Pobierz pdf
Transkrypt
Pobierz pdf
PRZEŁOŻYŁA HANNA PASIERSKA Tytuł oryginału ONE STEP TOO FAR Copyright © 2013 by Tina Seskis First published in Great Britain in 2013 by Kirk Parolles All rights reserved Projekt okładki Mariusz Banachowicz Zdjęcie na okładce Fot. Ilina Simeonova/Trevillion Images Redaktor prowadzący Anna Czech Redakcja Agnieszka Rosłan Korekta Małgorzata Denys Łamanie Ewa Wójcik ISBN 978-83-7961-035-8 Warszawa 2014 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl Druk i oprawa Drukarnia POZKAL Spółka z o.o. 88-100 Inowrocław, ul. Cegielna 10-12 Mojej Matce C z ęś ć p i er w s z a 1 lipiec 2010 U pał jest niczym jedna więcej osoba, obok której muszę się przecisnąć, kiedy toruję sobie drogę przez peron. Wsiadam do pociągu, chociaż wciąż jeszcze nie jestem pewna, czy robię dobrze. Siedzę spięta pośród udających się do pracy, wraz z tłumem i z całym wagonem przenosząc się ze starego życia do nowego. Pociąg wydaje się chłodny i dziwnie pusty mimo ludzi, mimo duchoty panującej na zewnątrz, i ta pustka uspokaja mnie odrobinę. Nikt tu nie zna mojej historii, nareszcie jestem anonimowa – ot, młoda kobieta z dużą torbą podróżną. Czuję się niesiona prądem, jakby nic nie zależało ode mnie. Za oknem przemykają domy. Zrobiłam to. Nie spodziewałam się, że to takie łatwe opuścić własne życie i zacząć nowe. Wystarczy trochę pieniędzy na początek i determinacji, by nie myśleć o tych, których się zostawia. Dziś rano próbowałam po prostu wyjść, ale w najostatniejszej sekundzie coś mnie pchnęło do jego pokoju; stałam, przyglądając mu się, gdy spał jak niemowlę. Niedługo otworzy oczy 9 w pierwszym dniu reszty swojego życia. Nie mogłam ryzykować zerknięcia do pokoju, gdzie sypiał Charlie; wiedziałam, że by się zbudził, zatrzymał mnie, więc cicho zamknęłam zatrzask i ich opuściłam. Kobieta obok mnie walczy z kubkiem kawy. Ma ciemny kostium i wygląda na osobę rzeczową, trochę jak ja dawniej. Próbuje zdjąć plastikową pokrywkę, szarpie się z nią, aż pokrywka odskakuje gwałtownie i gorący płyn chlapie na nas obie. Sąsiadka przeprasza hałaśliwie, lecz tylko kręcę głową, żeby się nie przejmowała, i patrzę w dół na swoje kolana. Powinnam zetrzeć ciemne plamy z szarego żakietu – to, że tego nie robię, wygląda dziwnie – ale kawowa erupcja coś we mnie uwolniła, gorące łzy mieszają się z kroplami kawy, a ja modlę się, by nikt nie zauważył, i nie podnoszę wzroku. Wyrzucam sobie teraz, że nie kupiłam gazety, lecz zdawało się niestosowne w dniu, kiedy uciekam, wstępować do kiosku i stawać w kolejce z normalnymi ludźmi. Siedzę teraz, żałując, że nie mam się czym zasłonić, nie mogę zanurkować między ściśle upakowane słowa, nie mogę się skoncentrować, przepędzić z głowy złych myśli. Jestem podenerwowana i nie mam nic do czytania, nic do roboty poza wyglądaniem przez okno i odsuwaniem od siebie ludzkich spojrzeń. Patrząc ponuro na niknący Manchester, uświadamiam sobie, że mogę już nigdy więcej nie zobaczyć tego miasta, które kiedyś kochałam. Pociąg mknie przez spalone słońcem pola i niekiedy jakieś nieznane wioski, a choć jedziemy szybko, wydaje się teraz, jakby podróż ciągnęła się bez końca. Cała jestem spięta, gotowa się poderwać do biegu, ale po co? Już uciekam. 10 Nagle robi mi się zimno, początkowy miły chłód klimatyzacji zmienił się w przejmujący do kości mróz, więc ciaśniej otulam się żakietem. Drżąc, spuszczam wzrok i zamykam cieknące oczy. Jestem mistrzynią bezgłośnego płaczu, ale znowu zdradza mnie żakiet – łzy lądują na nim lekko i rozpryskują się obficie. Po co się tak wystroiłam? To niepoważne! Nie jadę z wizytą ani służbowo, tylko uciekam, porzucam swoje życie. Stuka pociąg na szynach. Nie otwieram oczu, dopóki panika nie rozwieje się niczym widmowy pył, i później też nie. Wysiadam w Crewe. Znajduję kiosk przed głównym holem i kupuję gazety, czasopisma, jakąś książkę w miękkiej okładce; nie mogę dać się znowu przyłapać bezbronna. Na chwilę ukrywam się w toalecie, patrzę w lustrze na swoją bladą twarz oraz zniszczony żakiet. Rozpuszczam długie włosy, żeby zasłonić plamy. Próbuję się uśmiechnąć i uśmiech się pojawia – wykrzywiony, sztuczny, ale niewątpliwie to uśmiech. Mam nadzieję, że najgorsze minęło, przynajmniej dzisiaj. Jest mi gorąco, czuję się wręcz rozpalona, więc spryskuję twarz i woda zostawia nowe plamy na żakiecie; nie da się go już uratować. Zdejmuję go i wpycham do torby. Patrzę na siebie z roztargnieniem. Widzę kogoś obcego. Wyglądam młodziej, nieźle mi z rozpuszczonymi włosami, sfalowane od splatania we francuski warkocz wydają się niedbałe, wręcz ekscentryczne. Kiedy osuszam dłonie, czuję dotyk gorącego metalu i uświadamiam sobie, że wciąż mam obrączkę. Nie zdejmowałam jej od dnia, gdy Ben wsunął mi ją 11 na palec na tarasie z widokiem na morze. Zdejmuję ją i zastygam niepewna, co zrobić – to obrączka Emily, już nie moja. Teraz mam na imię Catherine. Obrączka jest piękna, trzy maleńkie brylanty lśnią na tle platyny. On mnie już nie kocha. Ogarnia mnie smutek. Zostawiam ją obok mydła w publicznej toalecie przy peronie drugim i wsiadam do kolejnego pociągu. Jadę do Euston. 2 W zupełnie zwyczajny dzień ponad trzydzieści lat wcześniej Frances Brown leżała w szpitalu w Chester na fotelu ginekologicznym, a lekarze wciąż w niej gmerali. Była w szoku. Poród okazał się szybki i łatwy jak u zwierzęcia; ta odrobina wiedzy, jaką posiadała, podpowiadała jej, że to bardzo nietypowe w wypadku pierwszego dziecka. Właściwie nie wiedziała, czego się spodziewać, w tamtych czasach o tym nie mówiono, ale na jedno z całą pewnością nie była przygotowana – że zaraz po tym, kiedy ukazała się główka i na łóżko wypadło śliskie czerwone stworzenie, każą jej urodzić następne. Zorientowała się, że coś się dzieje, kiedy nastrój na sali porodowej zmienił się nagle, a lekarze zbiegli się wokół jej łóżka, naradzając się niepokojem. Uznała, że coś musi być nie w porządku z dzieckiem, lecz skoro tak, czemu sterczą przy niej, zamiast się zająć córeczką? W końcu jeden podniósł wzrok i Frances zobaczyła skonsternowana, że położnik się uśmiecha. „Robota jeszcze nieskończona, proszę pani – powiedział. – Znaleźliśmy następne dziecko, trzeba je urodzić”. 13 „Słucham?”, zapytała. Spróbował drugi raz. „Gratulacje, proszę pani, wkrótce zostanie pani matką bliźniaków. Musi pani urodzić drugie dziecko”. „Co pan wygaduje?! – wrzasnęła. – Już urodziłam cholerne dziecko!”. W szoku potrafiła myśleć tylko o tym, że nie chce dwójki dzieci, chce jednego; ma tylko jedno łóżeczko, jeden wózek, jeden komplet ubranek niemowlęcych, jedno życie. Była z natury porządnicka. Nie lubiła niespodzianek, a szczególnie tak doniosłych, i pomijając wszystko inne, czuła się o zdecydowanie zbyt wyczerpana, by rodzić znowu – pierwszy poród wprawdzie był szybki, ale zarazem gwałtowny i bolesny, w dodatku nastąpił prawie trzy tygodnie przed terminem. Zamknęła oczy, zastanawiając się, kiedy przyjedzie Andrew. Nie udało jej się do niego dodzwonić do biura, podobno był na zebraniu, więc kiedy skurcze stały się częstsze, co półtorej minuty, zrozumiała, że nie ma co czekać, musi zadzwonić po karetkę. Jej pierwsze dziecko pojawiło się zatem na fali czerwieni i dotkliwego osamotnienia. Teraz oznajmiono, że ma urodzić drugie, a mąż wciąż był nieobecny. Andrew nie wydawał się zachwycony faktem, że w ogóle będzie miał potomka, więc jak przyjmie nowinę? Rozpłakała się i głośne, wilgotne, smarczące szlochanie poniosło się po małym szpitaliku. „Proszę się opanować!”, rzuciła położna. Frances nie znosiła jej niesympatycznej twarzy i piskliwego, irytującego głosu. Co ta baba tu w ogóle 14 robi? – pomyślała z goryczą. Niczym złośliwy odkurzacz wysysa radość z każdej sytuacji, nawet z cudu narodzin. „Mogę zobaczyć córeczkę? – spytała. – Nawet jej jeszcze nie widziałam”. „Właśnie ją badają. Proszę się skupić na tym tutaj”. „Nie chcę się skupiać na tym tutaj. Chcę moje prawdziwe dziecko. Dajcie mi moje prawdziwe dziecko!”. Skrzeczała teraz. Położna sięgnęła po maskę z gazem i przyłożyła jej do twarzy, przyciskając mocno. Frances zakrztusiła się i w końcu przestała wrzeszczeć, a kiedy ucichła, wola walki ją opuściła i coś w niej umarło, właśnie wtedy, na szpitalnym łóżku. Andrew spóźnił się zaledwie o parę sekund, by zobaczyć, jak na świat przychodzi jego drugie dziecko. Był zdenerwowany i zakłopotany, zwłaszcza gdy stwierdził, że jego nadzieje na syna zostały wynagrodzone nie jedną, lecz dwiema córeczkami. Jedna była różowa, śliczna i doskonale uformowana, druga leżała sina i brzydka na brudnym prześcieradle; pępowina blokowała dostęp powietrza do płuc, nie pozwalając jej rozpocząć samodzielnego życia. Druga mała zjawiła się na świecie w napiętej, krytycznej atmosferze. Lekarz odciął pępowinę, zręcznie odwinąwszy ją z szyi noworodka, i Andrew zobaczył, jak krew rozchodzi się po małym ciałku, kiedy doktor zaniósł malutką do resuscytatora, a jedna z pielęgniarek ssakiem oczyściła jej drogi oddechowe ze śluzu. Zaraz potem usłyszeli udręczone, gniewne wrzaski. Druga córka była dokładnie o godzinę młodsza od siostry, a wyglądała i krzyczała, jakby przybyła z innej planety. 15 „Mój biedny skarbie, tak mi przykro”, wyszeptał Andrew do bladej, spoconej żony, ujmując jej czerwoną od nowego życia dłoń. Frances spojrzała twardo na męża w garniturze à la Brudny Harry i w poluzowanym krawacie. „Z jakiego powodu jest ci przykro? Że cię tu nie było czy że urodziłam bliźniaczki?” Nie potrafił na nią spojrzeć. „Z obu powodów. Ale teraz tu jestem i mamy naszą rodzinkę w wersji instant. Będzie wspaniale, zobaczysz”. „Proszę pana, musi pan teraz zaczekać na zewnątrz – oświadczyła położna. – Trzeba umyć i zaszyć pańską żonę. Zawołamy, kiedy będzie pan mógł znowu przyjść”. Przepędziła go i Frances znowu została sama ze swoim poczuciem winy, ze strachem i z dwiema małymi córeczkami. Sądziła, że będzie dobrą matką. Zakładała, że będzie dokładnie wiedziała, co robić – może nie być łatwo, ale poradzi sobie dzięki przystojnemu nowemu mężowi, wspierającej rodzinie i instynktowi macierzyńskiemu. Kiedy jednak przyszło co do czego, uraz po porodzie i podwójne obowiązki sprawiły, że poczuła się zagubiona. Miała nie jedno, ale dwoje dzieci – które nieustannie trzeba było karmić, kołysać albo przewijać – i męża, który oddalił się od niej w czasie, gdy to dziecko (dzieci!) rosło w jej wnętrzu. Nie wiedzieli nawet, jakie imię nadać drugiej córeczce. Wiele tygodni wcześniej zdecydowali się na Emily w wypadku dziewczynki, w pełnej wersji: Catherine Emily – Frances uważała, że w tej kolejności 16 imiona brzmią lepiej – ale oczywiście nie mieli pojęcia, że będzie potrzebny drugi komplet. Andrew był pragmatykiem, zaproponował więc, żeby nazwać jedną bliźniaczkę Catherine, a drugą Emily, żona jednak nie chciała rozdzielać imion, bo dobrze do siebie pasowały, więc w odniesieniu do nieoczekiwanej córki musieli zaczynać od zera. Koniec końców zdecydowali się na Caroline Rebeccę, chociaż Frances nie podobało się za bardzo ani jedno, ani drugie – lecz zaproponował je Andrew, a poza tym nie miała ochoty wymyślać następnych. Zachowała w tajemnicy ten fakt; pierwszy z bardzo wielu, jeden więcej dowód, że nie miałaby nic przeciwko temu, gdyby poród okazał się zaledwie o parę sekund dłuższy; gdyby pępowina okazała się odrobinę ciaśniejsza; gdyby biedna Caroline Rebecca przestała oddychać, zanim na dobre zaczęła. Wysiłek, jakiego wymagało odsunięcie od siebie tej myśli (komu miałaby się z niej zwierzyć?), zaprzątał ją przez wiele lat i dlatego jej wnętrze, samo centrum jej istoty, jeszcze niedawno miękkie i pełne macierzyńskich uczuć, stwardniało. Następne siedem dni Frances spędziła w szpitalu, co dało jej czas, by przynajmniej na pozór otrząsnęła się z traumy porodu, nieobecności męża, niewiarygodnego faktu, że została matką bliźniaczek. Uznała, że nic innego jej nie pozostaje, jak przyjąć to za dobrą monetę, pokochać obie dziewczynki – może okaże się z czasem, że miło jest mieć dwie córeczki. Nie było to jednak łatwe; Emily i Caroline różniły się od początku. Nie chciało się wierzyć, że są bliźniaczkami: Emily 17 była różowa i pulchna, Caroline chuda, słabowita i blada, niemal o kilogram lżejsza od siostry. Caroline nie chciała ssać piersi – chociaż Emily robiła to z zapałem – więc jej waga spadała, w miarę jak waga siostry rosła. Frances miała stoicką naturę. Wytrwale próbowała karmić Caroline, aż sutki jej krwawiły i stargała sobie nerwy. Była zdecydowana traktować obie córeczki jednakowo; musiała, skoro obie przeżyły. W końcu zbuntowała się jedna z pielęgniarek i czwartego dnia dała Caroline butelkę, mówiąc, że nie mogą zagłodzić dziecka. Dziewczynka żarłocznie, przekornie przywarła maleńkimi usteczkami do smoczka, Frances zaś poczuła się nieudacznicą. Kolejna nić została zerwana. Caroline uwielbiała butelkę.W następnych miesiącach szybko dogoniła siostrę pod względem wagi, jej chude rączki i nóżki się zaokrągliły, wyglądała jak nadmuchana – miała mnóstwo fałdek i tłuste czerwone policzki – co Frances z determinacją starała się uznać za urocze. Wydawało się, że Caroline wciąż chce prześcignąć Emily. Pierwsza zaczęła raczkować, chodzić, pluć jedzeniem w twarz matce. Frances miała z nią urwanie głowy. Z wiekiem bliźniaczki stały się podobne fizycznie. Kiedy skończyły trzy latka, straciły niemowlęcy tłuszczyk. Włosy urosły im gęste i proste. Frances ścięła je na pazia. Ubierała córki identycznie – tak się robiło w latach siedemdziesiątych – i trudno było je rozróżnić. Zdradzał je tylko charakter. Emily urodziła się pogodna i łagodna, umiała się dostosować do świata 18 i zrobić dobry użytek ze wszystkiego, co jej się przytrafiało. Caroline była drażliwa. Nie znosiła niespodzianek; nienawidziła, gdy coś nie szło po jej myśli; głośne dźwięki doprowadzały ją do szału, lecz przede wszystkim nie potrafiła zaakceptować łatwej miłości matki do siostry. Szukała wsparcia u ojca, lecz Andrew był w tej roli niepewny i nieobecny duchem, w efekcie Caroline znalazła się w pozycji kogoś, kto obserwuje własną rodzinę z boku. Frances pilnowała się, by nigdy jawnie nie faworyzować żadnej córki – bliźniaczki zawsze dostawały to samo do jedzenia, takie same ubrania, takie same pocałunki na dobranoc – małe wyczuwały jednak, jak wielkiego wysiłku wymaga to od matki, i odcisnęło się to również na nich. Było zimne, mokre popołudnie i pięcioletnie bliźniaczki się nudziły. Matka poszła kupić coś do jedzenia, miał się nimi zajmować Andrew – co prawda słuchając jednym uchem meczu piłki nożnej na trzeszczącym radiu, które przyniósł z szopy. Całe wieki wcześniej zniknął jednak w kuchni, by znowu rozmawiać przez telefon, jak zwykle kiedy żona wychodziła, a one zmęczyły się układaniem puzzli; bez pomocy ojca łamigłówka okazała się zbyt trudna. W identycznych czerwonych szkockich spódniczkach podkasanych po uda i zsuwających się brokatowych podkolanówkach leżały teraz na dwóch końcach brązowej welwetowej sofy, kopiąc się nawzajem po nogach bez przekonania, choć nie całkiem bezboleśnie. –AUAAAA. Tato! – krzyknęła Caroline. – Emily mnie kopie! TAAATO! 19