blizna po rozwodzie

Transkrypt

blizna po rozwodzie
BLIZNA PO ROZWODZIE
Dorota Krzemionka, Kuba Jabłoński
Choć pobierając się obiecujemy: „nie opuszczę cię aż do śmierci”, bywa, że związek
umiera. Rozstajemy się, ale nadal nosimy drugą osobę w sobie. Jedni próbują to
zaklepać, założyć plaster na nie wyjętą drzazgę, i mówią „wszystko jest okej”. Drudzy
stale rozpamiętują swoje zranienie. Cierpią, nie mogąc pogodzić się z tym, co się
stało. Czy jest inne wyjście? Jak żyć po rozwodzie?
DOROTA KRZEMIONKA: – Czy jest coś takiego jak dobry rozwód? Jak się dobrze
rozwieść?
KUBA JABŁOŃSKI: Nie lubię tego sformułowania. Rozwód jest zawsze dramatycznym
doświadczeniem, a jego skutki nie są do końca przewidywalne.
Rzeczywiście, amerykańscy psychiatrzy Thomas Holmes i Richard Rahe na swojej
skali zdarzeń wywołujących stres, rozwód umieszczają na wysokim, drugim
miejscu. Towarzyszą mu zwykle negatywne emocje: złość, wściekłość, poczucie
zranienia, krzywdy, porażki. Czy to jest nieuchronne?–
Nieuchronne i potrzebne. Takie emocje pojawiają się i musimy je do końca
przeżyć. Jesteśmy przyzwyczajeni do przeżywania smutku po śmierci kogoś
bliskiego. Rzadko kiedy dopuszczamy wtedy do siebie złość. Złość do osoby, która
odeszła. A to błąd. W przypadku rozwodu łatwiej poczuć złość. Różnie natomiast możemy ją
wyrażać, niekoniecznie tłukąc naczynia, rozbijając szyby. Jeżeli kochaliśmy i ten związek był
dla nas wszystkim, a teraz musimy z niego zrezygnować, to uczucia złości, przerażenia
i niepewności „co dalej?”, muszą się pojawić. To dotyczy również osoby, która decyduje się
na odejście, choć jest ona w nieco innej emocjonalnie sytuacji, ma poczucie większej kontroli
nad nią. W końcu ona pierwsza wiedziała, że dojdzie do rozwodu. Ale mimo to także
przeżywa złość, lęk i poczucie winy: co ja robię tej drugiej, kiedyś
bliskiej, osobie, dzieciakom... Także ona traci coś dla siebie ważnego. Przypomina to
odrywanie plastra ze skóry. Wiemy, że to boli. Wielkość plastra oznacza stopień
zaangażowania emocjonalnego, wzajemnej zależności i bliskości. Im większy plaster, tym
bardziej boli.
Gdyby więc Pan usłyszał spokojne stwierdzenie, że rozstaliśmy się bez emocji...
To pomyślałbym, że to komunikat dla mediów, wersja oficjalna, a nie wiemy, co tam się
naprawdę wydarzyło.
Być może tak naprawdę nie był to związek emocjonalny, lecz tylko kontrakt dwóch
osób. Albo partnerzy zaprzeczają swym emocjom. Trzeba więc dopuścić
smutek, potem złość?
Albo na odwrót, bo niektórzy mają lepszy kontakt ze złością. Jej wyrażenie redukuje bolesne
napięcie, a przy tym daje poczucie większego wpływu na rzeczywistość, gdy coś idzie nie po
naszej myśli. Natomiast smutek wiąże się z bezsilnością. Należy dopuścić wszelkie
pojawiające się uczucia, by ułatwić sobie „zrywanie plastra więzi”. Małżeństwo, a także
każdy bliski związek emocjonalny sprawia, że uwewnętrzniamy drugą osobę, nosimy ją
w sobie. Nawet jeśli on czy ona fizycznie znika, nadal jest w nas. Ten mechanizm pozwala
1
nam przetrwać, gdy się rozstajemy z partnerem. Pomaga też przy rozstaniach
emocjonalnych, gdy się kłócimy, czujemy się zawiedzeni, skrzywdzeni i odsuwamy się od
współmałżonka, bo mamy go dość. Obraz partnera, który nosimy w sobie, pomaga nam do
niego wrócić. Wyrywanie tego obrazu z siebie po rozwodzie boli i nie można tego zrobić
natychmiast. Nie da się od razu kogoś innego wsadzić w to puste miejsce. To byłby rodzaj
ucieczki od przeżywania.
Czy w tym procesie rozstawania się po rozwodzie można wyróżnić jakieś etapy?
Tak. Pierwszy z nich to zaprzeczanie. Myślimy: to niemożliwe, że on mnie zostawił. Potem
pojawia się złość: jak on mógł mi to zrobić! Złość może mieć różną postać: ktoś wpadnie w
furię, inny będzie mniej cierpliwy, wciąż rozdrażniony bez powodu, albo będzie się oskarżać
i wściekać na siebie. Następnie doświadczamy smutku, żalu, lęku, beznadziei, braku
perspektyw. Myślimy: nie dam rady, nie przeżyję tego. Ale przeżywamy i pojawia się etap
targowania się: może jeszcze się uda, spróbujmy. Jest to forma zaprzeczania, iluzji, że
jeszcze możemy mieć wpływ na to, co się stało. Wydaje się nam, że to tylko zły
sen, obudzimy się i wszystko będzie dobrze. To niebezpieczny i trudny moment. Cały świat
przewrócił się do góry nogami, straciliśmy poczucie bezpieczeństwa, zaufania i nadziei. Nie
wiemy, co teraz z nami będzie. To wszystko budzi ogromny lęk. Aby go obniżyć, nasila się
potrzeba utrzymania za wszelką cenę małżeństwa. Gotowi jesteśmy wiele zrobić, by nie
dopuścić do rozwodu. Pojawia się pytanie: dokąd możemy się posunąć, starając się
zatrzymać partnera? Deklarujemy, że się zmienimy, że wszystko przebaczymy. Zdarza
się, że pacjenci będący na tym etapie pytają mnie, co robić? Mówię im, aby byli
sobą, słuchali swoich uczuć, ale w staraniach o utrzymanie małżeństwa zatrzymali się, gdy
poczują, że dotarli do granicy poczucia własnej godności.
Gdzie jest ta granica?
Trudno powiedzieć, gdzie ona przebiega. Dla jednej osoby to będzie zgoda na seks, dla
innej poproszenie partnera o coś albo podanie mu zupy. Dla niektórych osób rozeznanie się
we własnym poczuciu godności bywa trudne, co ma często związek z ich wcześniejszymi
doświadczeniami. Jeśli tak jest, to potrzebna jest psychoterapia. Ale ludzie zazwyczaj
doskonale czują, kiedy tę granicę przekraczają. Nie warto tego robić pod wpływem
lęku. Kiedy on opadnie, może okazać się, że za wiele zostało powiedziane lub zrobione i nie
można się z tego wycofać, nawet gdybyśmy chcieli. W końcu przychodzi etap, gdy
osoba, która wcześniej myślała, że sobie nie poradzi bez partnera, staje przed
wyzwaniem: „jak mam żyć bez niego ze świadomością, że kiedyś był?”. Aby sprostać temu
wyzwaniu, musimy skonfrontować się z tym, że jesteśmy sami, że partner odszedł i musimy
bardziej niż poprzednio liczyć tylko na siebie, szukać sposobu zaspokajania ważnych dla nas
potrzeb.
Na tym ostatnim etapie pozbywamy się całkowicie „plastra”, choć pod nim zostają
ślady, zabliźnione rany. Mimo nich wracamy do satysfakcjonującego życia. Czasami jeden
z eks - małżonków przechodzi te fazy, a drugi zatrzymuje się i pozostaje na etapie
zaprzeczania emocjom, a tak naprawdę tkwi w nich po uszy. Nie może tym samym
wybaczyć ani partnerowi, ani sobie tego, co się stało. Bo ten piąty, ostatni etap jest tak
naprawdę jakimś rodzajem wybaczenia.
Wiele osób twierdzi, że nie czuje już do drugiej osoby żalu, ale tak naprawdę on gdzieś
tkwi w nich. Wyobrażają sobie, że eks - małżonek do nich powraca, albo obmyślają, jak
się na nim zemścić. Wciąż są z nim w związku.
Tak, to dwa skrajne sposoby zachowania osób, które pozostają w emocjonalnej więzi z eks małżonkiem po rozwodzie. Jedni próbują to zaklepać, założyć plaster na nie wyjętą drzazgę
i mówią „wszystko jest okej, mogę dalej żyć”. To typ twardziela. Drudzy stale rozpamiętują
2
swoje zranienie. Cierpią, nie mogąc pogodzić się z tym, co się stało. I jedni, i drudzy tak
naprawdę nie żyją w pełni. Tym, co im to uniemożliwia, jest niejasna dla nich samych, trudna
do określenia, lecz przyciągająca ich uwagę siła. Jerzy Mellibruda nazywa to zjawisko „nie
przebaczoną krzywdą”. Dlaczego ktoś grzęźnie w tej pułapce? Bywa, że sytuacja rozwodowa
obnaża w nas dawne mechanizmy funkcjonowania, które kiedyś pozwalały nam przetrwać
w „zwariowanym” świecie, a dziś zupełnie nie przystają, wręcz uniemożliwiają poradzenie
sobie z sytuacją rozwodu. Budzą się demony przeszłości, do ujarzmienia których niezbędna
jest psychoterapia.
Czy jeśli już wybaczyłam eks-mężowi, to możemy po rozwodzie zostać przyjaciółmi?
Według mnie to absurdalne. Kiedyś w podobnej sytuacji dziecko zadało rodzicom pytanie: to
po co w ogóle się rozwodziliście? Choć psychologicznie taka sytuacja jest możliwa: bo
zwiększa się między eks-małżonkami dystans psychologiczny i dlatego stają się dla siebie
milsi. Pojawia się ambiwalencja: z daleka się lubimy, z bliska kłócimy. Nie widzę jednak
sensu, by dążyć do przyjaźni, bliskości po rozwodzie. To by mi przypominało zachowanie
dzieci w piaskownicy: pokłócą się, dadzą sobie wiaderkami po głowach, zabiorą
zabawki, uciekną, a za chwilę znów bawią się razem. U dorosłych jest to jednak przejaw
niedojrzałości. Lepiej po prostu przebaczyć sobie wzajemne krzywdy. Wtedy, gdy się
spotkamy na przyjęciu, nie rzucimy się sobie do gardeł, nie uciekniemy, zachowamy jakiś
rodzaj poprawności społecznej.
Ostatnio przeczytałam o targach rozwodowych i możliwości urządzenia przyjęcia po
rozstaniu. Ma to sens?
Jestem temu przeciwny, to nie ten moment. Przypomina to stypę po śmierci bliskiej
osoby, ale sytuacja jest inna. Zmarły odchodzi, nie ma go i kończy się pewien etap. Stypa
pomaga przejść etap zaprzeczania: wspominamy zmarłego, gruntujemy jego obecność
podczas nieobecności. A po rozwodzie ten drugi zostaje i ma się – z perspektywy
osoby, która została – lepiej. W tym przypadku mamy do czynienia ze zwykłą komercjalizacją
i próbą przeniesienia pewnych rytuałów, bez zastanowienia się, czemu one służą.
Niektórzy rozwodzą się wiele razy. Parafrazując Marka Twaina, mogliby
powiedzieć: „Rozwód? Nic trudnego, wiem, bo rozwodziłem się wiele razy”. Co Pan
sądzi o takich przypadkach?
Nie wierzę im. Nie wyobrażam sobie, żeby po takiej manifestacji kryzysu, jaką jest
rozwód, nic się w człowieku nie zmieniało. To trochę tak, jak z kierowcą, który parę razy
w miesiącu miewa stłuczki i kolizje i cały czas utrzymuje, że jest świetny, że to inni jeżdżą
beznadziejnie. Jeśli rzeczywiście tak myśli, to znaczy, że nie zna do końca samego
siebie. Że się oszukuje. Pytanie: z jakiego powodu tak robi?
Dziękuję za rozmowę.
Tekst został opublikowany w miesięczniku „Charaktery”, nr 6, 2009 r.
3