Post-apo cześć 1

Transkrypt

Post-apo cześć 1
Współopowieść Post-apo
część 1 (epizody 1-6)
Pod kamiennym sklepieniem przeżyłem szesnaście lat. Mój dziadek jako jeden z
inżynierów przydzielonych do nadzorowania ściśle tajnego projektu NATO zbudował ten
azyl w sercu gór. Kompleks usadowiony w podziemnych trzewiach Tatr, na południu kraju
zwanego wtedy jeszcze Polską, stał się nieoczekiwanym domem dla tych, którzy zdołali
przeżyć Ostatni Dzień. Dzień, w którym ludzkość zapisała swoje epitafium atomowym
ogniem.
Nikt nie pamięta, kiedy konkretnie zaczął padać śnieg. Powiadają, że po pożodze
nuklearnego lata niemal od razu nadciągnęła atomowa zima. Padało latami. Nasz kapelan
Mario powtarza często, że oblicze świata zmieniło się w białą kartę nowej historii i to my
mamy napisać jej prolog. Tabula Baza? Gaza? Raza? Nie potrafię spamiętać tych jego
stwierdzeń, zresztą komu one potrzebne w tych realiach. Śnieg już i tak stopniał, odsłaniając
obraz niewiarygodnego zniszczenia.
Szczerze mówiąc, niewiele wiem o pierwszych latach po wojnie. Dziadka nie
poznałem, zmarł, zanim się urodziłem, a ojciec nie dość, że sam nic nie mówi, to jeszcze
zabrania mi słuchania opowieści innych. Z łowionych sporadycznie fragmentów jawi się
obraz koszmarnego czasu śmierci, chorób i frustracji. Nadzieja pojawiła się dopiero wraz z
przybyciem dużej grupy ludzi ze wschodu. Wiedzeni sygnałami radiowymi odnaleźli drogę
do nas. To właśnie oni pomogli ujarzmić źródła geotermalne i skonstruowali pierwszy
prototyp naszego reaktora.
Moja matka pochodziła z tej grupy. Stali się z ojcem nierozłączni niemal od dnia
spotkania. Pierwszy ślub, a rok później ja – pierwsze dziecko. Wielka radość, a kilka dni
później wielki smutek. Moja matka zmarła. Jej twarz znam tylko z rysunków.
Minęło szesnaście lat względnego spokoju. Wszyscy my, mieszkańcy Giewontu (tak
nazywamy nasz dom), zdążyliśmy okrzepnąć w przeświadczeniu, że wszystko idzie ku
dobremu. Granit izoluje nas od skażenia i promieniowania. Wykorzystując wodę z wrzącego
serca Matki Ziemi, mamy ciepło, energię i światło.
Przez ostatnie trzy lata mój ojciec wraz z kilkoma innymi inżynierami konstruowali
pojazdy, które dumnie ochrzcili „prymotrakami”, chociaż wszyscy i tak nazywamy je
„klekotami”.
Moment, gdy po raz pierwszy ujrzą światło dzienne, właśnie nadszedł.
***
Sergiusz przygryzał usta, spoglądając raz po raz na potężne wrota podziemnego
hangaru. Siedział na pustym kanistrze, obracając w palcach śrubokręt. Prymotraki powinny
były wrócić dwie godziny temu. Niewielkie stalowe drzwi prowadzące do głębszych części
kompleksu uchyliły się bezszelestnie.
– Może to po prostu jakaś drobna awaria – znajomy głos wyrwał szesnastolatka z
zamyślenia.
– Ojciec Mario?
– Masz gdzieś pod ręką drugi fotel?
Po chwili krzątaniny usiedli obok siebie.
– Waszą kłótnię słychać było nawet w kaplicy – odezwał się kapelan.
Sergiusz podniósł wzrok z drżącego śrubokręta i przez sekundę patrzył w
pomarszczone oblicze kapelana.
– Nie pozwolił mi jechać – burknął, spuszczając głowę.
– Dziwisz mu się?
– Teraz gdy ochłonąłem, już nie. Z drugiej strony on wciąż…
– Jesteś jego dzieckiem, zawsze będziesz. W zasadzie jesteś po części dzieckiem nas
wszystkich. Przecież doskonale o tym wiesz. Nie możemy ryzykować przy takiej misji. Może
później.
Sergiusz zgrzytnął zębami. Wrzucił śrubokręt z powrotem do skrzynki z narzędziami.
– To nie wasza decyzja – rzucił. – Kiedy w końcu uznacie mnie za dorosłego? Może
później? Potrafię rozebrać i złożyć większość urządzeń tutaj. Potrafię strzelać. Czego więcej
potrzeba na taką misję? Potrafię w cholerę rzeczy, o wiele więcej niż ci, którzy pojechali!
– Tak, Sergio, potrafisz. Ale ciągle nie potrafisz pojąć rzeczy oczywistych.
– Na przykład?
– Kim jesteś dla nas.
– Boże! Proszę, nie zaczynaj znowu tej gadki!
– Mam prawie siedemdziesiąt dwa lata – westchnął kapelan. – Przeżyłem pieprzoną
zagładę ludzkości i od tamtego czasu staram się trzymać morale nas wszystkich na
względnym plusie. Jesteśmy przyjaciółmi, od kiedy nauczyłeś się mówić, a teraz uznałeś, że
się na mnie wyżyjesz. Bardzo dojrzale.
Nad wrotami zabłysło nagle czerwone światło. Po rozległej przestrzeni hangaru
poniosły się trzaski włączającego się automatycznie oświetlenia głównego.
– Wracają! – krzyknął chłopak. Jego twarz zmieniła się momentalnie z gniewnej
maski w oblicze pełne ulgi i radości.
Ojciec Mario dźwignął się z trudem. Otworzył usta, by się odezwać, lecz zamarł,
widząc wybiegających z wnętrza kompleksu medyków i żołnierzy.
– Co się dzieje? – krzyknął, ruszając za nimi w stronę wrót hangaru.
– Odebraliśmy sygnał od patrolu – rzucił przez ramię dowodzący kompleksem
pułkownik Igor Tolka. Przez moment spoglądał na Sergiusza, po czym dodał ciszej: –
Wracają, ale nie jest dobrze.
Wrota zgrzytnęły głośno i zaczęły się z wolna otwierać.
Pojazd, który z głośnym rzężeniem wjechał do środka, przypominał połączenie
niewielkiej lokomotywy, poduszkowca i transportera. Płyty blachy i części pancerza
chroniące przedział osobowy sterczały poszarpane i powyginane.
Pułkownik dopadł do prymotraka, zajrzał do środka i od razu krzyknął w stronę
medyków. Widząc nadbiegającego Sergiusza, doskoczył i schwycił chłopaka.
– Nie ma go tam! – krzyknął. – Przestań się szarpać i chodź. Daję słowo, że go tam nie
ma!
– Gdzie drugi klekot? Musi być w drugim! – ryknął łamiącym się głosem Sergiusz.
– Wrócił tylko jeden, ale był wcześniej sygnał. Do jasnej cholery, przestań się szarpać!
Mario, trzymaj go.
Sergiusz opadł na kamienną posadzkę u stóp kapelana. Poczuł, jak świat wkoło
zaczyna wirować i kurczyć się. Pułkownik pochylił się i mówił coś o sygnale z drugiego
prymotraka, o misji ratunkowej i nadziei.
– Chodź, Sergio. – Kapelan poprowadził chłopaka do stalowych drzwi. – Nic tu po
nas. Zaczekajmy na odprawę. Jestem pewien, że wszystko zaraz się wyjaśni. Chodź.
Chłopak niemal go nie słyszał. Przed oczyma wisiała mu twarz ojca, a w głowie
dudniło wspomnienie słów, które wykrzyczeli do siebie, zanim się rozstali.
Sergiusz bezwiednie przyjął podany kubek. Gorzki smak i szczypanie w gardle
sprawiły, że chłopak kaszlnął. Mario krzątał się przy biurku pełniącym funkcję ołtarza.
– Muszę zajrzeć do sali medycznej i zobaczyć, co z rannymi – powiedział. – Pójdziesz
ze mną.
Sergiusz powiódł wzrokiem po wnętrzu kaplicy. Podjął decyzję.
–Mario, myślisz, że on żyje? – spytał Sergiusz.
Kapelan podniósł wzrok. Instynktownie chciał podejść, złapać chłopaka w objęcia,
pocieszyć. Spuścił wzrok na krucyfiks leżący na wierzchu torby.
– Nie wiem – odpowiedział po chwili. – Dopóki nie znajdziemy trupa i nie
pochowamy go, będziemy wierzyć, że żyje.
Do kaplicy wpadł znienacka jeden z medyków. Mężczyzna ledwo łapał oddech.
– Proszę ojca! Szybko! – rzucił i wybiegł.
Mario westchnął, podniósł torbę i ruszył do wyjścia. Przystanął przy Sergiuszu i
ścisnął go za ramię.
– Chodźmy.
– To ojca tam potrzebują, nie mnie. Pójdę do hangaru obejrzeć prymotraka. Znajdę
Miszę i wypytam go o wszystko. Spotkamy się później.
Zajrzeli sobie w oczy. Kapelan skinął głową i wyszeptał kilka słów modlitwy.
Idąc do hangaru, Sergiusz starał się koncentrować wyłącznie na przypominaniu sobie
wszystkich szczegółów technicznych prymotraka. Towarzyszył ojcu przy konstrukcji
pierwszego klekota. Obserwował, podawał narzędzia, słuchał rozmów. Wprawił wszystkich w
osłupienie, gdy przy budowie drugiego pojazdu niemal samodzielnie złożył cały system
chłodzenia. Przy trzecim i czwartym pracował już jako pełnoprawny członek zespołu.
Hangar przywitał go nieoczekiwaną ciszą. Sergiusz rozejrzał się, zawołał. Nikt nie
odpowiedział. Widok prymotraka sprawił, że serce chłopca momentalnie rozpędziło się do
gonitwy.
Obchodząc pojazd, wiódł wzrokiem po pokiereszowanym, powgniatanym kadłubie.
Potężna poduszka powietrzna zdawała się na szczęście nienaruszona. Bez niej prymotrak nie
byłby w stanie przebyć nawet pół metra. Silnik i masywny tunelowy wirnik upstrzone były
odłamkami gałęzi i już na pierwszy rzut oka wymagały solidnych napraw.
Widok tego, co zostało z przedziału osobowego, mroził krew w żyłach. Sergiusz
zebrał się w sobie i podszedł bliżej. Patrząc na powyginane, porozrywane płyty pancerza, nie
mógł opędzić się od szaleńczego skojarzenia. Wyglądało to zupełnie jak pudełko z
gwiazdkowym prezentem, do którego dobrało się rozradowane dziecko. Arkusze blachy
sterczały groteskowo porwane i poprute. Ocalały skrawek dachu wisiał wywinięty jak wieko
puszki sardynek.
– O Jezusie – szepnął Sergiusz, nachylając się do środka.
Podłoga przedziału tonęła w łuskach. Gdzieniegdzie spod tego mosiężnego dywanu
sterczał pusty magazynek. Ciężki, nieprzyjemny smród gryzł w nos i oczy. Chłopak zamrugał
i już miał się cofnąć, gdy jego wzrok padł na kawałek papieru wciśnięty w metalową
kratownicę przy konsoli sterującej. Sięgnął ręką.
To, czego wcześniej zdawał się nie dostrzegać, teraz uderzyło w niego z podwójną
siłą.
Smugi, plamy i rozbryzgi. Rudobrązowe ślady, ledwo dostrzegalne na ciemnym tle
metalu, wypełniały przedział osobowy. Żołądek chłopaka ścisnął się w mgnieniu oka.
– Hej!
Sergiusz odskoczył od prymotraka.
– Co ty tu, do cholery, robisz? Ojciec Mario powiedział, że poszedłeś mnie szukać,
ale… – Podbiegający inżynier urwał w pół zdania, widząc bladą jak prześcieradło twarz
chłopaka i jego drżące usta.
– Misza. Ja chciałem… Tam jest… – wyjąkał Sergiusz. – Tam wszędzie jest krew.
Poczuł, jak nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Zatoczył się. Silne ramiona przyjaciela
pochwyciły go i uchroniły przed upadkiem.
– Patrz na mnie! Na mnie! Chodź. Wyjdźmy stąd. Co ci strzeliło do łba, żeby tu
przychodzić? Pułkownik wzywa wszystkich na odprawę. Gdyby się dowiedział, żeś tu
przylazł bez pytania… Myśl, chłopie! Coś się spodziewał tu znaleźć?
Sergiusz zwiesił głowę. Zimne dreszcze oblewały go falami.
– Zamiast zaczekać na mnie, postanowiłeś popatrzeć sam. Do łba ci nie przyszło, że
zafundujesz sobie traumę i szok, co? No i masz. Stój, czekaj. Głowa do góry, oddychaj.
Chcesz się wyrzygać?
– A jeśli on tam był?
– Odebraliśmy sygnał z drugiego klekota, ale był tak zniekształcony, że nie wiemy nic
poza tym, że ktoś tam jest w stanie nadawać. Prawdopodobnie mają uszkodzony sprzęt.
– Co powiedzieli ci, którzy wrócili tym trakiem?
Misza przygryzł usta.
– Nie byłem w sali medycznej – skłamał. – Słuchaj. To, co się dzieje, dotyczy nas
wszystkich. Wiem, że ostatnia godzina to czysty chaos, ale teraz bardziej niż kiedykolwiek
liczy się opanowanie, zimna głowa i myślenie. Wiem, że to, co teraz powiem, może ci się
wydać okrutne, ale twój ojciec nie jest w tym momencie najważniejszy. Wszyscy zbierają się
na stołówce. Żołnierze, inżynierowie, medycy, wszyscy. Tylko dzieciaki mają zostać w
kwaterze szkolnej z Martą i Broszką. Będziesz w stanie wziąć się w garść i nie rozsypiesz się
przy odprawie?
– Czy się rozsypię? Michaił, ja muszę być na tej odprawie. Uszkodzonego traka trzeba
zacząć naprawiać i musimy się do tego zabrać natychmiast. To jest priorytet i muszę
koniecznie porozmawiać z pułkownikiem. Mówiłeś o sygnale z drugiego traka, wiesz, jak
dobrze znam się na elektronice, może będę w stanie wzmocnić sygnał lub wyczyścić przekaz.
O tym też pułkownik musi wiedzieć!
Stanęli przy drzwiach wiodących z hangaru w głąb kompleksu. Sergiusz ponownie
rzucił spojrzeniem na wybebeszonego prymotraka. Obrazy z wnętrza znów wdarły się w jego
myśli. Chłopak momentalnie zgiął się wpół, czując ścisk żołądka.
– Sergio, spokojnie. Zostaw klekota w spokoju. Nie myśl o tym na razie. – Misza
poklepał młodego przyjaciela po ramieniu. – Wszyscy wiemy, co potrafisz z elektroniką, i to
na pewno cholernie się przyda teraz. Wcześniej jednak trzeba jasno określić, co robimy dalej.
Weź parę głębszych wdechów i idziemy na odprawę, okej?
Sergiusz patrzył w granitowy sufit hali, wypełniając płuca wielkimi haustami
powietrza. Ból brzucha zelżał nieco.
– Dobra, możemy iść! – zawyrokował, klepiąc się po udach. Zamarł nagle,
spoglądając na kieszeń. Sięgnął i wydobył z niej pomięty kawałek papieru.
– Co to jest? – spytał Misza.
– Kartka, którą zauważyłem w prymotraku. Sięgałem po nią, gdy… nawet nie
pamiętam, że ją wziąłem.
– Mogę?
Sergiusz oddał znalezisko. Misza rozwinął papier. Jego oczy otworzyły się szerzej, a
na twarzy zatańczył uśmiech.
– A jednak ta twoja idiotyczna wycieczka do czegoś się przyda. Zobacz. Jak nic to
pismo Dudka. Wydaje się, że to kolejna z tych jego pioseneczek, ale spójrz na dół. Widzisz?
– Te cyfry i liczby to chyba…
– Koordynaty! Strasznie chaotycznie i niewyraźnie napisane, ale, cholera jasna, są!
– Co to jest to na samym dole? Pod liczbami. Di?
– Wygląda, jakby chciał jeszcze coś dopisać, ale urwał nagle. Di… Nic mi to nie
mówi. – Misza podrapał się po brodzie w zamyśleniu. – Dobra. W końcu jakaś pieprzona
pozytywna wiadomość w tym całym gównie. Chodź! Pokażmy to reszcie.
Drzwi szczęknęły głucho. Przeszli oświetlonym skąpo korytarzem, który ciągnął się
kilkadziesiąt metrów, wiodąc głębiej w serce góry. Ich kroki dudniły na kratach metalowych
schodów, gdy schodzili ku niższym poziomom. Echo niosło się po głębokim szybie,
wydrążonym przez wojskowe maszyny na krótko przed Ostatnim Dniem.
Sergiusz trzymał się bliżej ściany, co chwila szorując po niej dłonią. Od dziecka
odczuwał wyraźną obawę przed tym miejscem. Klatka schodowa była pomyślana jako
wyjście awaryjne, główną drogę na niższe poziomy stanowić miały potężne windy. Jako że
uruchamianie ich wiązało się z poświęceniem ogromnej ilości bezcennej energii, były
używane bardzo rzadko. Samo spoglądanie na spiralę schodów, wijących się przy ścianie
wysokiego na kilkanaście pięter szybu, powodowało u chłopaka zawroty głowy i falę
paraliżującego strachu. Zupełnie jakby niewidzialna siła miała pociągnąć go ku krawędzi, by
cisnąć nim ponad poręczą w przepaść.
– Te koordynaty. Myślisz, że to tam napotkali problemy? – odezwał się Sergiusz.
– Znając Dudka, spisywał sobie w drodze pomysł na piosenkę, a gdy coś zaczęło się
dziać, zapisał kordy ze wskaźników, na wypadek gdyby elektronika padła – roześmiał się
Misza. – Pieprzony Dudek i to jego śpiewanie – dodał cichnącym nagle głosem.
– No to może chodźmy do sali medycznej, zanim pójdziemy na odprawę. Jeżeli Dudu
odzyskał przytomność, to przecież…
Misza zwolnił kroku. Zszedł jeszcze kilka stopni i zatrzymał się. Sergiusz zbladł
momentalnie, gdy zobaczył twarz obracającego się przyjaciela.
Zrozumiał.
Nawet nie zarejestrował, kiedy usiadł na stopniu.
– Sergio… – zaczął Misza i zamilkł. Dłuższą chwilę szukał słów. – Porobiło się.
Porobiło się cholernie. To naprawdę ciężka sprawa. Wiesz, miałem dwadzieścia dwa lata, gdy
tutaj trafiłem. To było jak sen, jak surrealistyczny, pojebany koszmar. Gdy walnęła pierwsza
atomówka, zlałem się w gacie i chyba wtedy uświadomiłem sobie, że to jednak dzieje się
naprawdę. Wybacz, pieprzę bez sensu, cholera… Dobrze wiesz, że wszyscy hołubiliśmy cię,
od kiedy się urodziłeś. Ja przecież też, mimo że gdzieś pod skórą wiedziałem, że przyjdzie
taki dzień jak dziś, kiedy to wszystko się sypnie, kiedy już nie da rady udawać. Dziękuję
losowi, że zwlekał tak długo i że masz już chociaż te pieprzone naście lat. Na odprawie i tak
byś się dowiedział, więc chyba jednak lepiej, że możemy wcześniej pogadać sami.
Misza usiadł z trudem. Uszkodzone kilka lat wcześniej kolano strzeliło głucho. Zaklął
i skrzywił się.
– Wszyscy, których wyciągnęliśmy z tego traka, nie dali rady – powiedział. – Cholera
wie co się stało. Urszula mówi, że to musiał być jakiś gaz bojowy albo…
– Gaz bojowy?! – Sergiusz wybałuszył oczy. – Gaz bojowy, który rozrywa metalowe
blachy jak tekturę? Co to za pieprzenie?
Misza popatrzył na Sergiusza i poklepał go po nodze.
– Daj mi mówić, Sergio. Wiem, że to wszystko wydaje się nierealne, ale proszę, daj
mi mówić. Nie mamy pojęcia, co się stało z ekspedycją. Cokolwiek to było, musiało uderzyć
w nich naprawdę znienacka, inaczej zdążyliby nadać coś przez radio. Nie wiemy, co tak
urządziło prymotraka. Faktem pozostaje, że wszyscy, których wyciągnęliśmy, mieli porażony
system nerwowy. Ula stwierdziła, że wyglądało to dokładnie tak, jakby ktoś potraktował ich
bronią chemiczną. Przecież ta baba ma czterdzieści lat doświadczenia jako medyk wojskowy,
chyba wie, co mówi, nie? Cała ekipa medyczna szalała tam przy nich w ambulatorium jak
stado pieprzonych demonów. Klęli po rusku, krzyczeli na siebie. Do końca nie przestawali się
starać i walczyć o nich. I ni cholery. Dudek, Fredi i Mały. Wszyscy odeszli i niczego się nie
dowiedzieliśmy.
Zapadła głucha cisza. Misza wpatrywał się w przestrzeń pod sobą. Sergiusz w
granitową ścianę. Łzy kapały bezszelestnie.
– No i tak to wygląda, cholera jasna – odezwał się Misza, pociągając nosem. – I teraz
ty też już wiesz, a pewnie na odprawie nasłuchasz się jeszcze więcej. Nic już z tym nie
wskóramy, to przeszłość. A teraźniejszość jest taka, że załoga drugiego traka i twój ojciec
żyją. Może udało im się uciec, może gdzieś się schowali. Nadają co pewien czas, ale mają
spieprzone radio, nawet alfabet Morse’a nie daje się wyraźnie wyłapać. Jedno jest pewne,
zrobimy absolutnie wszystko, żeby ich sprowadzić z powrotem.
Gdzieś z dołu dobiegł szczęk metalu. Posadzkę na dnie klatki schodowej zalał jasny
blask bijący z otwartej śluzy.
– Kto tam? Michaił? – kobiecy głos poniósł się tubalnym echem. – Masz tam gdzieś
Sergiusza?
– Tak, Malka. Jesteśmy tutaj, już schodzimy.
– Chodźcie, chodźcie. Odprawa ma się zacząć lada moment. Idę powiedzieć, że Sergio
się znalazł.
– A gdzie niby miałem się zgubić? – westchnął chłopak, ocierając pospiesznie twarz.
– No wiesz – prychnął Misza, wstając i rozmasowując kolano. – Byli i tacy, którzy
stwierdzili, że skoro nie ma cię w kwaterze ani z kapelanem, to na pewno poleciałeś na
zewnątrz sam szukać ojca.
– Genialne.
– Powiedz, że nie przyszło ci to do głowy.
Ich spojrzenia spotkały się na chwilę, a po twarzach przemknął cień uśmiechu.
Oczy niemal dwudziestu zgromadzonych na odprawie ludzi spoczęły na Sergiuszu,
gdy tylko wraz z Miszą weszli do sali zebrań. Gwar cichych rozmów zamarł w jednym
momencie. W pomieszczeniu, które wcześniej służyło za magazyn żywności, zapadła cisza.
– Jesteśmy w komplecie – głos pułkownika Igora Tolki, sześćdziesięcioletniego
dowódcy kompleksu, odwrócił głowy zebranych. – Zacznijmy.
– Co z nimi?
– Wrócił jeden czy dwa traki?
– Zaczekajcie z pytaniami – pułkownik podniósł głos ponad rosnący harmider. –
Z misji powrócił jeden prymotrak. Z drugiego pojazdu otrzymujemy sporadyczne sygnały
radiowe, ale prawdopodobnie mają uszkodzony sprzęt i nie możemy się porozumieć. Z traka,
który wrócił, wyciągnęliśmy ciężko rannych Dudkowa, Kasparowicza i Kowacza. Medycy
robili, co mogli, ale z przykrością muszę powiedzieć, że żaden z nich nie przeżył.
Przygotowujemy misję ratun…
– Dudek nie żyje? – padło z czyjegoś wyraźnie ściśniętego gardła. – Fredzio i Mały
też? Boże! Przecież to miał być tylko…
– Spokój. – Pułkownik podniósł rękę. – Wiem, że żyliśmy dość długo bez podobnych
incydentów, ale też wszyscy doskonale wiecie, jaka jest stawka. Niektórym mogło się
zdawać, że możemy pozwolić sobie na błogostan i trwanie, ale wcześniejsze spotkania chyba
dostatecznie rozwiały wątpliwości.
Sergiusz zmarszczył brwi i spojrzał w bok, na Miszę.
– Jakie wcześniejsze spotkania? – syknął. Gdzieś głęboko w środku poczuł rodzący się
gniew.
– Tak. Były zebrania wcześniej. – Przyjaciel kiwnął głową i spuścił oczy. – Później
wszystko ci powiem, na razie posłuchajmy pułkownika.
Dowódca bazy budził powszechny respekt i cieszył się niezłomnym zaufaniem. Mimo
to wieść o potrójnej stracie uderzyła mieszkańców Giewontu tak niespodziewanie i mocno, że
przez chwilę zgromadzenie zmieniło się w pełen krzyków i przekleństw tygiel żalu, oskarżeń
i wściekłości.
– Dość! – huknął ponad jazgotem głos kapelana. Sala ucichła. Niektórzy opadli
z powrotem na zaimprowizowane siedziska. – Nie po to przetrwaliśmy niemal dwadzieścia
cholernych lat, żebym teraz wśród was słyszał podobne wrzaski. Wiemy, Michale, że Fred był
twoim przyjacielem, ale pomyśl, co on by teraz pomyślał, słysząc, coś właśnie wykrzyczał do
Urszuli. Naprawdę myślisz, że to jej wina? Czy ktoś naprawdę myśli, że tych śmierci winien
jest Igor albo ktoś z lekarzy? Czas na żal, na ułożenie tego w głowach, na pochówek przyjdzie
później. Teraz mamy kilka kluczowych kwestii do zdecydowania. Skoro wcześniej
postanowiliśmy dzielić się wszystkimi informacjami, to zrozumcie teraz, że to też jest część
tej decyzji. Koniec kłótni! Igor, mów dalej.
Sergiusz ścisnął pięści, aż zbielały mu kostki. Przypominał sobie sytuacje, w których
wcześniej ojciec delegował go do różnych nieoczekiwanych zajęć. Wtedy zdawało się to
chłopakowi dziwne, ale nie sprzeciwiał się. Teraz zrozumiał, że część życia Giewontu omijała
go. Ci, którzy spotykali się na tych decyzyjnych zebraniach, postanowili traktować go jak
jedno z dzieci i trzymać w niewiedzy. Sergiusz przełknął ciężko ślinę, tamując cisnące się łzy.
Tym razem były to łzy gotującego się gniewu.
– Weź się w garść, natychmiast – usłyszał przy uchu suchy szept ojca Mario. – Czas
na złość i rozliczenie tego jeszcze przyjdzie, tak samo jak u reszty. Teraz skoncentruj się i
słuchaj, co się mówi. Do ciężkiej cholery, przecież wkrótce będziesz musiał grać pierwsze
skrzypce. Chciałeś dorosłości, przykro mi, ale tak właśnie wygląda to cholerstwo.
Sergiusz spojrzał w pochyloną ku sobie twarz i zimne, pełne iście granitowego
spokoju oczy kapelana. Skinął głową. Wytarł dłonie o spodnie i wrócił do śledzenia słów
dowódcy.
– Misja będzie o tyle trudna, że nie wiemy nawet, gdzie konkretnie rozpocząć
poszukiwania.
– Pułkowniku – odezwał się Misza, podnosząc rękę – w tej lawinie złych wiadomości
może znajdzie się choć jedna dobra. Sergio znalazł w prymotraku zapiski. Wyglądają na
koordynaty.
Oczy wszystkich znów zwróciły się na chłopaka.
– Sergiej, to wspaniałe wieści, chłopie – odezwał się pułkownik, lustrując podaną mu
kartkę. – Zdaje mi się na oko, że będzie to kwadrant w okolicach ruin Nowego Targu, jakieś
dwadzieścia kilometrów stąd. W końcu coś pozytywnego. Musimy skonsultować to z mapami
i sygnałami z drugiego traka. Sergiusz, należy ci się nagroda, sy…
– To może zamiast durnej nagrody dostanę trochę prawdy, trochę pieprzonego
szacunku?! – słowa eksplodowały z ust Sergiusza, zanim na dobre uświadomił sobie, że go
ponosi. Zerwał się z miejsca, patrząc wprost w twarz Igora Tolki. – To wymysł mojego ojca?
Pański, pułkowniku, czy może po prostu decyzja wszystkich, co? Nie mówić mi nic!
Traktować na równi z resztą ośmio- i dzięwięciolatków? Czyj to był pomysł?
– To była decyzja nas wszystkich. Teraz wyraźnie widać, że to błąd, Sergiej. –
Pułkownik wytrzymał spojrzenie. – Podjęliśmy taką decyzję kilka lat temu i jakoś nikomu nie
przyszło do głowy zrewidować jej wraz z twoim dorastaniem. Proponuję teraz jednak przejść
nad tym do spraw, które są istotne.
– Najpierw chcę wiedzieć, co się właściwie dzieje. Wcześniejsze zebrania? Ojciec
mówił, że ta misja to tylko rekonesans i prawdziwy test prymotraków. Po co naprawdę
pojechali?
– Powiedzcie mu – rzucił niskim, władczym głosem Nikola Arapow, biolog,
specjalista od hydroponiki i aeroponiki, szef zespołu zajmującego się uprawą jadalnych i
leczniczych roślin. Potężnie zbudowany Ukrainiec dźwignął się ze skrzynki przy ścianie.
Szarpnął dwukrotnie za długą brodę, jak to miał w zwyczaju, będąc zdenerwowanym, po
czym skinął głową w kierunku Sergiusza. – Dość już tych dram. Skretynienie i dziecinada u
wszystkich. Mów, Igor, albo ja mu powiem. Bez tego świstka papieru, który wynalazł młody,
cały czas bylibyśmy w czarnej dupie! A tak jest chociaż szansa ściągnąć tamtych i drugą
maszynę z powrotem.
– Dobrze – zaczął pułkownik po chwili. – Teraz tylko to, co istotne i co musisz
wiedzieć, Sergiej. Reszta później. Prymotraki wyjechały w misję, której głównym celem było
poszukiwanie nowych źródeł żywienia dla nas. Od dwóch lat nie udaje nam się wyhodować
nic zdatnego do jedzenia. Nie mamy pojęcia, dlaczego nagle uprawy hydro- i aeroponiczne
padły. Wyczerpaliśmy niemal wszystkie zapasy. Wodę mamy, ale jeśli nie uruchomimy na
powrót naszych upraw lub nie znajdziemy innego zaopatrzenia, jesteśmy, jak to ujął Kola, w
czarnej dupie. Teraz już wiesz tyle co wszyscy. Ominęły cię spotkania, na których
bezskutecznie szukaliśmy rozwiązań, opanowywaliśmy histerię i kłóciliśmy się, co mamy
robić dalej. Skoro tak dobrze nam idzie surowe rzucanie faktami i niewygodnymi prawdami,
to teraz też wymagam od ciebie decyzji, Sergiej. Michaił jest jednym z dwóch pilotów
prymotraka, którzy nam zostali. Drugim jesteś ty. Któryś z was pojedzie trakiem na misję
ratunkową, drugi musi zająć się tym cholernym sygnałem radiowym i komunikacją z załogą
zaginionego traka. Trzeba też zacząć naprawiać klekota numer jeden. Musi być sprawny jak
najszybciej i do tej roboty, przy braku twego ojca, również najlepiej nadajesz się ty.
– Dlaczego nie naprawimy najpierw uszkodzonego klekota i nie poprowadzimy
porządnej misji ratunkowej? – odezwała się jedna z kobiet. – Dozbroić maszyny,
skompletować dwie załogi i ruszać po nich!
Kilka entuzjastycznych okrzyków przyłączyło się do pomysłu.
– Dlatego, że tamci nie mają czasu. Promieniowanie okazało się o wiele wyższe niż…
– Mówiliście przecież, że opad radioaktywny przestał być groźny dla zdrowia już
kilka lat temu! Co to, do cholery, kolejne kłamstwo?!
– Tak mówiliśmy, bo tak byliśmy przekonani, aż do tej feralnej, cholernej misji.
Zanim utraciliśmy łączność z prymotrakami, wysłali nam paczkę danych z aparatury.
Wychodzi na to, że promieniowanie tam wciąż utrzymuje się na zabójczych poziomach. Nie
powinno tak być i ni w ząb nie ma to sensu, ale trzeba przyjąć, że przyrządy nie kłamały.
Jeżeli utknęli w tamtej strefie, to musimy ich wyciągnąć w ciągu następnych sześciu, siedmiu
godzin. Teraz tak jak mówiłem. Michaił i Sergiej, naradźcie się, który za co się bierze. Ja idę
sprawdzić te koordynaty z Borysem. Reszta wraca do swoich zajęć i na wszelkie świętości,
nie siedźcie tutaj razem, bo robi się z was zgraja buntowników, którzy zachowują się, jakby
normalny świat jeszcze istniał. Gówno! Przestał istnieć lata temu. Spadły bomby i wszystko
teraz wygląda inaczej. Obudźcie się i otrząśnijcie z letargu, wracamy do punktu wyjścia
sprzed siedemnastu lat i znowu trzeba przetrwać! Do roboty!
– Wciąż myślę, że to nie najlepszy pomysł. – Misza pociągnął za element osłony
ogromnego wirnika. Powiódł rękawicą po masywnych śrubach utrzymujących śmigło na
miejscu. – Tam może się zrobić naprawdę nieprzyjemnie.
Sergiusz wychylił się z kabiny. Ktoś z ludzi kotłujących się na trapach otaczających
prymotraka podał mu skrzynkę.
– Stery sprawdzone? – Kobieta z planszą w jednej, a ołówkiem w drugiej dłoni rzuciła
pytanie, nie podnosząc wzroku znad listy.
– Tak, wszystko w porządku – potwierdził Michaił. – Słuchasz, Sergio? Mówiłem, że
to nie do końca dobry pomysł.
– Mówiłeś – przytaknął Sergiusz, podchodząc do przyjaciela. Wytarł zabrudzone
smarem ręce i zaczął ostentacyjnie wyliczać na palcach. – Za pierwszym razem chyba z
siedem razy, teraz jeszcze z pięć. Mówiłeś też zaraz po odprawie i w drodze do hangaru.
Michaił otworzył usta i wycelował w młodzieńca trzymanym kluczem nasadowym.
– Misza, wiesz równie dobrze jak ja, że nie chodzi o to, kto jest lepszym pilotem.
Chodzi o prosty fakt. – Sergiusz wskazał na nogę kompana. – Ty masz spieprzone kolano, a ja
jestem zdrowy. I tyle. Powiedz, że nie mam racji.
Kilka kolejnych minut nie odzywali się do siebie. Obchodząc prymotraka, sprawdzali
po raz kolejny wszystkie systemy i elementy. Gwar ludzi krzątających się przy potężnym
pojeździe przypominał szemrzący górski potok.
– No daj spokój, nie chciałem ci sprawiać przykrości – powiedział Sergiusz, gdy znów
stanęli obok siebie. – Ustaliliśmy wszystko wcześniej, a teraz znowu zaczynasz mieć
wątpliwości. Po co? Przecież i tak nie odpuszczę. Jadę i koniec.
– No jedziesz, jedziesz, dobra już. – Misza stuknął kluczem w kadłub. Po hangarze
poniósł się metaliczny jęk. Kilka osób obróciło głowy. – Bardziej gotowy nie będzie. –
Michaił chwilę szukał wzrokiem kobiety nadzorującej przygotowania. Podniósł kciuk i skinął
głową w jej stronę.
– Misza – Sergiusz ujął przyjaciela za ramiona – ja naprawdę wiem, co robię.
Widzimy się przy wyjeździe. Zamiast wciąż obracać w głowie mój temat, skoncentruj się
teraz nad drugim trakiem. Musicie go połatać jak najszybciej się da.
W samotności pustej kwatery czas zdawał się ciągnąć w perfidnie zwolnionym tempie.
Sergiusz siedział na pryczy, wpatrując się w rysunek matki. Z pożółkłej kartki papieru
spoglądały na niego duże, lekko skośne oczy. Młodzieniec powiódł wzrokiem po ścianach,
zatrzymując spojrzenie na poszczególnych szkicach, rysunkach technicznych i notatkach.
Wszystko wkoło przypominało ojca. Gdzieś w głowie wciąż słyszał słowa dowódcy
kompleksu Igora Tolki o latach błogiej ignorancji. Teraz w ciągu zaledwie kilku godzin całe
dotychczasowe życie zmieniło się nie do poznania. Monotonia codziennych zajęć, spotkań,
ćwiczeń i nauki prysła niczym bombka świąteczna zdeptana ciężkim żołnierskim butem.
Zastąpiły ją strach i ciągle rosnąca niepewność.
Po kilku minutach Sergiusz powędrował pod prysznice. Miał nadzieję na namiastkę
uspokojenia przed startem, zamiast tego kilka natrętnych myśli opanowało jego świadomość,
wypychając całą resztę. Trwał z czołem opartym o granitową ścianę, niemal nieświadomy
oblewających ciało strug gorącej wody. Wyobraźnia podsuwała mu wciąż zmieniające się
wizje, kaleczące i dręczące niczym eteryczny drut kolczasty. Widok trupa rozszarpanego
ogromną siłą, tą samą, która rozerwała pancerz prymotraka. Ciało zakleszczone pod
przewróconym pojazdem, pogruchotane i poskręcane. Upiornie blade oblicze skąpane w
wielkich kroplach potu, nabrzmiałe w końcowej fazie choroby popromiennej wargi łapiące
ostatnie tchnienia. Wiele scenariuszy śmierci, zawsze ta sama twarz. Mimo pary kotłującej się
w przestrzeni wspólnych pryszniców i temperatury niczym w saunie Sergiusz co chwila
dygotał.
– Za dziesięć minut w zbrojowni – głos zza kotary wyrwał go z udręki myśli.
Rysunek matki złożył pieczołowicie w kostkę, włożył do foliowej torebki i schował w
wewnętrznej kieszeni uniformu. W parach sprawdzali nawzajem swój ekwipunek, upewniając
się, że nic nie zostało pominięte. Sergiusz dopiął kamizelkę, ściągnął mocno klamry, wbił
magazynek w pistolet i schował broń do kabury na udzie.
Cała czwórka przystanęła u progu hangaru. Albo procedury zmieniały się wraz
z kryzysową sytuacją, albo populacja schronu zdecydowała się po prostu je zignorować i
zjawić się przy prymotraku, by pożegnać członków misji ratunkowej. Twarze niemal
wszystkich mieszkańców Giewontu witały ich przy wejściu do ogromnej hali.
Gdy szli do traka, słyszeli z obu stron ciche słowa. Słowa otuchy, słowa przyjaźni,
słowa nadziei, fragmenty modlitw, życzenia. Sergiusz spuścił głowę i przyspieszył. Nie mógł
oprzeć się wrażeniu, że jest jak skazaniec na ostatniej prostej ku szubienicy.
– Załoga w komplecie. – Pułkownik Tolka skinął lekko głową. Oprócz niego na
platformie przy kabinie stało kilka osób. Dość korpulentna kobieta o siwych włosach
związanych w okrągły, ciasny kok postąpiła w ich stronę. Małe, przenikliwe oczy spoglądały
zza zasłony grubych szkieł.
– Mówiliśmy o tym wcześniej – odezwała się. – Tym razem zabezpieczamy się, na ile
to możliwe. Maski cały czas na twarzy! Czy detektor chemiczny wyje czy nie, nawet jeśli
będzie wam niewygodnie i gorąco, nie wolno wam ich zdejmować. Zrozumiano? Dodatkowo
każdy z was ma mieć przy sobie to. – Podniosła dłoń z kilkoma metalowymi cylinderkami. –
W razie gdyby ktoś dostał się pod działanie czynnika chemicznego, od razu aplikujecie.
Objawy pamiętacie czy powtórzyć? Przekręcacie tutaj, wciskacie bezpiecznik. Nawet jedną
ręką dacie radę.
Z końcówki cylindra wystrzeliła gruba stalowa igła. Sergiusz poczuł, jak robi mu się
sucho w ustach. Wzdrygnął się.
– Wbijacie w środek mostka, tutaj, w serce. Zrozumiano?
– Tak jest – mruknął chłopak, chowając dwie stalowe tuleje w kieszeni kamizelki.
– Rozkazy i plany znacie – włączył się dowódca. – Zostają cztery godziny do zmroku.
Łączność radiowa non stop. Na koordynaty powinniście dotrzeć w niecałą godzinę. Jeśli ich
znajdziecie, pakujecie się i wracacie. Jeśli ich tam nie będzie, szukacie najwyżej półtorej
godziny. Jeśli gdziekolwiek napotkacie niebezpieczeństwo lub ślad tego, co dorwało
pierwszego traka, zawracacie. Żadnego szarżowania, żadnego narażania się, pamiętajcie, że
jesteście misją ratunkową. Jasne? Dowodzi porucznik Kordyła.
Wszyscy oprócz Sergiusza przed wejściem do kabiny odwracali się do zebranych.
Machali, uśmiechali się, kiwali w stronę przyjaciół i bliskich. Chłopak nie zwlekał ani chwili,
od razu chciał wskoczyć do wnętrza i zasiąść w fotelu pilota.
Czyjeś ręce chwyciły go za ramiona i obróciły. Zanim zdążył się zorientować, Michaił
zgniatał go w niedźwiedzim uścisku.
– Wróćcie bezpiecznie, do ciężkiej cholery – mruknął chłopakowi przy uchu, po czym
puścił go, odwrócił się i energicznym krokiem zbiegł ze schodków trapu.
Sergiusz przełknął ciężko ślinę, omiótł wzrokiem zebranych, ledwo zauważalnie
skinął głową i zniknął we wnętrzu pojazdu. Drzwiczki zatrzasnęły się z metalicznym
trzaskiem.
– Ruszamy. – Porucznik Kordyła pochylił się nad ramieniem młodzieńca. Krótka ruda
broda okalająca twarz dowodzącego załogą pachniała ostrym dymem namiastki tytoniu, którą
uprawiano w schronie. – Maski na głowę. Zapiąć i sprawdzić słuchawki.
Sergiusz sięgnął do przełącznika zapłonu. Prymotrak zamruczał i zadrżał, a gdy tylko
chłopak poczuł pod nogami wibracje podłogi, strach i towarzyszące mu od kilku godzin
obawy nagle zniknęły. Uśmiechnął się półgębkiem, naciągając na głowę maskę.
– No to dawaj, powoli naprzód – usłyszał w słuchawkach ponad rosnącym rykiem
silnika.
Prymotrak uniósł się, wydymając fartuch powietrzny, i ruszył w kierunku potężnych
wrót hangaru.
Wyjechali na rozległy plac u podnóża granitowej ściany. Na tle masywu gór skąpany
w niemal stroboskopowym świetle słońca prymotrak wyglądał jak maleńka, sunąca powoli
kropla metalu.
– Odczyty w normie, brak skażenia, promieniowanie akceptowalne – rozległ się
w słuchawkach meldunek nawigatora.
– Dobrze. Herman, na stanowisko karabinu.
– Jestem, jestem.
– Oczy otwarte. Pałasz, zostaw tę maskę, dobrze leży.
– Gniecie mnie w szyję, co za kurewstwo przeklęte – rzucił nawigator, starając się
poprawić ułożenie maski przeciwgazowej.
– Uszkodzisz mikrofon i trzeba będzie wracać. Zostaw to. Młody, na trakt i jazda.
Sergiusz przesunął przepustnicę. Prymotrak szarpnął lekko i pojechał gładko po
rozległym placu niczym otoczak po tafli lodu. Plac kończył się opadającą lekko skarpą.
Usunięto z niej pnie i drzewa, tworząc dość szeroki zjazd, prowadzący na piaskową łachę w
korycie rzeki.
Prymotrak osunął się ku pędzącemu strumieniowi, skręcił i ustawił się ponad nurtem.
Mgiełka wzburzonych kropel wody omiotła żleb potoku, tworząc wiry i rzucając rozmigotane
tęcze. Śmigło zawyło głośniej, gdy silnik wszedł na wyższe obroty. Prymotrak zaczął
nabierać prędkości, a po chwili pofrunął ponad kamienistym dnem, korygując kurs
wychyleniami tylnych stateczników.
– Czysto, na razie nic szczególnego – raportował porucznik Kordyła w rozmowie
z Giewontem. – Żadnych śladów, jesteśmy trzy kilometry od wylotu doliny. Wszystkie
odczyty normalne.
– Poruczniku – wtrącił się Herman ze stanowiska karabinu maszynowego z tyłu
pojazdu – lecimy dość szybko, ale już drugi raz mam wrażenie, że widziałem jakiś ruch przy
brzegu rzeki. Pomyślałem, że wypadałoby się jednak może odezwać. Nie wiem, chyba trzeba,
co nie?
Porucznik uniósł brwi, wpatrując się w członka załogi. Herman miał ponad
pięćdziesiąt lat, jak większość mieszkańców schronu. Był kompletnie łysym, przysadzistym
mężczyzną o masywnych barkach i potężnych ramionach. Przeszedł przeszkolenie, ale wciąż
zdawało się, że realia militarnych procedur, żargonu i rozkazów są mu kompletnie obce. W
życiu przed Ostatnim Dniem Herman był zawodowym drwalem. Najwcześniej zdecydował
się opuścić podziemia schronu i długo walczył, aby pozwolono mu wyjść na pierwszy zwiad.
– Herman, jeśli coś widziałeś, to co? Zwierzęta? Ludzi? Co?
– Raczej zwierzęta, to znaczy ciężko powiedzieć. Szybko jedziemy i nie wiem do
końca. W krzakach wzdłuż brzegu jakby ruch, coś takiego.
– Dobra. Trzymamy kurs. Młody, ty widziałeś coś przed trakiem?
– Pusty trakt, nic – rzucił Sergiusz, nie odrywając wzroku od koryta rzeki. Sięgnął do
przepustnicy i zwolnił przed ostrym załomem. Gdy tylko prymotrak wychynął zza zakrętu,
Sergiusz szarpnął ostro ster i przepustnicę. Pojazd przechylił się gwałtownie i chwilę sunął
bokiem. Zatrzymał się zaledwie o kilka metrów od potężnego konaru drzewa zwalonego w
poprzek rzeki.
– Ożeż, kurwa mać! – ryknął porucznik Kordyła, gramoląc się na nogi. Manewr cisnął
nim o przeciwległą ścianę. – Co się dzieje?!
– Przeszkoda – szczeknął w mikrofon nawigator. – Cholera, o mało nie wycedziliśmy.
Niezły refleks, Sergio!
Chłopak dopiero teraz wypuścił wstrzymywane powietrze, kostki dłoni zaciśnięte
kurczowo na sterach odezwały się bólem skurczu. Dźwignął się z fotela, nachylił ku prawej
burcie pojazdu i zbliżył twarz do szybki, lustrując torujące drogę drzewo.
– Wygląda na to, że grunt się obsunął. – Herman pochylił się przy Sergiuszu.
– Herman, do ciężkiej cholery! Wracaj do karabinu, chłopie! Sergiusz, do sterów! –
krzyknął Kordyła. – Raport, odczyty, co z wami?!
Po chwili krzątaniny załoga wróciła na swoje miejsca. Prymotrak trwał niemal
w bezruchu w cieniu stromej skarpy, z której runęło drzewo.
– Jak pierwsze traki tędy przejechały? Da się to objechać jakoś? – spytał dowódca.
– Wygląda na to, że innej drogi nie ma – odezwał się Sergiusz. – Za stromo po
bokach, trzeba by cofnąć ze cztery kilometry i spróbować alternatywnym traktem przez grań.
– Alternatywnym? Tam to dopiero będą jaja. Nie zeszła tam jakaś lawina niedawno?
– Niedawno to zwaliło się to drzewo. – Herman wskazał za okienko. – Po korzeniach
widzę. Nie wiem, czy zdążymy do nocy, jakby ciąć to piłą.
– Raportowałeś do Giewontu?
– Tak. Zastanawiają się nad opcjami.
– Może je wysadzić? – wtrącił nawigator, skupiając na sobie wzrok reszty załogi. –
Mamy parę kostek w ekwipunku.
– Mówili, że w razie napotkania czegoś niespodziewanego mamy wracać – mruknął
Herman, poprawiając okrągły filtr z boku maski.
Sergiusz wbił w niego spojrzenie pełne ognia, ale nim zdążył się odezwać, porucznik
podniósł rękę.
– Spokój! Ile nam zostaje? Trochę ponad trzy godziny, tak? No to teraz mamy trzy
minuty, zbieramy pomysły i opcje, a później podejmę decyzję.
– Zawracamy i jedziemy alternatywną – rozkazał dowódca.
Sergiusz skinął głową i sięgnął do przyrządów. Odetchnął ciężko. Opcja powrotu do
schronu, o której chwilę wcześniej wspomniał Herman, zagotowała w nim krew bardziej niż
niedoszłe zderzenie z drzewem.
– Wszyscy jesteśmy zdenerwowani. – Porucznik Kordyła ścisnął ramię chłopaka. –
Skoncentrujmy się na zadaniu i do przodu. Nie ma mowy o powrocie bez nich.
Sergiusz wiedział, że dowódca mówi w zasadzie tylko do niego, bezbłędnie
interpretując zaciśnięte szczęki i dłonie drżące na sterach.
– Za kilka minut będziemy na rozwidleniu. Nie powinniśmy stracić więcej niż
dwadzieścia minut. – Nawigator wzniósł kciuk w górę i pomachał do Sergiusza. – Dobra jest.
Sergiusz skinął głową i wlepił wzrok przed siebie. Zwiększył prędkość. Gdyby był w
schronie, mógłby na spokojnie poszukać odosobnienia w jednym ze swych ulubionych miejsc
i tam opanować emocje. Tutaj, w zamknięciu pędzącego klekota, najbardziej irytowała go
nieumiejętność maskowania uczuć. Wiedział, że dowódca i nawigator starali się dodać mu
otuchy swymi słowami, ale nie mógł też oprzeć się wrażeniu, że zamiast być jednym z
pełnoprawnych członków załogi, wciąż jest postrzegany jako wymagający specjalnej opieki i
specjalnych względów.
– Zwolnij, Sergio. Dojeżdżamy. Teraz łukiem i łagodnie pod górę. Świetnie. Herman,
raport.
– Czysto dookoła. Nic szczególnego.
– Dobra. Powoli do przodu. – Kordyła nachylił się nad ramieniem Sergiusza,
wpatrując się w teren przed pojazdem. – Grzbietem pojedź szybciej, ale bez szaleństw.
Herman, nie śpij. Raportuj. Jesteśmy tutaj odsłonięci ze wszystkich stron i widoczni bardziej
niż tłusta mucha na świątecznym obrusie. A ty co? – rzucił w bok. – Zajmij się, cholera,
nawigacją, a nie gap się przez okno. Widoczki ładne? Miło. A teraz do konsoli. Koncentracja
wszyscy!
Prymotrak sunął prosto jak strzała, tnąc szeroką powierzchnię rozłożystego górskiego
grzbietu. Wąska grań, wijący się w ciasnych skrętach odcinek, czekała przed nimi.
Monotonny głos rozglądającego się Hermana, powtarzającego „czysto, czysto” w
kilkunastosekundowych odstępach, zdawał się wyznacznikiem upływającego czasu.
– Dobra. To tyle z zielonej autostrady, teraz powoli i ostrożnie – mruknął Kordyła. –
Prymotraki to wspaniałe maszynki, ale latać jeszcześmy ich nie nauczyli.
Maszyna zwolniła, przejeżdżając z szerokiej trawiastej powierzchni grzbietu na
skalistą, wąską grań. Pilotowanie Prymotraka wymagało tutaj umiejętności graniczących z
prekognicją. Każdy zakręt, każdy wiraż trzeba było planować z wyprzedzeniem, biorąc
poprawkę na bezwład ciężkiej maszyny ściągający nieubłaganie ku kilkudziesięciometrowej
przepaści.
– Wygląda spokojnie. Ani śladu osuwisk. Dobrze jest. – Kciuk nawigatora znów
powędrował w górę. Sergiusz tym razem go nie zauważył. Cały świat zewnętrzny zamknął się
dla niego, gdy w maksymalnej koncentracji poruszał sterami i przepustnicą, wpatrując się w
przyrządy, wskazania czujników ruchu i drogę wijącą się przed frontową szybą.
– Jeszcze trzy kilometry po grani i możemy szukać zjazdu w dół. Bogu dzięki, droga
wolna. Damy radę przejechać spokojnie. Do Nowego Targu zostaje jesz...
Herman wydał z siebie głośny syk, zupełnie jakby nagle się sparzył.
– Ożeż kurwa! Wszyscy święci! – zakwilił niemal dziecięcym piskiem, wskazując
palcem za okno. – Co to jest?!
Dowódca i nawigator skoczyli do okienka po prawej stronie.
– Tam, przy skałach. Widzicie?!
Kilkaset metrów w dole pośród piętrzących się głazów sunęło powoli olbrzymie
stworzenie. Z dużej odległości trudno było dokładnie oceniać jego wielkość, ale już na
pierwszy rzut oka zdawało się dorównywać rozmiarom prymotrakowi. Potężne cielsko lśniło
niczym rozlana smoła z rozsianymi gdzieniegdzie plamami wściekłej żółci. Okrągły łeb z
wysoko położonymi oczyma i długi, masywny ogon kiwały się powoli, w miarę jak stwór
wędrował wśród skał.
– Wygląda jak... salamandra? Boże! To przecież jakiś gigant! Z piętnaście metrów ma
chyba, jak nie lepiej. Nigdy wcześniej czegoś takiego...
Wszyscy podskoczyli, gdy wnętrze pojazdu wypełnił znienacka ogłuszający huk
wystrzałów. Prymotrak przechylił się na lewą burtę. Sergiusz skulił głowę w ramionach,
ściskając mocniej stery. Spóźnił się z manewrem i na ostrym łuku ledwo opanował pojazd.
Sięgnął do przepustnicy i zatrzymał klekota. Adrenalina uderzyła w żyły, rozpędzając serce w
szaleńczy galop.
Herman ściskał kurczowo karabin maszynowy, raz po raz szarpiąc za spust. Pociski
smugowe przeplatające się w magazynku ze zwykłą amunicją pozostawiały za sobą wyraźne
ślady, pozwalające korygować celność ostrzału. Herman krzyknął i posłał kolejną serię.
Daleko w dole rozżarzony ołów wzbijał pośród skał fontanny pyłu, odłamków i drobnych
kamyczków. Smagnięty stwór poderwał głowę i z niewytłumaczalną, jak na swoje gabaryty,
szybkością skoczył do przodu.
– Wstrzymać ogień! Nie strzelaj!
Rozkazy dowódcy nie docierały do spanikowanego pięćdziesięciolatka. Kordyła
dopadł do niego i odepchnął od karabinu. Herman zakwilił i skulił się, tylko po to, by po
sekundzie wrzasnąć opętańczo i rzucić się na dowódcę. Mężczyźni runęli na podłogę,
szamocząc się zaciekle.
– Ten jaszczur biegnie na nas! Poruczniku! Jezus Maria, ależ to jest szybkie!
– Opanuj się! Herman, kurwa, człowieku! – wycharczał dowódca, zrzucając dłonie
oszalałego kompana zaciskające mu się na gardle. – Herman!
Sergiusz skoczył do bocznego okna. Zimny pot oblał go momentalnie. Rzucił się z
powrotem na fotel pilota, schwycił stery i otworzył przepustnice. Wirniki klekota zawyły.
Pojazd szarpnął do przodu.
Z dużej odległości trudno było ocenić wielkość stworzenia. Błędnie wydało im się z
początku, że gigantyczny jaszczur jest wielkości pojazdu. Zbliżająca się z niewiarygodną
prędkością istota okazała się o wiele większa niż prymotrak.
– Jezu! Jesteśmy jak na widelcu, nie ma gdzie...
Klekot zakołysał się nagle smagnięty z boku potworną siłą. Blachy pancerza
zgrzytnęły rozdzierająco. Nawigator poleciał na ścianę, waląc plecami w konsolę. Herman,
wciąż szarpiący się z dowódcą, wrzasnął, puścił porucznika i rzucił się do włazu
wejściowego.
Sergiusz zacisnął szczęki. Skręcił stery. Niemal od razu zorientował się, że nie uda mu
się wyprowadzić prymotraka z przechyłu. Podjął szaleńczą decyzję. Skierował przód
poduszkowca w dół grani. Klekot zaczął dygotać, pędząc po skalnej stromiźnie, momentalnie
nabierając ogromnej prędkości. W przednim oknie zatańczyła zbliżająca się ściana
świerkowego lasu.
Zapanował chaos. Herman wrzeszczał, dowódca bezwładnie przetoczył się po
podłodze i gruchnął głową w jedną z przytwierdzonych do ściany skrzyń. Nawigator mimo
zamroczenia zdołał doskoczyć do fotela i desperacko usiłował przypiąć się pasami. Wirniki
wyły ogłuszająco, cały pojazd trząsł się i drżał. Kadłub, wystawiony na działanie ogromnych
przeciążeń, skrzypiał przenikliwie.
– Trzymajcie... – zdążył krzyknąć Sergiusz.
Prymotrak wpadł między pierwsze pnie, roztrącając młodsze drzewa, cudem unikając
większych. Sergiusz szarpnął stery, ale dziki pęd pojazdu uniemożliwił jakikolwiek manewr.
Ostatnim, co zarejestrował, był wybrzuszony wysoko ponad ziemię korzeń wielkiego świerka.
Huk, łoskot gniecionego, rozdzieranego pancerza i trzask szyb zlały się w jedną potworną
eksplozję.
Zderzenie katapultowało go z fotela niczym żywy pocisk. Świat wkoło zawirował.
Wyleciał z wnętrza przez rozpruty front pojazdu i runął w gęstwinę. Trzask łamanych gałęzi
wydał mu się dźwiękiem własnych pękających kości. Uderzenie o ziemię, mimo że
zamortyzowane przez kępy kosodrzewiny, i tak odebrało mu świadomość.
Otworzył oczy. Głęboko wciągnął powietrze. Ciało zapłonęło bólem niezliczonych
otarć, skaleczeń i nadszarpnięć. Zdawało się, że cudem uniknął złamań. Wszystkie kości wraz
z najważniejszym kręgosłupem wyglądały na całe. Krew ciekła po twarzy z rozciętego
policzka, poczuł jej metaliczny smak na ustach, kaszlnął i splunął. Dźwignął się na łokciach i
rozejrzał dookoła.
Prymotrak leżał przechylony na burtę kilkadziesiąt metrów dalej. Poszarpany fartuch
powietrzny okrywał częściowo pojazd niczym czarna plandeka. Z wnętrza groteskowo
powyginanej, zgruchotanej konstrukcji wydobywały się grube wstęgi dymu. Sergiusz
prześledził wzrokiem tor połamanych drzewek i wydartych z ziemi krzewów. Powędrował
spojrzeniem w górę stromej grani, z której w połowie zjechali, w połowie spadli. Nigdzie nie
było śladu ogromnej salamandry.
Do uszu chłopaka dobiegł cichy jęk.
– Kordyła? Kordyła? – to był głos Hermana. Dobiegał nieomylnie z wnętrza
zniszczonego prymotraka.
Sergiusz wstał, zaciskając zęby.
– Ogień! – lament powtórzył się głośniej, mrożąc krew w żyłach nutą paniki i
rozpaczy.
Chłopak struchlał. Strach przed tym, co miało nastąpić, czego za chwilę miał być
świadkiem, odbierał mu władzę w nogach.
– Ratunku! – zawył rozdzierająco Herman. – Pomóżcie!
Sergiusz przełknął ciężko ślinę. Jeden krok, drugi. Od pojazdu dzieliła go wciąż spora
przestrzeń. Spośród kotłującego się dymu wypełzły języki ognia. Herman krzyknął krótko, a
zaraz potem zaczął wrzeszczeć zmienionym głosem. Sergiusz jęknął, przykucnął i zakrył uszy
dłońmi. Sekundę później prymotrak eksplodował.
Fala uderzeniowa cisnęła chłopaka z powrotem w kosodrzewinę. Grzyb czarnego
dymu podniósł się ponad zgliszczami, odsłaniając buzujący jaskrawymi płomieniami kadłub.
– Jezu! – syknął Sergiusz, rozglądając się za schronieniem.
Coś głucho eksplodowało pośrodku szalejących płomieni, a mgnienie oka później
potworny wizg przeszył powietrze. Wybuchająca amunicja wypełniła scenę katastrofy
smugami rozżarzonego ołowiu.
Sergiusz, przygięty do ziemi, ruszył ku najbliższemu drzewu. Skoczył za pień akurat
w chwili, gdy płomienie dostały się do skrzynki z przewożonymi ładunkami wybuchowymi.
Przestrzeń wkoło zadrżała od kolejnej potężnej eksplozji. Podmuch pochylił drzewa. Niektóre
z nich zwaliły się na ziemię. Chłopak zakrył głowę rękoma i skulił się. Gdy pandemonium
przebrzmiało, znów otworzył oczy. Wyjrzawszy zza pnia, zobaczył, że kadłub pojazdu
zniknął, w jego miejscu dymił kilkumetrowy lej. Szczątki usiały całą okolicę, wzniecając
kilka pomniejszych pożarów.
Wzrok ogłuszonego Sergiusza padł nagle na kształt leżący nieopodal w zaroślach.
Przyglądając się bliżej, rozpoznał sylwetkę człowieka. Uderzenie prymotraka w drzewo
musiało wyrzucić nawigatora z pojazdu podobnie jak Sergiusza. Ciało zdawało się
kompletnie połamane i pogruchotane. Nogi sterczały pod groteskowymi kątami, korpus
wyginał się niemożliwie. Głowa, zwrócona twarzą ku ziemi, zdawała się niemal oddzielona
od szyi.
Sergiusz poczuł, jak ślina napływa mu do ust, a żołądek kurczy się w nagłych
spazmach. Odwrócił się, pochylił i zwymiotował głośno. Dwóch martwych, ale co z
porucznikiem? Czy dowódca również znajdował się w pojeździe podczas pożaru i eksplozji?
– Hej! – krzyknął chłopak. Echo poniosło się po lesie. – Poruczniku Kordyła!
Odpowiedziała mu jedynie grobowa cisza. Kilkakrotnie ponawiał wołanie, za każdym
razem zamykając oczy i nasłuchując. Rozejrzał się wkoło, uświadamiając sobie nagle, że nie
ma pojęcia, gdzie się znajduje. Czy starczy mu sił, by wspiąć się z powrotem na grań i
poszukać punktów orientacyjnych tatrzańskich szczytów? Jak daleko od Giewontu dotarli?
– Hej! – krzyknął znów z całych sił. Głos poniósł się daleko i powrócił odbity
odległym echem. Tym razem usłyszał odpowiedź, lecz z pewnością nie tę, na którą liczył.
Przeciągły, narastający syk doszedł jego uszu spośród drzew. Zawtórował mu szelest i
trzask łamanych gałęzi. Pomiędzy pniami zakołysał się antracytowoczarny, ogromny kształt.
– Jezus Maria! – jęknął Sergiusz, uświadamiając sobie porażającą głupotę swych
wrzasków. Obrócił się w panicznym piruecie, szukając wzrokiem jakiegokolwiek schronienia.
Wszechogarniający ból potłuczonego ciała przypomniał mu, że wspinaczka na drzewo jest
niemal wykluczona. Zważywszy na rozmiary ogromnej salamandry, ten sposób ucieczki i tak
nie miał sensu.
Syczenie powtórzyło się o wiele bliżej. Kilkadziesiąt metrów dalej spomiędzy
młodych drzewek wychynął ogromny łeb. Jaskrawożółte plamy na pysku zdawały się jarzyć
własnym światłem.
Nagły huk wystrzałów sprawił, że Sergiusz aż przysiadł. Najpierw rozbrzmiało kilka
pojedynczych strzałów, a chwilę później cała seria z broni automatycznej.
– Uciekaj! – głos Kordyły był bardzo zmieniony, niemal nierozpoznawalny. –
Schowaj się, Sergiusz!
Chłopak pobiegł w stronę głosu. Kordyła opierał się plecami o jedno ze złamanych
drzew. Na wpół siedział, na wpół klęczał. Jego prawa noga sterczała pod paskudnym kątem.
Lewa ręka zwisała, kołysząc się bezwładnie. Całą twarz pokrytą miał brudem i zakrzepłą
krwią. W prawej ręce trzymał przyciśnięty do pachy karabin. Strzelał co chwila, krzywiąc się
z bólu przy uderzeniach odrzutu. O żadnej celności nie mogło być mowy. Kordyła bluzgnął
wiązką przekleństw, gdy karabin zamilkł.
– Uciekaj! – krzyknął. Upuścił broń przed sobą i zaczął jedną ręką szarpać się z
magazynkiem.
Sergiusz zdecydował w ułamku sekundy. Ruszył biegiem. W kilkunastu skokach
dopadł do Kordyły. Schwycił karabin, odpiął zużyty magazynek. Dowódca wrzasnął i zaczął
tłuc go bezsilnie w udo.
– Nie! Nie! Uciekaj! Musisz! Musisz!
Ich oczy spotkały się i w tej jednej krótkiej chwili, pośród szalejącego chaosu grozy,
porozumieli się bez choćby jednego słowa. Porucznik zacisnął usta i skinął lekko. Sergiusz
również kiwnął głową, chwycił podany drżącą dłonią magazynek i wbił w karabin.
Potwór był już na tyle blisko, że nie musiał nawet celować. Zaparł kolbę o ramię i
ścisnął spust. Trzydzieści pocisków wypruło z lufy w zaledwie kilka sekund, większość
dotarła do celu, ale nie zdołały choćby drasnąć giganta. Monstrum pokryte skórą, która tylko
iluzorycznie wydawała się miękką, dopiero co zastygłą powierzchnią smoły, nawet nie
zwolniło.
Kordyła w ostatniej sekundzie podźwignął się i z całej siły pchnął Sergiusza,
odrzucając go na bok. Mgnienie oka później wielki łeb przygwoździł porucznika do drzewa.
Szczęki salamandry rozwarły się. Spomiędzy nich wystrzelił gruby niczym pień język,
oplatając osuwające się ciało dowódcy i wciągając je w paszczę.
Ogromne oko przymknęło się na chwilę. Łeb podniósł się, szczęki kłapnęły
kilkukrotnie, rozłożysta gardziel stwora zafalowała. Sergiusz zdążył podnieść się i przebiec
kilka kroków w stronę górskiej grani. Coś głucho fuknęło za jego plecami. Omiotła go
chmura żółtej mgiełki. Nim zdążył zrozumieć śmiertelne zagrożenie, wciągnął głęboki wdech.
Porażenie układu nerwowego nastąpiło natychmiastowo. Impulsy szalejącego mózgu
przestały docierać do kończyn. Sergiusz bezwładnie padł w trawę niczym marionetka, której
ktoś znienacka odciął sznurki. Terror zalał jego umysł wraz ze świadomością, że nie może
zaczerpnąć tchu. Całe ciało w ciągu kilku sekund kompletnie zdrętwiało.
Słyszał swoje serce w karkołomnej gonitwie. Chwilę jeszcze pulsowało w skroniach.
Raptownie zatrzepotało, uderzyło chaotycznie kilka razy, zwolniło.
Ustało.
Błękit nieba, w które spoglądał, zaczął raptownie blednąć.
Świadomość osunęła się w oślepiającą jasność.

Podobne dokumenty