Michał Zabiełek. Ale niech pan weźmie te ręce. Najpierw muszę
zmięknąć. Może powie pan jakiś wierszyk o miłości.
- Nie umiem.
- To pogadajmy do rzeczy. Buda gnije, trzeba nową. A mój stary uczciwa dupa.
- Postawię!
- Poczekaj pan, panie Michał Zabiełek, za chwilkę. Chcę domek z dachówką.
- Teraz nie budujemy z dachówką, ale postaram się.
- Zbiornik z wodą i natrysk.
- To przesada... Marta.
- Słabo się panu podoba to siedzenie Rukwielowej...
- Będzie natrysk!
- I ciepła woda z junkersa.
- Dość wygłupów! - krzyknął Zabiełek z męską mocą. - Domek postawię. Idziemy.
- Zaraz pójdziemy. W kwiaty albo w trawę, ale dziś nie z tobą, Michał Zabiełek. Za rok.
Daję ci słowo baby z uczciwym, szerokim zadkiem, że za rok, o tej samej porze bez
gadania będę zupełnie goła dla ciebie.
- Umie pani prowadzić interesy, pani Rukwielowa. Postawię!
- Nie trzeba. Wystarczy, że pan rozbierze, panie Zabiełek.
- Rozbiorę? Ciebie, Marta?
- Nie. Swoją willę na swojej działce. Rozbierze pan, panie Michał Zabiełek, i odbuduje
jedno mieszkanie na budowie.
- Przecież macie nowe mieszkanie.
- Dla ludzi, panie Michał Zabiełek.
- Pieprzona wariatka. Za ciebie zaraz, tu...
- Jestem robotna, Zabiełek. Mam krzepę.
Rukwiel usłyszał odgłosy małej szamotaniny, jęk, jakiego nie wydają kobiety i ktoś
odszedł powoli.
- Rukwiel! - krzyknęła mocno Marta chcąc wywołać męża z ciemności licznych działek.
Wyszedł przed budę. Zaszumiało w konarach drzewek, szedł tamtędy chłodny wiatr.
Dotknął palcem barku Marty. Spytała spokojnie:
- Nie jesteś głodny, Rukwiel? Mam dwa bochenki świeżego, razowego chleba.
- Jestem, Rukwielowa.
Rozebrała się powoli w tym miejscu, gdzie stała. Jak do snu. Rukwiel począł zdejmować
koszulę.
- Chłodno - powiedział. - Zmarzniesz.
- Jestem bardzo ciepła.
Kiedy już byli gotowi, wzięła go pod ramię.
- Najpierw na łące, gdzie cieszyli się ludzie - powiedziała.
- A potem?
- W makach i w marchwi, w mieczykach i w cebuli. Wszędzie.
Nadzy, z porzeczkowym czerwonym winem w żyłach poszli ścieżką dzielącą działkę na
dwie połowy, na połowę pożyteczną i na ładną.
Życie Literackie, nr 46/1977, 13 XI 1977

Podobne dokumenty