GÓRNIK WOLONTARIUSZEM
Transkrypt
GÓRNIK WOLONTARIUSZEM
GÓRNIK WOLONTARIUSZEM Utworzono: czwartek, 10 czerwca 1999 GÓRNIK WOLONTARIUSZEM Bogusław Biedrzycki nie chciał zabierać pracy ludziom młodym, gdy przeszedł na urlop górniczy. Doświadczony przez życie, postanowił pomagać innym. Został wolontariuszem. Jest "złotą rączką", potrafi wszystko naprawić. Nie ma własnych wnuków i dlatego cieszy się, gdy dzieciaki z Centrum Interwencji Kryzysowej wdrapują się mu na kolana i zasypują go pytaniami. Jacek miał 22 lat. Wieczorem wyszedł po papierosy i już nie wrócił. Rano znaleziono go martwego w krzakach. To było dwa i pół roku temu. Bogusław Biedrzycki, emerytowany górnik kopalni "Pokój" stracił wtedy sens życia. Po tragicznej śmierci syna nie wiedział, co z sobą począć, jak i dla kogo dalej ma żyć. Uratował go wolontariat. Dziś ma lepsze i gorsze dni, ale wie, że jest potrzebny innym. To daje mu siłę, żeby wstać z łóżka. - To złota rączka, wszystko umie naprawić i nie boi się żadnej roboty. Los bardzo dotkliwie go doświadczył, mimo to może sporo dobroci ofiarować innym. Do wolontariatu szedł długą drogą. Dziś realizuje się w bezpłatnej pracy dla innych. Skierowaliśmy go do Domu Interwencji Kryzysowej. Na zimę poprosił o dodatkowe zajęcie w Domu Seniora - opowiada Barbara Kołodziej z Miejskiego Centrum Informacji i Wolontariatu w Rudzie Śląskiej Mógłby zrobić 500, a może nawet 1500 zł miesięcznie. Proponowano mu pracę stróża, ochroniarza, ogrodnika, budowlańca. Nadałby się do restauracji. Jest silny, solidny i ma dopiero 50 lat. - Nie potrzebuję więcej pieniędzy, mam emeryturę górniczą, która na życie samotnego faceta w zupełności wystarcza. Chcą mnie do różnej roboty wynająć, żeby nie płacić ZUS-u. Ale ja nie chcę młodym stanowiska zajmować. W czterech ścianach sam z sobą nie dałbym rady wytrzymać. W "Wiadomościach Rudzkich" przeczytałem o wolontariacie i pomyślałem, że to może coś dla mnie. Skoro ja jestem smutny, to może chociaż innym będę mógł sprawić trochę radości - mówi Biedrzycki. Nigdy nie prowadził bujnego życia towarzyskiego. Jacek miał zaledwie 11 lat, gdy jego mama zmarła na zwał serca. Biedrzycki sam wychował syna. Pracował tylko na rano, żeby po szychcie dziecko nie siedziało w pustym mieszkaniu. Nim wyszedł do kopalni, szykował śniadanie, wieczorem gotował obiad. Radzili sobie. Nie mieli żadnych krewnych w Rudzie Śląskiej. Przyjechał na Śląsk ze wsi Skrzynno pod Radomiem. Gospodarka go nie pociągała. W 15 roku życia wyjechał z domu do szkoły budowlanej w Częstochowie. W 1978 roku trafił do kopalni "Pokój". Skierowano go tymczasowo pod ziemię, ponieważ akurat nie było miejsca w brygadzie remontowo-budowlanej. Chwilowe zajęcie zabrało mu 25 lat życia. Był górnikiem. Kierowcą elektrowozu. Robił przygotówki, chodniki pod fedrunek z nowego miejsca. Zajmował się podziemnym transportem różnych materiałów. - Syn akurat wrócił z wojska, gdy zaproponowano mi urlop górniczy. Zastanawiałem się, co zrobić. Jacek mnie namówił. Powiedział: tato dla 100- 200 złotych będziesz ryzykował życiem, dosyć się już nazjeżdżałeś pod ziemię, spróbuj innego życia. On miał tyle planów. Wybierał się z kolegą na Spitsbergen. Trenował zapasy. Miał rozpocząć pracę w nowo otwieranym hotelu "Ambasador". Doskonale gotował, był kucharzem. Odziedziczył zawód po matce. Żonę poznałem w kopalnianej stołówce, ona tam gotowała - wspomina Biedrzycki. Może nie jest mu pisane życie samotnika. Tego nie wie nikt. Na razie nie wchodzi w uczuciowe związki. Nie ma wielkich planów. Czeka na wiosnę, by zająć się ogrodem przy Domu Interwencji Kryzysowej. Już wie, gdzie posadzi piwonie. - Tu jest mnóstwo roboty, ziemię trzeba przekopać, zrobić chodniki, zasadzić kwiaty, ustawić ławki, by dzieci miały ładnie. Teraz przychodzę tu dwa razy w tygodniu. Pomagam też w Domu Seniora, naprawiam tam usterki. Wzywają mnie przez telefon, gdy jestem im potrzebny. Zapowiedziałem im, że tylko przez zimę jestem do ich dyspozycji, ponieważ wiosną i latem wolę tutaj pomagać. Tu jest weselej - zapewnia wolontariusz. Nie ma wnuków. Mieszka w ciszy, samotnie i dlatego cieszy go gwar dzieciaków w Centrum Interwencji Kryzysowej. Lubi, kiedy maluchy zadają mu pytania, gdy podbiegną, by się przytulić lub wdrapują się mu na kolana. - To dobre dzieci, nie są złośliwe. Niektórym brakuje ojca. W tym domu mieszkają tylko kobiety i dzieci, którym nie wiodło się w życiu. Uciekły tu przed biciem lub bezdomnością - mówi wolontariusz. Biedrzycki jest pierwszym mężczyzną - wolontariuszem w Centrum Interwencji Kryzysowej w Rudzie Śląskiej. Ośrodek funkcjonuje od ponad dwóch lat. Obecnie ma 40 mieszkańców. W tym roku usamodzielniło się 10 osób. - Prowadzimy program wychodzenia z przemocy i bezdomności. Nie przyjmowaliśmy mężczyzn do pomocy, ponieważ nie wiedzieliśmy, jak podopieczne na to zareagują. Pan Biedrzycki przyszedł z doskonałą opinią z Miejskiego Centrum Informacji i Wolontariatu. Od razu ponaprawiał wszystkie karny, prysznice, klamki. W takim domu jak nasz nie ma dnia, żeby coś się nie urwało lub nie zepsuło. Pan Biedrzycki jest świetnym kucharzem. Niekiedy przyrządza dla naszych podopiecznych doskonałe śledzie aromatyzowane, sałatki, grzyby. To miłe i pożyteczne. Niektóre z kobiet i dzieci mieszkających w naszym ośrodku, nigdy wcześniej nie widziały mężczyzny przy kuchennym piecu. Sporo się od niego uczy także nasz etatowy konserwator, który niedawno wyszedł z bezdomności - opowiada Jolanta Owczarek, kierowniczka rudzkiego CIK. Czy wolontariat jest dobrym zajęciem dla młodych, emerytowanych górników? Biedrzycki nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Najlepszy samochód, największe piwo, najbardziej egzotyczna wycieczka nie da człowiekowi tyle satysfakcji i radości, co poczucie, że jest się komuś potrzebnym. JOLANTA TALARCZYK