Wino w lipcowym zmierzchu
Transkrypt
Wino w lipcowym zmierzchu
Anatol Ulman Wino w lipcowym zmierzchu - Czereśnia - wyjaśnił Rukwiel. - Oporna. Zabiełek zaproponował jabłoń. Konar jabłoni odłupany przez wiatr. - Nie znoszę kruchego drewna. - Rukwiel zastanowił się. - I kruchego ciasta. Kruchych ludzi. Odgarnął brunatne wióry. - To jest ręka - stwierdził Zabiełek. - Lewa ręka. Po co? - Po gówno - rzekł Rukwiel. W czereśniowym drewnie robił rękę Marty Rukwiel. Ramię i dłoń na postumencie półmetrowej długości. Sześcienna podstawa rzeźby była prawie tak gładka, jak skóra Marty dziesięć lat temu, może i teraz. Marta wyniosła z budy dwie butelki kwasu chlebowego. Zabiełek z wielkim apetytem obejrzał jej cycki w lnianym staniku. Jego twarz przez chwilę sprawiała wrażenie, jakby zatęsknił za dyniami, które dojrzewają pod jesień. Kwas przyjął z wdzięcznością. - Mam pół litra w beczce. Chłodne. Skoczę na swoją działkę - zaproponował. - Będzie wino o zmierzchu - przypomniała Marta. - Wino i wieczorny chłód. Uśmiechnęła się. Pity przed chwilą kwas nadał jej wargom charakter jakiejś wilgotnej obietnicy. Zabiełek zapragnął jej ostro. Rukwiel spojrzał na dłoń żony, zauważył jeszcze kilka załamań w stawie serdecznego palca i natychmiast oddał je w drzewie małym dłutkiem. - Idę dalej rwać - powiedziała Marta. Odwróciła się. Ogromne, pulchne gruszki w majtkach kąpielowych stanowiły przeciwwagę dla jej piersi. Zabiełek machinalnie wspomniał Rukwielowi o gruszkach, które na jego działce żarła brunatna zgnilizna. Kula słoneczna rozmyła się w rzadkim powietrzu i wypełniła je żarem. Rukwiel siedział w cieniu liści orzecha włoskiego i nie przerywał pracy. Zabiełek stał obok niego niezdecydowany, potem kopnął nogą w ścianę działkowej budy. - Gnije - rzekł triumfalnie. - Żałował sąsiad cementu na podbudowę. Ja tam nie. Rukwiel widział w kwietniu, jak ogromny samochód z budowy przywiózł Zabiełkowi płynny cement w dwu stalowych gruszkach. Trzej robotnicy wylali go w drewniane formy i zastygł niby opoka, na której powstał zgrabny domek z drewna, płyt i plastyku. Przegląd materiałów budowlanych stosowanych w 77 roku. Nie musiał patrzeć w stronę działki Zabiełka, ani na jego elegancki domek. Podniósł jednak głowę znad rzeźby. - Wasza willa, panie Zabiełek, powinna być przydzielona rodzinie od lat czekającej na mieszkanie. Zabiełek uśmiechnął się do głupca dłubiącego w drewnie. - Leć sąsiad do blacharni. Rachunki są. Rukwiel cyzelował wskazujący palec Marty w twardej czereśni. Zabiełek stał w słońcu chroniony przez słomiany kapelusz. Odgonił muchę z nagiego brzucha i dodał: - Przyjdę o zmierzchu. - Wino dla wszystkich - rzekł Rukwiel. Marta rwała porzeczki gorące do słońca. Rubinowe kulki odejmowane od gałązek gronami starannie, bez pośpiechu. Czuła ich drobną zmysłowość. Zabiełek idący ścieżką dzielącą działkę na dwie połowy gorączkowo obmyślał powód, dla którego mógłby zatrzymać się naprzeciw Rukwielowej. Jego nalane biodro potrącało złocienie, maki oraz gailardie po lewej stronie działki. Przeważały kwiatostany białe i czerwone. Skubnął żółtorudy zarost na brodzie i rozjaśnił się nagle. Żadnego wiatru w tym upale, a jednak istnieje gest palacza osłaniającego płonącą zapałkę, trzeba się wówczas zatrzymać na chwilę. Tak uczynił, by najeść się napiętymi pośladkami Marty pochylonej nad krzewem. Smakował wydatną, nabrzmiałą płeć między konarami rozwartych ud. Bystrze wypatrzył trochę nie ukrytych włosów. Zatrząsł się odszedł. Kobieta nie odwróciła się. Po jakimś czasie Rukwielowa przytargała pełny kosz przeźroczystokrwistych owoców. - Pomożesz? - spytała męża łagodnie. Rukwiel jednak najpierw wszedł na stołek i z tej wysokości wylał jej na kark konewkę chłodnej wody. Woń upału, wilgoci oraz potu Marty sprawiła mu przyjemność. Później w żelaznej maszynce przykręcanej do stolika w cieniu orzecha miażdżyli porzeczki wyciskając burzący się sok. - Pachnie jak świeża krew - powiedziała. - To znaczy - zastanowiła się - jak życie. Nie potrafię tego nazwać - zrezygnowała. - Jak życie - potwierdził Rukwiel. - Dobrze czujesz. Moszcz zlewali w rozedrganym powietrzu do szklanej butli umieszczonej w koszu z wikliny. Rukwiel spojrzał na popryskaną sokiem dłoń żony. Płyn wydobył jak z negatywu niewidoczne przedtem rysy. Uchwycił dłoń, przyciągnął i położył na stoliku w mokrych rozbryzganych, resztkach kiści i małych liściach porzeczek. - Potrwaj - poprosił. Trwała, zanim nie sfotografował w drewnie. Nagle wysoka temperatura, wysiłek albo łagodny spokój tego świątecznego dnia wprowadził Martę w rozdrażnienie. - Do dupy z tym - powiedziała i zabrała dłoń ze stolika. - Z czym? - Narobiliśmy się dla nich - wskazała ręką otaczający świat - i co? - W każdej kobiecie tkwi zachłanność - stwierdził. - To z instynktu gromadzenia dóbr dla rodziny. - Cholerny filozof - powiedziała i poszła do budy robić obiad. Rukwiel słyszał delikatny stukot noża o deseczkę, na której siekała botwinę. Wyjrzała na chwilę, by go spytać, czy dobrze karmią ich syna na kolonii. Kazał jej pomyśleć. Prócz kwaśnego mleka, śmietany oraz masła świąteczny obiad w zasadzie zrodziła działka. W chłodnej zupie pływał zielony groszek, marchewka, chyba wszystkie warzywa uprawiane między krzewami na prawej stronie działki. Posiłek spożyli pod śliwą, gdyż było to drzewo bardziej rodzime. Potem trochę świętowania bardziej z rozsądku niż z potrzeby. Leżeli na materacach. Mimo braku ruchu powietrza po ziemi pełzła silna, migdałowa woń floksów. Dopiero w bezczynności jawiły się kształty i barwy otaczającej przestrzeni. Płynęła przez nią nawałnica kwiatów karmionych obficie wodą każdego wieczoru. Pół działki kwiatów, przedmiot kpin praktycznych ludzi. Rzadko rwanych, nigdy nie sprzedawanych, bezmyślność i pycha. Rozdawanych ludziom, kradzionych przez ludzi, kwitnących pysznie. - Nawóz, robota, podlewanie. I nic - zganił ich kiedyś z pogardą Zabiełek hodujący przede wszystkim czosnek oraz cebulę. Rukwiel, który nie umiał bezczynności, już po kwadransie wstał i wrócił do zrywania oraz wyciskania czerwonych porzeczek. Pracę rozjaśniał przyjemnością rzeźbienia. Kiedy słońce siadło w konarach drzew, podlewał kwiaty. Podlewając myślał leniwie, który z nich można by odtworzyć na jego maszynie w trwałym materiale. W miedzi lub srebrze. W każdym razie w miedziowcach, dla takich kształtów szlachetny materiał. Uchwycił w dwa palce kwiatuszek ostróżki i zawodowa rutyna natychmiast podpowiedziała rodzaje potrzebnych głowic, a także kierunki posuwu materiału względem frezu. Przestał się bawić tym problemem, gdy uświadomił sobie, że dla wydobycia kształtu kwiatka niezbędny byłby szereg innych czynności: rozwiercanie, struganie, szlifowanie. Mały kwiatek z metalu wymagał zespołu fachowców. Marta, która przysnęła, zerwała się energicznie i dopełniła sokiem do potrzebnej dla fermentacji wysokości pięćdziesięciolitrową butlę. Z jej pomocą Rukwiel wydobył z blaszanej beczki drugą butlę stojącą w wodzie od momentu porannego przywiezienia na działkę. Wynieśli ją na ścieżkę dzielącą ogrody od łąki przeznaczonej dla dziecięcych zabaw. Butla stanęła na stoliczku obok kilkunastu szklanek i paczki świeczek. Część sąsiadów miała przynieść swoje naczynia. Potem Rukwiel umył się pod kranem i włożył białą, uroczystą koszulę. Marta wsunęła swe kształty w zbyt obcisłą sukienkę. Pierwszy zjawił się Zabiełek. Jego obfity brzuch ukrywała teraz również barwna koszula. Pachniał chemicznym jaśminem, przyniósł szklankę oraz wielki i piękny kwiat o rurkowatych kielichach. Już z dala wpatrywał się żarłocznie w postać Marty, której ciało jakby kipiało i rosło w pancerzu sukienki. Gdy zbliżył się, całkowicie utonął wzrokiem w śmiałym dekolcie Rukwielowej. Woń fabrycznego jaśminu walczyła o pierwszeństwo z zapachem żytniówki przylepionym do Zabiełka. Biały kwiat podał Marcie, z napełnioną szklanką odszedł bez słowa. O zmierzchu, kiedy Rukwiel rozlewał czerwone wino, a Marta podawała je chętnym, ludzie z działek siadali w grupach rodzinnych. Zapalali karbowane świeczki przydzielone przez Rukwiela i było to podobne do przerwy w wesołym karnawale, bo rozmowy wesołe i ciepłe jak ciepły i pogodny wieczór. Później ktoś poszedł do kogoś, przyniósł swoją świeczkę i wetknął w trawę obok poprzedniej. Silniejszy blask przyciągał następnych i wzmacniali go swymi świeczkami. Rósł gwar w tym miejscu i śmiechy były mocniejsze. Rukwiel trącał się ze znajomymi i obcymi, wypijał łyczek i napełniał następne szklanki. Nie poszedł na łąkę mimo licznych zachęt, nie chciał być obiektem prawdziwych lub grzecznościowych podziękowań czy komplementów. Chciał tylko widzieć ludzi związanych brakiem interesów, swobodnych i świętujących. Martę jednak wciągnęło grono znajomych kobiet i odeszła ze swoją szklanką. Kiedy przewaliła się pierwsza i druga fala chętnych na czerwone wino z porzeczek, zrobił mały spacer, by dać przyjemność nogom. Trwała życzliwa, choć niezbyt jasna noc. Pod dwoma rzędami georginii stanowiącymi żywopłot działki sąsiada siedział w mroku chłopak z dziewczyną. Rukwiel nie lubił tych kwiatów, ich strojność wydawała mu się drobnomieszczańska, śmieszne przewidzenie, opanowały bez mała wszystkie barwy nie dbając zupełnie o kształt pąków zrobionych jakby z żywej bibuły. Mówił chłopak, bardzo niejasno, leniwie. Rukwiel przystanął. - Przede wszystkim są to ostre źdźbła traw suchych oraz nieżywych jak martwe płomyki nie wyrastające ze wspólnego ogniska. Wszystko takie osobne, że boli. Czas rozpadł się na elementy pokrzywione od niepewności. Ziemia rodząca trawopłomienie jest ziemią bez ostoi. Bezowocne poszukiwanie ładu w niejasnej przestrzeni. Brak skrawka miejsca dla namiętności. Nieszczęśliwie osobny człowiek. Ludzie oddzieleni przeźroczystymi ścianami ze smalcu. Mówił jakby skrzypiąco, sucho. Rukwiel, do którego nie trafiły zawijasy zdań w ich nieoznaczonym sensie, pomyślał, że ktoś tutaj jest baranem wiedzionym na rzeź. - Weź łapę z faworka - wtrącił chłopak bardziej rzeczowo. - Jesteś tylko skórą. Kontakt ze skórą niczego nie rozświetla. - Jasne - potwierdziła dziewczyna. - To bierz szkło - polecił chłopak - i przynieś wina od frajera. Jak mi zaszumi, to cię... - Nie czyniąc granicy między myślami przeszedł w zawodzenie. - Gdzie są radosne ukłucia serca, jeśli pomyśleć o rozrzuconych wszędzie niepewnościach. Człowiek wie, jak kruche, krótkotrwałe jest wszystko. Dziewczyna wstała i Rukwiel szybko wrócił do stolika, gdzie stała butla z winem. W milczeniu napełnił jej dwa słoiki po dżemie. Nie podziękowała i odeszła obojętnie rozpływając się w mroku. - Panie Rukwiel - powiedział stary człowiek, który nadszedł powoli i oddychał ze słyszalnym trudem - nie chciałbym pana obrazić, ale musi pan wziąć. - Co muszę, panie Zdzieblarz? - Porzeczki z moich krzewów. Bo widzi pan - mówił mimo trudności bardzo szybko, by nie dopuścić Rukwiela do głosu - chciałbym, aby za rok, bo przecież za rok znów pan wystawisz butlę przed furtkę działki, było w niej wino i z moich krzaków. Nie jestem pewien, czy dociągnę tego dnia, ale... - Jasne - rzekł Rukwiel. - Jutro zerwiemy. Są trzy dni wolne od pracy. - Już zerwane - powiedział Zdzieblarz. - Tylko wycisnąć. Machinalnie podniósł ze stolika kwiat przyniesiony przez Zabiełka. Potem uważnie przyjrzał się roślinie w nikłym płomyku dopalającej się świeczki. - Panie sąsiedzie - spytał gorączkowo - skąd ten chwast? - Od Zabiełka. Dla mojej żony. - Skurwysyn - powiedział stary. - To jest bieluń. - No to co - rzekł Rukwiel obojętnie. - Bieluń dziędzierzawa - powtórzył Zdzieblarz. - Silna trucizna. - Chytrość i głupota - powiedział Rukwiel. Popatrzyli na siebie. Dochodziła jedenasta. W układzie ludzi świętujących na łące w lipcową noc zaszły zmiany. Poznosili gałęzie wymarzłych na przedwiośniu jabłoni, śliw oraz gruszek, wycięte krzewy niechętne do rodzenia, nawet wysuszone chwasty i zapalili je. Ognisko pozbierało wokół niemal wszystkich, co pozostali na działkach dla Rukwielowego wina albo z innych powodów. Aromat palących się szlachetnie urodzonych drzew i zjednoczona woń suchych ziół wypełniła przestrzeń. Ludzie pili czerwone wino, śpiewali, czasem wybuchali śmiechem. Niektórzy przechodzili obok Rukwiela w nieważnych sprawach. Rukwiel pomyślał o kwasie chlebowym i zapragnął go. Pożegnał Zdzieblarza i udał do swojej działkowej budy. Wewnątrz pomieszczenia znalazł młodego mężczyznę, który zapalił był palnik pod butlą z gazem i gotował wodę. - Robię sobie kawę - wyjaśnił nieznajomy. - Wszystko potrzebne znalazłem. To się Rukwielowi podobało. Zdenerwowała go jednak świeczka przylepiona beztrosko do czereśniowej dłoni Marty. Oderwał ją gniewnie i spytał ostro: - Nie było innego miejsca? - O rany - powiedział tamten. - Znów jakaś świętość! Podniósł się, gdyż siedział na skrzyni z narzędziami ogrodniczymi i przedstawił: - Charnik Zdzisław. Nietutejszy. Jestem z kraju, gdzie wszystko jest święte: bocian srający na strzechę i grusza polna. Także stary dom przy rynku, w którym kurdupel Napoleon przerżnął hrabinę Lubomirską, Potocką, Zamoyską, Tyszkiewicz. Koronkowe majtki księżnej leżą teraz pod ciężkim szkłem w muzeum, pilnuje ich ludowy policjant i habilitują kustosza, który w ich wzorach odnalazł strzelistość bagdadzkiego minaretu, zwiewność tatarskich buńczuków, wycinanki kurpiowskie, krakowski błysk oka na pawim piórze oraz sentymentalizm wczesnego romantyzmu. Rukwiel nie zrozumiał poszczególnych zdań, lecz pojął myśl zasadniczą. - To ręka mojej żony - wyjaśnił. - Jakby tu rzec: robotna. - I szablę tu widzę - rzekł mężczyzna. W pełganiu płomyka świecy zamigotała stal odkryta do białości, gdyż Rukwiel był ją przeciągnął na szlifierce. Tamten złapał Rukwiela za koszulę i spytał buńczucznie: - Powiedz mi waść: to karabela z wiedeńskiej potrzeby czy dragonów pięknego księcia Pepi? Augustówka, czeczuga czy serpentyna? Może szlachetna damascenka? Więc czemu karmazynie na pięciu arach poisz winem ze szklanek? Gdzie puchary orderu Orła Białego, obrzędowe, świąteczne? Z napisem: Pro fide et Maria, pro lege et patria? - Szabla do chwastów na dróżce - powiedział spokojnie Rukwiel. - To i przydomka nie masz panie bracie. Nie jesteś Dunin, Bojar czy Szuba? - Nie. - Nie zasypujesz zatem gnoju po dziadkach podlaskim piaskiem? Nie haftujesz herbów na sukmanach przodków? Rukwiel począł się śmiać serdecznie. Klepnął gościa po plecach szczupłą ręką i powiedział: - Masz chłopie trochę w czubie. Skąd się wziąłeś taki? - Jeżdżę po ojczyźnie i szukam muzeum prażucha. Wiesz, chłopie, co to prażuch? - Wiem. - I jeszcze dwóch muzeów: sutereny oraz kurnej chaty. Nie mówił po pijacku, raczej z goryczą i zadumą: - Bo widzisz, chłopie, babcia nie mieszkała na łańcuckich pokojach, tylko w suterenie, w takiej, co Jaś nie doczekał. Pojęcia nie mam, jak wyglądała taka suterena. Nie chodzi zresztą o wygląd, lecz o wartości, które tam się rodziły. Chciałbym też znaleźć wiecheć słomy podobny temu, jaki dziad mój, wieśniak pracujący w łajnie, wkładał do juchtowego buta zamiast skarpety. Wyobraź sobie: niezmiernie czyste, wywoskowane muzeum, gablota, a pod kryształową szybą co widzisz: pięć par majtek znakomitych rodów związanych wspólną ideą, gdyż własnoręcznie zdejmował je z białych preromantycznych tyłków Jan hrabia Potocki. Więc majty mamy Elżbiety z Ossolińskich, siostry Zofii, teściowej Elżbiety z Czartoryskich, żony Julii z Lubomirskich i drugiej żony Konstancji z Potockich. Przecierasz swe proletariackie oko i nagle majty znikają jak obłoczki. Zamiast tego na honorowym miejscu wiecheć słomy z buta ojca trzydziestu milionów Polaków. Ewentualnie też w cieniu ukryte barchanowe majtki, niebieskie jak niektóre kwiaty orlika, z klapą zapinaną na dwa guziki, grube, mojej i twojej babki. Rozumiesz? - Chyba rozumiem - Rukwiel potwierdził skinieniem głowy. - Pałace jednak są dziś bez lipy dla wszystkich. Tamten zrobił sobie kawę, siorbnął po proletariacku i potwierdził drwiąco: - Gówno rozumiesz. Pałace są i słusznie. Ale nie z nich nasza tradycja. Wiesz, chłopie, mój stary parę lat temu zrobił doktorat, nawet nie powiem, co w nim chwalił. Przed otrzymaniem dyplomu wezwał mnie, inteligenta w drugim pokoleniu, dał szmal i prosił jechać do jednej takiej wioski, skąd rodowód. Miałem mu wytargować u księdza proboszcza fałszywy wyciąg z księgi metrykalnej. Nieskąpa ofiara na odrapany kościół i dopisanie drugiego imienia. Drobiazg przecież, a jednak. Doktor Andrzej Charnik, a na przykład doktor dwojga imion Andrzej Maciej Charnik to olbrzymia, chłopie, różnica. - To jest gówniane gówno - stwierdził Rukwiel i napił się wreszcie kwasu. Potem spytał: - Kupiłeś mu to imię? - Nie. Wyjechałem i dotąd szukam wiechcia mojego dziadka. - Włóczysz się? - Przywitajmy się - powiedział tamten radośnie jakoś i wyciągnął dłoń ku Rukwielowi. Rukwiel ujął ją i stwierdził zgrubiałą szorstką skórę dobrych referencji. Mężczyzna nie puścił ręki Rukwiela i rzekł: - Wolno mi wnosić, chłopie, żeś ty rozkręcił to renesansowe popijanie na łączce, ten komunizm pierwotny: każdemu szklanka wina z czerwonych porzeczek. To mi przypomina matkę, ona z miasta, z przedmieścia. Mieszkaliśmy na pokojach w betonowcu, a ona tęskniła za podwórkiem czynszówki. W ciepłe wieczory lokatorzy wystawiali taborety na takie podwórko, by pogadać, pograć w tysiąca, wypić owocowe wino, pochwalić się drożdżowym ciastem. Wbiła mi w mózg to pamiętane z dzieciństwa podwórko. Ojciec czytał mi o Kubusiu Puchatku, bo mu rosła inteligencja, a matka wciąż o podwórku. Ono musiało wyglądać podobnie jak przed twoją działką teraz, chłopie. No znikam, miło było mi cię poznać. - Wpadnij - rzekł Rukwiel. - Kiedy tylko. Tamten zaśmiał się i zniknął w ciemności. Był na dobrej drodze do znalezienia wiechcia, jeśli jest takie muzeum. Rukwiel zdmuchnął ogarek i siedział w ciemnościach łowiąc uchem zanikający gwar i śpiewy z łąki. Nie dorzucano już do ogniska, było dobrze po północy, skończyło się lipcowe święto. Ścieżką od furty szło dwoje ludzi. - Nie ma mojego Rukwiela - usłyszał głos Marty. - Ciemno. - Moje szczęście - zagulgotał Zabiełek. Rukwiel nie wyszedł z budy, do znudzenia znał takie sytuacje. - Chodźmy do mnie - głos Zabiełka był prawdopodobnie namiętny. - Innym razem - odpowiedziała Marta chichocząc. Podeszli pod budę i stanęli przy niej. Rukwiel nie widząc ich odbierał jakby rodzaj radiowego słuchowiska ze stonowanymi efektami akustycznymi. - Panie Zabiełek... - Michał... - Panie Michał Zabiełek. Co się tak panu we mnie podoba? - Wszystko! - Niech pan opowie w kawałkach. Na przykład: mój szeroki tyłek? - Tak, tak. - I co jeszcze? - Piersi. - Dlaczego piersi? Ładnie niech pan powie. Żeby mnie rozebrało. - Bo są jak bochenki chleba. - To jest ładnie, panie Michał Zabiełek. Ale niech pan weźmie te ręce. Najpierw muszę zmięknąć. Może powie pan jakiś wierszyk o miłości. - Nie umiem. - To pogadajmy do rzeczy. Buda gnije, trzeba nową. A mój stary uczciwa dupa. - Postawię! - Poczekaj pan, panie Michał Zabiełek, za chwilkę. Chcę domek z dachówką. - Teraz nie budujemy z dachówką, ale postaram się. - Zbiornik z wodą i natrysk. - To przesada... Marta. - Słabo się panu podoba to siedzenie Rukwielowej... - Będzie natrysk! - I ciepła woda z junkersa. - Dość wygłupów! - krzyknął Zabiełek z męską mocą. - Domek postawię. Idziemy. - Zaraz pójdziemy. W kwiaty albo w trawę, ale dziś nie z tobą, Michał Zabiełek. Za rok. Daję ci słowo baby z uczciwym, szerokim zadkiem, że za rok, o tej samej porze bez gadania będę zupełnie goła dla ciebie. - Umie pani prowadzić interesy, pani Rukwielowa. Postawię! - Nie trzeba. Wystarczy, że pan rozbierze, panie Zabiełek. - Rozbiorę? Ciebie, Marta? - Nie. Swoją willę na swojej działce. Rozbierze pan, panie Michał Zabiełek, i odbuduje jedno mieszkanie na budowie. - Przecież macie nowe mieszkanie. - Dla ludzi, panie Michał Zabiełek. - Pieprzona wariatka. Za ciebie zaraz, tu... - Jestem robotna, Zabiełek. Mam krzepę. Rukwiel usłyszał odgłosy małej szamotaniny, jęk, jakiego nie wydają kobiety i ktoś odszedł powoli. - Rukwiel! - krzyknęła mocno Marta chcąc wywołać męża z ciemności licznych działek. Wyszedł przed budę. Zaszumiało w konarach drzewek, szedł tamtędy chłodny wiatr. Dotknął palcem barku Marty. Spytała spokojnie: - Nie jesteś głodny, Rukwiel? Mam dwa bochenki świeżego, razowego chleba. - Jestem, Rukwielowa. Rozebrała się powoli w tym miejscu, gdzie stała. Jak do snu. Rukwiel począł zdejmować koszulę. - Chłodno - powiedział. - Zmarzniesz. - Jestem bardzo ciepła. Kiedy już byli gotowi, wzięła go pod ramię. - Najpierw na łące, gdzie cieszyli się ludzie - powiedziała. - A potem? - W makach i w marchwi, w mieczykach i w cebuli. Wszędzie. Nadzy, z porzeczkowym czerwonym winem w żyłach poszli ścieżką dzielącą działkę na dwie połowy, na połowę pożyteczną i na ładną. Życie Literackie, nr 46/1977, 13 XI 1977