Pobierz PDF

Transkrypt

Pobierz PDF
Szczególnie polecamy:
● POEZJA: Jerzy Piątkowski, Nina Czerny, Janusz Wałek
● PLAKAT POETYCKI: Zbigniew Joachimiak, Do nieprzyjaciół Moskali,
po zdobyciu Krymu w 2014 roku
● ESEJ: Jerzy Niesiobędzki
● ROZMOWA: Cezary Sikorski i Leszek Żuliński
● ZE WSCHODU: N. Trubieckoj, J. Brodski, I. Biełow
Czasem trzebaconiwe ygmówłaszića,
by usłyszeć,
język.
(Martin Heidegger)
N r 2 ( 43) 2014 kw art al ni k
cena 15 złotych ( w tym VAT 8 %)
Andrzej K. Waśkiewicz
notatka (I)
nic, nic. zegar odmierza czas. powietrze wypełnia płuca,
oddech jest równy, pióro przesuwa się po papierze.
spływa atrament, czerni białą kartkę.
ciemność za oknem jest cicha, nie ma gwiazd na niebie,
(radio już wczoraj doniosło że będą zamglenia
że trzeba zachować ostrożność spokój i rozwagę)
karta jest biała, atrament ciemnoniebieski,
w pokoju jest cicho, za oknem spokojnie,
oddech jest równy, nic nie zakłóca spokoju.
nic. nic.
18 XII 1981
W numerze rysuje Zbigniew Ikona-Kresowaty
Gazeta literacka ISSN 2083-2494 Fundacja Światło Literatury Gdańsk 2014
FELIETON
M
oja przyjaciółka czyta Kwiaty polskie Juliana Tuwima zamiast śledzić politykę rosyjską i najnowsze polskie opcje
obrony przeciwrakietowej. Ma świętą rację. Na rozmowy o polityce byłby czas podczas dłuuugiej jazdy gdzieś aż nad koreańską granicę (obecnie Rosja jak wiadomo, graniczy z kim chce) –
w skromnym podręcznym tobołku zaś trudno upchnąć poezję,
chyba że ponowocześni sybiracy liczą na dostęp do Google’a.
Sybiracy? Dlaczego? Ponieważ jesteśmy narodem bohaterów
i wszyscy byliśmy internowani w stanie wojennym. Ba, nad rubieżą północnokoreańską Federacji mogą się w Internecie pojawiać
zakłócenia, i to wcale nie z winy szalonych Kimów.
Spójrzmy na mapę. Tutaj właśnie Chiny zostały odepchnięte
od Morza Japońskiego, nie mają nawet czegoś w rodzaju naszego Korytarza Gdańskiego. Od morza odgradza je cieniutki pas
Nadmorskiego Kraju, tu są ujścia Amuru i Ussuri, i porty Władywostok i Nachodka, a także mniejsze, zaledwie rybacko-promowe jak Zarubino nad Zatoką Piotra Wielkiego. Otóż Chiny w roku
1966 próbowały sobie wywalczyć dostęp do Oceanu Spokojnego na północny wschód od Korei, atakowały radzieckie posterunki pograniczne, miały miażdżącą przewagę liczebną (na spornej
wysepce Damanskij, gdzie stacjonowało mniej niż stu żołnierzy,
pięciotysięczny oddział odparły dopiero (aż trzy!) czołgi T-62.
W związku z militarnym zacofaniem Chin w najweselszym bloku
radzieckiego imperium opowiadano kawał: Mao staje do walnej
bitwy z Moskwą, która zdradziła idee Stalina. Ostatnia wymiana
zdań z adiutantem: Towarzyszu Mao, na prawym skrzydle mamy
dwieście milionów piechoty. Na lewym skrzydle trzysta milionów. – A co w środku – pyta ukochany wódz. – Czołgi! – Obydwa?
Czasy się zmieniły i wiek dwudziesty wspominają ludzie
z łezką i u nas, i w rosyjskiej głubince, i zapewne w nieodległym
od granicy chińskim Kyanghun. Armia Państwa Środka od lat
zbroi się po zęby a można być pewnym, że jej sztaby robią sobie
komputerowe symulacje tego, jak wykorzystać dwa urocze precedensy, Kosowo mianowicie i Krym, jako prawną podstawę
swoich działań. Symulacje wojny postmodernistycznej. Silniejszy anektuje upatrzone terytorium. Dowolne terytorium. Oczywiście, niezbyt to pociesza rdzennych Krymian, potomków kultury, jakiej zawdzięczamy papierowy pieniądz, kumys, polskich
muzułmanów (w tym cudowne drewniane meczety) i tolerancję religijną. Niezbyt pociesza także Swobodę, oligarchów bojących się wylądować w łagrze u Putina (nawet tylko w piwnicy
u separatystów), a nawet Polaków.
Nas o tyle słabo pociesza, że będąc w NATO pozostajemy lojalnym sojusznikiem USA, tymczasem prezydent Obama uważa
Europę za mało istotną dla geostrategii amerykańskiej. Jego interesuje właśnie Azja i wątpię, aby zachwyciła go ekspansja Chin
kosztem Rosji. Polsko-chińska granica na Uralu granicą pokoju, to
coś, co w Waszyngtonie brzmi mało dowcipnie.
Naprawdę. Obama śmiał się na pogrzebie Nelsona Mandeli,
ale cokolwiek by mówić o iluzoryczności granic państwowych
na tym świecie, nienaruszalne pozostały granice śmieszności.
Zostalibyśmy karnym, zwartym i gotowym sojusznikiem prezydenta Federacji. Morze, nasze morze, będziem ciebie wiernie strzec!
Nasi wspaniali dziennikarze ze Szkła Kontaktowego komentowaliby, nie kryjąc patriotyzmu, przebieg zdarzeń.
Lektura Tuwima nad ustronną rzeką Ussuri może być więc
zakłócana, gdyby pobyt tam zajął więcej czasu, a swojski język
rosyjski – niewykluczone – zamieniono nam na mandaryński.
Marek Wawrzkiewicz
N
iewielki formatem i cieniutki tomik wierszy wydany przez
PIW w 1967 roku: Krzysztof Gąsiorowski – Tonące morze.
Na stronie tytułowej dedykacja napisana niebieskim atramentem: Marku, drogi, przyjmij te kilka czółen na tonącym morzu jako
wyraz najgłębszej przyjaźni i jako podziękowanie za twoją książkę.
Krzysztof. W-wa, 31 styczeń 1968.
Jaką swoją książkę wtedy mu podarowałem? Nie pamiętam,
ale to nieważne.
Z Krzysztofem poznałem się dziesięć lat wcześniej, nasza przyjaźń trwała przeszło pół wieku. Nazbierało się przeżyć i wspomnień. Byłem świadkiem na jego pierwszym rozwodzie i drugim
ślubie, przeszliśmy od baru do baru cała Marszałkowską w oczekiwaniu na narodziny jego córki Natalii, Gąsior był świadkiem na
moim drugim ślubie, przemawiał nad grobem mojej żony, której z wzajemnością nie lubił. Przeszło pięćdziesiąt lat mówił, a ja
słuchałem. Ostatnie trzy lata on słuchał (był po amputacji krtanią), a ja musiałem mówić. Nie mogłem się do tego przyzwyczaić. Tak jak do tego, że go już nie ma. Są wspomnienia.
Gdzieś tak w połowie lat siedemdziesiątych wezwano mnie
do Najwyższego Urzędu i zarzucono, że zbyt często bywam
w Macedonii. Ta jugosłowiańska republika pozostawała
2
Migotania 43
Putti tutti
Byłby to problem, poświadczyć mogą Rosjanie zmuszani w Estonii do wysłowienia się po estońsku. Gdzie wkroczą być może,
w każdym razie telepatycznie czuję te narady, z ich bez wątpienia
czarnym humorem, dać oto przeciwnikowi smakowity dylemat:
walczyć czy nie walczyć o ten akurat element układanki Sojuszu. Wszyscy są przewidywalni, niezdolni do niekonwencjonalnych ruchów, natomiast tępo lub lirycznie wpatrzeni w Krym,
w Donieck, jak w hetmana na szachownicy, a tymczasem znowu zbić pionka. Szach-mat… Estonia chwilowo znikła z mediów,
wielu o niej na śmierć zapomniało. U nas tak, ale czy w Rosji?
Ba, Rosjanie ślęczący na pospiesznym kursie estońskiego?
My znamy języki. Jesteśmy na pewno lepiej skomputeryzowani
niż Nadmorski Kraj, mamy niezależne telewizje, np. TVN 24,
np.Telewizję Trwam. O Gułagu mamy też lepszą wiedzę od moskwian, a nawet od mieszkańców portu Nachodka. Bo z ludzką
pamięcią – i polską, i rosyjską, bywa różnie. Gdyby więc w Internecie coś przeszkadzało, cenzura na przykład, wyszukać Tuwima,
dobrym wyjściem jest nauczyć się na pamięć, póki czas, Lokomotywy, Aeroplanu, Strasznych mieszczan i, to już moja własna
propozycja, „Całuję twoją dłoń, madame, śniąc, że to usta twe”.
Zresztą także uroczo przełożonej przez tłumacza Złotej rybki. Bo
nie miecz, nie tarcz bronią języka, lecz arcydzieła, a wolność nie
ma sensu bez kultury.
Urszula Benka
Dedykacje (2)
w ostrym sporze z Bułgarią, która kwestionowała istnienie narodu macedońskiego. Musiałem ponieść karę w postaci wyjazdu na
festiwal Wapcarowa do Bułgarii. Zgodziłem się, ale postawiłem
warunek: pojadę z Gąsiorowskim. I tak się stało. Gąsior błysnął
tam dwa razy. Udzielaliśmy wywiadu bułgarskiemu radiu i , jak
można się było spodziewać, zadano zasadnicze pytanie: jakiej,
według nas, narodowości (bułgarskiej czy macedońskiej) był
poeta Wapcarow? Krzysztof bez wahania wybrnął z tej sytuacji.
Powiedział, że był u nas wielki poeta Władysław Broniewski. Nikt
nie pytał o narodowość, ponieważ wszyscy wiedzieli, że jest to
poeta rewolucyjny…
Drugi przypadek był bardziej skomplikowany. Zawieziono międzynarodowe towarzystwo poetyckie do miejscowości Melnik,
ojczyzny najlepszych bułgarskich win. Po zwiedzeniu miasteczka
udaliśmy się do wielkiej pieczary, gdzie przy solidnych stołach
na krzyżakach jedliśmy rozliczne mięsa z grilla obficie je popijając produktami z winorośli. Było bardzo przyjemnie. Ale kiedy
biesiada zaczęła wkraczać w decydującą fazę, podeszła do mnie
naczelna organizatorka. Powiedziała, że za godziną w miejscowej szkole mamy się spotkać ze społeczeństwem i ja, jako głowa delegacji do tegoż przemówię. Odpowiedziałem, że deleguję
do tego poważnego zadania zastępcę przewodniczącego delegacji. Ponieważ było nas dwóch, organizatorka domyśliła się,
o kogo chodzi i podeszła do Gąsiora, który siedział przy innym
stole. Patrzyłem z niepokojem, ale mój przyjaciel bez wahania
skinął głową. Uznałem, że mam to z głowy.
W krytycznej godzinie wprowadzono nas na wysoką scenę
górującą nad widownią wypełnioną dwustoma dzieciakami
w wieku lat od czterech do dwunastu. Wszystkie były dość brudne i prawie bez wyjątku zasmarkane. Konferansjer dukał nazwisko zagranicznego poety, wymieniał kraj, z którego przyjechał,
a potem poeta występował w charakterze papugi: nie było tłumaczy, więc smarkata publiczność z zaciekawienie przysłuchiwała się szelestom, zgrzytom i zaśpiewom jakiejś niepojętej mowy.
Nadszedł czas na prezentację polską. Krzysztof majestatycznie
podźwignął się z krzesła, wyszedł na proscenium i pieszczotliwie
zmiękczając słowa – wszak zwracał się do dzieci – przemówił:
– Drogie dzieci! Przestrzeń znaczeniowa i semantyczna
w wierszu…
Runąłem za kulisę i dlatego nie znam dalszej części wykładu,
ale jestem przekonany, że była równie pouczająca jak początek.
Marek Wawrzkiewicz
Ryc. Zbigniew Ikona-Kresowaty
FELIETON
Urszula Benka
SPIS TREŚCI
Janusz Wałek
Urszula Benka – Putti tutti / FELIETON ......................................... 2
Marek Wawrzkiewicz – Dedykacje (2) / FELIETON .................... 2
Janusz Wałek – Grek z Toledo / ESEJ ............................................ 3
Jerzy Niesiobędzki – W modernistycznym korowodzie
/ ESEJ ....................................................................................................... 3
Nina Czerny – POEZJA ....................................................................... 5
Katarzyna Boruń-Jagodzińska – POEZJA .................................... 6
Andrzej K. Waśkiewicz – POEZJA ..................................................10
Anna Frajlich – Dwa spotkania ze Sławomirem
Mrożkiem / ARCHIWALIA WSPÓŁCZESNE ............................. 12
Anna Frajlich – Dwie podróże Sławomira Mrożka
/ ARCHIWALIA WSPÓŁCZESNE .................................................. 13
Jerzy Piątkowski – POEZJA .............................................................14
Sławomir Majewski – Zapach drapieżnika / PROZA ................. 15
Cezary Sikorski – O istocie poezji / ESEJ ....................................16
Katarzyna Korczak – Najlepsze śledzie robiła babcia
Nierzalewski / REPORTAŻ ............................................................. 18
Beata Zdziarska – Kanarek / PROZA .......................................... 20
Bogdan Prejs – POEZJA ................................................................... 21
Paweł Kubiak – POEZJA .................................................................. 22
Cezary Sikorski, Leszek Żuliński – O nadziei / ROZMOWA ...... 23
Nikołaj Trubieckoj – O rasizmie / ESEJ ...................................... 26
Zbigniew Joachimiak – POEZJA .................................................. 28
Josif Brodski – POEZJA .................................................................... 30
GREK Z TOLEDO
R
ok obecny jest rokiem El Greca, jednego z najoryginalniejszych malarzy wszechczasów. Czterechsetną rocznicę jego
śmierci czci cały kulturalny świat wystawami, sesjami naukowymi i publikacjami. Najwyższą temperaturę osiąga oczywiście
to rocznicowe świętowanie w Hiszpanii, szczególnie w Toledo, gdzie artysta spędził większą część życia i gdzie stworzył
swoje największe dzieła wciąż fascynujące swoja niezwykłością.
W malarskim świecie El Greca nie obowiązuje prawo ciążenia. Święci i ludzie unoszą się w bliżej nieokreślonej przestrzeni, wypełnionej rozedrganymi światłami, czasem koniuszkami
palców, jak w balecie, dotykają ziemi, czasem obijają się głowami o niebo pokryte obłokami o twardości kamienia. W późnych
dziełach artysty wydaje się, że postacie przepływają przez kadr
obrazu, z góry w dół, albo odwrotnie, a malarz zatrzymuje na
płótnie tylko przelotną chwilę ich nietrwałego trwania. Nadmiernie wydłużone figury, nie mające nic wspólnego z klasycznymi
kanonami piękna ludzkiego ciała, o twarzach i rękach odtworzonych bez specjalnej dbałości o anatomiczne realia, odziane
są w skłębione szaty w ostrych czerwieniach, błękitach, fioletach i żółcieniach, niekiedy tak intensywnych, że próżno byłoby szukać ich odpowiedników w rzeczywistości. Barwy te emanują z obrazów niczym płomienie, deformują kontury postaci,
atakują widza agresywnymi poblaskami, co sprawia, że niektóre dzieła El Greca świecą jak witraże.
Wielokrotnie stawiano pytanie: jaki styl reprezentuje to malarstwo, wymykające się wszelkim stereotypom, pytano czym jest
wyrazisty, indywidualny styl artysty, jedyny i niepowtarzalny
język El Greca, nie wpisujący się w żaden słownik stylistyczny,
ani renesansu, ani manieryzmu, ani wczesnego baroku. Subiektywny język, czerpiący siłę nie tylko z oglądania świata i naśladowania natury ale przede wszystkim z wewnętrznych przeżyć, z wyobraźni, marzeń i snów, pobudzanych zapewne lekturą
pobożnych, nasyconych mistyką tekstów złożył się na osobliwą
poetykę. Jeżeli możemy powiedzieć o niektórych malarzach,
że byli poetami, to o El Grecu powiedzieć możemy, że był może
największym poetą pośród wszystkich malarzy.
Urodzony w roku 1541 w Candii (obecnie Heraclion) na Krecie,
wyspie znajdującej się naówczas we władaniu Republiki Weneckiej, jako syn poborcy podatkowego, pobierał nauki pisania ikon
w którymś z lokalnych klasztorów, opanowując szybko zasady
ortodoksyjnego bizantyjskiego malarstwa, skupionego wyłącznie na świętych tematach. Z 1567 roku pochodzi jego „Zaśnięcie Matki Boskiej” podpisane przez artystę własnym imieniem
i nazwiskiem: Domenikos Theotocopulos. Tak potem zawsze
będzie sygnował swoje prace, konsekwentnie używając wyłącznie greckich liter. Nazwanie „El Greco”, czyli „Grek” pojawi się
dopiero gdy młody artysta przeniesie się do Wenecji (ok.1568),
a później do Rzymu (12570), by po kilku latach pobytu we Włoszech udać się do Hiszpanii (ok.1576) i w Toledo spędzić resztę
życia zakończonego 7 kwietnia 1614 roku.
Patrzymy dzisiaj na El Greca z perspektywy wielu różnych do
konań, jakie miały miejsce w sztuce w ciągu tych czterystu lat,
z perspektywy późnego baroku, romantyzmu, fowizmu, kubizmu, ekspresjonizmu, koloryzmu i malarstwa dzikich, co bardzo
ułatwia odbiór jego dzieł przez współczesnych nie zawsze docenianych (np. król Hiszpanii Filip II odrzucił zamówiony u El Greca
cd. str. 4
Igor Biełow – POEZJA ...................................................................... 30
Leszek Szaruga – Rosyjski kompleks ukraiński / ESEJ ............... 30
ESEJ
Grzegorz Musiał – Z cyklu: Dziennik włoski. Sycylia (18)
/ DZIENNIKI – PODRÓŻE .............................................................. 31
Jerzy Niesiobędzki
Adam Majewski – Błąd maszynerii jest błędem
człowieka – MARE INCOGNITUM .............................................. 32
Piotr Gajda – POEZJA ...................................................................... 33
Paweł Drąg – Beczka / PROZA ..................................................... 34
Anna Czyrska – Wirtualni kochankowie nie myją
zębów / PROZA ................................................................................ 36
Danuta Gil-Łowkis – Domowa bibliotek / PROZA .................. 38
Janusz Wałek – POEZJA .................................................................. 40
ks. Jan Sochoń – Droga, góra, zasłona / ESEJ ............................ 41
Anna Maria Musz – Dwa tysiące słów o Pisarzach.pl
na dwusetny numer e-tygodnika .............................................. 42
Zbigniew Kresowaty – O śmierciach w poezji
Edmunda Pietryka / ESEJ .............................................................. 44
Roman Warszewski – Boję sie pisania / WYWIAD ...................... 46
Irina Aleksiejewa – POEZJA ........................................................... 47
Roman Maciuszkiewicz – Bolesnośc lalki / ESEJ ................... 48
Beata Zdziarska – Zakurzony pisarz, czyli wspomnienie
o Choromańskim / ESEJ ................................................................ 49
Martyna Franke – POEZJA ............................................................ 50
ks. Janusz Kobierski – Ktoś prowadził moją rękę
/ SZTUKA INTERPRETACJi ............................................................ 51
Leszek Szaruga – Wyprasowanie (11) / FELIETON ............... 56
RECENZJE:
Arkadiusz Frania – Pismo cięte Vasila Tolevskiego 52, Agnieszka Dębek – Świat pod paznokciem 52, Katarzyna Woźniak –
„Mamo. Bólu. Rozłąko” 52, Beata Patrycja Klary – Toczy się
puszka z mięsem... czyli traktat o cywilizacji 53, Piotr Gajda
– Syn marnotrawny 53, Edyta Antoniak-Kiedos – Najgorszy
uczeń Jezusa 54, Teresa Rudowicz – Droga na parcelę i ciemna ściana boru, czyli Slajdy Anny Baśnik 54, Teresa Rudowicz
– Kiedyś z tamtej strony przyjdzie sen, czyli Cienie na rozwietrze Aldony Borowicz – 54.
W MODERNISTYCZNYM
KOROWODZIE
M
odernistyczno awangardowe tendencje w europejskiej
kulturze, sztuce liczą sobie już grubo ponad sto lat. Na
szerszą skalę inaugurował je schyłek dziewiętnastego wieku.
Dzisiejszej awangardzie – jak awangardzie z minionych dziesięcioleci – nadal patronują: Fryderyk Nietzsche, Oswald Spengler,
Georges Bataille, Martin Heidegger, Walter Benjamin, Antonin
Artaud. Patronują z oddali. Mimo to – w sto lat później – dzisiejsza postmodernistyczna awangarda bardzo wiele dziedziczy po modernizmie klasycznym. Refleksji jak wiele dziedziczy
sprzyja książka Modrisa Eksteinsa Święto Wiosny Wielka Wojna
i narodziny nowego wieku. Jest to atoli książka szczególna, dwuznaczna. Modernizm europejski, początkowo, głównie sytuował
się w Niemczech. Nie pozostawało to bez znaczenia. „Dla nas –
komentuję rzecz Eksteins – awangarda ma wydźwięk pozytywny, odziały szturmowe zaś wywołują przerażające skojarzenia. Ta
książka sugeruje, że miedzy tymi dwoma terminami może istnieć pokrewieństwo, które wykracza poza ich wojskowy rodowód. Introspekcja, prymitywizm, abstrakcja i mitologizowanie
w sztuce i w polityce mogą objawiać się podobnie.”[1]
Idee modernizmu poprzedza dominacja kapitalizmu wiktoriańskiego, w którym gwarancję życiowych sukcesów stanowi etyka
obowiązku, kalkulacja – słowem rutyna postępowania odrzucająca emocjonalność. Wiktorianizm, to purytanizm; moderniści od
razu zabierają się do negacji purytanizmu. Priorytetem, staje się
dla nich rewizja obowiązującej etyki seksualnej, którą traktują,
jako „narzędzie buntu przeciwko wartościom burżuazyjnym.”[2]
Eksteins wylicza, że motyw spontanicznego erotyzmu dominuje
w dziełach Gustawa Klimta, Franka Wedekinda, Piotra Czajkowskiego Oscara Wilde`a, Virginii Woolf. Stwierdza, że modernistyczny estetyzm wydaje wojnę moralnej tradycji; toczy walkę o wyzwolenie, w której orężem staje się eksponowanie ludzi
odbiegających od normy: kryminalistów, szaleńców, prostytutek i wszelkich innych dewiantów. Wspomina o ruchu na rzecz
emancypacji homoseksualizmu, w kręgach awangardowych
traktowanego, jako szczególnie aktywny czynnik „rozpadu stałych wartości, wyzwolenia instynktu, załamania się mitu człowieka publicznego”[3]. Modernistycznemu seksualizmowi towarzyszy kult ciała, fascynacja przemocą, „zainteresowanie, destrukcją,
jako aktem tworzenia, chorobą, jako częścią życia. Wedekinda
Lulu – cytuję dalej Eksteinsa – zostaje zamordowana, u Richarda
Straussa Salome morduje, u Manna Aschenbach umiera wskutek zarazy połączonej z niespełniona tęsknotą erotyczną.”[4]
Celebracja, życia, anarchizm, kult ciała!... Oczywiście, wszystko
to bez wątpienia mieści się w też preferencjach postmodernistów. Ale celebracja życia wraz z celebracją śmierci? To dla dzisiejszych awangardystów raczej już kłopotliwa tradycja. Można
ów kłopot usunąć stawiając granicę oddzielającą uprawiający kult
śmierci modernizmem sprzed I Wojny Światowej, od modernizmu nasyconego negacją masowej rzezi w okopach, jaki rozwinął się po zakończeniu zmagań wojennych. Do takiej też interpretacji ucieka się miedzy innymi Dorota Sajewska – autorka
napisanej z erudycją i temperamentem książki – Pod okupacją mediów.[5] Sajewska rozpoczyna od uwag, że doświadczenie okopów powodowało u modernistów ostateczny rozpad
poczucia racjonalności świata, że skłaniało ich ku radykalnemu odrzuceniu ujmowania zdegradowanej wojną rzeczywistości w kategoriach przyczynowo wydarzeniowej logiki, że, jako
najskuteczniejsza w ukazywaniu poszarpanej na strzępy struktury świata, objawiała się im metoda montażu. Dalej – rozwijając te spostrzeżenia – stwierdza, że montażem posługiwali się
Erwin Piscator i Bertolt Brecht – tyleż artyści, co politycy. Wojna
– argumentuje – spowodowała, że dzieło sztuki „zdecydowanie
silniej zakorzeniło się w procesach społecznych i politycznych.
Ta w swej istocie nowoczesna relacja między estetyką a polityką przybrała z czasem kształt sieci uwikłań sztuki w politykę
oraz polityki w sztukę.”[6] Uwikłań, które znajdowały rozwiązanie głównie dwukierunkowe: rewolucyjno, komunistyczne, antywojenne bądź faszystowsko kontrrewolucyjne.
Gazeta literacka
3
cd. str. 7
Fot. Janusz Wałek
wielki obraz ołtarzowy do kaplicy w Escorialu, „Męczeństwo św.
cd. ze str. 3 Maurycego”, zastępując go obrazem drugorzędnego malarza
włoskiego), bądź odbieranych raczej jako rzeczy niezwykłe, dziwaczne, „mirabilia”, pociągające kolekcjonerów tak, jak pociągały
ich egzotyczne twory natury, wizerunki anormalnych ludzi bądź
ekstrawaganckie naczynia, w których bogactwo i różnorodność
materiałów łączyły się w przemyślny sposób z fantazją twórców.
Artystę, wkrótce po śmierci zapomnianego na wiele dziesiątków lat, zaczęli na nowo odkrywać dopiero romantycy w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku. Przedstawiając swoje wrażenia z podróży po Hiszpanii Teofil Gautier tak pisał o El Grecu;
„W Chrzcie Chrystusa nadużył bieli i czerni, gwałtownych kontrastów, nieoczekiwanych odcieni, przesadnych gestów; lecz
w całym obrazie króluje jakaś perwersyjna energia, jakaś chora moc, ujawniająca wielkiego malarza, genialnego szaleńca.
Niewiele obrazów tak mnie zainteresowało, jak obrazy El Greca, ponieważ nawet najgorsze mają coś nieoczekiwanego, coś
niespotykanego, cos co zadziwia i karze marzyć „* Wydaje się,
że słowami Teofila Gautier można by i dzisiaj oddać wrażenia
jakich doznajemy patrząc na prace toledańskiego artysty.
Położone na wzgórzach nad Tagiem Toledo, rzymskie Toletum,
później kolejno siedziba Wizygotów i Arabów, wreszcie stolica
Hiszpanii ( 1085 – 1561 ) jedno z najpiękniejszych miast półwyspu iberyjskiego prawie się nie zmieniło od czasów El Greca.
Oglądane z oddali przedstawia się tak samo jak na dawnych
widokach miasta, ze strzelistą wieżą gotyckiej katedry i potężną bryłą Alkazaru, widziane od wewnątrz jawi się plątaniną
wąskich kamiennych uliczek i niewielkich placyków, przy których co krok otwiera swe podwoje jakiś kościół. W wielu z nich
znajdują się obrazy El Greca . Całe miasto żyje dzisiaj pamięcią
o swoim wielkim obywatelu, co uwidaczniają niezliczone panele,
rozstawione w wielu miejscach, prezentujące znaczne powiększenia fragmentów obrazów, przede wszystkim twarze natchniętych mistycznym rozmodleniem świętych, ujawniające w tych
zbliżeniach niezwykłą energię tak charakterystycznych dla El
Wejście do Muzeum Santa Cruz w Toledo.
Greca, z pozoru jakby niedbałych pociągnięć i uderzeń pędzla.
Rocznicową wystawę, której główna część prezentowana jest
w mieszczącym się w efektownym renesansowym pałacu Muzeum Santa Cruz, a pozostałe części stanowią kościoły i klasztory, w których od chwili powstania do dzisiaj znajdują się dzieła
artysty, nazwano „Grek z Toledo. Malarz widzialnego i niewidzialnego” („El Griego de Toledo. Pintor de lo visible y lo invisible”).
Wystawę w Muzeum Santa Cruz otwiera autoportret El Greca,
z późnych już lat, wizerunek starego mężczyzny, pozbawiony
jakichkolwiek aluzji do jego malarskiej profesji. Aż nie chce się
wierzyć, że ten skromny, wyciszony człowiek zdołał wydobyć
z siebie tak donośny głos. Natomiast portretując swego syna
Manuela artysta przydał mu pędzel i paletę, chociaż syn, mimo
nalegań ojca nie poszedł w jego ślady. Portret syna stał się natomiast, po latach, przedmiotem zainteresowania Pabla Picassa, który w roku 1950 wykonał jego malarską trawestację. Dalej oglądamy dwa widoki, a właściwie portrety Toledo, pierwszy stanowiący
rozległą panoramę miasta zwieńczoną rojem aniołów unoszących ku niebu św. Ildefonsa, patrona Toledo, drugi – wypożyczony z Metropolitan Museum w Nowym Jorku i wykorzystany na
plakatach oraz okładce katalogu wystawy – ukazujący Toledo
w nocy, rozjarzone do białości światłem błyskawicy.
Następnie oglądamy najwcześniejsze dzieła El Greca, nieznane dawnym badaczom jego sztuki, ikony pochodzące z okresu
greckiego: „Św. Łukasza malującego Madonnę z Dzieciątkiem”
i wzmiankowane już wyżej „Zaśnięcie Matki Boskiej”, a następnie kilka dzieł, które powstały w czasie pobytu artysty w Wenecji i w Rzymie, m.in. tzw. Tryptyk z Modeny, przedstawiający
w centralnej scenie koronację chrześcijańskiego rycerza w niebie, a na odwrocie górę Synaj, oraz „Wypędzenie przekupniów
ze świątyni” i „Uzdrowienie ślepego”. We wszystkich tych obrazach widoczny jest wyraźny wpływ wielkich Wenecjan: Tycjana
(El Greco prawdopodobnie pobierał pewne nauki w jego warsztacie), Tintoretta i Paola Veronese
4
Migotania 43
Fot. Janusz Wałek
GREK Z TOLEDO
W Wenecji, a następnie w Rzymie, gdzie zetknął Wędrówkę śladami artysty „widzialnego i niewidzialnego” końsię z dziełami Rafaela i Michała Anioła opanował czymy w niewielkim kościele Santo Tomé, do którego ciągną
El Greco wszystkie arkana renesansowego malar- wszyscy turyści odwiedzający Toledo, ponieważ znajduje sie tutaj
stwa, od których później odstąpił, podobno dlate- najbardziej popularne dzieło artysty, reprodukowane we wszystgo, by nie stać się tylko stać się naśladowcą Tycjana, czy wręcz kich książkach o malarstwie, „Pogrzeb hrabiego Orgaza”. Żyjądrugim Tycjanem.
cy w czternastym wieku fundator kościoła i jego dobroczyńca
Kolejne sale Muzeum Santa Cruz wypełnione są już hiszpań- doczekał się dopiero w roku 1588.. tego wspaniałego malarskie
skimi dziełami El Greca, ujawniającymi stopniowy rozwój jego go epitafium, którego mógłby mu pozazdrościć niejeden król
własnego stylu malowania, na który niewątpliwy wpływ wywar- i książę. Na tym olbrzymim obrazie El Greco przedstawił dwóch
ła także lokalna sztuka, także ta w wydaniu ludowym, związa- wielkich świętych, męczennika Szczepan i filozofa Augustyna,
na z licznymi w Hiszpanii ceremoniami religijnymi, w których składających do grobu ciało hrabiego, odziane we wspaniałą
pojawiały się bardzo nieraz ekspresyjne w wyrazie figury Chry- zbroję, Pogrzebowy orszak stanowi szereg ubranych na czarno
stusa, Matki Boskiej i świętych, często o ruchomych kończynach, hiszpańskich panów, pośród których znalazł się tez sam autor
malowane ostrymi kolorami lub ubierane w prawdziwe, niekie- obrazu oraz jego kilkunastoletnio wówczas syn Manuel. W górdy bardzo barwne szaty.
nej partii malowidła, rozjaśnionej niebiańskimi światłami, pełNie sposób wymienić tutaj wszystkie dzieła zgromadzone na nej świętych i aniołów, Matka Boska i św. Jan Chrzciciel polecają
wystawie w Muzeum Santa Cruz zwrócimy więc uwagę tylko na Chrystusowi duszę hrabiego, ukazaną pod postacią niewielkiej,
niektóre, szczególnie te z odległych nieraz muzeów rozrzuco- świetlistej figurki.
nych dosłownie po całym świecie. I tak z Toledo w stanie Ohio,
W kilku miejscach, m.in. w Szpitalu Tavera, zakrystii katew Ameryce, gdzie znajduje się muzeum imienia El Greca, dotarł dry oraz w Muzeum Santa Cruz (tu pod postacią komputejeden z najwspanialszych jego obrazów, „Chrystus modlący się rowej prezentacji na wielkich ekranach) można też zapoznać
w Ogrodzie Oliwnym”. W bardzo sumarycznie potraktowanym się z El Grekiem jako rzeźbiarzem, architektem i projektantem
pejzażu, na który składa się kilka suchych krzewów i pojedyn- sprzętu kościelnego. W kilku kościołach toledańskich znajdują
cza skała, jakby wymodelowana z tektury, omiecionym księży- się ołtarze autorstwa El Greka, który także projektował specjalcowym światłem, Chrystus wydaje się wzbraniać przed przyję- ne, ozdobne ramy do swoich ołtarzowych obrazów. W zakrystii
ciem kielicha goryczy, .przyniesionego z nieba przez pięknego katedry można oglądać niewielką grupę rzeźbiarską przedstaanioła, podczas gdy śpiący w wąskiej grocie trzej uczniowie, wiającą św. Ildefonsa z aniołami, stanowiącą pierwotnie część
skupili się w ciasną gromadkę niczym embriony w łonie mat- obramienia „Espolio’, natomiast w Szpitalu Tavera wystawiona
ki. Z Dumbarton Oaks pod Waszyngtonem, gdzie znajduje się jest bardzo efektowna figura wyrzeźbionego w drewnie nagiejeden z najważniejszych na świecie ośrodków badań nad sztuką go Zmartwychwstałego Chrystusa oraz okazałe tabernakulum.
bizantyńską, pochodzi niewielki obraz przedstawiający „NawieSiedząc na placu przed katedrą i rozmyślając o obejrzanych
dzenie”. Na pierwszy rzut oka dostrzegamy dwie błękitne, piono- dopiero co licznych dziełach El Greka, wpatruję sie w wielkie
we smugi, naznaczone przełamującymi się nawzajem światłami twarze na panelach i bilbordach, pośród których przyciąga nagi cieniami, a dopiero po chwili dostrzegamy, że w tych smugach, le moją uwagę twarz starca o bolesnym spojrzeniu skierowanym
w rzeczywistości stanowiących niewieście szaty, kryją się Maria ku górze. Jest to twarz św. Piotra z istniejącego w kilku weri Elżbieta, ujawniające się ledwie czytelnymi profilami twarzy sjach obrazu „Łzy świętego Piotra”, motywu częstego w sztui ułożonym na ramionach skrawkami dłoni. Wydaje się, że od ce propagowanej przez kościół po soborze trydenckim. Twarz
tego bardzo późnego obrazu El Greca jest już całkiem niedaleko świętego Piotra jest bardzo podobna, a może nawet identyczna
do awangardowych rozwiązań w sztuce początków XX wieku, z twarzą trojańskiego kapłana Laokoona na jedynym obrazie El
błękitnego i różowego okresu Picassa oraz Greka przedstawiającym pogański, grecki temat. W ten sposób
kubizmu. Wykazano, że Picasso w sławnych otwiera sie w mojej pamięci wspomnienie osobistej przygody
„Pannach z Avignon”(1907 r.), świadomie z El Grekiem, jaka przydarzyła mi się wiele lat temu, kiedy pojeodwołał się do pochodzącego z ostatnich chałem do Waszyngtonu, by zawieść tam, na wystawę „Circa
lat El Greka obrazu „Wizja świętego Jana 1492”,zorganizowaną przez National Gallery of Art z okazji 500
Ewangelisty”( zwanego też „Otwarcie piątej rocznicy odkrycia Ameryki, „Damę z gronostajem” Leonarda da
pieczęci” ),przechowywanego w Metropo- Vinci z Muzeum Książąt Czartoryskich. Niesamowity obraz El Grelitan Museum w Nowym Jorku, nieobecne- ka, zainspirowany hellenistyczną rzeźbą, którą artysta widział
go niestety na wystawie w Toledo.
niegdyś w Rzymie, od razu natchnął mnie myślą, by pokazać to
Z Petersburga natomiast, z Ermitażu, tra- dzieło w Krakowie, jako rekompensatę za obraz Leonarda. Przez
fił obraz ukazujący świętych Piotra i Pawła, trzy miesiące, od 12 czerwca do 13 września 1992 roku, można
wspaniałe studium dwóch różnych charak- było oglądać w Muzeum Książąt Czartoryskich to wspaniałe dzieterów złączonych wiarą i posłannictwem, ło, a także gipsowy odlew antycznej Grupy Laokoona ze zbiorów
którym obciążył ich Mistrz.
Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalne mapy ukazywały drogi
El Greco w wielu wizerunkach świętych wielkiego artysty, z Krety poprzez Włochy do Hiszpanii, a także
osób dał dowód niezwykłej umiejętności skomplikowaną wędrówkę jego obrazu poprzez różne europejwydobywania spod zewnętrznej powłoki skie galerie, zanim w 1948 roku trafił ostatecznie do Waszyngludzkiej twarzy owej na pozór niewidocz- tonu. Była to niepowtarzalna okazja codziennego obcowania
nej wewnętrznej temperatury emocjonal- z dziełem El Greca, studiowania niemal centymetr po centymenej, głębokiego mistycznego przeżywania, trze niezwykle bogatej powierzchni tego obrazu, podziwiania
ekstazy religijnej, stanów często nieuchwyt- lekkości i spontaniczności w malowaniu świateł ślizgających
nych dla pozbawionego wrażliwości zwy- sie po nagich ciałach Laokoona i jego synów oraz stojących na
kłego śmiertelnika. Uwagę wchodzącego poboczu, a właściwie unoszących się w powietrzu, tajemniczych
do jednej z sal przykuwa okazały por- postaci o nierozszyfrowanej do dziś tożsamości.
W Polsce znajduje się tylko jeden obraz El Greca, „Ekstaza św.
tret siedzącego w fotelu kardynała Niño
de Guevary z Metropolitan Museum w Nowym Jorku. Przy- Franciszka”, przechowywany i wystawiany w Muzeum Diecezjaltłacza on nas niemal fizyczną obecnością ale poważna twarz nym w Siedlcach. Wokół tego dzieła zorganizowana została przez
wysokiego kościelnego dostojnika, wielkiego inkwizytora, jest Zamek Królewski w Warszawie, Instytut Historii Sztuki i Kultury
nieprzenikniona, z jego oczu za grubymi szkłami okularów Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie oraz Muzew czarnych oprawkach, patrzących w nieokreśloną przestrzeń, um diecezjalne w Siedlcach specjalna trzydniowa konferencja
nic nie możemy wyczytać. Jest jednak w tym portrecie coś co naukowa pt. „Sztuka doby El Greca”, stanowiąca najważniejsze
sprawia, że wolelibyśmy nie spotkać się oko w oko z jego mode- w Polsce wydarzenie związane z czterechsetna rocznica śmierlem. Inny, równie znakomity wizerunek, kardynała Juana Tavery, ci wielkiego malarza.
namalowany przez artystę według maski pośmiertnej, oglądaJanusz Wałek
my w Szpitalu Tavera, poza murami miasta. Krakowski artysta
Mirosław Sikorski, od dawna zauroczony El Grekiem i czujący
• cyt. wg. Geniusze sztuki. El Greco. Warszawa 1985, s. 119.
jak mało kto jego materię malarską, wykonał serię bardzo ciekawych wariacji na temat tego portretu, wartych pokazania na osobnej wystawie, może
jeszcze w trakcie roku El Greca.
Galerię świetnych, bardzo zróżnicowanych wizerunków, o charakterze wyraźnie portretowym, stanowią serie obrazów
ukazujących apostołów, które w Toledo
możemy oglądać w dwóch miejscach,
w domu El Greka oraz w zakrystii katedry,
gdzie sąsiadują z jednym z najważniejszych
obrazów artysty, „Espolio”, przedstawiającym obnażenie Chrystusa z szat. Dwanaście
męskich popiersi, dwanaście twarzy ujawniających różne temperamenty i wewnętrzne napięcia, w obydwu seriach nieco różniących się od siebie, barwnych, żywych,
zarówno dzięki wyrazistej mimice, jak również sugestywnej gestykulacji. .Podobno
malując te obrazy artysta wykorzystał
swoje studia rysunkowe osób psychicznie chorych, które odwiedzał w tym celu
Reklama roku El Greca i wystaw w Toledo na placu przed katedrą w Toledo.
w toledańskich szpitalach i przytułkach.
prawdziwa historia chciała wierzyć że jeszcze czeka ją miłość
stawiała pasjanse w tej intencji
mieszała wieczne żale z uczuciem pustki
i smarowała nim rytualnie ciało
piersi truły każdego święte madonny są nieszczęśliwe
wyssane przez rzesze dzieciątek
ofiara musi krążyć w krwioobiegu
unicestwić motyla
zakonserwować pamięć
by pozostawić w ustach smak dawnych kochanków
święte matki nie skarżą się
buduje nową prawdę o sobie
gdy pusta zazdrości tym co krwawią
i nie rozstaje się z medalikiem z najświętszą panienką
kobieta zrozumie kobietę
pierwsze lekcje anatomii
odbywałam w wieku lat pięciu
u sąsiadki spod dwójki
starej babci
grzecznie siedziałam wśród
krochmalonych serwetek
nie odrywając oczu
od obrazu
Jezusa z odsłoniętym sercem
przecież go to boli
był taki sam jak
narkoman spod piątki
na którego moja matka
mówiła Jezusek
miałam wątpliwość
czy to ten sam facet
do tej pory
szukam złotych ram
świetlistych promieni
dookoła ciała człowieka
POEZJA
Nina Czerny
Ona
Adelajda 2013
pisze o sobie jak o innej kobiecie
ona to ona tamto
takie małe oszustwo
albo chowa się pod nickiem w formie uniseks
pisze cynicznie wulgarnie
to kręci świat układaczy wierszy
nie ma już proszę ja ciebie zrozumienia
dla owieczek pasterek motylków
i umierania z niespełnionej miłości
serce nie pęka od chwili wykonania pierwszego
przeszczepu
seks jest ogólnodostępny
każdy z każdym i dla każdego
nowatorstwo poetyckiej formy ma posmak
ekshibicjonizmu
tylko wieczorami
przez rozmazany makijaż
wypatruje i wabi
anioły od miłości
można zagłębić się w człowieku
rozbierając go cząstka po cząstce
zaczynając od błogosławieństwa skóry
sectio topograficznie pod kątem prostym na krzyż
po kawałku
głębiej i głębiej
do dna klatki piersiowej
wyrzynając serce
wybebeszając co się da wybebeszyć
szukając istoty człowieczeństwa
w czasze jak w kielichu dziękczynnym
na dnie oczodołów odbitych obrazów
niezniszczalnych
niczym nauczone w dzieciństwie modlitwy
i nie znaleźć Duszy
ani zasianego Słowa
należy wytrzeć ręce o fartuch
i stwierdzić dzięki Bogu
że istnieje nadzieja
Ryc. Zbigniew Ikona-Kresowaty
sekcja
Gazeta literacka
5
POEZJA
Gorycz robi mędrca
Sezon ogórkowy
„Księżyc wydrążony! Księżyc wydrążony!”
krzyczą gazeciarze.
Księżyc rozpruty?
Wyłyżeczkowany?
Drą się gazeciarze w zdyszanych stolicach. Tłok.
Guziki odrywają się od koszul, krążą,
chustki ocierają czoła i karki.
Luna? Co nam do tego, to nie miejsce,
czym oddychać?
Uczony podnosi palec
z ziemi w niebo.
Księżyc nie jest wydrążony,
nikt nie kopał, nic nie wydłubywał.
Księżyc jest dęty.
luuu!
lany jak antyczny poniedziałek
w mokrych betach chmur.
Nocni wędrowcy,
zbłądziliśmy,
Zwodziła nas Luna
gipsem dekoracji
misa dźwięcząca głucho
pod stopami śmiałków
podejrzanie lekka.
To klosz latarni. (palec)
Zbłądziliśmy,
poeci, o, mistrzu Ildefonsie! (znów palec),
zakochani, astrolodzy i ćmy.
Ach, jak nas oszukała
suka blaszana.
Ale pusta – nie znaczy nieciekawa.
Bo kto ją powiesił? (znów palec mierzy w tarczę).
Czyjeż to guziki trafiły na orbitę?
Niebo skłania się ciężko – pytajnik bez kropki
(zgięty palec) Miesiąca.
A guzik! Ten Księżyca
dziurkami woła z krateru na krater
halo!
Góry nad morzami
helo, helo!
A z głębin nie ziemi
dudni
Hola! Hola!
Kometa – ogórek niecierpek eksplodował nasieniem.
Rozsypały się guziki.
6
Migotania 43
Pogodny bo głupi.
Głupi się gubi.
Gorzki robi mędrca.
Kącik ust wykrzywiony na stałe
przybity do oblicza
nie ręką wymalowanego
od papierosa
a nie od ironii
na zdjęciach na płótnach z życia
zdjętych.
Podbiegali, przykucali
zdejmowali grymas.
Odbiegli,
utrwalali w ciemni,
na wieki wieków,
po dniach
na światło gazet wynosili.
Niewiasty omdlewają,
mężczyźni
zazdroszczą
do dziś
rozcinają kąciki
do dołu.
Katarzyna
Boruń-Jagodzińska
Wiersze
szorstkie i krzykliwe
Wieczorem autorskim spotkamy się
rozejdziemy porankiem poetyckim
(do domu wraca rano cięto)
Pisze :”kobiety”
są, wyglądają, myślą,
tolubią, tolubią,
takmają, takmają, takmają.
Wybitny poeta
nie pisze w wierszu:
spotkałem Irkę,
kochałem cię, Basiu,
posłuchaj, Aniu,
zdradziłaś mnie, Jadwigo,
Reniu, wstydź się, umarłaś
niepostrzeżenie.
Pisze: „kobieta”.
Bierze
jak kolejnego papierosa z paczki,
palce żółte,
oddech coraz cięższy.
Zapala, dopala,
gasi.
Zapalagasi,
zapalaga,
zazapalaga,
gagagasi.
Bolące miejsca
w mieście
niektóre szpitale
małobolesne
bar mleczny bolesny
z ogrodem altana
z pisaniem altana
rozstana
łóżko z poduszką
rozdziera
fotele wydrążone
krzesło w kimś się
rozeschło
pokoje
dziś moje
Łazienki z Agrykolą
bolą
cmentarz
niekoniecznie
wiecznie
nie bolą groby
tylko miejsca
opuszczone
ogolone
z człowieka
z psa
z kota
z drzewa
co mi tam
nie czytam
w języku
żałoby
nad grobem tak nie boli
sobie w grobie nic
nie robię
nie wiążę sobie
grobem
rąk
Psy jedzą
przez wiele dni
po trochu
resztki ze stypy
zamrożone
Zimne
przyłożyć na
bolące.
cd. ze str. 3
wojny też nie są w stanie zaszkodzić awangardowej estetyce.
W literaturze wojennej eksploatowany jest motyw latryny i ludzkich ekskrementów. Ale i to nie taka znów nowość. Latryna, co
rusz pojawia się w powieści Remarqu`ea Na Zachodzie bez zmian.
„Posługiwanie się obrazami seksu i wypróżniania – wywodzi Eksteins – miało długoletnią tradycję wśród awangardy. Nietzsche
identyfikował smród z heroizmem. Król Ubu Alfreda Jarryègo,
obfitujący w chamski język i okrucieństwa, zaczyna się od słowa merde. (…) Bloom Joycea z Ulissesa upaja się, jakością swojego pierdnięcia.”[13]
Sajewska cytuje Piscatora, który głosi, że „człowiek – jednostka
niezależna lub pozornie niezależną od społecznych powiązań,
krążąca egoistycznie wokół własnego ja spoczął pod marmurową płytą grobu nieznanego żołnierza.”[14] Eksteins postrzega,
w powojennej niemieckiej literaturze nieobecność interpretacji
wyrażającej opinie społecznej zbiorowości klasowej czy narodowej. Stwierdza dominację doświadczenia jednostkowego. Tłumaczy, że w wieku XX historyczno racjonalnym ujęciom rzeczywistości nie sprzyja dezintegracja społeczna i dlatego pojawia się
pogląd o większej bliskości wobec życia literatury, niż historycznych narracji. „Propaganda trupa” to określenie mające dogłębnie kompromitować faszyzm. W świetle tego, co pisze Eksteins
blisko mu jednak raczej do powierzchowności. Występując, jako
ruch polityczny, faszyzm był bowiem – co Eksteins udowadnia
nader obszernie – równocześnie „wybuchem kulturowym. (…)
Był apoteozą świeckiego idealizmu, który napędzany przez skrajne poczucie kryzysu egzystencjalnego, stracił wszelkie poczucie pokory i skromności, oderwał się od rzeczywistości. Granice
i limity stały się bez znaczenia. W końcu idealizm zatoczył pełne koło, zwrócił się przeciwko sobie i stał się kanibalizmem. Co
zaczęło się, jako idealizm, skończyło się, jako nihilizm.”[15] Ale
zaraz po zakończeniu wojny modernistyczno awangardowy ruch
zamiast wygasać, ulegał wzmocnieniu. I jakby to nie brzmiało
brutalnie, trudno nie zauważyć, że dynamizował nastroje profaszystowskie. Mimo katastrofy wojennej nadal nie wyrzekał się
antyracjonalizmu, nadal stawiał na uwolnienie pierwotnych sił
ludzkiej natury, nadal pielęgnował ideę niemieckiego marszu
do nowoczesności, cywilizacji z pominięciem etapu racjonalizmu liberalno oświeceniowego. Tu też zapewne tkwi podstawowa przyczyna, że faszyzm, kiedy objął już władzę państwową,
z łatwością ogarniał swymi wpływami środowiska inteligenckie
i uniwersyteckie. Początkowo – odnotowuje Eksteins – faszyści na uniwersytetach mieli dwukrotnie większe poparcie niż
w całym kraju. Później, wskutek eksterminacji Żydów, pewna
część przedstawicieli świata kultury opuściła Niemcy. Pozostali
jednak Gottfried Ben, Richard Strauss, Gerhart Hauptmann, Emil
Nolde, Martin Heidegger. Prawda, że – w miarę narastania zbrodni reżimu – z czynnego dlań poparcia stopniowo rezygnowali. cd. str. 8
Ryc. Zbigniew Ikona-Kresowaty
Sajewska koncentruje uwagę na Brechcie i Piscatorze. Cytuje
radykalną wypowiedz Piscatora, w której głosi on, że „człowiek
– jednostka niezależna lub pozornie niezależną od społecznych
powiązań, krążąca egoistycznie wokół własnego ja spoczął pod
marmurową płytą grobu nieznanego żołnierza. (…) To, co przetrwało, nie miało już nic wspólnego z luksusowymi pojęciami
„człowieka”, „ludzkości”, „humanizmu”, które w mieszczańskim
salonie symbolizowały odwieczność ładu danego przez Boga.
Kolumny wojsk, które wycofywały się w roku 1918 za Ren zwiastowały (…) nowy typ człowieka i towarzysza, działającego,
myślącego i odczuwającego jak uczestnik zbiorowości.”[7] Stąd
– wnioskuje Sajewska – sztukę, w tym przede wszystkim sztukę
teatru, wskutek obniżenia rangi jednostki na rzecz zbiorowości,
czekają kolejne rewolucyjne zmiany. Zasadniczym przekształceniom ulega widowiskowa architektura teatru. Często elementem
inscenizacji staje się film, pojawia się nowa strategia budowania zespołu aktorskiego, jako twórczego kolektywu. Stąd jeszcze jeden wniosek – ostateczny – że to właśnie kultywowanie
przez dzisiejsze berlińskie teatry estetyki Piscatora i Brechta
trzeba uznać za najbardziej godną uwagi wersję kontestacyjnej nowoczesności ukorzenionej w niemieckim modernizmie
z okresu I Wojny Światowej. Stąd wniosek ostateczny, a jednak
również jakby nieco przesadny. Kontestacyjna sztuka początków wieku XXI, nawiązując do inscenizacyjnej strategii dwóch
wielkich niemieckich reżyserów, rozmija się z nimi, bowiem
w zakresie odnoszenia się do problematyki osobowości człowieka. Jeśli tamci wielcy niemieccy artyści nie poświęcają jej zbyt
wiele uwagi, ich następcy problematykę ludzkiego indywiduum traktują wręcz celebracyjnie. Przywracają wszelkie honory
osobowości jednostki. Polscy postmoderniści – Krystian Lupa,
Krzysztof Warlikowski, Grzegorz Jarzyna – czynią to ustawicznie.
Reanimują tradycję modernizmu nieznającego jeszcze doświadczeń wojny? Nie, rzecz wygląda inaczej.
Pamięć wojennej przemocy i śmierci powoływała przede
wszystkim nowoczesny teatr antywojenny, ukazujący przemiany
rzeczywistości w powiązaniu z przemianami form teatralnych?
Nie ma powodu, aby pogląd ten kwestionować. Ale czy trend ów
był aż tak silny, by z sztuki modernistów doświadczanych wojenną burzą usunąć wszystko, co w penetracji witalizmu jednostki
od początku, od Święta wiosny Igora Strawińskiego, moderniści tak często przedstawiali w perspektywie jedności instynktu
życia i śmierci. W trakcie lektury książki Sajewskiej można odnieść
wrażenie, że wojna perspektywę, o której mowa, awangardowej
sztuce odbiera, by przydzielić ją polityce. Propagandzie. To już
pozwala na postawienie przysłowiowej kropki nad i. Sajewska
stwierdza, że – zapowiadając odrodzenie przez śmierć – faszyści
uprawiali kultową manipulację. Przywołuje określenie Harryego
Kesslera: „propaganda trupa”. I konkluduje, że rytualizm, obrzędowość nie tyle pobudzały, co pozorowały aktywność uczestników faszystowskich propagandowych widowisk.
W Wielkiej wojnie i narodzinach nowego wieku relacje między modernistyczną sztuką, kulturą a polityczną rzeczywistością wojennych i powojennych Niemiec nie przedstawiają się aż
tak prosto. Lekceważąca ocena niemieckich kultowych marszów,
zgromadzeń, manifestacji, jako „propagandy trupa”, w kontekście
faktów zgromadzonych w książce Eksteinsa, wygląda na mocno
przesadzoną. W modernizmie niemieckim obecność motywów
archaicznego prymitywizmu, gwałtu, sławienia ducha Hunów,
mitologizowania czynów pradawnych Germanów – według Eksteinsa – modernistyczną estetykę, od samego początku, barwiła
ekspansjonizmem z nutą narodowo nacjonalistyczną. Ekspansjonizm – zdaniem pisarza – w estetyce rymował się z ekspansjonizmem politycznym. Wielu intelektualistów, w zgodzie z politykami, głosiło tezę, że „Niemcy muszą upaść albo zdecydować
się na ekspansję.”[8] Ekspansjonizm w sztuce uprawiali artyści,
politycy „(…) wojna była (…) dla Niemców (…) duchową koniecznością.”[9] W tym sensie była też przedłużeniem ruchu awangardowego, sprzeciwem wobec atakowanych przez awangardę:
materializmu, konwenansów, wulgarności, hipokryzji, tyranii. Wielu artystów, uczonych pisarzy ekscytuje się wojną. Traktuje wojnę,
jako rodzaj wyzwolenia. „Dla Carla Zuckmayera – przykładowo
wywodzi Eksteins – wojna stanowiła wyzwolenie od burżuazyjnej ciasnoty myślowej i małostkowości; dla Franza Schaucweckera były to wakacje od życia; dla Magnusa Hirschwelda mundury
pasy i broń były erotycznymi stymulantami.”[10] W podobnym
duchu mieli również wypowiadać się: Emil Ludwig, Ernst Glaeser, Rudolf Fischer, Franz Marc, Hermann Hesse. Komentując
powieść Glaesera Rocznik 1902 Eksteins, za jej autorem, sugeruje, że „Faustowska siła, której Wagner, Diagilew i inni moderniści poszukiwali w swoich dziełach artystycznych, objawiła się
całemu społeczeństwu.”[11]
Zbliżająca się klęska wojenna zmieniała nastrój. Nie powodowała jednakże – zdaniem Eksteinsa – powrotu do realizmu, do
trzeźwej oceny wydarzeń. Przeciwnie: wojna „dla wielu Niemców utożsamiała się z pięknem, jej wciąż potęgującą się furie
wielu z nich postrzegało, jako pogłębianie się jej estetycznego znaczenia. Innymi słowy, w miarę narastającego zniszczenia, wojnę coraz bardziej uduchowiano, traktowano, jako coraz
głębsze przeżycie wewnętrzne.”[12] Apokalipsa wojenna, brud
W MODERNISTYCZNYM
KOROWODZIE
ESEJ
Jerzy Niesiobędzki
Gazeta literacka
7
Ryc. Zbigniew Ikona-Kresowaty
ESEJ
Czy to jednak nie takim ludziom, jak oni zawdzięczamy, ze idee
cd. ze str. 7 modernistycznej niemieckiej awangardy – przejściowo znikając z pola widzenia – mogły, po latach, znów dojść do głosu?
Mogły. Kilka lat temu w tygodniku „Europa” – w listopadowym
numerze z 2005 roku – rzucał się w oczy tytuł: Uwiedzieni przez
rozum. Romans intelektualistów z faszyzmem od Nietzschego do postmodernizmu.[16] Redakcja publikowała wypowiedź znanego amerykańskiego filozofa Richarda Wolina, który zastanawiając się jak
doszło do reaktywacji w postmodernizmie ideologii genetycznie
bliskiej filozofii Nietzschego, Spenglera, Heideggera, rozpatrywał
rzecz w szerszym historycznym kontekście. Zwracał uwagę na wiek
oświecenia, na to, że modernistyczny antyracjonalizm ma długą
tradycje, że oświecenie już w trakcie swoich narodzin spotyka się
z krytyką filozofów kontroświecenia. Przytacza opinię Isaiaha Berlina, który w poglądach takich przedstawicieli kontroświecenia,
jak Joseph de Maistre i Johan Georg Haman doszukuje się źródeł
faszyzmu. Widząc miedzy nimi, a niemieckim nazizmem tylko taką
różnice, że jeśli de Maister kontrrewolucję postrzegał, jako wprowadzanie stopniowych odgórnych zmian, faszyści „postanowili
zwalczać wartości Rewolucji Francuskiej rewolucyjnymi środkami;
przy użyciu przemocy, wojny i totalnej mobilizacji.”[17] Dalej, w
czasach już o wiele nam bliższych, kontroświeceniowe argumenty prawicy – kontynuuje Wolin – przejmuje kontrkulturowa lewica. Pojawiają się strukturalizm i poststrukturalizm. Jacgues Derrida, Michel Foucalt, Gilles Deleuz kultowy stosunek wobec idei
Nietzschego, Heideggera łączą (w podobny sposób jak działo się
to w czasach Republiki Weimarskiej) z krytyką demokracji. Atakują humanizm. Levi Strauss – stwierdza Wolin – „zrzucił na zachodni humanizm winę za wszelkie potworności XX wieku – totalną
wojnę, ludobójstwo, kolonializm, groźbę zagłady nuklearnej. (…)
Antycypując credo poststrukturalistów (…) oświadczył następnie,
że celem nauk o człowieku nie jest ukonstytuowanie, lecz zdekonstruowanie człowieka.”[18] Przyjmuje się – argumentuje Wolin
8
Migotania 43
– że zarówno poststrukturalizm jak i postmodernizm, to ruchy
lewicowe. Ale czy nie jest to nieporozumienie? Przecież „historycznie rzecz biorąc, lewica była zdecydowanie racjonalistyczna
i uniwersalistyczna. (…) Jednym z wyróżników lewicy było dążenie do sprawiedliwości społecznej poprzez systematyczne kwestionowanie zaściankowych definicji wolności, które sankcjonują
olbrzymie nierówności majątkowe.”[19] Tymczasem „priorytetowe traktowanie kultury w działalności poststrukturalistów i postmodenistów odwraca uwagę od kluczowej w działalności lewicy
problematyki nierówności społecznej i ekonomicznej.” Poststrukturalistyczna krytyka kapitalizmu „pozostaje na takim poziomie
ogólności, że pozostawia kapitalistom całkowitą swobodę.”[20]
Admiratorom filozoficzno-politycznego radykalizmu – sytuując ich tak jak i Wolin, w rozległym kontekście historii – wiele
uwagi, poświęca również inny amerykański uczony – Mark Lilla.
O tym, że krytyka oświecenia wyprzedzała modernizm i postmodernizm, że w dziewiętnastym stuleciu antyoświeceniową krytykę uprawiali Nietzsche i Spengler, wreszcie, że w wieku dwudziestym idee obydwu tych filozofów podejmował Heidegger
– o tym wszystkim już mówiliśmy. Mark Lilla też o tym mówi.
W eseju Lilla: Lekkomyślny umysł znajdujemy jednak, prócz tego,
jeszcze refleksję na temat ostatniego etapu działalności krytyków
oświecenia.[21] Etapu wyznaczonego kryzysem Sartre`owskiego
egzystencjalistycznego humanizmu, a następnie wyłonieniem
się strukturalizmu. Negacja oświeceniowego rozumu emanowała z kontrkulturowej Historii szaleństwa Michela Foucaulta. Guru
postmodernizmu miał się okazać Jacques Derrida. Opierając się
na antropologiczno strukturalistycznym przesłaniu – pisze Mark
Lilla – Derrida wsławił się głównie sformułowaniem teoretycznych zasad postmodernizmu.
Lilla podkreśla opozycyjność strukturalizmu wobec filozofii
egzystencjalnej. Sartre marksizował. Wchodził z założenia, „że
wydarzenia historyczne poddają się racjonalnemu rozumieniu;
że są (…) zdeterminowane przez stosunki klasowe, że odpowiedzialność jednostki polega na dalszym wyzwalaniu człowieka
poprzez wspomaganie postępowych sił klasowych.”[22] Strukturalizm zaprzeczał. Stosując do analiz społecznych sztywne modele struktur językowych nie był skłonny do wypatrywania reguł
historyczno-społecznej dynamiki. Koncentrował uwagę na społecznościach o względnie stabilnych związkach miedzy poszczególnymi elementami; ze stabilności tych związków, wnioskował,
że zmiany społeczne są raczej kwestią przypadku niż historycznej
prawidłowości. Podważał – głoszony tak przez egzystencjalizm, jak
i przez marksizm – zachodnioeuropejski cywilizacyjny uniwersalizm. „Marksizm – wylicza Lilla – mówił o miejscu każdego narodu
w ogólnym rozwoju historycznym; strukturalizm mówił o autonomiczności każdej kultury, marksizm głosił rewolucję i wyzwolenie wszystkich ludzi; strukturalizm prawił o różnicy kulturowej
i potrzebie jej poszanowania.”[23] I jeszcze jedno: idea ochrony
odrębności kulturowo etnicznych procentowała oskarżeniami, że
pod maską zuniwersalizowanej cywilizacji Zachód dokonywał grabieżczych kolonialnych podbojów i nie stronił od ludobójstwa.
Derrida nawiązywał do Heideggera, lecz – co podkreśla Lilla
– kontynuując jego filozoficzną myśl stawiał równocześnie Heideggerowi zarzut niekonsekwencji. Niemiecki filozof dążył do
usunięcia z humanistycznej tradycji wszelkiej metafizyki w pojmowaniu człowieka, Lilla przypomina heideggerowską sentencję, że dopiero po dekonstrukcji tradycji metafizycznej, antropomorfizującej ontologię „człowiek może nauczyć się, że nie jest
panem, lecz raczej pasterzem Bycia.”[24] Derrida – powiada Lilla
– miał pretensje do Heideggera o owego pasterza. Uważał, że
„człowiek pasterz bycia” to powrót do humanizmu. Tymczasem
– według Derridy – aby przezwyciężyć metafizykę trzeba zdekonstruować język filozofii – zrównujący mowę z intencjonalnością logocentryzm. Dostawało się również strukturalistom:
Derrida głosił, że choć strukturaliści zdestabilizowali wizerunek człowieka, umieszczając go w sieci stosunków społecznych
i językowych, następnie nagannie uznali, że skoro struktury, mają
stabilne centrum, którym jest właśnie człowiek.
Derrida – pisze Lilla – zajął się oczywiście usuwaniem tych niedociągnięć, zajął się udowadnianiem, że skoro humanistyczna tradycja utwierdza człowieka w przeświadczeniu o własnej tożsamości, to również tym samym łatwiej skłaniać się mu do identyfikacji
z ujednolicającymi jednostkę grupami – rodziny, klasy, narodu.
Tymczasem wszystkie podobne identyfikacje – określane często,
jako braterstwo, czy związek krwi – mają charakter konwencjonalny. Są nieautentyczne, a w ramach swego konwencjonalizmu
ustanawiają określone hierarchie „miedzy braćmi a siostrami, obywatelami a obcokrajowcami, między przyjaciółmi a wrogiem.”[25]
Wreszcie puenta: Lila komunikuje, że zdaniem Derridy ów konwencjonalny logocentryczny język filozofii poprzedza tyranię.
Jeśli nie chcemy tyranii trzeba ów język zneutralizować. Trzeba to
zrobić, bo „jedynym sposobem na poszerzenie demokratycznych
wartości jest zniszczenie języka, którym Zachód zawsze te wartości przedstawiał.”[26] Więc jak ma je dalej przedstawiać? Powstaje
pytanie – tu zabiera głos już sam Mark Lilla – za pośrednictwem,
jakich narzędzi ów szczytny cel miano by urzeczywistniać? Powstaje pytanie o sytuacje, jaka musiałaby powstać bezpośrednio po
postulowanej przez Derridę – obejmującej wszelkie możliwe konwencjonalizmy – dekonstrukcyjnej operacji? Co w ogóle mogłoby
pozostać, „skoro dekonstrukcja rzuca cień wątpliwości na każdą
polityczną zasadę zachodniej tradycji filozoficznej?”[27] Jak można by odróżnić sprawiedliwość od niesprawiedliwości? Wreszcie
pojawia się też pytanie „czy rzeczywiście może tak być, że dekonstrukcja skazuje nas na milczenie w kwestiach politycznych, czy
też można znaleźć lingwistyczne wyjście z pułapki języka?”[28]
Pytania te – sugeruje Lilla – zapewne nie były obce też i Derridzie. W każdym razie – ironizuje Lilla – Derrida, raczej w niezgodzie z własnymi pryncypiami uznał, że dekonstrukcji nie powinno podlegać pojęcie sprawiedliwości.
Derridzie poświęca Lilla szczególnie wiele miejsca. Ale to nie
jedyny bohater jego eseju. Napisałem, że Lilla podejmuje temat
krytyki oświecenia, lecz muszę dodać, że w Lekkomyślnym umyśle
jest to część dalece rozleglejszej krytyki. Penetrującej te wszystkie uwikłania intelektualistów w politykę, które prowadziły ich
do wspierania rządów totalitarnych. „Europa kontynentalna –
pisze Lilla – tak jak wydała na świat dwa tyrańskie systemy, (…)
komunizm i faszyzm, zrodziła również nowy typ społeczny, dla
którego potrzebujemy nowej nazwy: filotyrański intelektualista.”[29] Lilla przypomina, że obydwa systemy, rozpatrywane
w kontekście historii idei prezentują się, jako dwie filozoficzne
tradycje: oświeceniowa i religijno apokaliptyczna. Przypomina,
że gdy idzie o pierwszą, piętno tyranii – jak utrzymywał Isaiach
Berlin – naznacza już same intelektualne metody oświeceniowe:
aroganckie, absolutystyczne, deterministyczne, nietolerancyjne;
wrogie wobec różnorodności i pluralizmu. Jako reprezentanta tradycji religijno apokaliptycznej wskazuje Jacoba Talmona, który –
w przeciwieństwie do Isaiacha Berlina – dowodzi, że „najbardziej
znamiennym rysem europejskiej myśli politycznej w osiemnastym
i dziewiętnastym wieku nie był jej racjonalizm, lecz raczej nowe
religijne i mesjanistyczne nadzieje, które stanowiły natchnienie
dla nowoczesnych idei demokratycznych. W gorączce rewolucji francuskiej rozum przestał być racjonalny, a demokracja stała
się substytutem religii dla nowoczesnego człowieka pozbawionego tradycyjnej wiary w tamten świat.”[30] Obydwie interpretacje dwudziestowiecznych tyranii i filotyranii – Lilla uważa jednak za niewystarczające. „Każda z nich – mówi – w objaśnianiu
tyranii o charakterze faszystowskim, czy komunistycznym okazuje przydatność częściową. Bezwzględność sowieckiego planowania, metodyczność faszystowskiego organizowania obozów
zagłady można przypisać bezwzględności obiektywistycznego cd. str. 9
Podobnie jak w latach 60-tych dokonywały się wówczas burzliwe zmiany społeczne – choć w późniejszym z tych okresów próżno szukać wydarzeń o skali porównywalnej do wojen, rewolucji
buntów społecznych, których areną stał się pierwszy.”[42] Artystów ostatnich dziesięcioleci owego wieku, do przewartościowania zastanych wartości, do wywrotowych działań burzących
dobre poczucie ówczesnego mieszczańskiego establishmentu,
motywuje społeczny zastój, trwałość, lecz i zużycie ustrojowych,
obyczajowych struktur i zasad. Modernistyczny ferment zapowiada gruntowną przebudowę całej europejskiej sceny. Poprzedza Wielką Wojnę, rozpad imperiów, wybuchy rewolucji w Niemczech i w Rosji, wyłonienie się nowych państw narodowych.
Sytuacja rewolucyjna – a taka w dwudziestowiecznej Europie
towarzyszyła jeszcze, choć w mniejszym stopniu, ruchom kontestacyjnych lat sześćdziesiątych oraz załamywaniu się, w latach
dziewięćdziesiątych, komunizmu – podtrzymywała skuteczność
i zakres awangardowych poczynań. Podtrzymywała efektywne
rozprzestrzenianie się kontestacji w nadal stosunkowo szerokim
spektrum – tyleż kulturowo obyczajowym, co politycznym. Ale
w sumie kontestacyjna fala tych lat traci energie. Postmodernizm,
chociaż zapładnia awangardystów nowym wigorem, następnie
zaraża ich też melancholią. Entuzjazm topnieje, wzbiera krytycyzm. Awangardystom buntować się jest coraz trudniej, bunt staje
się coraz bardziej jałowy, bo – co właśnie opisuje Terry Eagleton –
klasyczna burżuazja znajduje się w rozkładzie. W dzisiejszym społeczeństwie, „nie uświadczy się już (…) zbuntowanej bohemy ani
rewolucyjnych awangard, ponieważ nie maja one nic, co można by
puścić z dymem. Ich (…) skory do gniewu przeciwnik wyparował.
Zamiast tego do rangi normy awansowała pozanormatywność.
Dziś już nie tylko anarchiści sądzą, że wszystko wypada. Podobnego zdania są medialne gwiazdki, wydawcy gazet, brokerzy giełdowi i dyrektorzy korporacji. Normą stał się obecnie pieniądz; ale
ponieważ nie ma on absolutnie żadnych zasad ani własnej tożsamości, nie stanowi żadnej normy.”[43] Dawniejszy modernizm –
w porównaniu z dzisiejszym postmodernizmem – był w sytuacji
komfortowej. Protestował przeciwko społeczeństwu spojonemu
regułami liberalnego kapitalizmu w sposób widoczny i efektywny.
„Rimbaud, Picasso, Bertolt Brecht – dalej cytuje Eagletona – mogli
wyzłośliwiać się na klasyczną burżuazję, ponieważ znajdowała się
ona pod ręką. Potomek modernistów, na podobne udogodnienia nie może już liczyć. (…) Poddaje w wątpliwość autonomię
jednostki, nienaruszalne normy społeczne i seksualne oraz przekonanie, że świat został wzniesiony na trwałych fundamentach.
Jako, że wartości te należą bez wyjątku do ginącego burżuazyjnego świata, wszystko to przypomina nieco zasypywanie prasy
wściekłymi epistołami na temat konnej inwazji Hunów lub grasujących w okolicy Kartagińczyków.”[44]
Dawni wrogowie modernizmu naprawdę wyparowali? Nie
twierdziłbym tego aż tak kategorycznie. Z pewnością ulegli bardzo znacznemu osłabieniu. Awangarda też słabnie tracąc zdecydowanego, co do absolutnej słuszności swych racji, przeciwnika. Ale ulega również samokompromitacji. Michel Foucaulta,
Jacques Derrida, Jean, Baudrillard antykonformistyczne idee
swych poprzedników doprowadzili do ekstremizmu. Również
ów ekstremizm sprawia kłopoty. Szczególnie dotkliwe wyznawcom postmodernizmu, którzy, tak czy inaczej wciąż deklarują
mu wierność, wciąż wierzą w jego pozytywną społeczno kulturową moc. Bliską takiemu traktowaniu postmodernizmu – wspominaną tu już – Dorotę Sajewską niepokoją właśnie ostateczne
skutki działalności kulturowych, dekonstruktywistów, bo to oni
ukształtowali relatywistyczny język końca epoki: „śmierć podmiotu, kres wielkich narracji, koniec nowoczesności, koniec historii,
zmierzch estetyki”,[45] bo najnowsze pokolenie awangardystów
działa w czasach, w których ponowoczesność traci swą ekspansywność. „Dzisiejsza rzeczywistość – stwierdza Sajewska – coraz
głośniej woła o nowy krytyczny język. O język, który dałby kolejną szansę emancypacji myśli, który rozbierałby na nowo świat
bez popadania w relatywizm i całkowitą dowolność.”[46] Sajewska stawia pytania czy w XXI wieku „możliwe jest odsłanianie
i zdekonstruowanie przez sceniczne działanie globalnej władzy
rynków w ramach społeczeństwa informacyjnego, czy teatr jest
w stanie wymknąć się spod władzy totalności spektaklu, który
przenika dzisiaj do wszystkich sfer życia publicznego (…). Czy
da się afirmować przez teatr to, co nie poddaje się uregulowaniu przez normy konsumpcyjne?”[47] Pozytywna odpowiedź –
wywodzi Sajewska – na wszystkie owe pytania nasuwa również
trudności, bo artyści zamierzający poddawać demaskacji władze
mediów działają zwykle „za pomocą przejętych z języka wroga
ikon, a zatem reprodukują (…) znaki współcześnie panujących
ideologii,”[48] bo w teatrze przygotowywanie spektakli polega
dziś głównie, na mieszaniu, łączeniu, komponowaniu fragmentów sztuki wysokiej z kiczem, elementami kultury masowej; bo
artyści modelują swój wygląd zewnętrzny pod dyktat norm
wyznaczanych przez konsumpcjonizm społeczeństwa spektaklu.
Jakie są, zatem szanse sztuki naprawdę społecznie zaangażowanej? W tej kwestii między Dorotą Sajewską a Terrym Eagletonem nie ma już zgody. Sajewska szanse zaangażowania sztuki
postrzega w ponownym krytyczno analitycznym odwoływaniu
się do „wizji sztuki, kultury i społeczeństwa” w twórczości klasycznej awangardy z przełomu XIX i XX wieku. Jest to – według
przeświadczenia Sajewskiej – wizja, która nadal określa „horyzont
istotnych współcześnie działań artystycznych.”[49] Jest to wizja
wynikająca z poglądu, że nie stracił aktualności, znany awangardzie już sto lat wcześniej, postulat piętnowania opresyjności konwencji, ujawniania treści przez oficjalną kulturę tłamszonych, czy wypieranych. W sztuce postmodernizmu rosną w cenie
indywidualne dewiacje i patologie, jako swoiste lustra, w których
przegląda się konkretna kultura. Taki lustrzany wymiar – ocenia
Sajewska – posiada krytyczna twórczość Katarzyny Kozyry, Pawła
Althamera, Artura Żmijewskiego. W twórczości rzeczonych artystów dominuje tropienie mechanizmów represjonowania podmiotu w zakresie, intymności, cielesności, orientacji seksualnej,
płci, rasy. Podobną drogą – wzorując się na Kozyrze, Althamerze,
Żmijewskim – zmierza, według Stajewskiej Teatr Rozmaitości.[50]
Terry Eagleton przyznaje, że postmodernizm ma niewątpliwe
zasługi w zakresie przywracania kulturze problematyki deprecjonowanej przez ortodoksję. Kultury wysokiej. Ma też zasługi
w kreowaniu przestrzeni umożliwiającej marginalizowanym,
odrzucanym, mówienie własnym głosem.[51] Terry Eagelton
uważa, że wszystko to jednak nie zmienia błędności przekonań
o opresyjnym charakterze wszelkich konwencji i bezsensowności filozoficznych marzeń (Foucalt, Derrida, Nietzsche) o świecie,
który składałby się z samych różnic. Taki świat nie gwarantowałby jednostce ani pełnej swobody, ani upragnionej przez postmodernistów niezależności w kreowaniu własnej osobowości.
Dzieje się wręcz przeciwnie. Nie ma wolności bez zależności.
Wolność jednostki wymaga wsparcia. „Żyć niezależnie – stwierdza Eagleton – to być rodzajem enigmy. Ludzi samo – wolnych
cechuje pustka podobna do tautologii. Zakładają oni błędnie,
że człowiek postępujący zgodnie z prawami znajdującymi się na
zewnątrz ja przestaje być autorem własnej egzystencji. Tymczasem prawda jest taka, że nie moglibyśmy w ogóle działać celowo, gdyby nie reguły i konwencje, których nie wymyśliła żadna jednostka. Takie reguły nie są ograniczeniem indywidualnej
wolności, jak wyobraża sobie romantyk, lecz stanowią jeden z jej
warunków. Nie mógłbym postępować wedle reguł, które byłyby zrozumiałe wyłącznie dla mnie. Wiedziałbym o swoim życiu
dokładnie tyle samo, co ktokolwiek inny.”[52]
Jerzy Niesiobędzki
[1] Modris Eksteins: Święto wiosny. Wielka wojna i narodziny nowego wieku, przeł. Krystyna Rybińska,
PIW, Warszawa 1996, s. 10.
[2] Tamże, s. 46.
[3] Tamże, s. 100.
[4] Tamże, s. 101.
[5] Dorota Sajewska: Pod okupacją mediów, Instytut Wydawniczy
Książka i Prasa, Warszawa 2012.
[6] Tamże, s. 112.
[7] Tamże, s. 118, 119.
[8] Modris Eksteins: Święto wiosny. Wielka wojna i narodziny nowego wieku, przeł. Krystyna Rybińska,
PIW, Warszawa 1996, s. 104.
[9] Tamże, s. 110.
[10] Tamże, s. 111.
[11] Tamże, s. 111.
[12] Tamże, s. 228.
[13] Tamże, s. 255.
[14] Dorota Sajewska: Pod okupacją mediów, Instytut Wydawniczy
Książka i Prasa, Warszawa, s. 118.
[15] Modris Eksteins: Święto wiosny. Wielka wojna i narodziny nowego wieku, przeł. Krystyna Rybińska,
PIW, Warszawa 1996, s. 228.
[16] Richard Wolin: Uwiedzieni przez
antyrozum. Romans intelektualistów z faszyzmem od Nietzschego
do postmodernizmu, „Europa”, listopad 2005.
[17] Tamże.
[18] Tamże.
[19] Tamże.
[20] Tamże.
[21] Mark Lilla: Lekkomyślny umysł.
Przekład: Janusz Margański, Prószyński i S-ka.
[22] Tamże, s. 137.
[23] Tamże, s. 138.
[24] Tamże, s. 142.
[25] Tamże, s. 147.
[26] Tamże, s. 153.
[27] Tamże, s. 148.
[28] Tamże, s. 148.
[29] Tamże, s. 161.
[30] Tamże, s. 165.
[31] Tamże, s, 165.
[32] Tamże, s. 165.
[33] Tamże, s. 167.
[34] Tamże, s. 169.
[35] Tamże, s. 175.
[36] Tamże, s. 10.
[37] Tamże, s. 167.
[38] Tamże, s. 167.
[39] Mark Lilla: List do Josifa Brodskiego, „Europa”, nr 49, 9 grudnia
2006.
[40] Tamże.
[41] Terry Eagleton: Koniec teorii,
Wydawnictwo Krytyki Politycznej,
Warszawa 2012, s. 65.
[42] Tamże, s. 65.
[43] Tamże, s. 22.
[44] Tamże, s. 23.
[45] Dorota Sajewska: Pod okupacją
mediów, Instytut Wydawniczy Książka i Prasa, Warszawa, s. 44.
[46] Tamże, s. 46.
[47] Tamże, s. 83.
[48] Tamże, s. 84.
[49] Tamże, s. 48.
[50] Terry Eagleton: Koniec teorii,
Wydawnictwo Krytyki Politycznej,
Warszawa 2012, s. 179.
[51] Tamże, s. 20.
[52] Tamże, s. 179.
Esej pochodzi z książki Jerzego Niesiobędzkiego
Ciemniejący horyzont wydanej nakładem Fundacji
Światło Literatury. Można ją zamawiać w redakcji
Gazety Literackiej „Migotania”.
Gazeta literacka
9
ESEJ
racjonalizmu, „który miażdżył wszystko, co spotkał na swojej drocd. ze str. 8 dze.”[31] Kult wodza, orgiastyczność masowych zrywów, kult krwi
i ziemi można tłumaczyć zwycięstwem irracjonalnych namiętności, które „przywędrowały z religii do polityki.”[32]
Nie koniec na tym. Lilla zwraca jeszcze uwagę na klerkizm i na
tradycję zalecającą intelektualistom opowiadanie się po stronie
lewicy. Egzystencjalny marksizm zaprowadził Sartre`a do „aprobaty stalinizmu”; wnikliwym krytykiem politycznego angażowania się intelektualistów – stwierdza Lilla – był Raymond Aron,
który w pracy Opium intelektualistów udowodnił „jak nieudolni
i naiwni okazali się intelektualiści, jako klasa, gdy w grę zaczęły
wchodzić poważne sprawy polityczne.”[33] Ale o ile we Francji
skompromitowała się zalecana przez Sartrea postawa zaangażowania, o tyle w faszystowskich Niemczech zawiodło niezaangażowanie. Skrajna apolityczność niemieckich uniwersyteckich uczonych spowodowała, że okazali oni małą odporność
na zaloty faszyzmu. A zatem – rekapituluje Lilla – „wydaje się,
że tak jak ani racjonalizm w historii idei nie może wyjaśnić teorii
i praktyki nowoczesnej tyranii, tak w społecznej historii intelektualistów zaangażowanie i niezaangażowanie nie doprowadzą
nas do sedna sprawy.”[34] Na poszukiwanie owego sedna Lilla
udaje się aż do starożytnej Grecji. Zauważa, że – według Platona – pewni ludzie nauki i politycy doznają tych samych namiętności – objawia się w nich określona psychiczna siła, która jednych popycha w kierunku filozofii, drugich w kierunku tyranii.
Może ona skłaniać ludzi ku dobru, może – zwłaszcza wówczas,
gdy przybiera postać szaleństwa – skłaniać ich również ku złu.
Nad emocjami – zaleca Platon – należy panować; nieokiełznane
emocje z władcy czynią tyrana. Ale opętani namiętnościami – Lilla referuje dalej myśli Platona – bywają też nauczyciele, mówcy,
poeci. Ogarnięci polityczną gorączką, niedouczeni i niekompetentni, mącąc ludziom w głowach, rozmontowują demokrację,
sprzyjają zaprowadzeniu rządów tyrańskich. Tak działo się w starożytnej Grecji, te same psychologiczne źródła tyranii – według
Lilla – obserwujemy w Europie nowożytnej. Tyle tylko, że intelektualista dzisiejszy ma większą „samoświadomość sposobu,
w jaki umysł posługuje się ideami.”[35] Prócz oczywiście intelektualistów w rodzaju Derridy, Sartre`a, czy Foucaulta.
Oto i całe sedno. Odkrywcze? W trakcie lektury eseju – i owszem
– czasami odnosimy wrażenie, że zbliżamy się ku czemuś, czego
jeszcze dokładnie nie rozpoznano. Ale kiedy już jesteśmy przy zdaniach końcowych następuje odmiana. Nawet, jeśli wcześniej uwodziła nas logika autorskiego argumentacyjnego przewodu odkrywamy, że głównie miał on dostarczać argumentacji przedwstępnej
tezie Lilla o naganności wszelkich prób podważania ustroju liberalnego. Na początku eseju Lilla czytamy, że „na przestrzeni dwudziestego stulecia liberalną zachodnią demokrację przedstawiano
w diabolicznych barwach, jako rzeczywistą ojczyznę tyranii – tyranię kapitału, imperializmu, mieszczańskiego konformizmu, metafizyki, władzy a nawet języka.”[36] Ale właściwie, po co i o co miano się spierać skoro, prawda i tak była znana, bo już ponad pół
wieku temu to nie Sartre, lecz Raymond Aron głosił prawdę. Głosił ją mówiąc, że „romantyczny zaangażowany intelektualista służy
w dwudziestym wieku sprawie tyranii.”[37] A powinien postępować inaczej. Powinien przynajmniej zachowywać „poczucie moralnego umiaru w ocenie relatywnej nieprawości różnych systemów
politycznych.”[38] Jak dalece autor Lekkomyślnego umysłu przyjmował za pewnik, że to moralne zmącenie świadomości artysty
odpowiada zwykle za brak w jego postępowaniu politycznej rozwagi, świadczyć też mogą wcześniejsze wypowiedzi Lilla. W polemicznym liście do Josifa Brodskiego o artystach świata Zachodu Lilla pisał: „widzimy, że dokonują podłych moralnych inwersji,
potępiając prozaiczne swobody w zachodnich republikach, a jednocześnie przeskakują z jednego kwiatka na drugi – dzisiaj tyran
z buszu, jutro prorok z gór. (…) Wpisują się w instynktowny pięknoduchowski radykalizm artysty.”[39] W kolejnym akapicie, przesądzał, że skoro „poeta będąc poetą nie potrafi myśleć w kategoriach polityki, wolność polityczną zastępuje wolnością estetyczną;
zwykle – z punktu widzenia liberalno demokratycznego – prowadzi to do konsekwencji grożących inicjowaniem nastrojów sprzyjających systemom totalitarnym.”[40]
Określając wywrotowo anarchistyczne skłonności modernistycznych artystów, jako bliskie stanu psychicznej dewiacji, Lilla
kieruje się aksjomatyczną wiarą w trwałość norm społeczeństwa
liberalnego. Z drugiej strony, im bardziej owe normy prezentują się, jako trwałe – przy założeniu, że stabilność łączą z opresyjnością – tym bardziej dostarczają również oparcia wywrotowym działaniom modernistycznej awangardy. Można by rzec,
że systemowa stabilność liberalizmu jednako sprzyja anarchistycznym poczynaniom awangardystów, jak i krytykom owych
poczynań motywowanych niebezpieczeństwem przeradzania
się anarchizmu w totalitaryzm. To sytuacja modelowa. Na pewno jednak nie popełnimy błędu stwierdzając, że najbliższy jej
był napięty, wybuchowy układ relacji między modernistyczną
awangardą a społecznym establishmentem w latach przełomu
IX i XX wieku. W dzisiejszej epoce postmodernizmu o konfliktowości owych relacji wiele i głośno się mówi, lecz ich wyrazistość wyraźnie zmętniała.
Postmodernizm jest okresem zbliżonym do pierwszej fali kulturowo modernistycznych zmian w Europie z końca XIX i początków XX wieku – zbliżonym, ale też i odmiennym. Wybitny brytyjski filozof Terry Eagleton pisze, że „mimo związanej z owym
okresem ekscytacji wypada on blado w porównaniu z wielkim
nurtem modernizmu, który przetoczył się przez kontynent na
początku wieku.”[41] Ten drugi okazał się przełomowy. Spowodował, że „w ciągu (…) kilkunastu lat kultura europejska została rozbita i wzniesiona na nowo. Były to czasy Prousta, Joycea,
Pounda, Kafki, Rilkego, Manna, Eliota, futuryzmu, surrealizmu.
POEZJA
Andrzej K. Waśkiewicz
coś w rodzaju
***
1
jak w odwróconej przepaści ujrzałeś
tego chłopca
idzie brzegiem rzeki
łąką cudowną jak świat co właśnie ocalał
– ale on o tym nie wie
ocalały przypadkiem i w tym także
podobny do świata
– nic nie wie o tym
by mógł tu iść
trzeba było milionów śmierci gruzów
miast traktatów które rozpalą
nowe pożary
– lecz co to go obchodzi
niesie kaczeńce ssie rozcięty palec
kropla krwi spadla na trawę z której
przed chwilą uleciała czerwona jak ona biedronka
23 I 92
2
dziecko patrzące w gwiazdę: oko
patrzące na nie; obok
przetacza się wielki wóz
nic godnego uwagi
noc zimowa; wóz
nieruchomo przetacza się przez zamarzłą przestrzeń
dziecko – po kolana w śniegu
wspólni; trwają
coś w rodzaju
eseju na zamknięcie
o dialektycznej
jedności przeciwieństw
i o brzytwie ockhama
:lgniesz
więc się sprzeciwiasz
: próbujesz
obywać się bez protez
choć przecież
doświadczałeś ciemności
nie tylko zwykłych
ludzkich szaleństw
(nie licząc własnych durnot)
***
tam gdzie nas nie ma tam właśnie jesteśmy
w świetle prószącym ciemno w srebrnych płatkach sadzy
z nadmiaru znaczeń wschodzi ciężka cisza
jak niepochwytny sen o kształcie
I, IV 81
– choć wspólny
to jednak
osobny
i zdany na siebie
słuchałeś
tego wielkiego nic
milczącego
nad horyzontem
usiłowałeś
jakoś przeżyć
odkryłeś
podobieństwo do świata
: podobnie jak on
budowałeś ruiny
potrzaskane konstrukcje
niespełnione nadzieje
i
pogodziłeś się z tym
II 92
dlaczego
miałbyś być lepszy od świata
***
większy
to się powiększa: obszary niewiedzy
książki których nie przeczytasz zdarzenia
w których mógłbyś odmówić udziału podróże
z których mógłbyś zrezygnować ruiny
których mógłbyś się wyrzec
podobny milczącemu nad horyzontem
3-5 X 200?
wieczór kolejny kolejnego roku
jak jeszcze jeden niepotrzebny wiersz
***
noc; światło
umierających gwiazd skapuje
na mokry beton; jutro
ma być wichura; czy mógłbyś zaręczyć
że będzie jutro?
III-IV 94
10
Migotania 43
albo jak komunikat o przerwaniu głodówki
lokalnych przymrozkach zawieszeniu strajku
wiosna się spóźnia jak każda nadzieja doświadczenie
mówi że przyjdzie ale
nie wierzysz już doświadczeniu
tyle spraw błąka się teraz samotnie
i tylko zmęczenie
nadciąga – ogromne – jak poblask po łunie
V, 90
Świadectwo
1
to ptak zakrzyczał w nadrannej ciemności
głos tonął we mgle
tyle powiedział ile należało
aby świadectwo nie było daremne
2
krajobrazy widoki zdarzenia w rozsypce
mgła w której mieszkają umarli mówią
głosem ptaka popiołem srebrnym płatkiem sadzy
spaleni żywcem rozjechani gąsienicami czołgów
zamordowani tajnie zaginieni w niejasnych
okolicznościach
zmarli w wynajętych pokojach ci którzy
szli z tym jasnym bezsensownym światłem
3
to ptak zakrzyczał w nadrannych ciemnościach
głosem który ich głos przypominał
równie osobny
4
świat
udosławnia śnione tym ściślej
wypełnia sny poetów im – jak sądzą – bardziej
do jawy niepodobne
14 II 86
śpiew
ten drozd co śpiewał ten drozd zabłąkany
w krzew mowy w suchy świergot liter
śni się w lustrze podobnym zdjętej skórze powietrza
realnym jak realność
musiałeś go usłyszeć jak początek zdania
niejasnego zdania w zatartym języku
poprzez betonu krzyk poprzez łunę
miasta które usypia płytkim niespokojnym snem
śpiew który trwał, nie – że się rozlegał
albo że wprawiał w ruch dźwięczące drobiny powietrza
po prostu był
i nie wymagał potwierdzeń
VII– VIII 79
Fot. Tomasz Sobieraj
Gazeta literacka
11
ARCHIWALIA WSPÓŁCZESNE
Anna Frajlich
Dwa spotkania
ze Sławomirem Mrożkiem
P
recedens wcześniejszego przedruku w „Migotaniach” skło-nił mnie do zaproponowania Redaktorowi
tekstu, „Dwie podróże Sławomira Mrożka”, który ukazał się w kwietniowym numerze 1985 roku w bardzo elitarnym, ale też bardzo niszowym „Tygodniku Nowojorskim”. W latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia „Tygodnik Nowojorski” skupiał znakomite pióra, włącznie z piórkiem Sławomira Mrożka, który okazyjnie
zamieszczał tam swoje rysunki. W tym czasie prawie każdego roku czytałam ze studentami jakieś opowiadanie Mrożka i korzystając z kontaktu redakcyjnego wysłałam mu wrażenia z lektury studentów. Surowe, tak
jak były, niejednokrotnie z językowymi błędami. Mrożek zareagował bardzo sympatycznie króciutkim listem
pisząc, że „nawet trudności języka polskiego, jakie studenci mu-szą pokonywać są bardziej przekonywujące
niż pusta biegłość nieraz w uczonych artykułach spotykana”.
Równie sympatycznie zareagował na mój esej i podczas naszej bytności w Paryżu w rozmowie telefonicznej
wyraził swoją aprobatę. Onieśmielona samym faktem rozmowy zareagowałam dość infantylnie: Tak? Naprawdę się Panu podoba? Na co pisarz odpowiedział: No przecież bym nie mówił, gdyby było inaczej.
Mrożek zaprosił nas z mężem do kawiarni na spotkanie. I o dziwo w bardzo nieregularnie prowadzonym
dzienniku znalazłam relację z owego popołudnia.
Oto zapis z 23 maja 1985 roku:
2:30 spotkanie z Mrożkiem w Tabaku Ave Rapp i rue de La Universite. Bardzo przyjemna rozmowa. Powiedział coś, co chciałam zapisać i natychmiast zapomniałam. Rozmowa, czy Norwid istotnie nie mógł wrócić,
czy nie jest to jeszcze jedno tabu. Mrożek powiedział:
– W Polsce był tylko zabór, nie było komunizmu.
Pytał o Janka Kotta. Powiedział, że napisał do „Pulsu”1 wspomnienie o Tyrmandzie i spodziewa się burzy po tym.”
Tyle z dziennika, pamiętam, że kiedy chcieliśmy się dołożyć do rachunku, zdecydowanie odmówił, tłumacząc, że to jego terytorium. Obiecał, że da się zaprosić w Nowym Jorku.
I rzeczywiście, wkrótce pojawiła się wieść, że przyjeżdża. Spotkaliśmy się w kilka osób, wydawcy „Tygodnika Nowojorskiego” Julita Michalska z mężem Michałem, z Waszyngtonu przyjechał Henryk Grynberg z osobą towarzyszącą i my.
Mrożek przyszedł w towarzystwie Joanny Kranc. Nie wiem, od kogo wyszła inicjatywa, aby spotkać się
w tzw. brooklyńskiej Odessie, gdzie emigracja Żydów rosyjskich stworzyła specyficzną oazę swego rodzaju
sowieckiej subkultury. Pamiętam, że to wówczas pociągało gości z Europy, bo kilka lat później podobną wizytę powtórzyliśmy z Markiem Nowakowskim.
W restauracji dłuższy czas nikt nie podchodził do naszego stolika, wreszcie zdecydowaliśmy interweniować u szatniarza. Intuicja była bezbłędna, parę minut potem podeszła obsługa. Po obiedzie spacer na nad-oceanicznej plaży, gdzie znów temat zszedł na zaślepienie zachodnich liberałów. Wieczór zakończył się późną herbatą w naszym ówczesnym brooklyńskim mieszkaniu. Tuż przy drzwiach Joanna Kranc słysząc moją
rozmowę z Mrożkiem zapytała go:
– Dlaczego ona mówi do Ciebie „per pan”.
– Przecież nie będę jej bił – odpowiedział autor „Tanga”.
Dziś, blisko 20 lat później, dzielę się i esejem i tym wspomnieniem.
Anna Frajlich
Tekst ukazał się w „Kulturze” więc albo ja źle zapisałam, albo Mrożek się pomylił.
Ryc. Zbigniew Ikona-Kresowaty
1
12
Migotania 43
J
aworzno, opowiadanie Sławomira Mrożka (zamieszczo–
ne w paryskiej KULTURZE nr 1/448-2/449/1) reprezentuje
dość popularny w ówczesnej literaturze nurt twórczości rozliczeniowej. Temat ten – jak widzimy na przykładzie Jaworzna
– był żywym źródłem inspiracji artystycznej i otwierał wciąż
nowe możliwości. Przy czym wydaje się, że opowiadanie
Mrożka wprowadza tu pewną cezurę, choćby ze wzglądu na
przełamanie kolejnego tabu, którymi tematyka ta ciągle była
obwarowana. Jednym z symptomów przełamania tego tabu
jest to, że autor z pełną świadomością konsekwencji uderzył
się w piersi swego własnego bohatera i w żadnym punkcie
opowiadania nie próbował go usprawiedliwić. A nie jest to
wcale gest dla pisarza łatwy, co potwierdza wiele przykładów
z literatury. Ciekawe wyniki dałoby szczegółowe prześledzenie tego właśnie problemu, warto może przypomnieć symboliczny przykład, jakim jest Adam Nagórski, bohater Miazgi
Jerzego Andrzejewskiego. Otóż ten fikcyjny pisarz w jednym
ze swych obrachunkowych opowiadań uderza w piersi, ale....
Borysa Pasternaka, przez co – świadomie czy też nie – dopuszcza się literackiej denuncjacji.
Ale Jaworzno Sławomira Mrożka interesujące jest nie tylko ze
względu na wyjątkową pozycję w literaturze rozrachunkowej;
połączenie tej tematyki z motywem podróży, pociąga za sobą,
bogatą, złożoną interakcję środków wyrazu. A przy tym, z pewnych względów przywodzi na myśl króciutki humorystyczny
utwór Mrożka pt. W podróży, zamieszczony w pierwszym zbiorze jego opowiadań Słoń. Spróbujmy zestawić te dwa utwory.
W Jaworznie młody, nieopierzony reporter jedzie w teren
w celu zebrania materiałów do propagandowego artykułu
i wracając ze Śląska do Krakowa napotyka w Jaworznie kolumnę więźniów politycznych z obozu pracy. Fakt ten zakłóca jego
przyjemne marzenia, dobre samopoczucie i powoduje frustracje wyższego rzędu, kiedy bohater nie potrafi uporać się z nieprzyjemnym tematem w zamierzonym przez siebie opowiadaniu.
Perypetie bohatera opowiadania W podróży maja zgoła inny
przebieg. Pasażer w nieokreślonym wieku przejeżdża bryczką
przez nieokreślona okolicę i napotyka co jakiś czas mężczyzn
stojących wzdłuż drogi, przy czym okazuje się, że tworzą oni
zastępczą linię telegraficzną, ponieważ słupy zostały rozkradzione, a „drutu nie było”. Pierwsze rzucające się w oczy podobieństwo polega na tym, że bohaterowie tych opowiadań stykają
się podczas podróży ze zjawiskami, z którymi psychicznie nie
umieją sobie poradzić. Wyłania się też pewna równoległość tytułów. Wprawdzie tytuł wcześniejszego utworu brzmi W podróży,
a tytułem późniejszego jest nazwa miejscowości, miejscowość
ta nie jest ani celem, ani punktem wyjścia, a więc oznacza przebywanie bohatera właśnie w podróży.
Podróż, a szczególnie podróż w utworze literackim, nie jest
tylko zwykłym przemierzaniem przestrzeni, ale przede wszystkim wyrazem dążności poznania i pewnego pragnienia zmiany.
Z tych i innych względów podróż często odgrywa szczególną
funkcję metafory życia, jego niezaspokojonych tęsknot i aspiracji.
Bohater Jaworzna będąc w podróży marzy o innej jeszcze podróży, a więc odbywa jakby trzy podróże jednocześnie, bo samo
marzenie też jest podróżą. Celem i wynikiem każdej literackiej
podróży jest naturalnie ewolucja bohatera. W obydwu opowiadaniach istnieje jeszcze jeden element, który edukację podróżnika niejako przyspiesza, w Jaworznie nawet wyraźnie wbrew
jego woli. Tym elementem jest przewodnik, czy też przewoźnik
w sensie ogólnym, a w interesujących nas wypadkach stangret
z opowiadania W podróży i pan Mozer, kierowca, z Jaworzna.
I w dużej mierze ten właśnie układ pomiędzy pasażerem i przewoźnikiem zbliża te opowiadania. Furman, woźnica, kierowca
wiedzą lepiej niż pasażer. Chociaż osoba na koźle, czy przy kierownicy, reprezentuje na ogół niższą klasę społeczną, posiada
jednocześnie, z racji swego zawodu, bardziej bezpośrednią wiedzę o świecie, większą pewność siebie, czasem odwagę spojrzenia prawdzie w oczy. Reprezentuje więc wyższość i nic dziwnego, że przewodniczy inicjacji bohatera i to na obydwu planach:
kierując podróżą, która jest znakiem życia i wtajemniczając pasażera w sprawy mijanego regionu.
Stangret W podróży reprezentuje klasę niższą, o panu Mozerze możemy się domyślać, że jest osobą zdeklasowaną, ale układ
ten nie musi być regułą, jeżeli zważymy, że w Jaworznie pierwszą
osobą, która niejako wtajemniczyła bohatera-narratora w przyjemność jazdy samochodem był ksiądz. 0 tym, że ta podwójna
rola woźnicy-przewodnika i księdza-kierowcy nie jest przypadkowa upewnia nas język narracji. W opowiadaniu W podróży
ta sama osoba nazwana jest niemal za każdym razem inaczej,
a wiec – woźnica, stangret, furman, jakby autor upewniał nas,
że istotna jest funkcja, a nie miejsce w hierarchii, na przykład od
stangreta do furmana.
Podobny zabieg językowy spotykamy w pierwszej części opowiadania Jaworzno, gdzie na przestrzeni bardzo niewielkiej, bo
jednego paragrafu, cztery razy użyte jest słowo „ksiądz”, a znajdują się tam jeszcze następujące synonimiczne wyrażenia: pleban, proboszcz, duchowny. Nie bez przyczyny jeżeli zważymy,
że ksiądz jako kierowca i właściciel samochodu był jednocześnie
pewnym uosobieniem dobrobytu, ale także postępu technicznego i przewodniczył inicjacji bohatera w tę nową sytuację kiedy to „pędzą sosny”.
Zbieg okoliczności niebagatelny, skoro już w następnym paragrafie to bohater-narrator jest przedstawicielem Wyższej Świadomości /pisanej z dużej litery/ i zastępującej mu w sposób
oczywisty Boga – „przecież Boga nie ma”. Teraz po zmianie sytuacji, „po rozpoczęciu budowy socjalizmu” sosny pędzą narratorowi. „I komu teraz pędzą sosny?” brzmi niemal jak „Komu bije
dzwon...”. Ale ciekawe, że prawdziwa wiedza, prawdziwa świadomość pozostaje przy kierownicy i przy kierowcy, w tym wypadku przy panu Mozerze.
Skąd pan Mozer ma tę wiedzę, nie wiadomo. Wiemy tylko,
że jest on starszy od narratora o kilka lub kilkanaście lat, a więc
wojnę przeżył jako młody, ale dorosły mężczyzna i wiemy, że
„wiedział, kto jest kto i co jest co i w ogóle jak jest i wyciągnął
z tego jedynie słuszny wniosek, żeby samemu być jak najmniej.”
Być może pan Mozer wiedział, bo się o jakieś Jaworzno otarł.
Tytuł do wiedzy furmana w opowiadaniu W podróży jest bardziej oczywisty. Woźnica wie, bo jest tutejszy i jako taki uświadamia przyjezdnego. Ale nie wiadomo z całą pewnością, czy woźnica rzeczywiście informuje o czymś swego pasażera, czy jedynie
kamufluje swą prawdziwą wiedzę. Nawet w jego lakonicznych
odzywkach widzimy skażenie propagandową nowomową, a wiadomo, że nowomowa nie służy przekazywaniu informacji, tylko jej zafałszowaniu. Ciekawe, że taka sama nowomowa cechuje język narratora-pasażera z drugiej podróży. Może to właśnie
jego artykuły czytał woźnica w gazecie?
Zetknięcie się w obydwu opowiadaniach pasażera z woźnicą
lub kierowcą prowadzi do konfrontacji. W pierwszym opowiadaniu jest ona raczej symboliczna, wyczuwalna w ponurej aurze
całej podróży; w drugim konfrontacja jest bardziej ewidentna
i potencjalnie jeszcze groźniejsza.
Nie darmo slogan „Nowe domy się zbuduje, a co krzywe wyprostuje” poprzedza zetknięcie się z kolumną więźniów poddawanych reedukacji. Pan Mozer ryzykował poważnie, chcąc poinformować swego pasażera.
Ale konfrontacja z panem Mozerem jest w planie psychologicznym równie groźna dla bohatera. Zamiast wyimaginowanego spotkania z aktorką w przyszłej egzotycznej podróży (do
Sopotu), która to podróż w marzeniach byłaby potwierdzeniem
jego męskości, bohater staje w obliczu konfrontacji z niezaprzeczalną męskością, pana Mozera. O stopniu dojrzałości tego ostatniego świadczy jakaś, domyślna, przeszłość wojenna, jego pewność siebie, lakoniczność, powściągliwość (pan Mozer w sumie
wypowiada osiem słów), a także niewątpliwa odwaga. Tymczasem w życiu naszego bohatera atrybutem męskości jest, lub go
zastępuje, ideologia. Obserwacja to niezwykłej wagi i dokonuje
jej sam bohater: „Czyżby mu się wydawało, że ze mną można?
Czyżby sobie pomyślał, że ja taki słaby? I powstała we mnie wielka, prawdziwa, bo nie tylko klasowo uzasadniona, ale teraz i całkiem osobista nienawiść do pana Mozera”. Ta osobista nienawiść
wynikła z zakwestionowania dojrzałości bohatera.
Wydaje się, że to też jedno z tych odkryć Mrożka, którego nie
można przecenić. Nie była to zresztą jedyna ideologia apelująca także do atrybutu męskości. Aluzje do męskich typów z socrealistycznej powieści i późniejsze zestawienie walki ras i walki
klas upewnia nas o tym. Bohater Jaworzna nic właściwie złego
nie zrobił, ale fakt ten wynika z jego braków raczej niż cnót. Nie
zadenuncjował swego kierowcy, bo nie był „człowiekiem czynu”,
nie zdobył się na literacką denuncjację, bo brakło mu talentu,
czy też pisarskiego doświadczenia.
Formalnie opowiadania różnią się bardzo i nic w tym dziwnego, skoro napisane są w tak odległych okresach twórczości, z tak
Anna Frajlich
różnych punktów życiowego doświadczenia. A przede wszystkim inne są metody „robienia” – jakby powiedzieli formaliści –
humoru. W opowiadaniu W podróży humor głównie opiera się
na uznaniu nienormalnego za normalne i ujawnia się w dialogu
pomiędzy świadomościami dwóch różnych osób. W Jaworznie
humor wynika z dialogu wewnętrznego . To sam narrator ma
jakby dwie świadomości, jedną tę „Wyższą” i tę drugą – ludzką.
Z nieprzystawalności tych dwóch „psyche” i z ciągłego po–
tykania się bohatera o tę nieprzystawalność rodzi się humor
Jaworzna.
A jednak mimo różnic trudno oprzeć się wrażeniu, że jest to ta
sama podróż, przez ten sam kraj, jeżeli nie tego samego, to spokrewnionych ze sobą bohaterów-narratorów. Nawet pory roku są
zbliżone, W podróży jest to jesień, w Jaworznie – listopad.
Przy lekturze W podróży narzucają się, nie bez intencji autora,
pewne asocjacje z Gogolem. Ten odsyłacz zasygnalizowany jest
przede wszystkim w języku. Mamy tu więc „zaraz za N.”, mamy
„kolaskę”, które to słowo w słowniku języka polskiego opatrzone
jest podwójnym komentarzem „przestarzałe, ukraińskie”, mamy
wreszcie neologizm „stołpszczyk”, odsyłający nas też do języka
rosyjskiego. Warto przypomnieć, że jedno z opowiadań Gogola nosi tytuł Kolaska.
Ale nie tylko tych parę słów, bowiem cała aura odsyła nas do
Gogola. Jakby Mrożek właśnie parafrazą gogolowskiej groteski chciał oddać atmosferę tej wschodniej inercji, która zalała
przestrzenie Polski. I choć humor jest tu oczywisty i zniewalający, to i groza zawisła nad podróżnymi nie wróży nic dobrego.
Treścią opowiadania jest zakłócenie komunikacji, niemożność
przekazywania informacji, porozumienia. Mechanizm tego zjawiska tu przedstawiony metaforycznie, wyjaśniony jest bardzo
dokładnie w Jaworznie, która to część opowiadania jest wspaniałymi traktatem o porażeniu (po traktatach o zniewoleniu
i ukąszeniu) umysłu.
Zakończeniu, czy też urwaniu, podróży w opowiadaniu
W podróży towarzyszy bogata symbolika: „Gdy ustał monotonny terkot – wielka cisza zawisła nad polem. W tej ciszy coraz
wyraźniej niosło się ku nam wołanie, podobne do zewu ptactwa na moczarach. Stojący najbliżej nas słupkarz zwinął dłoń i
przyłożył ją do ucha.
– Zaraz dojdzie do nas – szepnął woźnica.
I rzeczywiście. Ledwo przebrzmiało ostatnie z kolei „aaa”, kiedy zza kępy, którą właśnie minęliśmy, rozległo się przeciągłe:
– Ooojcieeec uuumaaarł pooogrzeeeb śrooodaaa!
– Wieczne odpoczywanie – westchnął furman i zaciął konie.
Wjeżdżaliśmy już w las.”
Opowiadanie o podróży, której trasa wiodła przez Jaworzno,
urywa się też dość niespodziewanie i nawet, o ironio, akcentem
pozornie lżejszym.
Bohater próbował napisać opowiadanie, które byłoby ripostą
na klasową wrogość pana Mozera, ale nie udało mu się. A potem...
„Na szczęście przyszła wiosna, a wiosna w Krakowie jest szczególnie interesująca, zwłaszcza gdy się ma dwadzieścia dwa lata,
już dwadzieścia dwa. . .
No i o wszystkim, co nie było wiosną, zapomniałem. Choć jak
się okazuje, nie na zawsze.”
A może to nie była zwykła wiosna, tylko wiosna po „odwilży”.
A ponadto może narrator, jak tylu poetów przed nim, chciał
wiosną „wiosnę, a nie Polskę zobaczyć”? I może właśnie wówczas
napisał tamto opowiadanie W podróży, którego główne przesłanie odczytujemy w nawiązaniu do absurdu gogolowskiej groteski i we wspaniałej mrożkowskiej metaforze.
Anna Frajlich
1
1985
Gazeta literacka
13
ARCHIWALIA WSPÓŁCZESNE
dwie podrÓŻe
sławomira mroŻka
POEZJA
Jerzy Piątkowski
WIECZORNA MODLITWA DZIECKA
ZA BIESZCZADZKICH ŻYDÓW
O przyjmij Panie modły moje;
za polskich Żydów z Baligrodu
ŻYCIE TO NIE CYGARO KSIĘŻE PROFESORZE
Życie to nie cygaro... nie kolekcja błyskotek
ale często okaleczona dusza kładłeś nam do głowy
Uczyłeś co to jest druga twarz nicości
i Heideggerowskie sumienie
z Dynowa, Leska – z Ustrzyk Dolnych
za tych co poszli już do grobu
O przyjmij Panie ich do siebie;
z kirkutem... z mykwą i chederem
Z cadykiem Benem Elizierem
– co szlak chasydzki ma u ciebie.
Dziś mam znaleźć jak monogramy na bieliźnie
receptę na inny świat
i roztrząsać hasło „Teraz Polska”
Hebrajskie znaki czytaj Panie,
ze starych prochów
Malki bat Baruch
Siedzę w tej mgle gdzie Frau historia
bawi się poprzewracanymi pionkami smutku
Siedzę w bibliotece... w składnicy obcych myśli
i z mchu z rumieńcem co zostanie
– w macewie dla pokoleń paru.
Ciebie nie ma księże Józefie a przecież wiem
że to ty zachęcasz bym mówił o kryzysie
i o tej drabince sznurowej
zrobionej z etyki solidarności byle piąć się
Byle piąć się do kariery
Nieprzypadkowo chcesz
bym szukał zwyczajności i piękna
na starym płótnie nieznanego mistrza
Każ zebrać kości, sadzę z Tory;
pejsy wyrwane z krwią jak maki
Ich krzyk słyszany – do tej pory
ocal ... jakbyś ocalał ptaki.
O przyjmij Panie modły moje,
w miejscu co było świadkiem płaczu
i ścianą śmierci ... i popiołem.
– A tyś przebaczył ...
Może to być Segowia albo Łopuszna
gdzie Matka Boska przy żłobku zapatrzona w maleństwo
siedzi na drewnianym zydelku
i słucha dzwoneczków jagniąt
Ciebie nie ma ... uczyłeś jak żyć
i co to jest druga twarz nicości
i Heideggerowskie sumienie
ROMOWA Z JANEM
Jeśli słowo krzepi – na początku było słowo
jeśli była tęsknota to odkładała się w nas
długo i mozolnie jak słoje drzewa
Jeśli był człowiek
odzywał się w nim puls smutku
lira ziemi
GÓRSKI CMENTARZ
Schowany jakby w kieszeni miasta
wstydliwie za drewnem sędziwego kościoła
nienasycony głód
niezbadany moloch
A my wróciliśmy z gór
wróciliśmy z ptakami zatrzymanymi
wzrokiem
w locie
Z okorowana i długoletnią ciemnością
mokrych kloców
powalonych przez wiatry
Z pęczkami mchu
w zabłoconych rowkach butów
parując
jak strumienie pod wieczór
Pełni jeszcze niepokoju i cieni
które śmierć odrywa od
dostojeństwa metryk potężnych
dębów granitu
Wróciliśmy
a mimo to mówiliśmy o środowisku wewnętrznym
o ochronie życia osobistego
o tym co rodzi się w ciszy i skupieniu
Kryzys chodził ulicami
interesował się wszystkim
Przypominaliśmy własne słowa – dawne lata
garbate plecy
i nie wypuszczone latawce
Jeśli słowo krzepi – pytasz co będzie jutro
zatem wzrośnie pogarda
słowo jako niestosowne zacznie zanikać
będziemy uprawiać jak rzeżuchę – obojętność
Nie przerazi nas tysiąc zabitych w dalekim mieście
nie przerazi żebrak umierający pod schodami
nie przerazi że komuś zabiorą
ostatni stołek łóżko i dach nad głową
Łatwiej nam będzie o prosty gest
jak paczka do więzienia – papierosy
buty wystawione koło śmietnika
Najtrudniej będzie o zwykły list
uśmiech – gest zrozumienia
Lecz olbrzymieją głazy
z nazwiskami ratowników
Śmierć zamieniła je
z ratowanymi
(Wiersze z tomu Serce węża – wyd. 1995)
14
Migotania 43
apalił światło, podszedł do okna, zamknął bo na dworze padało i do mieszkania wciskała się wilgoć a potem
poszedł do kuchni, przyniósł widelec, otwartą puszkę śledzi
w pomidorach, talerzyk z chlebem i szklankę z herbatą. W telewizorze gadali o polityce więc przerzucił na inny program na
którym paru tłustych facetów dyskutowało o rolnictwie i polityce rolnej, przerzucił na kolejny gdzie puszczali film o dziewczynach szykujących się na jakiś bal. Wyłączył telewizor, zaczął
jeść śledzie prosto z puszki zagryzając chlebem. Czerstwy? No
a jak może być świeży, skoro kupiłem go cztery dni temu. Nie
takie rzeczy jadali rycerze, pomyślał żując zalatującą pleśnią
kromkę. Pomyślał jeszcze, że to dziwne ale rycerze na filmach
zawsze żrą jak świnie. Rwą na kawałki kurczaki, obgryzają udźce jagnięce mlaszcząc a tłuste sosy ściekają im po gęstych brodach a w dodatku zawsze mają u boku miecze i noszą zbroje
albo kolczugi jakby szli na wojnę a nie na wyżerkę czy ruchać
baby a królowie nawet do sracza chodzą w koronach i z berłem.
Boże, co za głupoty.
Skończył jeść śledzie, chleba nie dojadł, zaniósł wszystko do
kuchni, pustą konserwę i chleb wrzucił do kubła, talerzyk, widelec
i szklankę wstawił do zlewu. Jutro pozmywam. Rano pozmywam
a potem pojadę do biblioteki. Pracował w bibliotece miejskiej do
której przychodzili głównie imigranci i bezdomni. Fuchę załatwił
mu Robert, dziennikarz z Paris Match którego poznał na wernisażu jakiegoś kogoś. Właściwie nie tyle na wernisażu, ile na ochlaju
tuż po tym jak większość gości wyszła i zostało tylko parę zaufanych osób. Popili, a jak popili no to nada podrużytsia powiedział
i zaproponował brudzia. Sfraternizowali się błyskawicznie, oplotkowali obecnych, zjechali obrazy, obrzucili chujami tego i owego a potem wymienili wizytówki. Kilka dni później Robert
zadzwonił pytając czy nie chciałby sobie
dorobić pracą w bibliotece, bo coś mówiłeś a jedna moja znajoma właśnie mi powiedziała że mają wolny etat, więc gdybyś...
Oczywiście że potrzebował dodatkowej roboty jak cholera, bo
to co zarabiał pisaniem dla emigracyjnych gazet ledwie starczało na przeżycie. Nie miał wielkich wymagań ale czułby się lepiej
gdyby zarabiał ciut więcej niż kloszard z kartonowego namiotu
nad Sekwaną. Zaprosił Roberta na kawę i kieliszeczek Pernod do
bistro a obalili całą flaszkę i parę piw, w kiblu rzygali do sąsiednich klozetów potem ruszyli na dziwki które dyżurowały w pobliskiej bramie. Wybrał chudziutką cycastą Wietnamkę mieszkającą
dwa piętra nad nim a Robert otoczył ramieniem Somalijkę z szyją jak u Nefretete. Dziewczyny miały tlenione włosy, wyzywające makijaże i jaskrawe błyszczące kozaczki, jak to dziwki. Weszli
do hoteliku za rogiem, zapłacili za pokoje i wzięli się do roboty.
Praca nie była ani skomplikowana ani ciężka. Potrzebował
dwu dni na rozpoznanie terenu czyli gdzie, co i jak ustawiono
na półkach a potem przeszedł do pracy właściwej czyli dostarczania na stoliczki książek zamówionych przez czytelników.
W bibliotece najmniej bywało Francuzów, stoliki okupowali
Węgrzy, Rumuni, Jugole, Polacy a do tego czarni, żółci, czerwoni
i nieskatalogowani mieszańcy dawnych kolonii francuskich. Wielu
przychodziło tylko po to żeby się ogrzać po nocy spędzonej na
ulicy. Udawał że nie widzi jak pożerają suche bułki, tanie batoniki albo resztki pizzy wyciąganych ze śmietników. Nie przerywał im snu, gdy spali z policzkami wtulonymi w otwarte książki
a przestraszonych obudzeniem uspokajał porozumiewawczym
mrugnięciem. C’est la vie, znał ten ból.
Przed Polakami nie zdradzał się ze swoim pochodzeniem, co
pozwoliło mu podsłuchiwać ich rozmowy kiedy gwarzyli na
temat dziewczyn, poszukiwań bardzo lekkiej i bardzo dobrze
płatnej roboty, planowanych lub dokonanych przestępstw
i w którym kościele najłatwiej o darmową wyżerkę. Często wspominali swoją odległą znienawidzoną, jebaną, ukochaną, pierdoloną ojczyznę. Jako tako rozumiejąc kilka języków pojął, że każdy
pojawiający się tutaj emigrant ma swoją znienawidzoną, jebaną, ukochaną, pierdoloną ojczyznę do której tęskni ale wrócić
nie chce i do której nie wróci bo nie, bo coś w nim pękło tam,
daleko stąd i jest jak rzeka bez powrotu albo jak lodowiec który sunie prosto przed siebie i prędzej się rozpuści, niż uda mu
się powrócić do źródła.
Więc rano pozmywam, potem do biblioteki a po– tem do Anny.
A jak nie do Anny to do Victora, zrobimy wypad na miasto, połazimy po galeriach, pooglądamy obrazy i rzeźby, potem wypijemy małe co nieco a wieczorkiem wrócę
i dokończę pisanie. O, tak zrobię.
Miał trzy dni na dostarczenie zamówionego tekstu
o polskiej tolerancji religijnej siedemnastego i osiemnastego wieku. Wprawdzie pieprzył polską tolerancję ale nie pieprzył forsy którą miał dostać za jej opisanie. Zgromadził potrzebne materiały, zapamiętał najważniejsze daty, nazwiska i fakty więc
pójdzie jak z płatka. Tym bardziej że połowę roboty już odwalił.
Tak, wrócę i dokończę pisanie.
Zgasił światło, poszedł do łazienki, rozebrał się, położył ubranie
na kiblu i stanął pod prysznicem wspominając ni stąd ni zowąd
tych kilka tygodni w Zimbabwe, w Ruacana na pograniczu z Angolą. Dziewczyny Himba koloru czerwonej ziemi, sterczące piersi,
wysmukłe nogi, skórzane spódniczki i niewiarygodnie wspaniałe
fryzury oblepione glinką z ziołami. O mały włos a zostałby tam na
zawsze gryziony przez wszy, skorpiony i inne paskudztwa. No tak,
ale Tjingee była tak piękna i tak namiętna, że... Ach, pieprzyć to!
Nie ona jedna piękna i nie ona jedna namiętna, pomyślał. Pieprzyć
potrafi się każda a z pięknej dziewczyny robi się wredna pomarszczona baba. I co ja bym tam z nią robił poza pieprzeniem się?
A co ja bym z nią robił w Europie? Zderzenie kultur. I cywilizacji.
Paleolit i loty w kosmos. To się nie mogło udać. Zaczął wspominać dziewczyny z którymi kiedyś się przespał. Te z Polski i paru
innych krajów i kontynentów a szczególnie tą, która wieki temu
spieprzyła mu życie, przez co on spieprzył życie paru kobietom
z którymi się po niej związał. Widać musiały zapłacić frycowe za
przywilej bycia z nim, śmiertelnie i na lata porażonym
tamtą. Znowu naszła go wizja nagiej Tjingee i lądowisko
w Ruacana. Lądowali na krótkim pasie startowym, kilkaset
metrów od skupiska rozpaczliwych bungalowów krytych
niebieskawą blachą ustawionych w półkole na kształt corralu dla wielbicieli safari o cienkich portfelach. Boże, co za
nędza, pomyślał prostując nogi i grzbiet, pierdząc cicho,
schodząc po odrapanych z farby schodkach podstawionych przez wesołych, dziarskich, przyjaznych chłopaków,
idąc coraz to bardziej szparko w kierunku czegoś, co wskazali mu
jako kapitanat i wieżę kontroli lotów. O matko! myśli idąc pasem,
no i jak oni chcą ściągnąć nadzianych Amerykanów czy Japońców czy chuj wie kogo bogatego bo żeby wyjąć to najpierw trzeba włożyć, zupełnie jak z kobietami, myśli i wtedy widzi swoich
biegnących ku niemu z radosnym skowytaniem. Ściska każdego
z radością, radosny że żyją, że są cali i zdrowi a przy obiedzie słucha z uwagą ich chaotycznych relacji i potem, kiedy przycichli,
kiedy odsapnęli po tym żarciu, gadaniu i wyszli po sprzęt i bagaże, bezlitośnie opierdala tamtego pilota który zrezygnowany pije
ciepłe piwo mamrocząc o sile wyższej. W końcu machnął na niego ręką i wraca na pas gdzie ekipa przeładowuje skrzynie, paki
i walizy do starego ale dziarskiego DC-6 Independence pamiętającego bitwy z murzyńską partyzantką i zarośnięte pleśnią wojny z Kubańczykami i Ruskimi w Angoli.
Więc byli cali i zdrowi nie licząc kilku zadrapań i paru nieważnych siniaków a że sprzęt zabezpieczony w aluminiowych skrzyniach wyściełanych szarą sztywną gąbką był w całkowitym porządku więc ładowali wszystko do DC-6, wyklinając tamtego pilota,
PROZA
Z
Sławomir Majewski
D R A P I E Ż N I K
W roku 1890 wśród ruin Pompejów i rzymskiego Forum Romanum pan Wilhelm von Plüschow wykonał kilkaset fotografii. Widzimy na nich wysmukłe
cyprysy, strzaskane kolumny, zwalone mury, wydeptane płyty chodników a na ich tle nagich nieletnich młodzieńców i nagie, nieletnie dziewczęta.
Nagość modeli i modelek nie razi, bowiem zostali przez artystę idealnie wkomponowani w starożytne otoczenie, podobnie jak kolumny, cyprysy
i chodnikowe płyty. Wprawdzie ze zdjęć nie poczujemy woni ziół rosnących wśród ruin, lecz z pewnością dopadnie nas zapach drapieżnika zaczajonego przy obiektywie.
Po spożyciu śniadania składającego się z chrupiących bułeczek, masła, prawdziwej kawy ze śmietanką i dwiema kostkami cukru, trzech płatów Prosciutto di Parma, dwu plasterków
salami i jajka na miękko, Wilhelm albo
jak chciał by go wołano, Guglielmo von
Plüschow uwierzył, że od teraz w Roma
Aeterna ułoży mu się jak z płatka. Wczorajszą sesję fotograficzną w ruinach uznał za niebywale owocną i udaną pod każdym względem. To nic że kilkoro spacerujących, głównie angielskich turystów z oburzeniem komentowało
nagość pozujących i że dystyngowana dama w zielonej sukni nazwała go sodomitą. To wszystko było nic w porównaniu
z widokiem nagich młodych ciał pozujących dokładnie tak jak
chciał. I tylko dla niego.
Zadzwonił na służbę by sprzątnęła. Wstał, otworzył okno i długo patrzył na brudnoczerwone dachy i słońce jarzące się czerwoną kulą nad Tybrem.
– Pięknie, powiedział gołębiom, odwrócił się i poszedł do
łazienki. Myjąc zęby, czesząc i pomadując włosy, poprawiając
muszkę, wygładzając kołnierzyk, mankiety, spinki w mankietach,
zapinając kamizelkę, lustrując sylwetkę raz z lewej raz z prawej
strony, cały czas widział nagie ciała które doskonale uchwycił
doskonałym obiektywem.
– Doskonale.
W roku 1902 Wilhelm von Plüschow za molestowanie nieletnich
i grzech sodomii został skazany na kilka miesięcy więzienia. Sytuacja powtarza się kilka lat później, zatem w roku 1910 fotografik
jako persona non grata zmuszony jest porzucić słoneczną Italię,
ulubioną Prosciutto di Parma, przystępnych mu cieleśnie modeli
i modelki, by wrócić na zawsze do bezbarwnej surowości Berlina.
Na dworcu wita go deszcz, płynące z oddali dziarskie dźwięki wojskowej orkiestry grającej dziarski wojskowy marsz porywający stopy do marsza. Z wilgoci powietrza wyodrębnia woń
piżma wiotkiej damy i gorzkawy zapach cygara brodatego mężczyzny w żółtych kamaszach idących pod obszernym parasolem
tuż obok. Czuje jeszcze coś, co po chwili identyfikuje jako gęsty
zapach mokrych gołębi. Otwierając obszerny parasol, pan Wilhelm von Plüschow z niekłamaną radością i ulgą dostrzega bladego młodzieńca kiwającego ku niemu ze stojącej nieopodal
dorożki. Z zadowolonym zadowoleniem mówi głośno:
– Doskonale!
Przeczytał kilka razy, wyciągnął kartkę z maszyny. Dopił drinka, czyta tekst jeszcze raz i kiwając głową z zadowolonym zadowoleniem mówi głośno:
– Doskonale.
Czy nie ma żadnych wątpliwości? Czy nie wydaje mu się że
opowiadanie jest przykrótkie albo zbyt rozwlekłe jak na impresję? Ależ oczywiście że ma. Naturalnie że ma, a jakże. Doskonale wie że żadne dzieło sztuki nie jest doskonałe ani ostatecznie zakończone a proza będąca przecież elementem sztuki ma
to do siebie, że jest plastyczna jak wosk i można ją modyfikować dowolnie na wszystkie sposoby o, na przykład koniec jako
początek albo środek jako koniec a początek jako środek, prawda? Prawda, myśli i otwierając własny obszerny parasol samozadowolenia chroniący go przed żarłocznymi piraniami zwątpień
w owej chwili rozterek, z zadowolonym zadowoleniem powtarza
– Doskonale!
Aby po chwilce refleksji dodać
– Och, pieprzyć to. Jutro też jest dzień. Pojadę do biblioteki
a potem do Anny. Albo nie, do Anny nie, tylko od razu do Victora. Wyskoczymy na miasto, do jakiejś galerii, potem do bistro
na małe co nieco. I może na jakieś dziwki. Wieczorem dokończę.
No a teraz spać. Tak, na dziwki.
Nie wiedzieć dlaczego przypomniał sobie wyczytaną kilka
dni temu informację, że siódmego kwietnia 1906 roku erupcja
Wezuwiusza zrujnowała Neapol zabijając ponad sto osób i pomyślał co by się działo gdyby tak teraz wybuchł tutaj jakiś wulkan
rozpieprzając Luwr i Pałac Inwalidów, wywracając wieżę Eiffela, Łuk Triumfalny zmieniając w proch i pył, zasypując Sekwanę
milionami ton popiołu i pumeksu. Czy po wiekach znaleziono
by psa leżącego pod tabliczką z ostrzegawczym napisem Cave
Canem? Ciekawe, bardzo ciekawe...
Otworzył okno i bezszelestnie osaczył go wilgotny, gęsty zapach
mokrych gołębi śniących na blaszanym parapecie.
ZAPACH DRAPIEŻNIKA
dziękując Wszechmogącemu za uratowanie. Spoceni ale szczęśliwi, szczęśliwi bo żywi, żywi ale wkurwieni zapewniali się wzajemnie, każdy każdego z osobna i wszyscy wszystkich naraz, że już
kurwa nigdy ale to nigdy w życiu, no choćby kurwa nie wiem co!
Załatwił formalności, podpisał parę świstków, uścisnął ręce szefowi lotniska a potem wyszedł przed hangar. Drapie szczecinę na
podbródku a słysząc ciche powarkiwanie, odgania kamieniem chudego ryżego psa o wrednym pysku. Popatrzył czy nikt nie widzi
i odlał się na spękany beton; strzepnął, zasunął rozporek i przez
długie dwie minuty stał nieruchomo patrząc na sawannę ciągnącą
się po zaciemniony chmurami horyzont, na żałosne budynki tego
co rozpaczliwie chciało uchodzić za Ruacana Air Port, na samotny
spróchniały baobab sterczący na pustkowiu jak stara siwa rozczochrana czarownica. Siedzi na nim nieruchomo Wojownik Wspaniały. Zna tego ptaka z filmów przyrodniczych i z niedzielnych spacerów do ZOO. Pstryknął Nikonem. O, to kiedyś muszę, pomyślał;
piękne plenery, przyroda... Coś dla National Geographic. Pogadać
z Wilsonem z BBC? Albo z tym ryżym kutasem z? Można by. Jasne, czemu nie? Kanał Discovery albo... Zobaczył piersi dziewczyny. Himba? Himba! Na pewno Himba. Poznał po ozdobach i skórze barwy jasnoczerwonego kakao; kroczyła dumnie z wielkim,
zielonym plastikowym kanistrem na głowie, pokrytej warkoczykami oblepionymi czerwoną glinką i ziołami. Zrobił serię ujęć.
Potem odlecieli. Taaa, a teraz pieprzyć to! Przypomniał sobie album
Nicole Canet Vincenzo Galdi, Galdi Secret, który kupił parę dni temu i zamigotały mu przed oczyma fotografie wykonane
przez tego pedofila i geja. Cóż że gej i pedofil, ale jakiż artysta! myśli i zaczyna kończyć układanie w głowie opowia- dania
o Galdim, które od dawna chciał napisać. Pierwszy raz pomyślał
o tym, kiedy kartkował taki sam album w malutkim jak szczurza nora antykwariacie niedaleko Ponte di Rialto. No ale wtedy
miał za dużo bagażu, więc go nie kupił i dopiero tydzień temu...
Wytarł się, uczesał, ubrał piżamę i z ubraniem pod pachą poszedł
do pokoju. Tak koło drugiej rozszalał się telefon. Dzwoniła Justyna pijana w cztery dupy, bełkotliwie snując erotyczne opowieści o swoich facetach i babach i najcudaczniejszych zboczonych
zachciankach. Z pijacką werwą zaproponowała że zaraz, natychmiast, nieodwołalnie wsiądzie w samochód i przyjedzie do niego i zrobi mu laskę i takie cuda na kiju, o jakich mu się nie śniło.
A ponieważ dochodziła trzecia powiedział jej twarde, kategoryczne nie i żeby poszła spać. Miał w dupie popieprzoną nimfomankę.
– Jak nie to nie, ty jebany pedale! – zalała się pijackim szlochem
i rzuciła słuchawkę. Westchnął dziękując Bogu a potem leżał wpatrzony w cienie na suficie wiedząc że za cholerę nie zaśnie więc
wstał, poszedł do kuchni, z lodówki wyjął flaszkę wódki, sok i zrobił sobie drinka który mógłby przewrócić łosia ale nie jego, bo na
norweskim kutrze Jan Mayen II na którym łowił dorsza wprawił
się w chlaniu czystego spirytusu, więc co mu tam drink z wódki
i soczku winogronowego? Nic mu.
Wrócił do pokoju, popatrzył na fotografię nagiej wysmukłej blondynki stojącej z rozwianym włosem na tle wiatraków. Owa niewątpliwie piękna i niezwykle eteryczna młoda dama choć na co dzień
posługuje się dość pospolitym powiedzmy, roboczym imieniem
Jeanne, w rzeczywistości nosi wdzięczne imię Marguerite jak słynąca z nader niemoralnego życia Margot de Valois królowa Francji
i Nawarry. Należy zaznaczyć iż gwiazdy lub, jak kto woli, metafizyczni demiurgowie posiadają niewątpliwy wpływ na cechy charakteru,
rodzaj zainteresowań i profesji skrytych w imionach nadawanych
dzieciom ludzkim albowiem Jeanne mimo urody i wykształcenia
a także arystokratycznego pochodzenia jest luksusową prostytutką
i jednocześnie kimś na pokształt jego nieślubnej, potajemnej żony. Patrząc na zdjęcie wspomina białą sukienkę w delikatne amarantowe kwiatuszki którą ongi zrzuciła dla niego tam, w Weesp
w Holandii, pod wiatrakami, co niejako w sposób naturalny wywołuje z jego pamięci strofki Windmills Of Your Mind Legranda
w owej niezapomnianej interpretacji José Feliciano.
Pociągnął spory łyk, usiadł przy biurku i dwoma palcami zaczął
stukać w klawisze rozklekotanej maszyny do pisania.
Sławomir Majewski
Gazeta literacka
15
ESEJ
Cezary Sikorski
O
powieść o poetach i Heideggerze zbliża się do końca. Pora na ostatni akord – zdecydowanie dysonansowy, gdyż wydźwięczy w nim wielki spór o poezję,
który pośrednio, często przez osoby trzecie, jakby poza
czasem, wbrew synchronii, toczy się wciąż między poezją i Platonem.
*
Państwo Platona to nie tylko tytuł jednego z najważniejszych
dialogów sokratejskich, to przede wszystkim projekcja możliwych i pożądanych stosunków społecznych, która wskazać miała
wyniszczonym przez demokrację Atenom drogę odnowy. Postulowana przez niego społeczna hierarchizacja, a w szczególności podstawowa i silna pozycja arystokracji, była socjologicznym
analogonem platońskiej teorii prawdy, w której wyróżniony był
jako podstawa istnienia i poznania – świat idei.
Minęły ponad dwa tysiąclecia od czasu gdy Platon wyrzucił
poetów ze swojego Państwa. Do dziś trwają spory o to, z jakich
powodów posunął się tak daleko w krytyce nie tylko poetów, ale
i poezji. Najprostsza wyjaśnienie odnosi się wprost do platońskiej
krytyki demokracji. Poeci – zdawał się sugerować – skupieni są
na tym, co szczegółowe i niepowtarzalne, przez co mimochodem waloryzują status jednostki w demokratycznym porządku.
Rozumność postulowanego przez niego Państwa pominąć musi
cały ten szczegół, by sięgnąć do prawzorca porządku społecznego, do wartości fundamentalnych, które przenosi z pokolenia
na pokolenie właśnie arystokracja.
Lecz ten socjologiczny tok wykluczenia wydaje się jednak
powierzchowny. Jego wolicjonalność nie ulega wątpliwości.
Nastawienie Platona do demokracji, która w swym ideowym
wyrazie była główną przyczyną śmierci Sokratesa, nie ulega przecież wątpliwości. Sam Platon zmuszony był więc nieco głębiej
uzasadnić społeczne wykluczenie poezji. Domyślał się, że poezja
jest zbyteczna nie tylko przez swój substancjalny demokratyzm.
Także, a może przede wszystkim z tego powodu, iż w hierarchii
epistemicznej ludzkiego poznania, a co za tym idzie również
w strukturze naszego bytowania, znajduje się najniżej, wręcz na
samym dnie alternatyw ludzkiej egzystencji.
Ludzką egzystencję opisywał Platon za pomocą metafory jaskini. Żyjemy w niej zawsze tyłem do źródła światła. Nie możemy
się odwrócić, więc dostrzegamy na ścianach jaskini tylko cieniste kontury samych siebie, ponadto cienie rzeczy, które nas otaczają. Patrząc na cienie możemy się tylko domyślać, że istnieją
gdzieś za nami abstrakcyjne prawzory jednostkowych osób, rzeczy i zdarzeń, które – dla przykładu – jako człowieczeństwo czy
krzesłowatość nadają sens każdemu z nas i analogicznie każdemu konkretnemu krzesłu. Owe prawzorze nazywał Platon ideami. Świat materialny, jednostkowy i zmysłowy, jest ontologicznie wtórny wobec nich.
Mieszkając w jaskini łatwo ulec złudzeniom. Lecz to nie znaczy, że wszyscy im ulegamy. Posiadając nieśmiertelne dusze, które wędrują między światem idei i kolejnymi wcieleniami, możemy
w samych sobie poszukiwać śladów idei. Tak czyni filozofia, która
w metodzie meieutycznej posługuje się ogólnymi kategoriami nie
dlatego, że przez to wydaje się mądrzejsza, lecz po to, by łatwiej
było jej sobie przypomnieć/poznać abstrakcyjną istotę idei. Można również docierać do idei w życiu praktycznym, choćby wtedy,
gdy tworzy się rzeczy na ich podobieństwo. Tak czynią nie tylko
snycerze, kaletnicy czy stolarze, ale także nauczyciele czy prawodawcy. Czyli – jak by to określił Platon – wszyscy rzemieślnicy.
Niestety, typową dla rzemiosła metodą mimetyczną nie potrafią posługiwać się poeci. W podziale pracy zajmują się nie tyle
poznaniem i służącym wiedzy dialogiem, lecz indoktrynacją
zbiorowego nastroju, jak również kumulacją oraz transmisją społecznego doświadczenia. Kreując liryczność i (jak byśmy to dziś
nazwali) liryczną podmiotowość, poezja przenosi ludzkie myślenie na oderwany od wiedzy poziom monologu, w którym każda jednostka z osobna rozpoznaje swoje – nie dające się podważyć – zobowiązania wobec zbiorowości. Fikcja twórczości
poetyckiej nie może więc nigdy pozostawać w bezpośredniej
relacji z prawzorcem. Przeciwnie, separuje nas od samej możliwości poznania prawzorca, naśladuje to, co już jest naśladowane. Powiela schematy zachowań i rzeczy służących organizacji porządku. Wobec idei znajduje się zawsze na trzecim lub na
jeszcze odleglejszym miejscu.
Nie byłby zapewne Platon aż tak bezwzględny wobec poetów, gdyby nie specyficzny dla jego koncepcji splot prawdy,
piękna i dobra. O losach poezji rozstrzygnęła ontologiczna
jedność tego, co dobre (a więc użyteczne) z tym, co prawdziwe
(a zatem realne, bo miarą realności jest wyłącznie epistemiczna
bliskość idei). Poezja jest z tego punktu widzenia nie tylko nieużyteczna, jest wręcz szkodliwa. Zwrócona ku sobie samej, nie
potrafi uczestniczyć w dialogu, w którym przeważają racje rozumu. Narzuca słuchającym monolog niezrozumiałych obowiązków, których nie sposób podważyć nie łamiąc jej rytmu i rymu,
czyli w ostateczności nie porzucając jej, by przejść na pozycje
języka potocznego, w którym rządzi logika zerojedynkowa. Dlatego najlepiej byłoby usunąć ją z prawidłowo funkcjonującego
16
Migotania 43
O ISTOCIE POEZJI
organizmu społecznego. Ta społeczność, w imieniu której Platon wojował z poezją, wymagała nowoczesnego zorganizowania
opartego na racjonalnych zasadach poddających się wielostronnej dyskusji różnych racji i logicznej legislacji. Tymczasem poezja, będąca przedmiotem krytyki Platona, archaizowała stosunki społeczne, posługiwała się wciąż na nowo zapamiętywanym
i wciąż niezmiennie powtarzanym kanonem przykazań, mitów
i recept, by narzucić zbiorowości formy reprodukcji.
*
Platonowi nie udało się unicestwić poezji. Wbrew jego intencjom poezja rozwijała się nadal. Nie w ukryciu, nie gdzieś poza
granicami naszej wrażliwości, lecz w bezpośredniej bliskości
naszej substancji językowej. Platon nie docierał wprawdzie ani
do bezpośredniej egzystencji poezji, ani do racjonalizacji poezji w recepcji krytyczno-filologicznej, której podstawowe zasady
znaleźć można już u Arystotelesa. Lecz zainicjowany przez niego
spór o poezję toczył się nadal. W oddaleniu od eteru poetyckich
obrazów, w krytyce zewnątrz-literackiej, w refleksji z pogranicza
metafizyki i filozofii. To w niej następcy Platona ustalili listę rozbieżności między poezją i innymi formami świadomości.
Kanon różnic składał się z kilku założeń, które rozwijały intuicje obecne już u Platona, a rozwinięte zostały pięknie przez
chrześcijańskie nurty filozofii neoplatońskiej. W pierwszym rzędzie obecny w tym obszarze teoretycznym rozdział poznania
na rozumowe (a więc ratio-nalne) i takie, które przyswaja świat
w sposób nie-ratio-nalny. Choćby przez intuicję lub iluminację.
Irracjo-nalizm był przestrzenią zarezerwowaną dla przeciwieństwa wiedzy, którą wcale nie była nie-wiedza, lecz specyficzny
rodzaj poznania prowadzący na skróty, bez zmysłowej podbudowy, eliminując ciągi dedukcyjnych dowodów. Pierwotnie ten
rodzaj wiedzy dotyczył głównie iluminacji religijnej oraz intuicji
moralnej, lecz szybko pochłonął inne formy aktywności. Także
poezję. Nie był w tym wcale oryginalny, bowiem takie połączenie
obecne było przecież w świadomości społecznej jeszcze przed
Platonem, choćby w misteriach orfickich, które traktować należy nie tylko jak jakieś pierwotne katharsis, lecz przede wszystkim jak archetypowy wyraz jedności myślenia i bytu.
Ten sposób pojmowania działalności poety z jednej strony
wyróżnił go, z drugiej jednak skazał go na długotrwałą izolację.
Niezależnie od miejsca poezji w społecznym podziale pracy,
w wyobraźni społecznej poezja wyłączona została z porządku
pospolitych uzasadnień, przestała uczestniczyć w racjonalizacji
bytu społecznego. Prysł ostatecznie starożytny mit poetyckiej
przepowiedni. Poeta stał się tym, który myśli inaczej i jednocześnie nie potrafi uzasadnić statusu swej odmienności. A ten status zbliżał go do językowego przeżywania szaleństwa. W warstwie symboliki społecznej poeci i poezja umieszczeni zostali na
„statkach głupców” razem z innymi odszczepieńcami, i zesłani
zostali z prądem, rzekami w dół, byle dalej od potocznej rozumności, na pełne morze.
*
Społeczeństwo obywatelskie przyporządkowało granice zwyczajności podstawowym zasadom rozumu. To dlatego w kulturze
nowożytnej poezja ugruntowała swoją nie-zwyczajną pozycję.
Ponieważ w każdej dziedzinie cywilizacji mieszczańskiej miarą
społecznej adekwatności stała się podmiotowość, dlatego i poezja musiała znaleźć swoją specyficzną relację z podmiotem. Na
zasadzie wcześniej ustalonego przeciwieństwa wobec rozumu
i jego racjonalności, poezja umieszczona została w negatywnym polu podmiotowości. Owym negatywem nie była wcale
– co byłoby zgodne z kartezjańską zasadą myślę, więc jestem –
wtórna wobec podmiotu przedmiotowość, lecz (należąca do
refleksyjnych określeń podmiotu) subiektywność, która od tej
chwili stała się tą gorszą, nie-ratio-nalną stroną podmiotowości.
Refleks podmiotu szybko usamodzielnił się i stał się jego przeciwieństwem. Bowiem podmiot, przez ścisły, racjonalny związek
z przedmiotem, mógł zawsze dokonać obiektywizacji. Tymczasem
subiektywność nie mogła się zobiektywizować i trwać musiała
w sferze, która nie poddaje się racjonalizacji. Ten podział uzasadnia ważne pytanie. Gdzie lokują się desygnaty subiektywności?
Jaką przestrzeń niezajętą w pełni przez racjonalność zasiedlić
może poezja? A dokładniej: gdzie może mieć miejsce racjonalizacja irracjonalności narracji poetyckiej?
Z góry wykluczone są te sfery, w których podmiot pręży
muskuły własnej racjonalności. Wieloznaczność artykulacji, dwuznaczność znaczeń, skrót myślowy oparty na intuicji, równouprawnienie mitu, faktu i hipotezy – wszystkie te sposoby organizacji wiedzy znalazły się poza nauką i stały się formami narracji
poetyckiej. Jeszcze w piętnastym wieku traktat poświęcony
optyce czy metalurgii mógł z nich korzystać na równi z dowodem indukcyjnym czy sylogizmami logiki formalnej. Lecz takie
wymieszanie nie było dopuszczalne po Kartezjuszu i Leibnizu.
W podobny sposób racjonalny podmiot wyrugował subiektywność z dziedziny rzemiosła i techniki. Rozwój podziału pracy
– a przede wszystkim właściwy mu trans-subiektywizm – sam
z siebie prowokował obiektywizację zachowań oraz myślenia
gospodarczego. Procedury wykorzystywane w produkcji oddalały refleksję techniczną od pierwotnej zdolność przekształcania
świata, która zawarta była w greckim określeniu τέχνη. Techné
jako synonim sztuki uległ marginalizacji. Lecz nawet na tym
obrzeżu poezja nie miała pełnych praw egzystencji. Mogła tam
pozostać co najwyżej wtedy, gdy parafrazowała archaiczną liryczność: bohaterski epos czy pieśni biesiadne.
Jednakże najbardziej znaczące było wypchnięcie poezji z powszechnego obszaru mowy, która niemal w całości – z wyłączeniem pewnych dialektów np. nauki, technologii czy prawodawstwa – zredukowana została przez kulturę mieszczańską do mowy
potocznej. Dialog, któremu mowa została podporządkowana nie
zawsze grzeszy rozumnością. Przeciwnie – z reguły podporządkowany jest podświadomie realizowanym potrzebom i żądzom, które najczęściej uzyskują w mowie właśnie pseudo-logiczną racjonalizację. Logiczność służy więc zarówno uwiarygodnieniu zasad
reprodukcji, jak i uporządkowaniu najbardziej irracjonalnych ciągów myślowych. Mowa niczym sejsmograf rejestruje wszystkie
szumy, zlepy, ciągi, oddaje bezpośrednio nastroje i resentymenty, i jednocześnie łagodzi dysharmonie, oddala od napięcia, które rodzi seksualność oraz śmiertelność naszej egzystencji. Dialog,
który jest jej udziałem nie jest rozmową. W mowie ma miejsce
nie wymiana poglądów, czy prezentacja sprzecznych zasad, lecz
spór potrzeb oraz form ich spełniania. Oczywiście, należy odnotować starania poetów, którzy nie poddali się rugowaniu z obszaru
mowy i wytrwali w niej, rejestrując jej chaotyczny rozwój. Lecz ich
starania obciążone są zawsze tymczasowością, zatem nie potrafią
przetrwać kolejnej fali – powierzchownych, bo adekwatnych tylko
do kolejnego etapu reprodukcji – schematów dialogowych. Niektórzy sądzą, że zaletą tej poezji jest jej żywotność, za którą kryje
się faktograficzność. Trudno jednak nie zauważyć, że mamy tu do
czynienia z powieleniem dezynwoltury mowy potocznej, która w
dowolny sposób miesza żargon religijny ze slangiem reklamy, zwroty popkultury ze szkolnymi wypisami cytatów, realność bycia i umierania z przyzwoleniem na dowolność znaczeniowych skojarzeń.
Dla poezji pozostała tylko jedna sfera niezaanektowana przez
receptury rozumu, technologii i mowy potocznej: język. Na odrębność tej sfery zwrócili byli uwagę ci językoznawcy, których badania doprowadziły do wielostronnego odróżnienia języka i mowy.
Lecz dopiero Heidegger spróbował oprzeć analizy trwałości
narracji poetyckiej o badanie sprzeczności między migotliwością mowy oraz gruntownością struktury językowej. Lecz nie na
prostym przeciwstawieniu języka i mowy opiera się odmienność
intelektualna Heideggera w tej kwestii.
*
By zrozumieć innowacyjność koncepcji Heideggera przezwyciężyć trzeba nawykowe pojmowanie języka jako fragmentu
ludzkiej podmiotowości. Bowiem podmiotowość – tradycyjnie
przeciwstawiona temu, co obiektywne – wyłącznie z tytułu tego
przeciwstawienia utożsamiana jest z tym, co subiektywne. Gra
słów odtwarzana przez podmiotowość i subiektywność powoduje nawykowe oddzielanie myślenia od wszystkich procesów
nie-świadomych, które przenikają realność społecznej materii.
Materialność tego, co obiektywne mówić nie potrafi, a jeśli nie
mówi, to pozbawiona być musi także językowego podglebia.
Język należy więc do innej sfery. Spoczywa u podstaw tego, co
świadome i co (bez przerwy) mówi. Oto najkrótsza definicja podmiotu, który – by mówić – musi posiadać i korzystać z języka.
Autor Bycia i czasu był daleki od tej koncepcji. Wbrew całemu, pochodzącemu od Platona, dualizmowi, Heidegger dowodził parmenidejskiej jedności bytu i myślenia. Substancja bytu
odróżnia wprawdzie poziomy materii społecznej, lecz przecież
nie wyróżnia żadnego. To dlatego formy naszego myślenia mają
taki sam status ontologiczny jak społeczne formy spółkowania,
politykowania czy gospodarowania. Oznacza to zobiektywizowanie całej ogromnej problematyki podmiotowości. Także wypowiadanie wykracza tu poza subiektywność. Przestaje być własnością podmiotu, zapośredniczone zostaje przez niezależne od
podmiotu struktury języka.
Język usytuowany zostaje w samym centrum reprodukcji człowieka. Działa w dziedzinie wytwarzania sensów i znaczeń, których powszechność egzystuje z mocą absolutu. Ponieważ mówić
można co popadnie, dlatego przypadkowość mowy splata się
nieustannie z koniecznymi atrybutami języka. Język może
więc być analogonem absolutu. Niczym boski porządek narzu
ca mowie imperatywy i obowiązki. Odkrycie mocy języka musi
prowadzić do sporu, którego istota dotyczy wolności. Chaos
mowy może być bowiem przypadkowy. Lecz chaos może być
także zmysłowym wyrazem prawdopodobieństwa wolności.
Odrębną sferą, w której Heidegger lokalizował ulubionych poetów była dialektyka mowy i języka. Dialektyczne napięcie dotyczyło frazy wolności. Wszyscy poeci, których Heidegger czytał,
mieli podobny problem: w jaki sposób nie popaść w paplaninę
mowy, gdy podważa się bezwarunkową władzę prawideł języka. Nie wystarczy być czujnym i odrzucać schematy mowy bądź
powszechnie zrozumiałej komunikacji. Problem w tym, że także język narzuca nam proste identyfikacje oraz socjotechniczne
komunały. Poezja nie może po prostu mówić, a jednocześnie nie
powinna przecież bezwarunkowo ufać językowi.
cd. str. 17
cd. ze str. 16
*
Wydaje się, że wbrew interpretacjom, Heidegger nie popełnił grzechu absolutnego idealizmu. Nie szukał języka w sferze
transcendencji. Nie sądził również, że istnieje jakaś odrębna od
całokształtu ludzkich działań językowa substancja. Język umiejscowiony został przez niego wewnątrz nas, jako podglebie, które w równym stopniu ułatwia, co utrudnia wypowiadanie. Co
ważne, pomimo bliskości i namacalności język nie zawsze bywa
dla nas dostępny. Heidegger lubił powtarzać, że czasem trzeba
zamilknąć, a więc nie mówić, by usłyszeć, co wygłasza język.
Heidegger pozostawał także w opozycji do anglosaskiej filozofii języka, która w istocie zredukowała język do mowy. Powszechnie znane twierdzenie Wittgensteina, iż należy milczeć o tym,
o czym nie można mówić, jest dalekie od jego intencji, bowiem
Heidegger nie mógłby nigdy zgodzić na jednostronny dyktat
mowy pojmowanej jak zespół zdań spójnych logicznie. Tak pojmowana mowa w konfrontacji z archeologiczną czy archetypową strukturą języka zmuszona jest częstokroć uznać językowe
wygłoszenia za bredzenie wariata…
Nie znaczy to jednak, że Heidegger powtarzał odkrycia nowoczesnego językoznawstwa. Wręcz przeciwnie, przeciwstawiał się
także postmodernistycznym filologiom, często bronił języka przed
zakusami jego relatywizacji. Heideggerowska restytucja języka
jako przedmiotu filozofii przypominała nieco obronę freudowskiej
podświadomości przed psychoanalitykami, którą przeprowadził
był Lacan. Wydaje się, że właśnie ten przykład jest szczególnie
inspirujący dla wyjaśnienia zamiarów Heideggera. Przypomnijmy,
że według Lacana podświadomość nigdy nie była odrębnym od
świadomości ośrodkiem nieokiełznanej i nieracjonalnej popędowości, lecz raczej dialektycznym momentem tego, co świadome,
refleksyjnym określeniem świadomości. Na podobnej zasadzie
Heidegger łączył język z mową. Możliwość badania języka poza
obszarem mowy nie oznacza, iż język jest ontologicznie niezależny od mowy. I język, i mowa wplecione są w dynamiczną tożsamość myślenia i bytu. Trwałość oraz obiektywność języka współokreślają tymczasowość oraz subiektywizm mowy.
*
Poezja przebyła długą drogę od Platona do Heideggera. Heidegger – miłośnik Hölderlina i Rilkego, uważny czytelnik Trakla
oraz Georga – pomógł poezji na powrót zamieszkać między
nami. Udało mu się to przedsięwzięcie, albowiem zobiektywizował poezję, wydobył ją z bagna subiektywizmu, wyzwolił
z niewoli podmiotu, naznaczył substancjalnością, której materią
uczynił język. Heidegger przeniósł więc poezję do sfery ontologii, sprawił, że o poezji można rozmawiać poza filologią, a nawet
niezależnie od filologii. Czasami – wreszcie! – nawet wbrew filologii, z korzyścią dla poezji.
Język jest domem człowieka, powiadał. Lecz od razu dodawał, że język – jako dziedzina absolutu – bywa również obcy.
Bowiem w nim, i tylko w nim, człowiek konfrontuje się zarówno z bezwzględnymi prawami wszechświata, jak i z apeironem,
z kosmogonią judaizmu, z chrześcijańskim kreacjonizmem. Język
nie daje nam żadnej swobody. Jest imperatywny. Wciąż nakazuje. Nie daje żadnej alternatywy, bo w języku to, co ma stać się,
stać się musi: fatalnie, bezwarunkowo, z siłą religijnego dogmatu.
Słuchając języka człowiek podporządkowuje się jego zasadom.
Lecz zarazem wciąż buntuje się i walczy z nimi. Walka toczy się
o odrębność, bowiem w inności zasad powszechnych zawarta
jest możliwość wolności. Wolność nie wynika ze zrozumienia
konieczności języka, lecz z wejścia w posiadanie tego, co daje
możliwość wyboru. Doceniany wielce przez Heideggera Rilke
zafascynował go między innymi swoistą ontologią aniołów, która notabene penetrowana była właśnie przez poezję. Między
poezją i aniołami Rilkego miała miejsce wielka analogia. Dzięki
swemu dwuznacznemu stosunkowi wobec absolutu aniołowie
byli niczym interwały w boskiej melodii: śpiewali hymny boże
po to, by człowiek mógł zaśpiewać o wolności. Podobnie poezja. Posiada zdolność odszukiwania w języku owych pauz, które
– odsłuchane w ciszy – odrywają mowę od porządku mówienia
o porządku. Poezja potrafi rozszczelnić pancerz języka, a wówczas przez niewielkie pęknięcia snuje się ku nam stare światło, słychać niepokój mieszkańców starożytnej Grecji, Babilonu,
odżywa stara symbolika kultury hebrajskiej…
Poezja nie jest zatem jakimś prostym lub wyrafinowanym zapisem stanu ducha poety. Nie jest też partyturą dialogu potoczności. Często posługuje się archaizmem. Podkreśla swoją odmienność odwróceniem szyku. Jej wzniosłość wskazuje na odmienny
od potocznego desygnat słów… A wszystko to dlatego, że nie
przekazuje niczego konkretnego. Jest manifestacją człowieczeństwa, którego domem pozostaje język. Oraz dowodem wolności
człowieka osiąganej w porządku języka. Oto dlatego Rilke sądził,
że to, czego szuka poezja to nie owe prometeuszowe wyrwy
w porządku powszechnego stworzenia, lecz nieliczne, nieswoiste momenty, w których porządek absolutu ulega zawieszeniu,
przez co daje ludziom szansę na dowiedzenie własnej odrębności.
Na czym polega zatem wielka analogia? Być może jej podsta
wą jest podobieństwo nieciągłości absolutu oraz nieciągłości
języka? Być może platoński świat idei nie ma pełnego odwzorowania w otaczającej nas śmiertelnej tymczasowości? Być może
cienie, pośród których żyjemy, posiadają własną żywotność i
potrafią mówić własnym głosem? Być może poezja mysli i mówi
niczym anioły, owe szczeliny w boskim stworzeniu, które To-Co-Jest równie mocno uwznioślają, jak i niszczyć pragną?
Cezary Sikorski
Ryc. Zbigniew Ikona-Kresowaty
Gazeta literacka
17
REPORTAŻ
Katarzyna Korczak
Najlepsze śledzie robiła
JURGEN GROMEK: gdańszczanin, mieszka w Meerbusch w Niemczech; kolekcjoner, członek Bractwa Świętych Trzech Króli Gdańskiego Dworu Artusa w Lubece,
do zbiorów Muzeum Historycznego Miasta Gdańska
ofiarował swoje dwie cenne kolekcje: gdańskie dzieła
złotnicze i porcelanę pamiątkową dawnego Gdańska.
J
est lato 2012 roku, jasno świeci słońce, wieje suchy, nadmorski wiatr, z Hali Targowej biegnę ku Drodze Królewskiej i natykam się na Jurgena Gromka. Siedzi w kawiarnianym ogródku i z wielkiego kufla popija bursztynowe piwo
z pianką. Zapatrzony w głąb siebie; delikatnie go wybudzam
i się witam, oznajmia z uśmiechem: „Wczoraj przyleciałem na
kawę”. Zaprasza do stolika, ale ma nieobecny wzrok; mówię:
„Do zobaczenia!”, a on macha ręką i woła: „Niedługo znów
przyjadę”…
W Domu Uphagena, oddziale Muzeum Historycznego Miasta
Gdańska, w saloniku u pani kierownik dr Ewy Barylewskiej-Szymańskiej, Jurgen Gromek rozkłada rodzinne zdjęcia.
Polska rodzina szlachecka z Warszawy
Gdy ktoś ofiarowuje miastu, w którym się urodził i spędził dzieciństwo, pokaźną część materialnego dorobku życia, koniecznie
chciałoby się poznać jego przeszłość i motywy działania. Z taką
intencją zaczynam rozmowę z Jurgenem Gromkiem, prosząc
o opowieść o nim, o rodzinie. Co pozostało w pamięci sześcioletniego chłopca, który, zaraz po wojnie, latem 1945 roku, z konieczności, opuścił rodzinny Gdańsk? I w czym tkwi tajemnica tak silnych
więzi Jurgena z najukochańszym dla niego miejscem na ziemi?
– Przyszedłem na świat w 1939 roku w szpitalu kobiecym przy
dzisiejszej ulicy Klinicznej we Wrzeszczu – mówi. – Mieszkaliśmy
na Siedlcach przy ul. Nad Jarem – rodzice: Irmgard, z domu Nierzalewski i Feliks Gromek, moi bracia – ja, Richard i najmłodszy
Harald, dziadkowie ze strony mamy – Richard i Olga, z domu
Burth Nierzalewscy.
Dom – za czasów Wolnego Miasta Gdańska – wybudował dziadek Jurgena, Richard Nierzalewski, który był stolarzem, a potem
pracował w gdańskim magistracie.
Gdy pytam o polsko brzmiące nazwisko dziadków ze strony
mamy, Nierzalewski, Jurgen opowiada:
– Nierzalewscy to była polska rodzina szlachecka, która żyła
w Warszawie – słyszę. – Około 200 lat temu, w czasie któregoś z powstań, moja praprababcia, z małym dzieckiem, uciekła
z Warszawy.
Nie potrafi sprecyzować, które to było powstanie ani określić z jakiej opresji się uratowała, natomiast na pewno wie, że
a jego pra pra babcia Nierzalewski, z dzieckiem, osiedliła się we
wsi Prangenau, dzisiejsza nazwa brzmi Pręgowo, niedaleko Kolbud pod Gdańskiem na Kaszubach.
– Miała przy sobie biżuterię, która pozwoliła jej na zakup
w Prangenau folwarku – kontynuuje Jurgen. – Jako szlachcianka
w Prusach podpisywała się von Nierzalewski, ale naziści wydali stosowny dokument i odmówili prawa używania tego tytułu.
– Pod koniec lat 30. dziadek był zmuszony zmienić nazwisko
na Nierke – mówi Jurgen Gromek.
Ojciec Jurgena, Feliks Gromek, pracował w Stoczni Gdańskiej
jako ślusarz.
Domek rybacki się rozleciał,
pradziadkowie zginęli
Pradziadkowie Jurgena ze strony mamy – Juliusz i Augusta,
z domu Friederke, Burth, wujostwo mamy Irmgard, z domu Nierzalewski Gromek, mieszkali w Gdańsku – Stogach.
To zdjęcie chyba
jest w albumie Jurgena najstarsze, uwiecznia jego pradziadków:
Juliusza i Augustę,
z domu Friederke Burth.
– S i e d z ą p r ze d
domem na Stogach
w ogródku – mówi Jurgen, patrząc na fotografię. – Pamiętam doskonale prababcię, oboje
nie przeżyli wojny.
Bo w czasie wojny w
miejscu, gdzie mieszkali, wybuchła bomba, czy
mina powietrzna i ich
niewielki domek rybacki cały się rozleciał,
pradziadkowie zginęli.
Jurgen nie może sobie
przypomnieć, gdzie
zostali pochowani, jest
na Stogach stary cmentarzyk, może leżą tam?
Kolejna fotografia. Rok 1925, popołudnie albo wieczór, niedziela? Widok na pokój w domu rodzinnym Jurgena przy ulicy
18
Migotania 43
nad Jarem w Gdańsku – Siedlcach. Przy okrągłym stoliku siedzą
– Olga i Richard Nierzalewski, dziadkowie Jurgena. Dziewczynka
bawi się mebelkami dla lalek – to Irmgard, mama Jurgena. Przed
otwartym zeszytem, może książką, ślęczy Richard, brat Irmgard,
wujek Jurgena, pewnie odrabia lekcje. Czuje się nastrój spokoju, najwyraźniej odpoczywają w rodzinnej atmosferze. Wyraźnie
widać wyposażenie pokoju – solidna, drewniana szafa i wyściełane krzesła, ściana wyklejona tapetą ze szlaczkiem w kwiaty.
Na wysokości twarzy państwa Nierzalewskich wyłania się dolna część ściennego zegara.
– To był duży bijący zegar, z kukułką – wspomina Jurgen. –
Gdybym znalazł podobny w antykwariacie, kupił bym natychmiast i miał w swoich zbiorach.
– A co było namalowane na obrazku wiszącym na ścianie, za
Richardem? – pytam.
– Pejzaż przyrody, szczegółów nie pamiętam – odpowiada.
Ten sam dom przy ulicy nad Jarem kilka lat później, tym razem
zaglądamy na werandę, przy herbacie siedzą: dziadkowie Jurgena – Olga i Richard Nierzalewski, dziewczynka z dużą kokardą we włosach to Irmgard, mama Jurgena i jej bracia – z lewej
Richard, na pierwszym planie – Rudi , wujkowie Jurgena. Nieduży, okrągły stół przykryty jasną płócienną serwetką, porcelanowy serwis – czajniczek, filiżanki, cukiernica.
– Na werandę się wchodziło z małego pokoju, przez okienka widzieliśmy ogród z tylniej stronie domu – mówi jakby do
siebie Jurgen.
Spacer w przeszłość,
zakamarki pamięci się rozchylają
Obrazki z dzieciństwa spędzonego w Gdańsku w świadomości Jurgena są zamazane, ale, gdy zaczynamy spacer po miejscach, w których kiedyś był, zakamarki pamięci się rozchylają.
Jedziemy do domu przy ul. Nad Jarem w Gdańsku-Siedlcach –
Jurgen Gromek w eleganckim, jasnym, letnim garniturze, z uroczystym wyrazem twarzy, jakby szedł na ważną, proszoną wizytę, Stefanie Rzepczyk – jego towarzyszka, Marek Zarzecki – fotoreporter
– i ja – Ogrodzenie jest nowe, zamknięta furtka, spoglądamy przez
siatkę, dom nie sprawia wrażenia zamieszkałego, w ogródku gąszcz
dziko rosnących krzewów, rozkwitły na żółto wybujałe nawłocie.
Jak tu mieszkali, rabatki z kwiatami były zadbane, stwierdza.
W miejscu, gdzie rośnie teraz ogromny orzech włoski, stała czereśnia, która wiosną była obsypana bladoróżowymi kwiatkami.
Do frontowej ściany niedawno jeszcze przylegała – wybudowana przez dziadka Richarda Nierzalewskiego – drewniana
weranda, zostawiało się tam buty i parasole, dzieci takie rzeczy
zapamiętują. Weranda została rozebrana, pozostał po niej jaśniejszy tynk.
Już w ubiegłym roku zauważył, że wymieniony jest dach
i wstawione nowe okna.
Kręcimy się, z daleka szczekają psy, z domu po przeciwnej
stronie ulicy zmierza ku nam mężczyzna, podają sobie z Jurgenem ręce, najwyraźniej się znają, sąsiad z kieszeni wyjmuje klucz,
chrzęści zamek furtki, już jesteśmy na posesji, skrzypią frontowe
drzwi i Jurgen znika w czeluściach sieni.
Mamy chwilę na pogawędkę. Sąsiad nazywa się Mikołaj Dmyterko, mówi ze wschodnim zaśpiewem i używa przedniojęzykowego „ł”, jest Ukraińcem.
– Ja jestem tu z akcji Wisła, ale to nie moja wina – mówi. – Zięć
kupił dom, w którym mieszkał kiedyś pan Gromek, będzie urządzał dla dzieci, moich wnucząt.
Za chwilę dowiadujemy się, że córka Mikołaja Dmyterko, Oksana, rocznik 1968, absolwentka Liceum Sztuk Plastycznych i Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku, zmarła, osierociwszy czworo
dorastających dzieci.
Wyłania się Jurgen i zaprasza do środka.
Tu wisiał zegar z kukułką.
Kupowałem najtańsze bułki
Na dolnej i na górnej kondygnacji tynki są skute, sufity i podłogi pozrywane, porozstawiane drabiny, kubły z farbą i pędzle,
ale się czuje, że dawno roboty stanęły.
– O, to jest malutki pokoik, przez który wchodziło się na werandę na poobiednią herbatę – mówi Jurgen. – Na dole mieszkali
babcia i dziadzio, o, tu w ich pokoju, wisiał zegar z kukułką, który widać na zdjęciu w albumie. Rodzice sypialnię mieli na górze,
a przez to okno, latem, było gorąco, mama rwała czereśnie –
duże, ciemnoczerwone, soczyste.
Łóżeczko Jurgena stało się w tym miejscu, a tam się znajdowała toaleta. W każdym pomieszczeniu – w rogu – kaflowy
piec. Tu była kuchnia, która Jurgenowi kojarzy się z wyśmienitymi śledziami w zalewie octowej z cebulką, które robiła babcia Olga Nierzalewski.
– Babcia przechowywała śledzie w fajansowym naczyniu
w kształcie łodzi, długo nigdy nie postały, bo pochłanialiśmy je
w mgnieniu oka – wydobywa z pamięci Jurgen.
W tej chwili przypomina sobie, że w kuchni Rudi, młodszy brat
mamy, jego wujek, w czasie wojny, w Wigilię Bożego Narodzenia, jeździł w kółko na motorze.
Wychodzimy do ogrodu z drugiej strony domu. Z dawnych
czasów została komórka, w której Gromkowie hodowali króliki. Obok, tuż przy fasadzie, był – urządzony przez ojca Jurgena
– placyk do zabawy dla dzieci. Ogród, położony na terenie spadzistym, podzielony był i jest na tarasy.
– Na tarasach dziadkowie porobili grządki i uprawiali warzywa, nie mogliśmy tam wchodzić – mówi Jurgen. – Rosło dużo
drzew owocowych – jabłka, śliwy, grusze.
Tę jabłoń pamięta, ta grusza też chyba była przed wojną, Jurgen się pochyla, bierze do ręki niedojrzały owoc, przygląda mu
się uważnie i chce się rozpłakać.
– Przez te tylne zielone drzwi, nieużywane od dawna, wychodziłem z domu i szedłem ścieżką w dół ogródka; kawałek dalej,
na końcu domów, była piekarnia, kupowałem najtańsze bułki,
mały byłem, bardzo długo szedłem tam i z powrotem i czasem
mi się zdarzało po drodze zjeść jedną bułkę – pokazuje kierunek
w głąb ogrodu Jurgen. – W okolicy mieszkali sami Niemcy, nie
przypominam sobie, żebym spotkał kogoś, kto mówił po polsku.
Wojenne kadry
Siadamy znowu nad starymi zdjęciami z albumu.
Okres tuż przed wybuchem wojny, Irmgard i Richard Gromek
stoją przodem do swojego domu przy ul. Nad Jarem, Irmgard
najprawdopodobniej jest już w ciąży z Jurgenem.
Trwa wojna; w ogrodzie przy
domu przy ul. Nad Jarem: z prawej – Jurgen, z lewej jego brat,
Harald.
– Jeden z wujków zbudował
dla nas konika na biegunach
i huśtawki, ojciec był już wtedy na
wojnie – mówi Jurgen. – drzewo
za nami to wiśnia.
Trwa wojna, w ogrodzie przy
domu przy ul. Nad Jarem w karty
grają: dziadek Jurgena, Richard
Nierzalewski i jego dwaj synowie: Richard – z prawej i Rudi –
z lewej, obok: bracia mamy Jurgena, wujkowie Jurgena, na
koniku na biegunach – Jurgen.
Boże Narodzenie 1943 rok w domu przy ul. Nad Jarem.
W środku dziadkowie Jurgena: Olga i Richard Nierzalewski.
Z lewej starszy brat mamy Jurgena, Richard, w niemieckim mundurze, ze swoją żoną, przyjechał na urlop.
– Oni mieszkali w Pruszczu Gdańskim, przejęli rodzinny dom
i folwark rodzinny Nierzalewskich – wyjaśnia Jurgen.
Z prawej – młodszy brat mamy Jurgena, Rudi, którego wkrótce
potem także powołali do wojska, z żoną, ten sam, który w Wigilię
jeździł po kuchni na motorze. To ostatnie zdjęcie braci – Richarda i Rudiego, którzy do domu nie wrócili, wkrótce po świętach
zginęli obaj na froncie wschodnim.
Na dole – od lewej mały Jurgen z braćmi Haraldem, najmłodszym i Richardem – dzieci Irmgard i Feliksa Gromek.
Wyjazd do Niemiec na zawsze.
Posrebrzana solniczka
– Mama umarła na tyfus w 1945 roku tuż przed końcem wojny, cztery dni przed swoimi 26. urodzinami – mówi Jurgen. –
Pochowana została na cmentarzu Emaus na Siedlcach. A więc
babcia Olga i dziadek Richard Nierzalewski na wojnie stracili
wszystkie dzieci – trójkę.
Ojciec, Feliks Gromek, był wtedy na wojnie. Jurgen, najstarszy i
dwóch młodszych braci, Richard i Harald – zostali z dalszą rodziną.
– Jak wojna się skończyła poszedłem z babcią do rybaków po
ryby, gdy wróciliśmy do domu – zastaliśmy rozbite kolbami karabinów drzwi i zdemolowane, splądrowane wnętrze. – wspomina Jurgen. – Nie wiadomo, kto to zrobił.
Wyjechali do Niemiec – każdy z braci oddzielnie – ostatnim
transportem w 1946 roku.
– Mnie zabrała babcia Olga, bracia Richard i Harald wyjechali z ciotkami – mówi. – Najpierw odnaleźliśmy dziadka, który
się dowiedział, że ojciec żyje i przebywa w Kilonii. Tam też, we
trzech, z kartkami na piersiach z adnotacją, jak się nazywamy
i dokąd jedziemy, przemieściliśmy się i dołączyliśmy do ojca. Było bardzo ciężko, mieli fatalne warunki mieszkaniowe, w
jednym pomieszczeniu żyło wiele osób. Brakowało żywności,
opału, dosłownie wszystkiego. Ojciec ożenił się powtórnie, z
drugą żoną miał dzieci, współżycie z macochą Jurgen wspomina nie najlepiej.
– Ojciec po wojnie nigdy nie był w Gdańsku, zapamiętał miasto nie zniszczone, umarł w 1988 roku – mówi Jurgen. – Dużo
lepszy kontakt, niż z ojcem, miałem z dziadkiem, od niego przejąłem zamiłowanie do Gdańska, pracował przecież w magistracie i o mieście wiele mi opowiadał – dodaje Jurgen.
Babcia cioteczna
Jurgena, siostra dziadka Nierzalewski, po
wyjeździe z Gdańska,
osiedliła się z mężem
w NRD, a po jego
śmierci, w 1953 roku,
w ramach łączenia
rodzin, przyjechała do
Niemiec.
– Ta babcia ponosi
winę za to, że zbieram
srebra – zwierza się Jurgen. – Byłem jeszcze
młodym człowiekiem,
kiedy podarowała mi
srebrną solniczkę, która pochodziła z Gdańska, babcia zabrała ją
z domu do Niemiec.
W ten sposób babcia rozbudziła jego
zainteresowanie kolekcjonerstwem, solniczka tylko jest posrebrzana, dlatego do
zbiorów muzealnych
w Gdańsku nie trafiła, stanowi bezcenną pamiątkę w domu
Jurgena w Meerbusch.
Epizod z solniczką
miał miejsce przeszło
czterdzieści lat temu,
od tej pory penetruje
antykwariaty w wielu miastach Europy,
w Polsce – najczęściej
w Gdańsku, także w Sopocie. Kupuje i gromadzi: gdańskie złotnictwo, porcelanę, meble, książki, grafiki, pocztówki, numizmaty.
REPORTAŻ
babcia Nierzalewski...
Będę miał poczucie,
że wracam do domu…
– Ja lubię rozmawiać, ale ktoś musi rozumieć, wielu ludzi nie
chce słuchać, mam córkę i syna, ale ich ani moje korzenie, ani
fascynacje, nie interesują.
Na pierwszym miejscu Jurgen Gromek do dziś stawia Gdańsk.
Zbiera i czyta książki dotyczące dziejów rodzinnego miasta przed
wojną i po wojnie. Z literatury pięknej najbardziej ceni prozę
Guntera Grassa, pisarza zna prywatnie, a z jego bratem był na
wycieczce w Chinach.
Wie, gdzie jeszcze w Gdańsku są niemieckie klapy hydrauliczne i fragmenty niemieckich reklam na murach, jak przyjeżdża, co
jakiś czas wykonuje zdjęcia tych samych starych domów, posiada dużą, prywatną, dokumentację fotograficzną miasta.
– Wszystko zmienia się, nie ma komunizmu, o ten dom niedawno zrewaloryzowano, ludzie dbają, coraz więcej rośnie zieleni w ogrodach – mówi.
– Był pan na grobie mamy? – pytam.
– Nie ma już tego grobu – mówi Jurgen Gromek. – Ale babcia cioteczna, która była na pogrzebie mamy, zrobiła dokładny
szkic zaznaczając, w którym miejscu mogiła się znajdowała. Gdy
jestem w Gdańsku – stawiam tam światło.
Jurgen odnalazł zapis w księgach kościoła św. Franciszka
z Asyżu na Siedlcach, że mama została pochowana na cmentarzu Emaus, ale nie jest podane, w którym miejscu.
Jedziemy na cmentarz Emaus na Siedlcach, przechodzimy
przez bramę w starym stylu, Jurgen kroczy pierwszy stromą
ścieżką w górę, po obu stronach groby, zatrzymuje się i zatacza dłonią okrąg.
Poślę wszystko do mojego Gdańska
Tak, przyznaje, kolekcja kumuluje emocje związane z rodzinnym miastem, łączy go z tym, co było przyjemne, piękne i wiąże się z jego dzieciństwem.
– Ze sklepu, ale z Gdańska – kontynuuje Jurgen. – Na tych
przedmiotach odnajdowałem kawałki domu, z którego mnie
wyrzucili, pamięć o matce, pochowanej na gdańskim cmentarzu Emaus.
Zbieractwo jest więc dla niego składaniem tego, co w 1939
roku rozsypało się w pył.
– Wiele lat po wojnie Gdańsk dla nas był nie osiągalny – mówi
Jurgen Gromek. – Przyjechałem do Polski dopiero w 1965 roku
z grupą młodzieży na tak zwaną wymianę. Zatrzymaliśmy się
w Gdańsku, odnalazłem dom przy ul. Nad Jarem, w którym
mieszkaliśmy, pozwolono mi wejść do wnętrza. Przypomniałem sobie z dzieciństwa, co i jakimi głosami mówili rodzice,
babcia, jakie mieliśmy meble i gdzie stały, usłyszałem znany
chrzęst otwieranych okien, wydawało mi się, że zapachniało
mamine ciasto… Jurgen wrócił do Niemiec, a jego kolekcja wyrobów artystycznych i rzemieślniczych związanych z Gdańskiem z roku na rok się
powiększała. W domu w Meerbusch – na całym piętrze urządził
prywatne muzeum. W szafach do niedawna przechowywał srebra, a gdy przekazał je na własność do Muzeum Historycznego
Miasta Gdańska, zrobiło się pusto.
– Trochę mi się chciało płakać, bolało, sreber brakowało, to
tak, gdy dziecko z domu odchodzi i matka, która je odchowała, rozpacza. – mówi Jurgen. – Moje zbiory to są moje dzieci.
I stopniowo w pustych szafach na piętrze układał, pochowane w różnych miejscach domu, nie było na nie wcześniej miejsca, przedmioty z porcelany. Patrzył na kolekcję, myślał i podjął decyzję:
– Poślę wszystko do mojego Gdańska.
Nie minęło wiele czasu i druga jego kolekcja – porcelany
pamiątkowej z Gdańska – stała się również własnością Muzeum Historycznego Miasta Gdańska.
Gdy patrzy na muzealne gabloty ze srebrem, porcelaną pamiątkową, które niedawno ofiarował, jest głęboko przekonany, że
rozproszone po świecie przedmioty trafiły na swoje miejsce.
– Który eksponat ma dla pana największe znaczenie? – pytam.
Patrzy na mnie i długo nie odpowiada.
– Śledziarka w kształcie łodzi – odpowiada cicho i oczy zaczynają mu się szklić. – Za każdym razem, gdy widzę to naczynie,
przypomina mi się babcia, która w domu Nad Jarem do takiego samego naczynia wkładała owe mityczne śledzie w zalewie octowej, przekładane cebulką, fantastyczne, nigdy potem
takich nie jadłem…
Tak, ta śledziarka najbliższa jest jego sercu, ale oddał, bo należy do Gdańska.
– Mama musiała być pochowana mniej więcej tutaj – mówi.
Jest duże prawdopodobieństwo, że Irmgard Gromek, wraz
z innymi licznymi powojennymi ofiarami tyfusu, pochowano
w mogile zbiorowej.
– Nie jest tajemnicą, że ma pan wolę, by pana prochy złożone
zostały na tym cmentarzu. – mówię.
– Podczas każdej wizyty w Gdańsku starałem się być na cmentarzu Emaus, dużo myślałem, wspominałem, przyszedł moment, kiedy uświadomiłem sobie, że tutaj pragnę spoczywać – mówi – Dostałem trzy lata temu od pana prezydenta Pawła Adamowicza miejsce pod ogromnym drzewem, za co jestem głęboko wdzięczny. Będę stąd patrzył na mamę. Będę miał poczucie, że wróciłem do
domu...
– Kto będzie opiekował się pana grobem?
– Wydaje się, że nie jest to problemem, można opłacić na wiele, wiele lat naprzód i tę sprawę załatwić – konkluduje z radosną miną Jurgen Gromek.
Katarzyna Korczak
Skany zdjęć z albumów rodzinnych Jurgena Gromka
wykonała Ewa Grela, Muzeum Historyczne Miasta Gdańska.
Zdjęcia współczesne wykonał Marek Zarzecki.
Gazeta literacka
19
PROZA
Beata Zdziarska
Nazywam się Ohman, ale ludzie, którzy mnie znają, mówią
na mnie Kanarek. Codziennie po zachodzie słońca przy murze
medresy na Cemberlitas sprzedaję przechodniom ptasie głosy.
Przystają w zachwycie i zdziwieniu, gdy naśladuję trele najpiękniejszego ptasiego śpiewaka, mistrza nad mistrzami.
– O! Kanarek! Mamo, to prawdziwy kanarek! – wykrzykują
uradowane dzieci, a dorośli dopytują się mnie, czy ten cudowny głos, to naprawdę głos kanarka.
– Tak proszę pani/ proszę pana. To kanarek. Jeśli pani/pan
chce, mogę nauczyć jego śpiewu – odpowiadam.
Najwięcej klientów mam latem, kiedy do Istambułu zjeżdżają turyści z całego świata. Zimą jest martwy sezon, więc siedzę
w domu i umilam ptasimi trelami codzienne życie swoich sąsiadów. Większość z nich uwielbia słuchać, jak za ścianą wyśpiewuję arie kosa, zalotne pieśni drozda, świergotliwe pogwizdywania wilgi czy turkoty kanarka. Właściwie tylko jeden z sąsiadów
nie lubił moich melodii, ale na szczęście wyprowadził się ponad
rok temu z naszego domu do zamożniejszej dzielnicy w mieście.
Nie zawsze zarabiałem na życie, sprzedając przechodniom
ptasie śpiewy. Prawdę mówiąc, nigdy nie sądziłem, że począwszy od wczesnych wiosennych dni, gdy w Istambule pojawiają
się pierwsi turyści, aż do pierwszych zimowych chłodów będę
siedzieć każdego popołudnia przy Cemberlitas wprawiając
w osłupienie przypadkowych przechodniów. Byłem szanowanym
pracownikiem w wielkiej korporacji. Pracowałem niemało, ale
i niemało zarabiałam. Było mi dobrze. Wynajmowałem mieszkanie w dzielnicy apartamentowców z basenami i podziemnymi
garażami. Planowałem, że któregoś dnia będę na tyle bogaty,
że kupię własny apartament albo wybuduję dom nad brzegiem
Bosforu. Wieczorami będę spożywał posiłek na tarasie skąpanym
w świetle zachodzącego słońca i spoglądał na wody cieśniny rozsrebrzone światłami Pałacu Dolmabahce. W myślach oglądałem
siebie jako człowieka sukcesu, nieco rozkapryszonego dobrobytem, ale o nienagannych, dystyngowanych manierach, życzliwego i uprzejmego wobec ludzi. Moje marzenia nie były bezzasadne – w pracy szło mi coraz lepiej i szefowie wiązali ze mną
nadzieje na dalszy rozwój firmy. Premie, jakimi mnie wynagradzano, przechodziły moje najśmielsze oczekiwania.
Kobiety? One po prostu zawsze były wokół mnie, choć nigdy
nie przywiązywałem wagi do poważnych relacji. Nie szukałem
znajomości z kobietami religijnymi. Oh, te ascetyczne, okutane
szczelnie od stóp do głów skromnisie drażniły mnie! Nie lubię,
gdy kobieta zakrywa swoją kobiecość, jako mężczyzna pragnę podziwiać kolor włosów, miękkość i gładkość skóry, wypukłość pośladków, linię bioder. Jeżeli jestem szokujący w szczerości swoich wyznań, to na moje usprawiedliwienie powiem, że
być może na mojej ocenie kobiet zaważyły częste podróże do
Europy i kontakty, bynajmniej nie tylko duchowe, z Europejkami. Muszę przyznać, że w ostatnich latach Turczynki w Stambule bardzo szybko nadrabiają różnice, jakie dzielą ich od kobiet
w Europie, a kilka razy spotkałem takie, które w swojej frywolności prześcignęły europejskie standardy.
Cztery razy w tygodniu przychodziła do mnie pani, która sprzątała i gotowała dla mnie obiady. Cudowny smak domowych
potraw! Odlegle wspomnienia dzieciństwa i kuchni mojej nieżyjącej już matki. Moja gospodyni od czasu do czasu niby żartobliwie nadmieniała, że powinienem się ożenić. Zbywałem jej
uwagi również żartem, że wtedy straciłaby u mnie pracę. Ale kiedy przychodziłem do lśniącego czystością domu, kiedy z kuchni
napływały apetyczne zapachy domowego jadła, miałem przebłyski myśli, że czas poszukać żony. Rodzina ze wschodniej Anatolii próbowała wyswatać mnie z miejscowymi dziewczynami.
W tym też celu pojechałem któregoś lata do rodzinnej miejscowości koło Erzurum. Uściskałem się z wąsatymi kuzynami, odwiedziłem grób rodziców i odbyłem kilka spotkań z kandydatkami
na żonę. Szybko uświadomiłem sobie, jak bardzo oddaliłem się
mentalnie od mojej rodziny ze wschodnich rubieży. W najśmielszych myślach nie mogłem sobie wyobrazić małżeństwa z miejscową dziewuchą. Nie, nie, nie! Z żadną z kandydatek nie znalazłem wspólnego języka, właściwie to nie miałem z nimi o czym
rozmawiać. Każdej opowiadałem o Istanbule i każda wlepiała
we mnie szeroko otwarte z podziwu oczy. Nie pociągały mnie
seksualnie, mimo że dwie z nich wydawały się całkiem powabne. Używam słowa „wydawały się”, gdyż nie widząc ich włosów
i krągłości, nie jestem w stanie do końca określić, czy faktycznie
były urodziwe. Miałem wrażenie, że mam do czynienia z klonami.
Zachowywały się tak, jak przystoi młodej pannie ze wschodniej
Anatolii, czyli grzecznie i skromnie, lecz dla mnie jako mężczyzny, który od lat żył na pograniczu Europy i Azji, były po prostu
nijakie. Nad naszymi spotkaniami czuwały przenikliwie czujne
oczy rodziny. Ach, jak ja się czułem! Ja, mężczyzna, dla którego
nie istniało tabu w kontaktach z kobietami, światowiec i lekkoduch, doznałem po raz pierwszy od niepamiętnych czasów,
uczucia wstydu. Każdy, najmniejszy nawet ruch, gest czy mina
były pod obstrzałem rodziny. Były to najgorsze randki w moim
życiu, randki bez dreszczyku emocji, bez ulotnej ekstazy, bez
erotycznej mgiełki. Zachowując pozory przyzwoitości, pożegnałem się z rodziną, złożyłem ukłony niedoszłym żonom i wróciłem do Istambułu.
20
Migotania 43
W niedługi czas po mojej wizycie we wschodniej Anatolii poznałem Hande. Wysmukla, gibka, o oczach przypominających półksiężyc. Jej rozświetlone piaskowymi
i złotymi pasemkami włosy tryskały zdrowiem, jej skóra
pachniała cytrusową świeżością. Uwielbiałem patrzeć na
jej lekko zarysowany uśmiech, drgnienia warg, falujące
piersi, których bujny kształt uwypuklał się spod obciślej
czerwonej bluzki. Wpadłem po uszy.
Któregoś wieczoru zaprosiłem Hande na kolację do bardzo
wytwornej restauracji. Moja dziewczyna spoglądała z zachwytem na rozmarzone wody Złotego Rogu, na górującą nad miastem Wieżę Galata obsypaną czerwienią słońca, a ja puchłem
z dumy, widząc, jak duże wrażenie zrobiło na niej to miejsce.
Jestem na dobrej drodze, pomyślałem, widząc błysk radości
w migdałowych oczach.
Zamówiłem najwykwintniejsze potrawy, na widok których
Hande oniemiała.
– Czuję się jak w świecie z „Tysiąca i jednej nocy” – powiedziała.
Uśmiechnąłem się. – Witaj więc moja sułtanko.
– O! A gdzie są twoje nałożnice, panie sułtanie?
Jej odwaga i pewność siebie, jej uroda i wdzięk były dla mnie
wyzwaniem. Ta dziewczyna imponowała mi jak żadna inna.
– Jestem sułtanem monogamistą, madame – odparłem, schylając głowę. Patrzyłem na nią jak oczarowany.
Kelner przyniósł kolację. Hande spożywała posiłek małymi kęsami. Kiedy skończyła, spojrzała na mnie poważnie i powiedziała.
– Wiesz Ohmanie, chciałabym, żeby Turcja weszła wreszcie do
Unii Europejskiej. Wyjechałabym wtedy na Zachód.
Omal nie wypuściłem z rąk filiżanki z kawą. – Dlaczego tak
bardzo chcesz wyjechać? – wymówiłem każde słowo powoli,
tak, żeby nie okazać drżenia w głosie.
Kanarek
Wzruszyła ramionami. – W Europie kobiety mają więcej możliwości. Kiedy skończę studia, będę szukała pracy w zachodniej korporacji.
– Mam nadzieję, że Turcja nie wejdzie do Unii Europejskiej.
– Dlaczego? – spytała ze zdziwieniem.
– Dlaczego? Bo nie chcę, żebyś wyjechała. Bo chcę, żebyś ze
mną została tu, w Istambule.
W niedługi czas potem wylądowaliśmy w moim mieszkaniu.
Oboje straciliśmy głowę. Tak mi się przynajmniej wydawało. Całowaliśmy się jak para zwariowanych nastolatków i turlaliśmy na
wszystkie strony po ogromnym łożu w sypialni, wypróbowując
różnorodne odcienie i smaki miłości.
Zbliżałem się do dnia, w którym pragnąłem oficjalnie oświadczyć się Hande. Kupiłem już nawet pierścionek zaręczynowy, aż
nagle zdarzyło się coś, co zupełnie rozbiło moje plany.
To był przypadek, czysty przypadek, to nie mogło być przeznaczenie, bo przeznaczenie nie może być tak okrutne, żeby rozbić
na miazgę życie człowieka. Przeznaczenie nie istnieje, spotyka
nas wyłącznie idiotyczny splot okoliczności. Trafiamy w sam środek skrzyżowania, gdzie przecinają się wydarzenia, a my stajemy
się mimowolnymi uczestnikami różnych sytuacji. Tamtego dnia
nie mogłem jechać do pracy samochodem. Miałem niewielką
stłuczkę i musiałem zostawić auto u mechanika. Szedłem szybko, śpieszyłem się. Tamten człowiek też się śpieszył. Nie zdążył
wyhamować. Odbiłem się jak piłka od maski jego samochodu.
Kiedy się ocknąłem, leżałem w szpitalu.
– Miał pan dużo szczęścia, panie Ohman. Przy tak silnym uderzeniu mógł pan zginąć na miejscu – wyjaśnił młody lekarz.
Chciałem się poruszyć, ale ciało było jednym wielkim bólem.
Opór materii zdawał się być nie do pokonania. Muszę spróbować jeszcze raz, zawziąłem się w sobie.
– Proszę leżeć spokojnie! Żadnych ruchów! – Lekarz, widząc
moje zamiary, szybko zareagował. – Pielęgniarka zaraz poda
panu kroplówkę.
Moje ręce leżały wzdłuż tułowia. Ścisnąłem dłońmi prześcieradło, a następnie z całej siły zacisnąłem je w pięści. Prawa w
porządku, lewa też, pomyślałem. Teraz sprawdzę nogi.
– Nic nie czuję! – krzyknąłem. – Panie doktorze, ja tam w dole
nic nie czuję! Co z moimi nogami?!
– Panie Ohman, przykro mi, ale stracił pan w wypadku obydwie nogi. Były nie do uratowania.
Krew uderzyła mi do głowy. Płacząc, przeklinałem dzień,
w którym przyszedłem na świat. Pielęgniarka zrobiła mi zastrzyk
i poczułem, że odpływam. We śnie widziałem Hande. Nie była
kokieteryjna i wesoła jak na naszych spotkaniach. Uśmiechała
się smutno. Jej włosy, zawsze takie żywe i promieniste, rozświetlone złotymi i piaskowymi pasemkami, zwisały ponuro w pozlepianych strąkach. – Hande, co się stało z twoimi włosami? – spytałem zaniepokojony. – Dlaczego się nie śmiejesz?
– Wszystko będzie dobrze. – Usłyszałem głos. Otworzyłem
oczy. Siedziała na brzegu łóżka, głaszcząc mnie po twarzy. Miała łzy w oczach. Co ona tutaj robi, dziwiłem się w myślach. Ale
co ja tutaj robię? Usiłowałem przypomnieć sobie ciąg wydarzeń,
które zaprowadziły mnie do tego miejsca.
– Hande, moja Hande – wyszeptałem.
– Wszystko będzie dobrze – powtórzyła.
Nogi, moje nogi, powtarzałem do siebie jak mantrę w nadziei,
że poczuję istnienie moich dolnych kończyn, ale od pasa w dół
nie było nic. Pustka, cisza, nicość.
– Nie Hande, już nigdy nie będzie dobrze.
Później wypadki potoczyły się bardzo szybko. Hande nie dała
rady i odeszła ode mnie. Nie chciała zostać z kaleką, z beznogim tułowiem niezdatnym do normalnego, małżeńskiego życia.
Zabrakło jej albo siły albo miłości, albo obydwu. Nie miałem jej
nawet za złe.
Były dni, kiedy nie chciałem już żyć. Nienawidziłem samego
siebie. Nie da się jednak rozkazać ciału, by umarło. Nie można
wyzionąć ducha tak po prostu, równie łatwo, jak gasi się lampę.
Przeprowadziłem się do tańszego mieszkania. Odkąd przestałem pracować w firmie, moje dochody skurczyły się do mikroskopijnej wielkości. Przejadałem oszczędności. Koledzy z pracy
odwiedzali mnie rzadko, coraz rzadziej. Potem już wcale. Jedyną
przyjemnością były spacery, na które zabierał mnie mój nowy
sąsiad Ahmed.
– Niech się pan nie martwi – mawiał. – Nigdy nie jest tak źle,
żeby nie mogło być gorzej. Niech pan popatrzy, panie Ohman.
Słońce świeci, u mnie w lodowce czeka na nas fasolka z ryżem
i świeżutki ayran. Zaraz odgrzeję. Zobaczy pan, jak się najemy,
zaraz świat wyda się lepszy.
– Dziękuję panie Achmed, pan jesteś takim dobrym człowiekiem. Tam, gdzie mieszkałem zanim to się stało, nie było takich
dobrych sąsiadów. To byli bogaci ludzie. Ja też kiedyś byłem
bogaty. A dziś? – wzdychałem.
– Eee tam. Co to znaczy być bogatym? Zna pan trochę historię?
– Trochę – odparłem.
– To ja panu coś powiem. W 1453 wszystkie nieruchomości w mieście poszły na łeb, na szyję. Domy, kamienice. Nic nie
były warte, bo nikt nie chciał w nich mieszkać. Z dnia na dzień
Grecy stali się nędzarzami. Tak to jest z bogactwem – stwierdził filozoficznie.
Zaprosił mnie do siebie na fasolkę z ryżem. Mój sąsiad świetnie gotował. Nie będę niesprawiedliwy, gdy dodam, że tylko nieco gorzej niż moja matka, która dla mnie była wzorem niedoścignionym. Musiałem go pochwalić. – Ma pan rękę do kuchni.
Powinien pan otworzyć restaurację.
– Jeden sklep mi wystarczy. I z tym nie zawsze daję radę. Ale,
ale! Panie Ohman, a może by mi pan pomagał? Tak powiedzmy z dwa, trzy razy w tygodniu? Miałby pan zajęcie i dodatkowy zarobek?
Zacząłem pracować u pana Achmeda w sklepiku z przyprawami na Targu Egipskim.
Prowadziłem księgowość, liczyłem towar, spisywałem, czego
brakuje i co należy dostarczyć. Czasami obsługiwałem klientów i ku mojemu zaskoczeniu radziłem sobie nienajgorzej. Mój
wózek jest na tyle lekki, że łatwo i zwinnie mogę nim manewrować. Ponieważ przez wiele lat pracowałem z ludźmi, miałem
doświadczenie w kontaktach z klientami i umiałem ich zagadywać. Doradzałem, ważyłem towar, rozmawiałem o dziesiątkach
mało ważnych spraw, a z kobietami nawet próbowałem flirtować. Pan Ahmed był ze mnie bardzo zadowolony.
Pewnego dnia jak zwykle przyszedł przed zamknięciem do
sklepiku i zaczął śpiewać ptasim głosem. – Jak pan to robi? –
Nie mogłem się nadziwić.
– Chce pan też pośpiewać? – włożył mi coś do ręki. Była to
mała płytka, którą umieszczało się na przednich zębach tuż przy
ustach. Kiedy w nią dmuchałem, wydawała z siebie ptasi głos.
Roześmialiśmy się oboje. Cały wieczór gwizdaliśmy na przemian,
rozbawiając naszych sklepowych sąsiadów.
Pan Achmed co jakiś czas przynosił nowe głosy, a ja wsłuchiwałem się w ptasie melodie. Szybko nauczyłem się rozpoznawać pogwizdywania zięby, śpiew wilgi, trele słowika i skowronka, stukot dzięcioła, ale najpiękniejsze były turkoty kanarka.
Pewnego dnia podeszła do naszego sklepiku kobieta z małym
chłopczykiem o dziwnym spojrzeniu. Wskazała ręką na daktyle.
– Pół kilo poproszę. – powiedziała po angielsku.
Uśmiechnąłem się i swoim zwyczajem zacząłem pogwizdywać
jak wilga. Chłopiec niespodziewanie ożywił się, jego nieobecne
oczy dostały blasku. Matka coś do niego mówiła w języku, którego nie rozumiałem. Potem zaśpiewałem trele słowika, a kiedy
kładłem na wagę torebkę z daktylami, zaintonowałem arie kanarka. I wtedy stała się rzecz niezwykła. Chłopiec zadarł główkę do
góry i zaczął niezdarnie obracać się w kółko. Nie przestawałem
śpiewać. Przyglądałem się twarzy dziecka: niby wszystko było
normalne, tylko ten nieuchwytny, rozmyty wzrok wprawiał mnie
w zdziwienie. Skończyłem śpiewać, matka podeszła do chłopca,
coś mu szepnęła i oboje zaczęli klaskać.
– Bardzo panu dziękuję.– Wyjęła pieniądze. – To za daktyle.
A to za radość, jaką pan sprawił mojemu synkowi.– Włożyła mi
do ręki kilka monet.
Obruszyłem się. – Proszę je zabrać z powrotem. – Rzuciłem
pieniądze na ladę.
Kobieta stała przez chwilę w milczeniu, po czym odparła. –
Czy możemy przyjść do pana jutro?
Roześmiałem się. – Tak się małemu spodobały ptaszki?
Przytaknęła głową. – Widzi pan, on jest niewidomy. Już dawno nie widziałam go tak szczęśliwego.
Przychodzili codziennie, przez cały tydzień. Śpiewałem ptasie
trele, a chłopiec tańczył i klaskał, i próbował naśladować turkoty
kanarka. Ostatniego dnia oddałem im płytki z ptasimi głosami.
Zdecydowałem się porzucić sklepik pana Ahmeda i sprzedawać na ulicy ptasie głosy. Ja, Ohman, niegdyś szanowany
menadżer w jednej z zachodnich korporacji, stałem się ulicznym
handlarzem. Naśladuję ptasie głosy i przynoszę ludziom prostą
radość. Jeżeli spotkacie na Cemberlitas beznogiego mężczyznę
na wózku inwalidzkim, który wygwizduje ptasie trele, to możecie być pewni, że to ja.
Beata Zdziarska
pomysł na życie
sen pierwszy
: czarna studnia.
i koszyk malin.
zdeptanych.
a może by tak sobie umrzeć nagle na łonie
natury. na wrzosowisku. pod drzewem. albo
w życie. w sposób zupełnie nienaturalny.
krwawię.
POEZJA
Bogdan Prejs
jeżynowa 14
będzie piękne lato. później parę łez. ale na
razie jest zima. choć raczej koniec jesieni.
jutro agnieszka co już tu mieszka otwiera
wystawę. ojca nie będzie. bo mama. opieka
i miłość taty. marek był. lecz znikł. został regał.
byle się nie zaciąć
mam dwie żyletki.
jedną się ogolę.
sześć kotów też umrze. a może cztery. nie
pamiętam. racja. sześć ma marta. za to koty
agnieszki sikają na biurko. każdy z nich ma
dziewięć żyć. psa można zabić tylko dwa razy.
w chwilach takich jak ta rodzi się bunt
pierwsza
Fot. Jerzy Suchanek
nadciąga pierwsza
burza za tym oknem.
a w środku
spokój. z kuchnią.
wręcz letarg.
wyznałaś:
dzień kobiet
muszę zadzwonić do mamy. nawet chwyciłem
za telefon, ale w telewizorze za chwilę pobiegnie
kowalczyk. zrobię to później, choć wiem, że mama
czeka. wczoraj nie dzwoniłem w ogóle. martwi się,
że coś się stało, ale przecież zaraz będzie bieg.
za oknem słońce. marzec topnieje. wkrótce dzień
kobiet. nie lubię zimy. nie przepadam za kowalczyk.
wystartowała najlepiej. lubię kobiety. przedwczoraj
rudnicki powiedział, że jego mama nie chce umrzeć,
bo się boi, jak jej syn opisze ten pogrzeb. nie znam
jej. pewnie czeka jak moja. justyna przybiegła trzecia
jestem silna
i to jest
moja słabość
krew na wycieraczce. tak powiedziała. uważa że ktoś
chce ją zastraszyć. ludzie mówią że ma nierówno pod
sufitem. latem nosi wielkie kapelusze. i długie suknie.
– jak prawdziwa artystka – twierdzi moja wciąż żona.
zaczepiła mnie dzisiaj w banku. recytowała. cytowała.
nawet zatańczyła. wręcz się wdzięczyła. – mam 63 lata.
kocham pana – wyznała. po czym odstąpiła mi miejsce
w kolejce do kasy.
nie ma cię teraz przy mnie nie ma cię przy mnie
tej nocy kolejna noc bez ciebie kolejna
szalona chęć przetrwania stłamszenia tego
co boli co przenika wszystkie myśli
nie potrafię ich nazwać boję się je nazywać
każde słowo wymierzone jest we mnie każde
może mnie zabić brak mi wyczucia mogę posunąć
się za daleko dużo dalej niż ty ode mnie
w chwilach takich jak ta gdy nienazwane myśli
myśli bezimienne lecz nie bezsilne niedające
się ograniczyć słowem które nigdy nie znaczy
tego co powinno w chwili gdy słowa okazują się
bezsilne wobec myśli rodzi się myśl nazywana
buntem (ale czy buntem jest to co nosi jego imię?)
pytanie syna artystki
dreszcz
– mamo
kiedy my w końcu
staniemy na nogi?
auta uszlachetniają kałuże w fontanny.
tęcza znów połączy minus z zerem. z dwóch
wież kościoła jedna tonie w mroku. chmury
rozpoczęły nalot dywanowy.
– gdy zejdziemy
na ziemię
w banku
nie wiem jak ta kobieta ma na imię. choć spotykam
ją od lat. mieszka przy wschodniej. wczoraj znalazła
brak mi umiejętności nazywania myśli słowami
których nadzwyczajną łatwość odnajdywania
posiada tylu ludzi opisujących świat odmienny
od tego w jakim przyszło żyć tobie i mnie
abraham
za pięć północ się ogoliłem
po czym szybko umyłem nogi
w umywalce
później ewa podarowała
mi kalendarz i żyletkę
po co mokniesz na tym przystanku?
autobus przyjedzie dopiero rano. zresztą
nie przygotowałeś się na podróż. twoje
bagaże zostały w domu.
wracaj do siebie. jutro niedziela. tutaj wciąż
piątek. tracisz szanse na sobotę.
spal tę czerwoną sukienkę
w tej sukience, którą kupiłaś dopiero co,
miałaś pójść ze mną rynkiem miasteczka.
nadal pragnę. ale ty uważasz, że zabrakło
mi jaj. wciąż powtarzasz, że wiersz o mnie
wszystko. prawda? czy fałsz?
Gazeta literacka
21
Cykl wierszy
Pisane dla Marii bardzo późną wiosną
***
wyruszam
z wirtualnych pieleszy
by sprawdzić
i ty wyruszasz naprzeciw
by sprawdzić
jedziemy przymierzyć
semantyczną wartość
naszych posłusznych słów
do realnego kształtu
bliskości
jedziemy wypróbować
przystawalność naszych
niecierpliwych wyobrażeń
do zgiełku gestów
zapachów i spojrzeń
***
tulisz w falbankach
zamykasz w dłoniach
oczach
kolanach
strzeżesz
gęstniejącej w powietrzu
spoistości ciepła
wyruszamy by wreszcie
się spotkać
fotografia nie kłamie
Warszawa – Poznań, maj 2014
***
***
pisałem kiedyś o tęsknocie
mijały lata
wierzyłem wierszowi
niewielka górka pod wałczem
istotnie czarodziejska
puszczamy butelki
na szczyt się turlają
później pisałem o tęsknicy
bo jaka obręcz
uściśnie boleśniej
schylasz się wdzięcznie
podbiegasz jak mała
dziewczynka prostujesz tor
kładę następną kraksa
nasze ręce kreują
plastikowe losy
tak przyszedł ranek
słoneczny i rześki
wokół zawyło pustką
zniknęło powietrze
ćwierkanie wróbli
zatkało tchawicę
grawitacja pokonana
możemy dorośleć
w swoje chłody
bo czyż nie zawsze
kończy się ballada
nagle się rozmieniło
tęsknienie na drobne
aż do ostatnich strzępów
odzienia i ciała
gestu i fizjologii
zbiegły się komety
drobiny pyłu
rozpełzły się w popiół
***
wiosna jest miejscem
zieloną ramą
pajdą przestrzeni wykrojoną
skrzydłem jaskółki
wystarczy to miejsce wypełnić
nadać mu kolor oczu
zapach włosów
i upewnić się
że za rok
znów zakwitną fiołki
wystarczy wpisać
magiczne słowo
rozwiązać rebus
który każdego ranka
pod niebiosa
wyśpiewują ptaki
22
Migotania 43
Ryc. Zbigniew Ikona-Kresowaty
POEZJA
Paweł Kubiak
a wciąż nie mijał poranek
***
przysiadasz leciutko
na niebieskim szezlongu
pomiędzy magrezem a phecdą
tulisz się dziecięciem
chwytam za dyszel
dla mnie na zawsze
ideał krzywizny
wyciągam z niedźwiedzicy
w gęstwę drogi mlecznej
nasila się turkot
kół wielkiego wozu
śpiewa się nasze
na chwilę zadane
w ekstazie chłodnej
wędrowanie
***
tak blisko
że nie wejdzie
obojętne słowo
nie wciśnie się mrok
nie wbije się szpilka
zdrowego rozsądku
nie rozdzieli błąd
tak blisko
jak ty nie chcesz
tak wyobrażalnie
***
boję się
że drzewa
nie będą zielone
że zamilkną ptaki
słońce nie wyjrzy
znad tafli jeziora
że wiatr
zaplącze się w sitowiu
kosmiczny żarłok
zje rogal księżyca
miasto zadławi się
swoim jazgotem
boję się
że zabierzesz swoje słowa
i odejdziesz
L.Ż.: Myślę, że w toku wieków ścierały się koturny kultury,
a w wieku XX to zjawisko uległo gwałtownemu przyśpieszeniu.
Unisona atmosfera Olimpu rozwiewała się, a wszelka harmonia
zaczęła ulegać postępującej dysharmonii. Spróbuj sobie wyobrazić, jaki to musiał być szok, gdy swoje utwory zaczęli grać
Schoenberg czy Debussy, a obrazy malować Munch czy Picasso. Kakofonia postawiła kontrę eufonii, surrealizm – realizmowi, jazz pokazał język muzyce symfonicznej i kameralnej, pojawili się fowiści, taszyści, kubiści, abstrakcjoniści, już nie mówiąc
o późniejszych performenserach, raperach czy graficiarzach.
Ruja i poróbstwo! Wielowiekowe rusztowanie kultury, ewoluuCezary Sikorski: Porozmawiajmy o nadziei… A dokładniej
jące w powolnym i dostojnym rytmie, rozsypało się. Choć nieo Twoich prognozach literackich, w których być może tli się
które skojarzenia wydają mi się fascynujące, bo na przykład czy
jakieś ziarno optymizmu. Chodzi o odległą perspektywę. Najlegraffiti nie kojarzy się ciut, ciut z prehistorycznymi rysunkami
piej byłoby, gdybyś mógł naszkicować tu swój podręcznik literajaskiniowymi?
tury polskiej z przełomu tysiącleci, jaki napisałbyś, gdybyś dożył
W poezji zastanawia mnie najbardziej metamorfoza „liryroku 2200. Zastanawia mnie, ilu autorów, którymi fascynowalizmu”. Ta niezbyt ostra kategoria wprawdzie nie daje się precyśmy się w latach 60. czy 70., jest już dziś całkiem zapomnianych.
zyjnie zdefiniować, dziś jednak wiadomo, że z „liryzmem” trzeIlu z nich funkcjonowało w naszej wyobraźni tylko dzięki różnym
ba obchodzić się ostrożnie. Jego przedawkowanie grozi tym
literackim koteriom, przez które byli promowani. To samo dotysamym, co przesłodzenie herbaty. Niedawno wymyśliłem pojęczy ostatniej dekady. Mechanizmy kreowania literackich gwiazd
cie proezji, które mówi: poezja się prozaizuje. Tak, historia sztunie uległy chyba zmianie…
ki dwudziestego wieku to historia rewolucji.
Leszek Żuliński: Nie da się przewidzieć, czy coś umiem
Podejmujesz wątek mowy i języka... One chyba znalazły
przewidzieć, ale spróbujmy.
nową odmianę pocałunku i uścisku. Zasadnicze imponderabiCzy wszyscy ludzie pióra drugiej połowy dziewiętnastego
lia zapewne stoją na straży swoich znaczeń, ale spółka mowy
wieku domyślali się, że ich maraton wygra Norwid? Sęk w tym,
i języka być może ma nowe regulaminy i przepisy. Tak czy owak
że nie zabawa w rankingi nazwisk, a przewidywalność parazmienia się ów legendarny „paradygmat”, tzn. poezja naprawdę
dygmatów i aksjologii literamówi innym głosem.
ckich powinna być podstawą
C.S.: Wydawało mi się,
takiej prognozy. Dziś wiemy
że w jednej kwestii byliśmy
na pewno jedno: to w dwuprzez chwilę zgodni, a miadziestym wieku załamał się
nowicie, że kultura z trudem
dominujący przez niemal dwa
nadąża za dramatycznymi reatysiące lat schemat rozwoju
liami. Już wyobrażałem sobie,
literatury. Jego istotą była
jak trudno będzie znaleźć nam
naprzemienność epok klasyw literaturze czy w poezji coś,
cystycznych i romantycznych.
co zuniwersalizuje te przemia„Szkiełko i oko” przepychało
ny i będzie mogło znaleźć się
się nieustannie z „wiarą i czuw podręcznikach przyszłych
ciem”. Najbardziej widoczne
polskich maturzystów. A tu
jest to od czasów Oświeceniespodzianka. Z tego, co
nia. Dopiero w dwudziestolemówisz wynika, że współczesciu międzywojennym zaczęność charakteryzuje się narało w tej regule coś zgrzytać
stającą sprzecznością między
i z całą pewnością zawdzięubóstwem i chaotycznośczamy to Pierwszej Awangarcią społecznej realności i niedzie. A potem już tylko tamta
zwykłym bogactwem jej świacezura zasiewała ziarno, któdomościowych artykulacji. Na
rego plony są coraz bardziej
spalonej ziemi dwudziestego
widoczne. Proponuję Ci najwieku rozkwita tysiąc kwiapierw diagnozę tego, co stało
tów. Są wprawdzie jakieś nowe
się za naszego życia i tak doj„regulaminy”, jakieś nowe
dziemy do owego roku dwa
„przepisy”, ale one w niczym
tysiące dwóchsetnego.
nie przeszkadzają erupcji form,
C.S.: Dobrze, że już na
eksplozji wszelakich konsopoczątku wprowadziłeś szernansów i dysonansów.
szą perspektywę. Przyznaję,
L.Ż.: Zauważ, że na
że w moim pytaniu łatwo
przełomie lat 80. i 90. zaczędostrzec jakiś socjologiczny
ła zamierać pewna reguła,
redukcjonizm, domniemawedług której poezja się „szunie, że o dominacji literackiej
fladkowała”. Wraz z odmardecyduje układ aktualnych
szem starych żubrów zaczęCezary Sikorski
Leszek Żuliński
okoliczności lub wręcz metoła mocno obumierać pewna
dy promocji przypominające zorganizowany marketing. ...Wiem, uporządkować ma chaos współczesnego świata. Ja także mam równowaga między wierszem postskamandryckim a niereguwiem… To nie jest takie proste. Czasem działa splot przypad- wrażenie, że w dwudziestym stuleciu doszło do splotu gwałtow- larnym. Ten drugi model rozpanoszył się na dobre. Ale stało się
ków. Pamiętam, jaką znaczącą rolę odgrywała w latach siedem- nych procesów, które porównać można tylko z okresem formo- jeszcze coś ważniejszego, a mianowicie zanik tzw. grup progradziesiątych ubiegłego wieku opinia grupy krytyków, którzy mie- wania społeczeństwa obywatelskiego na przełomie szesnastego mowych, które walczyły ze sobą nie tylko na języki, lecz także
li dostęp do „Polityki”, „Kultury” czy telewizyjnego „Pegaza”. No i siedemnastego wieku. Mieliśmy przecież nawet naszą wojnę na światoobrazy ideowe. Spektakularnym tego przykładem był
choćby taki Artur Sandauer, który udzielał się na wielu forach, trzydziestoletnią, która rozpoczęła się w roku 1914 a skończy- spór Nowej Fali z Nową Prywatnością. Owszem, pojawiały się
mówił lub pisał rzeczy kontrowersyjne, często bardzo mądre. Bo ła chyba w 1945 (mówię „chyba”, bo nie mam pewności, że się jeszcze jakieś nowe koncepcje (na przykład próba implantooto wydobywał z niepamięci postacie literackie dwudziestolecia skończyła). A w jej trakcie mieliśmy wszystkie możliwe plagi. wania modelu Ashbery’iego i O’Hary), ale one stały się – przymiędzywojennego. Choćby Schulza czy Gombrowicza. Nadawał I to na ogromną – nie europejską, ale światową – skalę: głody, najmniej moim zdaniem – nie takie ważne, jak wtedy sądzono.
szczególną wagę poezji Białoszewskiego czy Herberta. A z drugiej pomory, pogromy, kilkunastoletni kryzys gospodarczy i przede I tak – step by step – rozsypała się stara komoda, w której różne
potrafił ukazać miałkość Andrzejewskiego czy narcyzm Rudni- wszystkim swoistą „kontrreformację”, polegającą na regresie kul- języki i idee poetyckie miały swoje szufladki.
ckiego. Nie były to słowa rzucane na wiatr, bo Sandauer zajmo- turowym i ideologicznym, którego do dziś nie potrafimy zrozuW ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat wszystko powował wówczas w Polsce pozycję zbliżoną do tej, jaką w Niemczech mieć (czyli – innymi słowy – objąć rozumem, bo i nasz rozum li stawało się równoprawne. Dziś mamy do czynienia z równopełnił był Reich-Ranicki. No więc zastanawiam się, jakie okolicz- uległ współcześnie poważnej degradacji).
uprawnieniem wszystkich „modeli i formuł”, jakby powiedział
ności sprawiły, że głos Sandauera brzmiał tak donośnie i polifoTak, masz rację – by mówić o tym wszystkim, należało zre- Waśkiewicz. Owszem, spory jakieś o „koncepcję poezji” toczą się
nicznie? Nie sądzę, by stały za tym decyzje na szczeblu Komiteformować mowę, a może nawet zrewolucjonizować jej podsta- nadal, jednak nikt już się nimi nie przejmuje. Każdemu wolno
tu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Raczej
wy, czyli język. Pytanie podstawowe: czy udało nam się? Czy po wszystko i to przyzwolenie zaczyna – moim zdaniem – domisympatie decydentów niższego szczebla. Może jakaś przekora
tym wszystkim, czego doświadczyliśmy i z czego bezpośrednimi nować. Idea Wieży Babel ziszcza się. Nawet wiersz rymowany
redaktorów „Pegaza”? A może urok i siła jego osobowości? No
zaczyna na nowo być akceptowany, jeśli tylko dobry.
konsekwencjami nadal borykamy się, potrafimy jeszcze porozui niewątpliwy profesjonalizm?
Tu powinno pojawić się słowo „postmodernizm”. Kluczowe.
Nie chcę tu odpowiadać na te pytania, bo ważniejsze są chy- miewać się? Pytam nie tylko o to, co odnotują za jakieś dwieście I być może właśnie tak przyszli historycy literatury ochrzczą
ba same pytania niżeli odpowiedzi. Sandauer kształtował opinię lat podręczniki historii, czyli o mowę poezji, nie tylko o środki nasze czasy poetyckie.
literacką, za jego sprawą mówiło się o książkach, które – bagate- wyrazu literackiego, nie tylko o sferę komunikacji w sztuce, lecz
Pytasz mnie, co dziś jest nowe. Nowy jest chaos. Totalny
la – wydawane były i sprzedawały się wówczas w dziesiątkach o możliwość dialogu w ogóle? Z pewnością masz rację, wielkie chaos, ale postrzegany jako walor. Jak zwykle zaganiasz mnie
tysięcy egzemplarzy. Zatem był częścią systemu promocji, który zmiany w definicji sztuki, kultury, literatury, a w szczególności
do filozofowania, więc na początek odpowiadam: osobliwa „filosprawiał, że do dziś o wielu wymienianych przez niego nazwi- poezji były efektem poszukiwania nowego wyrazu dla chaosu
zofia chaosu”, pojmowanego jako skrajne zindywidualizowanie
skach nadal się pamięta.
i przemocy, degradacji i rozpadu. Ale pamiętaj, że mowa kultury ekspresji poetyckiej, co nie wyklucza, że kiedyś znowu pojawi się
L.Ż.: W okresie PRL-u mieliśmy wielu znakomitych, opinio- jest odgłosem mowy pospolitej i powszechnej. A w tej to dopieneoklasycyzm sprzątający w tej stajni Augiasza. Uważam też, że
twórczych krytyków. Przypomnę chociażby Henryka Berezę,
ro się na naszych oczach pozmieniało. I to tak wiele, że zgarnąć w stan śpiączki weszły tzw. prawdy zbiorowe. Monadyczne ego
Jana Błońskiego, Tomasza Burka, Jerzego Kwiatkowskiego, Piotra Kuncewicza, Alicję Lisiecką, Michała Sprusińskiego... Rodziły tego w całość nie potrafimy, więc posiłkujemy się tylko cząst- wybija się na pierwszy plan. Sądzę, że jesteśmy już w zaawansię cudowne dzieci krytyki, jak np. Krzysztof Mętrak czy Andrzej kowymi domniemaniami, które znaleźć można a to u Wiktora sowanym stadium epoki indywidualizmów. Epoka jest nie mniej
K. Waśkiewicz. Co ciekawe: z byłych socrealistów rekrutował Kemperera, a to w badaniach behawioralnych zachowań języ- zbiorowa, społeczna i historyczna niż wszystkie poprzednie, ale
się niezły „miot” krytyki. Wspomniałeś „Pegaza” – przecież przez kowych homo sovieticusa Aleksandra Zinowiewa, w nieśmiałych poeci poszukują w niej nie tyle wspólnej przestrzeni, co własnych
pierwszy, długi okres prowadził go Grzegorz Lasota, były socrea- próbach śledzenia „nowomowy”, czy tak bliskiej jej etymologicz- enklaw. Chyba dosyć mamy historii i raczej wolimy się wyróżnić
lista. Reich-Ranicki jest najlepszym przykładem wielkiej konwersji nie i funkcjonalnie mowy reklamy.
z tłumu. Choć nigdy nie wiadomo, czy historia znowu nas nie cd. str. 24
Leszek Żuliński
ROZMOWA
Cezary Sikorski
i talentu spektakularnego. Poza tym bardzo wielu krytyków to byli znakomici akademicy. A prasa literacka stała na wysokim, profesjonalnym poziomie. Czasopisma
radziły sobie zupełnie nieźle mimo ówczesnego toru
zasieków politycznych. Dzisiejsza dezawuacja tamtego
okresu życia literackiego jest odwróceniem „ukąszenia
heglowskiego” w drugą stronę. Ono miało się dobrze,
choć znamy ograniczenia, z jakimi się borykało. Ale ja
teraz mówię o talentach, a nie o ograniczeniach.
A w poezji działo się naprawdę dużo. Moim
zdaniem był to trwający kilka dekad okres wielopokoleniowego wymieszania szkół i języków. Istna Wieża Babel poezji. Żyli
przecież jeszcze i pisali przedwojenni Skamandryci. Wiersz regularny (sylabotoniczny i rymowany) był czymś normalnym. Mało
tego: znajdował swoich znakomitych kontynuatorów (Nowak,
Harasymowicz itd.). Z drugiej strony pojawił się Tadeusz Różewicz
i cudownie „kontynuował się” Julian Przyboś.
To Peiper był zwrotnicą polskiej poezji XX wieku. Peiper ogłosił potrzebę „rozbijania tworzydeł językowych”. Peiper głosił, że
nowy świat miasta, masy, maszyny nie może już być zamykany
w dyby dotychczasowych form i formuł. Oto jeden z jego argumentów: Budowanie dzieła sztuki jest to sprowadzanie chaosu do
porządku, zmuszanie dowolności do ładu. Lecz ładu w nowej rzeczywistości nie wyznaczał już rym, rytm, stopy akcentowe czy
jakieś tam średniówki. Chaos nowego świata musiał znajdować
swój ład w nowych strukturach języka. W nowej prawdzie języka...
C.S.: To frapujące, co mówisz o nowej prawdzie języka, która
O nadziei…
Gazeta literacka
23
24
Migotania 43
ROZMOWA
O nadziei…
O nadziei…
wezwie do apelu. Popatrz: ostatnim miotem polskich romantycd. ze str. 23 ków byli Kolumbowie. Ta sytuacja zawsze może się powtórzyć.
Póki co „monadyzujemy się”. Masz rację twierdząc, że mamy do
czynienia z „chaosem społecznej realności” i że erupcja form
oraz dysonansów znajdzie swój głos. Moim zdaniem właśnie go
znajduje.
C.S.: Prowokuję do filozofowania? Wręcz przeciwnie, domagam się konkretów i faktów, których mi skąpisz. W zamian oferujesz filozofowanie wątpliwej lub – jak by to określił Korowiow
–„drugiej świeżości”. Bo ta cała koncepcja „końca historii” była
może adekwatna pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy świat
zastygł w gospodarczo-militarnym podziale i ludzie po prostu
zwątpili, że za ich życia coś jeszcze mogłoby się zmienić. Co więcej, tę niewiarę w jakiekolwiek zmiany przekuli w teorię i tak
powstała idea „końca historii” Fukuyamy. Tyle, że rozsypała się
w proch tuż po swojej formalizacji w roku 1989, kiedy nie tylko
runęła konstrukcja świata radzieckiego, ale też wstrząs dotknął
drugą stronę, która pozbawiona „odwiecznego” wroga utraciła sens własnego istnienia. Oto jest realny plan dyskutowanych
przez nas przemian literackich. Na naszych oczach historia ruszyła i miele swoimi żarnami coraz to nowe skamieliny. Już tylko
chwile dzielą nas od upadku hegemona, sierżanta powojennego
porządku – cywilizacji północnoatlantyckiej. Jej miejsce wypełniają imperia pobudowane na innych wartościach. Ten chaos, o
którym mówisz odzwierciedla potężne zmiany historyczne, a nie
jakiś koniec historii. I trzeba wielkiej literatury i genialnej poezji,
by uchwycić to, co dziś najważniejsze.
Podobnie rzecz ma się z ulubionym przez Ciebie postmodernizmem. Był, rzec można, adekwatny, gdy kultura zachodnia
zamknięta była w paradygmatach zimnej wojny. Wtedy to mogło
się zdarzyć wszystko, albowiem nic się wydarzyć nie mogło. Bo
Wszystko jest możliwe tylko wtedy, gdy Nic jest możliwe… Taka
była realna podstawa relatywizmu drugiej połowy dwudziestego
stulecia, który najpełniej wyraził się w postmodernizmie. Dziś ta
koncepcja nie ma żadnych eksplanacyjnych zdolności. Nadchodzą azjatyckie kohorty. One zmiotą ten błogi porządek, w którym dowolnie żonglować można było formami i treściami. Już
dziś postmodernizm w ustach intelektualisty jest tylko oznaką
jego słabości, bowiem stanowi wyraz jego zagubienia.
Więc przestań wreszcie filozofować Leszku i powiedz mi,
czy w literaturze współczesnej, w tym i w poezji, dostrzegasz
jakieś nurty lub przynajmniej pojedyncze postacie, które zdolne byłyby przetrwać nadchodzącą nawałnicę, dać jej artystyczne świadectwo, zapisać się tym właśnie w jeszcze nienapisanych
podręcznikach.
L.Ż.: Czarku, mówimy tu o prognozach literackich. A zawłaszcza o domniemanych przemianach i perspektywach poezji. Ja
mogę o tym mówić tylko jako krytyk literacki. Nie jestem ani filozofem, ani socjologiem kultury. Będziemy się tu się nadal dramatycznie rozmijać, bo ja mówię, co się stało w ostatnich czasach w poezji, a Ty spodziewasz się po mnie analiz innego typu.
Konkrety i fakty to dwa proste słowa, które – zdaje się – znowu
rozumiemy zupełnie inaczej i w różnej rozciągłości.
C.S.: Tak, nasze drogi wciąż się rozchodzą. Prawdopodobnie
dlatego, że ja się w ogóle nie znam na literaturze, a w szczególności nie mam pojęcia o poezji. Ciekawi mnie jednak to, jak te
dwie formy poznawania (choć nie wiedzy) wpisują się w rytm
przemian historii współczesnej, która przyspiesza jak nigdy dotąd
i znaczy piętnem rozpadu epoki każdy jej fragment. Mam prawo
oczekiwać, że także literaturę, która przecież rozwija się gwałtownie wbrew idei „końca historii”.
L.Ż.: Oczywiście, że możesz mieć takie oczekiwania, choć
pewnie pochodzą one z innej bajki i chyba nie dotyczą bezpośrednio literatury i poezji. Poza tym chyba mnie też źle
O nad
odczytujesz. Historia końca nie ma i mieć nie będzie. Nie twierdzę nic innego. Historia „steruje” jednak w jednych czasach bezpośrednio literaturą, w innych schodzi na dalszy plan. Powiedziałeś: Na naszych oczach historia ruszyła i miele swoimi żarnami coraz
to nowe skamieliny. Już tylko chwile dzielą nas od upadku hegemona, sierżanta powojennego porządku – cywilizacji północnoatlantyckiej. Ależ zgoda! Tak jest na pewno. Tylko w poezji polskiej
dnia dzisiejszego ja nie znajduję pogłosów Twego proroctwa.
C.S.: Mam podobne przeczucie, masz rację, ona chyba jest
poza tym wszystkim.
L.Ż.: Tak, teraz mamy okres „dalszego planu”, co oznacza,
że poezja ostatnich i – chyba! – kolejnych lat zajmuje się kosmosem JA, a nie rzeczywistością MY. Fukuyama ma się do tych
spraw dosyć daleko o tyle, że mamy tu teraz mówić o literaturze, a nie o mechanizmach globalnych, które w ogóle odnoszą
się do substancji życia zbiorowego. Ta substancja, i owszem, ma
wpływ na wszystko. Ale – powtarzam – w obecnym czasie ona
ma umiarkowany wpływ na poezję. A co się stanie, gdy nadejdą „azjatyckie kohorty” – to zobaczymy...
C.S.: Leszku, kto dziś nie przeczuwa zmian, ten nie dostrzeże tego, że żyje już w innym świecie, gdy wokół wszystko się
zmieni. Jeśli więc mamy dziś falę literacką, która ksobnie przeżywa wyłącznie samą literaturę, to można założyć, że to nie jej
reprezentantom przyjdzie być wyrazicielem tego, co nadejdzie.
Pogubią się wcześniej w postmodernizmie i autotematyzmie.
Przypuszczam, że choćby dlatego nie znajdą się w pamięci przyszłych pokoleń.
L.Ż.: Nie rozumiem, dlaczego Twoim zdaniem postmodernizm jest wyrazem zagubienia. Według mnie jego przesłanie
wydaje się bardzo ważne i wciąż aktualne. Tak jakoś pogardliwie to sformułowałeś... Tymczasem myślę, że życie w obecnej
Polsce jest nadal stanem zagubienia, a ten stan w poezji dnia
dzisiejszego często dochodzi do głosu.
C.S.: Właśnie o tym wciąż próbuję powiedzieć. Tylko ja stawiam sprawę ostrzej: z uwagi na swe zagubienie i ksobność
współczesna poezja polska nie przetrwa. Być może przetrwają
pojedyncze postaci, ale raczej dzięki swej odmienności, dzięki
temu, że nie należą do dominującego nurtu autotematyczno-postmodernistycznego. Zatem kto? Jak sądzisz?
L.Ż.: Pytasz mnie, kto przetrwa, którzy autorzy zostaną
w literaturze polskiej na długo? To jest wróżenie z fusów, na taką
odpowiedź nie ma mądrych. Nie jestem wróżką i co najwyżej
mogę wymienić tylko swoje prywatne preferencje. W perspektywie szerszej zapewne – tak sądzę – przejdą do historii polskiej
poezji powojennej Herbert, Miłosz, Różewicz i Szymborska. Już
taki pewny nie jestem ani Białoszewskiego, ani Karpowicza. Oczywiście nie będą zapomniani, ale też chyba nie będą tak popularni jak dzisiaj. Grochowiak chyba się „nie zestarzeje”. Ale już nie
jestem pewny przyszłej poczytności Harasymowicza czy Nowaka.
Recepcja literatury sprawia nam i takie niespodzianki, że może
wynieść na szczyty i kogoś, kogo my dzisiaj nie doceniamy. Historia autorów-fenixów i autorów-reliktów jest nieprzewidywalna.
Co do młodszych poetów, to uważam, że „wielkiego odkrycia”
powinni się doczekać Gąsiorowski i Waśkiewicz. A z młodszych
czy też niedawno debiutujących? Uwierz mi: nie mam zielonego pojęcia. To wola boska i skrzypce... Właśnie ta wielogłosowość
obecnej młodej poezji stwarza nieprzewidywalność prognoz. To
wszystko musi się jak tytoń uleżeć i jak figa ucukrować...
C.S.: No ale wreszcie jest się o co zaczepić. Pozostańmy przy
tych nazwiskach, które wymieniłeś powyżej. Teraz chciałbym, byś
spróbował mi wyjaśnić, co Twoim zdaniem przeniesie Herberta
do odległego w czasie podręcznika historii literatury polskiej?
L.Ż.: Przeniesie wiele, bowiem miał rzadki talent łączenia jasności i ważkości wypowiedzi poetyckiej. Jego wiersze są cudownie komunikatywne, ale ten prosty karabinek strzela amunicją
dużego kalibru. Herbert jest poetą WAŻNYM. Tak, oczywiście nie
jest to słowo z podręcznika literaturoznawczego, ale chyba wszyscy wiedzą, o co mi chodzi. Herbert był szczególnie uwrażliwiony na Historię. Pojmował dramaty czasu, uwikłania ludzi w historię, piekło trudnych wyborów i równocześnie umiał to powiązać
z dylematami jednostkowej i zbiorowej etyki. Był wielkim moralizatorem, ale subtelnym i nie łopatologicznym. Był mądrym poetą. Nawiasem mówiąc: to ostatnie niesłychanie ważne. Trudno
być mądrym człowiekiem, a poetą jeszcze trudniej. A wiersze
Herberta potrafiły być często traktatami filozoficznymi, historiozoficznymi i moralnymi.
Herbert był uniwersalny. To dlatego, że był do cna „kulturowy”. Przenosił do współczesnej poezji przesłania antyku, także
późniejszej, wielowiekowej kultury europejskiej, a równocześnie powołał do życia Pana Cogito, czyli kogoś z nas dzisiejszych,
i kazał mu tak dziwić się światu, że i my razem z nim się dziwimy. To wszystko spowodowało, że był to poeta – powtarzam –
uniwersalny. Jednocześnie erudycyjność jego wierszy nie szła
w parze z najmniejszym bełkotem. Fenomenalną kwestią jest to,
jak Herbert łączył ją ze wspomnianą komunikatywnością swoich
mądrości, przesłań i morałów. No i na koniec ten „drobiażdżek”,
czyli uroda języka. Ja na przykład noszę w sobie takie jedno jego
zdanko, już nawet nie pamiętam, z którego wiersza: Ryby, kiedy
płaczą, to ich łzy są niepoliczalne. Przecież to jest perełka językowo-skojarzeniowa. I z tego wszystkiego wziął się fenomen Herberta. Tyle w małej pigułce, bo przecież o tym poecie powinno
pisać się eseje, a nie krótkie wypowiedzi.
C.S.: Gdybyśmy zatem spróbowali wypowiedzieć taką
receptę na literacką nieśmiertelność, to na pierwszym miejscu, jako składnik podstawowy, poetyckiej długowieczności cd. str. 25
Ryc. Zbigniew Ikona-Kresowaty
dziei…
…ieizdan O O nadziei…
wymienilibyśmy uniwersalizm. Lecz ten uniwersalizm Herberta
cd. ze str. 24 jest mocno zregionalizowany. Czytelnik Pana Cogito domyśla się
przecież, że wrażliwość Herberta na Historię ukształtowała się nie
w przestrzeni społecznej między Bostonem i Waszyngtonem, lecz
między Toruniem i Krakowem. Zastanawiam się, w jaki sposób
z tego regionalizmu wydobywał Herbert taką uniwersalną siłę?
Dlaczego wiersze adresowane do mieszkańców Europy Środkowej pod panowaniem radzieckim, poruszały i nadal poruszają
tak mocno mieszkańców sytego, postmodernistycznego świata
wolności i relatywizmu? Przypuszczam, że czytelność jego przesłania wynika między innymi stąd, że historyczne procesy, które
miały miejsce Tu są swoistą prehistorią tego, co wydarza się lub
wydarzy się prędzej czy później Tam. Herbert pracował w swoistym laboratorium historyczno-moralnym, w którym dramaty
działy się nie w teorii, lecz in vitro.
L.Ż.: No, na pewno doceniamy u Herberta nie tylko uniwersalizm, lecz także i koniecznie ściśle z nim związaną „mądrość
poetycką”, która dochodziła do głosu w większości jego wierszy. Innymi słowy: ich poziom intelektualny.
W swojej poprzedniej wypowiedzi brałem tylko pod uwagę recepcję Herberta w Polsce. Jeśli – co oczywiste – poszerzyć recepcję do zasięgu „ponad granicami”, to masz rację, że
nie wszystko, co on napisał może być w innych kręgach kulturowych tak samo rozumiane lub ważne, jak u nas. W tym uniwersalizmie ponadnarodowym w naszych czasach na pewno
sukces największy odniosła iberoamerykańska proza realizmu
magicznego.
Sądzę, że masz rację, mówiąc o regionalizmie Herberta. Sprawy czy inspiracje polskie nie są dla Zachodu pępkiem świata,
więc nasza kultura także musiałaby przeskoczyć mur wyjątkowo wysoki, by zwrócić na siebie szczególną uwagę. Nie jestem
w stanie określić, jakie są szanse Herberta w owej przestrzeni
„nadgranicznej”. Wiadomo, że poeta jeździł po świecie, sporo
czasu spędził w USA, był tłumaczony na wiele języków, otrzymywał prestiżowe nagrody, lecz ja po prostu nie mam pojęcia,
czy on jest znany i żywo czytany nad Renem, nad Tamizą lub
w Ameryce. Obawiam się, że Herbert czy Miłosz nigdy nie podbiją świata, tak jak byśmy tego chcieli. Ale czy muszą? Dla nas
są tak ważni, że wystarczy i to...
C.S.: Ależ mnie nie chodziło tu o geografię lektury. Lektura – jak wszystko, co ważne – dzieje się zawsze wewnątrz. Tak
naprawdę to nie Herbert wędruje po świecie, lecz to nasz świat
przesunął się ze wschodu na zachód, od smutnych połaci realnego socjalizmu do sentymentalnej nudy postmodernizmu. Wraz
z nami, wewnątrz nas, wędruje Herbert, którego aktualność
wynika (powtórzę to raz jeszcze!) stąd, że między tymi światami nie istnieje relacja mechanicznego następstwa. To znaczy, że
światy te nie następują jednoznacznie jedno po drugim, lecz że
wzajemnie uzupełniają się i jedno drugiemu dostarczają obraz
własnego spełnienia.
A mówiąc nawiasem, z recepcją Herberta poza Polską nie
jest tak źle. Bliżej znany mi jest obszar niemieckojęzyczny. Na
nim Herbert trafił na wyśmienitego tłumacza – Karla Dedeciusa, dzięki któremu książki Herberta osiągały nawet stutysięczne nakłady. Doceniał ten fakt Herbert, który w jednym z wierszy
dedykowanych Dedeciusowi posłużył się piękną ekfrazą obrazu
Nicolo Antonio Colantonio’niego pod tytułem San Girolamo nello studio czyli Święty Hieronim w pracowni. My widzimy na nim
świętego, który przerywa studia, by z łapy lwa wyciągnąć cierń.
Herbert widział człowieka, który bez uprzedzeń i lęku zwrócił się
ku temu, co obce, inne, a nawet wrogie. O tak, Dedecius to Święty Hieronim kultury środkowoeuropejskiej, który niczym Wulgatę tłumaczył święte strofy poetyckiej prawdy na język – pogrążonych w marazmie postmodernizmu – dwudziestowiecznych
barbarzyńców.
L.Ż.: Tak, masz rację, niemiecki sukces Herberta był chyba
najbardziej spektakularny. Obecnie ciekawe może wydawać się
pytanie, jak w nadchodzących dekadach się stanie: czy Herbert
będzie „rósł w siłę”, czy odchodził do lamusa dobrej pamięci. To
się okaże. Ja z tego typu prognozami mam kłopot – one zależą
od tylu okoliczności, że nie sposób przewidzieć.
Ale poruszyłeś też przed chwilą inne zjawisko, to mianowicie, że literatura polska migruje na Zachód w wyniku naszego
przesuwania się w tamtą stronę. Coś w tym jest, lecz to wciąż,
moim zdaniem wishful thinking dalece niespełnione. A skala
tego spełnienia jest nieprzewidywalna. Takie spełnienie wymaga osobliwego syndromu. I ja tylko rozkładam ręce, bo po prostu nadal nie wiem, co jest możliwe, a co nie.
Nawiasem mówiąc, bardziej interesuje mnie polska recepcja Herberta czy Różewicza niż ich szerszy sukces, który w każdych okolicznościach będzie na Zachodzie mniej ważny niż tu,
nad Wisłą.
C.S.: Ja się tam na poezji nie znam, ale akurat w przypadku Herberta wydaje mi się, że nasze lokalne dylemaciki, nasze
regionalne historyjki zostały przez Herberta przekształcone
w uniwersalne przesłania, w nowoczesną, powszechną mitologię.
I że w tej postaci Herbert przetrwa nas wszystkich. Jego przypowieści są nam bliskie, bo wszystkich niepokoi, wręcz przeraża upadek klasycznych wartości „społeczeństwa obywatelskiego”. Same przyczyny rozpadu świata mieszczańskiego mogą być
rozmaite; może to być totalitaryzm, może realny socjalizm, może
też imperialna ekspansja samego kapitalizmu, która przekształca w gospodarcze i kulturowe fawele ogromne obszary swojej
zewnętrzności i wewnętrzności. Skutek to cały splot dylematów
i resentymentów, który przyjąć może wspólną formę na przykład powrotu prokonsula…
Leszku, opowiedz mi teraz o Różewiczu. Dlaczego wymieniłeś go zaraz obok Herberta?
L.Ż.: No właśnie to wydaje mi się najważniejsze: zdarzają
się tacy poeci jak Herbert, którzy nas „formatują”. Dlatego przetrwają. I – widzisz – dla mnie zupełnie drugorzędną sprawą są
rozmiary światowej popularności Herberta. Bo choćby świat nic
o nim nie wiedział, to on dla nas stał się autorytetem i jak ulał
wtopił się w „polskie ucho” i w polskie sumienie.
C.S.: Ale raz jeszcze powtarzam, że nie chodzi o „światową popularność”, czy o jakiś „eksport literatury”, lecz o zdolność
autora do powszechnego uczestnictwa w lekturze. A to nie to
samo… Przekraczanie granic nie ma żadnego związku ze zdefiniowanym przez nas uniwersalizmem. Za to uniwersalizm ma
wiele wspólnego z żywotnością formy i przesłania literackiego,
bo on pozwala adaptować się do nowych warunków lektury,
pomaga także odnajdywać nowych czytelników pośród nowych
pokoleń.
L.Ż.: Ja to rozumiem, po prostu patrzę na to z innej strony… Z Różewiczem jest podobnie jak z Herbertem, choć sprawa wydaje mi się bardziej skomplikowana, ponieważ jego twórczość jest bardziej rozproszona na różne gatunki i realizacje.
Herberta chyba można czytać „jak leci”, z Różewicza już trzeba
sobie wybierać, co kto lubi. On zaczął od rozrachunków wojennych. Jego Kartoteka to była sztuka przez wiele lat fundamentalna dla polskiego „etosu powojennego”. Ale – zauważ – dzisiaj
już o niej cicho. Nie dlatego, że zła, tylko dlatego, że nowy czytelnik już tego nie przeżywa tak, jak jego ojciec czy dziadek.
C.S.: Autorzy, którzy umierają razem ze swoimi czytelnikami nie powinni w ogóle znaleźć się w tym zestawieniu!
L.Ż.: No tak, ale to nie dotyczy autora Kartoteki, bo Różewicz dociera przecież do coraz to nowych czytelników. Zestaw
proszę Kartotekę choćby z Białym małżeństwem. To są dwie różne „literatury”, dwa nieprzystawalne do siebie światy. Nowoczesność Białego małżeństwa nie ulega wątpliwości. To jest teatr dla
tych, którzy nie muszą pamiętać dylematów Drugiej Wojny Światowej. To świadczy o cywilizacyjnej i literackiej mobilności Różewicza. Herbert był bardziej monolityczny, Różewicz zaś przez swą
zmienność rozproszony. Zajmował go nawet erotyzm (poemat
Regio). Herbert wydał „zaledwie” dziesięć tomików wierszy, trzy
lub cztery książki eseistyczne i napisał pięć dramatów. Bibliografia Różewicza zawiera kilkadziesiąt pozycji. On ewoluował, podczas gdy Herbert był monolityczny. Dlatego recepcja Różewicza
jest bardziej rozproszona i ma afiliacje pokoleniowe.
C.S.: Czy to oznacza, że Różewicz nie przetrwa?
L.Ż.: Gdy zadawałeś to pytanie, jak piorun z jasnego nieba
spadła na nas wiadomość, że Tadeusz Różewicz zmarł. Mamy
dziś 24 kwietnia 2014 roku.
C.S.: Tak, to wieść porażająca. Lecz czy ta wiadomość była
niespodziewana jak grzmot z pogodnego nieba? Przecież Różewicz zmarł w wieku 93 lat. Ci, którzy czytają poezję, od dawna
zastanawiali się nad tym, czy On jeszcze coś ważnego napisze i
co tak naprawdę po Nim pozostanie.
L.Ż.: Masz rację. W takiej chwili staje się bardziej oczywiste
to, że my nie przetrwamy, ale On na pewno tak. On – w historii
literatury polskiej. Nikt tak jak on nie oddał losów swojego pokolenia, a potem podejmował różne tematy, problemy, nadążał za
współczesnością, nie zamknął się w bunkrze. Pozwól, że zacytuję fragment ze swego szkicu o Różewiczu, jaki napisałem kilka
lat temu: Tadeusz Różewicz był w polskiej poezji pierwszym, który
zadał ostateczny cios klasycyzmowi. Bez Niego późniejszy Miłosz
czy Herbert uporaliby się z epizodem, choć niemałym, przedwojennej awangardy. Po nim było to już nie możliwe – narodził się
model „wiersza Różewiczowskiego” i „postróżewiczowskiego”, przede wszystkim jednak utrwaliła się nowa optyka liryki: sakralizująca i estetyzująca rola każdej sztuki zdały się nadużyciem wobec
prawdy życia. To było otwarcie ku nowym modelom przeżywania
i nazywania świata. Ucieczka z Olimpu, zejście z koturn, rozwianie
halucynacji. Ale Różewicz tak naprawdę nigdy nie kreował świata
bez wartości, nie uprawiał nihilizmu, ot, choćby niedawny triumf
książki” Matka odchodzi” to był triumf bardzo konstruktywnych
i bardzo tradycyjnych ludzkich uczuć. Próbował tylko oddzielić to,
co naturalne od tego, co „ideologiczne”. To, co we krwi, w instynkcie,
od tego, co wyczytane i wmówione. Poszedł także pod prąd pokolenia, ba, wielu pokoleń, bowiem wyparł się romantycznej wersji
walki i śródziemnomorskiej wersji kultury. W odpowiedzi na Miłoszowe „Campo di fiori” napisał: „Wykopaliska w moim kraju mają
małe czarne / głowy zaklejone gipsem...”. To była ważna odpowiedź na pytanie, czy świat po Oświęcimiu może być taki sam...
C.S.: To pytanie – postawione dramatycznie przez Adorna po
Drugiej Wojnie Światowej – organizowało pracę wielu poetów.
Na pewno Różewicza. Ale także Celana. Czy dostrzegasz pewne podobieństwa w organizacji światów poetyckich, a przede
wszystkim w korzystaniu z języka, tych dwóch – mocno naznaczonych przez Holokaust – poetów? Obaj dali wyraz doświadczeniom ludobójstwa w podobny sposób. Przede wszystkim
świadomie zdegradowali język poezji. Trudno powiedzieć, który
z nich poszedł dalej, bo czynili to odmiennie. Różewicz dowiódł,
że poza językiem potocznym nie jest możliwa wypowiedź poety.
Celan zaś pokazał, że w poezji po Holokauście destrukcji podlega nie tylko gramatyka, ale nawet słowotwórstwo. Lecz tych
dwóch poetów upodabnia nie tylko swoista redukcja języka
poetyckiego. Także zawężenie obrazu świata, w którym wiara
musi się obyć bez Boga, a bliskość bez Miłości. Dla Różewicza
był to świat bez Ojca, i to nie tylko Boga/Ojca, także owego tradycyjnego, silnego mężczyzny, strażnika obiektywnych wartości.
Niestety także wrogości, agresji, wojny… Wiązało się to – na co
zwróciłeś uwagę – ze szczególnym miejscem zarezerwowanym
dla Matki. To w tej sferze zachowały się ludzkie odruchy, prawdziwe emocje. O tym opowiadał Różewicz w książce Matka odchodzi. Z kolei dla Celana ten nowy świat to była religijna pustynia,
w której centrum znajdował się Bóg prze-nic-owany, czyli Nic.
W świecie Celana ciężar istnienia jest przemożny, a możliwość
dialogu z inną osobą – mało prawdopodobna… Dla obu tych
poetów jedynym realnym wyjściem i zarazem drogą poetyckiej
ewakuacji jest Milczenie.
L.Ż.: Ta lampucera Historia, nie po raz pierwszy wezwała
artystów pod swoją latarnię. Co do analogii z Celanem, to sprawa oczywista. Tadeusz Borowski był prozaikiem – ale to podobne
XX-wieczne dziecko boga Marsa. Za słabo, niestety, znam poezję gułagową, a tam zapewne znaleźlibyśmy ciekawe paralele.
Bo stalinizm przyniósł nie mniejszą apokalipsę niż hitleryzm.
Zresztą twórczość Sołżenicyna dała temu świadectwo. Otwartym pozostaje pytanie, jak by to wszystko po wojnie odreagowali nasi Kolumbowie – niestety najzdolniejsi jej nie przeżyli.
Niestety, niestety... Dramaty Drugiej Wojny Światowej przysłoniły nam Wojnę Pierwszą. A czasy były nie mniej ponure i dramatyczne. Wystarczy dziś przeczytać Żółty krzyż Andrzeja Struga
lub wiersze zapomnianego poety Edwarda Słońskiego. Jednak
literatura pierwszej wojny nie osiągnęła tej kumulacji idei i języka, jak to się stało po Wojnie Drugiej. Michale Foucault napisał:
Historia jawi się nie jako wielka ciągłość pod pozorami nieciągłości, lecz jako gąszcz nachodzących na siebie nieciągłości. To spostrzeżenie być może wyjaśnia ową „nową dykcję”, jaką wprowadził Różewicz.
Różewicz. Jego prostota języka, dyscyplina słowa, kryły
w sobie ogromną wrażliwość i mądrość. Gdzieś wyżej w naszej
rozmowie zacytowałem jego wiersz Klatka – cudownie metafizyczny. A więc i w takich rewirach poeta był wspaniały.
Różewicz był rówieśnikiem Kolumbów. Herbert też – zaledwie trzy lata młodszy od Różewicza. Ale – co ciekawe – Herbert
nie był tak „kombatancki” jak autor Kartoteki. I to mu otworzyło
szerzej okno na tak zwany uniwersalizm.
C.S.: Zaryzykowałbym twierdzenie, że Różewicz jest bardziej transgraniczny niż Herbert. To przeplatanie się podstawowych wątków u Różewicza i Celana świadczy o jego uniwersalizmie. Być może przeszkodą w szerokiej recepcji Różewicza był
i jest język polski, który nie ma takiej siły przebicia, jak angielski,
francuski czy niemiecki. Jestem jednak prawie pewien, że Różewicz odnajdzie za dwieście lat nowych czytelników; że z kolejnymi pokoleniami wejdzie w ten specyficzny dialog, jakim jest
lektura. Mam nadzieję, że przeczytają ten wiersz z Płaskorzeźby,
tomu z roku 1991, poświęcony Konstantemu Puzynie, w którym przejmująco Nic splata się ze Wszystkim, a Matka ze Śmiercią. Pamiętasz ten wiersz: Czas na mnie / czas nagli // co ze sobą
zabrać / na tamten brzeg // nic // więc to już / wszystko / mamo //
tak synku / to już wszystko // a więc to tylko tyle // tylko tyle // więc
to jest całe życie // tak całe życie
L.Ż.: Pewność mam jedną: on będzie kimś ważnym w podręcznikach historii literatury polskiej dwudziestego wieku wieku. Ale czy będą z nim „dialogować” przyszli poeci? Hm, a czy
my „dialogujemy” z Kochanowskim, Mickiewiczem, Słowackim?
W jakiś sposób to się na pewno zdarza. Bywa, że się do nich
odnosimy, że ich z jakichś powodów powołujemy do własnego
tekstu…
C.S.: Śmierć Różewicza uświadomiła mi coś jeszcze.
Skończyła się epoka, w której dominowali trzej wielcy poeci:
Herbert, Różewicz i Miłosz. Czy w Twojej prognozie poetyckiej
żywotności w okresie dwustu lat zmieści się Czesław Miłosz?
Jako kto? Poeta? Czy może jako eseista? Jako historyk idei?
A może jako tłumacz, bo jego spolszczenia – na przykład Psalmów – robią na mnie ogromne wrażenie.
L.Ż.: Czarku, Miłosz był w tej Wielkiej Trójcy chyba najpotężniejszy. Po pierwsze, był znakomitym powieściopisarzem.
Po drugie, wybitnym eseistą (tu przypomnę chociażby Rodzinną Europę, Ziemię Urlo, Zniewolony umysł. I koniecznie Człowieka wśród skorpionów – fascynującą książkę o Stanisławie Brzozowskim, jakże nieszczęśnie dziś zapomnianym). A jako poeta
– Miłosz to Tytan!
W swoim dorobku ma także książki mniej nagłośnione, jak
na przykład antologię studentów-poetów z Berkeley, zatytułowaną Wypisy z ksiąg użytecznych (1994). Tam, na przykładzie
prezentowanych wierszy Noblista pokazał najistotniejsze trendy
i homogenizację gatunkowo-językową nowej poezji.
Miłosza stawiam w tej Trójcy jednak na pierwszym miejscu. Był najbardziej „wielowątkowy” i „intelektualny”. Jako poeta – arcymistrz! Problem w tym, że to klasyczny doctus. Dlatego – wracając do Twego dylematu dotyczącego pierwszeństwa
w tej trójce, to kolejność moich preferencji jest taka: Miłosz –
Herbert – Różewicz, natomiast na metę popularności przybiegną oni w innej kolejności: Herbert – Różewicz – Miłosz.
Rozmawiali Cezary Sikorski i Leszek Żu;liński
Powyższy tekst jest fragmentem obszernej rozmowy
Cezarego Sikorskiego i Leszka Żulińskiego
– książki, która ukaże się za kilka miesięcy
w Zaułku Wydawniczym „Pomyłka”.
Gazeta literacka
25
Nikołaj Trubieckoj
ESEJ
O RASIZMIE
I
Z powodu różnych przyczyn, przy których nie będziemy
tutaj zatrzymywać się, antysemityzm podczas Rewolucji, wojny
domowej, pierwszego okresu komunizmu i NEP-u ogarnął stosunkowo szeroką warstwę inteligencji rosyjskiej. Upadek Trockiego i powiązane z tym zdarzeniem usunięcie całego szeregu
czołowych Żydów-komunistów z zajmowanych wysokich „stanowisk kierowniczych” nieco zachwiały przekonaniem o identyczności komunizmu i „żydowskiego panowania”. Wielu inteligentów rosyjskich w ZSSR i na emigracji, przyjrzawszy się bliżej
Żydom i wydarzeniom, porzucili nastroje antyżydowskie, jakim
jeszcze do niedawna ulegali. Ale mimo wszystko znaczna część
inteligentnych i ćwierć inteligentnych Rosjan pozostaje antysemitami. W ostatnim czasie ten rosyjski antysemityzm intensywnie podtrzymuje się w Niemczech. Znaczna część emigracji rosyjskiej w Niemczech i w krajach, które ulegają wpływowi
kultury niemieckiej, marzy o wprowadzeniu w Rosji porządków
hitlerowskich. Idee „rasizmu” propaguje się mocno w środowisku
rosyjskim, przy tym, oczywiście, nie wbrew woli rządu niemieckiego. Przygotowując atak na ZSSR w celu zagarnięcia Ukrainy, niemiecki sztab generalny jest zainteresowany w tym, żeby
w Rosji i na Ukrainie mieć jak najwięcej przychylnych elementów.
A ponieważ idea niemieckiego panowania w czystej postaci nikogo, oprócz samych Niemców (i niektórych już zbyt egoistycznie
nastawionych obszarników), zachwycić nie może, to jako środka,
przyciągającego Rosjan do współczesnych Niemiec, używa się
antysemityzmu. Większość Rosjan i Ukraińców, wciągniętych do
tej polityki i propagujących rasowe teorie wśród swoich współplemieńców, oczywiście nawet nie podejrzewa, że są zwykłym
narzędziem, zabawką w rękach niemieckiego imperializmu, któremu potrzebna jest tylko jedna rzecz – ukraiński czarnoziem.
Ale taki już jest los wszystkich agentów każdego imperializmu:
większość z nich zawsze, nawet nieświadomie, troszczy się jedynie o interesy swojego własnego narodu…
Jakkolwiek by to było, antysemityzm typu niemieckiego
obecnie rozpowszechnia się wśród Rosjan. A ponieważ przedsięwzięto próbę wciągnięcia do tej akcji również eurazjatyzm,
to warto porozmawiać na ten temat na łamach wydawnictw
eurazjatyckich.
II
Rozważania tych rosyjskich antysemitów, którzy próbowali
przyciągnąć na swoją stronę eurazjatyzm, mają wspólny mianownik. Rdzenna ludność większej części ZSSR składa się z przedstawicieli trzech ras (według Egona F. von Eickstedta): wschodnioeuropejskiej, turańskiej i tungidzkiej. Te trzy rasy, mocno
przemieszane i spokrewnione ze sobą, mają szereg wspólnych
cech psychologicznych, które określają całą historię i oblicze
kulturalne Rosji-Eurazji. Tymczasem Żydzi nie należą do żadnej
z tych ras i są dla Rosji-Eurazji całkowicie postronnym ciałem.
Cechy psychiczne, właściwe ich rasie, są obce historii i obliczu
kulturalnemu Rosji-Eurazji i wywierają destrukcyjny wpływ na
rdzenną ludność. I dlatego należy Żydom zakazać zajmowanie
w Rosji-Eurazji jakichkolwiek stanowisk, zaś rdzennej ludności
zabronić wstępowanie w związki małżeńskie z Żydami i reprezentantami jakichkolwiek obcych Eurazji ras, na przykład z murzynami, hindusami i in. (ponieważ podczas krzyżowania się cechy
rasowe tylko rozszczepiają się zgodnie z prawami Mendla, ale
nie przestają istnieć jako takie).
Cały ten wywód jest naukopodobny i jego autorzy podkreślają z naciskiem, że opierają się na dane, „ustalone przez naukę”.
Zostawiając na boku pewność danych współczesnej antropologii, która – jak większość nauk współczesnych – przeżywa kryzys (przy czym właśnie klasyfikacja von Eickstedta bynajmniej
nie może zostać uznana za ogólnie przyjętą), należy zauważyć,
iż w danej kwestii decydujące słowo należy nie do antropologii,
lecz innej nauki, a mianowicie – psychologii). Istotnie, antysemici odrzucają Żydów nie z powodu budowy ich nosów, szczęk
lub kości policzkowych, lecz z powodu cech psychologicznych,
jakoby właściwych rasie żydowskiej. I dlatego sprawdzianowi
naukowemu winny być poddany właśnie ten związek określonych cech psychologicznych z określonymi oznakami rasowymi.
Tymczasem w tej dziedzinie sprawa nie wygląda tak prosto, jak to się wydaje „rasistom”. Nie ulega wątpliwości, że część
cech psychicznych każdego człowieka jest dziedziczona po
przodkach, zaś inna część jest nabywana własną pracą. Można
uznać za udowodnione, że tak zwane „talenty” i „temperamenty” należą do cech dziedzicznych, a nie nabytych. Ale w ogóle
nie zostało dowiedzione, żeby samo ukierunkowanie „talentu”
26
Migotania 43
lub „temperamentu” było przekazywane dziedzicznie. Jest raczej
odwrotnie: współczesna psychologia indywidualna i badanie
biografii wybitnych ludzi prowadzą do wniosku, że ukierunkowanie talentu jest uwarunkowane biografią.
W ten sposób związek cech psychicznych z dziedzicznością
jest znacznie bardziej złożony, niż to się wydaje na pierwszy rzut
oka. Badając taki skomplikowany problem jak charakter narodowy, nie można opierać się na ogólnej przesłance o rasowym
uwarunkowaniu wszystkich cech danego charakteru narodowego, podobnie jak nie można tłumaczyć też wszystkich cech
danego charakteru indywidualnego wyłącznie dziedzicznością.
III
Z tego, co powiedzieliśmy, wynika jasno, że w żydowskim
charakterze narodowym jedne cechy są warunkowane dziedzicznością, a inne są nabyte. Po to, aby określić, jakie cechy charakteru żydowskiego są dziedziczone, a jakie są nabyte, trzeba by
było przeprowadzić dużo eksperymentów i systematycznych
obserwacji Żydów, od dzieciństwa odizolowanych od środowiska żydowskiego i niepodejrzewających o swoim żydowskim
pochodzeniu. W jakiejś znaczącej skali tego rodzaju doświadczeń i obserwacji, o ile nam wiadomo, nigdy nie prowadzono.
Systematycznie nie opracowano nawet materiału o żydowskich
kantonistach, którzy (zgodnie z pomysłem Mikołaja I) powinni
byli być wychowani poza wszelkimi związkami ze środowiskiem
Nikołaj Siergiejewicz Trubieckoj (1890–1938) – jeden
z najwybitniejszych lingwistów XX w., twórca nowoczesnej
fonologii. Syn filozofa religijnego, księcia Siergieja Nikołajewicza Trubieckoja. Od 1922 roku profesor slawistyki na
uniwersytecie wiedeńskim.
Oprócz filologii zajmował się historią kultury rosyjskiej,
ujmując ją w szerszej perspektywie historiozoficznej i traktując jako rodzaj samopoznania narodowego. Podobnie
jak inni przedstawiciele tzw. eurazjatyzmu utrzymywał, iż
kultury rosyjskiej nie można zrozumieć bez uwzględnienia
jej ścisłych związków z azjatyckim Wschodem (a nie tylko
z Bizancjum i Zachodem).
Artykuł O rasizmie pochodzi z 1935 roku. Powstał w reakcji na niepokojące wydarzenia mające miejsce w Niemczech
i ZSRR, których wspólną cechą był antysemityzm (jawny w hitlerowskich Niemczech, bardziej zakamuflowany
w stalinowskiej Rosji). Artykuł demaskuje ideologię antysemityzmu, tę ufundowaną na „materializmie antropologicznym” (nazistowskie Niemcy), jak i na „materializmie ekonomicznym” (bolszewicka Rosja). Czyni to poprzez trzeźwą
„akademicką” analizę samego zjawiska „psychologii emigranckiej”, bardziej zależnej od relacji diaspory żydowskiej
żydowskim. Trzeba zadowolić się przypadkowymi obserwacjami pojedynczych (ma się rozumieć, rzadkich) przypadków tego
rodzaju. Nie można na podstawie takiego materiału budować
żadnych uogólnień.
Jeśli liczba osób żydowskiego pochodzenia, od dzieciństwa
pozbawionych kontaktu ze środowiskiem żydowskim, jest bardzo
niewielka, to liczba osób, urodzonych w małżeństwach mieszanych lub mających jedną „żydowską babcię”, jest dosyć znaczna
i ten materiał dla obserwacji psychologicznych jest dostępny dla
każdego. Co prawda i w tej kwestii systematycznych obserwacji do tej pory nie prowadzono, ale, wydaje się, że każdy z nas,
obserwując swoich znajomych „pół-Żydów” i „ćwierć-Żydów”,
powinien zauważyć, iż żadnego paralelizmu pomiędzy zachowaniem fizycznego typu i zachowaniem typowych cech charakteru
żydowskiego nie ma. W szczególności te cechy psychologiczne,
które antysemici uważają za szczególnie niebezpieczne i szkodliwe, pojawiają się u Żydów półkrwi bardzo rzadko, przy czym
w każdym oddzielnym wypadku prawie zawsze można było
ustalić szczególne okoliczności biograficzne, które uwarunkowały ściślejszy związek danej osoby ze swoimi czysto żydowskimi krewnymi lub ze środowiskiem żydowskim. W olbrzymiej zaś
większości wypadków u ludzi mieszanego pochodzenia oznaki
„krwi żydowskiej” zachowują się w ciągu wielu pokoleń, a cechy
charakteru żydowskiego po prostu nie mogą być wykryte.
Tłumaczy się to tym, że cechy charakteru, przekazywane
dziedzicznie, same w sobie są moralnie neutralne (z wyjątkiem
pojedynczych cech patologicznych, które naturalnie mogą się
pojawiać u przedstawicieli różnych ras, ale w żaden sposób nie
mogą być rozpatrywane jako cechy określonej rasy). Dziedzicznie
można przekazywać na przykład aktywność umysłową lub bierność, zdolności muzyczne, matematyczne lub ich brak, poczucie humoru lub jego brak i tak dalej. Ale taki czy inny kierunek
aktywności umysłowej lub humoru dziedzicznie przekazywany
nie jest. A tymczasem, jeśli w żydowskim charakterze są cechy,
szkodliwie i destrukcyjnie oddziałujące na „rdzenną ludność”, to
cechy te przejawiają się właśnie w tym szczególnym ukierunkowaniu, jaki obierają odziedziczone przez Żydów predyspozycje. Nie będąc wrodzonym, lecz nabytym, to szczególne deprawujące ukierunkowanie talentu żydowskiego, temperamentu
żydowskiego i humoru żydowskiego nie ma żadnego związku
z rasą, lecz określa się przez środowisko, czyli przez to szczególne położenie, jakie zajmują Żydzi w środowisku danego narodu i wypływające z tego położenia warunki bytowe. Gdy tylko
to szczególne położenie jest naruszane, czyli gdy tylko radykalnie zrywa się więź pojedynczego Żyda (lub pół-Żyda) z tradycją
żydowską, natychmiast wrodzone cechy jego psychiki zyskują
możliwość rozwoju w zupełnie innych kierunkach.
IV
Po to, by prawidłowo zrozumieć specyficzne ukierunkowanie
żydowskich cech charakteru należy pamiętać o tym, że Żydzi są
emigrantami od dwóch tysięcy lat z mocną tradycją emigracyjną.
Obserwując emigrację rosyjską, nietrudno zauważyć w niej zarodkowe formy tych cech psychicznych, które przy „sprzyjających”
warunkach powinny doprowadzić do typowych cech żydowskich.
Pomimo znanych wewnętrznych podziałów emigranci rosyjscy
w swojej masie demonstrują w stosunku do obcokrajowców
zadziwiającą zwartość. Wystarczy, że jeden emigrant rosyjski zdobędzie dobre miejsce w jakiejkolwiek obcej placówce lub przedsiębiorstwie, by już zaczął ciągnąć tam swoich rodaków, tak że
po jakimś czasie w tej placówce można już mówić o „rosyjskiej
dominacji”. U emigrantów rosyjskich istnieją dwie normy etyczne:
jedna dla „swoich”, druga – dla rdzennej ludności (Jugosłowian,
Czechów, Niemców, Francuzów i tak dalej); dokładnie tak, jak
u Żydów istnieją dwie różne moralności, jedna dla synów Izraela, druga – dla gojów. Oszukać „cudzego”, nie-Rosjanina (goja)
nie uważa się za coś nagannego, za to ze środowiska emigranckiego się nie wyklucza, a nawet odwrotnie – czasem ludzie,
o których się wie, że oszukują „tubylców” i z tego czerpią korzyści, cieszą się w środowisku emigrantów szacunkiem. Ale wystarczy, że taki człowiek naciągnie „swojego”, Rosjanina, by został
(i wszelkiej innej) z otoczeniem,
niźli od wrodzonych „rasowych”
predyspozycji jej członków.
Temat eurazjatyzmu ożył nieoczekiwanie w Rosji w ostatnich
czasach, kiedy znów zaczęły
się dyskusje o odrębnej „rosyjskiej cywilizacji” i nie mieszczeniu się Rosji ani w Europie, ani
w Azji. Sprzyjają temu polityczne akcje, jak forsowana przez
prezydenta Rosji, Władimira
Putina „Unia Euroazjatycka”,
(niedawno została podpisana
polityczna część tego projektu przez prezydentów Rosji,
Kazachstanu i Białorusi) mająca być swoistą przeciwwagą
dla Unii Europejskiej i pomostem ekonomiczno-politycznym pomiędzy Zachodem i Wschodem (głównie Chinami).
Z tego też względu warto przypominać teksty głównych
ideologów eurazjatyzmu, którzy w dzisiejszej Rosji zaczynają odgrywać coraz większą rolę w jawnym i niejawnym
życiu kulturalnym i politycznym.
ogłoszony za łajdaka, szubrawca i wykluczony ze wspólnoty
emigranckiej. Stosunek Rosjan do tych obcokrajowców, wśród
których żyją na zewnątrz jest nie tylko pełen szacunku, ale czasem nawet uniżony. Kiedy zaś o tych obcokrajowcach mówią
w swoim gronie, przy drzwiach zamkniętych, to okazuje się, że
są oni niższymi istotami, godnymi pogardy.
U emigrantów starszego pokolenia wszystko to jeszcze było
bardzo proste. Pod tym względem (podobnie jak pod wieloma życiowymi względami) przypominają zwykłych „miasteczkowych” Żydów. Ale u młodych emigrantów rosyjskich można
już zauważyć oznaki pewnej komplikacji tych kompleksów psychologicznych, komplikacji, przypominającej psychologię inteligentnych Żydów. Ich samoświadomość i stosunek do otaczającej rdzennej ludności stanowi złożoną mieszankę wzajemnie
sprzecznych emocji, sympatii i niechęci. Z jednej strony jakby
wstydzą się być Rosjanami, z drugiej zaś – jakby tym się szczycą;
z jednej strony namiętnie chcą być „takimi jak wszyscy”, zespolić się z otaczającym i znanym im od dzieciństwa środowiskiem,
z drugiej – jakoś odpychają się od tego środowiska, gardzą nim.
Wszystko to wytwarza w młodym pokoleniu emigracji rosyjskiej
tę psychologiczną sytuację, która w połączeniu z pewną duchową aktywnością prowadzi do przejawów „rozkładowych”. Wystarczy, że emigrant, który wyrósł wśród danego narodu, posługujący się jego językiem jak ojczystym, całkowicie wtopiony
w jego kulturę, zarazem nie podziela patriotycznych uniesień
tego narodu i na wszystko, co dla tego narodu jest szczególnie drogie, patrzy obojętnie, „z obiektywnego punktu widzenia”. Taki obiektywny punkt widzenia nieuchronnie odsłania tę cd. str. 29
V
Emigracja rosyjska, ma się rozumieć, żyje w warunkach szczególnie niesprzyjających dla zachowania narodowej odrębności.
Od narodów, z którymi musi żyć, nie odgradzają ją żadne wyraźne przegrody, które mogłyby przeszkodzić w asymilacji i prawdziwych prześladowań ze strony tych narodów ona nie doświadcza.
Żydzi zaś od samego początku swojego „wielkiego rozproszenia” byli oddzieleni od innych narodów religijnymi barierami, a później do tego dołączyły też rozmaite prześladowania.
Pomimo tego wszystkiego wśród Żydów znajdowało się dość
dużo ludzi, u których pęd ku pełnej integracji z otaczającym
ludem okazywał się silniejszy od emigracyjnej izolacji. Ale ludzie
ci żegnali się z żydostwem, roztapiali się w obcym środowisku
i teraz ich potomkowie nie uważają się już za Żydów. Żydami
pozostali zaś tylko ci, u których wspomniana psychologia emigrancka była dostatecznie mocna. Ta psychologia emigrancka
przekazywana tradycją z pokolenia na pokolenie jest właśnie
tym rozkładowym elementem, który Żydzi, zdaniem antysemitów, wnoszą do życia innych narodów. Psychologia ta z rasą
w żaden sposób nie jest związana i dziedzicznie nie jest przekazywana. Jest ona produktem z jednej strony wpływu środowiska żydowskiego, z drugiej zaś – identycznych warunków psychologicznych, do jakich zazwyczaj trafia każdy Żyd, stykający
się z nie-Żydami. Dziedzicznie u Żydów przekazuje się ruchliwość umysłu, zdolności kombinatoryczne („obrotność”, „spryt”)
i namiętny temperament, czyli cechy, które – pominąwszy wspomnianą nabytą emigrancką psychologię – byłyby nie tylko nieszkodliwe, ale nawet pożyteczne dla narodów, które udzieliły
schronienia Żydom.
VI
Błędem byłoby negować istnienie u Żydów destrukcyjnej
psychologii, jak to chętnie czyni wielu filosemitów. Trzeba przyznać, że wielu i właśnie typowych Żydów rzeczywiście znajduje przyjemność w demaskowaniu obcych ideałów, w zamianie
wzniosłych idealnych pobudek na cyniczne chłodne wyrachowanie, w odsłanianiu niskich ukrytych stron wszystkiego, co wysokie, w czystej negacji, pozbawiającej życie wszelkiego sensu1.
Ale dla wyjaśnienia takiego kierunku działalności Żydów pośród
innych narodów wcale nie trzeba wysuwać hipotezę jakiegoś
ogólnoświatowego żydowskiego spisku lub planu, który realizuje tajny żydowski rząd. Wystarczy po prostu uwzględnić fakt
emigracyjnej tradycji, mającej za sobą dwa tysiące lat i jej nieuchronnych psychologicznych skutków. Nie ulega wątpliwości, że do pewnego stopnia destabilizująca działalność Żydów
może być korzystna dla współżyjących z nimi narodów. Dialektyka procesu historycznego wymaga nie tylko akceptacji, ale
i negacji; bez kwestionowania autorytetów, bez burzenia ogólnie przyjętych przekonań żaden ruch naprzód nie jest możliwy.
Ale zarazem należy przyznać, iż żydowska destrukcja zazwyczaj
przekracza ten stopień, do którego mogłaby ona być korzystna
i w większości wypadków jest czymś złym. Więcej, należy uznać,
iż ta rozkładowa psychologia jest złem nie tylko dla innych narodów, lecz także dla samych Żydów. Przecież jest ona symptomem tego niezdrowego stanu duchowego, w jakim znajduje
się prawie każdy Żyd od samego dzieciństwa, będąc jakby rozładowaniem bolesnych podświadomych kompleksów i duchowych niepokojów.
Niemoc należy leczyć. A do tego konieczna jest prawidłowa diagnoza. Dla neuroz często wystarczy jedna diagnoza, czyli wystarczy, żeby pacjent sam głęboko uświadomił przyczynę
tego stanu i nabrał prawdziwej chęci walki z nim. Żydowska
destrukcja jest właśnie neurozą, szczególną neurozą, powstającą na gruncie odczucia nienormalności relacji między Żydem
i gojami, wzmacnianej oddziaływaniem środowiska żydowskiego, cierpiącego na tę samą neurozę.
VII
Sposób leczenia tej neurozy jest zagadnieniem złożonym,
nad którym należy poważnie się zastanowić. Podstawę „leczenia” powinna oczywiście stanowić zmiana tych warunków bytowych, które tę neurozę generują. Ale w każdym razie środki,
proponowane przez rosyjskich sprzymierzeńców narodowych
socjalistów, bynajmniej nie rozwiązują problemu. Odbudowanie ograniczeń i wzmocnienie barier między Żydami i nie-Żydami może prowadzić tylko do intensyfikacji rozkładowych cech
psychologii żydowskiej, tak że przy najmniejszej sprzyjającej
okazji cechy te mogą natychmiast przynieść maksymalną szkodę „rdzennej ludności”. Jeśli o celowości takich działań może
myśleć tylko słabo uświadomiona młodzież niemiecka, to my,
Rosjanie, powinniśmy być bardziej dalekowzroczni i pamiętać
o tym, że to ograniczanie praw Żydów miało miejsce w Rosji
do samej rewolucji lutowej i nie dało żadnych dobrych rezultatów. Jeszcze mniej celowe jest zakazywanie mieszanych małżeństw. Przecież sam zamiar wstąpienia w taki związek dowodzi, że u danego Żyda lub Żydówki dążenie do zespolenia się
z narodem-gojem jest silniejsze od izolowania się od tego narodu. Zakazywanie takich małżeństw tylko wzmacniałby ten drugi element i sprzyjałby rozwojowi destrukcyjnych kompleksów
w psychologii danego indywiduum2.
VIII
Co się tyczy tych punktów programu „rasistowskiego”, które
nie dotyczą Żydów, to byłoby rzeczą śmieszną, gdyby Rosjanie
zaczęli o nich mówić. Murzyni w ogóle rzadko mieszali się z Rosjanami, ale w tych rzadkich wypadkach, kiedy miało to miejsce,
Rosjanie nie mieli powodu, by się na to skarżyć: w żyłach naszego największego poety, Aleksandra Puszkina, płynęła murzyńska
krew. Śluby rosyjskich szlachciców z Cygankami nie należały kiedyś do rzadkości: szczególną genialnością ich potomkowie, o ile
mi wiadomo, nie wyróżniali się, ale też w niczym nie byli gorsi
od przeciętnych Rosjan bez domieszki cygańskiej (czyli hinduskiej) krwi. Co się zaś tyczy związków Rosjan z kaukaskimi góralami, Gruzinami i Ormianami, to dawały one zawsze jak najlepsze rezultaty i zakazanie ich oznaczałoby wzniesienie między
Kaukazem i Rosją-Eurazją jakiegoś muru chińskiego, sztuczne
wzmocnienie stosunku do Kaukazu jako do kolonii, jaki żywili
niektórzy przedrewolucyjni administratorzy, ale który obecnie
został na szczęście przezwyciężony. Podsunąć taką mądrą radę
chyba mógłby tylko niemiecki imperialista, marzący o oderwaniu od Rosji nie tylko Ukrainy, ale i Kaukazu.
Niemiecki rasizm jest ufundowany na antropologicznym
imperializmie, na przekonaniu, że ludzka wola nie jest wolna, że
wszystkie czyny człowieka w ostatecznym rachunku są określane przez jego cielesne osobliwości, przekazywane dziedzicznie
i że drogą planowego krzyżowania można wypracować typ człowieka, szczególnie sprzyjający triumfowi danej jednostki antropologicznej, zwanej narodem. Eurazjatyzm, odrzucający ekonomiczny materializm, nie widzi żadnych podstaw, aby przyjąć
materializm antropologiczny, filozoficznie jeszcze bardziej mniej
uzasadniony niż ekonomiczny. W kwestiach kultury, stanowiącej
dziedzinę wolnej celowej twórczości woli ludzkiej, ostatnie słowo powinno należeć nie do antropologii, lecz do nauk o duchu
– psychologii i socjologii.
Przełożył Bogusław Żyłko
Ryc. Zbigniew Ikona-Kresowaty
Podstawa przekładu:
Pis’ma i zamietki N. S. Trubieckogo, Moskwa 2004.
1
Żydom często zarzuca się „materializm”. Jest to niesłuszne. Typowy Żyd jednako znajduje przyjemność zarówno w negowaniu ducha,
jak i w negowaniu materii. Również we współczesnej cywilizacji Żydzi
odnoszą szczególne sukcesy właśnie tam, gdzie idzie o eliminację materialnej substancji i zastąpieniu jej abstrakcyjną relacją (tak w fizyce, jak
i w finansach). Oderwani od wszelkiej gleby emigranci o dwu tysiącletniej historii ciążą nie ku materializmowi i nie ku spirytualizmowi, lecz
ku relacjonizmowi.
2
Mówiąc o kwestii żydowskiej, celowo pomijam religijny punkt widzenia, żeby swoją argumentację uczynić dostępną również ludziom,
niepodzielającym moich przekonań religijnych.
Gazeta literacka
27
ESEJ
niedorzeczność i nieumotywowaną teatralność, jaka jest właścd. ze str. 28 ciwa wszelkiemu przejawowi cudzego, nieprzeżywanego przez
nas i niewspółbrzmiącego z nami uczucia (por. choćby ulubiony chwyt Lwa Tołstoja – opisywać jedynie zewnętrzne szczegóły tego, czemu się nie współczuje i nie robić przy tym różnicy
pomiędzy istotnym i nieistotnym). A to nie może nie wzbudzać
ironii – tej ostrej, niszczącej ironii, która jest charakterystyczna
dla Żydów. Ironia ta, z jednej strony, jest zemstą za to, że „oni”
(obcokrajowcy, goje) mają swój narodowy entuzjazm, swoją
prawdziwą konkretną świętość – ojczyznę, podczas gdy młode pokolenia emigracji rosyjskiej wszystko to utraciły, z drugiej
strony, ironia ta jest instynktową samoobroną: ponieważ gdyby jej nie było, to emigrant przestałby być sobą i zostały wchłonięty przez obcy naród.
Tę ostatnią okoliczność należy szczególnie podkreślić. Emigrant z „nie-pierwszego pokolenia” może zachować swoją narodową odrębność jedynie w tym wypadku, jeśli psychologiczne
odpychanie się od otaczającego narodu będzie w jego duszy
przeważać nad tendencją do zespolenia się z tym narodem. Zaś
przeważanie elementu odpychania tworzy tę cyniczno-ironiczną,
destrukcyjną psychologię, o której dopiero co mówiliśmy. Czyż
nie można nie za destruktora człowieka, żyjącego wśród danego
narodu, w pełni zaadoptowanego do jego kultury (praktycznie
niemającego żadnej innej kultury) i jednocześnie nieprzyjmującego tych elementów tej kultury i stylu życia, które danemu
narodowi są szczególnie intymnie bliskie i drogie? Destrukcyjna psychologia jest tą ceną, którą trzeba zapłacić za zachowanie narodowej odrębności nie-pierwszych pokoleń emigracji.
POEZJA
Zbigniew Joachimiak
Cięcia
Stoisz na brzegu morza, to może być zatoka.
Odkręcasz się do tyłu,
jesteś żyletką – przecinasz równo świat, tę plażę
na dwie połowy – żółty piasek odchyla się na boki
w ironicznym wilgotnym uśmiechu.
Z jednej strony widzę ciebie.
Z drugiej – być może – da się mnie zobaczyć.
Mrużysz oczy, tniesz całą powierzchnię.
Teraz tniesz tętniące mrokiem chmury.
Chmury są kamienne.
Przez cięcia przedostają się fioletowe przebłyski,
potem zmieniają się w purpurę, a potem gwałtownie wszystko
się wyciemnia.
Się.
Każde cięcie to krok od.
Każdy błysk żyletki pogłębia ciemność i chłód.
Stoisz na brzegu.
Żyjesz na brzegu.
Na brzegu,
na skraju,
jesteś ostrzem żyletki.
ma wiele ramion
Dzisiaj niedziela, dzisiaj święto.
delikatnych i ruchliwych.
Dotykają wciąż i wciąż na nowo, od początku od samego
początku, od dotkliwości i tkliwości aż do bólu, od nowa do bólu, do starego nowego bólu
aż ramiona się załamują, ręce wykręcają.
Nie kończy się ten marsz ramion do nowego nowego… nowego. Staje się nie do zniesienia,
do płaczu do do do.
Delikatne palce obłaskawiają wszystko wokoło, plączą nitki, rozmazują łzy
sięgają do dalekich oczu, rozmazują tusz, przekrwione białka,
pieszczą czas, całują okna ciała, obrazy, czasami zawieszają się na
odbiciach czarnobiałych, odbicia uciekają od kolorów,
pogryzionych palców, resztek paznokci.
W końcu zaplątują się w szepczące węże – warkocze.
Szepty zwijają się, zapadają w ciszę, ciszę
na chwałę mroku.
Aby się na nowo wyzwolić i dotykać na nowo ruchliwymi,
kruchymi ramionami na chwałę
przebłysków jasności, migotań, dni, które mają nadejść
by pójść znowu do nikąd.
Jej ruchome ramiona nie mają kości,
mają tylko krew, spazmy.
I sam dotyk nagich opuszków, palców bez naskórka.
Dzisiaj siedzimy razem, ja wtulona w ciebie.
Dotykasz mnie, tato, czuję jak bym sama głaskała swoje ramię.
Jestem z twojego ciała. A odrębna. Innych wszechświat.
Przenika mnie twoja krew. Przenika twoja pamięć.
Przenika pamięć komórkowa. Pamięć codzienna. Pamięć przekleństwa.
Jak długo jeszcze trwać będzie dzień dzisiejszy?
Jak długo utrzymasz mnie na uwięzi swej troski.
Czujesz? W środku pękają mi kości. Twoje kości. Moje kości.
Kruszą mi się włosy. Już krzyczę, ty tego nie słyszysz.
Dotykaj mnie, tato.
Tak trwa ta nieskończona chwila, ta powtarzana chwila, ta rymowana
chwila, która może zakończyć się tylko odjazdem w górę, w niebo, w mróz
czarnego nieba, pustego ryczącego kosmosu.
Tam jesteś,
bo tam ciebie nie ma.
Dlatego trzymaj mnie, moją twoją rękę. Twoim moim ciałem.
Twoim moim strachem.
Wiesz. Na pewno odchodzę.
I ty.
Zmierzcha się niedziela,
minęła już wczoraj.
Podnoszę głowę do góry
Jestem w sposób jedyny możliwy.
Wpadam i wypadam z roli. Gram ukochaną córkę,
Czasami dziecko, kobietę fatalną, bywa, że jestem artystką.
Jestem też czasami otchłanią, ogniem, piekłem.
Jestem otwartymi w krzyku ustami.
Chodzę równym krokiem albo kuleję.
Podnoszę głowę do góry i chcę aby moje łzy zamarzły
pod zimnym dotykiem nocnego nieba i gwiazd.
Moje wybory to nawet nie tasowanie kart.
Karty służą jedynie do wróżb, ale nie stanowienia
o moim niecodziennym codziennym życiu.
Karty dają złudzenie wyboru.
Ale ja żyję tylko na tej jednej kruchej ścieżce.
Mojej ścieżce.
Widzę, że spadł śnieg.
Na poboczach nie widać znaków drogowych ani świateł.
Niosę moją drogę. Rozwija się przede mną, ode mnie.
Zawsze jest trzy kroki przede mną. Nie widzę jej z tyłu, za mną,
mojej drogi z mojej drogi.
Chwilami kusi mnie aby wejść pod rzęsiste światła sąsiedniej ulicy.
Pod jarzeniowe światła teatrów i kin.
Może nawet momentami udaje mi się to,
tak myślę, gdy patrzę na zdjęcie z albumu, fotografie u znajomych.
Wciąż jednak wracam na stary trakt.
Mówią, że to źle, że trzeba pokonywać, przekraczać…
Ale ja czuję, że tak jest właściwie i tak powinno być.
I przestaję na chwilę obgryzać paznokcie.
Szron osiada na poboczach.
Wiem, tak ma być
28
Migotania 43
Nawet nie o milimetr obok
Ile razy można odchodzić?
Ile razy, pytasz się siebie.
Ja też pytam.
Idziesz krok za krokiem do przodu,
wychodzisz na tańce w mieście,
wyjeżdżasz na sesje fotograficzne,
odwiedzasz bliskich.
Mówisz przyjaciołom: witajcie…
a odchodzisz.
Widzę tego młodzieńca, jak wpatruje się
w ciebie, gotuje się do długiego spaceru,
nie wie, że już odeszłaś
z innym bez tego innego.
Zbierasz ubrania, zakładasz słuchawki, słyszę gwizd
zamka błyskawicznego torby podróżnej, gdy nieskończenie długo
zamyka ostatni Twój pobyt tutaj.
Mówisz: zaraz przyjdę
i odchodzisz.
Zaraz już będzie na zawsze?
– pytasz się siebie,
za siebie?
(Bo można odchodzić
niekończenie wiele razy
i wciąż tkwić w sobie, nawet o milimetr
nie obok).
17.10. 2013
Fot. Sybilka Storie
Ile ważą słowa w studni
Ta ścieżka jest zwykła. Jak każda inna.
Na początku ledwie widoczna. Drepcze do przodu.
Na ogół do przodu, czasami zawija się i cofa.
Widzę zielone drzewa wokoło.
Są też nigdy nie poznane wielkie brunatne głazy.
Niektórzy widzą czarny regularny prostopadłościan, jest jakby
z boku, może trochę w górze, a może całkiem gdzieś w oddali i w dole.
Nie chłonie światła, mówią, ale jeśli jest widoczny, jednak je emanuje,
może to Bóg, pytają? Nie wiem.
Raczej nie, ścieżka nie ma śladów nadzwyczajnych ingerencji.
Wije się. Prowadzi prosto. Różnie bywa.
Czasami rozwijają się fantastyczne krajobrazy. Chwilami wszystko
ciemnieje.
Skąd to zaciemnienie? Właściwie nieważne, bo potem się wyjaśnia.
Gdy bardzo mi jej brakuje,
a zdarza się to częściej niż powinno,
wychodzę wieczorem na drogę za domem.
O tej porze kurz już osiadł, słychać cykady,
od czasu do czasu krzyczą ptaki.
Staję przy starej studni. Tej studni której nie można opróżnić,
w której zawsze jest woda, nawet w największe susze,
która nigdy nie zawodzi dopóki masz pragnienie.
Zaglądam w głąb. Patrzę w mrok. Może wypatrzę odbicie w wodzie.
I wtedy, córko moja, krzyczę.
W głąb tej studni.
Krzyczę aż puchnie mi gardło.
Słychać różne głosy. Piękne. Straszne.
Miło, idąc ścieżką, rozmawiać.
Ścieżka staje się powoli drogą. No, może dróżką.
Ale z perspektywy środka może wydawać się wielką autostradą.
Wielopasmową autostradą, bo równolegle zauważam
inne poruszenia, pędy, pojazdy, biegaczy, niektórzy to ludzie, na przykład
wielcy aktorzy – wciąż odgrywają akty znanych sztuk.
Tak się przynajmniej wydaje, gdy idę tą ścieżką.
Przyglądam się swoim stopom. Krok po kroku. Jednak do przodu.
Krok po kroku wydeptują przestrzeń. Te stopy.
Krok po kroku – ta przestrzeń – staje się drogą, ścieżką.
Chwilami przystaję.
Przystaje też ścieżka.
I w pewnym momencie widzę, że ty, córko moja, idziesz przede mną.
Wydeptujesz moją ścieżkę.
Swoją moją drogę.
Idź, moja kochana,
bo jesteś moim krokiem przede mną,
staniesz, moja ścieżka się zakończy
i tak zginie ślad po mnie na ziemi.
Odgarniam zaspy
Zima nie ma się ku końcowi.
Zaspy przyrastają, układają się w fale zmierzchów i długich, za długich poranków.
Odgarniam wielką łopatą nawarstwione przedmioty, książki,
obrazy z zeszłego roku a też te ze skraju pamięci,
przesuwam z miejsca na miejsce wielkie stert słów.
Pod machnięciami łopaty przesypują się zmarznięte myśli,
szeleszczą, zgrzytają
fragmenty wierszy i początki nie napisanych listów.
Ręce marzną.
Kolana się uginają. Wysiłek jest chwilami ponad miarę,
ale trzeba się przekopać. Trzeba się przekopywać.
Drogę trzeba oczyścić niezależnie w którą stronę potem
pójdzie spóźniony przechodzień, gość, lub może
po prostu pójdę ja z moją pochorowaną suką, wiernym labradorem.
Warto przetrzeć szlak choćby dla tego starego psa.
Zmierzch nie chyli się do końca.
Stanął w gęstej szarości (jeśli zmierzchy mogą stawać), rozwleka się na cały dzień,
a potem jeszcze pokrywa dzień wczorajszy i zasnuwa mi oczy.
Przestaję widzieć wyraźnie.
Chciałbym aby nadeszła już noc,
choć bardziej jeszcze, aby ten wieczór się rozjaśnił
czerwonym kolorem zachodu na Zatoką Gdańską widoczną
w drganiach światła na gałęziach w moim przydomowym ogrodzie.
Potem odchodzę, bo kto widział krzyczeć do studni?
Ale wtedy widzę, że z tej ciemni, z jej głębi wylatują
małe, szare piórka, puch.
Czy tyle ważą moje słowa?
stara kobieta mnie pyta
Ta stara kobieta
zawsze siedzi w ogrodzie, jest jak drzewo, a może jest drzewem,
zmienia się wraz z pogodą, raz jest w zieleni, w złotych liściach,
a to znowu jej chude ramiona wystają z połatanego swetra
zimowych
gałęzi, ale zawsze trzyma w rękach włóczkę i wytarte druty.
Pytam ją, co robi?
Podnosi wzrok, widzę, że w zielonych stawach jej oczu
migotają słowa, litery i znaki,
i mówi mi: słowa się zawiązuje,
wersy układa w ściegi,
supełki stawia się w akcenty,
tak, wiersze zawiązuje się mozolnie.
Schyla głowę, jej ręce zatrzymują się
na chwilę albo dwie chwile, albo na dwa przystanki dłoni,
wiatr lekką bryzą zwiewa z jej włosów drobiny,
jakieś pourywane wątki…Teraz spostrzegam, że jesień
przyniosła jej do ogrodu dużo pourywanych zdań,
tłustych, pewnych siebie, nie całkiem zrozumiałych wyrazów,
a też pięknie złożonych sentencji.
Kobieta strząsa je, stara się ich pozbyć,
ale rozłażą się po całej głowie,
jak robactwo po starym spróchniałym dębie.
Pytam ją co robi?
Rzuca na mnie niechętnym wzrokiem,
w jej źrenicach widzę twarde szydła
i mówi, przecież powinieneś wiedzieć
– jeśliś poetą –
słowa trzeba rozsupływać,
rozplatać długie ich nici z kunsztownie
poskręcanych sznurków.
Trzeba je rozcinać i prostować.
Złości się, widzę,
stuka w ziemię obcasem, wygraża trzymanymi w rękach
drutami,
wytrzepuje kurz z włóczki, krytycznie ją ogląda i nagle
zmienia się i robi łagodna.
Uśmiecha się ciepło a robótkę odkłada na bok.
Pytam, co się stało?
Nie odpowiada, chyba próbuje mnie zlekceważyć,
w końcu jednak pomrukuje, szeleści swoim starym wargami
i słyszę, że zwraca się do mnie i pyta:
a ty zawiązujesz, czy rozwiązujesz wiersze?
Muszę uporać się z narastającymi opadami,
z szaleństwem białych mroczków w oczach, gdy podnoszę gwałtownie schylone plecy.
Czas, Pan Czas, jest niełaskawy.
Wydłuża zaspy. Odbiera końce końcom.
Zaśnieża migoczącymi pikselami obrazy.
Idę drogą, którą sam oczyściłem przed chwilą.
Idę tą właśnie chwilą.
Chwilowo idę.
Odśnieżam okolice mojego domu.
Odkrywam,
że wiersze nie mogą mieć zakończeń.
To, co się urywa, jest początkiem
następnych tysięcy płatków, które jeszcze nie myślą
być hałdą śniegu.
Poczekam, niech rośnie ta moja zaspa.
Istotne wyczekać.
Gazeta literacka
29
POEZJA
Penny lane
POEZJA
Josif Brodski
Igor Biełow
NA NIEPODLEGŁOŚĆ UKRAINY
(remake)
NA NIEPODLEGŁOŚĆ UKRAINY
Drogi Karolu XII, bitwa pod Połtawą
Chwała Bogu, przegrana. Graserką chropawą
Mówił, że czas pokaże, jego mać, ruiny,
Kość pośmiertnej radości z posmakiem Ukrainy.
...Majdan na twoich oczach zwyciężył,
a ty pozostałeś takim, jak byłeś.
Jelena Gieorgijewskaja
To nie trawnik-widmo, skażony izotopem.
Żółto-błękitny Lenin ponad Konotopem,
Skrojony z płótna, widać, przysłała Kanada,
Za darmo i bez krzyża, lecz chachłom wypada.
Mój drogi Rosjaninie, na luksusów targu
bitwę przegrałeś zanim wyszedłeś z letargu.
Zbyt późno by szlochać, rozbijać witryny nie masz już ojczyzny, tym bardziej Ukrainy.
Gorzki wszy karbowaniec, ziarnek w garści pełno.
Nie nam, Kacapom, wolno zarzucać im niewierność.
My sami, tak jak oni siedem lat w Riazaniu
Katorgi smak czuliśmy żyjąc na wygnaniu.
Nie stałeś tygodniami na lodowatym Majdanie,
żywcem gniłeś, korzenie zapuszczając w dywanie,
igrzysk obraz na zmysły twoje miło się rzuca,
sztucznym śniegiem zapchałeś swe gardło i płuca.
Mówmy, dźwięków materię pauzami znacząc surowo:
Krzyż wam na drogę, chachły, po liżniku droga.
Idźcie strojni w żupany, by nie rzec – w mundury,
W rosyjskie trzy litery, w świata cztery strony.
Wbili ci się po serce twoi szefowie żule,
a serca swego ni razu nie wystawiłeś na kule.
W snach twoich nie szalały kuby ognia i dymu cóż, rozgrzebujesz widelcem robaczywy miąższ Krymu.
Niechaj teraz w lepiance chórem z wami Hansy
z Lachami zrobią porządek, pohańcy.
Jak leźć w pętlę, to razem, zupkę jeść pospołu,
A milej w pojedynkę kurę gryźć z rosołu.
Z ekranu miód się leje, lecz nie czujesz słodyczy kijowska sztaba twardo twoje zęby liczy
tam, gdzie na zimnym placu, w sklepach oraz barach
całą dobę lśni słońce w benzyny oparach.
Żegnajcie, chachły, razem żyliśmy – i z oczu!
Splunąć by w Dniepr, być może jeszcze się wstecz potoczy.
Brzydzicie się godnie nami, znudzeni, znużeni swą męką,
Rozłączonymi węgłami, wielowiekową udręką.
A przecież byłeś kiedyś bitnikiem i bradziagą,
wielofunkcyjnym aniołem z niezbyt piękną flagą,
spać byś nie mógł z władcami domen na jednej podłodze
wierzącymi, że po kolana im sięga Czarne Morze.
Źle nas nie wspominajcie, waszego chleba, nieba
Nam, gdy stłoczycie makuchy, fałszywego nie trzeba.
Nie ma co krwi psuć czy rwać na piersi koszuli,
Skończyła się, widać, miłość, jeśliście ją czuli.
No a teraz, gdy jesteś już dwa razy starszy,
oklaskujesz rodzimą piechotę w marszu.
Wieczny student, walący konia po ciemku,
cóż pozostawisz swym ukochanym i potomkom?
Coś zagrzebano zbytnio motyką w rwanych korzeniach.
Was rodził grunt, czarnoziem płodny, ziemia,
Wystarczy rozhuśtać prawa, szyć jedno i drugie w znoju.
Ta ziemia wam nie daje, w tym błocie, spokoju.
...To wszystko do siebie mówię, w lustro przed nocą patrzę:
cienie, jak trupie plamy zdobią wodną taflę,
milcząc leżę na gruzach pozostałych po człowieku,
który los swój wyciągnął na samym początku wieku.
Oj, wy łąki, arbuzy, piękności, stepy, pielmienie,
Więcej chyba tracili ludzi niż grosza w kieszeni.
Jakoś się przebijemy. A łzie, co w oku się kręci,
Nikt nie nakazał, by trwała do drugiej okazji w pamięci.
Wyobrażeniom, myślom, pieśniom i rozmowom
zatykam gębę zmiętą flagą trójkolorową,
i tylko pion zachowuję, na nogach się trzymam,
chociaż portwein „Ałuszta” płynie w moich żyłach.
Z Bogiem orły, kozacy, hetmani i gieroje,
Lecz kiedy umierać wam przyjdzie, hultaje i buhaje,
Będziecie rzęzić, czepiając się skraju materaca,
Te strofy Aleksandra, a nie brednie Tarasa.
Jeżeli wyjdą z mody w szyku bojowym spacery
zanim w łóżkach pomrzemy niczym bohatery,
skończy się wszystko, cierpienie, czas i moc pieniędzy,
deszcze, walidol oraz w cudzym wierszu wersy.
Tłum.: Leszek Szaruga
A jeśli tak – trzeźwiejąc, z igły złazimy
i łzami okna wielkich monitorów czyścimy,
i nasz statek – filozoficzny, dla Rosjan swojski zatopi łódź podwodna „Josif Brodski”.
Leszek Szaruga
W
eseju poświęconym porównaniu postaw Zbigniewa Herberta i Josifa Brodskiego pisze Irena Grudzińska-Gross:
„Odrzucenie imperium sowieckiego z całą jego brzydotą i szarością nie oznaczało dla Brodskiego odrzucenia imperium rosyjskiego, a przede wszystkim jego kultury”. Rzecz jasna, nie można powiedzieć, że cała rosyjska kultura jest kulturą imperialną,
niemniej jednak nawet tacy herosi rosyjskiej literatury jak Nikołaj Gogol, odczytywany przecież jako krytyk systemu, nie cofali
się przed składaniem władzy hołdowniczych adresów. Nie ulega
też wątpliwości, że w wielu wypadkach właśnie utożsamienie się
z imperialną Rosją nie tylko dawało artystom poczucie satysfakcji, ale też prowadziło do demonstrowania mniej lub bardziej
zjadliwej arogancji wobec obcych, w szczególności zaś wobec
ludów przez Rosję zniewolonych.
Tak właśnie ma się rzecz ze stosunkiem Brodskiego do Ukrainy i Ukraińców. Używanie w wierszu pogardliwego określenia
„chachły” jest tego bodaj najdobitniejszą manifestacją. Uznanie
z kolei, że ich literatura – w tym wypadku twórczość Tarasa Szewczenki – w zasadniczy sposób jest mniej wartościowa od rosyjskiej, tu reprezentowanej przez Aleksandra Puszkina, jest wyrazem jeśli nie poczucia wyższości, to w każdym razie niezdolności
przyjęcia do wiadomości, iż jest to twórczość wysokiego lotu.
Dlaczego tak się dzieje? Jednym z powodów w wypadku Ukrainy
ROSYJSKI
KOMPLEKS
UKRAIŃSKI
Tłum.: Leszek Szaruga
jest swoisty kompleks, jaki odczuwają Rosjanie wobec swych
pobratymców. Pisze Brodski o „rwanych korzeniach” dziejów ukraińskich. To prawda, ale to przecież skutek opresji, jakiej te dzieje
poddawano w ciągu wieków. Prawdą jest jednak i to, że często
w omówieniach tych dziejów mamy do czynienia ze swoistym
szwindlem językowym, jak choćby wtedy, gdy prezydent Putin
mówi o tym, że Kijów jest „matką ruskich miast” dając tym samym
do zrozumienia, że w zasadniczy sposób dzieje ziem ukraińskich to kolebka dziejów Rosji. Określenie „ruski” nie jest jednak
przecież jednoznaczne z określeniem „rosyjski” - Rosja jest tworem historycznie późniejszym, młodszym. I to jest podstawą jej
kompleksu wobec Ukrainy. Nie przypadkiem przywołuje Brodski miasto Konotop: tam odbyła się w roku 1659 bitwa uważana
za największe zwycięstwo wojsk ukraińskich nad rosyjskimi – tu
pojawia się nad miastem Lenin jakby unieważniając w ten sposób dawny triumf Ukraińców. Z kolei bitwa pod Połtawą w roku
1709 to rozgromienie przez Rosjan wojsk szwedzkich sprzymierzonych z ukraińskimi, a jednocześnie zwycięstwo, które, po późniejszej przewadze nad Napoleonem, stanowi wejście Rosji na
„europejskie salony” i uczestnictwo w klubie (Kongres Wiedeński) decydującym o porządku na kontynencie (po Jałtę włącznie).
Każdy, kto przeglądał podręczniki historii literatury ukraińskiej
i rosyjskiej wie, że obie zakorzenione są w literaturze staroruskiej,
wszakże niewielu wie, że jeden z zabytków tego piśmiennictwa,
„Słowo o wyprawie Igora”, Ukraińcy czytają w ruskim oryginale,
Rosjanie zaś w przekładzie na język rosyjski. Tu więc pojawia się
kwestia kompleksu młodszego brata, który nie z ducha jest, lecz
jedynie z ciała. Mamy tu do czynienia z sytuacją podobną do ej,
jaką komentował w liście do Galatów św. Paweł mówiąc o prześladowaniu Izaaka przez Ismaela: „Ale jako na on czas ten, który się był urodził według ciała, prześladował tego, który się był
urodził wedle ducha, tak się dzieje i teraz”. Pierworództwo Rusi
jest tyleż niezbywalne, co niewygodne: należy zatem, co czynią
Rosjanie od trzech stuleci, traktować Ukraińców, owych „chachłów”, jako starszych, lecz przecież nie w pełni rozwiniętych,
niepełnosprawnych braci, których postępowaniem oni muszą
kierować. Taką postawę demonstruje Brodski.
Wiersz Biełowa nie jest tylko odpowiedzią na utwór Noblisty
– jest zakwestionowaniem tego, co trafnie w roku 1914 opisał
Lenin w tekście zatytułowanym „O dumie narodowej Wielkorusów”. Wewnętrzna krytyka takiej postawy – widoczna wszak jeszcze w „Liście filozoficznym” Czaadajewa (uznanego oficjalnie za
człeka niespełna rozumu, skazanego na ówczesne „psychuszki”)
- traktowana jest w Rosji z zasady jako akt niewierności i odstępstwa, co nie znaczy, że jest zjawiskiem rzadkim, niespotykanym,
zawsze jednak jest aktem cywilnej odwagi.
Leszek Szaruga
30
Migotania 43
Grzegorz Musiał
Sobota 18 maja, Modica
Jednodniowy wypad z Raguzy do Modici. Czytam w przewodniku: Motica. Tak to miasto kiedyś się nazywało. Motyka?
Za zakrętem szosy kończy się nadmorskie urwisko i nagle rozpościera się przed nami kolejne sycylijskie miasto – podobne
do amfiteatru, otoczone trybunami górskiego pasma. Z przodu, wspaniała złocista postać Katedry. Za jej plecami, wspinają
się gromadą pod górę, po kamiennym zboczu, jednopiętrowe
domki pod cynobrowymi dachami. Niebo wciąż wodnisto-błękitne, ale pociągnięte akwarelami mgiełki – już wzbiera za nim
wściekła kipiel upału. Co za miasto! Kolejna teatralna dekoracja do opery Mascagniego. Jak okiem sięgnąć – barok, barok.
Ciężkie, grube ochrowe mury, zmuszone przez tych sycylijskich
geniuszy do tańca brzuchami swoich fasad – pogiętych, sfalowanych, skręconych w słońcu na marmurowych szczytach oślepiająco białych schodów, którym obowiązkowo salutuje szpaler
palm i oleandrów, szeleszczący od porywów gorącego wiatru.
Sycylijski kamień, ręce architektów wyrywały z ziemi, rzeźbiły go w fantazje i arabeski, a potem rzucały w górę zmuszając
do powietrznych akrobacji, do zastygania w girlandy i balkony,
w lwy, akanty, maszkarony i ukwiały, w kwietne kapitele pilastrów i półkolumny, w pokryte łuską kopuły i lekkie jak cukrowe wydmuszki wieże katedr, w całą tę kipiel form, przypominających sen szaleńca o nowej definicji piękna. Zakola ulic mkną
żwawo, pod pękającymi od pychy fasadami. Mieszkańcy już się
poukrywali za spłowiałymi, zielonkawymi okiennicami. Na balkonach, za kutymi balustradami, lekkim snem sjesty drzemią białe
od kurzu opuncje. Nagle, zza żaluzji dobiega dźwięk organów
Hammonda i spokojna toccata Bacha, wezwana do życia palcami
kogoś, kto nie może spać. Czupryny drzew to niskie prostopadłościany, ostrzyżone na van Damme’a. W ciszy grzechoczą pierzaste sztylety palm. Sirocco od morza – arabski oddech Afryki.
Nagle widzę wszystko na żółto, na ochrowo! Święci ze schodów przed Il Dumo idą wprost na mnie, szeregami! Święty Piotr
w środku, palcem grozi, wskazuje niebo! Fasady, wszędzie fasady, jak rozłożyste tiurniury wieńczące kaskady schodów!... Pusto.
Jedyny człowiek, to stary inspicjent tego teatru, który jak ziarnko pieprzu przycupnął u pysznej kaskady schodów i widocznie
od ciągłego w górę, w dół, w górę, w dół tego obłąkanego miasta, też dostał pomieszania zmysłów, bo klepie się po kolanach,
coś żuje, krzyczy radośnie, wtem podnosi się, patrzy groźnie
i jak święty Piotr nad jego głową, palcem pokazuje niebo. Schodami w górę, w górę… Kościół San Georgio – wspaniała barokowa fasada. Kościół San Giovanni – jeszcze wspanialsza barokowa fasada. Kościół Santa Maria di Bethleem – najwspanialsza
barokowa fasada… Silvio to wszystko fotografuje – nie, on to
pożera, jak kopy tych swoich owoców morza na talerzach sycylijskich trattorii. Patrz! – krzyczy, wskazując na jakiś gzyms barokowy. Chodź! – przywołuje mnie władczo z głębi ślepego zaułka,
nad którym tym razem góruje – co za ulga! – szczerbata saraceńska wieża z zegarem. Pod nią domek piętrowy, na jego ścianie – tablica pamiątkowa. To tu, w 1901 r. narodził się Salvatore
Quasimodo…. Nareszcie powiew wiersza, w tym twardym szaleństwie kamiennym... To on tu biegał? W górę, w dół, w górę,
w dół, wciąż po tych schodach? Dla mnie, pójść po cukier do
sklepiku, to była chwila, klap-klap sandałkami po bruku mojej
ulicy Kołłątaja i już byłem w ciemnym, pachnącym kiszoną kapustą wnętrzu otoczonym ladą, na której królowały szklane słoje
pełne kolorowych żelatynowych myszek, złociste puszki z kanoldami i cud dwudziestego wieku: aparat do prześwietlania jajek,
który mała, gadatliwa sklepowa w brudnej białej koronce przyczepionej do głowy dwiema wsuwkami, uruchamiała dla specjalnych klientów pstryknięciem potężnego włącznika z bakelitu. A tu – aby przynieść matce „pół kilo cukru”, biedny Salvatore
musiał z dobrą godzinę biec schodkami w górę i w dół, w górę
i w dół na trasie, nie przymierzając, jak z Bystrego na Krupówki i z powrotem. Tłumaczę Silviowi, że być pisarzem – to znaczy kondensować wrażenia. Robić z nich destylaty, zawęźlać
je w słowa, brzmienia, metafory, wciskać do najkonieczniejszej
formy, aby idealnie pasowały do swych znaczeń. W tej dziwnej,
tajemniczej czynności mózgu, wspomnień, wyobraźni, nadmiar
wrażeń może tylko przeszkadzać. Pisarz nie musi, a nawet nie
powinien biegać spocony po ulicach z aparatem fotograficznym
w ręku. Jemu starczy siedzieć, gapić się. Jedna jedyna ręka kelnera w Tandilu więcej mu powie, niż dziesiątki stron „naukowo
opracowanych” przewodników i analiz. To nie jest filister, gromadzący wrażenia jak zdechłe motyle w gablotkach, przyszpilone do przeszłych dat i zapomnianych, nieważnych zdarzeń –
razem z setkami blednących fotografii, których, zapakowanych
w albumy, już potem nikt nie ogląda – poza jakimś wnuczkiem,
gdy po śmierci dziadka, przy okazji wynoszenia odziedziczonych
mebli rodowych, te niepotrzebne albumy rzuci na śmietnik,
uroniwszy przez nieuwagę do kałuży jedno czy drugie zdjęcie
pod Wezuwiuszem, czy przed fasadą katedry w Modica... – tak,
to samo, które jest w tej chwili tak pieczołowicie ustawiane, tak
pieszczone w odpowiednich naświetleniach, perspektywach…
Pisarz to wszystko wie… on to musi wiedzieć. To wiedza niepopularna wśród turystów, wiedza, czyniąca go odludkiem, dziwakiem – a będąca jego krwią i oddechem, o ile jest dobrym
pisarzem, a nie reportażystą do kolorowych tygodników, zbierającym dla swych czytelniczek przepisy na ostrygi w cieście lub
nową farbkę do włosów.
Wszystko wynagrodzone, w dwie godziny później! Pusta plaża
Marina di Modica, zamykany bar plażowy pod palmową strzechą, obok wyciągniętego na brzeg i zostawionego tu już chyba
na zawsze, starego jachtu motorowego o szumnej nazwie „Titanic”. Zachód słońca, który, jak zawsze na południu, jest spektaklem powolnego rozpuszczania się białej perły dnia w miodzie
półsłodkiego wina zmierzchu, zabarwionego kroplą krwi. Pływanie już o zmroku w ciepłym Morzu Śródziemnym, w którym
zanurzam się powoli, jakbym wkraczał w basen świętych wód
w jakimś misterium orfickim. Fale, wzniecane dmącym wciąż
od Afryki gorącym wiatrem, przypominają Bałtyk. Skóra prawie
natychmiast wysycha po wyjściu z wody. Leniwe pakowanie się
do samochodu, potem leniwy powrót do Raguzy, przy wtórze
trąbiącego za nami węża aut. Ale nam nigdzie się nie spieszy.
W hotelu – rozpacz. Telewizor nie działa! I jak to teraz będzie?
Bez telewizora?! Czy to w ogóle można sobie wyobrazić?!
Alarm na cały hotel. Wzywanie uprzejmego recepcjonisty. Nic
z tego. Kaput. Ja, oczywiście, jestem bardzo zadowolony. Nie
na długo. Przynieśli nowy telewizor (i znów recepcjonista –
ten bardzo uprzejmy, o oczach handlarza małymi tajlandzkimi
dziewczynkami).
Poniedziałek, 20 maja, Agrigento
O szóstej rano wymeldowanie z naszego hoteliku Jonio. Z tej
niby zwykłej rzeczy, sycylijskie powietrze robi cały akt opery. Preludium daje Silvio, który zwykł wstawać o różnych porach i tak
wyćwiczył swój organizm, że bez budzenia wstaje kiedy chce.
Dziś budzi się o piątej i zaraz włącza telewizor. Czy jest coś straszliwszego, niż jazgot tego pudła o piątej rano? Program krajoznawczy o Friuli – niezwykle pożyteczny o tej porze. W recepcji
– kolejny bardzo uprzejmy pan, ale tym razem ten starszy, od
Antonella da Messina. Wyrafinowana stara kultura
nie przeszkadza mu doliczyć nam za każdy dzień po
pięć euro za głowę. Gdybyśmy zapłacili z góry, byłaby
ulga – tłumaczy (bardzo uprzejmie). Ach, więc dlatego namawiał nas, żebyśmy „nie śpieszyli się” i zapłacili
przy wyjeździe… Bardzo inteligentny rabunek. W tej
chwili okazuje się, że moja karta nie działa. Przy trzeciej nieudanej próbie wczytania kodu, twarz konesera sztuki ściąga bolesny grymas. Patrzy mi głęboko
w oczy, które mówią: ty polski złodzieju! Zaraz spod
marynarki wyciągnie małe czarne magnum, i kasa
na stół, albo po was. Wstrzymuje się chyba tylko dlatego, że Silvio zaczyna paplać po neapolitańsku. No
tak, my mafiosi, jakoś się dogadamy. Idziemy na bok i
wygrzebujemy z kieszeni resztki gotówki. Każde pięć
centów się liczy. Okazuje się, że mamy dokładnie, ile
trzeba. Dzięki ci, święty Aleksy, patronie żebraków i
włóczęgów! Na parkingu bankomat i kolejna próba
uruchomienia karty. Niestety, wyświetla się informacja, że „mój kredyt został wyczerpany”. Jak to! Przecież było tam mnóstwo pieniędzy. Silvio już nie ukrywa paniki. Perspektywa utrzymywania nas obu przez
resztę wakacji wprawia jego gruczoły w stan, w którym niemożliwe staje się wymówienie najprostszego słowa. Coś duka, oczy wytrzeszczone, bezwolnie
daje mi ostatnie pięć euro, gdy idę do tabacchi kupić
najtańszą kartę telefoniczną, bo na domiar złego, w
mojej zdezelowanej komórce wyświetliły się ostatnie
impulsy. A trzeba najpierw poszukać numeru banku
w polskiej informacji, potem zadzwonić do banku,
licząc na to, że pani po głosie rozpozna moja osobę –
to ja, ten pan, co z wdzięczności z kartę VIP przyniósł
pani czekoladki! – na szczęście, po dłuższym pukaniu
się pięścią w czoło, przypominam sobie jej nazwisko:
Parzonko! Wiedziałem, że coś z gastronomii… Ale
wpierw trzeba czekać do dziewiątej, aż w Polsce i w
Italii otworzą się banki, Silvio bowiem w ogóle nie
ma karty, wszystko za gotówkę… Z parkingu widzę
migające za oknem recepcji blade oblicze konesera sztuki. Ma
z nas uciechę, już drugą godzinę siedzimy w aucie, i nawet benzyny nie mamy za co zatankować. Potwierdza się wersja rozpowszechniana przez włoską telewizję, odkąd na via Appia Antica przyłapano polskie kurewki, które okazały się studentkami
i paniami docent – że Polacy to wysoce podejrzana nacja. Lepiej
trzymać się od nich z daleka.
*
Teraz siedzę w Agrigento, a raczej pod Agrigento – w Valle
dei Templi, czyli w Dolinie Świątyń. Silvio, usłyszawszy, że pani
Parzonko „w drodze wyjątku” podwyższy mi kredyt na karcie
i już jest on w drodze – udzielił mi pożyczki na kawę w wysokości
jednego euro. Nade mną żółta, a właściwie, pardon, sraczkowata świątynia Konkordii, czyli zgody. Czytam w przewodniku, że
chodziło o zgodę w 4 wieku przed Chrystusem, pomiędzy rzymskimi patrycjuszami a plebejuszami. Czyli, że albo to jest późniejsza budowla rzymska, bo Grecy osiedlali się tu ze dwa wieki
wcześniej, albo grecka, przyswojona potem przez rzymian. Co
mnie to obchodzi. Pisarz szuka ciszy. Dość ma zdarzeń. W natłoku zdarzeń, nie słyszę głosu swojego milczenia. Moja dusza już
nie śpiewa, a mamrocze coś do siebie, poirytowana. Tak zwane
życie – czyli to coś, co kochają reportażyści pism kolorowych –
jest największym wrogiem ducha. Z tego powstają książki przygodowe, a nie literatura. Literatura potrzebuje wolniejszego przesuwu taśmy, niż to się dzieje na filmie życia. Przy tej prędkości,
słowo nie nadąża przyrosnąć do swego znaczenia – jak małża,
nie zdąży przyczepić się do skały, bo już ją zmywa następna fala.
Tak zwane „prawdziwe życie” – to, do którego odwołują się wciąż
tak zwani „realiści”, ci „stąpający po ziemi”, których bogiem jest
„konkret” – słowo, które nieustannie powtarzają – jest w istocie
nierealne. Ono samo siebie unicestwia pędem własnych zdarzeń. Jeśli nie posłużą one do emanacji ducha – to nic z nich nie
wynika poza szumem i narkotycznym upojeniem prędkością, jak
u kierowcy wyścigowego. Kontemplacja – oto życie prawdziwe,
życie duchem, a nie biologią tego żarłocznego zwierzęcia, które
pasożytuje w człowieku. Prawdziwe życie – w poszumie wiatru,
jak u Ezechiela. Kiedy Bóg przemawia.
Grzegorz Musiał
Ryc. Zbigniew Ikona-Kresowaty
Gazeta literacka
31
DZIENNIKI – PODRÓŻE
Z cyklu: Dziennik włoski. Sycylia (18)
MARE INCOGNITUM
Adam Majewski
BŁĄD MASZYNERII
JEST
BŁĘDEM CZŁOWIEKA
B
ezrobocie stanowi problem – ekonomiczny. Wskazuje on wynikające ze znacznego zaniżenia rzeczywistej liczby bezroprzede wszystkim na marnotrawstwo zasobu, jakim jest botnych (część osób unika urzędowej rejestracji, choć aktywnie
praca. Świadczyć może także o nierównym dostępie do wyko- poszukuje pracy), a także jednoczesnego znacznego zawyżenia
nywanych zawodów i niewłaściwej selekcji siły roboczej. Gospo- rzeczywistej liczby bezrobotnych (ze względu na okazyjne lub
darka każdego kraju borykającego się z problemem bezrobo- trwałe zasilanie szarej strefy przez osoby o statusie bezrobotcia wśród obywateli utrzymuje swój stan poniżej możliwych do nych, emigrację zarobkową czy wykonywanie przez część nieosiągnięcia zdolności produkcyjnych, a zatem, w pewnym sen- pracujących nieodpłatnych, regularnych i całodziennych prac
sie, nie jest wydajna. (Syndrom braku tak rozumianej wydajności w gospodarstwie domowym – wychowywanie dzieci czy opieka
charakteryzuje większość gospodarek światowych; wyjątek „od nad osobami chorymi). Zatem w tradycyjny model bezrobocia
reguły” stanowią państwa totalitarne, gdzie dylemat bezrobocia wpisany jest swoisty paradoks, a nawet specyficzna niemożność
rozwiązywany jest na drodze
zastosowania odpowiedniej skaurzędowych nakazów pracy
li do zbadania jego rozmiarów.
i powszechnego etatyzmu).
Wydaje się, że najwłaściwszy
Istotą problemu bezrobyłby model bezrobocia trakbocia zarówno w Polsce, jak
tujący niewykorzystany poteni na świecie jest rodzaj zależcjał pracy jako jeden z zasobów
ności między rynkiem pracy
uwolnionych z powodu, na przya mechanizmami selekcji siły
kład, dokonującego się postępu
roboczej. Zjawisko to dotytechnologicznego oraz reorientaka szczególnie boleśnie tych
cji gospodarki. Z drugiej strony –
ludzi, którzy nie mogą wejść
ten sam zasób należałoby traktona rynek pracy z powodu nie
wać jako stratę, pewnego rodzaju
posiadania odpowiednich
marnotrawstwo zarówno potenkwalifikacji, bądź tych ludzi,
cjału siły roboczej, jak i kapitału
którzy je utracili wskutek dłuludzkiego. Bezrobocie wpływa
gotrwałego braku aktywności
bowiem na okresowe lub trwałe
zawodowej, wymuszonej zwyzawieszenie większości istotnych
kle przez wpływ niekorzystdla jednostki form społecznego
nej koniunktury. Bezrobocie
współuczestnictwa i samorealinie dotyka wyłącznie ludzi
zacji – za wyjątkiem tych, które
o niskiej efektywności –
mogą się zrodzić i rodzą pomięw sensie ekonomicznym,
dzy grupami zmarginalizowanych
korzystających niejednokrotlub wykluczonych jednostek.
nie z różnych form wsparcia
W takim razie postęp technosocjalnego, lecz także ludzi
logiczny wydatnie obniża popyt
o niewykorzystanym lub niena pracę, a co za tym idzie –
rozpoznanym potencjale.
w jakimś stopniu wstrzymuje rozProblem bezrobocia komwój społeczny. Oszczędzanie praplikuje brak odpowiedcy ludzi, poprzez wykorzystywaniej skali, która pozwalałaby
nie w ich zastępstwie technologii,
mierzyć jego zakres. Stopa
co jest nieuniknione i korzystnie
bezrobocia, jako jeden ze
wpływa na jakość oraz efektywwskaźników, nie dostarcza
ność produkcji (w tym usług),
szczegółowych informacji na
oznacza zarazem trwonienie,
Mężczyzna poszukujący pracy, Niemcy, 1928.
temat rozmieszczenia rzeczya nawet dewastację kapitału
(en.wikipedia.org/wiki/Unemployment)
wistych ognisk bezrobocia
ludzkiego (podobną w swojej
w skali regionu czy jednostki osadniczej („lepsze” i „gorsze” dziel- skali do dewastacji środowiska naturalnego planety). Niszczenice miast). Nie ulega też wątpliwości, że mechanizm selekcji siły nie kapitału ludzkiego odbywa się przede wszystkim w trakcie
roboczej skazuje mieszkańców mało atrakcyjnych pod względem zmiany paradygmatów światowej gospodarki, jak i fundameninwestycyjnym obszarów, jak i osoby nieskłonne do poszukiwa- talnego przebudowywania struktur ekonomicznych – na przynia zatrudnienia w innych regionach kraju na trwały brak pracy kład w czasie recesji.
i związane z nim problemy.
Reorientacja gospodarki przemysłowej w gospodarkę oparSpołeczny wymiar bezrobocia, wyrażany poprzez zakres tak tą na wiedzy zaowocowała pojawieniem się szeregu nowych
zwanego wykluczenia społecznego, przeradza się niejednokrot- specjalizacji zawodowych, które przyczyniły się do znacznego
nie w zagadnienie polityczne. Osoby wykluczone ulegają ideolo- wzrostu zatrudnienia wśród osób młodych, posiadających spegizacji i indoktrynacji, a ta prowadzi do niebezpiecznej radykali- cjalistyczne wykształcenie i gotowych do podejmowania nowezacji nastrojów, zarazem prowadzącej do dalszego wyobcowania go rodzaju wyzwań. Taki stan rzeczy – wydawać by się mogło,
i jeszcze większego pogłębienia niezadowolenia (przykładem korzystny w wymiarze struktury zatrudnienia – wiąże się z wygeniech będzie pogorszenie się sytuacji pracowników przemysłu nerowaniem w naszym kraju olbrzymiej próżni zawodowej. Znastoczniowego i górników w latach 90. XX wieku). Okazyjne zain- lazły się w niej – osoby bez wykształcenia i bez możliwości jego
teresowanie liderów opinii publicznej i polityków bezrobociem zdobycia lub z dyplomami bez wartości; osoby, które nie potrastrukturalnym oraz brak zakrojonych na szeroką skalę inicjatyw fią przystosować się do współczesnej dynamiki rynku pracy (to
lokalnych cementuje status osób wykluczonych, sytuując je na pokłosie etatyzmu w czasach PRL); również osoby, które repremarginesie jakiegokolwiek życia zawodowego czy też na skra- zentują – mimo doskonałych umiejętności i kwalifikacji – zawoju minimalnej konsumpcji dóbr.
dy przynależące do branż schyłkowych (szewstwo, krawiectwo,
Tradycyjny model bezrobocia obejmuje niezatrudnione oso- zegarmistrzostwo itd.).
by w wieku produkcyjnym, które nie prowadzą działalności
Bezrobocie w obliczu dokonywania się gruntownego przegospodarczej lub nie posiadają gospodarstwa rolnego, jak i nie kształcenia paradygmatu gospodarki przemysłowej w gospoposiadają prawa do świadczeń socjalnych – renty bądź emery- darkę opartą na wiedzy staje się w chwili obecnej problemem
tury. Wadą takiego ujęcia jest pewnego rodzaju przekłamanie, prawdopodobnie nie do rozwiązania. Nie można odpowiedzialnie
32
Migotania 43
rozważać na jego temat, wykorzystując ujęcie neoklasyczne
w ekonomii – bezrobocie w Polsce bez wątpienia nie jest dobrowolne i nie wynika z nadwyżki globalnej podaży pracy, wpływającej na obniżenie płac do poziomu nieakceptowanego.
Z kolei ujęcie keynesowskie nic nie zmienia, ponieważ wiąże się
z wikłaniem w postawę roszczeniową – żądaniem zwiększania
wydatków rządowych, czyli zarazem podatków, a co za tym idzie
– marnotrawieniem części pozyskanych środków (rozrastający
się sektor budżetowy) i nieefektywną ich dystrybucją (decyzje
urzędników oraz polityków). Natomiast ujęcie monetarystyczne – manipulowanie stopami procentowymi oraz podażą pieniądza – nie skutkuje pewnym, dającym się łatwo przewidzieć
rezultatem, a zatem również nie stanowi klucza do rozwiązania
problemu bezrobocia.
Rozwiązywaniu dylematów związanych z bezrobociem nie
sprzyja krytyka socjalnych form pomocy osobom pozbawionym źródeł dochodów. W powszechnym dyskursie na temat
bezrobocia podważana jest zasadność przeznaczania środków
na zasiłki, które pomagają osobom bezrobotnym w codziennym
życiu, a widzi się zasadność w kierowaniu funduszy na rozbudowę form doszkalania i rozwoju umiejętności zawodowych. Taki
pogląd jest zgodny z hipotezą gospodarki opartej na wiedzy,
a zarazem wyraża intencjonalny charakter niektórych z jej postulatów (programy szkoleniowe, w szczególności z funduszy unijnych, nie zawsze powstają w odpowiedzi na uczciwą diagnozę rzeczywistych potrzeb bezrobotnych i pracodawców). Choć
zapewne tego rodzaju formy pomocy stanowią istotny i póki co
jedyny czynnik restaurujący utracony kapitał ludzki i przyczyniający się do ponownego uspołecznienia jednostek wykluczonych
z powodu długotrwałego braku pracy.
Trudne do rozstrzygnięcia pozostaje zagadnienie właściwego
sposobu udzielania pomocy osobom bez pracy, skoro tradycyjny model bezrobocia nie obejmuje całego zróżnicowania zjawiska oraz wszystkich jego aspektów – ekonomicznego i społecznego, a czasami także politycznego.
Adam Majewski
Mężczyzna poszukujący pracy, Niemcy 1949.
(en.wikipedia.org/wiki/Unemployment)
Treść zapowiada interesujące wnętrze;
życie w granicach skutkujących efektem
rodeo, jeśli na banderze naszych czasów
POEZJA
Pójdziesz, ludu, do piekła
Piotr Gajda
znajduje się XIV-wieczna ilustracja
wymiotowania, pochodząca z Tacuinum
Sanitatis. Bądźcie zdrowi, obywatele,
Fot. Jerzy Suchanek
u których nudności wywołują słupki!
Na każdym usadowili się tłuści Szymonowie
Słupnicy, by być bliżej niebiańskiego
dobrostanu. Na czyich plecach się tam
wspięli, niczym błogosławieni purpuraci
w aureoli klimy, scholastyczni święci
rozlani na pokrytych skórą siedzeniach
limuzyn o nadwoziach dłuższych niż droga
krzyżowa? Nieważne, skoro i dla nas
mają podarki, odchody od ich dochodów
zawinięte we flak, byśmy mogli ich dary
przełykać jak metkę; kiełbasę surową
Planeta Krawiec
z mięsa wieprzowego w osłonce sztucznej,
smarowną, dobrze przyprawioną
z wyczuwalnym aromatem dymu.
Ciemność, ciemność widzisz! Los człowieczy. Existere
w rytm uderzeń dobosza w werbel galopującej jawy.
Komu więc obłok, dla kogo zaś obrok? Wrzucone
Muzyka sfer
do jednego worka, nadal są tylko pustym trzosem.
Ach, gdybyś chociaż urodził się pod dobrą gwiazdą!
Lecz na niebie nie ma już gwiazd, są kryształy Swarovskiego.
Z głową przy podłodze zacięcie powtarzasz: nadal
słyszę tekst. I nie mylisz się, kiedy monolog wewnętrzny
gorączkowo kopiuje słowa Keplera, by potem grać
tajemnicą sfer. Lecz zmięta kurtyna świata przygniotła
Dzięki nim możesz uczynić z prostej kreacji suknię
koktajlową, a odziany na bogato, nie jesteś nagi!
Nie musisz czynić dalszych wysiłków, trudząc się
także ten amfiteatr. Umknęli z niego techniczni zamiatający
światło, suflerzy jąkający się od kawioru i wódki.
Co zrozumiałe, strop ma fakturę chorej trzustki,
zatem nikt nie będzie w stanie zrozumieć akustyki
tego miejsca ani metafory wywróżonej z rozwleczonych
wnętrzności libretta – pasty z ludu. Przy tym reszta
choreograficznych zabiegów jest milczeniem panelistów
nad konstytucją, jeżeli to tylko grafomański opis.
rzemiosłem; wyrobem świecidełek i optyki myśliwskiej.
Jak myśliwy polujący w ciemnościach. Jak ślepiec
puszczający dłoń innego ślepca. Chcesz tańczyć
do wybijanego tempa. Na środek parkietu prowadzą cię
duszki-cekiny, dżety, co przysiadły na tipsach kobiet
szykujących się do karnawału. Hi, hi, chichot losu, blichtr,
błysk! Bóg się skrapla? Nie, to łzawi soczewka kontaktowa
przyklejona do oka, lśniąc jak ostatni guzik, na który zapięto
rozum świata.
Duch
Żył w skafandrze, w który podstępnie
przyoblekli go kłamcy, chcąc izolować ducha
od otwartych przestrzeni, żeby już nigdy
nie poszybował wysoko jak dron, lecz jak on
spadł z hukiem na dno wąwozu, bo kłamiąc,
pragnęli, by był jak Brytyjczycy w roku tysiąc
osiemset czterdziestym drugim, z których
szesnastu i pół tysiąca opuszczających
w pośpiechu Kabul jeden dotarł do Indii.
Martwe dusze
Człowiek, który pragnął wybielić się w pralni,
odjeżdża z kwitkiem. Czyżby gdzie indziej prano
superego i faryzejskie sumienie? W innych
pomieszczeniach traktowano proszkiem ixi id?
To, co nie mieści się w ludzkim pojęciu, wędruje
do zsypu, do którego strącono pół-boga,
pół-twaroga. Plami tam wykwintny całun świata
jak upiór nie z tego świata. Jeśli objętość plamy
równa jest wymiarowi win o konsystencji pomady
wypływającej z otwartej konserwy rybnej, nastały
czasy ponownego oświecenia. Bóstwo, strącone
na dno niesortowanych śmieci, nie ma żadnych
szans na materializację w ramach cudownego
recyklingu; nie przybierze postaci łabędzia, jest
Golemem, Morlokiem z czeluści. A ty przy nim jesteś
cytatem z natury, w którym zapisano maszynowym
pismem, że mięso w tobie również nie jest białe.
Ryc. Zbigniew Ikona-Kresowaty
Gazeta literacka
33
PROZA
Paweł Drąg
C
hciałbym sprowadzić swój los do wymarzonej wizji,
w której zamykam go w dłoni i mimo że zapewne wyrywać się będzie zawzięcie, nigdy go już nie wypuścić. Tak schowany przed światłem, niczym koń w kopalni, tracić będzie wzrok,
a więc stanie się skazany wyłącznie na moją łaskę lub jej brak.
Każdy jego gwałtowny ruch i tym samym nacisk na moją rękę,
sprawiać mu będzie ból, a dzięki temu, gdy zrozumie swoją sytuację, uzyskam pełną uległość.
Często marzę też o tym, by uwięzić go w magicznej klatce na ptaki, z której nie ma możliwości ucieczki, i spoglądać każdego wieczoru na jego
gasnące podrygi, uśmiechać się triumfalnie lub
śmiać dziko, wygrażać pięścią i wymachiwać palcem tuż przed nim, by zapamiętał sobie raz na
zawsze, że jestem jego władcą i to ja nim steruję,
a jego muzyka gra tylko moją melodię.
To jednak tylko wizja frustrata, gdyż urodziłem
się nijaki, umacniałem się w tym przez lata i dziś
wiem, że mój los może być w każdych rękach, tylko nie w moich.
W kremowym, sterylnym pokoju, spocona położna przyciskała mnie do swojej wielkiej piersi,
głośno rechocząc tuż przy moim uchu i wypluwając z siebie hektolitry śliny oraz zdanie, które stało się moim przekleństwem. – Waży tyle samo co
każde przeciętne dziecko i zdrowie ma tak samo
przeciętne jak większość. – wygłosiła osąd, który
jak sęp zawisł wtedy nade mną.
Od tamtej pory niewiele się zmieniło.
Przeciętność. Słowo, które jest kluczem do mojej
osoby, najlepszym z epitetów, określeniem, które siedzi na mnie okrakiem, ściska za krtań i nie
pozwala wstać z kolan, cokolwiek bym robił i jak
mocno się starał.
Latem mam katar, zimą zawsze jestem przeziębiony, w wieku dwunastu lat przeszedłem operację wycięcia wyrostka robaczkowego, a od trzeciego roku życia noszę okulary. Nie mam prawa
jazdy i zazwyczaj jeżdżę autobusem. W przedszkolu nauczyłem się czytać jako jeden z pierwszych,
a liczyć jako ostatni. Moja matka, przez długie
lata, gdy chciała się mną pochwalić, wspominała
to czytanie niemalże z wypiekami na twarzy. Gdy
jednak ktoś pytał ją o teraźniejszość, jej zapał gasł
i zawsze zmieniała temat. Zawsze. Może dlatego,
że jej syn, gdy kupuje mleko, to jakimś dziwnym
trafem najczęściej wybiera to z najkrótszym terminem ważności?
Mam trzydzieści lat i mieszkam z mamą, która oszalała. Może nie tak dosłownie, ale gdy tata
odszedł z dwudziestoletnią pokojówką z Ukrainy, to coś jej się poprzestawiało. Stała się nieobecnym cieniem,
który niemalże wykonuje tylko jedną czynność: załatwia swoje
potrzeby fizjologiczne. Nie rozmawia z ludźmi, nigdy nie wychodzi z domu, gdy nie musi i kompletnie przestała się śmiać. Nie
pamiętam już nawet, kiedy ostatni raz widziałem jej uśmiech,
który kiedyś kojarzył mi się z przyjemnym łaskotaniem płomieni
z kominka w najzimniejszą noc. Wtedy często wydurniałem się
przy niej, byle tylko go usłyszeć. Dziś już nic nie pomaga. Mama
potrafi siedzieć pół dnia przy oknie i wpatrywać się w ulicę, na
której latami, zawsze o szesnastej piętnaście , pojawiał się tata,
wracający z pracy. Pewnego dnia nie wytrzymałem tego wszystkiego i wydarłem się na nią, złorzecząc, że on nigdy nie wróci
i to jej wina, bo nie dbała o niego tak jak powinna. Wtedy pierwszy raz od dawna spojrzała przeciągle w moje oczy i wybuchła
przeraźliwym szlochem. Nie mogłem go powstrzymać przez całe
południe, choć błagałem ją o spokój, przytulałem mocno, zaklinałem na wszystkie świętości, aż ostatecznie ogłosiłem kapitulację własnym płaczem. W końcu coś ją otrzeźwiło i chwiejnym
krokiem dotarła do swojego pokoju, z którego później dobiegała już tylko cisza. Cisza, która była jeszcze gorsza niż ten szloch.
Nie mogę powiedzieć, że jestem beznadziejny, bo bym przesadził. Przeciętność nie oznacza bycia nikim. Nie jestem brzydki. Miałem kilka dziewczyn, gram całkiem nieźle w piłkę ręczną,
robię dobre spaghetti i trochę pogrywam na gitarze. „Diablo”
przeszedłem jako czwarty z całej mojej klasy. Jestem dość inteligentny i mam paru kolegów, choć przyjaciela żadnego. Czy
to wszystko czyni mnie jednak w jakikolwiek sposób wyjątkowym? Czy jest w tym żar rozpalający ognisko oczekiwań? Moja
codzienność oparta jest na wspominaniu tego czego doświadczyłem i tego czym to życie mogło być, gdybym tylko potrafił
nim inaczej pokierować lub urodził się kimś innym.
Wieczorem, po dniu wypełnionym samoiskrzącymi myślami,
rozbieram się do naga, moczę twarz w zimnej wodzie, zamykam na chwilę oczy, po czym wchodzę do beczki tęsknoty.
Jestem przesądny, więc zawsze pukam w nią trzy razy lewą ręką,
a dopiero potem odkręcam zawór. Wypełnia się ona wtedy moimi wspomnieniami, począwszy od stóp, wędrując coraz wyżej
i wyżej, zalotnie łaskocząc moje ciało. Dotychczas, kiedy miałem
34
Migotania 43
wyjątkowo melancholijny dzień, rekordowo nagromadziły się one aż do mojej klatki piersiowej. Dbam o to,
by nie przekroczyć tej dawki tęsknoty, bo nie wiem co
by się stało, gdyby doszły one powyżej głowy. Myślę, że
mógłbym wtedy się nimi udusić. Wolę tego nie sprawdzać, choć jednocześnie źle mi z tym, gdyż wychowany
zostałem w poczuciu wiecznych ograniczeń, które teraz
mnie paraliżują. Chyba dość trudny ze mnie człowiek.
Lubię czasem odprężyć się w naszym przedpotopowym fotelu,
który pachnie kurzem nawet tuż po sprzątaniu. To ostatni relikt
przeszłości tego domu. Nie licząc mojej matki. Pamiętam, że obok
niego stała tu kiedyś mała półka, na której trzymaliśmy telefon.
To był wyjątkowy aparat starego typu, gdzie w okrągły otwór
wsadzało się palec i przesuwało nim po pojedynczych numerach od zera do dziewięć, wybierając w ten sposób abonenta.
Spoglądając na puste dziś miejsce po nim, myślę o tym, że
zostałem brutalnie wyrwany, bez pytania czy ostrzeżenia, cza-
Beczka
som, kiedy chcąc spotkać się z kolegą, przykładałem tę wielką
słuchawkę do ucha, starając się czynić to jak najciszej.
Zamykam oczy i przenoszę się do tych chwil. Słyszę raniący
bębenki w uszach dźwięk i staram się nie oddychać, lecz mimo
to sapię z przejęcia. W końcu dociera do mnie opryskliwe:
– Co?
– To ja, Chudy. Da mi pani Drzazgę?
– Kogo, do cholery?
– Noo... Roberta.
– No dam, dam! Ale ja tu czekam na telefon! Macie szybko
kończyć!
Oddycham z ulgą.
– Wyjdziesz Drzazga? Draka jest na podwórku, Mały dostał od
wujka procę i rozbił okno starej Makowieckiej!
– Super! Dobrze tak, wiedźmie! Już lecę, czekaj na mnie przy
bramie!
Wpatruję się w napięciu w wylot z kuchni, czekając na to, aż
zza różanej zasłony wyłoni się mama i zacznie na mnie krzyczeć,
zbulwersowana, że narażam rodzinę na niepotrzebne koszty i
mogłem pójść po kolegę, zamiast dzwonić. Czekanie się jednak
przedłuża, a ja zmuszony jestem wyrywać się z objęć przeszłości. Z trupim uśmiechem przemawia do mnie prawda, szepcząc,
że to się nigdy już nie zdarzy.
Nie wybiegnę już bez śniadania z domu, nie przycisnę długo
domofonu, nie usłyszę zasapanego, dziecinnego jeszcze, głosu
i nie powiem radośnie: wyjdziesz? Teraz, ale i to wcale nie jest
pewne, jedynym momentem, kiedy będę mógł wypowiedzieć
to słowo, będzie czas, kiedy dukając oklepane sformułowanie,
oświadczę się jakiejś zdesperowanej blondynce z dwójką dzieci,
która wykończona barwnym erotycznie życiem i walką z rozstępami, szukać będzie już jedynie przeciętniaka, gwarantującego
jej pozory poczucia normalności.
Zauważyłem go pod najlepszym światłem w domu – w łazience. Był krótki i biały, ale wiedziałem, że to początek czegoś pięknego, więc oszalałem ze szczęścia. Stał się od tej chwili moją
tajemnicą i największą dumą. Każdego wieczoru, gdy brałem
prysznic, nerwowo sprawdzałem czy wciąż tam jest i gdy okazywało się to faktem, czułem olbrzymią ulgę. Mój pierwszy włos na
jajach, dowód mojej rodzącej się męskości, jak i obietnica nienazwanego i jeszcze nieznanego, czegoś co tliło się już pod moją
czaszką, wypełniając podświadomość i noce, gdzie budziłem
się zziajany i mokry, z uczuciem ciepła w podbrzuszu i gorączką na policzkach.
Gdy było już ich więcej, coś pchnęło mnie ku temu, by oglądając przed snem film animowany, niezdarnie włożyć rękę w majtki,
kiedy na ekranie telewizora pojawiła się piękna królewna. Och,
wcale nie podobała mi się wtedy erotycznie! Gdy jednak patrzyłem na nią, to mimowolnie się uśmiechałem, a wokół ust przelatywał mi delikatny dreszcz. Dotykając nieśmiało swojego prącia, myślałem o jej żółtych włosach, wpiętych w nie kolorowych
wstążkach oraz o błękitnej toni jej wielkich na pół twarzy oczu.
Nikt tak jak ona nie wspinał się po drzewach i nie ratował przyjaciół przed niebezpieczeństwami. Była dzielniejsza niż wszyscy
faceci z tej bajki! Kiedy dostała kwiatka od małego elfa i zarumieniły się jej policzki, poczułem drganie, a instynkt podpowiedział
mi co mam z tym zrobić. Czując rosnącą przyjemność, szeptałem w kółko jak bardzo jest wspaniała, aż nagle, raptownie, poczułem żar zalewający
ciało, a potem doświadczyłem wystrzału, po którym aż zakręciło mi się w głowie. Później leżałem
bardzo długo w łóżku, przestraszony sobą, pełny
niepokoju i rozważań czy aby na pewno nie zrobiłem czegoś złego. Chyba już nigdy później się
tak nie czułem, gdyż wątpliwości zastąpiła rutyna.
W takie gorące, letnie popołudnia, które dzisiejsza młodzież spędza przed swoimi laptopami, ja
tęsknię za czasami, których nie mogłem doświadczyć, bo naturalnie zakończyły swój żywot, kiedy moje pokolenie zaczęło dorastać. Nigdy nie
zabrałem i już nie zabiorę magnetofonu na boisko
do koszykówki, nie włączę głośno amerykańskiego, brudnego rapu i nie przybiję kilku „żółwików”
z innymi niepokornymi młodzianami. Nie będę
grał do utraty tchu, do ostatniej suchej nitki mojej
koszulki, do momentu, kiedy każdą drobiną zmęczonego ciała zbliżam się do granicy wytrzymałości. Po wszystkim, głośno przeklinając i śmiejąc
się z byle głupot, nie usiądę o zmroku na środku
boiska i nie usłyszę pstryknięcia otwieranej puszki piwa, nie wezmę orzeźwiającego, zimnego łyka
i nie zatracę się w jego kojącej goryczy. Nie położę się później na chłodnym już betonie, nie spojrzę w gwiazdy i nie opowiem kumplowi o swojej
wielkiej niespełnionej miłości. Nie pomyślę już
nigdy, że ta chwila to dotyk niebios, który spłynął
na mnie, obdarzając moje ciało i umysł pamięcią
tęsknoty, która będzie już we mnie tkwiła zawsze.
Czas, kiedy najdobitniej zdajesz sobie sprawę
z tego, że jesteś facetem, ostatnim sprawiedliwym
na Dzikim Zachodzie, to ta chwila, kiedy odprowadzasz niewiastę do domu. Ona, choćby udawała najsilniejszą, zaspana w brzasku poranka, zamroczona
czernią wieczora lub oślepiona słońcem popołudnia, zawsze wtedy potrzebuje pomocy. A ty siadasz na swoim białym rumaku, łapiesz lejce, rzucasz zachrypniętym głosem, że z przyjemnością
zabierzesz ją do domu i niczym średniowieczny
rycerz wędrujesz z nią aż pod samą klatkę. Jedziesz,
a raczej idziesz, dumny i wyprostowany, mimochodem poprawiając co chwilę koszulę, szukając wzrokiem innych, podobnych
tobie, by mogli zazdrościć ci tego co czynisz. Nieważne nawet kim
ona jest, może być przelotnym zauroczeniem lub zwykłą koleżanką – istotna jest misja, którą spełniasz. Ty, jedyny już taki na tym
strasznym świecie!
Teraz serce już mi tak nie bije, ba, ledwo ono tyka pod tą
stertą tłuszczu, mięśni i kilku warstw skóry. Nie czynię tego
z dumą, lecz z poczucia obowiązku. Wlokę się noga za nogą, patrzę
z kwaśną miną na chodnik, przerywając tę czynność tylko po to,
by spojrzeć na zegarek. Na koniec rzucam jakimś mdłym tekstem i jak najszybciej wracam do siebie, złorzecząc pod nosem
o tym, jaka to była strata czasu.
Życie płynie, a mi pozostało już tylko wspominanie siebie,
gościa, który zasłużył wtedy na mokry całus w policzek i trzepot rzęs na pożegnanie.
Samotnie szukam człowieka, którym wtedy byłem. Z jednym
pragnieniem poszarpanej duszy – choć przez chwilę pomyśleć,
że całe życie przede mną.
Wczoraj próbowałem wstrząsnąć moją mamą. Zebrałem się
w sobie, przełamałem wewnętrzny opór i wparowałem do jej
pokoju. Leżała bokiem na łóżku i tępo wpatrywała się w ścianę.
Na sobie miała starą koszulę nocną, sięgającą jej aż do kostek.
Wyglądała w niej jak czarna niewolnica przed starciem Północ
-Południe. Postanowiłem to wykorzystać.
– Mamo, a pamiętasz jak wchodziłaś kiedyś po drabinie w tej
koszuli i poślizgnęłaś się?
Cisza. Długa, bardzo długa cisza. Chcę krzyknąć, rzucić się
na nią i zacząć okładać pięściami, byle tylko usłyszeć jej głos,
lecz zamiast tego stoję w milczeniu, a raczej bujam się nerwowo na boki.
– Nie. – odpowiedziała.
Odpowiedziała, że nie!
– Przecież zaczęłaś już prawie spadać, a ja cię wtedy przytrzymałem i byłaś bezpieczna! Musisz to pamiętać!
– Nie pamiętam.
– Powiedziałaś wtedy, że twój mały chłopiec tak szybko dorasta i staje się mężczyzną, który może cię przed wszystkim obronić cd. str. 35
i supermarkety. Nie będę wyszydzany przez grubych jankesów,
żaden z nich nie pociągnie mocno za mój kucyk, nie nazwie żółtym sierotą, a ja nigdy nie będę czuł, jakby razem ze mną cierpieli wtedy wszyscy Indianie, od czasów, kiedy powiła niemowlę pierwsza nasza matka. Nie usiądę na najwyższym szczycie
w okolicy, nie zapalę fajki i nie zamknę oczu, by wspomnieć czasy,
kiedy po tych terenach polowaliśmy na bizony i żyliśmy w symbiozie z naturą, która nas żywiła i leczyła. Na koniec trudnego
życia nie zapiję się na śmierć w rezerwacie, tęskniąc za Wschodzącą Tygrysicą czy Biegnącą wśród Traw. Nigdy...
Otwieram oczy i po raz kolejny nie wiem co czyniłem – wspominałem czy śniłem. Dni zlewają się w jedność, tak jak rzeczywistość z ułudą. Jest noc, leżę w łóżku, lecz czy aby na pewno
mogę nazwać to jakąkolwiek odpowiedzią? Czy aby na pewno?
Ubieram spodnie i na górę od pidżamy zakładam kurtkę. Niespiesznie schodzę z piątego piętra, obserwując cień mojego
powiększającego się garbu, który na ścianie wygląda na wyjątkowo wielki. Zawsze byłem bardzo szczupły i długi, więc w szkole podstawowej mówili na mnie Chudy. Nie podobało mi się to
i zapragnąłem w końcu stać się niewidzialnym. Przemykałem
więc zawsze po cichu, nie odzywałem się pierwszy do nikogo
i mocno się garbiłem, bo wtedy wydawało mi się, że staje się
mniejszy, a więc trudniejszy do zauważenia. Z biegiem lat fobia
znikła, lecz problem z plecami pozostał. W liceum i na studiach
delikatny, dziś coraz poważniejszy.
Przed domem wiernie czeka na mnie ławka, ta sama, na której pierwszy raz pocałowałem dziewczynę. Najlepiej pamiętam
z tego świeżość i żywe, sprężyste ruchy jej młodzieńczości. Docierają do mnie zaledwie mgnienia, nie widzę całego obrazu, tylko
otchłań połykającą wszelkie szczegóły. Dziś to zaledwie wizja,
którą chciałbym nazwać prawdziwą, jednak wiem, że nie mogę
tego zrobić. To maleńka stopa schowana w kolorowej skarpetce i jej lekko napięty mięsień łydki, kiedy opierała go na drugiej
nodze. Uda mocne i zdrowe, gotowe w każdej chwili ponieść
młodą sarnę po polu pełnym maków. Długie, opalone w słońcu na lekki brąz ręce z palcami pianistki, które później dotykać
mnie będą z taką delikatnością, jakbym miał się za chwilę rozlecieć na drobne kawałki. Oddychająca głęboko pierś z dopiero co rodzącymi się kształtami, praca zaczęta przez rzeźbiarza – artystę, lecz jeszcze nie ukończona. Twarz młodej bogini
– z bijącą energią i żywotnością, gładka, z zadartym noskiem
i kilkoma piegami wokół nich, z lekko zaczerwienionymi policzkami, które miałem wtedy ochotę schrupać. Z tymi wielkimi
oczami, na myśl przywodzącymi ufność i odwagę. One mówiły
do mnie, że wszystko jest możliwe i na pewno nam się uda. Jak
ja im wtedy wierzyłem! Jakim ja chciałem być bohaterem dla
nich! Zrobiłbym wszystko!
Nieśmiało zbliżam się do niej ciałem, tak by nasze nogi mogły
ocierać się o siebie i czekam na jej ruch, choć powinien on wtedy należeć do mnie. Najwyraźniej rozczulam ją swoją nieporadnością, bo chichocze cicho z wyraźną wyrozumiałością, po czym
głaszcze mnie po twarzy. Zamykam oczy i smakuje owocowego kwiatu, który zmienia mój świat, zakręca Ziemią wokół nas
i powoduje, że odlatuję w jakąś nierealną, daleką krainę, która
mogłaby być moim domem na wieczność. Młodzieńczość, delikatność, magiczna czystość wizji. Tak, trzymam w ramionach
niebo i otwieram się przed nim, gotów w nie wstąpić całym
sobą. Następnie wracam do teraźniejszości i z niesmakiem odtrącam od siebie myśl, że to wszystko mogło być fikcją.
Później był wiek klęski. Czas prostytutek zasiadających całym
ciężarem moralnym na mojej niewinności. Z początku zaśmiewających się z głośno z mojego braku doświadczenia i siłą pomieszaną z gwałtem wysysających ze mnie chłopca. Po zdobyciu
pierwszych szlifów leżące już na tapczanie bez ruchu, niczym
martwe kłody, czekające aż drwal skończy swoją robotę. Każda z nich chwytała za młotek i coraz mocniej wbijała we mnie
gwoźdź, który nie sposób było już później wyjąć. To one urodziły potężne poczucie dezorientacji i samotności, które kojarzyło
mi się wtedy ze zmieszanym zapachem tanich, duszących perfum, rzygowin oraz mentalowych papierosów.
Aż w końcu zjawiła się Irma.
Spoglądam na jej szpetną szramę mocno zarysowaną od
policzka aż do ust i myślę o tym, kto ośmielił się skrzywdzić to
zahukane stworzenie.
– Zaprowadzę cię do mojego domu, rodzice szukają pokojówki. Poradzisz sobie ze sprzątaniem?
Znów zerka na mnie w ten smutny sposób, który powoduje, że odruchowo wyjmuję ręce z kieszeni i mimowolnie wyciągam je lekko do przodu, tak by mogła mocno się we mnie wtulić. Oczywiście tego nie robi, a ja czuję się jak dureń.
Stoimy przed nimi niczym uczniaki przed wychowawcą,
w oczekiwaniu na wyrok. Oboje ze spuszczonymi głowami, milczący, nie chcący popełnić żadnego błędu, zbędnego ruchu,
czegoś co przekreśli wszystko. Ojciec siedzi głęboko w fotelu
i wydaje się, że niewiele go ta scena interesuje. Mama wędruje wzrokiem od telewizora na nas, a kiedy natrafia na Ukrainkę,
mruży lekko oczy i wykrzywia brwi, jakby w jej głowie toczyła
się batalia myśli. Teraz sądzę, że to mogło być przeczucie.
– Możesz zostać, dziecko. Nie możemy ci dużo płacić, ale nie
będziesz żałować, bo jeśli potrafisz sumiennie pracować, to
dobrze się tobą zajmiemy. – niespodziewanie dla wszystkich
głos zabrał wtedy ojciec.
Tak, to była prawda. Zajął się Irmą tak jak jej obiecał podczas
pierwszego spotkania.
Krzyczę. Głośno i rozpaczliwie, lecz głucha noc przyjmuje to
w siebie bez reakcji. Wszystko dzieje się na nowo, widzę co było
póżniej i padam pod tym ciężarem na kolana. W pięści trzymam
piasek, patrzę na niego i myślę o tym, że nie może być prawdą, iż
każda jego drobinka jest od siebie różna. Nie mogę wstać, gdyż
gwoździe z krzyża głęboko wbiły się w mój garb. W końcu pełznę do klatki, w rytmie brzdęku łańcuchów przyspawanych do
moich kostek. Gęsta mgła utrudnia mi dotarcie do właściwych
drzwi, lecz jestem teraz jak niewidomy z innymi wyostrzonymi
zmysłami, więc przezwyciężam to. Tylko dlaczego nie potrafię
ich otworzyć? Co mnie powstrzymuje?
Niepokój dopiero narasta po pokonaniu tej przeszkody. Stolik i krzesła stoją mi na drodze i nie chcą mnie przepuścić, więc
przemawiam do nich argumentem siły. Podobnie traktuję fotel,
zdzierając z niego skórę i obsikując go oraz lampkę nocną, którą roztrzaskuję o ścianę.
Zamykam na krótką chwilę oczy i wstrzymuję oddech. Jestem
gotowy. Stoję przed beczką tęsknoty i ręką starca próbuję ją
otworzyć, lecz ona opiera się mojej woli, pierwszy raz w życiu
przeciwiając się mojemu życzeniu. Walę w nią wściekły zamkniętą
pieścią, kopię z całą mocą tonącego wraku i w ataku furii pcham
ją ile tylko zostało we mnie energii.
Beczka przewraca się i z trzaskiem rozlatuje na drobne kawałki. Pośród setek wspomnień, myśli, pragnień walających się po
podłodze, splugawionych, wyrwanych ze swojego porządku,
wypływa moja martwa jak każda z jej tęsknot matka.
Paweł Drąg
Ryc. Zbigniew Ikona-Kresowaty
Gazeta literacka
35
PROZA
– dukałem, a każde słowo było akupunkturą dla mojego języka.
– Przepraszam, co ja za głupoty mówiłam.
cd. ze str. 34
Rasowy gołąb pocztowy podleciał na okno mojej matki i gruchaniem zaczął wabić gołębicę, która bytowała tu od kilku miesięcy. Siedząc na dopiero co wyklutych przedwczoraj pisklęciach, spojrzała na niego przekrzywiając dziobek. Ten wypiął
wtedy puchatą klatę i zagruchał głośniej. Samiczka, obdarzona instynktem rodzicielskim, nie mogła opuścić gniazda, inaczej naraziłaby potomstwo na zmianę temperatury. Mogłoby się
to skończyć ich przedwczesną śmiercią. Tymczasem nieśmiało
odpowiedziała na zaloty śpiewnym głosem. Wtedy gołąb zaczął
krążyć wokół gniazda, gruchając jeszcze głośniej i jeszcze mocniej wypinając klatę. W końcu dziobnął ją lekko w skrzydło, a ta,
podniecona niespodziewanym atakiem, opuściła błyskawicznie
swój posterunek i pozwoliła agresorowi, by ten wskoczył na nią
i spełnił cel wizyty.
– Za co przepraszasz?! To było dla mnie ważne, chciałem się
tym z tobą podzielić!
– Tak, synku, wiem, przepraszam. Woda ci się chyba zagotowała.
Nigdy nie będę samotnym, lecz dumnym Indianinem w Stanach Zjednoczonych. Nie będę dbał o zanikające tradycje moich
przodków i szczerze, z całego serca, nienawidził amerykańskich
najeźdźców – gwałcicieli tych ziem i naszych kobiet. Nie będę
egzystować z nimi każdego dnia, dzieląc te same chodniki
PROZA
Anna Czyrska
Z
aczyna się niewinnie, błogo. Mama powtarzała, że mężczyźni nie lubią mądrych kobiet, nie lubią kiedy kobieta jest
mądrzejsza od nich. Zaczyna się wirtualnie. Wirtualne życie? To
podobno też życie jednak nie pozwala nam zapomnieć o tym: Kim
jesteśmy? Mimo wirtualnego świata Jestem. I Oni też są. Ich twarze, które wierzą w życie tu i teraz. Kim jesteśmy? I wtedy patrzę,
że dziś to dziś i że to dziś musi być najlepsze i najwspanialsze. W
wirtualnym świecie można oszukać, zabawić się, wszystko.
Najłatwiej słuchać winnych. Czemu jesteśmy winni? Tego, że
straciliśmy grunt pod miłością. Nazywam się Ewa. Jak ta pierwsza Ewa biblijna od Adama. Nazywam się tak, bo tak nazwała
mnie mama, silna kobieta i twarda sztuka. Moje imię nosiłam
dumnie, jak szata cesarza. Imię nie było wirtualne tylko biblijne. Tak zawsze je odczuwałam, jednak w wirtualnym świecie nie
miało znaczenia. Byłam jedną z miliona Ew, zamężnych, samotnych matek, singielek, feministek czy narodzonych dzieci o imieniu Ewa. Szukałam swojego Adama. Kilku ich już było. Nie używali szczoteczki do zębów, byli dziecinie nieskomplikowani jak
zepsute roboty. Nie mieli myśli o odpowiedzialności, bo gdzie
w dzisiejszych czasach odpowiedzialność?
Kochali mnie na swój sposób ale życia nie spędzi się z „nieżyciowymi”. Kocham mężczyzn, jestem Ewą. Tą przeklętą, która namówiła Adama do spożycia jabłka z zakazanego drzewa.
I każda kobieta nosi to znamię. Kobieta zawsze ma coś na sumieniu, nawet jeśli jest niewinna. Mężczyzna też. Dwie niedoskonałe istoty, które w wirtualnym świecie muszą się scalić. W niedoskonałym świecie zaufać sobie. Nawet uczucia są wirtualne.
Wirtualne kobiety śmieją się do mężczyzn. Zagubionych, dziecinnych. W głowie piosenka Sade: Feel no pain.
Dziś nikt nie odczuwa
bólu. Jaki ból, jakie cierpienie? Masz być silny, wirtualny. Najlepiej abyś miał
50 żyć. I żył w nieskończoności jak postać z twojej
gry. Najlepiej abyś do tego
wyglądał jak bóg a raczej
bożek, gładki, doskonały.
Wirtualne kroki są cienkie
bo ludzie w Afryce nadal
głodują, a Ty nadal kupujesz najdroższe buty z najnowszej kolekcji. Po co nosić się skromnie? Musisz się wyróżnić jakoś. W wirtualnym świecie, którego pragniesz i potrzebujesz. Gorzej gdy
okazuje się, że wirtualny świat Cię nie zbawi. Siedzisz, patrzysz
przez okno. Kolejni mężczyźni jak z dramatu. Mijają cię na ulicy,
z obojętnością. Oni też być może są wirtualni? Co za świat. Dziwne, że nikt jeszcze nie wniknął do tego świata, nie przekroczył
jego granic. Idę do sklepu, ja Ewa. Idę do sklepu i myślę, że taką
rolę już odgrywałam. Może grałam w jakimś serialu? Nie wiem,
nie mam pojęcia. Może go mijałam ale to nie komedia romantyczna, więc nawet jak nadaje się na mężczyznę życia, to pewnie
zaraz przyleci żona z dzieckiem i zamanifestuje, że jest jej własnością. Wtedy znów poczuję się jak singielka, którą się nie czuję. Singielką nazwaliby mnie socjologowie, ale ja chcę rodziny,
chcę podwyższyć wyż demograficzny!!! Idę do sklepu, i zastanawiam się co kupić? W spożywczym kusi mnie tysiące słodyczy: czekolady, chałwy, ciastka. Zjem i wpadnę w poczucie winy
potem zapadnę w anoreksję i bulimię. Wrócę do domu, włączę
telewizor a tam program o chorobliwej otyłości. Ja chcę tylko
zrzucić brzuch. Bo wtedy co? Zwróci na mnie uwagę milioner
z bajki. I znów jesteśmy w bajce, bajki zstąpiły do wirtualnego
świata. Moje życie ma kilka przewidywalnych scenariuszy ale
jak głoszą mędrcy: Ty tworzysz swój świat! Ty musisz kupować,
nieważne co. Jak kupisz to znaczy, że Cię stać. Tylko dlaczego
wirtualni kochankowie nie myją zębów? Co chcą udowodnić?
Że nic nie umieją i muszę robić wszystko za nich. Ja Ewa. Płacę
za nich rachunki i nie uwierzycie, nie jestem feministką. Pytam
gdzie ich męskość? Czy Ja Ewa muszę teraz nad nimi sączyć ich
własny alkohol? Ja Ewa jestem piękna i cudowna. Mijam kolejnego mężczyznę... wirtualni mężczyźni są doskonali, tylko lubią
mieć władzę nad kobietą, lubią pokazywać, kim oni nie są, choć
w środku pragną miłości. Mieć nadmierną kontrolę nad sytuacją, nad kobietą. Nie pozwalają się jej rozwijać. Kobieta i rozwój?
W związkach zaistnieje wówczas procedura obcej sytuacji 1 i już
nic nie będziemy mogli zrozumieć. Moi wirtualni kochankowie
nie myją zębów, nie dbają o siebie, zjada ich niskie poczucie własnej wartości. Wirtualni kochankowie chodzą w obdartych koszulach, udają kogoś, kim nie są, bo zgubili ich własne „ja”, posiali na
tkankach zboża, żyją za bardzo na łamach swojego dzieciństwa.
Zapomnieli, że żyje się teraz. I zapomnieli, że żyją tylko raz.
A ja Ewa, pogrążona w smutku, popijam wino, chciałabym je
wylać i pobrudzić moją nieskazitelną, czystą koszulę. I wtedy
podchodzi ON. Ja myślę: To ten! Tak, chce wytrzeć moją czerwoną plamę, tak, chce odsączyć mnie z pergaminu jego słów.
Patrzy na mnie swoim wzrokiem, jakby grał w brazylijskiej telenoweli. Zapala papierosa (nałogowiec, odpada). Poczucie straty,
żal. Książę z bajki pali? Śmierdzi jak popielniczka. Po chwili upada na kolana, jakby był martwy. Ach ten świat!
Idę do sklepu, ja Ewa. Widzę tysiące świateł, czuję zapachy,
które sprawiają, że czuję się dobrze. Wracam do domu, gotuję
obiad! Tylko nie nazywajcie mnie singielką. Nie ufam kobietom,
które deklarują, że cieszą się swoim samotnym stanem i dobrze
im z tym! Nie jest mi dobrze, ale nie będę płakać. Jestem silna,
mam swój uniform. I to przeraża mężczyzn. Wirtualny dzień
zaczął się realnie. Skuszę się zapachem skoszonej trawy w perfumach. Ja Ewa, roztapiam ostateczne śniegi.
Ostatecznie mija kolejny dzień. W Wiadomościach kolejne
ofiary i pogrzeby, życie?
Mijam kolejnego mężczyznę, realny? Otacza mnie obojętnym
wzrokiem: Może bym ją przeleciał. Ale co by mi to dało? Ja Ewa widzę
go, patrzę na niego. Uśmiecha się, jakby jego usta mówiły: No czego ode mnie chcesz? Wydaje się zwyczajny i pozornie szczęśliwy.
Wracam do domu. Lubię mój salon, oaza spokoju. Telewizor, kanapa, poczucie bezpieczeństwa. Dorosłość? Kto jeszcze w nią wierzy, kiedy w głębi nikt nie chce dorosnąć. Dorosłość? Mijają dni,
a ja Ewa stąpam po planecie Ziemia. Staram się odżywiać zdrowo i być scenarzystką mojego własnego filmu. Szukam kumulacji emocji, zdrowia i pragnienia życia. Żyj zdrowo! – głoszą gazety
jakby nigdy nie było śmierci. Pewnie interesuje was mój zawód.
Dziś to bardzo ważne mieć zawód, pracę i wykształcenie. Dziś najlepiej dostawać pieniądze za coś, co się lubi. To miara prawdziwego sukcesu. Być może mam jeden z najmodniejszych zawodów
typu prawnik, psycholog czy lekarz, ale to tylko być może. Może
pracuję w telewizji, to dopiero modny zawód! Mój zawód to nie
też ten najstarszy zawód świata, o nie. Do pewnej pracy się dojrzewa. Jak byłam mała, intrygowało mnie u innych, skąd wiedzą,
że to jest ich miejsce, że chcą zostać w danym mieście, kraju. Co
wieczne życie pod prądem, to prawie jak bycie żoną snajpera.
Ale kto mówi o ślubie? Nikt przecież nie mówi o ślubie. Ja
Ewa wyobrażam sobie siebie w białej sukni. Ja Ewa, jem błonnik zawarty w jabłku. Potem piszą do mnie następni odważni –
piszą to samo lub podobnie. Czy powstał nowy gatunek człowieka? Virtual Sapiens? Jeśli tak, to kto wymyślił to wszystko?
Postanawiam wyjechać na wakacje.Czynność zasłużona dla
obywatela w ramach jego dobrej pracy. Pytanie tylko, jaki jest
mój zawód? Wybieram się w podróż. Taką, która pozwoli mi docenić świat. Indie, Afryka, Argentyna... Wielkie tournée zakończone lotem w kosmos. W sumie czemu nie. Nasze decyzje, które
powodują w nas niepotrzebne lęki. I znowu: Kim jestem? Ja Ewa,
wybieram Barcelonę. Wierzę, że Barcelona na chwilę sprawi mi
radość. Będzie jak tabletka na uspokojenie.
Kupuję bilet i chce się mi mówić: Oto ja, produkt nowoczesnej
kultury. Urodzona w latach osiemdziesiątych. To nie jej wina, że lubi
pieniądze. To nie jej wina, że jest sama. To nie jej wina, że kapitalizm uderza ją prosto w jej serce. To nie jej wina, że wybiera Barcelonę. Magiczne miejsce w Hiszpanii. Niestety pozostawiają mnie
w złudzeniu i mówią to jedynie moje myśli. Zanim jednak postanawiam stać się „detektywem miłości” – brzmi kiczowato, ale najwyższy czas dowiedzieć się czemu jeszcze nie spotkałam tego
„jedynego” choć kręci się paru. Ja Ewa szukam Adama. Ja Ewa
szukam może miłości zbyt idealnej, żyję w złudzeniu optycznym.
Czym jest miłość? Jakie to skomplikowane. Mijają mnie zakochani. Oni wiedzą, że miłość to praca nad sobą, nad związkiem. Para
numer jeden: Tomasz i Anna. Spotykam ich, ja Ewa. Spotykam
ich w pobliskim spożywczym i pytam czy mają czas. Zgadzają się. Jestem ubrana przyzwoicie, ale widać moje piękne pier-
Wirtualni kochankowie
36
Migotania 43
o tym decyduje? Zostają tam gdzie czują się bezpiecznie? Gdyby tylko o to chodziło co mają powiedzieć Syryjczycy. Zostają
z miłości do narodu. Bo „życie tak się układa”. Los stawia ich w pewnych miejscach. Los nakazuje im tam walczyć. Teraz kiedy próbuję
dorosnąć słucham sobie Sade i „ Your love is king” i wtedy przypominam sobie jego twarz. To nie była typowa twarz mężczyzny
jakiego znamy. To był mężczyzny o twarzy podobnej do Stevena Seagala. Typowo wschodnie, bengalskie rysy. Smutne oczy,
w których widać było biedę w jego kraju. Kiedy go poznałam
nie mówił zbyt wiele. Zachowywał się jak tani adorator ale jego
egzotyczna uroda sprawiła, że czułam się jakbym grała rolę w
filmie. Postawił mi piwo. Zbyt słodkie piwo jak dla mnie. Palił
nałogowo jakby chciał udowodnić, że bycie Europejczykiem jest
lepsze niż bycie Bengalczykiem. Jakby bycie Bengalo-Europejczykiem stanowiło o nim. Pomyślałam sobie o mojej przyszłości z nim: piękne dzieci, wschodnio-europejskie, mieszane. Jakby się czuło moje piękne dziecko? Genetyczny ideał. Potem jeśli
byłaby to dziewczynka zostałaby wprowadzona w świat modelingu, dziewczynki lubią być księżniczkami. A moja córeczka hindusko-europejska zostanie gwiazdą wybiegów, stanie się sławna ale szybko zostanie zastąpiona przez afro-europejkę. A kiedy
dorośnie okaże się, że już nie jest taka piękna i skończy niczym
Shirley Temple.2O życie! Co masz mi do zaoferowania. Wieczne
„singielki” zazwyczaj narzekają, że facet nie taki a taki. Tyle, że
z wiekiem minimalizują się nasze wymagania lub zwiększają.
A panowie kawalerowie popadają w nurty pracoholizmu i praca
jest dla nich jedynym celem, odpowiedzialnością jaką są gotowi podjąć. Piwo mi nie smakowało.
I wyszłam zostawiając bengalskiego mężczyznę w poczuciu
nienasycenia. W poczuciu marzeń o mnie, słowiańskiej blondynce, która mogłaby z nim stworzyć ideał modelingu i pragnienie
Hollywoodu. Pozostaje mi wirtualna rzeczywistość, wydaje się
mi, że to bajkowy świat. Świat, w którym wszystko jest w porządku. Jakby co zrobisz Photoshop. I pisze do mnie jeden gość:
Umówisz się ze mną, jesteś ładna. Mam samochód i jestem elektrykiem. No jaki szybki i bezpośredni. W realnym świecie takie
wyznanie oznaczałoby „śmiech na sali”. Odpisuję mu:
Chyba jestem z innej bajki – Mój elektryk nie jest w stanie odróżnić świata wirtualnego o realnego. Bo gdzie przebiega granica?
Mam ochotę go zapytać: Kotku myjesz zęby? Dbasz o swoje zdrowie. Chodzisz do lekarza? Masz dobre geny? Fajnie, że masz prawo
jazdy. I samochód (Ale samochód można kupić w komisie) .Odpowiedź nie satysfakcjonuje elektryka. Ale jest zaintrygowany.
Bajka? Wirtualny świat to rzeczywistość bejbe! Chyba, że jesteś
wytworem moich najgorętszych fantazji!Elektryk ma wyobraźnię. Ja Ewa nie podejrzewałabym, że elektryk ma wyobraźnie.
W sumie nie chcę się z nim omówić. Rzeczywistość bywa bolesna. Nie chcę. Wyobrażam sobie nudne życie u boku elektryka,
si, które odznaczają się. Widać moje zgrabne, długie nogi. Poza
tym mam delikatny makijaż. Tomasz natychmiast to zauważa.
Ja Ewa: Ile trwa wasz związek?
Ja Ewa: Jak to się zaczęło?
Tomasz rwie się do rozmowy, jakby obok niego nie było Anny.
Tomasz: Bo moja Ewa jest posłuszna. Wiem, że zawsze mnie
będzie słuchać.
Ja Ewa: Nie szanujesz decyzji Ewy?
Tomasz: Po co mi szanować jej decyzję skoro ona lubi kiedy za
nią podejmuję decyzje.
Ja Ewa: A jakiego typu to są decyzje?
Tomasz: Wakacje, co ma mi ugotować na obiad.
Ta para na początku objawiła się mi jako dwie dopasowane ze
sobą połówki. Teraz widzę, że Anna po prostu to lubi, kiedy partner jest decyzyjny. Nie ma siły przebicia w związku. Patrzę na nią
i odrobinę mi jej żal. Patrzę na Tomka, mężczyzna zadbany, pachnący sukcesami, a Anna jakby w cieniu. Skromna i cicha. I przypomina się mi teoria przywiązania Bowlby’ego. Czy między tym
dwojgiem jest miłość, czy toksyczne przywiązanie? Uśmiecham
się do Tomasza, który patrzy mi głęboko w oczy. Mam wrażenie, że
myśli o mnie, ale wie, że nade mną władzy mieć nie będzie. Wyczuwa i natychmiast skreśla mnie z listy potencjalnych kochanek.
Ja Ewa: A zakupy?
Tomasz: Na zakupach moja Aneczka się zna. Jest mistrzynią
w kupowaniu.
Ja Ewa: I tylko to?
Tomasz: Mężczyźnie niewiele do szczęścia potrzeba: Dobry sex,
łóżko, wino i śpiew. My mężczyźni jesteśmy prości, dlatego nie
potrzebujemy kobiet zbyt skomplikowanych. My chcemy prostoty, łatwości w użyciu.
Anna udaje, że nie słucha ale widzę, że dziewczyna zaraz się
rozpłacze. Kończę rozmowę.
Kupuję bilet do Barcelony przez internet. Poza Barceloną jest
jeszcze Sevilla, Santiago, Portugalia...Mam do odkrycia świat.
I patrzę wtedy na przestrzeń, na ludzi. I wtedy spotykam jego.
Mój były. Mam ochotę zapytać się: Czemu się rozstaliśmy? Wyobrażam sobie, że powie iż to przeze mnie. Siedzi i patrzy na mnie
pogrążony w smutku.
Mój ex: Zbyt wiele ode mnie wymagałaś, wiesz. Chciałaś zrobić ze mnie kogoś, kogo sobie wyobraziłeś. A ja nie jestem taki. Ja
nie potrafię żyć. Nie potrafię żyć z myślą, że jesteś ode mnie lepsza
i bogatsza. I, że ja nie jestem takim, jakiego pragniesz.
Zamilkłam. Mój wirtualny kochanek wypowiedział słowa,
których po nim bym się nie spodziewała. Wzbudził mój żal
i odrzekłam:
Ja Ewa: Ale Ty mnie nigdy nie kochałeś, prawda?
Zamilkł. Poszłam dalej, wróciłam i widziałam jego twarz. Miłości, o miłości gdzie jesteś? Mam syndrom skulonej silnej babki. To
cd. str. 37
PROZA
ja Ewa, pudruję twarz, szminkuję usta. Tak, chcę wyglądać uwodzicielsko. Ileż to razy marzyłam, że rozbieram się przed ukocd. ze str. 36
chanym, rozdzieram mu serce moją namiętnością. Tym razem
wychodzę na spotkanie z Przemkiem i Agatą. Sprawiają wrażenie idealnych. Internetowi kochankowie, w akcie narzeczeństwa. Młodzi, piękni i zdrowi. Ja Ewa spotykam się z nimi w Parku. Przemek to chopak o twarzy bardzo delikatnej, niemęskiej.
W skrócie: Nie mój typ. Mieszanka punkowego chłopca z gimnazjalistą. Agata to elegancka kobieta, ładna. Ale nic specjalnego. Spotykam ich. Jak opowiadają to są szczęśliwi. Śmieją się. Po
chwili on zapalił papierosa, uśmiecha się. Wcześniej nie czułam
u niego smrodu „fajek”.
Agata. Poznaliśmy się przez internet
Mówi ona a ja uśmiecham się, podziwiam drzewa, kwiaty.
Piękny świat.
Agata. On mnie chyba zaczepił. Napisał, że chciałby się spotkać
Agata mówi z entuzjazmem, ale z czasem ten entuzjazm
przygasa.
Agata. Spotkaliśmy się bardzo prozaicznie, na bilardzie. Po prostu wygrałam z nim w bilard, a był bardzo mściwy i przez to zakochał się we mnie.
Ja Ewa: Sugerujesz, że to przez zemstę?
Wtedy nasz palacz się wtrąca i spluwa na ulicę. Robi się mi
niedobrze, ale muszę wytrzymać. Ja Ewa.
Przemek: Co ty do k...n...mówisz!
Ja Ewa wtrącam się choć nie powinnam. Aby się tak do niej
nie odzywał. I wtedy Agata przemawia:
Agata: Przemek jest chory, ma schizofrenię. Ale ja go kocham
takim, jaki jest. Kocham go, bo kiedy go poznałam, mój świat zyskał
potrafię racjonalnie opisać. Miłość nie jest ratio, ale kiedy przychodzi rzeczywistość, potrzebuje ratio i odpowiedzialności. Dziś
wolimy po prostu zmienić obiekt naszej miłości, kiedy coś nam
w nim nie pasuje. Smutna rzeczywistość. W tym śnie byłam jak
w akcie hipnozy, czułam błogostan, było mi dobrze w świecie
mojego wyśnionego ukochanego. Dalej postanowiłam zastanowić się, jak filmy widzą miłość. Miłość w filmach jest tak pięknie
pokazana, że człowiek czuje zazdrość. Z drugiej strony wie, że
to tylko film lub książka. A jednak potem człowiek szuka tego
uczucia. Szuka tego uczucia w innych ludziach. Szukam kolejnej pary, ja Ewa. Kolejnej, która pomoże mi znaleźć odpowiedź.
Moje obserwacje są zbyt małe po tylu parach. Kolejna para to
moja przyjaciółka Kasia. Wychodzi właśnie za mąż za Patryka.
Pytam ją, jak się czuje przed ślubem, jakie to uczucie. Czy jest
pewna? Co takiego Patryk w sobie ma?
Kasia: Kiedy spotkasz tego jedynego, po prostu czujesz. Nie potrafię tego wyjaśnić. Gdyby więcej ludzi wiedziało, co to miłość i ją rozumiało, może byłoby więcej par, a może by ich było mniej. Miłość
jest sama w sobie niewidzialna jak poezja, widzialna jest rzeczywistość, w której się znajdują. I to, co kiedyś robiło się samemu,
teraz robisz we dwoje. Czuję się wyjątkowo. Jakby ktoś zbudował
mi nowy świat, Patryk pociąga mnie w każdej sferze. Kocham Go
za to, że jest przy mnie, wysłucha mnie i przytuli. Mogę na niego liczyć. I wiem, że dobrze mi z nim kiedy kładę mu moją głowę
w jego ramiona! Wiesz jakie to uczucie!
Ja Ewa słuchałam. Patrzyłam na piękny pierścionek zaręczynowy,
jakby brzmiał: Jesteś moja na zawsze. Z przyjaciółką rozmawia się
jednak inaczej niż z innymi. Moim zdaniem trudno jest w dzisiejszych czasach dać komuś swoją intymność. Oddać siebie bez lęku,
że coś z nas
będzie, po ślubie zawsze można się rozwieść
więc nawet ślub
nie jest decyzją ostateczną. Ludzie stali
się produktami
z supermarketu. Wchodzę na
portal randkowy, czytam opisy ludzi, mężczyzn i kobiet, i widzę ich
poszukiwanie. Reklamują się. Pokazują: Tak jesteśmy super! A ja nie
wiem co mam myśleć. Patrzę na nich i wybieram, ale mój mózg
działa, jakbym była w sklepie i oceniała dany produkt. W epoce
kapitalizmu staliśmy się robotami, nasze mózgi stały się wizualne. Pragniemy widzieć, skonsumować i upewnić się, że ten ktoś
jest ok. Zapominamy o naszych wadach, każdy je ma. I niestety
nie potrafimy kochać tak, jak Agata kocha Przemka.
O taką miłość trudno. Miłość sama w sobie jest zagadką. Umawiam się z chłopakiem z randki internetowej. Spotykamy się
w eleganckiej restauracji, gdzie otacza nas tłum ludzi, są i pary.
I my dwoje „singli”; czy skazanych na samotność? Rozmawiamy, czujemy wibracje między sobą. Jest fajnie ale to XXI wiek
więc nie wolno mi myśleć, że coś z tego z będzie! Potem czekać
aż On zadzwoni. Ale myślę o moich odkryciach na temat miłości i poszukiwaniach. Postanowiłam szukać kolejnej pary. Tym
razem podczas mojej wyprawy na latte spotkałam parę: Karolina i Jurek. Oboje są studentami medycyny ale on jest dwa lata
wyżej od niej, zaklepuje dla niej szlaki. On marzy, by zostać chirurgiem, ona dermatologiem. Mają ogromne ambicje i marzenia.
Ja Ewa: Poznaliście się na studiach?
Jurek: Nie, w sumie to widywaliśmy się ale patrzyliśmy na siebie
obojętnie do momentu imprezy u mojej kuzynki. Porozmawialiśmy i już. Stało się. Kilka randek i typowo rozmów typowo medycznych i o poezji.
Karolina: Tak, rozmawialiśmy o leczeniu chorób. I ile jeszcze pracy
przed nami. Potem poszliśmy ze sobą do łóżka i to był moment kulminacyjny. To co czułam, nie da się tego opisać, nie umie tego opisać ani medycyna ani poezja. To po prostu jest. Dzieje się we mnie,
przy nim czuję się jakbym codziennie dostawała narkotyk, tabletkę szczęścia. I wiem, że kiedyś nam przejdzie, ale możemy uciec
w medycynę i nie myśleć o problemach w naszej relacji.
Jurek: Na to jeszcze za wcześnie, teraz jest mi dobrze...
Ja Ewa: A co jak będzie źle?
Jurek: Nie znamy jutra, nie czas o tym myśleć
Para ambitnych lekarzy pokazywała, że miłość potrafi być jak
medycyna. W gruncie rzeczy medycyna nie potrafi wyjaśnić tego
stanu, poza hormonami. Czy sex może być punktem wyjścia?
Żyjemy w epoce sexu, jest on istotnym aspektem miłości. Na
pewno jego brak powoduje komplikacje i tylko od dojrzałości
mężczyzny zależy, czy będzie szedł szukać uciech czy ponownie
spróbuje rozbudzić namiętność w ukochanej. Czy można ponownie rozbudzić namiętność? Wiedziałam, problem młodych lekarzy to problem większości społeczeństwa: kariera czy rodzina? Co
wybrać? I tak dumam, czy ten kapitalistyczny dylemat nie dotyczy i mnie. Czy dziś miłość nie jest swoistym przestępstwem?
Zostawiłam Karolinę i Jurka, a sama zostałam z ich miłością
a raczej wycinkiem miłości.
nie myją zębów
nowe światło. Wkurzy się, ale za chwilę mnie przytuli. Wiem to. Nie
jest to łatwe ale ja go po prostu kocham.
Taka odpowiedź wymiata. Widziałam w Agacie bohaterkę.
Ona po prostu kochała. Podziwiałam ją, dostrzegłam nawet
w sobie egoistkę. I inaczej widziałam Przemka. Miłość? Jaka, niedoskonała, nieszczelna. Miłość prawdziwa. Mimo wszystko jako
badaczka miłości widzę ich miłość jako jedną z wielu, która nie
daje mi odpowiedzi. A co z tymi co boją się kochać? Muszę spotkać się z kimś, kto deklaruje, że jest singlem i nie zamierza tego
zmieniać. Tak dla kontrastu. Miejsce nazywa się „single bar”, nie
lubię słowa singiel, bo kojarzy się mi z muzyką, single to utwory muzyczne a nie ludzie. Ubieram się w jeansy i białą bluzkę
z dekoltem, do tego kolczyki. Włosy uwodzicielsko spięte. Czerwone obcasy. I wyruszam na podbój świata. Popijam sobie mojito,
mój ulubiony drink budzący we mnie wspomnienia z Hiszpanii.
Ja Ewa. I spotykam przystojnego mężczyznę, który siada obok
mnie, sączy uśmiech do mnie.
Ja Ewa: Witaj!
On: Witaj, mojito pijesz. Ja lubię sex on the beach.
Już ten „On” staje się wołającym o sex mężczyzną. A ja już
wiem, że tylko to mu w głowie. Gdybym zapytała go o odpowiedzialność, wyśmiałby mnie (ale sprawdźmy to!).
Ja Ewa: Co sądzisz o odpowiedzialności?
On: Ja kocham moją odpowiedzialność za siebie, martwię się tylko o siebie. Nie mam obrzydliwej, spasłej żony. Zresztą nie wiem,
nie wyrosłem z syndromu Piotrusia Pana .
Ja Ewa: Żałosne. Każdy mężczyzna ma ten syndrom. Dopiero
gdybyś został ojcem, jakaś kobieta „zrobiłaby” Ci dziecko, to byś
zrozumiał.
On: Jesteś chętna?
Ja Ewa: Nie. Dzięki.
On: Chociaż mnie pocałuj.
Postanawiam zaryzykować. Wiem, że musi być efekt taki, aby
„nie wymazał mnie ze swej pamięci” . Nie oglądam się za nim,
za to on ogląda się za mną. Czy naprawdę wszystko sprowadza
się do emocji? Kim do cholery jest człowiek?
Ten facet miał ładny zapach z ust. Był jednym z nielicznych,
którzy myją zęby. Co za wstyd narodowy. Mycie zębów to czynność higieny podstawowej! Hola. Myj zęby 3 minuty dziennie.
Muszę wrócić do domu i wyspać się, obejrzeć Hae – Joo changa i Somni 4853. Kładę się na miękkiej poduszczę i wyobrażam
sobie, że ktoś trzyma mnie za ręce. I mówi: Kocham Cię. Dwa słowa, które totalnie zmieniają świat. Przypomniałam sobie twarz
mojego ex, jego łagodne oczy i żal, że zaprzepaścił szansę. To
epoka, która nie wybacza. Związki się rozpadają. Napiłam się
hydroksyzyny łyk i zasnęłam. Śnił mi się mężczyzna idealny (dla
mnie i tylko dla mnie). Widzę jego twarz, jak ze mną rozmawia. A w tym śnie czuję jego niesamowite uczucie, którego nie
Gdybym miała dzieci... Jeszcze nie mam, wyobrażam sobie,
co to znaczy urodzić dzieci. Nosić w sobie ludzkiego kosmitę, który nie narodziłby się bez ciebie. Powinieneś kochać dziecko, a dziś matki przestały spełniać rolę matek. Czas porozmawiać z rodziną. Kogoś, kto tworzy rodzinę, z dziećmi. Co
takiego sprawiło, że założyli rodzinę? Czy naprawdę rodzina to
wyzwanie? Dzwoni do mnie mój tajemniczy, agresywny singiel,
z którym spotkałam się tego dnia przy barze. Nie może być.
Chce spotkać się ze mną znów, ale ja odmawiam. Im bardziej
odmawiam, tym bardziej wyczuwam chęć z jego strony. Faceci kochają to, co niedostępne. Ciekawe skąd miał mój numer?
Rodzina z jaką idę na spotkanie to rodzina katolicka. Zawsze
zazdrościłam takim rodzinom miłości ale w tych rodzinach też
są problemy, czasem jeszcze głębsze. Oni jednak potrafią sobie
z tym radzić. I spotykam: Grzegorza i Jolę. Para niezwykle skromna. Ona ubrana w szarą sukienkę, włosy delikatne spięte w kucyka, bez makijażu. Ma delikatną cerę, jest niezwykle opanowana. On jest przystojny i szarmancki. Tworzą rodzinę adopcyjną
i mają jedno swoje dziecko. Ja Ewa widzę katolicki obraz rodziny. Podziwiam ich i szukam w nich odpowiedzi.
Ja Ewa: Czym dla was jest milość?
Jola: Darem, jesteśmy dla siebie darem
Ja Ewa: Gdzie się poznaliście?
Grzegorz: W Oazie. Ja byłem przeznaczony na księdza, ale miłość... Bóg pokazał mi, że ta ścieżka jest dla mnie. Mam być ojcem.
Ja Ewa: Jesteście rodziną adopcyjną, macie też swoje dzieci.
Jola: Każde dziecko potrzebuje miłości i na nią zasługuje.
Ja Ewa: Czy kiedykolwiek się kłócicie?
Jola: Tak, kiedy Grzegorz za dużo wypije z kolegami. Ale potem
wraca. I walczy ze sobą, z pomocą Boga, ze swoim nałogiem. Nikt
nie jest doskonały.
Kochać kogoś mimo alkoholizmu, to powód do dumy. I wielka Boska miłość, która nakazuje im kochać siebie, mimo wszystko. Im więcej poznaję par tym mniej rozumiem miłość. Może
po prostu muszę zrobić coś w amerykańskim stylu, rozkochać
w sobie tego żałosnego singla i udowodnić mu, że każdy potrzebuje być kochanym, nawet jeśli siebie tylko kocha. Nie ma ludzi,
którzy nie chcą być kochani. A kolejne to miłość i śmierć. Czym
jest miłość i śmierć? I czemu obie te moce się łączą? Tymczasem
Kasia umiera tuż przed ślubem. Czyż to nie tragedia? Patryk jest
załamany, przytulam go, ale dla niego życie też się skończyło.
Dzień mijał jak zwykle. Nie potrafiłam nic czuć ani nic myśleć.
Pomyślałam, że może na tym polega życie, zaskakuje nas każdego dnia. Trzeba się cieszyć każdą jego chwilą, momentem. Smakować i wierzyć, że zdążymy zrealizować nasze pragnienia. Ja
Ewa żyję może w bajce, złudzeniu miłości doskonałej, w której
wszystko musi być usłane różami.
Wstaję, za oknem smród spalin, rzeczywistość, która jest dotykalna. Miłość jest więc materialna (sex, dotyk) i niematerialna (to
co się z nią wiąże, czyli odpowiedzialność i szacunek). Ja Ewa
skradam się do lodówki, robię sobie koktajl z truskawek i rozmyślam, czy mój ukochany lubiłby truskawki? W świecie, gdzie
każdy czegoś nie lubi, o! Może mieć uczulenie na truskawki.
Listonosz przynosi list polecony.
Z tyłu jest adres: Tajemniczy NN. I czytam list, pachnący imbirem i cynamonem.
Witaj!
Przeżyliśmy kiedyś tyle wspaniałych chwil, siedzisz w moim mózgu od dnia kiedy cię ujrzałem. Tak mi przykro, że Cię zawiodłem.
Ewo. Teraz zrozumiałem jak bardzo Cię kocham.
Był to mój ex, nie podpisał się, to nie był ten napotkany na
ulicy, to był ktoś z przeszłości. Przeszłość. List mnie wzruszył, ale
wydał się mi dziwny i nieco śmieszny. Ja Ewa ćwiczę i udaję, że
listu nie ma. Mimo, że to list, jednak przekaz pozostaje iście wirtualny. Wirtualne wyznanie. Czemu nie miał odwagi zapukać?
Bał się wyśmiania, poniżenia, bał się, że powiem NIE. Argument:
bał się negatywnej reakcji. Potem uruchamiam piosenkę. Utwór
kultury wschodu, którą trudno mi pojąć. Tańczę i drę ten list,
bo wyczuwam fałsz, jakiś żart! Może dlatego jestem sama, bo
odrzucam tyle uczuć. Sama pouczam, a sama nie potrafię tego
ująć. Nie jestem pierwszą osobą, która pyta, czym jest miłość.
Ani drugą, ani też ostatnią. Ja Ewa, dzwonię do wszystkich, których znam. Wchodzę na Facebooka i nie wiem jak znaleźć męża.
Ja Ewa szukam Adama. Czy to takie trudne? Skoro jest tak wielu singli, czy to wina naszych czasów: homoseksualizmu, transseksualizmu i innych udziwnień? Czy to wina wszechświata?
A może moja. Wypatruję kolejnej pory roku. I wtedy idę na spacer, chcę po prostu iść na spacer. Ja Ewa szukam puenty.
Anna Czyrska
Procedura obcej sytuacji, eksperyment w wykonaniu Mary Ainsworth
uczennicy Johna Bowlby’ ego, twórcy teorii przywiązania. Stworzyła ekperyment, który budzi wątpliwości pod względem etycznym.
2
Shirley Temple – Najmłodsza laureatka Oscara
3
Hae Joo Chang i Somni 481 – Para w Atlasie Chmur, Davida Mitchella, sfilmowali ją Bracia Wachowscy (Lana Wachowski)
1
Gazeta literacka
37
PROZA
Danuta Gil-Łowkis
P
rzyjaźń to różnobarwne słowo. Nieraz myślę, co ludzi do
siebie zbliża i co decyduje o trwającej więzi. Mojego przyjaciela poznałem w latach szkolnych. Znajomość zawdzięczamy
dziwacznym pogłoskom, które mnie zaintrygowały.
Ponad kilometr za naszym miasteczkiem wśród grusz i czereśni stał dom ogrodzony murem. Był własnością Topolskich,
rodziny mało znanej nawet przez najbliższych współmieszkańców. Mieszkał tam Janek, który uczęszczał do szkoły o numerze
dwa. Znałem Janka Topolskiego, chociaż chodziłem do jedynki.
Spotykałem go na imprezach sportowych i na różnych konkursach. Moim zdaniem był nijaki, zazwyczaj milczący i zamyślony, ale wśród dorosłych miał opinię kogoś wyjątkowo mądrego.
O Topolskich krążyły różne opowieści. Jedni, najczęściej starsi,
wspominali małżeństwo oraz mieszkającą z nimi nikomu nieznaną, do tego małomówną kobietę. Podobno sprawowała opiekę –
robiła zakupy, gotowała, ale nie dbała o posesję i ogród. Inni, jak
to w niektórych miasteczkach bywa, szeptali o klątwie, przez którą
wciąż ktoś z tego domu znikał. Pierwszy, tuż po wojnie, przepadł
Igor Topolski, a jak się odnalazł, to zniknął jego syn – Tadeusz. Ktoś
puścił plotkę, że zmarł, więc inni dodali, że chyba został otruty, a
jeszcze inni, że za duże pieniądze sprzedany do Anglii, bo Topolscy nigdzie nie pracowali, a jednak jakoś dawali sobie radę. Z czasem tajemnicza przypadłość posesji poszła w zapomnienie, aż do
chwili, gdy pojawił się zaginiony przed laty syn. Na przełomie lat
osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych umykającego wieku przybył
z żoną i dziesięcioletnim Jankiem. Bajdy natychmiast odżyły, ponieważ po rocznym pobycie, w czasie którego prowadził jakieś prace
budowlane, nagle wyjechał, zostawiając żonę i syna. Moja mama
uważała, że ludzie plotą bzdury. Nie lubiła takich rozmów, zazwyczaj ucinała temat. Raz próbowała mi coś wyjaśnić, powiedziała:
„zapamiętaj, że byli tacy, którzy z uporem niszczyli ich dobre imię”.
Pewnego razu nasze szkoły rozgrywały mecz koszykówki.
Siedziałem wtedy na widowni obok Janka. Stwierdziłem, że
się nudzimy, więc zagadnąłem go. Wymieniliśmy zaledwie kilka zdań, bo nagle zerwał się, spojrzał na zegarek i zaskakując
mnie, zaprosił do tajemniczego domu za murem. Umówionego dnia stanąłem pod bramką z żelaznych prętów, od której
w kierunku domu i dalej, w głąb ogrodu biegła wyłożona betonowymi płytami ścieżka. Rozglądałem się zaciekawiony, podświadomie szukałem niezwykłości, tymczasem poza wąskimi,
wysokimi oknami nic szczególnego nie zobaczyłem. Janek czekał przed wejściem. Weszliśmy do holu, a stamtąd długim korytarzem dotarliśmy do jego pokoju. Była w nim elegancka kanapa, jeden fotel oraz stolik z telefonem i laptopem. Na ścianie
wisiały zdjęcia saren i ptaków.
Rozpoczął spotkanie typowo. – Mam pepsi, chcesz? – zapytał, podchodząc do lodówki ukrytej w zabudowanej wnęce, i
nie czekając na odpowiedź, podał butelkę. Po chwili otworzył
drzwi do przyległego pomieszczenia. Najwyraźniej chciał mi
pokazać domową bibliotekę, mimo że panował tam półmrok.
38
Migotania 43
Domowa biblioteka
Na środku pokoju stało masywne biurko, a na nim słabo świecąca gabinetowa lampka. Ściany były zasłonięte regałami, dlatego dopiero po chwili pomyślałem
o oknach. Zdziwiony zapytałem: – Czy są tu jakieś okna?
– Odpowiedział: – Są. Oczywiście że są, ale gdy czytam, słoneczne światło i śpiew ptaków mnie rozprasza.
– Mówiąc to, rozsunął ciężkie kotary i otworzył drzwi
prowadzące na taras. Przez jakiś czas milczał, stał przy
oknie i patrzył na kamienne schody, które łączyły rozległą łąkę z tarasem. Pociągnąłem wzrokiem po otwartej
przestrzeni, która była niespodzianką w natłoku drzew
otaczających budynek. Gdy zauważył moje zainteresowanie widokiem, zaproponował wyjście na zewnątrz.
Z przyjemnością zaczerpnąłem powietrze z odrobiną
ledwo wyczuwalnej wilgoci i rozglądając się chciałem
zapytać, czy gdzieś w pobliżu jest staw, lecz mnie ubiegł.
– Za krzakami, po prawej jest basen – powiedział.
Znajomość nie zapowiadała się obiecująco, a jednak
coś skłaniało mnie do powtarzania spotkań. Początkowo myślałem o basenie, później odkryłem, że magnesem była Janka duma – biblioteka, pokój o niezwykłej
i nieznanej mi wcześniej aurze, oraz obopólna fascynacja historią, szczególnie starożytnym Egiptem. Z czasem
Janek zaczął mi imponować powagą – bo sytuowała
go wśród dorosłych – i rzucającą się w oczy elegancją,
a także zasobem wiedzy, która w porównaniu ze mną
była szersza, sięgała głębiej. Ja gromadziłem fakty, on
je w sposób refleksyjny analizował. I tak oto niezauważalnie rodziła się nasza przyjaźń
Po maturze spotkania się skończyły, ponieważ rodzina Topolskich wyjechała do Anglii, skąd kilka razy do
mnie napisał. W niewielu słowach poinformował, że studiuje i że do Polski będzie wpadał. Rzeczywiście, czasami przyjeżdżał, z mamą. Spotykaliśmy się, żeby pogadać
o tym i owym, jak dawniej. Roztrząsaliśmy różne problemy i problemiki w sposób dla mnie ciekawy. W międzyczasie zaliczyłem sporo zajęć na wydziale historii,
a on zawsze miał nietypowe i wnikliwe spojrzenie niemal
na każdy związany z historią temat. Raz przyjechał sam
z zamiarem zwiedzenia kraju, bo uznał, że za mało go zna,
jednak pierwszy letni miesiąc postanowił spędzić w domu, który
bardzo lubił, w którym – jak twierdził – czuł się naprawdę u siebie.
Przez ostatni okres trochę się w naszym miasteczku zmieniło,
prawdopodobnie dlatego chodził uliczkami jak obcy, no i był mało
zaradny. Obserwując go, pomyślałem, że może nie potrafi się samodzielnie gospodarzyć, więc zaoferowałem pomoc, lecz ich posesją
zajmował się ogrodnik z żoną, która o Janka zadbała. Moja propozycja zaowocowała inaczej – częstymi spotkaniami. Widywaliśmy
się prawie co dzień. On zyskał towarzystwo, natomiast ja nie miałem pieniędzy na ciekawsze wakacje, a czas spędzany w domu
Topolskich był i przyjemny, i interesujący. W rozpalonych słońcem godzinach najczęściej siedzieliśmy na tarasie lub w pobliżu
basenu, pod rzucającą ożywczy cień jabłonką, a w dni pochmurne naszym miejscem bywał pokoik obok biblioteki.
Lubiłem nasze wakacyjne spotkania oraz rozmowy. On rozwijał swoje teorie, ja siałem wątpliwości. Janek był źródłem niebanalnych spostrzeżeń i poszukiwaczem rozwiązań, jak je określał,
godnych nie zwierzęcia, lecz myślącej, w pełni ukształtowanej
istoty ludzkiej. Niektóre jego uwagi tkwiły we mnie długo, po
nich potrafiłem inaczej spoglądać na życie. To on spowodował,
że coraz częściej myślę o tym, skąd idziemy i dokąd zmierzamy,
ale Janek pytał inaczej – jak idziemy, jaki wyznaczamy cel, jaką
obieramy trasę.
Pewnego popołudnia, siedząc w bibliotece, wróciliśmy do
dawnej rozmowy o Mojżeszu. Kiedyś, jeszcze w czasach szkolnych, zadałem mu pytanie: „w jakim momencie i dlaczego Mojżesz wpadł na pomysł wykucia kamiennych tablic?”. Chciałem
usłyszeć, jak odpowiedziałby dziś, mając większą wiedzę oraz
ciekawsze przemyślenia.
– No więc tak... – zaczął z ociąganiem. – Biblia i różne opracowania skupiają uwagę na skodyfikowaniu zasad społecznego współżycia, a mnie zawsze zastanawiało kilka spraw, które
można obserwować także dziś. Gdy czytam, lubię rozmyślać
o realiach i ludziach z opisywanego czasu. W Biblii jest mowa
o obcych mieszkańcach ziemi Goszen, którzy nie wrośli w egipską społeczność. Pojawia się kilka pytań, na przykład: „Dlaczego
tak się stało? Kto tego nie chciał – Egipcjanie czy przybysze? Kto
kogo i jak wykorzystywał?”.
– Przecież Biblia wyraźnie mówi o uciskanych synach Izraela – zareagowałem odruchowo, dodając, że wyrabiali nie tylko
cegły, wykonywali także inne, ciężkie prace, ponieważ powstawało nowe miasto.
Milczał, jakby nie usłyszał moich słów, w końcu się odezwał.
– Na prowadzonych w Egipcie budowach z pewnością pracowały rzesze robotników, a my czytamy tylko o Izraelitach. Zastanawia mnie – mówił – skąd się u nich wzięło poczucie wyjątkowej krzywdy, bo nie potrafię uwierzyć w brutalne traktowanie
wyłącznie Hebrajczyków.
To było ciekawe spojrzenie, ale nieprzekonujące. – Tu bym się
z Biblią nie sprzeczał – powiedziałem. – O ile wiem, inne źródła
potwierdzają jej wersję, a nawet to, że Mojżesz na dworze faraona nie znalazł się bez powodu. Informacja o szczególnym ich
traktowaniu, w tym o topieniu dzieci, także moim zdaniem, brzmi
wiarygodnie. – I dodałem: – Powiedz, dlaczego odrzucasz wyjątkowe traktowanie? – Wyjaśnił mi tak: – Autorzy Biblii narzekają
na nadzorców robót, na przymuszanie do ciężkiej pracy, a przecież jak świat światem zawsze byli i są kierujący społecznością
i wykonawcy poleceń. Najlepiej taką potrzebę rozumieją wojskowi. Oni wiedzą, że żołnierze bez poleceń wodza mającego
pełny ogląd walki nie wygrywają bitew.
Miałem wątpliwość, czy prości robotnicy są w stanie to rozumieć, ale natychmiast starał się je rozwiać. – Przecież to myślący ludzie – tłumaczył. – Dowodem są właśnie Izraelici, którzy
poszli za Mojżeszem, pozwolili mu przewodzić, więc należy
postawić inne pytanie: co im naprawdę przeszkadzało w Egipcie i co takiego było w obietnicy Mojżesza, że pociągnęli za nim
na wieloletnią, a – z dzisiejszego punktu widzenia – nawet na
wielowiekową tułaczkę.
I w tym momencie rozgadaliśmy się na dobre, ponieważ to,
co powiedział, było bardzo interesujące. Zacząłem się zastanawiać, o co naprawdę w biblijnym przekazie chodziło. Nie widząc
prostego wyjaśnienia, zapytałem: – Masz pomysł, o co szło? –
Oczywiście, że miał i natychmiast go ujawnił. – Kiedyś uznałem –
prezentował swój punkt widzenia – że rozważania trzeba zacząć
nie od wyjścia z Egiptu, lecz od pojawienia się w tym kraju. Dziwaczną historię sprzedaży Józefa odrzucam. Uważam, że wymyślono ją, by ukryć prawdę o tym, jak się to stało, że wędrowcy,
przybyli do Egiptu podobno za chlebem, zajęli najbardziej urodzajną część ziemi Goszen. Uwierzyłbym w jakąś inną wersję, na
przykład w to, że w czasie podboju Egiptu przez Hyksosów Józef
z rodu Jakuba przysłużył się nowej, obcej władzy, zdobył znaczącą pozycję i wykorzystał ją, by urządzić rodzinę. Po powrocie egipskiego faraona Izraelici z pewnością stracili wcześniejszą pozycję społeczną – ba, powiem więcej – zostali zepchnięci
z zajmowanego szczebla, co musiało ich zaboleć.
– Dlaczego tak sądzisz? – zareagowałem. – Bo widzę, co się
u nas, w Polsce dzieje. Raz zdobytych pozycji nikt nie chce oddać
– odpowiedział. – Przecież nie zabierano im ziemi Goszen – argumentowałem. – Ale zrównano z niewolnikami. To ich poniżyło,
więc zdecydowali się na najbardziej bolesny cios – postanowili pozbawić kraj potrzebnej Egiptowi siły roboczej, czyli swoich
rąk do pracy.
Trwał przy swoim, a ja niemal krzyknąłem: – Coś ty wymyślił? Przecież to zagranie w stylu: na złość babci, odmrożę sobie
uszy. – Masz rację – przyznał – ale na moje wyczucie, właśnie
tak działa ludzka psychika.
Obopólne racje na moment zabiły mi klina. Myślałem tak: jeżeli
przyjąć jego tok rozumowania, wyjdzie na to, że dekalog pojawił
się w trakcie ambicjonalnej rozgrywki jako produkt przypadkowy, a to nie ma sensu, chociaż...
Gdy zjawiłem się następnego dnia, siedział w bibliotece obłożony książkami. Zapytałem, czego szuka, czy wymyślił coś nowego, równie ciekawego jak poprzednia jego teoria. On, swoim
zwyczajem, przez chwilę milczał, może się zastanawiał, a może
po prostu krygował, lecz zamiast odpowiedzieć, też zapytał: –
Powiedz, jak to jest? Do robotników przychodzi jakiś Mojżesz,
prawdopodobnie nielubiany, i proponuje opuszczenie Egiptu. –
Poprawiłem go: – Raczej, jak to było. – A on na to: – Nieważne,
przecież identycznie było w Gdańsku, w stoczni.
Na takie dictum przypomniałem, że zazwyczaj przychodzi
czas, gdy czarka się przelewa. Nie zaprzeczył, lecz zauważył, że
w takiej sytuacji ludzi może poderwać każdy i wykorzystać ich
gniew do swoich celów. Zwrócił tym uwagę na szerszy, ponadczasowy problem, ale ja świadomie wróciłem do Biblii. Stwierdziłem zdecydowanie: – Mojżesz chciał przywrócić wolność
ludziom zniewolonym.
Nie przyjął mego zdania bezkrytycznie. Wyraził własne, które
doprowadziło do ciekawych wniosków. Powiedział: – Może tak,
może nie. Jedno nie ulega wątpliwości – wywołał burzę, która
okazała się trudna do opanowania. Z Egiptu ich wyprowadził,
ale wymarzony Kanaan był daleko. Ludzie potrafią się mobilizować na krótko, od przywódcy oczekują szybkiego spełnienia
obietnicy, tymczasem ziemia obiecana majaczyła na horyzoncie
marzeń, a droga do niej była równie ciężka jak praca w Egipcie,
a nawet wymagająca więcej.
Na takie spojrzenie miałem jedną uwagę: – Nie zapominaj, że
uzyskali wolność... – Tylko że – przerwał mi – wolność nie wymaga przywódcy, lecz mądrej społeczności.
Zaprzeczyłem: – Nie. Moim zdaniem, jednak przywódcy. Takim
był Mojżesz, który wymyślił Boga, a na dokładkę ustanowił mądre
prawa.
Pokiwał głową. – Mieli szczęście – powiedział. – Ale czy zauważyłeś, od czego Mojżesz zaczął? – Na odpowiedź nie czekał, sam
jej udzielił: – Od uniwersalnego i jedynego Boga oraz od moralnych, równie uniwersalnych zasad współżycia. Pod wpływem
teścia, doświadczonego plemiennego wodza dorzucił też inne,
lecz one nie zyskały takiej wagi jak te pierwsze.
Spostrzeżenie Janka zasiadło mi w głowie, bo uniwersalny
byt jako Bóg to naprawdę epokowe odkrycie, jednak ile było w
tym zasługi władcy Egiptu, który wymyślił Atona, a ile Mojżesza?
cd. str. 39
w roku pięćdziesiątym szóstym. Babcia z trudem go poznała.
Wpadła w silną nerwicę, chciała nawet popełnić samobójstwo
– opowiadał. – Gdyby nie wyjątkowa opieka rodziny babci nie
przeżyłby ani on, ani babcia, ani mój ojciec, którego w okresie
krótkiej odwilży udało się wysłać do Anglii, do brata dziadka.
– Żołnierza Armii Andersa? – spytałem. Kiwnął głową, a później
kontynuował: – Ta biblioteka to dziadka świątynia. Odkąd wrócił do jakiego takiego zdrowia, czytał. Zachłannie czytał. Wszyscy myśleli, że w życiu literackich bohaterów szuka jakiejś osłody
czy rekompensaty, ale dopiero niedawno odkryliśmy starannie
schowane zapiski, z których wynika, że chciał jedynie zrozumieć
zło, jego źródło i fascynację niektórych ludzi właśnie złem. To jest
problem wart dociekań. Ja też wciąż o tym myślę – zakończył.
Żałowałem pytania. Z pozoru dalekie, neutralne, a jednak rozdrapało rodzinną ranę i ujawniło trudną historię kraju i ludzi.
Nadszedł koniec pobytu. Ostatniego dnia wróciliśmy do rozmowy o przyszłości. Żegnając się, powiedziałem:
– Ty chyba będziesz politykiem lub kaznodzieją.
– Tak sądzisz? – zapytał na poły poważnie.
Uśmiechnąłem się.
Skończyło się nasze spotkanie. Odjechał. Przez ogrodnika, którego zwolnił, przekazał klucze do Zielonego domku i prośbę, bym
opiekował się biblioteką. Zaskakująca prośba, ponieważ książki
to nie rośliny doniczkowe, jednak tam zaglądam, bo polubiłem
atmosferę domu splecionego z historią.
Czas płynął.
Opuszczona posiadłość dziczała, zarastała zielskiem. Zaniedbany basen wypełniały gnijące, nieuprzątane liście. Drzewa stały
się miejscem popisów hałaśliwych ptaków, a wewnątrz, w ciszy
plątał się duch dziadka, który wciąż rozmyślał o fenomenie zła.
Janek odezwał się po kilku latach. Napisał, że jest bardzo zajęty, bo organizuje ruch społeczny na rzecz życia w prawdzie.
Czytałem list kilkakroć, ostatni raz siedząc w ich bibliotece.
Są w niej mądre i ciekawe książki, ale w żadnej nie znalazłem
informacji, kto pierwszy powiedział, że dobrymi chęciami piekło wybrukowano.
PROZA
Przy różnych okazjach powtarzał: „ludzi należy przekonać,
że nie powinni kłamać”. Często milcząco, bez wdawania się
w szerszą dyskusję, przyznawałem mu rację, jednak tym razem
zauważyłem, że mądre zasady nie na wiele się zdają, bo weźmy
na przykład siódme przykazanie – nie kradnij. Ludzie otrzymali
wyraźny zakaz i co z tego?
– To przez kłamstwo. Wszystko przez kłamstwo, które zafałszuje każde słowo, każdą myśl i każdy czyn. Zauważ – ciągnął –
że narody własny dobrobyt budują kosztem innych, ale swoje
postępowanie potrafią tłumaczyć niezwykle wymyślnymi teoriami. Kamuflowanie sensu działań, a więc okłamywanie, zbyt wielu ludziom weszło w krew, stało się codziennością,
I powtórzył: „ludzie muszą przestać kłamać” z wyraźnym naciskiem na słowo „muszą”. Nie wiem, czy myślał o politykach, czy
o zwykłych zjadaczach chleba, ale nie dociekałem.
Kiedyś zagadnąłem Janka o to, jaki ma plan na życie, czy
zostanie poza krajem, czy wróci. No i co chce robić po studiach,
kim być? – Życie ma własne, często dziwaczne plany – wyjaśniał. – Nie pyta, co nas interesuje. Czym się to w moim wypadku
skończy, nie wiem. Ojciec chce, żebym wspólnie z nim prowadził firmę, a mama myśli o powrocie, bo polubiła ten dom. Gdy
mama zjawiła się tu po raz pierwszy, żyła jeszcze siostra babci,
która przez cały czas opiekowała się dziadkami. Ona była osobą
niezwykłą. Nie tylko narzuciła specyficzny charakter tej siedzibie, rys pewnej tajemnicy, wręcz baśni, lecz umiała przekonać
do tego domu mamę. Przez cały czas, aż do jej śmierci, ciągle
ze sobą rozmawiały, być może ustalały, co ma wartość – dobra
materialne, blichtr wielkiego świata czy zwykłe, skromne piękno. Najwyraźniej przeważyło piękno, bo mama zauroczyła się
Zielonym domkiem, jak go nazywały.
Po przydługiej wypowiedzi zamyślił się, lecz po chwili wrócił
do mego pytania. Mówił: – Pytałeś, kim chcę być. Byłoby świetnie, gdybym tutaj znalazł coś dla siebie, bo prawdopodobnie
i ja zaraziłem się atmosferą miejsca pełnego mroku i zadumy,
a nadto chyba odziedziczyłem zamiłowania po dziadku i pradziadku, ponieważ do biznesu mnie nie ciągnie. Mój pradziadek
interesował się kulturą antyczną, a dziadek to żołnierz AK, z którego w ubeckich kazamatach zrobiono kalekę. Wrócił do domu
Danuta Gil-Łowkis
Fot. Sybilka Storie
Uwagi o Mojżeszu były warte zastanowienia, co mu powiedziałem, ale on pozornie nie przykładał do nich znaczenia. – Czy
cd. ze str. 38
ja wiem? – rzucił niedbale, a później wyjaśnił. – Ostatnio częściej
myślę o Izraelitach, o tym, jak zapamiętali genialnych rodaków,
czy wyciągnęli z dawnych zdarzeń wnioski i jak z nauki, której
dostarczyły im przeżycia antenatów, skorzystali. Moim zdaniem
i dobrze, i źle. Z całej sekwencji niezwykłych przygód wydobyli myśl, że inteligencja i wiedza jednostki to ogromna wartość
dla całego społeczeństwa, ale zaczadzili siebie dobrami, których
wagę przecenili. Gdzieś w drodze do krainy szczęścia zamienili
ziemię Kanaan na symbol dobrobytu. Ci nieodrodni koczownicy
uznali, że bez własnego kawałka ziemi też można nieźle funkcjonować. Mieli dwa wzorce – Józefa i Mojżesza. Józef dzięki inteligencji stał się praktycznie władcą obcego kraju, kimś, kto nie
jest królem, lecz włada, a Mojżesz pokazał, jaką wagę ma wiedza i wspólnota narodowa – związki krwi wzmocnione religią
i jej prawami.
– Skoro odkryli niezłą metodę na trwanie, na rozwój, dlaczego w takim razie doszło do nieprawdopodobnego Holokaustu? – zapytałem.
– Może na dobre zapomnieli, że Kanaan miał być ziemią, obiecaną, lecz ziemią.
– Którą tymczasem zajęli inni.
– No właśnie.
Ja pomyślałem o związku człowieka z taką zwykłą ziemią, ziemią, którą można wziąć w garść, ogarnąć wzrokiem, do której
można się przytulić, zasypiając na łące. Zastanawiałem się nad
więzią z tą, która karmi. To dziwna wspólnota. Nie bez kozery
papież mówił: „to moja matka”, tyle że nie każda kobieta jest matką. Dlaczego tak często tę więź bagatelizujemy?
Janka nurtowały inne pytania. Wciąż zastanawiał się, co było
lub co powinno być na drugiej, rozbitej kamiennej tablicy.
Miał obsesję na punkcie kłamstwa. Wciąż powtarzał, że Mojżesz za słabo ten problem wyeksponował. – Cóż to znaczy: „nie
będziesz mówił przeciwko bliźniemu twemu kłamstwa jako
świadek”? – pytał i odpowiadał: „Tylko tyle, że prawdę należy
wyznawać w obliczu ziemskiego sądu, bo o boskim nawet nie
ma co wspominać. Dlaczego pominął codzienne zachowania?”.
Gazeta literacka
39
POEZJA
Janusz Wałek
Spektakl
dla Pani Marii Ostrowskiej
Sądził Cimabue, że wszystkich olśniewa,
A dzisiaj Giotto pierwszy staje w rzędzie
I tak, że rozgłos Onego przyćmiewa.
Dante, Boska Komedia, Czyściec, XI, 93-96
tłum. Edward Porębowicz
Mieć jeszcze raz swoje piętnaście minut!
Na pierwszych stronach gazet, w TV, na ustach
wszystkich!
Wielkie litery, duże zdjęcia, donośne słowa!
1966. Jesień. Powódź we Florencji.
Krucyfiks Cimabuego unoszony wodami Arno ku morzu.
Muł skleja ciężkie powieki, szlam zlepia długie włosy,
wzburzona żółta grzywa przemywa piaskiem oczy,
pęcznieje stara farba, rozwarstwia się zaprawa ,
na boku się odnawia od włóczni rana krwawa.
I w pałąk podobrazia deska już jest wygięta.
Buona notte Cristo! Dobranoc Głowo Święta!
Cimabue! Cimabue!
Któż Giotta dziś pamięta !
Dwugłos
Don Juan:
O tym jak kiedyś przed zamkniętą bramą
Stanę sam jeden. Z pustymi rękami.
Ach, myśleć jeszcze nie chcę.
Puśćcie więc taśmy, niech leci muzyka.
I stopa groby stare w tańcu depce.
O tym jak kiedyś w ciemności bez końca
Jak ptak zraniony będę się szamotać
Ach, myśleć nie chcę wcale.
Puśćcie więc taśmy, niech leci muzyka.
I wódki zimnej, kurwo, w szklankę nalej.
Św. Jan od Krzyża:
O tym jak kiedyś przed otwartą bramą
Stanę sam jeden ale nie samotny
Ach, myślę coraz częściej
Niech wrzask zamilknie, co się wokół kłębi
W ciszy, co przyjdzie, wiem, odnajdę szczęście.
O tym jak kiedyś w świetle się roztopię
Jak ptak ku słońcu ulecę ku Tobie
Ach, myślę bez ustanku.
Niech wrzask zamilknie, co wokół się kłębi.
Ma dusza Twoją pragnie być kochanką.
Życie jak w Madrycie
Kiedy zasypiam na wzgórzu, pod drzewem samotnym,
zstępują do mnie karły z obrazów Velazqueza.
-Tutaj to było życie – mówią -- „Życie jak w Madrycie”.
To nic, że drwiny, razy i kopniaki, to wszystko nic.
Nawet choroba, ból, ropiejące wrzody.
Nic wobec nędzy – teraz – pośród gór jałowych.
W chłodzie. W ciemnościach.
Arezzo
Kolding, 22.XI.1981
For Edward Gildea
Modlitwa Rubensa
Teresie Grzybkowskiej
Rubens się modli!
W swoim domu, w Antwerpii, w ogrodzie.
Jego farby wzburzone, jego farby jak morze.
W Arezzo nocą deszcz,
a może to sztuczne ognie,
pod drzewem czarny koń
stoi i moknie.
Pozował dzisiaj do bitwy,
którą tu robi al fresco
Piero della Francesca.
Strzępem chmury się modli, gałęzią,
Pawia w tęczę rozpostartym wachlarzem,
Łanem zboża, sierpem Cerery
Modli się Piotr Paweł.
A ta gruba dziewucha
z mocno zaspaną miną
dała swą twarz aniołowi
na obrazie w Urbino
(który właśnie ktoś ukradł).
Kapelusza rondem i piórem,
Grzywą konia, uździenicą, wędzidłem,
Piersią, brzuchem, udem kobiety
Modli się żarliwie.
Do tego ów włóczęga
z tygodniowym zarostem.
Mistrz w Borgo san Sepolcro
mianował go Chrystusem.
Jego farby wzburzone, jego pędzel jak płomień.
Martwym ciałem Chrystusa
Do nieba kołace.
Jesienny deszcz w Arezzo,
czarny koń moknie,
a może to nie deszcz,
może to sztuczne ognie.
31 października 1996
1973/2007
40
Migotania 43
Sen artysty (Apokryf)
Oto oszalał El Greco
i zawezwano go
by się wytłumaczył.
Ze swoich świętych niebotycznych
krążących nad Toledo
niczym Żydzi w bajkach Chagalla.
Dlaczego – pytano – twój pędzel
ocieka taką dziwną zielenią,
nieznaną Naturze.
Dlaczego, Theotocopule!
Psie, przybłędo!
Ale artysta milczał.
Zamknął oczy.
Widział.
Widział Wenecję.
Anioła stąpającego po rtęci laguny.
Powątpiewał w jego idealne proporcje.
I za to milczenie poderżnięto mu gardło.
Theotocopule, Ty psie.
Jednym cięciem świętego noża.
Aż krew w niebo trysnęła zielona błyskawicą.
DROGA, GÓRA, ZASŁONA
Wiktorowi Dłuskiemu
1.
Początki mojej znajomości z Joanną Pollakówną wyznaczyła lektura. Starałem się czytać niemal wszystko, co pisała, a co
odnajdywałem w prasie literackiej, zwłaszcza wiersze, poprzez
które jaśniała nieco norwidowska poświata. Radowały i duchowo
umacniały mnie jej nieustanne próby godzenia tego, co piękne,
z tym, co przygodne, kruche, otulone słabością. Zastanawiałem
się wówczas nad tym, choć to wydawać się może dziwne, jak
właściwie poetka wygląda, jak się nosi, w jakim tonie wybrzmiewają słowa, które wypowiada w codziennych, zwykłych rozmowach? Czy pisze tak, jak mówi, a może mówi tak, jak pisze?
2.
Zdarzało się, że cienkie, niczym skórka pomarańczy, tomiki
Joanny Pollakówny wkładałem do kieszeni kurtki, albo nawet
do przepastnej kieszeni sutanny (w tamtych latach chodziłem
częściej w sutannie niż obecnie), by w każdej chwili móc do nich
zajrzeć. Niestety, poznałem poetkę dosyć późno, chyba zbyt późno. Od razu zauważyłem, że jest osobą promieniującą wewnętrznym żarem, delikatną i silną zarazem, kimś, kto wie, że Bóg obarcza ludzi ciężarami na tyle, aby mogli je dźwigać, i że Jego łaski
wystarczy dosłownie wszystkim, według stanowczego zapewnienia św. Pawła. Mieszkała nieopodal kościoła na warszawskich
Bielanach i zazwyczaj widywaliśmy się po niedzielnej albo świątecznej liturgii. Joanna, jak wiadomo, nie mogła poruszać się o
własnych siłach, a mimo to nigdy nie odczuwałem, że ma żal do
kogokolwiek. Była w swej tajemniczej chorobie aktywna, pełna
humoru (potrafiła śmiać się aż do łez) i tylko niekiedy pojawiały się w jej oczach błyski gniewliwego zniecierpliwienia. Zawsze
nienagannie ubrana przypominała dystyngowaną damę z wyższych sfer. Bezwzględnie: sfer ducha.
3.
Pisała do mnie listy. Na pokratkowanych kartkach wyrwanych
elegancko z uczniowskiego zeszytu, rozumiejąc zapewne, że
w listach przechowuje się najwięcej z tego, kim jest pisarz. To,
jak zanotował w swym Dzienniku Rajmund Kalicki, oręż ukryty,
tajemna broń o rażeniu dalekim i trwałym1. Zawsze mnie zastanawiało: dlaczego pisała na takim właśnie papierze, zresztą, bardzo starannie, wyraźnie, z osobistą dykcją stylistyczną. Podobnie czynił ksiądz Twardowski, który co jakiś czas ofiarowywał mi
swoje teksty poetyckie napisane na kartkach w kratkę. Odtąd
i ja polubiłem zeszyty w kratkę; piszę wiersze (o ile pozwala na
to stan mojego umysłu) na takim papierze; zawsze ołówkiem,
nigdy na maszynie czy komputerze.
Noce tych, co już zmarli.
4.
Kiedy po raz kolejny przeglądałem listy Joanny ze wzruszeniem
spostrzegłem, że po pewnym, niezbyt długim czasie, „Szanowny
księże” przerodziło się w „Drogi Janku” i „Przyjacielu”. Cenię głęboko ten dar, choć wiem od Wiktora Dłuskiego, że Joanna z trudem przechodziła z ludźmi na ty, że ostrożnie odsłaniała swoje
prywatne światy. Ale bardzo lubiła rozmowy telefoniczne. Potrafiła przegadać całe wieczory, całe długie godziny.
Te pełne udręki
nieprzemierzone noce
kiedy nagłe lęki
wdzierały się w majaki
w omdlałość półsenną –
gdzie są teraz te noce?
Czy zapadły w ciemność
ostatnią, która skrzepła
w poczerniały lód
nad nimi, wyzutymi
z powszedniego snu?
5.
Moje z nią dysputy, czy to na Bielanach, czy w budynku Stowarzyszenia Pisarzy Polskich na Krakowskim Przedmieściu nigdy
nie były powierzchowne. Właściwie nie plotkowaliśmy. Z dwóch
powodów. Po pierwsze, wobec Joanny odczuwałem swego rodzaju onieśmielenie, zważając na jej „chorobowy stan”, co sprawiało, że raczej starałem się słuchać, niż sam wiele mówić, a po
drugie sama Joanna chciała widzieć we mnie nie tylko kogoś,
kto przedstawia się, jako współplemieniec w magii poetyckiego, otwierającego widzenia (Joanna wzorem Józefa Czapskiego
lubiła to słowo: widzenie, patrzenie, zapatrzenie), ale – podobnie
jak Anna Kamieńska – podkreślała wartość kapłaństwa, uznawanego przez nią za dar zasługujący na szacunek i poważanie. Nieraz dawała mi to odczuć. Nie trzeba się więc dziwić, że kiedyśmy
się spotykali, nawet przelotem, chodziło jej zawsze o jakiś konkretny dylemat, należący najczęściej do takich, które nie dają
się ostatecznie rozwiązać.
6.
Przyznaję: traktowała mnie trochę, jak otwarty konfesjonał. Szeptała mi niemal do ucha, bo kiedy siedziała na wózku
inwalidzkim, musiałem się nachylić, by ją dobrze słyszeć. Bodaj
w 2001 roku, zaraz po pogrzebie Marii Łubieńskiej, Joanna zwierzyła się, że jeżeli będziemy podejmowali codzienne wybory ze
świadomością, że zmarli żyją, to oni będą naprawdę żyli. Obdarzając się uczuciem, nie zawsze przecież jesteśmy przy sobie,
nie zawsze możemy być razem. A mimo to miłość nie umniejsza się, a nawet niekiedy uintensywnia. Najważniejsze wszakże
pozostaje to, co dzieje się w głębi naszego ducha. Owego „dzieje
się” nie można w pełni wyrazić. To jakieś rozrzewnienie, odczucie
wewnętrznego spokoju, połączone z życzliwością, ale też tęsknota, egzystencjalne niedosycenie. Kiedy kocham, to zawsze życzę
osobie kochanej dobra i szczęścia. Staram się czynić wszystko,
aby siebie nie stawiać na pierwszym miejscu. Z tej naszej rozmowy, mogę przypuścić, wykluł się ten jej wiersz:
Tę ciemność, w której stronę
zmordowani co noc
dryfowali
o świtu zbawienie się modląc.
luty 2002
(Bezsenność)2
7.
Joanna świadomie pozostawała w tle, jakby w oddali. Nie
oczekiwała społecznych poklasków ani jakiejś znacznej popularności. Miała ku temu ważkie powody. Rozpoznała bowiem
kondycję życia, jako kondycję przygodną, dramatyczną, ograniczoną, tak w porządku poznawczym, jak i ontologicznym.
A równocześnie chłonęła barwy świata; właśnie barwy. Była
wyczulona na kolor, na słowo, na podszepty wyobraźni. Poszukiwała w dziełach sztuki szyfru egzystencji. Bo to w nich twórcy
ukryli osobiste widzenie rzeczywistości, które najczęściej przybiera charakter chropowaty, popękany, a nieraz – w moralnym
sensie – niesprawiedliwy i egoistyczny. Ale wielkość rzadko
wyrasta wśród klarownej wzniosłości.
8.
Ostatnimi laty poetkę najgłębiej poruszał i niepokoił zarazem
problem cierpienia – ludzi i Boga. W warszawskim środowisku
literackim utrzymywało się przekonanie, że Joanna w prywatnych
rozmowach nie wspomina o tych kwestiach, w ogóle o so- bie nie
mówi. Iwona Smolka, znana pisarka, człowiek radia oraz krytyki
literackiej, serdeczna przyjaciółka Joanna, potwierdzała tę cechę
jej charakteru. Tymczasem w moich rozmowach z Joanną nieustannie przewijał się motyw kenotycznej jedności między Bogiem
a ludźmi. Bóg byłby kimś niezrozumiałym i obcym, gdyby nie zdecydował się w Jezusie na przyjęcie cierpienia. Jest ono „wpisane”
w Bożą naturę i w los wszystkich ludzi. Akceptowała z wyraźną
satysfakcją, że Bóg w jakiś tajemniczy sposób współuczestniczy
w cierpieniu każdego człowieka. Bez wiary w to współuczestnictwo zasadniczo życie staje się nie do zniesienia. Wówczas też nie
ma warunków, aby otworzyć się (najszerzej, jak to tylko możliwe)
na świętość, czyli życie ze świadomością, iż pomiędzy niedosiężnym Bogiem a człowiekiem rozbłyska trwała nić, utworzona przez
znaki sacrum, zbliżające do siebie niebo i ziemię. Trzeba je tylko
umieć dostrzec, tak, jak potrafią to arcydzielni malarze i poeci.
Wyjątkowość ich wysiłków polega na tym, że w swoim niepowtarzalnym języku potrafią opisać lub namalować zasłonę; w taki
sposób, że znajdująca się za nią sfera S a n c t u m może być
przez odbiorców przeczuwalna. Oczywiście, trzeba pozostać na
granicy niewypowiedzialnego, na spojeniu czegoś, co stale się
narzuca świadomości, jako widzenie nieznane, tyle samo zamykające, co otwierające – i nie zawsze wiadomo na co3. Pisząc
w ten sposób – przy okazji wystawy obrazów Przemysława Brykalskiego – poetka nie myślała o „Bogu poetów”, jak Martin Heidegger, czy nawet o wielkim NIC chrześcijańskich mistyków;
myślała o Bogu Biblii, o współ-empatii Chrystusa z ludzką niedolą. On przynosi pełnie wyzwolenie, usuwa przerażającą obcość,
jakiej na ziemi często doświadczamy. Ofiarowuje, tutaj na ziemi,
zaledwie, bądź aż: skąpą jasność4. Dlatego z taką godnością niosła swój ból, nie wyzbywając się przy tym pytań i wątpliwości,
które i nas nie powinny nigdy, przenigdy, opuszczać.
9.
Siła poezji Joanny Pollakówny polega na tym, że łączy w sobie
to, co się widzi, ogląda, spostrzega, z tym wszystkim, co wymyka się słowom, pozostaje niepodległe.
Warszawa-Bielany, maj 2014 r.
ks. Jan Sochoń
R. Kalicki, Z zaświatów. Dziennik, Kraków-Warszawa 2014, s. 22.
z tomu: Wiersze zebrane. Zebrał, opracował i przedmową opatrzył
J. Zieliński, Mikołów 2012, s. 8.
3
J. Pollakówna, Zapatrzenie. Myśląc o obrazach, myśląc o malarzach,
Gdańsk 2012, s. 342, 348.
4
Taki tytuł nosi francusko-polskie wydanie wierszy Pollakówny: Skąpa jasność. Avare clarté. Traduit du polonais par Alice-Catherine Carls.
Présenté par Jan Zieliński, Éditinter 2014.
1
Fot. Sybilka Storie
2
Gazeta literacka
41
ESEJ
ks. Jan Sochoń
Anna Maria Musz
Dwa tysiące słów o Pisarzach.pl
J
edno z najbardziej znanych literackich miejsc w internecie –
portal Pisarze.pl – świętowało niedawno okrągły jubileusz.
Poważnie zastanawiałam się, czy okolicznościowy artykuł z okazji 200 numeru może przygotowywać osoba związana z redakcją, jednak na swoje usprawiedliwienie zapewniam, że będę ściśle trzymać się faktów. Zdradzę także, że ten artykuł powstawał
w tajemnicy przed Redaktorem Naczelnym, który po raz pierwszy
przeczyta go dopiero teraz – razem z Czytelnikami „Migotań”...
Jubileuszowe, 200 wydanie Pisarzy.pl dostępne było w sieci
od 3 do 16 czerwca 2014 roku, jako numer podwójny e-tygodnika. Współpracownicy i sympatycy Portalu spotkali się także 17 czerwca na okolicznościowym wieczorze w Ratuszu Staromiejskim w Gdańsku. Warto zauważyć, że było to spotkanie
w historii Pisarzy.pl bezprecedensowe, ponieważ na co dzień
zespół redakcyjny i współpracownicy rozproszeni są w kraju
i za granicą, a kolejne wydania tygodnika kształtują się w przestrzeni wirtualnej.
Oficjalna data premiery Portalu przypadła 3 sierpnia 2010 roku.
Od tamtej pory na łamach serwisu ukazało się ponad dwa i pół
tysiąca tekstów różnych autorów, w tym przeszło 400 prezentacji
poetyckich i tyle samo utworów prozatorskich i dramatycznych.
Jeśli dodamy do tego fakt, że poszczególne teksty odwiedzane
są nawet kilka tysięcy razy, zyskujemy medium o zasięgu niedostępnym dla tradycyjnych czasopism literackich.
W nieustannie toczącym się sporze na temat sposobu funkcjonowania literatury i kultury w Internecie, Pisarze.pl mogliby
posłużyć za modelowy przykład – udowadniając, że globalna
sieć wcale nie musi być bezładną zbieraniną nazwisk i tekstów,
nad którą nikt nie może zapanować. Receptą na sukces okazało się tu połączenie ogólnodostępnego serwisu z mechanizmami typowymi dla tradycyjnej prasy literackiej. Nadchodzące do
redakcji teksty podlegają dokładnej weryfikacji, stali czytelnicy
znajdą tu cotygodniowe rubryki i doskonale znanych im autorów, ale twórcy portalu oddają głos także czytelnikom, którzy
mogą dopisywać własne komentarze pod praktycznie wszystkimi materiałami, dostępnymi w serwisie. W ten sposób zrealizowany został zarówno wymóg wysokiego, wyrównanego poziomu publikowanych tekstów, jak i wymóg (w rzeczywistości doby
Internetu niemal obowiązkowy) zapewnienia odbiorcom szansy
wypowiadania się na temat interesujących ich treści. Publikowane artykuły wywołują nierzadko burzliwe dyskusje komentatorów, natomiast polemika z tych rozmów staje się często inspiracją dla kolejnych tekstów.
Warto już teraz zwrócić uwagę na fakt, że współpraca przy
tworzeniu e-tygodnika zorganizowana została w przestrzeni
wirtualnej, ponieważ jeszcze jaskrawiej podkreśla to doniosłość
osiągnięć, które dokładniej omówię za chwilę. Twórcom Portalu udało się zebrać i zmobilizować do wytężonej pracy potężne
grono autorów, a publikacja tekstu na łamach serwisu stała się
(co potwierdzam po przeanalizowaniu wielu wpisów na internetowych blogach) wydarzeniem nobilitującym, zwłaszcza dla
autorów wstępujących do świata literatury. Serwisowi, którego
prace koordynowane są wyłącznie zdalnie, udało się zatem uzyskać własny, bardzo wyrazisty charakter. Pisarze.pl od początku
istnienia konsekwentnie podążają w określonym kierunku, przenosząc na grunt internetowy standardy gazet literackich. Nie
jest to jedyna internetowa gazeta poświęcona kulturze, ale jako
jedyna tak wyraźnie łączy cechy Portalu (funkcje przeznaczone
dla użytkowników – oceny i komentarze) z formatem bliskim
prasie literackiej. Można powiedzieć, że przekaz elektroniczny
(z jego charakterystycznymi cechami – szybkością przetwarzania informacji i wysoką dostępnością) został tu potraktowany
wyłącznie jako czynnik ożywiający i dynamizujący proces wydawania e-tygodnika.
Restrykcyjna selekcja nadchodzących materiałów nigdy nie
zamykała drzwi do publikacji autorom mniej znanym i debiutującym. Na przestrzeni minionych kilku lat naliczyłam co najmniej osiem takich debiutów poetyckich (Joanna Kłaczyńska, Iga
Reczyńska, Gabriela Szukszto, Piotr Pyzik, Magdalena Dreinert,
Weronika Rychta, Sylwia Szabelska, Grażyna Moroz), a przecież
były także debiuty prozatorskie. Koniecznie odnotujmy także,
że swoje wcześniejsze wiersze publikowały tu m.in. Agnieszka Marek, Agnieszka Moroz, Hanna Dikta, Beata Patrycja Klary
– nazwiska, które obecnie bardzo liczą się na poetyckiej scenie.
Do tego grona zaliczyć można także Jana Stanisława Kiczora, którego okolicznościowe wiersze otwierały 200. numer tygodnika.
W dalszej części artykułu omówię dokładniej przekrój tematów,
poruszanych na łamach Portalu i form, które się na nim pojawiają, zacząć jednak powinnam od osoby, bez której Pisarze.pl nie
mogliby zaistnieć. Pomysłodawcą, twórcą i redaktorem naczelnym Portalu jest Bohdan Wrocławski – pisarz, poeta, dramaturg,
animator życia kulturalnego, laureat Nagrody Światowego Dnia
Poezji UNESCO, przyznanej mu w roku 2006, autor takich książek, jak: Linia krat, Cyrograf milczenia czy Inny smak księżyca .
Zdradzając kulisy funkcjonowania redakcji, mogę ujawnić, że –
jako redaktor naczelny – pozostaje przyjazny i wyrozumiały dla
ludzi, ale nieznoszący sprzeciwu i niezmiennie bardzo wymagający w stosunku do tekstów. Osobiste zaangażowanie Bohdana Wrocławskiego w publikację każdego numeru tygodnika
przeszło już do legendy – tak, to prawda, że osobiście dokonuje
nawet prac korektorskich, z uwagą eliminując literówki czy niedopatrzenia. I że godzi te obowiązki z codziennym selekcjonowaniem napływających do redakcji propozycji wydawniczych
(a jest to ponad 100 – 150 maili każdego dnia).
W słowie wstępnym Portalu, redaktor naczelny napisał: Witam
serdecznie na portalu Pisarze.pl. służącemu tym wszystkim, którzy interesują się literaturą, jej twórcami: pisarzami, drukarzami,
wydawnictwami, prasą, księgarzami, grafikami, ale przecież także i innymi dziedzinami sztuki, często będącymi w bliższym, czy
też dalszym związku z książką.
Te założenia – integrowania środowiska twórczego, jako całości – przyświecają serwisowi niezmiennie przez cały czas jego
istnienia. Pisarze.pl dalecy są od środowiskowych podziałów i
sporów – dość zauważyć, że publikują tu wybitni twórcy związani zarówno ze Związkiem Literatów Polskich (tacy, jak: Marek
Wawrzkiewicz, Stefan Jurkowski, Aldona Borowicz), jak i Stowarzyszeniem Pisarzy Polskich (m.in. Sergiusz Sterna Wachowiak, Ewa Lipska, Piotr Müldner-Nieckowski, Krystyna Rodowska, Agnieszka Syska), autorzy należący do innych stowarzyszeń
i grup, a także niezrzeszeni.
Pisarze.pl pozostają niezależni nie tylko od podziałów środowiskowych, ale także od komercyjnych mód. Próżno szukać tu
bieżących omówień książek z list bestsellerów – wyjątek stanowią pozycje ambitne i wyczekiwane. Portal nie prowadzi rankingów, nie publikuje zestawień najlepiej sprzedających się książek.
Ucieka od literatury masowej, dlatego szansę na zaistnienie w
świadomości czytelników uzyskują tu często pozycje niszowe, a
warte uwagi. Od wielu lat w serwisie znajduje się za to rubryka
„Polecane książki” – w której, niczym w wystawie księgarni, prezentowana jest okładka jednej, wybranej publikacji.
Kolejne wydania Pisarzy.pl podążają swoim rytmem, wyznaczanym przede wszystkim przez wydarzenia na rynku literackim
i wydawniczym, ciekawe debiuty, warte uwagi utwory, ważne
rocznice. Demokratyczny podział „miejsc” sprawia, że osobiste wspomnienia sąsiadują tu często z artykułami ukazującymi problematykę globalną i uniwersalną, a mniej znani autorzy
– z nazwiskami z samego artystycznego Parnasu.
Niewątpliwie najmocniejszą reprezentację ma na Pisarzach.pl
literatura: głównie poezja i proza (opowiadania oraz fragmenty
powieści), rzadziej także dramat. Stałą rubrykę w każdym wyda
niu Pisarzy.pl zajmuje cykl „Wiersze tygodnia”, obejmujący prezentację twórczości jednego, wybranego poety, często wraz z
krótkim opisem biograficznym lub komentarzem, dotyczącym
publikowanych tekstów. Nie jest to jednak jedyna publikacja poetycka – w każdym numerze znajduje się bowiem także przynajmniej jeden dodatkowy zestaw wierszy innego twórcy, a często
goszczą na łamach serwisu także publikacje zbiorowe, łączące
teksty autorów z danego środowiska (miasta, regionu, organizacji). Stałe miejsce w kolejnych wydaniach tygodnika zajmuje
także proza – w tym przede wszystkim opowiadania. Do najbardziej aktywnych prozaików, współpracujących z Portalem,
należą Sławomir Majewski, Marek Jastrząb i Zdzisław Antolski,
ale galeria nazwisk jest tu niezwykle obszerna i można byłoby
poświęcić jej osobne opracowanie.
Fot. Tomasz Sobieraj
42
Migotania 43
Obok prezentacji poetyckich i prozatorskich, na łamach Pisarzy.pl od samego początku ważne miejsce przypadło publicystyce. Wśród stałych felietonistów tygodnika na przestrzeni
minionych czterech lat wymienić należy m.in. Krystynę Habrat,
Marka Jastrzębia („Z lotu Marka Jastrzębia”), Jana Strękowskiego
(z popularnym cyklem felietonów, ukazujących się pod wspólnym tytułem „Oblatywanie budyniu”), Jana Stanisława Smalewskiego (i jego felietony zamieszczane w rubryce „Minął tydzień”),
a także Igora Wieczorka czy Andrzeja Waltera.
Trudno byłoby wyobrazić sobie Pisarzy.pl także bez ambitnej eseistyki i szkiców, głównie krytycznoliterackich, choć znaleźć tu można również opracowania historyczne i socjologiczne, filozoficzne, biograficzne, a także artykuły na temat historii
sztuki. Wśród autorów koniecznie wspomnijmy Martę Fox, Janusza Termera, Rafała Sulikowskiego, Leszka Żulińskiego, Dariusza
Pawlickiego, Andrzeja Gronczewskiego czy Elżbietę Musiał, która dzieli się z czytelnikami podzieloną na odcinki, rozbudowaną
i uzupełnioną wersją książki Poeta patrzy na kobietę .
Rozbudowany dział recenzencki kieruje się – jak już wcześniej
zasygnalizowałam – własnymi poszukiwaniami. Znajdziemy tu
wprawdzie omówienia ważnych, przełomowych i mocno dyskutowanych dzieł, ale trzeba także przyznać, że recenzenci niestrudzenie poszukują tytułów, które nie miałyby szansy zaistnieć w głównym (komercyjnym) nurcie literatury, a które warto
wydobyć na światło dzienne. Stałą rubrykę recenzencką prowadzi Krzysztof Lubczyński, polecający wybrane tytuły w ramach
„Rekomendacji książkowych” (ten sam autor publikuje na łamach
Portalu także liczne, rozproszone recenzje). Teksty recenzenckie
zamieszczają tu także m.in.: Jerzy Granowski, Andrzej Wołosewicz, Karolina Kowalcze, Andrzej Tchórzewski i Tomasz Sobieraj. Osobne, obszerne archiwum stanowią omówienia sztuk teatralnych – przygotowywane głównie przez Krystynę Tylkowską
i Józefa Jasielskiego.
Aby prezentację Portalu można było uznać za pełną, nie mogę
pominąć także licznych wywiadów z ludźmi literatury, kultury i
sztuki, pojawiających się w każdym wydaniu tygodnika. Bodaj
najliczniejszy zbiór tekstów z tej kategorii tworzy wspomniany
już wcześniej Krzysztof Lubczyński – wśród jego rozmówców
na dwusetny numer e-tygodnika
znaleźli się dotychczas m.in.: Barbara Wrzesińska, Krzysztof Globisz, Olgierd Łukaszewicz, Jerzy Antczak, Andrzej Strzelecki i Szymon Szurmiej. Najobszerniejszy (bo aż 17-częściowy) wywiad
przeprowadził natomiast Bohdan Wrocławski: jego rozmowa
z Wacławem Holewińskim publikowana była na portalu na przełomie 2013 i 2014 roku. Ciekawe dopełnienie wywiadów stanowią artykuły – prezentacje, publikowane niegdyś przez Marka
Różyckiego jr. Część z nich przyjęła osobliwą formę wywiadów,
stanowiących połączenie autentycznych wypowiedzi twórców
nieżyjących (np. Władysława Reymonta) z odpowiednio dostosowanymi do nich pytaniami.
Dziedziną kultury szczególnie mocno eksponowaną na łamach
Pisarzy.pl pozostaje literatura, ale sukcesywnie rozbudowywana
jest także galeria prac plastycznych i sylwetek artystów plastyków. Dział ten – do niedawna zwany po prostu „Galerią” – zyskał
nowego gospodarza w osobie wrocławskiego literata i malarza, redaktora naczelnego „Metafory”, Zbigniewa Kresowatego.
W galerii już teraz zgromadzone są prace blisko 50 malarzy, grafików i rzeźbiarzy, opatrzone obszernymi artykułami biograficznymi i analizą dorobku każdego z twórców.
Najbardziej dynamicznym działem Portalu pozostają aktualności kulturalne – systematycznie aktualizowana baza newsów, zaproszeń na spotkania autorskie, informacji o festiwalach,
publikacjach, spektaklach, nagrodach, a czasem niestety także o śmierci wybitnych ludzi kultury (Pisarze.pl byli np. jednym
z pierwszych – jeśli nie pierwszym – medium, które w 2012 roku
powiadomiło czytelników o śmierci Andrzeja Krzysztofa Waśkiewicza). Twórcy Portalu czerpią informacje do „aktualności” nie
tylko z oficjalnych doniesień agencyjnych czy napływających
materiałów prasowych, ale także bezpośrednio od osób, które
działają w lokalnych środowiskach literackich. Informacje zbierane przez tych korespondentów ukazują się w aktualnościach
jako „Donosy kulturalne” i obejmują – obok głośnych wydarzeń
– także zaproszenia na kameralne wieczory autorskie, koncerty czy promocje książek. „Donosy kulturalne” napływają obecnie m.in. z Krakowa, Wrocławia, Poznania, Warmii i Mazur oraz
Trójmiasta. Do tego dodać należy polecane „Teatralne premiery
miesiąca”, których listę przygotowuje Józef Jasielski.
Powyższy przegląd treści publikowanych na Portalu oraz ich
autorów nie wyczerpuje oczywiście wszystkich nazwisk, jednak
ograniczone miejsce nie pozwala na ich szczegółową prezentację. A Pisarze.pl to przecież nie tylko artykuły, ale także działalność społeczna i środowiskowa. Zacznijmy od działań być może
najmniej widocznych, ale jednak ważnych – związanych z tworzeniem i aktualizacją katalogów (niezbyt eksponowanych na
stronie głównej, ale do których – zaręczam – warto sięgnąć):
pisarzy, wydawnictw, muzeów i bibliotek.
Najpoważniejszym sprawdzianem środowiskowego oddziaływania e-tygodnika okazały się akcje zbierania podpisów, kilkakrotnie przez niego organizowane. Pierwsza z nich ogłoszona
została 6 lutego 2012 roku i dotyczyła kwestii szczególnej: ministerialnego dofinansowania... „Migotań”. Stali Czytelnicy pamiętają zapewne niebezpieczeństwo, które pojawiło się wówczas
na horyzoncie – po odmowie udzielenia finansowania, istnienie
tej gazety (zwłaszcza jej wydań papierowych) stanęło pod znakiem zapytania. Przygotowany wówczas apel do Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego spotkał się z ogromnym odzewem
wśród czytelników i sympatyków obu tytułów. Apel wsparli swoimi podpisami liczni literaci, naukowcy i dziennikarze, przedstawiciele organizacji zrzeszających twórców oraz osoby prywatne.
W piśmie można było przeczytać wówczas m.in.: Apelujemy do
komisji MKiDN o przyznanie „Migotaniom” dotacji, która pozwoli na kontynuację dzieła na rzecz literatury polskiej i jej autorów,
na pozostanie pismu w łańcuchu dialogu pomiędzy twórcami i odbiorcami. Ta dotacja byłaby świadectwem, że instytucje
państwowe chcą i w sposób świadomy uczestniczą w procesie
żywego kształtowania dobra publicznego, jakim jest czasopiśmiennictwo kulturalne. Byłaby świadectwem, że Ministerstwo
Kultury i Dziedzictwa Narodowego chcę bronić tych obszarów
kultury szczególnie słabych, bo nie mających zaplecza komercyjnego. (Źródło: http://pisarze.pl/publicystyka/2050-apel-do-ministra-kultury-i-dziedzictwa-narodowego-pana-bogdana-zdrojewskiego-.html)
Pisarze.pl również później kilkakrotnie ujmowali się za instytucjami kultury, m.in. wspierając akcję ratowania redakcji Radia
Lwów czy publikując „Apel reprezentantów środowisk kreatyw
nych do Prezesa Rady Ministrów” w sprawie dostępu do otwartych zasobów publicznych. Udzielali się w dyskusji na temat
zmian w systemie edukacji. Na łamach Portalu niejednokrotnie poruszana była również tematyka sytuacji prawnej i ekonomicznej twórców kultury, finansowania inicjatyw kulturalnych
– wyrazem tego jest przede wszystkim wstępna wersja (opublikowana i poddana pod dyskusję) „Paktu dla kultury”. W projekcie dokumentu czytamy:
Stan kultury wiąże się z jakością państwa. Modernizacja rozumiana jako budowanie solidarnego i pluralistycznego, spójnego
i otwartego, dostatniego i bezpiecznego społeczeństwa winna
być podstawowym celem polityki państwa. Nie powiedzie się
ona jednak, jeśli nie będą jej towarzyszyć właściwa organizacja
przestrzeni symbolicznej i fizycznej, odpowiedni ład krajobrazu przyrodniczego i kulturowego współtworzony przez świadomych i czynnych obywateli.
Przestrzeń symboliczna, która łączy ludzi, zapobiega antagonistycznym podziałom i sankcjonuje pluralizm postaw jest koniecznym warunkiem nowoczesnego społeczeństwa. To dzięki kulturze określa się pojęcia przestrzeni publicznej, dobra wspólnego
i postaw obywatelskich. Kultura pomaga zrozumieć współczesność i wiązać przeszłość z przyszłością. Polityka kulturalna, aby
sprostać wyzwaniom przyszłości winna brać w rachubę przemiany społeczne, rosnącą mobilność ludzi, postępującą indywidualizację postaw i zróżnicowanie opinii. Zmieniające się
zakresy kultury i sposoby uczestnictwa w niej są jej podstawowym odniesieniem.
I dalej:
Uczestnictwo w kulturze i kreatywność obywateli winny być
priorytetem polityki publicznej. Jej podstawy to: współdziałanie szkół, instytucji kultury i organizacji pozarządowych, nowoczesne programy oświatowo-kulturalne, zmiany w systemie edukacji i odpowiednie kształcenie nauczycieli oraz animatorów,
powszechna dostępność bibliotek, mediatek i wielofunkcyjnych
ośrodków kultury, wysokiej jakości media publiczne. Zadaniem
wszystkich tych instytucji jest kształcenie świadomych uczestników kultury oraz odpowiedzialnych obywateli.
Kultura musi być narodowym obowiązkiem, przedmiotem
szczególnej odpowiedzialności tak władzy politycznej, jak i obywateli. (Źródło: http://pisarze.pl/reklama/238-propozycja-paktu-dla-kultury-materia-do-dyskusji.html)
Pisarze.pl współpracują z polskimi środowiskami kulturalnymi
za granicą (m.in. na Ukrainie, Litwie, w Wielkiej Brytanii czy USA).
Tematyka dawnych Kresów Wschodnich, ich historii i współczesności, relacji w wielonarodowościowych środowiskach często
pojawiała się zresztą w artykułach wspomnieniowych i historycznych. Podczas niedawnych niepokojów na ukraińskim Majdanie, Portal zamieścił inspirowane tymi wydarzeniami wiersze
poetów polskich, przedrukował też teksty poetów ukraińskich
(te ostatnie w znakomitym przekładzie Bohdana Zadury).
Jednym z najciekawszych projektów zrealizowanych przez Pi
sarzy.pl okazała się akcja „Wiersz Dnia”, która doczekała się dwóch
edycji. Pierwsza (z roku 2011) umożliwiła prezentację krótkich
utworów poetyckich na telebimach Infoscreen, zamontowanych
na stacjach warszawskiego metra. Patronat medialny nad akcją
objęła wówczas agencja reklamowa Stroer. Natomiast rok później wiersze wyświetlały się na ekranach w urzędach pocztowych
na terenie całego kraju (akcję wsparł wtedy serwis Reklamowa.
TV). Oprawę graficzną dla plansz z utworami przygotował Filip
Wrocławski, a całości wydarzenia patronowało Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Zakończenie wyświetlania wierszy na nośnikach dostępnych
w przestrzeni publicznej, nie położyło kresu całej akcji, zapoczątkowanej 1 lutego 2011 roku utworem „Język ojczysty” Cypriana Kamila Norwida. Wiersze Dnia niezmiennie wyświetlają się
bowiem w poświęconej im rubryce na Pisarzach.pl, na stronie
akcji, a także na Facebooku. Łącznie w ramach „Wiersza Dnia”
zaprezentowano kilkaset tekstów poetyckich: współczesnych
i dawnych, słynnych i mało znanych, a nawet premierowych.
Wszechstronną działalność tygodnika Pisarze.pl dopełnia także – powołana obok Portalu – oficyna wydawnicza. Wydawnictwo Pisarze.pl istnieje od 2012 roku i specjalizuje się w publikowaniu tomów poezji, opowiadań i powieści. Pod względem
edytorskim książki Wydawnictwa wyróżnia staranne opracowanie graficzne i bogaty materiał ilustracyjny.
Na zakończenie warto wspomnieć o osobach, bez których Portal nie funkcjonowałby, a które – z racji charakteru swojej pracy
– na co dzień pozostają niezauważalne. Mam tu na myśli Filipa
Wrocławskiego, który współpracuje z Pisarzami.pl od początku
ich istnienia, wspierając serwis zarówno od strony informatycznej, jak i wizualnej (jego grafiki i fotomontaże często ilustrują
poszczególne materiały zamieszczane w Portalu), a także Krzysztofa Wójcika, autora projektu graficznego tygodnika, który czuwa
nad przygotowaniem każdego numeru do publikacji.
Redaktor Naczelny „Migotań”, Zbigniew Joachmiak, w rozmowie, która stała się inspiracją do przygotowania tego tekstu wspomniał, że Portal jest najlepszym miejscem edukacyjnym dla młodego i starszego Polaka, gdy pragnie zorientować się, czym jest
współczesna literatura polska. Zanotowałam wówczas to zdanie,
by mieć je na uwadze podczas zbierania materiałów, ponieważ
edukacyjny charakter Portalu jest niewymuszony i nienachalny.
Pisarze.pl już teraz cieszą się ugruntowaną pozycją w świadomości osób zainteresowanych tematyką kulturalną i literacką.
Działalność e-tygodnika – kontynuowana w takiej, jak obecna
formie – może sprawić, że miejsce to w naturalny sposób stanie się najpełniejszą w polskim internecie (choć na szczęście nie
encyklopedyczną) skarbnicą wiedzy o twórcach i ich dziełach,
a także uwarunkowaniach, w jakich funkcjonują. Ta wszechstronność – w połączeniu z umiejętnością godzenia i scalania podzielonego środowiska ludzi kultury poprzez udostępnianie miejsca
do dyskusji wszystkim zainteresowanym – jest dziś z pewnością
bardzo potrzebna zarówno twórcom, jak i czytelnikom.
Anna Maria Musz
Gazeta literacka
43
ESEJ
Zbigniew Kresowaty
U
rodzony w 1938 roku na terenach byłej Polski, obecnej
Białorusi, w miejscowości Orańczyce. Przybył do Polski
powojennej, jak wielu repatriantów. Tutaj w Polsce czekał na niego Poznań, natomiast później, po maturze, znalazł się w Łodzi,
gdzie studiował, a w roku 1960 ukończył Wydział Aktorski na
PWSTiF i w następstwie Wydział Reżyserii Teatralnej. Początkowo jako aktor, pracował w teatrach: Szczecina, Lublina, Opola
i Poznania reżyserował, grał przez trzydzieści sześć lat. Pomiędzy grą, na deskach sceny, pisał nie tylko poezję, ale i dramaty,
bywał dziennikarzem, współpracował z „Tygodnikiem Kulturalnym”, „Wprost”, „Dziennikiem Poznańskim”, innymi czasopismami, napisał także wiele słuchowisk radiowych. Jednocześnie drukował w różnych czasopismach ogólnopolskich poezję i prozę.
Uczestniczył w życiu literackim, jako czynny twórca, kojarzący
się z formacją tzw. pokolenia poetów określanych przez innych
„katastrofistami”, stykał się czynnie z nimi, nie tylko w Klubie
Literackim w Poznaniu od lat 60-tych w Poznaniu, ale i w terenie między innymi z Edwardem Stachurą, Ryszardem Bruno-Milczewskim, Jerzym Szatkowskim, Witoldem „Witkiem” Różańskim,
Andrzejem Babińskim, innymi z Ryszardem Krynickim, Stanisławem Barańczakiem, Jerzym Grupińskim, a także z Ireneuszem
Iredyńskim, czy choćby z Andrzejem Waśkiewiczem z Pomorza,
ze Zbyszkiem Jeżyną i Jerzym Leszinem – Koperskim z Warszawy. Wiemy, że ci pierwsi w/w, dziś w literaturze zwani ogniwami „czarnego łańcucha” byli niepokornymi duchami Klubu Literackiego „Zamek” w Poznaniu.
Edmund Pietryk – artysta aktor, reżyser, poeta, prozaik i dziennikarz, oraz dramaturg, twórca kreujący przede wszystkim humanistyczny wizerunek osoby ludzkiej, uwikłanej głownie w fenomen
śmierci był i jest niezwykle płodnym twórcą. Zaiste imponująca to twórczość, choć metafizyczna – ale wcale nie turpistyczna, znana i ceniona w wielu środowiskach artystycznych. Jak inni
z tamtego okresu był również niespokojną duszą, przemieszczał
się czymkolwiek i gdziekolwiek w różne miejsca, tam gdzie tylko
czas i intuicja wiodła, głownie do przyjaciół poetów, u których
coś interesującego się działo: gonił na spotkania ze Stachurą, nie
tylko we Wrocławiu, ale w inne miejsca – chodził czasem szlakami, które przemierzali „wyklęci” od Pomorza przez Kujawy do
gór, bo takie były wtedy poplątane drogi tamtych, dobijających
się do głosu, poetów tępionych przez ówczesne władze kultury, a był to okres „zamordyzmu”… Dziś wydaje się, że pisarstwo
jego zaczyna weryfikować jego własne życie, być może tamta
gra na scenie była pewnego rodzaju czynną inspiracją i płomieniem dramatycznym dla jego autorskiej twórczości, bo poezje
Edmunda Pietryka są pewnego rodzaju dramatycznymi modlitwami. W środowisku nie znosił wiedzy o śmierci, zwłaszcza
o odejściu tych swoich kolegów poetów przyjaciół, przeżywał
to na swój niepokorny sposób, ale i tak jakby czekał w kolejce
na własną Tanatos. Dziś kiedy poeta boryka się fizycznie z ciężką chorobą – wiemy, że nadszedł czas podsumowania i trudno
będzie tę twórczość ogarnąć. Już we wczesnych tomikach, prawie w każdym, znajdujemy teksty dotyczące śmierci i sposobu
przemijania oraz odchodzenia nagłego w inne poziomy... Są
to opisy wstrząsające, bardzo obrazowe… czasem obfitujące
w detale. Wydaje się, że poeta, z takiego niepisanego obowiązku, a może ciekawości, tropi śmierć, podgląda i bywa jednym
z tych, którzy znikają bezpowrotnie w oparach czerni, to znów
jest obecny, żeby się wcielić w zwykłego człeka jako sumienie
danej postaci, wręcz ściga śmierć i dochodzi racji skąd i dlaczego ona tak bezpardonowo przychodzi ze swoimi wyszukanymi
atrybutami... W pierwszych wierszach czujemy jak poeta jaskrawo widzi śmierć, odkrywa jej zamiary, widzi naocznie jej imaginacje... a nawet jej dojrzewanie obok sobie. Drukował już po Szkole
Aktorskiej dużo, umiejętnie i mądrze wybierając czasopismach,
które przetrwały transformację i dziś tradycyjnie drukuje w nich
dalej. Drukuje bardzo często w środowiskowych Almanachach
artystycznych oraz ogólnopolskich i w czasopismach literacko
– artystycznych i poznańskich. W podsumowaniu tego, jakże
imponującego, dorobku widać jego niesamowitą esencję twórczą, fascynację, pracowitość i wielką kreację „Ego”, warto przytoczyć niektóre tytuły, a jest to: 18 książek poetyckich (m. innymi:
Morwa. Ikonowe dzieci, Słone źródła.Szept brzoskwiniowy, Palenie
wrzosów, Twarze, Zegar czasu, Azyl w Woroneżu, Cisza), szesnaście
książek prozatorskich (m.in.: Szczerbate koleiny, Chilijska ostroga,
Złota uliczka, Natychmiast szczęście, Maraton sprintera Stały fragment gry, Człowiek, który jest poniedziałkiem, Wieczór białych tańców, Hotel; dwadzieścia trzy słuchowiska radiowe (m.in.: Renta
prezydenta, Koniec sezonu, Sypnięcie, Boję się dobrej samotności,
Ballady o białym worku, Mongolski salon, Preludia…) A do tych
dzieł trzeba doliczyć trzydzieści sześć lat pracy aktorskiej (pięćdziesiąt ról), pracę reżyserską w teatrach polskich.
Zatem powróćmy do tej fascynującej twórczości senso – stricte literackiej Edmunda Pietryka: twórcy, artysty oraz dramaturga, choćby z powodu dostojnego Jubileuszu, zupełnie nie tak
dawno odbytego, bo wiosną 2012 roku. Obchodził on 55 lecie
swej pracy twórczo – artystycznej, były laudacje benefisowe
w Bibliotece Publicznej im. Raczyńskich w Poznaniu oraz spotkania w Klubie, zasłużone gesty uznania i gratulacje, obsypywane kwieciście. Mówi się dziś coraz częściej o trwającej wielkiej
kreatywności literackiej pana Edmunda. Dobrze, że środowisko
44
Migotania 43
artystyczne Poznania wstawia się za twórcą do swoich Władz Wydziału Kultury Urzędu Miasta, bo już czas,
aby twórcy o takim formacie, o tak bogatym i treściwym ważnym dorobku oraz doświadczeniu i zapleczu,
wydać książkowo monografię artystyczną – Czas na
to, żeby ona już była opracowywana… Wnioskowano
o to i uzasadniano potrzebę takiego wydania, koniecznie już teraz, póki poeta jest z nami obecny i może
o sobie przytoczyć wiele wiadomości ze swej ciekawej przeszłości, może przecież sam dopowiedzieć wątków twórczości osobowo – literackiej i artystycznej gry oraz reżyserii, może wiele
ciekawych zdarzeń przytoczyć i skonfrontować motywacje niejako na żywo swoje dokonania.
Trzeba wspomnieć, że na Kongresie Literackim „Listopad Poetycki” odbytym w 2013 roku w Poznaniu poruszano tę kwestię
na specjalnym Panelu Literackim poświęconym twórczości pana
Edmunda... Tylko kto ewentualnie, miałby pisać tę monografię?
– Kiedy wymieniłem Darka Lebiodę – odparł w tym miejscu:
„…jestem krytykiem tzw. tematycznym, który bardzo dokładnie wnika w twórczość autorów, ale od szesnastego wieku –
dalej…owszem! – piszę o dzisiejszych twórcach do czasopism,
ale ta monografia to zadanie nie dla mnie – bo przede wszystkim powinien to być nie ze środowiska, ale taki kto dobrze zna
Edmunda Pietryka, lepiej niech to będzie osoba która wywodzi
się spoza środowiska, która zbada tę twórczość od podstaw bardzo niezależnie i przystąpi, całym sobą, do tego przedsięwzięcia
z tzw. „wolnej stopy”, gdyż zazwyczaj jest tak, że krytycy – autorzy, znajomi bohaterowi monograficznemu, popełniają czasem
swego rodzaju mariaże twórcze, często mają skłonności do przebarwiania danej osobowości, lub mają wobec omawianej postaci
pewne słabości, bywa że grzeszą niekonsekwencją…” – Ale, czy
tak w istocie jest? – możliwe że tak jest! – sprawa to na osobną
dyskusję. Z drugiej zaś strony zasadnym jest, że należałoby znać
daną postać bliżej, jej życie… zawirowania, wzloty i upadki. Ale
i prawdą jest, że należałoby poznać tę postać jeszcze lepiej ze
strony prywatnej, a do tego jest potrzeba wielu wątków z życiorysu, – No i… żeby nie plotkować, ale pisać rzetelnie na rzuconych podtekstach i przypisach stricte nico naukowych oraz na
zebranych dziełach postaci, a tutaj dorobek artystyczny może
być nieco rozproszony z wiadomych powodów –pięćdziesiąt
pięć lat! – : teatr, poezja, proza, dziennikarstwo, etc… Ale jest
zawsze nadzieja, być może w tak wielkim mieście studenckim,
jakim jest miasto Poznań, powstaną niezależne prace magisterskie o Edmundzie Pietryku, należy przypuszczać, że powstaną
też i naukowe opracowania tej twórczości. Oby!
Na użytek tego szkicu literackiego, przejrzałem, (na tyle ile
mogłem) poezje Edmunda Pietryka, iście w tomikach poetyckich
jest klarowny przekaz, prowadzony metafizycznie, widać wielką drogę i doświadczenie, czuje się odrębność twórczą, poeta
wędruje za śmiercią, tropi ją, kryje się za nią, robi jej psikusy, to
znów wychodzi jej na ścieżkę, bardzo ciekawie montuje semantykę dalszych bytów, budując doznania czuciowe na własnym
wnętrzu bardzo treściwe, nie tylko metaforycznie ale i opisowo,
wchodząc w podświadomość człowieka uwikłanego w prozę
życia, bo są tu: „potłuczone lustra”, są widma „kosmate cienie”,
„żelazne berło”, jest i pot i trwoga – ale i chwilami przetacza się
jakiś radosny ból, zeschłe zioło… krajobrazy i widoki ubogacone
przedśmiertnymi znakami i pośmiertnym obcowaniem z sobą
poza granicą świata fizycznego, jest „nietoperz”, „cierpkość morwy”, „palenie…”, „złota ucieczka”, znów „zioło jagody”… „czarna
krew” – nader czarna… ziemia. A ból jest różnoraki, ten ból jest
czasem świadomym, jest wyrazisty i nieoczekiwany, bywa też
jako protektor losu obleczony na stopę życia, odciśnięty ciężkim okutym trzewikiem świtu… Natomiast ów ból poety wcale nie ustatecznia się, jest nieokiełznany, nie ustatecznia niepokoju, nie godzi się z sobą, nie ustatecznia się jak to np. było
z końcem twórczości u Stanisława Grochowiaka – Tutaj u Edmunda Pietryka ból, czasem może być naturalny i dokuczliwy, może
oznaczać strach, cierpkość, może być tym co nas porasta i groby, ból jest naszym wieńcem, lub bywamy nim wywianowani
w życie naturalnie, często wydaje się, że tego bólu i dramatu
zawsze przybywa u poety… ból jest nader ważnym elementem tej poezji, co zwraca uwagę od razu, kiedy się prześwietli
ten dorobek artystyczny. Dość powiedzieć, że w poezji tej jest
wiele tekstów zaczynających się już na wstępie od słowa śmierć,
wczytując się w te teksty odnajdujemy, co ważne, w niektórych
wersach dwukrotne użycie słowa „śmierć” i to w tym samym
wierszu, a w dalszych wierszach ta śmierć jest przedstawiana
w postaci bezpardonowego zaborcy. Śmierć w tej poezji jest bardzo umiejętnie podglądana przez narratora, innym razem czyni bardzo aluzyjne doznania deja vou, np: na cmentarzu (jako)
„czarna jagoda”, lub czekający „tunel z zasuszonymi ziołami” –
Czasem ta śmierć jest kreowana jako zjawisko urągające tak bardzo bogatemu stanowi istoty rozumnej, jest to opisane bardzo
sugestywnie i za każdym razem inaczej dotknięte – od zapachu,
po pewną osobliwą rozległą szorstkość po bagniste roztocza…
do gorzkiego czerstwego smaku, nawet gdy mowa o miłości,
tudzież zjawia się ów nietoperz, jakby pokraczna dusza posłaniec owej śmierci, lub wydłuża się paradoksalnie droga dochodzenia do śmierci poprzez smak morwy – I jest także – bywa, ta
druga droga równoległa, snująca się obok postaci, ponaglająca
ją jakby w próbie czasu, odwodząca czasem od śmierci, ale ta
i tak jak magnez ciąga swoje ofiary zakleszcza – Zatem niepokój tu wielki na wskroś nie do uspokojenia...
Bywa także w wierszach poety droga wirtualna i częstująca owocami i atrybutami śmierci – droga „kosmiczna”, „ciężka
cisza”, „gorzkie i czarne jagody”, „psi skowyt to rozmowa z Irkiem
Iredyńskim”, „ oczy Marii jak kapliczki”, „znak krzyża” (jako znak
O
ŚMIERCIACH
W POEZJI
EDMUNDA
PIETRYKA
– dodawanie dni do nocy),” czyśccowe echo”, „odpryski…” – Przytoczmy zatem kilka fraz z innych wierszy – wiersz :
Arcykapłan
noc jest arcykapłanem śmierci bo umieranie
jest tylko długą zimą – na śniegu zostają wilcze
ślady losu Słychać sarnie kopyta
szukają karmy słów i przyszłych grobów
poranna rosa staje się ciężarem nie do
udźwignięcia ale rozkwita w cieniu
śmierci (…)
– Idąc dalej tym tropem: pojawia się rozkwitanie w cieniu
śmierci – zauważamy, że poeta naznacza niewidomym kirem
swój byt, a nawet wiersze dedykowane, zarówno tym co odeszli, jak i tym przyjaźniom obcującym z nim bezpośrednio na
żywo. Pokazuje ową śmierć poeta jako wizję i ciąg do kolejnego poziomu ukrytego żalu, czasem także niesprecyzowanego,
ale niezbyt, dla tej postaci, bardzo ciekawego gdy pójdzie on za
intuicją jeszcze kilka kroków dalej. Poeta na pewno patrzy na to
zjawisko z punktu widzenia własnego wnętrza, idzie opisowo
do bytu wyczekującego przyszykowanego w innej przestrzeni,
wyprowadza ją na zewnątrz… także w innej przestrzeni słowa.
Oto wiersz poświęcony przyjacielowi poecie Andrzejowi:
Pamięci Andrzeja Krzysztofa Waśkiewicza
Tak się zarywa jedna strona świata tych
którzy umarli wiedząc wszystko o śmierci
Uczył się jej na pamięć jak uczył się
życia ściemniały chmury na których
mieszkają zbędni dziś poeci z wierszami
jakie Bóg dobiera do słyszenia Może
On nie umarł tylko przypadł mu
w udziale dzień nieprzeżyty
(…)
Poeta wchodzi w ścięgna naszych zwykłych i niezwykłych
śmierci, czeka na powtórkę ale i stawia się czasem w roli inicjatora, który czasem powoduje Duchem na minus tej nieboskiej
śmierci, lub dopuszcza ją warunkowo, czasem chwyta ją ludzko wprost za gardło, innym razem kpi z niej… Oczywiście czyniąc dalsze analogie i poszukiwania orbit śmierci w twórczości Edmunda Pietryka, wchodzimy coraz bardziej w tunel ten
„ciemny punkt w śnieżnym polu” jak to jest zwielokrotnione
w wierszu pt. Tunel:
Tunel
To jest tajemniczy tunel z zasuszonymi
ziołami z dzieciństwa Gubisz się na
kosmicznej drodze w czerniejących iskrach
zużyłeś tyle słów i nie wiesz co powie
o tobie ciemność Zmierzch zlizuje
co zostało z dnia Śmierć chlubi się
swym ciężarem Diabeł przebiera się
w fartuch pielęgniarza rozdającego
zastrzyki śmierci Utonęło czółno
mojego ojca oswojonego z bezgwiezdną
nocą Teraz jest ciemnym punktem
w śnieżnym polu chociaż po śmierci
próbował dotknąć skrawka nieba
cd. str. 45
– Tak oto brzmi cały wiersz, w którym poeta unaocznił postaciowość śmierci, unaocznił postać odejścia ojca oraz użył,
cd. ze str. 44
w tym wierszu, kilka razy słowo „śmierć”. Pisze nawet z dużej litery słowa w środku fraz, jak wspomniałem, być może są to takie
stacje, mające na celu ważność, dają one też jakby nową oprawę – nazwę przytoczonej sprawie i rzeczy… Nie wiem czy w tej
twórczości można użyć określenia, że „śmierć” to obsesja poety…
opętanie, etc., a może to jakaś narośl po urazie życiowym, po
przebytej traumie? – z przeszłości? – Fenomen śmierci, w poezji i innych profesjach twórczych, zajmuje wiele miejsca w literaturze i sztuce polskiej, nie tylko, zależnie od okresu tworzenia,
transformacji ustrojowej, jednakże każdy twórca przedstawia
ją inaczej i zazwyczaj przez swoje wnętrze... Powiedziałbym, że
poeta Edmund dość długo, goni na słowach za nią i pokazuje,
że śmierć to przecież nic innego jak nasze bardzo różnorodne,
czyli bogate i ciekawe, życie i to chciałbym bardzo podkreślić…
to wprost fenomen naszego bytu, rozpleniony i zakorzeniony
w naszej krwi, w śnie a nawet nadziei – On, poeta, sam jest śmiercią cały sobą jest przypisany do innych bytów jako sumienie,
mówi że wszystko co robimy i jak postępujemy jest działaniem
śmiercionośnym – to ono rośnie i żyje jak dziecię, i w śnie płacze donośnie – Ta śmierć to namacalność, paradoksalne powodowanie nami, nawet rodzenie się jest już powoływaniem nas
z kolejki do śmierci.. chorowanie jest pierwszym urazem i przypadłością należącą do śmierci. I jakby chciał poeta dodać i oznajmić całą swoją niepogodę na całe wszechistnienie, że nawet TAM
w innych bytach jest jej wszechobecność…lecz inna. Wszystko
co stwarzamy jest tworem śmiertelnym i nieskończenie skończonym, choć zostaje długo jako ślad – wyrys po nas.
– Można dodać, że poeta w całokształcie swej twórczości
oznajmia, że ludzka śmierć, bywa niehumanitarna, choć podtrzymuje nasze życie jako karmę dla siebie, bawi się zegarami
oraz zapachami i naszymi wszystkimi zmysłami… Poeta raczej
sporadycznie używa synonimów, wypracował swój odrębny język i nawiązuje głownie do swego życia wewnętrznego,
a właściwie (obecnie) na pewno tylko do swej osoby dotkniętej
„ziołem, czarnej jagody…”. Poeta, wyprowadza nas często na te
swoje Kresy (skąd przecież przybył) na rubieże tego przedniego bytu – krajobrazu czasem siermiężnego, czasem kolorowego skontrastowanego z czernią, która go wtedy nie dotyczyła,
czasem nieco dostarczała nieco romantycznego(?) trwania…
a teraz to żałowanie... A w sumie walka o przetrwanie, nie chce
on postąpić inaczej. On jako poeta zawsze pierwszy wiedział
i wie teraz o śmierci, czuje ja jakby z „pierwszej ręki”, to ona mu
bezpardonowo zabierała: wpierw ojca, rodzeństwo, przyjaciół
i dobrych znajomych i bierze dalej... Ale każda śmierć ma inny
wizerunek, bo każda śmierć, nie pytając o zgodę Nikogo, pożera
nawet to co jeszcze ma być stworzone szczepi jadem nasienia,
„życie to choroba zabijania na śmierć” to było już ogłoszone…
śmierć pochłania zawsze jakiś element ważny ogniwo, narzędzie
tworzenia – poetę i jego twórstwo w czasie danym, pożera to
co mogło pięknie zakwitnąć i objawić w nasieniu. A ta szybko
jakby zaciera ślady – Oto wiersz pt. Czarne jagody:
Czarne jagody
Czarne jagody wierszy starych poetów
Ktoś wyszarpał im serce a
w zamian wstawił dziką różę
Dlatego nie wiedzą czy jeszcze
żyją a może tylko pełzną
drogą niczyją W oknie widzę
swą twarz poranioną bólem i
lękiem Szpitalne lustra się
stłukły Już nie użyjesz swej
twarzy Został ci smutek
szpitalnych cmentarzy Zwiędły już
dawno młodości ogrody Zostały
w nich gorzkie i czarne jagody
– Być może ta twórczość jest swoistym bardzo oryginalnym
duchowym katharsis, które bywa obdarowane finalnie „żelaznym
berłem”, poeta sobie je przecież przeznacza w wierszu pt. „Przyszłość” ogłasza i wręcza honorowo oraz podświadomie pyta, co
z tym berłem teraz zrobić?
– Nawiązując do przyszłej monografii poety, która (należy
wierzyć) powstanie w najbliższym czasie, należałoby spytać: co
zaistniało i co spowodowało oraz w jakim okresie życia poety
to coś się zdarzyło – „Coś” ważnego, że pisał dużo o śmierciach
– jakby o jedynej śmierci o wielu jej obliczach – Jakie zakręty
w życiu i przeżycia, nie koniecznie traumatyczne, spowodowały, że w pewnym momencie zostawił ów artysta teatr, gdzie
szykowała mu się przecież znakomita kariera, być może nawet
sława – powrócił do swego Poznania, osiadł spokojnie w domu
rodzinnym – Co spowodowało tę metamorfozę? – Ale trzeba
wierzyć, że taki artysta nie szukał poklasku – ani sławy, to raczej
skromność i pragnienie spokoju kierowało nim oraz odnalezienie pewnej bazy swoistego odosobnienia… Ale kto wie – może,
pisanie o śmierciach spowodowała trauma po odejściu kilkuletniej siostry w przeszłości, tyle że wtedy sam miał kilka lat więcej
od niej – czyżby aż tak to przeżył? – Nic o innych przyczynach,
jakie powodują poetą nie wiadomo, a przecież o tak interesującym poecie chce się wiedzieć dużo i dużo więcej. Ale to i tak za
mało dla wysmakowanego outsaidera czytelnika.
Zbigniew Kresowaty
Fot. Tomasz Sobieraj
Gazeta literacka
45
WYWIAD
Z Gabrielem Garcia Marquezem rozmawia Roman Warszewski
Boję się pisania
– Chciałbym z Panem porozmawiać o życiu...
– ... czyli o literaturze.
– Nie odróżnia Pan jednego od drugiego?
– Nie, dla mnie to dokładnie jedno i to samo. Gdybym próbował
życie odgrodzić od literatury, wprowadzałbym sztuczny podział.
A ja jestem przeciwny podziałom, tym bardziej sztucznym.
naprawdę w pełni szczęśliwy. I mogę pisać. Właśnie tak powstają moje powieści i opowiadania.
Pamiętam, że kiedyś w Caracas pisałem nowelę „W tym mieście nie ma złodziei” i daremnie szukałem w myślach jednego
odpowiedniego zdania. Chodziło o scenę przebudzenia pewnej
kobiety, która miała powiedzieć coś co znajdowało się na samej
granicy snu i jawy, snu i rzeczywistości. Obok, w łóżku spała moja
żona; uszczypnąłem ją. Ona się wtedy ocknęła i powiedziała: „Śniło mi się, że Nora piekła maślane rogaliki”. Mogłem powiedzieć
tylko jedno: „Dziękuję, Mercedes” (tak nazywa się żona), „bardzo
ci dziękuję”. Oto miałem zdanie, którego na próżno szukałem.
– Ale jednocześnie pańskie książki pełne są niecodziennych zdarzeń, które nie mają miejsca nawet od święta: pewne postacie ulatują wprost do nieba, poniesione tam przez
motyle, bohaterowie żyją nierzadko po kilkaset lat, w ciągu
jednej nocy potrafi wyrosnąć całkiem pokaźny las... Trudno
to przecież nazwać realizmem...
– To jest, naturalnie, rzecz względna. Gdy Dolores ze Stu lat
samotności trafia do nieba, poniesiona tam przez motyle, nie
twierdzę oczywiście, że może się to przytrafić każdemu, lecz że
tak się stało akurat w jej przypadku, na dodatek w książce, której
autorem jesdt Gabriel Garcia Marquez. Jest to pewna skrajność,
przerysowanie, które ma służyć podkreśleniu tego, że codzienność i rzeczywistość są często dużo bardziej magiczne niż może
się wydawać na pierwszy rzut oka.
– Czyli – Pańskie pisarstwo powinno być realistyczne, przesiąknięte na wskroś życiem. Tymczasem wcale tak nie jest.
– Jak to? Oczywiście, że jest. Wiele, rzecz jasna, zależy od
punktu widzenia, „warunków brzegowych” i wstępnych założeń,
ja jednak do końca życia będę się spierał o to, że moje książki
są w pełni realistyczne. Mogę się nawet o to założyć. Mogę to
w każdej chwili udowodnić.
– Czy rzecz może w tym, że żyje Pan w nieco innej rzeczywistości – rzeczywistości latynoamerykańskiej, ta natomiast
różni się trochę od euklidesowej i kartezjańskiej rzeczywistości Okcydentu?
– Nie tylko. Już sam proces tworzenia na to wskazuje. Nie
jestem pisarzem, który zamyka się w wieży z kości słoniowej,
który od swego otoczenia odgradza się ciszą, ścianami z korka
i natchnieniem. Ja piszę przy otwartych drzwiach i oknach. Rzeczywistość dosłownie wlewa się do pokoju, w którym pracuję
i wcale mi to nie przeszkadza. Przeciwnie – pomaga. Moi synowie podchodzą do stołu, przy którym piszę i coś mi opowiadają;
wdycham zapachy ulicy i słucham, co po drugiej stronie ogrodu
wykrzykuje sąsiadka. Dopiero gdy to wszystko się dzieje, jestem
46
Migotania 43
opowiadanie anegdot. W całej swojej naturze jestem skrajnie
ateoretyczny (pod tym względem także jestem typowym Latynosem), a szczególnym strachem napawa mnie filozofowanie
i teoretyzowanie na temat własnych książek. Ku rozpaczy krytyków, nie pomógł tu nawet Nobel. Czyli – już chyba nic nie pomoże. Pamiętam, że na uniwersytecie musiałem czytać Kanta. Klęska
była totalna. Bo ja po prostu z tego nic, ale to nic nie rozumiałem. Pod tym względem nic nie zmieniło się do chwili obecnej.
Metafizyka mnie nie pociąga. Muszę zawsze twardo stąpać
po ziemi. Fakt, lubię śnić, fantazjować, być jak unoszący się w
powietrzu balon. Ale ten balon musi być zakotwiczony. Bo nigdy
nie chcę tracić kontaktu z rzeczywistością.
– Stąd też zapewne Pańska predylekcja do dziennikarstwa?
– Tak, to wspaniały zawód, do dziś ma on dla mnie w sobie
wiele romantyzmu. Pozwala bezpośrednio odczuwać puls życia.
Inna kwestia – to reżim pracy, który narzuca i nikłe zarobki, które daje. Jednak niezależnie od tego, autorowi powieści oddaje on niecodzienne usługi. Nie pozwala pogrążyć się w czystej
estetyce i nieustannie każe myśleć o treści. Gdybym jeszcze
raz musiał dziś zaczynać, również, zapewne, zaczynałbym od
dziennikarstwa. Gdyby któregoś ranka ktoś mi powiedział, że
profesja ta już nie istnieje, ogarnąłby mnie wielki strach, wielkie przerażenie.
– Właśnie – czego jeszcze Pan się boi, obawia?
– Zabrzmi to zapewne bardzo dziwnie, lecz tak jest naprawdę: boję się pisania. Nie, nie jest to kokieteria. Pisania boję się w
dwójnaosób. Po pierwsze – boję się samej czynności, do której
codziennie muszę się zmuszać i o którą nieustannie muszę toczyć
– Na czym to polega?
Na tym, że bardzo wiele dziwnych rzeczy zdarza się na co dzień,
i to wszędzie – nie tylko w Ameryce Łacińskiej. My, Latynosi, jesteśmy jednak, jak gdyby predestynowani do tego, żeby je dostrzegać
i nie przechodzić nad nimi do porządku dziennego, bo wszyscy,
po trosze, jesteśmy jak dorosłe dzieci. Dużo jest przecież niewytłumaczonych zjawisk, rzeczy, dla których rozum jeszcze nie ma
wytłumaczenia. Zachodnia racjonalność każe je pomijać, lekceważyć, nie dostrzegać, amputować, każe o nich natychmiast zapominać (bo po co burzyć ten, z takim wysiłkiem wzniesiony, porządek
świata?). My natomiast, będąc choć podświadomie w opozycji do
owej racjonalności (jako że zaimportowano nam ją z zewnątrz),
dostrzegamy to i staramy się o tym nie zapominać. A gdy posługując się pewną konwencją, usiłujemy przelać to na papier, mówi
się nam – „ależ to rzeczywistość magiczna, prawie bajka....”
– ...i jest to postrzegane nieomal jak reportaż z Marsa...
– Ja tymczasem mogę przytoczyć wiele przykładów na to, że
świat ma więcej wymiarów, niż wielu się wydaje na pierwszy rzut
oka. Przed kilku laty, po bardzo długiej nieobecności wybrałem
się do Cartageny, gdzie mieszka moja matka. Nie uprzedziłem
jej o tym, chciałem zrobić jej niespodziankę, najlepszy prezent
urodzinowy. Nie widzieliśmy się chyba ze trzy lata. Gdy dotarłem do domu, drzwi były otwarte, a w powietrzu unosił się
zapach smakowitej zupy. Przeszedłem przez jeden pokój, drugi, dotarłem do kuchni. Matka stała nad paleniskiem. Powiedziałem: „Dzień dobry, mamo”. A ona się nawet nie odwróciła, tylko
sięgnęła po talerz i zaczęła nalewać zupę. Mimo że była uradowana, moje przybycie wcale jej nie zdziwiło. Powiedziała: „Wiedziałam, że przyjedziesz”. „Skąd wiedziałaś?” – zapytałem. Na to
odrzekła: „Śniło mi się to już od tygodnia. Właśnie dlatego ugotowałam twoją ulubioną zupę”.
Albo jeszcze inne zdarzenie: Chciałem odwiedzić moich braci w Barranquilla i – znów – nic nikomu nie mówiąc, wybrałem
się tam niezbyt sprawnym samochodem. Gdy do celu podróży brakowało
mi jakieś 50 kilometrów, silnik odmówił
posłuszeństwa i świecąc sobie latarką,
naprawiałem go całą noc, nie mogłem
bowiem liczyć na niczyją pomoc na
tym odludziu. Samochód uruchomiłem
dopiero następnego dnia, a gdy dojechałem do domu braci – Javier i Carlos
mnie oczekiwali. „Skąd wiedzieliście, że
przyjadę?” – zapytałem. Javier powiedział: „Carlosowi śniło się dziś w nocy,
że jesteś w podróży i że potrzebujesz
naszej pomocy. Od razu wiedzieliśmy,
co to znaczy, nie byliśmy tylko pewni,
czy zdążysz na śniadanie”.
z sobą bezpardonowe boje. Niekiedy wydaje mi się nawet, że
zwymiotuję, zanim zasiądę do maszyny, do biurka. W przeszłości
wielokrotnie mi się to zdarzało. Po drugie –boję się zawsze o to,
czy to, co aktualnie piszę nie jest ostatnią książką, stroną, linijką, czy nazajutrz nie okaże się, że się po prostu wypisałem, jak
niesprawny długopis i nic więcej, nigdy już z siebie nie wycisnę.
Te dwa strachy bez przerwy ze sobą się splatają, współistnieją i wzajemnie potęgują. Dziś już wiem, że przynależy to nieodłącznie do mojego zawodu i że trzeba z tym jakoś żyć, że trzeba
pisać wbrew strachowi, wbrew wszystkiemu i wszystkim. Kiedyś,
po prostu, tego nie wiedziałem.
– Czy za tym szerszym rozumieniem rzeczywistości i dowartościowaniem subiektywnych, ściśle osobistych doznań człowieka kryje się
jakaś głębsza filozofia?
– Nie ma żadnej filozofii, żadnej oprócz tego, o czym mówię. Dla
mnie zawsze najważniejsze pozostaje
Rozmawiał: Roman Warszewski
Marquez z przyjaciółmi.
– A nie obawia się Pan tego, że kiedyś potomność może
mieć Panu za złe pańskie silne sympatie lewicowe – także teraz, gdy większość reżimów komunistycznych upadła,
a nieliczne pozostałe pewnie wkrótce upadną?
– Nie, akurat tego się nie boję, tym bardziej że wcale jeszcze
nie jest jasne, komu historia ostatecznie przyzna rację. Z perspektywy Ameryki Łacińskiej – a więc z perspektywy głodu,
braku szkół, braku wszystkiego i niebotycznego nagromadzenia
bogactwa w rękach oligarchii – sprawa wygląda jeszcze inaczej.
Nie, nie żałuję swoich politycznych wyborów, tym bardziej nie
zamierzam ich teraz koniunkturalnie zmieniać. Moje polityczne
zaangażowanie, a raczej – zaledwie sympatie – zawsze wynikały tylko i wyłącznie z moralnego odruchu, nigdy z wyrachowania i jak kiedyś będzie trzeba, znajdą się na to liczni świadkowie.
Wywiad z Gabrielem Garcia Marquezem z roku 1994
przeprowadzony dla tygodnika „Popo”.
POEZJA
Irina Aleksiejewa
ODA DO SAMARKANDY
O, Samarkando, tobie śpiewam!
Oblicza twego czczę urodę.
Registan, serce twe opiewam –
Tętniące życiem, wiecznie młode.
Pieśń Uługbeka jego bicie
Pod gwiezdnym niebem przeczuwała.
O, Samarkando! Twoje życie
Wielkość Timura budowała!
Medresy święte są schronieniem
Dla sztuki oraz oświecenia,
Wciąż urzekają swoim pięknem
I obracają wieki w mgnienia.
Tu wiersz Aliszera Nawoi –
Pełen miłości oraz mocy –
Mieszkańcy przyswoili twoi
I szczęścia pełnią lśnią ich oczy.
Tu minaretów kopuł gwiazdy
Dzienne na jasnym świecą niebie,
Które lazurem błyszczy jasnym
I ornamentów pięknym ściegiem.
O, Samarkando! Wieków wiedzo!
Tu razem cerkwie i meczety…
Ci, co kochają ciebie, wiedzą –
Nie ma takiego miasta w świecie.
O, Samarkando! Żyj w miłości,
Wsławiaj dobrymi uczynkami!
I na spotkanie leć wieczności,
Na wieczność pozostawaj z nami.
ODA DO KOTA TELI
(pełne imię: Inteligent)
Ryc. Zbigniew Ikona-Kresowaty
O, Teli! miau-mru mruczący
tak idziesz, niczym car ważny!
Jakże twe łapy gorące,
zielony wzrok jak odważny!
O! kocie inteligentny!
O! jakże gorset twój biały,
w swych ruchach takiś ponętny,
nie starczą żadne pochwały!
O, Teli! frak czarny pasuje,
gdyż go natura ci dała,
nie przeznaczony do bójek,
lecz do płynnego stąpania.
O, Teli! Tyś już nie zwierzę!
Do gospodyni mów: „Mamo”,
w twe człowieczeństwo ja wierzę,
tyś książę pomiędzy nami!
O, Teli! Pieśń twoja czuła,
w niej objawienia pojęcie…
Myśl świeża oraz rozumna,
Moskiewski inteligencie!
Tłum.: Leszek Szaruga
Gazeta literacka
47
ESEJ
Roman Maciuszkiewicz
K
ilkakrotnie próbowałem napisać coś o Hansie Bellmerze,
urodzonym w Katowicach surrealistycznym konstruktorze Lalki i świetnym rysowniku kobiecej cielesności. Skończyło się na poświęconym mu fragmencie w prozatorskim tekście
Sześć dni tygodnia:
ewnego poranka, kiedy przyjaźń Alicji z Hansem Bellmerem
osiągała wyżyny zażyłości, wyobraziła sobie, że pozuje mu
do rysunku siedząc nago i swobodnie w fotelu. Poczuła fizyczną
obecność jego falującej kreski, poczuła jak pewność linii obrysowuje jej ciało, jak wchodzi w głąb, jak eksponuje jej fizyczność, jak
ją drąży, penetruje i oplata. Zobaczyła siebie zamienioną w układ
zależności bieli i czerni, zobaczyła siebie pełną linii, obłości i strzelistości, zobaczyła na swoich nogach pończochy w poziome paski,
w tle szarą pustkę i ceglany mur; przymknęła oczy i poczuła mokry,
pośliniony palec... Najbliższym pociągiem Alicja pojechała do Katowic. Postanowiła zobaczyć rodzinne miasto Bellmera. Wysiadła na
nieznanym jej dworcu nieznanego miasta. Jedno z wyjść prowadziło na nieduży, zatłoczony samochodami plac. Przeszła go niezdecydowanie, weszła na jakiś skwer i po prawej stronie ujrzała
P
wysoki, ceglany mur. Usiadła na ławce nie bardzo wiedząc
dokąd iść. Jasne niebo wpadało za horyzont ustępując miejsca niebu gwałtownie ciemniejącemu. Narożne wieżyczki
ceglanej budowli najpierw dumnie rysowały swój kształt,
później wtopiły się w niebo, by za chwilę rozbłysnąć nikłym
światłem. Zrobiło się bardzo cicho. Na pobliskim trawniku
bezgłośnie zaszczekał pies, dwóch mijających Alicję młokosów bezgłośnie zaklęło, właściciel psa bezgłośnie zagwizdał i świat wokół bezgłośnie zamarł. I wtedy Alicja zobaczyła prawdziwą czerń, poczuła jej smak i jej zapach, zorientowała się, że nie
ma już głębszej; wiedziała, że to czerń czerni, głębia głębi, nicość
nicości – najwspanialszy kolor niespokojnie drżącego świata, niechciany kolor życia, wyklęty kolor „prawdziwych” malarzy, obolały i zmęczony kolor. Ta czerń oplotła ją czule i Alicja poczuła czyjąś
śmierć. Tkwiła nieruchomo, aż narożne wieżyczki więzienia, przed
którym siedziała, powróciły bladym światłem, pies zaszczekał, małolat zaklął soczyście, usłyszała gwizdnięcie i szum samochodów. Siedziała jeszcze chwilę na ławce; rozbłysły wieczorne latarnie. Skwer
wokół więzienia nabrał innego wymiaru; wydał się Alicji długim
korytarzem rozświetlonym szpalerem neonowych świateł, pełną
iluminacji aleją wypełnioną tłumem swobodnie spacerujących bellmerowskich lalek. Przechadzały się leniwie, jedne zmęczone swoim kalectwem, inne dumnie go obnoszące, patrzące obojętnym
wzrokiem i obojętnie pokazujące swoją kaleką nagość. Kuśtykały
nerwowo, wlokąc protezy swojego nieprawdziwego życia; próbowały dostojnie manifestować niezależność i samodzielność. Niektóre udawały ludzi, wtedy ich wymuszona poprawność stawała
Bolesność lalki
się chorobliwą ludzi karykaturą. Alicja przeszła szybko plac na ukos
i znalazła się na biegnącej lekko w górę ulicy przeciętej środkiem
tramwajową linią. Było już późno. Stała bezradnie na ulicy Kościuszki – najpierw chciała iść do góry, wsiadła jednak w najbliższy
tramwaj jadący w przeciwną stronę i wkrótce znalazła się na Rynku. Wysiadła z opustoszałego pojazdu. Wtedy część świateł w mieście zgasła, część zmieniła intensywność blasku, część domów i ulic
zmieniła swój wygląd i Alicja, po przejściu kilkudziesięciu metrów,
stanęła przed bramą numer 6 kamienicy przy ulicy Rathausstrasse. Otworzyła drzwi i weszła powoli na trzecie piętro. Na drzwiach
mieszkania po lewej świeciła mosiądzem okazała wizytówka: Ing.
Johann Bellmer. Nacisnęła dzwonek. Długa cisza, potem szuranie
zaspanych nóg, płacz obudzonego dziecka i kobiecy głos pytający:
– Wer da?
Alicja nie odpowiedziała. Nie znała niemieckiego, nie znała tego
świata i przestraszyła się. Zbiegła szybko na dół, gubiąc po drodze
obcas. Postanowiła, że wróci tu w dzień. Nie wróciła jednak. Biegnąc do tramwaju wpadła pod koła jadącej pustymi ulicami ciężarówki. Zrobiło jej się zimno i trochę zabolało. Zobaczyła prawdziwą czerń, poczuła jej smak, jej zapach i zorientowała się, że nie ma
już głębszej. Ta czerń oplotła ją czule i włosy Alicji przestały płonąć.
szystko co najbardziej istotne w twórczości Hansa Bellmera – to co bolesne, erotyczne, zakamuflowane, obnażone – zostało dobitnie wyartykułowane przez samego Bellmera w tekstach autorskich: Lalka i Anatomia obrazu, a także
w jednym najbardziej wnikliwych esejów poświęconych artyście, pióra Konstantego A. Jeleńskiego, tekstu ostatnio wydanego w Polsce1 pod tytułem Bellmer albo Anatomia Nieświadomości Fizycznej i Miłości.
Pretekstem do kolejnej refleksji nad dziełem Bellmera stała
się dla mnie wystawa Simon Yotsuya i przyjaciele, czyli Bellmer
w Japonii zorganizowana w Muzeum Śląskim w Katowicach
i w Centrum Sztuki Współczesnej Kronika w Bytomiu w październiku 2010 r. Recepcja Bellmera i surrealizmu w Japonii nastąpiła
za sprawą Tatsuhiko Shibusawy tłumaczącego w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku. teksty europejskiej awangardy. Dzięki nim Simon Yotsuya, uważany za twórcę współczesnej japońskiej lalki, poznał twórczość Hansa Bellmera.
Zatrzymane spojrzenie, gest lalki intrygują. Substytut człowieka, nieruchomy fantom zaskakujący mnogością skojarzeń. Dla
Bellmera przede wszystkim źródło boleśnie erotycznej fascynacji.
„Czyż w lalce, która żyła tylko dzięki wkładanym w nią wyobrażeniom i która mimo bezgranicznej uległości potrafiła zachować
dystans doprowadzający do rozpaczy; czy w kreowaniu takiej
właśnie lalkowatości wyobraźnia nie mogła znaleźć tego, czego
szukała w sferze rozkoszy i intensyfikacji?”2 Lalka ukierunkowuje świadomość, ale jest także projekcją tego, co podświadome;
dla Bellmera ucieleśnia „wielkookie dziewczynki, o umykającym
w bok spojrzeniu” – jest więc w niej seksualność ograniczona
zakazami i erotyzm te zakazy łamiący. Bowiem, jak podkreślał
Georges Bataille: „Pragnienie erotyczne to pożądanie, które triumfuje nad zakazem”3. Zarówno Lalka Bellmera, jak i lalki Yotsuyi
naznaczone są piętnem bolesności, kalectwa i seksualności. W tej
mieszance, którą bez wahania nazwać można – za Andre Bretonem – „pięknem konwulsyjnym” tkwi tajemnica i niesamowitość.
Obnażają swoje słabości, są w tym piękne i szlachetne; ich spojrzenia, zatrzymanie każą nam patrzeć, oglądać, oceniać, porównywać. Są jak martwe odbicie nas samych, z ciężarem cierpienia,
pragnień, niespełnienia. Nigdy nie odwrócą wzroku, nigdy nie
wykonają gestu zawstydzenia; nie uśmiechną się ani nie rozpłaczą. Mogą, co najwyżej – za sprawą kulowego przegubu – zmienić układ ciała, ruch ręki lub nogi, ale tylko po to, by ponownie
zastygnąć w bezruchu. Bellmer był prekursorem tego swoistego teatru zatrzymanych gestów, spojrzeń i cielesności. Jego Lalka, przechodząca rozliczne metamorfozy, eksponowała przede
wszystkim seksualność. Lalki Japończyków, dla których Yotsuya
jest już mistrzem – najbardziej wyrazistym, najbardziej „ekspresyjnym” – to galeria niezwykłych bytów: od niewinności po perwersje, od koronkowych sukienek po anatomiczną dosłowność.
Jednym z najbardziej istotnych elementów w ich kreowaniu jest
element ubioru; odkrywanie i zakrywanie. Kompletnie ubrane
naśladują codzienność, zaś te najbardziej odkryte, aż po anatomiczne wnętrze, są kwintesencją niesamowitości. Ta kategoria
jest jedną z najbardziej istotnych dla lalki. Jest to także jedno
z najbardziej istotnych rozpoznań naszej psychiki, któremu Freud
poświęcił studium Niesamowite z 1919 roku. Jedna z Lalek Yotsuyi, lekko zdziwiony chłopiec o spojrzeniu dużych, czarnych
oczu otwiera przed nami swoje wnętrze. Dosłownie – rozchyla
dwie połówki rozciętej klatki piersiowej i staje się anatomicznym
modelem. Inne lalki Yotsuyi pod powłoką bladego ciała skrywają drewnianą konstrukcję albo skomplikowane mechanizmy. Ale
zazwyczaj pozwalają zajrzeć do środka, obnażyć się do końca.
Lalka Bellmera jest niesamowita poprzez swoją ułomność i możliwość modyfikacji cielesności – artysta konstruował ją tak, by
mogła multiplikować swoje ciało, mnożyć jego aspekty, lustrzane odbicia. Na kolorowanych fotografiach z lat 30. artysta ukazuje swoją Lalkę jako symetryczny twór o czterech nogach, którego osią jest linia ud; na innych zdjęciach patrzą „podwójnym”
wzrokiem – oczami w twarzy i okiem na środku brzucha. Pełne
seksualności, zatrzymania i niemego bólu.
W
Roman Maciuszkiewicz
Wydawnictwo „słowo/obraz terytoria”, Gdańsk, 1998.
H. Bellmer, Lalka, przeł. J. St. Buras, [w:] K. A. Jelenski, Bellmer albo
Anatomia Nieświadomości Fizycznej i Miłości, Wyd. „słowo/obraz terytoria”, Gdańsk 1998.
3
G. Bataille, Świętość, erotyzm i samotność, przeł. M. Ochab, [w:] Odmieńcy, Wyd. Morskie, Gdańsk 1982.
1
2
48
Migotania 43
Fot. Sybilka Storie
Zazdrość i medycyna Michała Choromanskiego dowodzi,
że można stworzyć znakomite dzieło, sięgając po zupełnie
banalny temat. Nie od dziś wiadomo, że przecież w dobrej
literaturze nie tyle o sam temat chodzi (oczywiście nie twierdzę, że on nie ma znaczenia), co o sposób przekazu, pisarski
warsztat i walory artystyczne.
O czym jest ta książka? Otóż obsesyjnie zakochany mąż
podejrzewa, że żona zdradza go z przystojnym lekarzem.
Postanawia przeprowadzić prywatne śledztwo. Wynajmuje
człowieka, który podejmuje się odkryć prawdę.
Miłosny trójkąt, zdrada, zazdrość. Fabuła mało odkrywcza,
temat godny harlequina. Co jest więc w powieści Choromańskiego takiego szczególnego? Co sprawia, że zwyczajna, banalna historia wciąż potrafi zaskakiwać współczesnego czytelnika?
Zanim przyjrzę się bliżej pisarskim zabiegom Choromańskiego, chciałabym wyłuskać garść informacji biograficznych
o tym nieco zapomnianym twórcy.
Wczesna młodość na Ukrainie
Urodził się 22 czerwca 1904 roku w miejscowości Elizawetgrad
(obecnie Kirowohrad, 250 km od Kijowa) w rodzinie polskiej elity kresowej. Jego ojciec był cenionym medykiem i mikrobiologiem. Spokojne życie zburzyła zawierucha pierwszej wojny światowej i rewolucja bolszewicka. W 1918 roku wybuch bomby w
Kijowie pozbawił życia ojca pisarza. Odtąd rodzinę utrzymywała
matka, która udzielała korepetycji z języka francuskiego. Michał
imał się przeróżnych zajęć, by wspomóc domowy budżet. Był
pomocnikiem piekarza, korepetytorem, sanitariuszem w szpitalu, nauczycielem rysunku, wreszcie dziennikarzem lokalnej
gazety. Problemy finansowe nie były jedynymi, z jakimi musiał
się zmagać młody Choromański. Kiedy skończył dziewiętnaście
lat, lekarze wykryli u niego gruźlicę kości. Na wskutek choroby
przyszły pisarz zaczął utykać na lewą nogę.
Powrót do Polski
i początek kariery pisarskiej
Do odrodzonej Polski przyjechał w 1924 roku. Osiedlił się w
Zakopanem, gdzie nawiązał przyjaźń ze środowiskiem twórczym
młodego kraju: z Witkacym, Witoldem Gombrowiczem Rafałem
Malczewskim, Kazimierzem Wierzyńskim, Zbigniewem Uniłowskim, Karolem Szymanowskim. Wtedy też zaczął publikować
w „Wiadomościach Literackich”.
Początkowo pisał po rosyjsku, tłumaczył też na rosyjski polską prozę. Wokół Choromańskiego zrobiło się głośno po opublikowaniu jego debiutanckiej powieści w języku polskim (Biali
bracia). Miał wtedy 27 lat. Dzieło zostało bardzo entuzjastycznie przyjęte przez środowisko literackie, podobnie jak Zazdrość
i medycyna, którą Choromański wydał rok później, w 1932 roku.
Młody autor zaskoczył oryginalnością formy, stylu i bardzo dobrą
znajomością języka polskiego, zważywszy na fakt, że jeszcze kilka lat wcześniej słabo mówił po polsku.
U szczytu popularności
Zwieńczeniem jego kariery pisarskiej była Nagroda Młodych
Polskiej Akademii Literatury, którą otrzymał w 1933 roku. Choromański stał się popularny – na wieczory autorskie przychodziły rzesze wielbicieli, a urok jego osobowości fascynował kobiety. Był uwikłany w liczne skandale towarzyskie i romanse, m.in.
z wdową po Kasprowiczu, Marią Kasprowiczową, w której willi
na Harendzie w Zakopanem mieszkał 3 lata.
W 1936 roku poślubił tancerkę i choreografkę berlińskiej opery, Ruth Sorel.
Tułaczka po świecie
Ze względu na żydowskie pochodzenie żony krótko po wybuchu drugiej wojny światowej Choromańscy musieli opuścić Polskę. Tak rozpoczął się nowy etap w życiu pisarza. Na emigracyjnej mapie była Francja, Wielka Brytania, Brazylia – gdzie autor
z powodu niemocy twórczej wpadł w alkoholizm i lekomanię
– wreszcie Kanada. W Montrealu Ruth prowadziła szkołę baletową, dzięki której małżeństwo osiągnęło względną stabilizację. Choromański jednak nie odnalazł się poza granicami kraju.
Poczucie osamotnienia, problemy zdrowotne, a nade wszystko
niemoc twórcza przyczyniły się do podjęcia decyzji o powrocie
w 1957 roku do Polski.
Ostatnie lata życia
W latach 1960–72 pisarz pracował na wzmożonych obrotach, starając się nadrobić stracony czas. Wydał w sumie dwanaście powieści, które zostały obojętnie potraktowane przez
krytykę literacką.
Jego śmierć pozostaje tajemnicą. Wiadomo, że autor od lat
zmagał się z bezsennością i był uzależniony od leków nasennych.
Poddawał się hipnozie, która miała mu pomóc w problemach
zdrowotnych. Zmarł nagle na zawał w szpitalu w Warszawie,
choć znaleziono przy nim nienaruszone opakowanie nitrogliceryny. Czy było to samobójstwo czy też na śmierć wpłynęła wadliwie prowadzona terapia, tego zapewne nigdy się nie dowiemy.
Zakurzony pisarz,
czyli wspomnienie o Choromańskim
Pisarski warsztat
Michała Choromańskiego
„Tragedia polegała na tym,
że stary Widmar miał młodą żonę.”
Pewnego razu trafia do Widmara pamiętnik jego wieloletniej
kochanki Zofii, z którego bohater dowiaduje się o niewierności
żony Rebeki. Przeżywa wstrząs. Wpada w gorączkę zazdrości
i postanawia za wszelką cenę dowiedzieć się prawdy. Kluczową rolę odgrywa operacja Rebeki, którą przeprowadzał chirurg
Tamten, domniemany kochanek bohaterki. Widmar wplątuje w
swoje prywatne śledztwo krawca Golda, obiecuje mu pieniądze
za dostarczenie dowodów zdrady lub niewinności żony: „Albowiem nie ma okrutniejszej nad niepewność męki, jak również
nie ma granic podłości, na jaką się zdobyć może prawdziwa,
wielka miłość.”
Niewyszukaną fabułę dwudziestoośmioletni letni pisarz opowiedział za pomocą zręcznej konstrukcji narracyjnej, stosując
różne zabiegi literackie. To właśnie narracja, czasem trudna dla
czytelnika, miejscami poszarpana, wciąga do wnętrza opowieści. Nic tu nie dzieje się przypadkiem, wszystko jest przemyślane i układa się w spójną, logiczną całość.
Zabieg pierwszy, czyli retrospekcja
Początek książki to właściwie jej zakończenie. Opowieść otwiera scena finalna, którą pisarz umieścił również na ostatnich
stronach powieści, a mianowicie śmiertelny wypadek jednego
z bohaterów:
„Wówczas to właśnie na ulicy Batorego, koło pomnika wielkiego
męża stanu, człowiek, na którego czekał Widmar – nieszczęśliwy
krawiec Abraham Gold, ojciec Anielki i Borucha, brat elektrotechnika – wyciągnął obie ręce przed siebie, spojrzał w niebo i zastygł.”
Po tym opisie autor cofa czytelnika w czasie o tydzień, kreśląc
ciąg zdarzeń, które doprowadziły do katastrofy nieszczęsnego
krawca. Zresztą w trakcie narracji pisarz kilkakrotnie przenosi
nas w przeszłość. Wstawką retrospekcyjną są fragmenty wspomnianego już pamiętnika Zofii Dubilanki, gdzie narratorka kreśli historię towarzyskich znajomości Rebeki. Taką samą funkcję
spełnia również opowieść doktora Rubińskiego, dzięki której
poznajemy przebieg choroby i operacji żony Widmara.
Retrospekcja poszerza czasoprzestrzeń powieści, jak również
optykę widzenia i działania bohaterów. Poza tym spowalniając bieg akcji, odrywa czytelnika od głównego ciągu wydarzeń
i tym samym wzmaga jego napięcie.
Zabieg drugi, czyli suspens
Michał Choromański jest z pewnością mistrzem suspensu.
Potrafi znakomicie budować napięcie, żongluje czytelniczymi
emocjami. Już od pierwszej sceny, gdy autor wprowadza nas
w mroczną scenerię miasteczka, w którym dzieje się akcja, przeczuwamy zbliżające się zagrożenie. Coś niechybnie się wydarzy:
„O godzinie siódmej wieczorem w całym mieście zgasło światło.
(…) Miasteczko tonęło w szarawej, jesiennej mgle, tylko na skrzyżowaniu ulic, niedaleko domu starego Widmara, kraśniały jawory
i klony. (…)Miasteczko pogrążone w ciemnościach odpoczywało.
Sennie przesuwały się czarne sylwetki przechodniów.”
Pisarz umiejętnie dawkuje nam napięcie, zwalniając lub zatrzymując bieg akcji (retardacja). Przerywa ciąg narracji: przeskakując do wydarzeń z przeszłości, przenosząc akcję w inne miejsce
czy też wstawiając opis bądź przemyślenia narratora. Prowadzi
przewrotną grę z czytelnikiem, któremu w kilku momentach
powieści wydaje się, że jest bliski poznania prawdy, ale po chwili
odkrywa, że został przez autora z premedytacją zwiedziony. I tak
możemy się tylko domyślać, co się stało w ósmej minucie zabiegu i jaka tajemnica lekarska spowijała operację żony Widmara.
Jak kończy się opowieść? Otóż krawiec Gold wyśledził Rebekę w mieszkaniu doktora Tamtena. Chce jak najszybciej donieść
o wszystkim Widmarowi i otrzymać obiecane pieniądze. Było
ciemno, dął wiatr i padał deszcz. Bohater znalazł się w istnym
pandemonium:
„Zła siła pchała do teraz w plecy, wiatr zaś odpychał go w tył. (…)
Wicher uderzał w jego pierś, krawiec zapiął mokrą, nasiąkłą deszczem marynarkę, wiatr zdmuchnął przed nim kałużę i bryzgi błota poleciały krawcowi w twarz. (…) Szedł, borykając się rozpaczliwie, kapelusz oburącz nasunął na sam nos, krawcowi wydawało
się, że każdy jego krok równał się przeskakiwaniu jakiejś śmiertelnej przepaści.”
Czytelnik jest przekonany, że mąż za chwilę dowie się prawdy. Niestety, krawiec doznaje śmiertelnego porażenia prądem
i historia pozostaje w zawieszeniu. Autor po raz kolejny wywiódł
nas na manowce.
Opowieść o chorobliwej miłości i zazdrości Widmara rozgrywa
się wśród rozbuchanych żywiołów natury. Huragany, wichury,
nawałnice nieustannie atakują senne miasteczko tak, jakby cała
przyroda została opętana jakąś manią kataklizmów. Oto jeden
z opisów, który jako żywo przypomina atmosferę filmów grozy:
„W tę noc wiatr oderwał okiennicę z domu Widmara i rzucił ją
w krzaki. Druga połowa zawisła na jednym zawiasie i łomotała w
ramę okienną przeraźliwie i błagalnie (…)”
Zresztą jesienny huragan czynnie wkracza do akcji, aby dramatycznie ją zakończyć: nawałnica zrywa przewody elektryczne, na które przypadkowo wpada krawiec Gold.
Zabieg trzeci, czyli oko kamery
Z iście reżyserską precyzją Michał Choromański stosuje techniki
filmowe, a czytelnik ma wrażenie, jakby znalazł się w oku kamery.
„Przypomniał sobie, że łóżko było puste (…). Ale nagle uprzytomnił sobie, że na łóżku leżał jakiś czerwony przedmiot, który wówczas natychmiast zauważył, lecz któremu wtedy, niestety, nie przypisywał należytego znaczenia (…). Teraz natomiast w wyobraźni
uplastycznił go sobie z całą dokładnością. Widział i wiedział, że
czerwonym przedmiotem, leżącym na łóżku – był szalik jego żony.”
Najazd kamery, zbliżenie. Autor kieruje uwagę czytelnika na
ten właśnie szczegół, który jest ważny dla przebiegu akcji.
Spójrzmy na inny fragment:
„Nieruchomy cień w oknie przylgnął do szyby, potem zaczął
podrygiwać i rzucać się z boku na bok. Z podwórka wyglądało to,
jakby cień szamotał się z czymś niewidzialnym. Trwało to krótko.
Cień odchylił się w głąb pokoju, coś trzasnęło i jednocześnie firanka rozpruła się na dwie części jakby przecięta nożem. W tej samej
chwili okno rozwarło się na oścież, cień wychylił się do połowy
nad parapetem i wyciągnął rękę z czarnym, połyskującym przedmiotem z pięści.”
Plastyczność tej sceny pisarz uzyskał, umiejętnie wykorzystując grę światła i cienia. Jeśli uważnie wczytamy się w tekst,
to dojdziemy do wniosku, że mamy tu do czynienia ze świetnie
skomponowanymi kadrami filmowymi.
Filmowość Zazdrości i medycyny przejawia się także w stosowaniu ujęć symultanicznych, które przedstawiają zdarzenia
w sposób synchroniczny, dzięki czemu czytelnik otrzymuje poszerzony obraz przedstawionego świata. Przykładem niech będzie
pierwsza scena powieści. Jej kompozycja została oparta o szereg ujęć symultanicznych:
„Stary Widmar wybiegł na ganek bez czapki. Wydało mu się, że
ktoś zapukał, lecz nikogo nie było. Wiatr rzucił mu w twarz kupą
krwawych liści. (…)
W tej właśnie chwili w wielkim, białym gmachu, położonym na
końcu miasta, po raz drugi rozległ się dzwonek. Zaraz potem jakaś
kobieta w bieli ze świecą w ręku pobiegła co tchu wzdłuż korytarza. (…)
Mała Anielka siadła pod oknem i zapłakała:
– Czy tata nie idzie?...Miał zaraz wrócić.
(…) Elektrotechnik Izaak Gold nie wypuszczał z rąk dźwigni
i wymyślał na całą elektrownię:
– Czy dowiecie się wreszcie, co się stało? (…)”
Zabieg czwarty, czyli wiwisekcja lekarska
Czym właściwie jest Zazdrość i medycyna? Romansem detektywistycznym? Powieścią psychologiczną? Na pewno i jednym,
i drugim. Interesująca jest optyka widzenia świata i ludzi. Autor
ukazuje miłość i zazdrość jako stany chorobowe, duchowe przypadłości człowieka. Zresztą sami bohaterowie mają tego świadomość. Oto do jakich wniosków dochodzi chirurg Tamten:
„Według własnej diagnozy był chory, ciężko i może nieuleczalnie,
chory – ponieważ taka miłość bezsprzecznie jest chorobą. Pomyślał
cynicznie, że jedyną radą byłaby szczepionka przeciwmiłosna (…).”
I jeszcze jeden fragment:
„Spojrzał na siebie z boku, pooglądał się ze wszystkich stron na
wylot jak w rentgenie i przyszedł do przekonania, że choroba jego
posunęła się bardzo i że nie obejdzie się bez zabiegu chirurgicznego – powiedzmy – bez amputacji uczuciowej.”
Czytając tę książkę, odnosimy wrażenie, że pisarz dokonuje
wiwisekcji lekarskiej owych schorzeń, bada jej objawy, nasilenia i nawroty.
Ostatnią kwestią, o której chciałabym wspomnieć jest postać
Rebeki. Właściwie niewiele o niej wiemy. Prawie w ogóle nie
odzywa się, a jeśli zabiera głos, to wypowiada jakieś nieznaczące
zdania. Nie poznajemy ani jej myślenia ani osobowości. Ta femme fatale, która zręcznie manipuluje obydwoma mężczyznami
i wprowadza Widmara i Tamtena w stany chorobowe, jest jakąś
bezkształtną marą. Według narratora:
„Był to swego rodzaju potwór. Składał się z dziwacznego połączenia spojrzeń, uśmiechów, poruszeń ramionami, kobiecych nóg i piersi, brzucha, a przede wszystkim pożądań zmysłowych i zapachów.”
* * *
Ten krótki artykuł jedynie zasygnalizował kilka kwestii artystycznych tak wielopoziomowego dzieła jakim jest Zazdrość
i medycyna. Warto odkurzyć pamięć Michała Choromańskiego
i sięgnąć po jego najlepszą powieść, dziś już, niestety, nieco zapomnianą. Kiedy więc kunsztowna opowieść o miłosnym trójkącie
wciągnie nas na dobre, pamiętajmy, że napisał ją młody, zaledwie dwudziestoośmioletni pisarz.
Beata Zdziarska
Gazeta literacka
49
ESEJ
Beata Zdziarska
Martyna Franke
uspokaja mnie zapach świeżych metek
widok wyskakujących cyfr
jak w amerykańskich kasynach
wydaje mi się zawsze
że coś wygrałam
to taki – holizm
jak każdy inny
z tym że nie żółknie mi skóra
nie martwieje wątroba
w nowych szpilkach
obtarte mam trochę stopy
NOWOCZESNOŚĆ
utkane jeansy z najczystszego błękitu
pociągła twarz jak guma
orbit
lustrzane
tarcze zegarków
szklane obicia paznokci
geometryczne rzęsy
źrenice – kalejdoskopy
poprute nici
jeans słaby nocą
POEZJA
zakupy
moc
oni mówią na to wiśniowy placek
ten sam jest skradany z parapetów
w filmach
u nas wiśnia raczej mocna
czasem porzeczka
byle tanio
kraść nie trzeba
przyjdź
u nich często amerykański sen
u nas najczęściej bezsenność
mam parcie na szkło mojej bielizny
(ze szklanych powierzchni łatwo usunąć wilgoć)
wilgoć mieszka w moim domu
(zgrzybiałe ściany trudno zamalować)
farba moich włosów i rzęs
(kolor mają obrzydliwy)
jeśli chcesz – przyjdź
namaluję ci rudą ścieżkę
spod prysznica
wodą z moich włosów
kobiety mają jeszcze
wiśniowe błyszczyki
i okrągłe jak wisienki
na torcie
oczy
a mężczyźni widzą to mocno
po mocnej
i mocniejsza
jest wtedy bezsenność
niż wcześniej
uspokaja mnie zapach
amerykańskich kasyn
przynajmniej wszystko to
na wysokim
poziomie
wszystkie kolory Merlin
mężczyźni są witrażami
szklanką trunku
pitą przy stole i w łóżku
podkoszulkami
przezroczem między palcami
mają wszystkie kolory Merlin
i dziurawe od ciężkiej broni
skóry na palcach
od śliny mokre
podkoszulki
i karuzele
od trunku
Disney
Fot. Tomasz Sobieraj
włosy mokrej Ariel
bo już nie oddychają jak skóra
czerwień jej włosów jest ogniem
twojego papierosa- bo Disney
wiedział
że będziesz teraz palił
i gorzko płakał za dzieciństwem
za kobietą ognistą
imieniem Ariel
50
Migotania 43
Najnowszy tom poetycki Przemysława Dakowicza Łączka (2013) zdobywa coraz większe
uznanie. To kolejna, po Teorii wiersza polskiego, książka ważna, która ma swoje zakorzenienie
w historii, tym razem w historii całkiem niedawnej. Można domniemywać, że intensywna praca
nad tematem Żołnierzy Wyklętych powodowała tak silne natężenie poetyckiego słowa, że sprawiła powstanie dużego cyklu wierszy.
Cóż oznacza sielski termin „łączka”? Otóż wcale nie to, co by sugerował w potocznym rozumieniu. Dla Polaków dziś – to miejsce symbol. Symbol kaźni. Tam grzebano w tajemnicy ciała
bojowników o niepodległość Polski, bohaterów mordowanych przez stalinowskich oprawców
w latach 1945–1956. Umierali po okrutnych torturach, nierzadko dobijani. Ciała, często nagie
albo ubrane w mundury Wehrmachtu, pośpiesznie wrzucano do zbiorowych dołów i równie
pośpiesznie zasypywano.
Miejsce to znajduje się przy wewnętrznym murze cmentarza wojskowego na Powązkach
w Warszawie. Zwłoki pomordowanych „chowane były” także potajemnie w innych częściach Warszawy i okolic.
Na „Łączce” pogrzebano od trzystu do czterystu ciał. Jednak została tylko ich resztka, bo część
z nich polewano wapnem, żeby szybciej znikały, by pamięć o nich zgasła, a ślady zaginęły. Na
teren tajnych pochówków nawieziono grubą warstwę ziemi i gruzu, miejsce zachwaszczono, by
nikt niczego nie mógł się domyślać, tym bardziej znaleźć. To była warstwa maskująca.
W eseju Łączka. Wstęp do semantyki miejsca poeta wprowadza nas w ten trudny temat:
Narosła na niej warstwa trzecia – tyleż materialna, co symboliczna: cmentarne wysypisko. W ten sposób dopełniała się miara poniżenia, a tamta zadana
w ukryciu śmierć zyskiwała wymiar ewangelicznej ofiary – wszak ziarno, zanim
wyda plon, musi wniknąć w ziemię i obumrzeć. Prace wykopaliskowe i identyfikacyjne prowadzone na terenie Łączki w ostatnich latach to początek długiego procesu odzyskiwania pamięci przez polską wspólnotę. Przywracanie
tożsamości bezimiennym szczątkom oznacza także zdarcie masek z twarzy
tych, którzy przez dziesięciolecia podawali się za patriotów i „zbawców ojczyzny”, jest równoznaczne ze spojrzeniem w prawdziwe, niezmistyfikowane oblicze komunizmu w Polsce.
Czy będziemy w stanie sprostać temu wyzwaniu, przed którym stawia nas
nasza własna przeszłość? Czy zdołamy doprowadzić do końca proces rekonstruowania naszej zgruchotanej tożsamości? Co możemy dać oprócz wielkich
słów i symbolicznych gestów? Cokolwiek by to miało być, pamiętajmy, byśmy
wzrok mieli utkwiony w Łączce. Bo Łączka to Polska. Bo Polska to Łączka.
na dach aresztu i stamtąd spuścić się na ziemię po linie skręconej z prześcieradeł. Donos jednego
z więźniów kryminalnych przyczynił się do udaremnienia ucieczki. Zaporczyków stracono 7 marca
1949. Prowadzony na egzekucję major „Zapora” miał krzyknąć: „My nigdy nie poddamy się!”
Jest na suficie słona kropla / dziurka drobny prześwit / wieczności szczelina / wyskubana łyżką płaczką // śpiesz się śpiesz luna / świeci księżyc woła /
na przesłuchanie przypala / tłucze w stołu blat w krocze // Jest na suficie mała
blizna / pamiątka przyjaciółka dekielek / nieśmiertelności furtka niebieska /
nieczytelny napis wygryziony // śpiesz się śpiesz stukaj pukaj / słyszysz ktoś
woła z góry skrobie / łopatę w sufit wbija sypie się / gruz cegły lecą głowę chroń
// jest w potylicy dziurka mała / szczelina prześwit przez który / wchodzą
i długo milczą pochyleni / w jasnym sześcianie powietrza
(Zapora. Trenodia z sufitu, ss. 18/19)
W Balladzie o biegnących piekarzach opowiedziany mamy metaforycznie los Witolda Pileckiego (1901-1948), potomka powstańców styczniowych, uczestnika wojny polsko-sowieckiej w roku
1920 i kampanii wrześniowej w roku 1939. Pilecki był rotmistrzem kawalerii Wojska Polskiego,
współzałożycielem Tajnej Armii Polskiej, żołnierzem Armii Krajowej, więźniem i organizatorem
ruchu oporu w KL Auschwitz, uczestnikiem powstania warszawskiego.
W Auschwitz spędził niemal trzy lata. W nocy z 26 na 27 kwietnia 1943 (poniedziałek wielkanocny) podjął wraz z Janem Redzejem i Edwardem Ciesielskim udaną próbę wydostania się z obozu.
W tym celu trzej konspiratorzy zostali skierowani do działającej poza terenem KL piekarni, z której
uciekli tylnym wyjściem. To była brawurowa akcja. Pilecki sporządził też pierwsze na świecie raporty
o Holokauście, tzw. Raporty Pileckiego. Oskarżony i skazany przez władze komunistyczne Polski
Ludowej na karę śmierci, stracony został 25 maja 1948. Oskarżenie anulowano w 1990. W 2006
otrzymał pośmiertnie Order Orła Białego, a w 2013 awansowano go do stopnia pułkownika.
Za piekarnią świat jest niemy, ciche pole, / las marcowy. Uciekali przez
zagony i przez / miedze. W ślad za nimi obłok mączny / i na niebie bochen
świeci, biegli w ciemność, / biegli w ciszę za tym chlebem, aż drewniaki / pogubili i na ziemi się pokładli, i posnęli / snem kamiennym pod kołaczem.
(s.21)
Poeta Przemysław Dakowicz był w pewnych momentach naocznym świadkiem ekshumacji,
która odbywała się w latach 2012-2013 pod naukowym nadzorem profesora Krzysztofa Szwagrzyka – i to zainspirowało go do napisania 104 stron w hołdzie pomordowanym. Wydobyte
szczątki zostały poddane Badaniom DNA z wykorzystaniem danych genetycznych zgromadzonych
w Polskiej bazie Genetycznej Ofiar Totalitaryzmów. Tym sposobem zidentyfikowano już tożsamość
szczątków wielu ofiar.
Poniżej bardzo osobiste ostatnie zdania poety z wywiadu udzielonego Maciejowi Robertowi
(„Topos” 2013, nr 5):
Profesor Krzysztof Szwagrzyk, szef zespołu wykopującego i identyfikującego szczątki, historyk, który za sprawą tych badań stał się postacią historyczną, wpuścił mnie do kilkumetrowego plastikowego kontenera stojącego w bezpośrednim sąsiedztwie kwatery „Ł”. Zostałem sam, choć może źle to ująłem.
Stałem, a potem klęczałem przed osiemdziesięcioma trzema trumienkami.
Modliłem się za te wydarte ziemi osiemdziesiąt trzy niekompletne ciała, choć
nie tylko za ciała. Modliłem się też za na żywych… za wszystkich, którzy mieszkamy tutaj, między Bugiem, Odrą i Nysą, między Tatrami i Bałtykiem, ale również gdzieś dalej, gdzie kiedyś była Polska, albo gdzie Polska wciąż jest (pamiętamy nauki Wyspiańskiego). Wtedy, w tym plastikowym kontenerze, rozmawialiśmy ze sobą. Milcząc. Oni mówili do mnie, a mówiąc do mnie, zwracali
się do nas wszystkich, ja zaś mówiłem do nich – nie tylko w swoim imieniu.
Oto jakie wydarzenia sprawiły powstanie tej poetyckiej książki.
Aby ułatwić czytelnikowi jej zrozumienie, na końcu tomu poeta zamieścił komentarze. Służą
one przypomnieniu biografii tych męczenników za ojczyznę, którym poświęca oddzielne utwory.
W kontekście takich wyjaśnień, wszystko staje się jasne. Każdy wiersz jest zrozumiały. Przykładowo
utwór Łyżka poświęcony jest Hieronimowi Dekutowskiemu pseud. „Zapora” (1918-1949) – jednemu z najwybitniejszych dowódców powojennego podziemia antykomunistycznego. Zdradzony
i aresztowany, „Zapora” poddany został ciężkiemu śledztwu, a następnie skazany na siedmiokrotną
karę śmierci. Wraz z towarzyszami podjął próbę ucieczki z więzienia mokotowskiego. W tym celu
naostrzoną łyżką wydrążono otwór w suficie celi. Skazani mieli zamiar przedostać się przez poddasze
To wiersz symbol. Bohaterem jest wszak polskie dziecko – tułacz. Tułaczami we wcześniejszych
okresach naszej historii były przecież całe pokolenia Polaków. Utwór traktuje o Witku Talaśce – którego ojciec, też żołnierz wyklęty, zmarł lub został stracony w więzieniu na Mokotowie w 1945 roku.
Historię chłopca referuje w swojej książce Małgorzata Szejnert (Śród żywych duchów, s. 287): „(…)
mając dziesięć lat, został jedynym mężczyzną w rodzinie nie mającej co jeść. Nawiązał kontakt ze
sklepikarzami i sprzedawał na ulicy papierosy. Zarabiał jednak niewiele i pewnego dnia powiedział
matce z płaczem, że to nie jest Polska (ojciec zapewniał go pod koniec wojny, że jak będzie Polska,
wszystkim będzie dobrze). W marcu znikł z domu i pojechał do Gdyni. Chciał się przedostać na statek,
dopłynąć do Ameryki, do wujka. Wymyślił, że tam zdobędzie pieniądze. Był dojrzały, odpowiedzialny,
a jednocześnie dziecinny. Nie udało mu się prześlizgnąć na trap, wrócił do Bydgoszczy”. Powędrował
gdzie indziej, zginął na dobre. Oto kolejny ludzki los, który dokładnie zna tylko Bóg.
Zauważmy różnorodne formy języka poetyckiego tu użyte. Utwór jest jakby balladą ludową,
ma w sobie też coś z nuty legionowej, z baśniowości. Jest więc stylizacją zamierzoną, ale podaną
uniwersalnie, ponad czasem teraźniejszym, ponad językiem pokoleń. Dakowicz konstruuje język
swoich wierszy w czasie poetyckim zebranym jako żniwo wielu epok, konwencji, zwyczajów opowiadania, postaw narratora, który w jednym tekście bywa świadkiem i uczestnikiem, kronikarzem,
oskarżycielem i obrońcą, tradycjonalistą i nowatorem. Można by objaśniać kontekstem historycznym i biograficznym opowieści o wielu innych ludziach tu przywołanych i poetycko opisanych.
Pewne wydarzenia opisuje nawet kilkoma wierszami. Wstrząsające są odniesienia w utworach:
[*** zasunęli kamień postawili…], Powrót, Hortus conclusus, [*** jest jeszcze wcześnie…] – to
ostatnie akordy cyklu wierszy tej książki. W końcowym liryku autor wyraża niedowierzanie, że
coś takiego się stało; że coś takiego stać się mogło.
śnieg skrywa ziemię / biała karta / na głosach leży / na wołaniu / więc wiara złudna / śmieszna wiara / że nie ma / że się nie zdarzyło
(s. 81)
Ażeby zło ubrać w szyderstwo jeszcze większe – w latach osiemdziesiątych władze PRL wyznaczyły obok i nad grobami pomordowanych kwaterę „Ł” cmentarza wojskowego. Zaczęto tam grzebać
wysokich oficerów Ludowego Wojska Polskiego, komunistycznych dygnitarzy, komunistycznych
urzędników. Tak więc nad ofiarami stalinowskiego terroru lub w bezpośrednim sąsiedztwie Łączki
spoczywają dziś ciała niektórych spośród komunistycznych oprawców (na Łączce leży, na przykład,
sędzia Kryże, który skazywał rotmistrza Witolda Pileckiego, pochowanego na śmietniku i przysypanego dużą ilością ziemi i gruzu). Oni mają niekiedy bardzo okazałe groby, podczas gdy tamtym odebrano nawet imiona i nazwiska – i nie ma po nich śladu w księgach cmentarnych.
Haniebna historia tego miejsca od lat domagała się ujawnienia prawdy.
W wywiadzie autor wyznał:
Traktuję Łączkę, to, co się tam wydarzyło, jako przerażająco trafną metaforę
współczesnej polskiej pamięci – jej najistotniejsze składniki ukryte są najgłębiej,
przysypane śmieciem, gruzem i ziemią. Na wierzchu murowane grobowce (chciałoby się rzec: pobielane groby), z imionami, nazwiskami, tytułami, stopniami,
datami urodzin i śmierci. Przez kilkadziesiąt lat właśnie takiej historii, historii
z powierzchni nas uczono. I większość z nas wykuła tę lekcję na blachę. Zresztą
komunistyczni pedagodzy wcale nie zaprzestali swojego pedagogicznego procederu, część z nich zamieniła tylko mundury na garnitury. A jednak – wbrew spodziewaniu pedagogów – tamci z dołu wydali z siebie głos, zawołali z głębokości.
Tak musiało być, to oczywiste, pedagodzy nieuważnie czytali Freuda. Gdyby czytali uważnie, wiedzieliby, że to, co zepchnięte do podświadomości (myślę o podświadomości zbiorowej) powraca po jakimś czasie ze zwielokrotnioną siłą. Cokolwiek by robili, ich wysiłki obrócą się przeciwko nim. Żeby zlikwidować podświadomość, musieliby wymordować wszystkich, a tego jednak uczynić nie mogli.
Jeśli więc potraktujemy Łączkę jako metaforę współczesnej polskiej pamięci
i tożsamości, dojdziemy do wniosku, że w przestrzeni symbolicznej musi się wydarzyć – wydarza się – to, co się dzieje w przestrzeni fizycznej. Resztki, szczątki,
kosteczki naszej prawdziwej pamięci odkopujemy i wydobywamy na światło
dzienne. Pedagodzy coś wykrzykują, wymachują rękami, ale my nie słuchamy ich
tak jak dawniej. Oglądamy to, co z nas zostało, co tkwiło w ciemności. I zaczynamy rozumieć, coś z tego wszystkiego zaczyna do nas docierać.
chłopczyk / przemarznięty / zmoknięty // dokąd idziesz chłopczyku / nad morze
// niestraszne mi / bałwany czarne / sztormy zawieruchy // na pokład wejdę /
senną falą niesiony / będę płynął płynął / aż do portu przybiję / szczęśliwie //
przez lasy / przez bory / ciemnym duktem / pod drzewami / idzie chłopczyk /
ciemny chłopczyk //dokąd idziesz chłopczyku / do taty // gdzieś tam / tatuś
mój leży / biedny tatuś / położył się / położył i śpi / tatuś bandyta // pójdę go
zbudzić / zawołam nie śpij tatusiu / wstań chodźmy / za siódmą górę / za siódmą rzekę // przez błota / kałuże / opłotkami / idzie chłopczyk / bezsenny /
wytrwały // dokąd idziesz chłopczyku / do Polski
(s. 44-46)
I końcowa część tego przejmującego utworu:
Przed sąd nocą ich wiedziono, przed oblicze
smołowane, i na zimnych wciąż sadzano ich
kamieniach. Potem łąką pochód cieni z pieśnią
nigdy nie słyszaną odprowadzał ich na miejsce
spoczywania. Oni ziemię przytulali, ziemię
krągłą jak bochenek, znakiem krzyża ją żegnali
i płakali. W sen o mące powpadali
niby w przepaść dobroczynną, rosło ciasto,
lecz na niebo wzeszedł węgiel.
(s. 22)
Lekcja anatomii to hołd złożony Antoniemu Wodyńskiemu pseud. „Odyniec”, żołnierzowi 6. Wileńskiej Brygady AK. Został on postrzelony i schwytany przez pracowników UB w lipcu 1948 oraz poddany okrutnemu śledztwu. Dysponował wieloma bezcennymi informacjami, których nie wyjawił
przesłuchującym go funkcjonariuszom. W wyniku bestialskich tortur zmarł. Ciało zostało przekazane
najpierw do Zakładu Anatomii Prawidłowej Kliniki Uniwersyteckiej we Wrocławiu, a potem wydano
je do ćwiczeń anatomicznych. Miejsce pochówku szczątków ppor. „Odyńca” pozostaje nieznane.
Wiersz Lekcja anatomii (na ciele bohatera) jest porażający:
powiedz ile jest wart / żołądek miejskiego złodziejaszka // doktor Tulp przyzywa asystenta // skalpel zagłębia się w skórę / roztrąca mięśnie ścięta / nie tryska
z żyły krew // słyszysz // to oddychają mężczyźni / w białych kryzach młodzieńcy
/ z wyczesaną brodą // doktor Tulp nie chce się / męczyć // ktoś za niego / nakłuwa ranę / cal nad wątrobą / o tu przeszła kula / a tu wypłynęła żółć / z rozpłatanego / pęcherzyka // dopadli go pod lasem / lub na ulicy zresztą / to szczegół
nieistotny / był kocioł czekali cierpliwie / odbezpieczywszy broń / palili wyglądali
przez okno / pili herbatę // potem wklęsłe / zmieniło się w wypukłe / wypukłe
w / wklęsłe // barok domaga się inwersji // spójrzcie na rękę wyciągniętą / po
cudze / spójrzcie na dłoń zdradziecko / zaciśniętą // doktor Tulp pozuje / wytrwale i z wdziękiem // mankiety / w bezpiecznej odległości / od preparatu
(s.38-39)
Wiersz Dakowicza Dokąd idziesz, chłopczyku można porównać z Elegią o chłopcu polskim K.K.
Baczyńskiego – jakby to było przedłużenie tamtego powstańczego życiorysu wojennego.
przez łąki / drogą polną / idzie chłopczyk / mały chłopczyk / bez mamy /
bez taty // dokąd idziesz chłopczyku / do domu // gdzieś tam / domek gniazdeczko / z pobieloną ścianą / z piecem chlebem / mały biały domek // zastukam / drzwi rozewrę / w sieni cień litościwy / schronię się krzyknę / już jestem
mamusiu / już jestem // przez rzeki / strumienie rwące / bagna błędne / idzie
Te niezwykle wiersze to treny poświęcone bohaterom. To żałobny śpiew… requiem dla tych,
których zabito, lecz żyją. Żyją i żyć będą w naszej pamięci i sercach. Wierszami z Łączki Przemysław
Dakowicz składa im hołd w sposób piękny i gorzki, występując – podobnie jak w zbiorze Teoria
wiersza polskiego – przeciw znikczemnieniu. To głos z głębokości (historii, ziemi, sumień, serca…).
To wiersze bez sztafażu, pisane językiem prostym, wręcz surowym, nawet rwanym. Czytając je, właściwie nie widzimy języka (to bardzo dobrze)… w pierwszym przekazie dociera do nas tylko ich treść.
Prawda o ludziach, którym są poświęcone. Prawda o żołnierzach wyklętych.
Ale język wierszy tylko pozornie jest prosty – liczne są tu parafrazy i odwołania kulturowe.
I tyle z tej poezji czytelnik zaczerpnie, ile ma wiedzy… o historii, kulturze, literaturze… Dakowicz wchodzi w dialog ze swoimi poprzednikami. To autor erudyta, ale mówiący bardzo prosto.
A wartość tej twórczości (i jej języka) polega nie tylko na drążeniu prawdy historycznej, ale przede
wszystkim na pokazaniu nowego sposobu pisania o nieprzepracowanych polskich tematach, również literackich (Teoria wiersza polskiego), zdaniem zakorzenionym w tradycji romantyzmu
– a wzbogaconym o oryginalny, własny rytm opowieści. Opowieści świadka. Poeta upomina się
o pamięć i prawdę nie tylko historyczną, ale też o pamięć, tym samym i prawdę, we współczesnej
twórczości, którą postrzega jako kontynuację tej samej kultury, tego samego narodu.
Profesor Jarosław Ławski („Topos” nr 1-2, 2014 r., s. 134) w kontekście Teorii wiersza polskiego
zauważa, że jest to: „polskiego losu spisanie w trybach gatunku, wersu, intonacji, mnogich poetyckich narzędzi, którymi sztukmistrz posługuje się z maestrią. Tam dokręci śrubkę przerzutni, tu
dostroi rymy i masz, człowieku, kosmos demiurga! Dakowicz.
[…] A jaka parada gatunków: baśń, liryk, sen, poemat, kazanie, list, epopeja, a okraszone
to i katabazą i kompozycją zamkniętą, gatunkami hybrydycznymi, centonem, aluzją, intertekstem
i Bóg wie czym jeszcze. (…) Poeta doctus?”.
Tak więc nawet profesorowie piszą z podziwem. I nie dziwię się, ale ta uczoność nie razi ani
nie przeszkadza w lekturze.
Dodaje jej piękna i głębi.
Dakowicz jest poetą młodym (ur. w 1977 r.). Debiutował w 2002 roku. Wydał niemało, jak
na swój wiek, ale i nie za dużo, by czynić podsumowania przesądzające jego status na poetyckiej
mapie Polski. A jednak wielu krytyków stanęło na baczność po ukazaniu się Teorii wiersza polskiego i ogłosiło wielkość tej poezji. Co ja o tym myślę? Raczej w każdym innym przypadku powiedziałbym, że nie myślę tak samo (bo jakoś nie lubię iść z falą pochlebstw…, gdyż zawiodłem się
na niejednym nadmiernie chwalonym poecie). Ale po lekturze tych wierszy, a tym bardziej po
przeczytaniu Łączki powiem szczerze, że chylę głowę przed Przemysławem Dakowiczem. W obu
zbiorkach swój ethos pokazuje nam wyraziście i zaskakująco. I wzruszająco. Wiersze tego poety
czyta się ze ściśniętym gardłem. Skąd to się u niego wzięło?
Na tle przeciętności, a nierzadko bylejakości współczesnej poezji, on jest osobny. Dakowicz
staje przed nami z czystą, wręcz romantyczną, poetyką, z całym bagażem przemyśleń… jakby
z innej epoki, ba… jakby z innego świata. Skąd on to ma? Czyżby to Norwid (któremu poświęcił
wszak pracę doktorską) tchnął w niego ducha romantyzmu… i obdarował go łaską rozumienia
czasów współczesnych, jakże pogmatwanych? Poeta pytany o to, powtarza z uporem: „Ktoś domagał się tych wierszy, Ktoś prowadził moją rękę – z samego siebie nie wykrzesałbym tego wszystkiego”. Takie wyznanie też wzrusza. Pokazuje ponadto wiarę autora.
„Zbyt dużo widzieliśmy zbrodni / abyśmy się dobra wyrzec mogli” – napisał Czesław Miłosz.
Dakowicz jawi mi się jako autor o znamionach poety wybitnego – tematy same wchodzą mu
na warsztat. On po prostu umie je dostrzec i poetycko pokazać. Przecież świat, w tym nasz kraj,
od problemów aż kipi. I nie wolno bawić się w poetę, tylko trzeba nim być. Mówić prawdę głośno
i wyraźnie, ale tak ciekawie, żeby ludzie chcieli słuchać i usłyszeli, żeby wszyscy usłyszeli i zrozumieli. Polska wszak poetami stać powinna. Nigdy ich u nas nie brakowało. Ufajmy, że i na obecne
czasy Pan Bóg ich nie poskąpi. Gratuluję autorowi obu książek poetyckich. Teoria wiersza polskiego
i Łączka mają szansę pozostać w historii literatury.
Warto na koniec jeszcze przypomnieć przesłanie Zbigniewa Herberta: „Królestwem poety jest
bezbronność prawdy, od jej kropli kruszeje skała i miecz”.
ks. Janusz A. Kobierski
Przemysław Dakowicz, Łączka, Wyd. ARCANA, Kraków 2013, s.104
Gazeta literacka
51
SZTUKA INTERPRETACJI
KTOŚ PROWADZIŁ MOJĄ RĘKĘ
RECENZJE
PISMO CIĘTE VASILA TOLEVSKIEGO
Aforystyka to czynność twórcza, którą są w stanie właściwie wykonać jedynie bystrzy ludzie
pióra. Do takich bez wątpienia należy macedoński pisarz Vasil Tolevski. Wybór jego krótkich tekstów o proweniencji gnomicznej pt. Biblia dla niewierzących ukazał się w 2013 roku w przekładzie
i staraniem Olgi Lalić-Krowickiej. Zbiór zawiera blisko sto pięćdziesiąt maksym zgrupowanych
w pięciu blokach tematycznych: I. Sprawy macedońskie, II. Przywódca, III. Życie polityczne, IV. Władza, V. Naród, z tym że tytuły poszczególnych cykli mają charakter umowny, a nitki motywów
snują się po całej książce, niezamykane słupkami granicznymi rzymskich cyfr.
Jak podaje definicja zawarta w Słowniku terminów literackich (pod redakcją Janusza Sławińskiego, wydanie drugie poszerzone i poprawione, Wrocław 1988, s. 15), aforyzm to „zwięzłe sformułowanie [...] ogólnej prawdy o charakterze filozoficznym, psychologicznym czy moralnym,
odznaczające się stylistyczną wyrazistością i błyskotliwością”. Już sam tytuł zbioru: Biblia dla
niewierzących wskazuje główne narzędzie poznawcze, jakim posługuje się autor w ocenie
najbliższego sobie świata macedońskiego: paradoks. Sentencje Vasila Tolevskiego oddychają satyrą, pisarz bowiem niezwykle ostro, krytycznie opisuje obserwowaną rzeczywistość polityczno-społeczno-narodową. Myliłby się jednak ten, kto chciałby posądzić macedońskiego twórcę
o skrzywiony patriotyzm czy niechęć do własnej ojczyzny i narodu; według mnie bowiem jedynie
człowiek przejęty sprawami kraju i szczerze zatroskany o jego przyszłość zdobędzie się na słowa
goryczy lub rozżalenia, jak choćby: „Macedonia to moja macierz! / Ojczyzn mam więcej” (s. 10),
gdzie pisarz sprytnie zestawia na prawach opozycji wyrazy: „macierz” i „ojczyzna”, czyli (by pokusić się o etymologiczną interpretację) także słowa „matka” – „ojciec”. Źródłem osądów nie jest
zatem dystans, lecz prawdziwa miłość, która dyktuje cierpkie zapisy: „W moim kraju nie ma grobów zbiorowych. / Jeśli do tego nie zaliczacie mojego państwa” (s. 9), „Ja i moje państwo jesteśmy
jak Romeo i Julia! / Na końcu razem umrzemy” (s. 32). W drugim z przytoczonych przykładów
początkową apoteozę związku obywatela i państwa ostatecznie wyjałowiono przypomnieniem
tragicznego finału Szekspirowskiej miłości. Vasil Tolevski pisze przewrotnie: „Macedonia jest
ŚWIAT POD PAZNOKCIEM
Jak ubrać w słowa
odwieczne pytania o sens istnienia, przemijania , jak zgłębiać ponadczasowości wartości, aby zdołać współczesnego
czytelnika jeszcze zadziwić,
zaniepokoić i dotknąć, aż do
bólu. Jak opisać nieskończoność ukrywając ją pod paznokciem? Taki świat poezji stworzył Piotr Piątek w pięćdziesięciu wierszach tomu Dotyk pod
paznokciem. Świat metafizyczny, a jednocześnie zaskakująco
realny, opisany stworzonym
przez autora, nowym językiem,
jakby uznał, że zwykłe środki
poetyckie są już niewystarczające. Język jest tworzywem
plastycznym i Piotr tworzy
nowe figury stylistyczne,
w których słowa wyprowadzane ze swych pierwotnych , etymologicznych korzeni , używane są
w innym znaczeniu, w nietradycyjnej frazeologii.
„MAMO. BÓLU. ROZŁĄKO”
gościnnym krajem. / Tutaj
nawet Macedończycy czują
się jak goście!” (s. 7). Podobną figurę semantycznego
fortelu zastosowano we
fragmencie: „Macedonia to
kraj radości i śmiechu! / Niektórzy się cieszą z tego, jak
cały świat z nich się śmieje!”
(s. 10). Dosłowność zwrotów wyzyskano z kolei
w passusie: „Pokażemy
Europie, że jesteśmy państwem stabilnym. / Nie
ruszamy się z miejsca!”
(s. 9). Zwróćmy uwagę, jak
na długości 11 wyrazów,
z wykorzystaniem przecinka, kropki i wykrzyknika,
wykres emocjonalny przechodzi od głośnej zapowiedzi działań (wyraz energii w pierwszym zdaniu) do podniesionej do rangi wyczynu – rezygnacji z czynów – „od-czynienia” (wyraz lenistwa
w drugim zdaniu). Zaskoczenie, nagła i sensacyjna puenta oto następne znaki firmowe aforyzmów
Vasila Tolevskiego; tym bardziej godne podziwu są zdolności translatorskie Olgi Lalić-Krowickiej,
która uczyniła zrozumiałymi dla polskiego czytelnika perełki satyryczne twórcy ze Skopje.
Poeta kreśli bolesny obraz klasy politycznej, która nie ma stylu: „Nawet cielę może stać się
szanowną postacią! / Wystarczy, że wygra w wyborach” (s. 25), tak zdemaskowano wartość bezpośredniego głosowania. Politycy są zapatrzeni w siebie, w zdobycie i utrzymanie władzy, gardzą
mam pod paznokciem czarne łuki sekund
do wyskubania czubkiem noża
jest tam obecność brudu liczona inną miarą
( Palce obrastają znakami zapytania)
52
Migotania 43
Arkadiusz Frania
Vasil Tolevski, Biblia dla niewierzących (wybór aforyzmów), przekład z języka macedońskiego Olga
Lalić-Krowicka, Krośnieńska Oficyna Wydawnicza, Krosno, 2013, ss. 42.
Autor dobrze zna odcienie życia, dostrzega psychologię człowieka oraz jego fizjologię, pisze
o bólu umysłu i bólu ciała, akceptuje przemijanie i pragnie zachwycać się chwilą.
Poezja Dotyku pod paznokciem to poezja niepewności , niedookreśloności , nieostra, ukazująca dwoistość natury ludzkiej. Autor niczego nie przesądza bo „jedna fala płynie i nie płynie;
jeden ptak śpiewa i nie śpiewa” (Przestrzeń z nadwrażliwą skórą). Poezja Piotra Piątka często nie
jest łatwa w odbiorze, a trudność ta nie wynika z metaforyzmu autora, ani z niezwykłości tworzonych przez niego skojarzeń, ale ze względu na głębokie przemyślenia jakie chce przekazać
czytelnikowi
za pomocą charakterystycznych sobie skojarzeń i zaskakujących frazeologizmów.
gałązka nie złamanej bieli trzeszczy i z westchnieniem pęka
jestem bezpieczny w objęciach czasu
pomiędzy uderzeniami
skurcz i rozkurcz
to co nie może się wydarzyć
siedzi na ogrodzeniu życia
(Twarz jak mgła)
Poeta dyscyplinuje język, dąży do miniaturyzacji, tworząc w większości wiersze krótkie, niekiedy niemal aforyzmy jak Rysa, Poza sobą, Na szczycie wydm, ale znajdziemy w tomie również
dłuższe utwory jak Okna czy Kieszenie pełne gwoździ. Atutem wierszy Piotra jest niewątpliwie
wszystko jest czekaniem pauzą
w skupionej jak kropka źrenicy
język, a co Piotr potrafi doskonale, to trącać zmysły czytelnika nowatorskim zestawieniem wyrazów i skojarzeniami, tworząc przy tym mądrą, współczesną poezję, czego przykładem, na zakoń(Wkłucie)
myśl
niekiedy cicho skrzypi skrzydłami
drąży powoli sufit w łazience i kwitnie
rdzawoczerwono bym któregoś dnia wyszorował tynk
do krwi
czenie, niech będzie fragment wiersza W moim domu:
mam herbatę z dzikiej róży w szklankach z koszyczkiem
natrętnie ją posłodzę i nie wyjmę fusów
(Brzeg języka)
W trakcie lektury poszczególnych wierszy Dotyku pod paznokciem chwilami czytelnikowi może
się wydawać, że traci wątek lub gubi sens, zaabsorbowany różnorodnością wyrażeń, natomiast
wiersze Piotra trzeba rozpatrywać w całości, poznawać je tak, jak poznaje się obcy język. Wówczas
dostrzeżemy, jak poezja się zmienia, jak odchodzi od tradycyjnej i przejrzystej , na rzecz obrazu
rozedrganego, pozornie niespójnego, a naprawdę ukazującego opis świata współczesnego ,
wewnętrznego tkwiącego w każdym z nas, jak i zewnętrznego.
W centrum wspomnień znajduje się Matka, żywicielka,
obecna od początku, istniejąca nawet wtedy, kiedy już jej nie
Ile odwagi trzeba, żeby napisać śmierć? W jakich szkołach zdobywać wiedzę, żeby nauczyć się jej na pamięć, uodpornić na jej wątpliwy sens, uporządkować wspomnienia? Czy jest taka religia, która
unieśmiertelnia w słowie?
Nie wiem nic o Annie Augustyniak. A w zasadzie niewiele. Ostatecznie nie ma to znaczenia.
Wobec śmierci wszyscy jesteśmy równi. Jeśli autorkę utożsamić z narratorką Kochałam, kiedy
odeszła dowiadujemy się, że towarzyszyła odejściu swojej matki. Przez długi czas. Mama przez
dwadzieścia lat i trzy miesiące chorowała na raka piersi z przerzutami do kości. Książka jest zapisem wspomnień z ostatniej drogi, wzajemnego uczenia się siebie i bolesnej lekcji stawiania pytań
najprostszych.
Książka jest utkana z cierpienia własnego i odchodzącej matki. I z pamięci, która jest tym, co
wydaje się, że zapomnieliśmy. Dlatego boli. Wyrzutem, że „innej drogi do wieczności nie ma. Tylko
po trupach”. I hołdem złożonym Tej, która urodziła.
Kochałam, kiedy odeszła to również dyskusja z Bogiem. A ta, jak wiemy, wymaga
odpowiedniego doboru słów. Augustyniak sięga zarówno po święte księgi, psalmy, modlitwy,
teksty kultury i popkultury. Spłowiałe klisze językowe odżywają na kartach tej książki i znów
blakną w obliczu utraty kogoś, komu się życie zawdzięcza. Bo przecież swoje ciało zawdzięczamy
innemu ciału. Bez niego nie ma życia, przez nie staje się śmierć. Choć tak kruche i na cierpienie
podatne, jest tym, dzięki czemu określamy siebie jako ludzi. Nieznośny fizyczny ciężar odchodzenia otwiera nam skrzypiące drzwi metafizycznych znaczeń.
Kiedy jednak pojawia się śmierć, i język zdaje się zamierać. Matka leśmianowsko zaistniewa
w okruchach, obrazach, szczątkach i fantomach: „Cieni wypatruję na schodach, naściennych migotań, nagłych skrzeń między szybami w oknach. Oczekuję twojego przyjścia w nowiu. (…)
W każdej formie cię chcę, tylko nie umarłą”. Wspomnienia bronią się przed złowieszczą fizjologią,
powieleniem pamięci ciała, które przegrało nierówną walkę z rakiem. Cielesna powłoka prowadzi
na drugą stronę, ale jednocześnie jest tym, co w doczesnym życiu najbardziej ukochaliśmy. Daje
poczucie prawdziwego istnienia, potwierdza je, ale gwarantuje nam też, że ze śmiercią jednak
w jakimś sensie przegramy. Smutny, piekący, cielesny paradoks.
wyborcami, dzięki którym mogą sterować i manipulować narodem: „Rząd zapowiedział nowe
reformy. / Grabarze zacierają ręce!” (s. 21), „Życie polityczne, dla narodu śmierć” (s. 25). Szczególnie ostatni cytat brzmi niemal jak oskarżenie lub wołanie o opamiętanie się. Autor niezwykle
ciętym językiem przedstawił demagogię rządzących: „Rząd ma plany i programy na rozwój państwa. / Tylko brakuje mu pieniędzy na ołówek i kartkę!” (s. 26), „Z sukcesem sterują kryzysem. /
Kryzys jest coraz większy” (s. 22).
Pragnę podkreślić, iż twórca odmalowuje diagnozę współczesnych spraw wewnętrznych
Macedonii, umiejętne żonglując parami semantycznymi, na przykład opozycją woda – pustynia
(mokrość – suchość): „Naszemu kapitanowi nie jest potrzebne morze. / Tu naród wiosłuje po
suchym!” (s. 14), „Nasz Przywódca żyje jak szejk w oazie. / Dowodem na to jest pustynia dookoła
niego” (s. 15); z kolei topieniu się narodu przeciwstawiono „wysokie loty” wodza-lidera-kapitana:
„Mój naród tonie, / dlatego, że Wódz lata” (s. 15), „Nasz kapitan nie może opuścić statku, który
tonie. / Obecnie znajduje się w samolocie” (s. 16). Życie społeczne to system zamknięty, swoistego
rodzaju układ pokarmowy: „Naród karmi się demokracją. / A demokracja zjada naród!” (s. 32).
Motyw konsumcji, spożywania, wchłaniania odnajdziemy w tekście: „Władza rozwiązała problem
głodu! / Najadła się” (s. 24), natomiast sugestię ludożerstwa wyłowimy z utworu: „Miłość władzy
do narodu jest zmienna. / Akurat teraz przeistoczyła się w kanibalizm” (s. 27).
Z pisaniem o aforyzmach, podobnie jak o haiku, jest jeden problem: najdociekliwsza nawet
i skrząca charyzmą analiza jest niczym w porównaniu z samym utworem, on bowiem najpełniej
mówi za siebie, za zdarzenia i rzeczywistość. Powinno się jedynie czytać oraz myśleć i odczuwać.
Jakkolwiek anturaż i postaci w utworach Vasila Tolevskiego reprezentują konkretny bałkański kraj,
wymowa aforyzmów ma charakter uniwersalny, co sprawia, że adresatem „Biblii” są wszyscy
„niewierzący”.
ma: „moja cielesność jest boska. Żeby nie pozostała w ukryciu,
matka musiała umrzeć.” Namaszczona kobiecością matka jest
wywyższona i poniżona. Jej ciało daje życie, ale i daje śmierć.
Nie traci przy tym jednak nic ze swojej boskości. Takie spojrzenie, zarówno pozbawione nadmiernego sentymentalizmu,
jak i brutalizacji, przypomina konwencję „W imię Matki” autorstwa Erriego de Luki, włoskiego pisarza, którego zaledwie
dwie książki możemy przeczytać w języku polskim. W jego
książce ciało Miriam nie tylko jest tymczasowym mieszkaniem
Zbawiciela, jest przede wszystkim ludzką własnością, choć
i ludzkim przekleństwem.
Forma książki przypomina trochę cykl trenów, trochę dziennik, trochę wspomnienia z podróży. Wpisuje się w nurt literatury
funeralnej, starej jak ludzkość, a przez to wiecznie żywej. Przykłady można mnożyć, tak jak mnożą się śmierci. Bo każda jest
niesprawiedliwa, jeśli dotyczy ukochanej osoby. Począwszy od
„Trenów” Kochanowskiego, przez Różewicza „Matka odchodzi”,
aż po rozdzierającą książkę napisaną po śmierci ukochanej
córeczki Holendra P.F. Thomese „Cień dziecka” rozpościera się
literacki całun, który ma ukoić stratę. Jednym z najcenniejszych
i najbardziej przejmujących świadectw oswajania śmierci, czyli przeżywania żałoby, jest Smutek
Clive’a Staplesa Lewisa, w Polsce znanego jako autora Kronik ii Narnii Dla mnie najważniejszym
wnioskiem, który zapamiętałam z jego wspomnień po śmierci żony, było zdanie „częścią każdego
cierpienia jest cień lub odbicie tego cierpienia; fakt, że nie tylko cierpisz, ale także musisz wciąż
o tym myśleć.” To paradoks: „Kochałam, kiedy odeszła” zdaje się pełnić funkcję terapeutyczną, ale bez
powtórnego przeżycia bólu i wspomnienia bólu nie ma rekonwalescencji. Musi być zwielokrotniony,
przeżyty każdego dnia na nowo, w każdym wspomnieniu, w każdym przebłysku nieustannej obecności, w pojedynczym wyrzucie sumienia, że można było zrobić więcej i lepiej. Cudom towarzyszą
pomieszam twoim kręgosłupem jak łyżeczką aż zaswędzą cię plecy
osad na powierzchni zostanie stygnąc
wiesz kiedyś jeszcze nie rozlewałem herbaty teraz leci mi
przez palce parząc ciągiem znaczeń
Agnieszka Dębek
Piotr Piątek, Dotyk pod paznokciem, Warszawska Firma Wydawnicza, Warszawa 2013, s. 74.
cierpienia, ale cierpieniu nie zawsze cuda. Jak na zbawienie czeka
się na rozdarcie nieba, apokaliptyczne trąby, pęknięcie ziemi. A tu
tylko cisza, słońce, powtarzalne czynności pogrzebowe i żadnych
światowych zgliszcz. Całopalenie, ciało-palenie, gorączka oczekiwania i bezsilności – to odczucia pojedyncze, nienazwane i nieopisane, a mimo tego wspólne. Każdy z nas przeżywał kiedyś
żałobę, każdemu wydaje się pojedynczym końcem świata, a tymczasem niebo takie tragedie wchłania od wieków błękitnym okiem.
„Kochałam, kiedy odeszła” jest także zapisem skargi na nieuchronność ludzkiego losu.
Widać tu rękę reportera, ale i humanisty, który gniewa się,
że lata w bibliotekach nie dają właściwego oręża do słownej walki
z tym, co nieuniknione. Zapis odprowadzania własnej matki
i współodczuwanie w jej drodze krzyżowej wymagają wielkiej
odwagi i ciągłego podważania krawędzi bolesnej rany. Z drugiej
strony to niezbędne, żeby ją oczyścić, odchodzenie w sobie przepracować, „stworzyć z materii cierpienia/ rzecz albo osobę”. Przed
założeniem Rzymu i po założeniu pękała skóra, otwierały się rany,
za Rembrandta i za Moneta przeprowadzano mniej lub bardziej
udane amputacje, ból wciąż szarpał i rozrywał na strzępy, a pomoc
drugiego człowieka nie była w stanie przekroczyć progu nadziei
cierpiącego. O tym także jest ta książka.
Jak to jest, że cierpienie wieńczy wszystkie intymne relacje międzyludzkie i jest ceną, jaką
płacimy za nasze prawo do miłości? Tę książkę trzeba sobie dozować. Z różnych powodów. Przewaga literatury nad śmiercią polega na możliwości wyboru. Cierpienie z kolei wymaga większej
odwagi niż śmierć. Poruszające, odważne, prawdziwe świadectwo tego, co nazywamy
człowieczeństwem.
Katarzyna Woźniak
Anna Augustyniak, Kochałam, kiedy odeszła, Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2013.
„Wieczność której istotę rozważam – pisze Bartosz Sawicki – właśnie się marnuje” [s.47]. Zmarnujmy więc kilka chwil i rozważmy wraz z poetą i jego książką Krucha wieczność, czym jest to zjawisko. Wieczność – byt poza czasem przypisywany ideom i zjawiskom matematycznym. Stoickie przekonanie, że wszystko ciągle na nowo rozpoczyna się i kończy. Boska pneuma rozwija się, ginie i znów
w tym samym porządku powraca. Nie dziwię się, że Sawicki przekreśla łatwość tworzenia definicji
pisząc: „bałwochwalczo utożsamiając pamięć / z obezwładniającą ideą wieczności” [s.53]. Wielu filozofów łamało sobie nad tym pojęciem głowy. Choćby Søren Kierkegaard wyodrębniający pojęcie
atomu wieczności, którego doświadczenie (dotknięcie) wzmaga intensywność przeżywania chwili.
Wzrost tej intensyfikacji przeżywania mierzy się zarówno upływem czasu jak i istnieniem poza czasem – gdzie nie następuje różnicowanie na przed i potem. Takich stanów „czystego teraz” właśnie
dotyka poezja Sawickiego: „jesteśmy jak ziarnko soli / leżące samotnie na stole / słone od zawsze /
i po wsze czasy słone” [s.48]. Wieczne teraz, bycie i niebycie zarazem, bywa wynikiem aktu seksualnego i samospełnienia: „nie potrafiliśmy też nie być / dłużej niż orgazm i parę narkotycznych zawieszek” [s.59]. Czysta teraźniejszość może rodzić się w miłości i poprzez nią zakotwiczać: „i gdybyś się
nie przelękła piekła / śmiałbym się dziś z twoich fioletowych spodni / teraźniejszość byłaby pomiędzy
nami” [s.40]. Ten stan egzystencji, w którym można zmierzyć dowolną długość czasu – jak jeszcze
inni filozofowie nazywają wieczność – to jak pisze poeta pewna droga, gdzie: „puste czółno spełnienia / zmierza ku wnętrzu niebytu” [s.13]. To wnętrze niebytu jest niczym innym jak zobrazowanym
przez Mikołaja Bierdiajewa punktem na linii, która obrazuje czas standardowy. Z owego punktu
można wyprowadzić półprostą, która będzie zarazem osadzona w czasie jak i poza nim. Bo przecież:
„przedzierasz się przez czas / podążając za dymem do świętej krainy przodków” [s.30]. Czyli momentanizm, w którym poszczególne przeżywane stany jawią się niczym odrębne kadry filmu rejestrowane niejako na jednaj taśmie – linii życia (za: Jarosław Jakubowski, Ricoeur a egzystencjalna koncepcja wiecznej teraźniejszości, „Analiza i Egzystencja” 1, 2005). „Nie martw się – mówi – przyszłym
życiem / ja myślę że jest piekło i ono właśnie trwa” [s.26]. Istnienie piekielnej przestrzeni nie wyklucza
teraźniejszości i egzystowania poza nią, zważywszy na eschatologiczne widzenie piekła jako miejsca
bytowania pośmiertnego. „Aż przestaliśmy widzieć różnicę / kiedy jesteśmy / a kiedy nas nie ma / i
przeląkł się Bóg / bo wypadliśmy poza schemat piekła i nieba” [s. 10]. Poeta łamie schematy – choćby kontrapunktując niebo: „w jakimś obłędnym przeświadczeniu / że niebo jest bezosobowe” [s.15].
Może w ten sposób opowiada się za prymatem biblijnej nadziei? Przecież Paul Ricoeur stawia wyżej
„nadchodzi” nad stanem „jest”. Filozofia zainspirowana teologią nadziei na życie wieczne akcentuje
„przyszłość”. Natomiast filozofia wiecznego teraz nacisk stawia na poza-czasowość – czyli właśnie
wieczność. Która z konwencji jest bliższa poecie, niech stanowi zagadkę. Jedno jest jednak pewne
– rzeczy ostateczne nie wykluczają teraźniejszych, co dobitnie podkreśla Sawicki: „bowiem
SYN MARNOTRAWNY
Szymon Domagała-Jakuć, zanim wydał swój debiut w ramach Biblioteki „Arterii”, został finalistą „Połowu 2011”zorganizowanego przez wrocławskie Biuro Literackie. Fakt ten wydaje się być
dobrym świadectwem na przyszłość w tym sensie, że pośród debiutantów „Połowu” charakteryzujących się dosyć jałową dykcją (albo trafniej – dykcją zunifikowaną), tylko o nim i Katarzynie
Fetlińskiej da się powiedzieć, że lektura ich wierszy jest w stanie przyprawić czytelnika o lekturowy dreszcz. Zatem dobrze się stało, że wydano je w miarę szybko w formie debiutanckich książek, które mają szansę zaznaczyć się mocniej (w przypadku Fetlińskiej w jakiejś mierze to się już
stało) na przepełnionym rynku współczesnej polskiej poezji. Przypadek literacki poety mieszkającego i tworzącego w mieście Łodzi, wnosi do powyższej dywagacji jednak coś więcej niż tylko
dobre wiersze. Mam na myśli komplementarną osobowość, daleką od charakterystyki „współ-wyłowionych”, tworzących własne akty kreacyjne wyłącznie na papierze. Świat autora Hotelu
Jahwe jest formalnie dookreślony doświadczeniami, w których zawierają się zależności kształtujące latami poetycki kościec jego stwórcy, począwszy od przynależność ideologicznej a skończywszy na społecznej. Stąd, w utworach z debiutanckiego tomu, takich jak choćby Kamila,
znajdziemy odzwierciedlenie fobii oraz traum niby współrzędną enklaw, w których poeta żyje
na co dzień w poczuciu socjalnego sieroctwa.
Tak, 26 marca 2011 roku po Chrystusie (nigdy nie jest po Chrystusie, mówią
[Ewangelie)
około 22 w Łodzi na rogu Marynarskiej i Wojska Polskiego
krzyczałem na Boga żywego – krzyczałem do Boga żywego, aby wziął za mnie
odpowiedzialność. Ja nie potrafię. Trudno ją objąć, przebija wszystko,
co do tej pory widziałem (oprócz matki mojej, gdy wróciła pewnej zimowej nocy 1984 roku,
[wydawało mi się,
że widzę kogoś innego, patrzyłem w zdumieniu, aż moje oczy przewróciły
[matkę moją
i tę drugą też. Boże, co za widok). Krzyczałem, ale Jezus Chrystus usprawiedliwił
mnie.
(Kamila)
W ten oto sposób powstaje liryczny monolit, którego struktura składa się zarówno z biografii
jak i jej niewątpliwej emanacji, zawartej w treści każdego z wierszy wchodzących w skład omawianego tomu. Bryła tym twardsza, im jej chemicznej charakterystyce jak najdalej od charakterologicznej konfesji, natomiast jak najbliżej do wyrażania potrzeby gruntownej zmiany, chęci ingerencji w bezpośrednie otoczenie, a przede wszystkim do udziału w transfuzji ducha (transgresji), w czasie
której wymiana życiodajnych bądź toksycznych „płynów” przebiega łódzkimi arteriami, co stanowi
nieprzekraczalny warunek mentalno-obyczajowej autentyczności lirycznego opisu.
Z nadżartej wymiocinami bramy na Zakrzewskiej,
zza głosów w nich, które brzmią jak 2,50,
groźni chłopcy, którzy ludzkie oczy próbują przekuwać na drobniaki,
groźni chłopcy, Nefilim, istoty, którym wciąż za mało,
czerwienieje im pożar francy na menelskiej wardze,
ich zęby mają kolor salcesonu. Z tej ulicy ja spoglądam w twoje usta,
wierzę w miasto, bo jego wybrzeże oparte jest o twoje ramiona,
wybrzeże miasta, które kocham za to, że je podtrzymujesz, wybrzeże miasta,
które łaknie forsy, inwestorów lub granatu, ono kocha ciebie wciąż za mało.
(Drugie słowo do Justyny Fruzińskiej)
Nawet jedynie powierzchniowa lektura tych wierszy przynosi kolejną konstatację.
Ich autor został przez los obarczony jakąś osobowościową skazą, która odniesiona do biografii
najbardziej znanych poétes maudits, okazuje się być defektem „błogosławionym”, podwyższającym swoją dolegliwością skalę indywidualnych doznań poety.
najwyższa świadomość / nie widzi różnicy / pomiędzy życiem a śmiercią”| [s.73]. Świadomość, jej
istota i rozważania nad nią wypełniają Kruchą wieczność, tworząc swoisty traktat – bawienia się
nicością, jak w wierszu Od.
Zastanawia mnie jedna rzecz – czy tak bardzo niesprecyzowana w pojęciu wieczność może
jeszcze łączyć się z pojęciem równie mało jednoznacznym jakim jest – kruchość? Krucha, a więc
bardzo wrażliwa na uderzenia jest choćby porcelana. Rozsypuje się nawet w palcach. Delikatny
wstrząs może zmienić strukturę, rozerwać molekuły i wewnętrzne wiązania: „i pęka szkło / i
oddziela się od lądu” [s.9]. Zbicie, pęknięcie, rozłam multiplikują się u Sawickiego: „myśl kaleczy
/ jak o zbitych luster ostrza” [s.12]; „serce zamarza na czerwono / i kruszy się jak lizak w zębach”
[s.43]; „wiadomość / o podciętych żyłach / zbitą szklanką z ikei” [s.44]. Alternatywą dla kruchości
staje się niespodziewanie uczucie. „Jesteśmy podejrzewani / o trwałość uczucia / a to jest jedna
z najcięższych zbrodni / jaką można popełnić / w świecie kruchej wieczności” [s. 42]. Erotyka – tak
ściśle wiążąca się z omawianym wcześniej zawieszeniem w czasie – stanowić może również
obronę przed rozpadem i pęknięciem wewnętrznym. W swej zmysłowości, w połączeniu ciał jest
coś trwałego, zapewniającego wieczny byt odradzania: „kiedy nasiona / wnikają / do szypułek
owocu” [s.65]. Ciało utrwala, daje możliwość zakotwiczenia w rzeczywistości: „a kępka owłosienia
Wszystkie drogi ucieczki zastawione.
Ulica tak brzydka, że grawitacja abdykuje, zaczyn miasta krąży w oczach,
kwaszone co dzień rośnie dla kolejnej infekcji,
brakuje mi powietrza, zbiera się na wymioty. Słońce nie świeci,
chwyta rejony nawykłe do ciemności, do strachu, groszowych
psychomanipulacji.
(Ulica Zakrzewska)
W tym sensie Hotel Jahwe jest tomem przekraczającym subtelną granicę poprawności społecznej, w której mieszczą się wszelkie możliwe konwenanse. Narusza przy tym jej najbardziej wrażliwą tkankę, jaką jest stosunek przeciętnego Polaka do kwestii wiary i religii. Co jednak w pewien
sposób bywa paradoksalne, stygmatyzowanie poezji Szymona Domagały-Jakucia określeniem „antyreligijna”, czy raczej „antykościelna” jest dużym nadużyciem. Zagłębiając się w te wiersze zdecydowanie należy odróżnić od siebie takie pojęcia jak religia i religijność oraz wiara i bycie wierzącym.
Nie każdy bowiem człowiek wierzący jest zarazem religijny, tak jak nie wszystkie osoby religijne
posiadają pełną wiarę. Należy w tych przypadkach wyodrębnić jej dwa typy: wiarę podstawową,
absolutną i wiarę w system religijny, którego nadbudowę stanowi Kościół. Literacki przypadek łódzkiego poety mieści się w tym pierwszym wariancie, bo manifestuje on swoją wiarę na „barbarzyński
sposób”, wierszami żarliwymi wręcz fanatycznymi, w których wynosi „na ołtarze” bardzo dosłowne,
brutalne, a niekiedy wulgarne opisy seksualnej aktywności, jak gdyby za pomocą własnej cielesności
a nie modlitwy, chciał dostąpić Królestwa i tym samym zbawienia.
stanowi mroczną oazę / na pustynnej bieli ciała / i na prześwietlonym światłem dnia / tle całego
wszechświata” [s.21]. To fragmenty większego wzorca jakim jest „cały wszechświat” ściśle zazębiają się z mikro-wszechświatami dwóch ciał, które odnajdują swoją wieczność: „zanim nas spalą
/ albo wsadzą włosami do ziemi / chciałbym jeszcze zobaczyć/ nagą zachłanność na bezwstyd”
[s. 23]. Miłość u Sawickiego ma swój akt identyfikacji: „bo zazdrość przecież już tutaj nic nie potrafiła / od czasu kiedy wyjawiłaś światu / powszechną istotę miłości” [s. 14], ale jej atrybucja nie
jest wcale łatwa: „miłość wychodzi z włosami / gdzieś zawinięta we frote ręczniku” [s. 12]. To
przecież „z miłości do bliźnich / zamieniliśmy się w małpy / spacerujące wolnym krokiem / z torbą
bananów” [s.11]. Cywilizacja nas zmieniła – ale czy na pewno? Sawicki w swoich wierszach bywa
dosłowny, by zaraz uciec od jednoznacznego obrazowania. Jego kontemplacyjna natura potrafi
opisać uczucie zarówno poprzez obrazoburcze budowanie świata przedstawionego: „usnę z głową tuż przy twoim penisie / pomiędzy łokciami wspartymi o kierownicę / a kolanami kontrolującymi prędkość istnienia” [s. 15]; „albo nawet przejdzie / już sam kurwa nie wiem / bo tempo
będzie powolne / i puls cichnący / i umrę na tobie” [s.31] – jak i nadzwyczaj kruchą konstrukcję
typową dla myśliciela: „z początku byłbym ściśle czuły / obwąchał jak pies” [s. 21]. Cenię sobie te
momenty wrażliwe w wierszach Sawickiego. Świeżość jest w nich i swoiste zmuszenie czytelnika
by zmienił rozkład akcentów, by nie uległ schematom, jednostronnym odczytom. Brzmią we mnie
słowa: „od nadmiaru flegmy uwiera zbroja żeber / żaluzja przykleja na oczy piaski cieni / i widok
topoli zamiatających szare obłoki / nad dachami wieżowców” [s.27]. Percepcja poety zmienia się
również poprzez czas i jego osobnicze przeżycia biograficzne. Czas nas definiuje – a wspomnienie: „niby nic takiego / urywek przeszłości / a przypomina znamię / na kronice skóry” [s.34]. Dzieckiem będąc świat jawił się poecie zupełnie inaczej. To wtedy „z metalowej tubki dzieciństwa /
wypływa karmelowe mleko” [s.10]; „i wyjmujemy z worków kapcie / a woźna uśmiecha się groźnie” [s.29]. Dziecko ma inne rozmiary, inne perspektywy, zupełnie inne tytułowe wymiary: „kiedy
byłem liliputem / szczególnie liliput Maciek i Robert / wydawali mi się duzi / duże też były lilipucice / Agnieszka i Marta” [s.29]. We wspomnieniu jednocześnie istnieją dwie postaci, co wyklucza
się i nie wyklucza zarazem: „dwóch nas nie może teraz / od niechcenia egzystować” [s.30]. Pojawia
się tutaj dotykane często przez Sawickiego kryterium rzeczywistości. Czy da się odróżnić rzeczywistość od ułudy, nie złapać się w pułapkę kolejnego schematu? „A teraz pójdę innymi schodami
/ i pozostawię po sobie przekonującego aktora / odgrywającego dręczącą rolę / ucieczki z nieistniejącego obozu namiętności / narodowego i zawodowego szczęścia” [s.32]. Czy można odróżnić
prawdziwą oazę od pustynnego mirażu i wierzyć omylnym zmysłom? Kto wie – przecież: „wiatr
posypuje głowy wonnymi płatkami śmierci / och – wieszasz się na szyi – to nasze wesele” [s.50].
Beata Patrycja Klary
Bartosz Sawicki, Krucha wieczność, Wydawnictwo Forma, Szczecin, Bezrzecze 2013, s. 82.
Religia to kłamstwo. Śmierdzi ofierze Chrystusa, poświęcenie nóg i kapelani wojny,
sklonowane Marie i obrazy, które rozwadniają.
Wyznałem mojej dziewczynie: przepraszam, że dziś nie pójdziemy,
Spojrzałem, a oto nad jej głową
pojawiła się aureola ze śliny. pomyślałem: Curvae Maria,
zamknąłem oczy, uklęknęła, wystawiła purpurowy język,
czekając na przyjęcie tego fragmentu ciała, który zawadza,
jeśli wierna nie jest oddana.
(Bulla fellatio)
To nie system katolickich nakazów i zakazów, ale poddane w wątpliwość istnienie Boga (który
winien być sąsiadem z tej samej kamienicy) jako bytu z gruntu niecielesnego stanowi drogowskaz,
którego filozoficzny słupek chwieje się od hedonistycznej i libertyńskiej kontestacji. Albowiem to
nie religijny dogmat oraz koncentracja życia religijnego wokół nawykowego, wyłącznie odtwórczego (bigoteryjnego) traktowania wszelkich religijnych obrzędów i rytuałów, ale rodząca się „na
żywca” mitologia wiary odartej z ultra-katolickiego kostiumu, zabrudzona fizjologią, a przy tym
odległa od postaw fundamentalistycznych, wskazuje poecie właściwą ścieżkę, którą długo przed
nim podążali lub ją porzucali (a więc także i jego samego) równie zmitologizowani łódzcy i poza-łódzcy bohaterowie (świeccy święci?). Podejmując pewne ryzyko interpretacyjne i zarazem uruchamiając wyobraźnię, nie tak trudno doszukać się w tych wierszach przesłania wywodzącego
się ze słów jednego z kazań św. Augustyna: „Cóż jednak oznacza prostować drogę? Modlić się
gorąco. Co oznacza prostować drogę? Uniżyć się”.
To nie bieda, to szafot. (Mam też czarnego kota o ustach jak Sean Connery,
[nazywa się Jazz.
Dla mojego kota każdy dzień to szabat). Tacy jak ja, wyjaśniam jej, potrzebują
[Jahwe
w czasach końca, w których krzyż, sierp i młot to kolejne logo,
a system zaadoptuje każdy bunt, przygarnie każdą sylabę Konrada Góry,
nim ten zdąży wyjąć szpadel z ust ziemi.
Nie wiem, co mam z nią zrobić, ja proch, ona szklana wychodzi, a przecież mnie
[kocha.
Mnie żywi, niemowlę, osoczem odrębnym, niepasteryzowanym,
mnie żywi, przestępcę prawa siódmego, może jeszcze przyniosę owoc, na którym
[wypłynie.
Rozkładam przed nią nogi, bo wolę ulec niż uciekać do Rzymu,
który podpalił łydki wielu braci i sióstr, posiadł ich wędzidełka, by język nie mógł
[mówić
prawdy.
(Święta jest moja krew)
Szymon Domagała-Jakuć na kartach Hotelu Jahwe wydaje się ostrzegać czytelnika, że największe niebezpieczeństwo jakie może nieść ze sobą religijność, tkwi w ukrywaniu się przed nagą prawdą
(która bywa upodlająca, ale przy tym zbawienna i oczyszczająca) pod skorupą z góry narzuconych
surowych wzorców oraz sztywnych przekonań. Któż doświadcza życia (a więc także i Boga) pełniej?
Oderwani od rzeczywistości kazuistyczni dewoci, czy wtrącony do miejskiego czyśćca poeta, poniekąd wyklęty przez rodzinne miasto i jego instytucje? Ktoś kto gorączkowo próbuje odnaleźć to, czego
nigdy nie miał – słowa właściwej litanii, które już na zawsze pozwolą mu wyzwolić się od zabójczego
upodmiotowienia sacrum i profanum, które dzień po dniu nicują zarówno miejsce gdzie przyszło
mu żyć, jak i egzystencję jego samego (niby marnotrawnego syna).
Jeśli jestem łotrem z prawej strony, Zbawiciel pomoże mi napisać brakujące Słowo.
Jeśli nie, zamelinuję się na dwa tygodnie w Koluszkach, aż arterie w głowie
przycichną. Zrobię sobie odpoczynek od Łodzi w wersji dla jąkających się umysłów.
Jąka się kieszeń, język, oczy patrzące na ręce urzędnika.
(Lodzer Fucker)
Piotr Gajda
Szymon Domagała-Jakuć, Hotel Jahwe, Biblioteka „Arterii”, Łódź 2013.
Gazeta literacka
53
RECENZJE
TOCZY SIĘ PUSZKA Z MIĘSEM…
CZYLI TRAKTAT O CYWILIZACJI
RECENZJE
NAJGORSZY UCZEŃ JEZUSA
Może to dość osobliwe zainteresowania, ale Mirosława Michalska-Suchanek od dłuższego czasu
prowadzi badania naukowe nad kulturowymi, filozoficznymi, socjologicznymi, psychologicznymi, a
także psychiatrycznymi i etycznymi aspektami samobójstwa. W poprzedniej książce pt. Fenomen
samobójstwa (Mikołów 2011) starała się usystematyzować dotychczasową wiedzę o motywach,
sposobach, konsekwencjach samobójstwa, przedstawiając akt suicydalny jako jeden z wyróżników
człowieczeństwa. W świecie zwierząt tego typu zachowania praktycznie nie występują, a skorpion,
rzucający się w ogień w obliczu zagrożenia, to po prostu mit. Recenzując tę pozycję („Migotania”
2012, nr 2) zwróciłam uwagę, że stanowczo za krótki jest rozdział właśnie o literackich konotacjach
samoeliminacji, że chętnie dowiem się jeszcze czegoś o innych znanych bohaterach – samobójcach
i że najpewniej autorka ponownie wróci do tematu w nowych publikacjach, bo jak sama stwierdziła
– wątek jest rozległy, ale mało opisany. Szczególnie interesujący był przegląd biogramów pisarzy
i poetów samobójców, szkoda, że równie skrótowo potraktowany.
Na szczęście – jakkolwiek to w przypadku tej tematyki brzmi – badaczka kontynuuje swoje
poszukiwania i w niedługim czasie otrzymaliśmy kolejną porcję rzetelnej i przystępnie podanej
wiedzy o samobójstwie. Mirosława Michalska-Suchanek ma zresztą zacięcie eseistyczne, krytycznoliteracką pasję i lekkość stylu, które sprawiają, że lektura jej książek staje się intelektualną
przygodą, bez emocjonalnych czy moralnych obciążeń. Świetnie wyłuskuje drobiny, okruchy, by
ze szczegółów, czasem niezauważalnych czy traktowanych marginalnie – jak kamienie, wydobyć
głęboką, ukrytą symbolikę. W najnowszej książce autorka skupia się na postaci Judasza, o którym
w poprzedniej publikacji napisała zaledwie kilka zdań na prawach ciekawostki:
Chrześcijanie japońscy z trudem wyjaśniają sobie kanonizowanie Piotra
i potępienie Judasza, skoro to Iskariota właśnie popełnił samobójstwo. Obaj
apostołowie zdradzili Jezusa, ale tylko jeden z nich zadał sobie śmierć, która
zgodnie z obyczajem japońskim zmywa hańbę. Nie Judasz zatem – idąc tokiem
takiego rozumowania – powinien być napiętnowany, tylko Piotr, który w pełni
świadomie wyrzekł się nauczyciela. (s. 97)
Nic zatem nie wskazywało, że ów najgorszy uczeń Chrystusa zostanie bohaterem jej dalszych
poszukiwań w obrębie dylematów suicydalnych. Choć z drugiej strony intrygująco i zdecydowanie
brzmiały słowa, iż „Judasz-samobójca w kulturze europejskiej jawi się jako kultowa czarna
DROGA NA PARCELĘ I CIEMNA ŚCIANA BORU,
CZYLI SLAJDY ANNY BAŚNIK
owca. Każdy, kto w jakikolwiek sposób zetknął się z czynem
definitywnym, wchodzi w pewnym sensie – świadomie, bądź nie
– w dialog z powszechnie funkcjonującymi obrazami Judasza” (s.
97). Z tezą tą trzeba się zgodzić choćby dlatego, że już w wierszykach dla dzieci można spotkać takie oto rymy:
Nieprawda, że są oprawcy
i że są wszędzie Judasze.
W dobrym żeś kraju się począł
i uwierz w serca nasze.
(Józef Ratajczak Kołysanka Matki Boskiej)1
Z kolei poeta Wojciech Brzoska w swoim tomiku pt. Przez
judasza (2008) wykorzystuje podwójne znaczenie słowa judasz
(wizjer i zdrajca), by tłumaczyć, obnażać niedostatki kondycji
duchowej naszej epoki. Iskariota jest zatem postacią ważną, ale
jątrzącą, wywołującą spory o moralną ocenę swego postępowania
nie tylko w kontekście zdrady Zbawiciela, ale i samounicestwienia. Badaczka podobnie zaczyna swą opowieść od kontrowersji
związanych z Ewangelią Judasza i gnostyckimi herezjami o
tym, że Judasz wypełniał jedynie misję poleconą mu przez Jezusa,
że zdrada to haniebny czyn, ale w tym wypadku można ją traktować jako rodzaj misterium. Chrześcijanie czasem myślą, że gdyby niegodziwy uczeń nie połasił
się na te nieszczęsne 30 srebrników, historia mogłaby potoczyć się inaczej. Dla gnostyków Iskariota jest zaś wzorem ucznia, dokonującego czynu pobożnego, wyznającego wiarę absolutną.
Mirosława Michalska-Suchanek w swojej najnowszej książce dokonuje szczegółowej analizy
opowiadania Leonida Andriejewa pt. Judasz Iszkariot, które zostało opublikowane w zbiorze Śmierć
Gulliwera (polskie wydanie z 1975). Utwór rosyjskiego pisarza staje się dla niej punktem wyjścia do
ukazania skomplikowanej osobowości, ale przede wszystkim tragizmu losów Judasza. Z jednej strony
zdrajca – postrzegany dziś przez pryzmat Boskiej komedii Dantego jako największy zbrodniarz ludzkości, pokutujący jak Brutus i Kasjusz w paszczy samego Lucyfera, z drugiej strony dla Andriejewa
1
J. Ratajczak: Kołysanka Matki Boskiej. W . Tegoż. Wiersze dla dzieci. Wrocław 2000, s. 68.
człowiek odrzucony, niekochany, mający misję, której nie jest
w stanie do końca pojąć. Badaczka przefiltrowuje postać tytułowego
bohatera przez liczne jego wyobrażenia, by udowodnić, że pisarz
stworzył obraz pełny, wielopłaszczyznowy, wielowymiarowy. Jednocześnie wychodząc od wyobrażeń przeklętego jeszcze w łonie
matki, chciwego Iskarioty ze Złotej Legendy Jakuba de Voragine,
poprzez rudego, szpetnego Żyda u różnej proweniencji antysemitów
aż do inkarnacji samego diabła u Andriejewa pokazuje jak ewoluowało w kulturze wyobrażenie Judasza, by uzyskać taki a nie inny
kształt u pisarza żyjącego na przełomie XIX i XX wieku. Michalska-Suchanek za jeden z głównych celów pracy przyjęła bowiem pokazanie szerokich możliwości wykorzystania postaci Iskarioty jako
przykładu postaci funkcjonującej zarówno w przestrzeni historycznej, jak i w „religijnej wyobraźni mitycznej” (s. 119).
Mit Judasza-Samobójcy to także książka, zwracająca uwagę
czytelnika na ciekawego, choć raczej mało znanego czy też zapoznanego w Polsce pisarza. Leonid Andriejew należał do kręgu pisarzy skupionych wokół Maksyma Gorkiego, wybijał się jednak spośród
zagorzałych realistów tym, że na pierwszym miejscu stawiał sprawy
dotyczące szeroko rozumianego człowieczeństwa, poszukiwania
wartości, nawet za cenę buntu i odrzucenia. Jego bohaterowie byli jak on indywidualistami, o ciemnej naturze, szukający sensu mimo niewiary w niego. Równocześnie krytyka ostro oceniała nowatorstwo autora Moich zapisków (1908), czasem wręcz oskarżając pisarza o patologie i wypominając
mu kilkakrotne próby samobójcze. W tym momencie spłatają się losy Judasza i Andriejewa, gdyż
obaj dążą do samounicestwienia, pierwszy jak mówi Ewangelia wg św. Marka powiesił się, drugi
trzykrotnie nieudatnie rozstawał się z życiem. Tym samym „mit Judasza” uzupełniony jest o próbę
odpowiedzi na stawiane przez Andriejewa pytania o logikę istnienia.
Edyta Antoniak-Kiedos
Mirosława Michalska-Suchanek: Mit Judasza-samobójcy. Czytając opowiadanie Leonida Andriejewa
»Judasz Iszkariot«. Instytut Mikołowski. Mikołów 2013, s. 126.
Przychodzi czas, by poznać rodzinne tajemnice, przenoszone z pokolenia na pokolenie opowieści, anegdoty i powiedzonka. Przychodzi też czas, by w swojej twarzy odnaleźć twarze przodków – matki, babki, prababek. Wtedy otwiera się szufladę i rozpoczyna wędrówkę do źródła.
W taką podróż wyruszyli Matka i Syn. Anna Baśnik, poetka, i Paweł Baśnik, student. Z tej podróży
powstała książka Slajdy – pierwszy tom Biblioteki Łyżki Mleka. Redakcji tomu podjął się Bogdan
Zdanowicz, a posłowie napisała Izabela Fietkiewicz-Paszek. Znalazłam w nim fragment, który
świetnie oddaje charakter książki: „Zdjęcia rodzinne, od dzieciństwa przeglądane z tym samym
namaszczeniem, z niezmienną czułością. Świat, z którego czasem nie zostaje nic. Tylko one. Czarno-białe, niekiedy w sepii. Staranne opisy na odwrocie, pieczątki zakładów fotograficznych, daty,
miejscowości, dedykacje. Międzypokoleniowe komunikaty, podwaliny naszej tożsamości.”
Anna Baśnik mieszka w Warcie, miasteczku wielu kultur i ciekawej historii. Pracuje w jednej
z sieradzkich bibliotek. Książki to jej naturalne środowisko. Nie dziwi więc fakt, że przeglądanie
rodzinnych albumów i szukanie swojego miejsca w sztafecie pokoleń pytania o początek, czyli
wędrówka poetki do źródeł, wiedzie przez kulturowe wyspy i literackie zakola.
Pokaz slajdów Anny Baśnik odbywa się w siedmiu odsłonach. Odsłona pierwsza to narodziny
i śmierć – rytuały przejścia, źródło Siloe, heideggerowskie milczenie i trwoga, zakład Pascala.
„W tej sytuacji // potrzeba uwierzyć na słowo./ On nie mógł być zwyczajnym cieślą./ to byłoby
zbyt proste” (Rytuały przejścia II).
Odsłona druga to zdjęcia z szuflady. Te najbliższe, najbardziej swojskie: babcie – Rozalia i Wiktoria, „orli
profil stryjkowego zamyślenia” , „droga na parcelę i ciemna ściana boru”
widoczna nawet pod zamkniętymi
powiekami.
Odsłona trzecia – wojna i wagony Deutsche Bahn kursujące z „niezachwianą punktualnością”.
Odsłonę czwartą rozpoczyna
ślubna fotografia, ale to opowieść
bez zakończenia o długim i szczęśliwym życiu , pełna mrocznych sekretów. W sfotografowanym mężczyźnie
zbudzi się mister Hyde.
Rodzinną tajemnicę zna maskotka Tuk – „dorośli mogą wszystko / złapać tuka za głowę /rzucić o ścianę / podeptać// on nawet
nie umie płakać / patrzy tylko tymi wielkimi oczami / jest grzeczny // ale to nie wystarczy”. Dziecięcą
wyobraźnię wypełniają hobbisty i mityczne światy. Przecież „są gdzieś ogrody spokojne. słoneczniki
u bram” (Dwa światy czyli doktor Jackyll i mister Hyde).
W piątej odsłonie jest choroba, jest szpital, jest ból fizyczny i świadomość, że może być różnie, że życie trwa do końca , ale koniec to nie zawsze pogodzenie i spokój. Częściej bunt i, z wiarą
lub bez, uparcie powtarzana mantra: „wszystko będzie dobrze. musi być” (Góra).
Odsłona szósta i siódma to próba złożenia obrazka z losowej rozsypanki, bo los i nasze weń
wprzęgniecie to nic innego, jak jazda dwukonnym rydwanem po kole życia. Los – twój, mój, nas
wszystkich – krąży po tym samym okręgu, a ślady tych, co szli przed nami, i tych, co przyjdą po
nas, spotykają się, przecinają, łączą. Dlatego kiedyś Swarożyc i Perun, a dziś najświętsza panienka. Kiedyś Rozalia, Weronika, Marysia, teraz Anna, a za chwilę jej córka będą „dumnie wyprostowane przędły ze świec misterium” (Maj). Misterium życia i misterium śmierci.
Warto było uczestniczyć w pokazach slajdów Anny Baśnik, warto było zatrzymać się przy
rodzinnych fotografiach mistrzowsko przetworzonych na dzieła sztuki przez syna Anny, Pawła,
studenta ASP we Wrocławiu na wydziale Malarstwa i Rzeźby.
Album rodzinny Anny Baśnik jest starannie uporządkowany. Zdjęcia opisane i wklejone równiutko, oddzielone bibułką jedne od drugich. Nie ma tu żadnych przypadkowych fotografii. To
tomik-bombonierka, ale nie rozczarują się nim także amatorzy szuflad pełnych rupieci i fotografii
przechowywanych w pudłach, bo wiersze są takie jak Ania – nieprzewidywalne, serdeczne
i mądre.
KIEDYŚ Z TAMTEJ STRONY PRZYJDZIE SEN,
CZYLI CIENIE NA ROZWIETRZE ALDONY BOROWICZ
Jest jeszcze jedno miasto. Wprawdzie nie występuje ono w książce, ale w kontekście tych
wierszy domaga się przypomnienia. Comala – meksykańskie miasto cieni z powieści Juana Rulfo
kwadratowe, prostokątne i trójkątne; / między nimi przebiegają białe linie” (Baba Wanga w Strumicy myje nogi).
W wierszach Aldony Borowicz są przepowiednie, mity, znaki, lęki nieoswojone i te oswajalne,
jest druga strona i ta obecna, do której coraz częściej dobijają się wspomnienia z dzieciństwa,
bliscy, którzy odeszli, przyjaciele, znajomi. Wspomina Borowicz matkę, ojca, siostry, poetów zmarłych w latach 1980–1985, Piotra Kuncewicza, pisarza, publicystę, krytyka literackiego, zmarłego
w 2007 roku, ale także Ellę Fitzgerald i wielu innych.
Cienie na rozwietrze to tom jednolity i różnorodny, zwarty i konsekwentny w treści i niezwykle szeroki w kontekście odczytań i tropów.
Niektóre wiersze opatrzone są datami. Najstarszy pochodzi z 18 maja 1983 roku, a więc sprzed
ponad trzydziestu lat. Aldona Borowicz zapisywała samą siebie kartka po kartce. Przez wiele lat
pozwalała leżakować słowom, by wreszcie obdarować nas dojrzałymi i niezwykle mądrymi wierszami, w których jest to, co przeżyte i to, co przeczuwane. „Jeszcze jest jesień, pisze poetka w ostatnim
wierszu i dodaje: i już czuję własne przekleństwo/ Długą samotność przed pajęczym lustrem”.
W tej nieuchronności przejścia na drugą stronę lustra nie ma histerii ni buntu. Jest mądrość
kobiety, która wie, że trzeba „iść chodnikiem przed siebie, by odnaleźć własną tożsamość” (Powidoki z lotu ptaka).
Własna tożsamość – twarz bez maski, którą zobaczymy dopiero w chwili śmierci, kiedy staniemy oko w oko z prawdziwą mądrością i ostateczną prawdą.
Niezwykłe spotkanie z wierszami Aldony Borowicz zakończę również cytatem. Tym razem
będzie to inskrypcja pustelnika Salima znajdująca się na Bramie Zwycięstwa w Fatehpur Sikri,
indyjskiego miasta-widma. Inskrypcja owa wydała mi się zakończeniem idealnym, dlatego pozwalam sobie ją przytoczyć: „Świat jest jak wielki most: przejdź go, ale nie buduj na nim domu. Ten,
kto ma nadzieję na jedną godzinę, będzie miał nadzieję na całą wieczność. Świat jest tylko na
jedną godzinę. Reszta jest nie do poznania”.
Reszta to rozwiatr pełen majaczących cieni. Opuszczone i samotne miasta-widma. Jakkolwiek
byśmy nie żyli mamy jedną pewność – prędzej czy później i dla nas otworzą się drzwi gabinetu.
Wtedy je spotkamy. „Kiedyś z tamtej strony przyjdzie sen”, ale to będzie kiedyś. Dzisiaj „jeszcze
oddychamy / jeszcze pragniemy deszczu” [Kasztany (zamiast reportażu)].
pt. Pedro Paramo, w której główny bohater, tropiąc przeszłość, mimowolnie i bezwiednie daje się
„Miasta żyją jak ludzie, przeżywają swoje wzloty, szczęścia i zawały serca, lecz umierają jak
bogowie – stojąc w głębokim milczeniu, bez łez”. Słowa Waldemara Łysiaka chcą być punktem wyjścia do pewnej opowieści o rzece, przemijaniu, przenikaniu i wędrówce, ale zanim opuszczę Łysiakową Wyspę zaczarowaną, powiem, że przywołany cytat dotyczy Civita di Bagnoregio –
„umarłego miasta pod chmurami”. To miasto,
tyleż piękne, co smutne, przywołała w swojej
najnowszej książce Aldona Borowicz i od tego
miejsca postanowiłam rozpocząć podróż przez
ten tom.
Cienie na rozwietrze – zbiór wierszy pisanych przez wiele lat – są jak dobre wino pełne
smaków i aromatów. I pełne niezwykłych
miejsc, postaci i zdarzeń.
Zanim jednak trafię do Disneylandu, Luizjany, Londynu czy slumsów Harlemu, chcę
zatrzymać się pośród cieni w Civita di Bagnoregio, miasta, które przychodzi z przeszłości:
„ze swoją magią luster, tajemnicą i erozją,/ z
kruszejącą skałą. Bezludne i kamienne” (Civita
di Bagnoregio). Tu jeszcze brzmi etruska
mowa i rzeka zawraca do źródła.
Motyw rzeki jest bliski Aldonie Borowicz
i pojawia się w wielu wierszach, a tytułowy
rozwiatr, to nie tylko miejsce, po którym błąkają się cienie, to także miejsce, w którym
łączą się rzeki. A są tu wszystkie: Styks, Kokytos, Acheront Pyriflegeton i Lete. Płyną. Nieskończone i wieczne.
54
Migotania 43
wciągnąć w śmiertelny korowód.
Z Comali nie można wrócić. Z Civita di Bagnoregio też nie. Bo choć piszą się słowa: „Umierające miasto jest we mnie odległe”, zaraz po nich pojawiają się następne: „Stamtąd nie ma powrotu” (Civita di Bagnoregio).
I mniejsza o nazwę. Miasto jest tu tylko tłem, początkiem
wędrówki w przeszłość i w przyszłość, bo tu i teraz Aldony Borowicz, to miejsce, w którym dziewczynka i staruszka podają sobie
dłonie. „Dokąd biegniesz mała dziewczynko? / Na skraj lasu czy
w inne szaleństwo?” – padają pytania w wierszu Z dziewczynką
w tle. Zaraz też pojawia się odpowiedź: „Jako dziewczynka biegłaś
ku błękitom. / A teraz stoisz na wąskiej ścieżce nagle zakończonej
// znieruchomiała ze strachu i stara”.
Przeznaczenie i nieuchronność są w tych wierszach wszechobecne, ale podane w sposób arcymistrzowski. Jako przykład
niech posłuży fragment wiersza Sylwester 2010:
Już tylko parę okrążeń wokół słońca
– mówi Suzanne – i odchodzi od lustra.
Fajerwerki, spieniony szampan o północy.
I nagle w Arkansas spadają z nieba kosy.
Uderzają, czarno lśniące, wielkie krople
W dachy domów, aż cichną drzewa w ogrodach.
Woda wypluła martwe ryby na swoje brzegi.
Jonasza nie ma. To nie Niniwa, lecz Luizjana.
Dziś za dużo emocji. Jutro zaczną śledztwo.
Każda śmierć jest inna. Jak gęsty las rośnie.
Każda śmierć jest inna i każda tak samo pewna, ale choć
każde życie nieuchronnie wiedzie ku śmierci, rzeka płynie, źródło
wciąż bije, „a na niebie Bóg uprawia swoje poletka:/
Teresa Rudowicz
Anna Baśnik, Slajdy, Stowarzyszenie Promocji Sztuki Łyżka Mleka, Kalisz 2014, projekt okładki
i ilustracje Paweł Baśnik, red. Bogdan Zdanowicz, posłowie Izabela Fietkiewicz-Paszek.
Teresa Rudowicz
Aldona Borowicz ,Cienie na rozwietrze, Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2014.
W numerze rysuje Zbigniew Ikona-Kresowaty
Artysta malarz (PWSSP- Wrocław 1979), jako poeta debiutował w miesięczniku „Odra” w roku 1987. Wcześniej drukował (pod
pseudonimem) w prasie „drugiego obiegu” i podziemnej. Później, po czasie tzw. "odwilży", drukował w ogólnopolskich czasopismach literackich, jak między innymi: "Słowo Studenckie", "Radar", "Życie Literackie", "Kultura", "Literatura", "Powściągliwość i Praca",
"Integracje", "Arkusz", "Więź", "Fraza", "Fakty", "Metafora", "List Oceaniczny", "Akant", "Twórczość", "Graffiti". Wydał 6 zbiorów poezji.
Druki w wielu almanachach literacko-poetyckich. Zdobył wiele nagród literackich, m. innymi Pierścień 1000-lecia kard. Gulbinowicza, Nagroda im. Micińskiego (za całokształt - 2007) i im. Klemensa Janickiego „Wiatraków”( 2007). Wydał dwie książki z zakresu
literatury faktu, jako „rozmowy” artystyczne z wybitnymi osobowościami i koryfeuszami kultury i sztuki polskiej pt. Między logos
a mythos oraz Między mythos a sacrum. Opracował do druku i wydał także almanach artystyczny poświęcony artystom Ziemi Strzegomskiej. Obecnie współpracuje z czasopismami literackimi. Redaguje tomiki poetyckie i almanachy. Wystawiał swoje obrazy olejne i rysunki oraz prace graficzne w kraju i poza granicami. Ilustruje w czasopismach i książkach innych autorów. Założył i prowadzi
„Pracownię” działań artystycznych i literackich w Lądku Zdrój. Jest redaktorem naczelnym ogólnopolskiego kwartalnika literackiego „metafora”. Mieszka we Wrocławiu.
gazeta literacka
Migotania
www.migotania.pl
ISSN 2083-2494
numer 2 (43) 2014
Redakcja:
Redaktor naczelny: Zbigniew Joachimiak
Sekretarz redakcji: Karolina Zdanowicz
Dział tekstów: Agata Foltyn
Redaktorzy: Marta Fox (Katowice), Jan Gondowicz (Warszawa),
Maria Jentys-Borelowska (Kraków), Jerzy Suchanek (Gliwice),
Andrzej Wołosewicz (Warszawa), Bogusław Żyłko (Gdańsk).
Stale współpracują:
Anna Frajlich (Nowy Jork), Piotr Goszczycki (Warszawa),
Andrzej C. Leszczyński (Gdańsk), Artur D. Liskowacki (Szczecin),
ks. Janusz A. Kobierski (Warszawa), Adam Majewski (Gdańsk),
Grzegorz Musiał (Bydgoszcz), Jerzy Niesiobędzki (Wyszembork),
ks. Jan Sochoń (Warszawa), Leszek Szaruga (Warszawa),
Olga Śmiechowicz (Łódź), Roman Warszewski (Gdynia),
Marek Wawrzkiewicz (Warszawa), Krystyna Śmiechowicz (Łódź),
Zofia Beszczyńska (Warszawa), Sławomir Majewski (Miechów),
Leszek Żuliński (Pruszków)
Opracowanie graficzne: Gdańska Pracownia Edytorska/WiS Opcjon
Dział fotografiki: Sybilka Storie
Wydawca: Fundacja Światło Literatury
Adres redakcji: Fundacja Światło Literatury,
ul. Grunwaldzka 303, 80–314 Gdańsk
tel. 782-022-502
[email protected], [email protected]
Migotania. G a z e t a l i t e r a c k a sprzedawana jest w salonach
Empik w całym kraju w cenie 15 zł. za pojedynczy egzemplarz
(numer podwójny w cenie 25 zł.). Możliwy jest również zakup
za zaliczeniem pocztowym. Łaskawe zamówienia proszę
składać w Redakcji dowolną drogą. Redakcja uprzedza,
iż nie odsyła tekstów nie zamówionych. Staramy się odpowiadać
na propozycje tekstowe, ale nie zawsze możemy to
zagwarantować. W korespondencji z Redakcją prosimy używać
przede wszystkim adresów e–mailowych.
W sprawie zamieszczania reklam prosimy
o kontakt mailowy na adres: [email protected]
Autorzy goszczący po raz pierwszy:
Irina Aleksiejewa. Urodzona w Czelabińsku w 1955 roku. Studiowała w Leningradzie (to
znaczy w Sankt Petersburgu). Mieszka w Moskwie. Autorka kilku zbiorów poetyckich, pierwszy
tom wydała w roku 1995.
Nina Czerny. Rocznik 1967. Laureatka dwu konkursów poetyckich "Puls słowa". Pisząca raczej
do szuflady. Publikująca pojedyncze wiersze w wydawnictwie „Tad- Ad” w Jastrzębiu Zdroju ( 2000
-2002), oraz w „Pegazie Lubuskim” (2007 -2013).
Paweł Drąg. Urodzony w 1987 roku w Gryfinie. Od 1,5 roku zasiedziały w Ekwadorze. Magister Politologii Uniwersytetu Szczecińskiego. Zanim skończył 18 lat, był już związany z gryfińską prasą. Z początku dziennikarz, później bardzo młody redaktor naczelny dwóch periodyków.
W końcu jednak wyjechał do Ekwadoru. Obecnie włóczy się po najgorszych i najniebezpieczniejszych dzielnicach Ventanas, gdzie pomaga biednym dzieciom.
Martyna Franke. Urodzona w 1995 roku. Właśnie ukończyła Liceum Ogólnokształcące. Wiersze publikowała w pokonkursowym tomiku Ścieżki naszych marzeń oraz w 25 numarze "Magazynu Materiałów Literackich Cegła". Poezja pełni w jej życiu bardzo ważną rolę.
Piotr Gajda. Urodzony w 1966 roku. Poeta, autor książek poetyckich. Stały współpracownik Kwartalnika Literacko-Artystycznego „Arterie”. Wiersze publikował m.in. w „44”, „Tyglu Kultury”, „Opcjach”, „Toposie”, „Frazie”, „Red-zie”, „Gazecie Wyborczej”, „Odrze", „Ricie Baum”, „Arteriach”,
w pismach internetowych „sZAFa” i „Inter”, art.-zinie „Nowy BregArt”, w antologii łódzkich debiutantów Na grani oraz w antologiach: Pociąg do poezji. Intercity i Węzły, sukienki, żagle. Nowa
poezja, ojczyzna i dziewczyna.
Danuta Gil-Łowkis. Mieszka w Katowicach. Pracowała w kilku biurach projektów. Obecnie
zajmuje się pisaniem opowiadań.
Jerzy Piątkowski. Należy do grona poetów "pokolenie Nowej Fali". Opublikował 54 pozycje książkowe. Jest niezwykle płodnym artystą, znanym i szanowanym. Wymyślił nazwę grupy,
która odegrała czołową rolę w konstruowaniu filozofii pokolenia mającego „przeżycie generacyjne” w Marcu 1968, ale w swojej twórczości poetyckiej poszedł zupełnie inną drogą (najważniejszy nurt w jego poezji to nurt neopersonalistyczny, nieraz mistyczny). Nie są mu obce, także
inne formy jak komediodramaty, czy poematy dygresyjne. Pisze utwory przesiąknięte wątkami
antropologicznymi, kulturowymi, pełnymi odniesień do dziedzictwa cywilizacji, sztuki i kultury.
Bogdan Prejs (ur. 1963). W pismach literackich obecny od 1984 roku. Autor kilku arkuszy
poetyckich oraz dwóch tomów wierszy: sms do ludożerców (2009) i ce ha (2012), wydał również
parę innych książek, m. in. Subkultury młodzieżowe. Bunt nie przemija (2005 i 2010). Mieszka
w Mikołowie. Więcej na: www.bogdanprejs.pl.
Janusz Wałek. Urodzony w Bobowej w 1941 roku. Historyk sztuki, humanista, wieloletni kierownik Działu Malarstwa Europejskiego Muzeum Książąt Czartoryskich i Muzeum Narodowego w Krakowie, przez pewien okres kierownik Muzeum Książąt Czartoryskich. Zajmuje się
Prenumerata!
Cena „Migotań” wynosi 15 złotych (25 złotych numer podwójny),
w prenumeracie 12 złotych za egzemplarz (24 złote numer podwójny)!
Prenumerata za cztery kolejne numery wynosi 60 zł. To koszt gazet wraz z przesyłką.
Aby mieć pewność, że przesyłka nie zaginie, zachęcamy do wybrania opcji przesyłki poleconej. Wówczas
koszt prenumeraty to 68 zł.
Jak zamawiać? To proste! Jest na to wiele sposobów:
1) Zadzwoń pod numer 782-022-502 i złóż zamówienie;
2) Wyślij zamówienie mailem na adres: [email protected];
3) Wyślij zamówienie na adres: Fundacja Światło Literatury, ul. Grunwaldzka 303, 80-314 Gdańsk.
W tytule przelewu proszę podać adres, na który ma być przesyłana prenumerata, oraz numer „Migotań”,
który ma zapoczątkować prenumeratę. Prenumeratę otrzymasz po wpłaceniu odpowiedniej kwoty na
konto: Bank Millennium 74 1160 2202 0000 0001 7019 5866
lub za pobraniem pocztowym (koszty pobrania ponosi prenumerator).
DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW
SAMORZĄDU
WOJEWÓDZTWA POMORSKIEGO
DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW
MINISTRA KULTURY
I DZIEDZICTWA NARODOWEGO
przede wszystkim malarstwem włoskim renesansowym (Rafael, Leonardo), jak również polskim
(Matejko,Wyspiański). Współorganizator oraz organizator licznych wystaw. Opublikował m.in.
Dzieje Polski w malarstwie i poezji, Świat Wyspiańskiego, Portrety kobiece Leonarda da Vinci. Był
wykładowcą historii sztuki w krakowskiej PWST i ASP, a obecnie wykłada historię muzealnictwa
na studiach podyplomowych na UJ. W 1997 roku otrzymał nagrodę główną na Ogólnopolskim
Konkursie Poetyckim im.Jacka Bieriezina za tom poetycki Kwartety kopenhaskie.
Beata Zdziarska. Urodziła się w 1971 roku w Gdańsku i poza czteroletnim pobytem w USA
nieprzerwanie mieszka w nadmotławskim grodzie. Jest absolwentką Uniwersytetu Gdańskiego.
Uczy języka angielskiego w szkole średniej oraz na prywatnej wyższej uczelni. Literaturę uważa
za jeden z najlepszych „wynalazków” ludzkości. W przeszłości współpracowała z lokalnym czasopismem „Pomerania”, w którym publikowała artykuły o tematyce morskiej.
Wszystkich Czytelników,
Autorów
oraz Przyjaciół „Migotań”
zapraszamy
do wsparcia finansowego naszej Gazety
poprzez jej prenumeratę w roku 2014.
Tylko dzięki Waszej pomocy
będziemy w stanie przetrwać
na trudnym rynku
oraz drukować Wasze teksty.
Dziękujemy za pomoc!
Redakcja
Gazeta literacka
55
Leszek Szaruga
poleca:
(11)
Książki do nabycia w dobrych księgarniach
oraz bezpośrednio u wydawcy pod numerem telefonu 782-022-502
lub drogą mailową: [email protected].
W odpowiedzi na liczne zapytania, uprzejmie informujemy,
iż autorów zainteresowanych wydaniem własnej książki
zapraszamy do kontaktu e-mailowego
pod adresem [email protected]
Redakcja
56
Migotania 43
ozważania o duszy polskiej i zagrażających jej straszliwych
niebezpieczeństwach zdają się przynajmniej od dekady
stanowić żelazny repertuar polskich konserwatystów. Tak też
się dzieje w przypadku Piotra Wierzbickiego, w latach 70. ogłaszającego kontrowersyjny Traktat o gnidach, autora wydanego
w latach 80. eseju Myśli staroświeckiego Polaka (nawiasem mówiąc warto tą książkę wznowić, gdyż jedno z jej przesłań, mówiące
o intelektualnej zapaści na prawicy wydaje się, mimo ćwierćwiecza wolności nadal aktualne), redaktora nieistniejącego już pisma
„Nowy Świat”, później zaś „Gazety Polskiej”, którą zakładał, później
zaś został z niej przez kolegów wygnany, ale także interesującego krytyka muzycznego (jego felietony na ten temat drukowała
swego czasu „Gazeta Wyborcza”, być może nawet złożyły się –
powinny były się złożyć – w jakąś książkę, a jeśli tak, to umknęła ona mojej uwadze, nie umknęła natomiast wydana właśnie
książka Boski Bach). I oto „Newsweek Polska” (nr 21/2014) przynosi obszerny wywiad z tym publicystą i pisarzem zatytułowany „Obluzowana niepodległość” i przeprowadzony na marginesie obecnej kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego.
W niemal pierwszych słowach tej rozmowy protestuje Wierzbicki przeciw realizacji projektu silnej Europy: „Jestem absolutnie
przeciwny temu projektowi! To dla mnie coś w rodzaju zamachu. Oto część elit planuje likwidację dorobku setek lat istnienia narodowych państw. Czy należy w stanie amoku likwidować własny naród?”.
No cóż ani własnego, ani innego narodu nie należy – niezależnie od tego czy w amoku, czy bez – likwidować, podobnie jak
nie należy likwidować poszczególnych ludzi. Jeśli jednak procesy
historyczno-polityczne prowadzą do przekształcania zbiorowości i redefinicji tożsamości jednostek, to o żadnych zamierzonych
planach likwidacyjnych raczej nie da się mówić. W dodatku warto sobie przypomnieć, że tych „setek lat istnienia narodowych
państw” - w nowożytnym rozumieniu terminu „państwo narodowe” - jest raptem dwie, w porywach do trzech (tych setek).
Przedtem raczej myślano w innych kategoriach: dla Wita Stwosza
(nazywanego też Weit Stoss) istotne było nie to, jakiego narodu
jest członkiem, lecz to, czyim jest poddanym i komu płaci podatki. Był ten człowiek jednym z wielu ówczesnych przedstawicieli – podobnie jak choćby Andrzej Frycz Modrzewski czy Erazm
z Rotterdamu - wspólnoty, którą określa się mianem Europy
łacińskiej: ta tożsamość była wśród ówczesnych elit dominująca,
o czym zresztą interesująco pisze Ernst Curtius w rozprawie „Literatura europejska a łacińskie średniowiecze”. Jednakże Wierzbicki procesy historyczno-polityczne ma za nic. Powiada: „Jeszcze
raz powtarzam: to byłby zamach. Nawet gdyby społeczeństwo
zagłosowało za roztopieniem się Polski w UE, taka decyzja byłaby
bezprawna. Bo społeczeństwo nie ma prawa głosować za likwidacją narodu. Naród jest czymś więcej”.
I oto powstaje kwestia fundamentalna: czym jest naród?
I na jakich zasadach kogoś się za członka narodu uważa, a na
jakich z niego – co bywa ostatnio czynione w kręgach do Wierzbickiego zbliżonych – wyklucza? I czy rzeczywiście naród to „coś
więcej” niż społeczeństwo, czy też może „coś mniej”? I co to jest
ten „dorobek narodowych państw”? Czy starożytny Rzym był
państwem narodowym? Czy literatura rzymska jest literaturą
narodową? Czy literatura rzymska, po upadku Cesarstwa uległa
„likwidacji”? Bo tak na dobrą sprawę, w dorobku mamy coś, co
określa się mianem „polskiej literatury narodowej”: lecz od jak
dawna ten dorobek się gromadzi? I ile jeszcze czasu ma przed
sobą język polski? Bo taka łacina na przykład czy język starogrecki, nie mówiąc o sumeryjskim – choć w tych językach powstawały „literatury narodowe” - już jako żywe języki nie funkcjonują (wyjąwszy państwo watykańskie).
Ile „narodów” przepadło w historii? I co to znaczy, że przepadło? Czy „roztopiły się” w innych? Czy raczej przekształciły
się w inne? I ile z tego, co dawne przetrwało w tym, co nowe?
I czy naród polski, zważywszy jego dorobek kulturalny, można
traktować – wraz z wieloma innymi – za spadkobiercę „narodowych” dorobków Greków i Rzymian? Czy istnieje kultura polska
bez tego dziedzictwa? Toż pisano już u nas – Miciński w szkicach
z tomu Do źródeł duszy polskiej - o straszliwym nieszczęściu jakim
dla słowiańskiej tożsamości stało się narzucenie chrześcijaństwa, można też pisać o „zgubnych wpływach” łacińskich miazmatów, które sprawiły, iżeśmy się tej prawdziwej, słowiańsko-pogańskiej tożsamości wyrzec musieli, a jeśli nie musieli, to za
sprawą ówczesnej „poprawności politycznej” przez Kościół wprowadzonej, sami pozbawili.
Póki co, zmiany postaw wobec świata dyktuje inna „polityczna poprawność”, raczej świecka niż religijna, co znajduje
swe odbicie w pisarstwie. Pisze o tym Przemysław Czapliński
w artykule „Jak literatura nas uwalnia” na łamach „Gazety Wyborczej” (nr 88/2014): „Zanim nadszedł rok 1989, zanim upadł mur
berliński, zanim Fukuyama ogłosił koniec historii – polska literatura wymyśliła nowe społeczeństwo. Stało się to mniej więcej w połowie lat 80. Nowe społeczeństwo wyłoniło się z książek, czasopism i manifestów. Nie było między nimi zmowy ani

R
Co to jest ten „dorobek
narodowych państw”?
Czy starożytny Rzym był
państwem narodowym?
współzależności. Ale podstawowa myśl była podobna: kluczową kwestię stanowiło osiągnięcie niezależności od PRL-u. Nie
chodziło o obalenie komuny, lecz o wyzwolenie się z dychotomicznego podziału na „władzę i społeczeństwo””. To prawda
– dość przypomnieć powodzenie książki eseistycznej Adama
Zagajewskiego Solidarność i samotność, by zdać sobie sprawę,
że w tym czasie uświadomiono sobie fakt, że język antykomunistyczny stanowi niemal zwierciadlane odbicie języka komuny,
jest zatem uwikłany w prymitywny i uproszczony obraz świata
dyktowany przez ideologię.
„Dla literatury dekady 1985-1995 – pisze dalej Czapliński – warunkiem wolności była równość społecznych różnic. W kolejnej dekadzie (1995–2005) warunek ten widziano
w suwerennej większości. Trzecia odsłona polskich doświadczeń z wolnością zaczyna się od zrozumienia, że spór dwóch
koncepcji osiągnął fazę rytualną. Z jednej strony mamy więc
kolejne powieści o represyjnej obyczajowości patriarchalnej,
katolickiej i nacjonalistycznej, z drugiej – o demoralizującym
wpływie genderu. Jedni tworzą narracje o ofiarach polskości
i »terrorze większościowym«, drudzy – o polskich ofiarach transformacji i »terrorze mniejszości«. Wyjście z rytualnego konfliktu nie polegało na wypracowaniu kompromisu. Rozwiązanie
podsuwane przez literaturę tkwi w innym obrazie powstawania podmiotów zbiorowych. W eseistycznej trylogii Rymkiewicza Wieszanie (2007), Kinderszenen (2008) i Samuel Zborowski
(2010) wspólnota narodowa określa się nie przez pochodzenie, lecz przez zdolność wytworzenia wartości republikańskich
w zmiennej sytuacji historycznej. W powieści Sieniewicza Rebelia (2007), przedstawiającej reguły wykluczenia, jakim podlegają osoby starsze, starcy osiągają świadomość klasową i przystępują do walki. W Perfekcyjnej niedoskonałości (2008) Dukaja
bohater przymierza się do tożsamości cyborgicznej i wynikających stąd zobowiązań etycznych. W Prowadź pług przez kości
umarłych (2009) Tokarczuk bohaterka zabija mężczyzn szczególnie okrutnie postępujących wobec zwierząt, wyznaczając
w ten sposób kontury przyszłej republiki, w której obywatelstwo obejmie również zwierzęta. Chutnik w powieści Cwaniary
(2012) przedstawia historię trzech młodych kobiet, które organizują dzielnicową grupę oporu wobec deweloperskiej kolonizacji Mokotowa. W powieści Karpowicza ości (2013) więzy
rodzinne obejmują trójkątne i czworokątne układy wykraczające poza tradycyjne konfiguracje... Człowiek, rodzina, klasa
społeczna, wspólnota narodowa nie działają już wedle dawnych reguł tożsamościowych, lecz wytwarzają własną tożsamość poprzez działania. W tym literatura upatruje dziś szans
oporu wobec niebezpiecznych procesów – inżynierii genetycznej nieznającej granic moralnych, kapitalizmu przybierającego oblicze totalitarne, antropocentryzmu kolonizującego życie
na planecie. Podstawowym celem jest wytworzenie momentu,
gdy republika będzie od nowa definiowana. Nikt nie wie, czy
ta narracja ma szanse powodzenia. Ale wszyscy tkwimy w jej
środku. Jesteśmy zdaniami z powieści, w której żadne zakończenie nie jest gwarantowane”.
No i tu pojechał Czapliński o zdanie za daleko. Zarówno
w wymiarze życia jednostkowego, jak społecznego, planetarnego i kosmicznego zakończenie, jeśli wierzyć współczesnej fizyce i kosmologii, jest raczej gwarantowane, choć dalece niezadowalające, by nie powiedzieć – pesymistyczne: grób, mogiła.
Ale pozostańmy przy zdaniu wcześniejszym, mówiącym o definiowaniu republiki od nowa. To bowiem rzeczywiście wydaje
się inspirujące, republikanizm bowiem – ale jaki, jaki? - wydaje
się być jednym z rysów charakteryzującym polską tożsamość,
o czym jeszcze w dziewiętnastym stuleciu interesująco pisał Ferdynand Gregorovius w opublikowanej u nas dopiero w początku lat dziewięćdziesiatych ubiegłego wieku przez „Borussię” rozprawie Idea polskości. Republikanizm atoli nie da się zdefiniować
jako porządek demokratyczny, przynajmniej nie zawsze. Czym
miałby on być we współczesnej Polsce, trudno przesądzać: jest
w nim wszak położony nacisk na powszechność czy wręcz ludowość wspólnoty (res publica = rzecz pospolita), może nawet jest
tu mowa o wspólnocie pospólstwa, lecz nie do końca wiadomo,
jaka jest istota owej wspólnoty, co stanowi jej tożsamościowy
wyróżnik. Jedno pytanie wydaje się tutaj istotne: czy możliwe
jest takie przedefiniowanie republikanizmu, by móc zagwarantować jego demokratyczny – a zatem wymagający wielogłosowości, dialogu i kompromisów – porządek?
Leszek Szaruga
Plakat poet�cki
Zbigniew
Joachimiak
Do
nieprzyjaciół
Moskali,
po zdobyciu Krymu
w 2014 roku
Czy wielki naród to ten, który jest liczny i posiada wielkie ilości okrętów,
ten który jest silny i strzela z wielkich armat,
który ma długie granice, będące zawsze za krótkie?
Czy ten naród jest wielki, który splendor znajduje tylko na zwycięskim polu,
który znajduje go w pokonaniu słabych, bo słabsi są godni tylko buta i pogardy,
który pokonuje sąsiadów, bo są i bo są wciąż niezniewoleni?
Czy wielki naród to ten, który jest groźny, który jest postrachem spokoju,
który łamie wszystko to, co jest kruche i łamliwe,
to ten naród, który twarde obcasy sprawdza na kościach nieprzyjaciół i przyjaciół?
Czy wielkim narodem jest ten, który wokół widzi wrogów
i pułki gotowe do najazdu na jego piękne imperium,
to ten naród, który został podstępnie otoczony przez cały świat?
Czy wielkiemu narodowi nienawistne są języki świata,
czy przeciwko jego okrętom wieją wszystkie wiatry na wszystkich oceanach,
a rozpięte płótna nad ptakami-żaglowcami na horyzoncie są znakiem wojny i śmierci?
Czy wielki naród to ten, który maluczkich rozetrze w proch,
którego hymn jest pieśnią strachu, lęku, znakiem czarnej chmury,
która niech wisi wysoko widoczna dla wszystkich nawet za horyzontem?
Czy wielki naród to ten, którego trąby są najgłośniejsze
i tłumią piszczałki cichych i maluczkich, i tych tam, i tych obcych,
bo oni, Inni, zawsze i wszędzie piszą spiski i plany wielkiego narodu zagłady?
Czy wielki naród to ten, który chętnie umiera za swą wielkość i potęgę,
który cierpi i znosi znużenie wytrwale i długo, i stale,
który, gdy umierają jego rycerze, przykrywa się sztandarem nie smutku lecz chwały?
Czy wielki naród to ten, który wydaje wielkich poetów, a ich nie chce słuchać,
który buduje wielkie mosty, po których nikt nie chce i nie będzie chodzić,
i stawia budowle, w których pustka głucha tylko swego echa szuka?
14.05.2014
Rys. Zbigniew Kresowaty

Podobne dokumenty