Siennica Różana 2010 Wakacyjna Akademia Reportażu im. Ryszar
Transkrypt
Siennica Różana 2010 Wakacyjna Akademia Reportażu im. Ryszar
Wakacyjna Akademia Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego ARRKA Prace uczestników Akademii – Siennica Różana 2010 Lublin Siennica Różana 2011 r. ARRKA Wakacyjna Akademia Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego ARRKA Prace uczestników Akademii – Siennica Różana 2010 Lublin Siennica Różana 2011 r. Wydano przy pomocy finansowej Polskiego Funduszu Wydawniczego (Kanada) Organizator naukowy Akademii: Wydział Politologii we współpracy z Wydziałem Humanistycznym UMCS Zleceniodawca wydania: Stowarzyszenie Miłośników Ziemi Siennickiej 22–304 Siennica Różana Projekt okładki i wydania, skład i łamanie: Karolina Przesmycka Redakcja: Marek Kusiba Franciszek Piątkowski Współpraca redakcyjna i korekta: Agnieszka Janiak © Stowarzyszenie Miłośników Ziemi Siennickiej © Drukarnia Akapit S.C. ISBN 978-83-896164-2-5 Druk i oprawa: AKAPIT S.C. ul. Węglowa 3, 20–481 Lublin www.akapit.biz SPIS TREŚCI Spis • treści • W SIENNICY I OKOLICY WSTĘP KRONIKA ROZUMOWANA 8 10 Edward Zyman W STOŁECZNEJ SIENNICY 37 Anna Kiedrzynek REPORTAŻ NIE ZGINIE 41 Agnieszka Janiak CZY UDA SIĘ OCALIĆ REPORTAŻ? 49 Magdalena Czarnecka, Agnieszka Kida BŁOTO NA GOŚCIŃCU WSPOMNIEŃ 52 Marek Szymaniak WYWIERCIĆ PRZEŁOM 59 Aleksandra Drozd, Klaudia Olender ŻYCIE TO TEATR, A TEATR TO ŻYCIE 65 Martyna Skrok SIENNICĘ WYRÓŻANIAJĄ WYJĄTKOWI LUDZIE 84 Przemysław Kosior SSP PRĘŻNA SPOŁECZNOŚĆ, DUŻA SERDECZNOŚĆ 91 7 SPIS TREŚCI TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) TYLKO TROCHĘ DALEJ Marek Kusiba W SIENNICY, BLISKO KAPUŚCIŃSKIEGO 95 Diana Byra REŻYSERIA: STEFAN SZMIDT. SCENOGRAFIA: PAN BÓG 98 Iwona Mazur MARIAN PANKOWSKI – BUNTOWNIK Z WYBORU 106 Agata Filipiak, Agnieszka Janiak PRZYSTANEK BABIN 119 Iwona Mazur GDY LAS SZUMI, DUSZA ŚPIEWA 131 Kacper Kondrakiewicz W SIENNICY O PRYNCYPIACH I WARSZTACIE DZIENNIKARSKIM 136 Agnieszka Janiak PARTYZANCI NA WOJENNYM SZLAKU 141 Agata Filipiak DO KAPUŚCIŃSKIEGO TRZEBA DOROSNĄĆ 151 Anna Kiedrzynek ODDECH, CISZA, STUKANIE OBCASÓW 159 Agnieszka Janiak NIE DA SIĘ OPOWIADAĆ WSZYSTKIM 167 Edward Zyman FRAGMENT KSIĄŻKI „MOSTY Z PAPIERU. O ŻYCIU LITERACKIM, SYTUACJI PISARZA I JEGO DZIEŁA NA OBCZYŹNIE NA PRZYKŁADZIE POLSKIEGO FUNDUSZU WYDAWNICZEGO W KANADZIE W LATACH 1978–2008” 8 190 SPIS TREŚCI Ewa Benesz DZIEŃ Z GOFFREDEM FOFIM 191 Andrzej David Misiura SIENNICKA ARKA 217 Maciej Banatowski „...TAK, JAK BYŁO” 218 Ewa Czerwińska AKADEMIA SIENNICKA 232 9 WSTĘP • Wstęp • Gdy radziliśmy nad tym, jak zacząć tę przedmowę, przypomniała nam się „Przemowa krótka do poćciwego Polaka stanu rycerskiego” Mikołaja Reja. Sienniczanin pouczał: Bom ja też prosty Polak, nigdzie nie jeżdżając, / Tum się pasł na dziedzinie, jako lecie zając, / Zagranice polskiej mile nigdziem nie wyjechał / Lecz co wiedzieć przystoi, przedsiem nie zaniechał. Rej rzadko wystawiał nos poza Siennicę, i trudno mu się dziwić – niełatwo opuścić tę „rajską dziedzinę” (bynajmniej nie ułudy...). Podglądanie świata wszak kształci, czasami doskonali. Ryszard Kapuściński, który podróżował przez pół wieku, pisał w „Lapidarium”: Piero di Cosimo całe życie spędził we Florencji, Rembrandt w Amsterdamie, Kant w Królewcu. Nie ruszać się – jako warunek koncentracji. Zamknięcie we własnym dziele, we własnym świecie jest tak szczelne, tak zupełne, że inny, zewnętrzny świat nie jest potrzebny i na dobrą sprawę – nie istnieje. Ten inny, „lepszy” świat może być bardzo blisko. Stanisław Trembecki radził w „Gołąbkach”: A gdyby się podróże kiedy spodobały, / Niech będą to podróże do najbliższych granic. / Znajdziecie w sobie świat cały, /A resztę rachujcie za nic. W czasach powszechnego koczownictwa ludzie migrują jak mikroby po globie zainfekowanym wirusem tułaczki. Namioty w obozach dla uchodźców pękają w szwach, przez coraz bardziej pilnie strzeżone granice każdej nocy przedzierają się tysiące zbiegów z więzień nędzy i opresji. Ale bywają i takie historie wypraw, jak ta, opowiedziana nam kiedyś przez patrona Akademii. Jej bohaterem jest Juan Miguel Alvarez Ramirez, autor pracy magisterskiej o twórczości Kapuścińskiego. Gdy młodzieniec dowiedział się, że do stolicy Kolumbii, Bogoty, przyjedzie „Kapu” – jak go nazywali kapumaniacy, czyli studenci z warsztatów Szkoły Nowego Dziennikarstwa w Cartagenie – przemierzył 350 kilometrów, by się spotkać z reporterem i wręczyć mu swoją pracę. Ten młody czlowiek zdobył się na niesamowity wyczyn. Kolumbia ogarnięta była wtedy wojną domową. W każdej chwili mógł zostać napadnięty, uprowadzony lub zabity. Przemierzał kraj przeważnie piechotą, bo nie stać go było na samolot, a drogi były nieprzejezdne. Wreszcie spotkał „Kapu” i wręczył mu manuskrypt. Dłuższą chwilę rozmawiali, a potem Ramirez wybrał się, także na piechotę, w powrotną drogę do domu. W tym czasie jego praca 10 WSTĘP gdzieś się zapodziała. Pisarz usilnie domagał się – lub raczej uprzejmie prosił, to do niego było bardziej podobne – o odszukanie jakże cennego dowodu odwagi i samozaparcia młodego Kolumbijczyka. Władze wydziału dziennikarstwa Papieskiego Uniwersytetu Javeriana w Bogocie stanęły na głowie, ustaliły autora i promotora. Pisarz dostał kopię pracy pocztą, już w Warszawie; cieszył się jak dziecko, nie mogąc wyjść z podziwu dla determinacji Ramireza. Jesteśmy przekonani, że podobnej determinacji nie zabraknie także uczestnikom trzeciej już edycji naszej Akademii. Wydajemy ten numer ARRKI również z cichą nadzieją, że w czasie lektury pisma, a tym bardziej zajęć, nie dopadnie ich tzw. „choroba karaibska”; objawia się zmniejszeniem aktywności, wzmożoną sennością i zahamowaniem myślenia... Siennica Różana nie leży w końcu, tak jak Cartagena, u wybrzeża Morza Karaibskiego i trudno ją raczej pomylić ze „złotymi wrotami Ameryki Południowej”, choć występują pewne podobieństwa – na przykład upały, ale i gorąca intelektualnie atmosfera warsztatów oraz urodziwi i nader serdeczni ludzie tej gościnnej gminy. Liczymy też na to, że podobnie jak autor „Podróży z Herodotem”, nasi studenci będą przekraczać nie tylko liczne granice na mapach, ale i własne ograniczenia. Patrona Akademii nie przerażały zagrożenia związane z zawodowym ryzykiem; jego nadrzędnym celem było rozjaśnianie mroków procesów historii i sytuacji zanurzonej w niej drobiny ludzkiej – zwłaszcza tej najbiedniejszej, zapomnianej, pozbawionej głosu. Niech będzie to także wyzwaniem i zadaniem dla nas. Na koniec uwaga osobista. Przygotowując ten numer przeżywaliśmy swoiste déjà vu; w latach 70. redagowaliśmy białostockie „Kontrasty” – ogólnopolskie pismo warsztatowe literatury faktu. I oto znajdujemy w ARRCE czołowe nazwiska z epoki narodzin polskiej szkoły reportażu – Małgorzaty Szejnert, Hanny Krall, Wojciecha Giełżyńskiego, Marka Millera – niegdyś autorów „Kontrastów”, a teraz także autorów lub bohaterów tekstów naszych studentów. W tamtych czasach mieliśmy niewiele więcej lat niż oni, i to im, uczestnikom WARRK dziękujemy za umożliwienie nam tej podróży wehikułem czasu – do naszych najlepszych lat w tym zawodzie... Nie byłaby ona możliwa bez czułej opieki i wsparcia, nie tylko duchowego, włodarzy gminy i województwa, władz UMCS, naszej honorowej Pani Rektor, dr Alicji Kapuścińskiej i wszystkich naszych sponsorów, kontynujących mądrą ideę Mikołaja Reja, który dbał o to, by nie zaniechać wiedzieć, co przystoi... Marek Kusiba, Franciszek Piątkowski 11 KRONIKA ROZUMOWANA WAKACYJNA AKADEMIA REPORTAŻU 2010 Kronika rozumowana • 28.06.2010 • INAUGURACJA Inaugurację rozpoczął gospodarz Siennicy Różanej, wójt Leszek Proskura. W swoim wystąpieniu podkreślił, że stara się zapewnić uczestnikom Akademii jak najlepsze warunki, ponieważ uważa to przedsięwzięcie za wyjątkowy sposób na odkrywanie historii regionu. Wyraził swoją wdzięczność dla Alicji Kapuścińskiej, która zgodziła się przyjąć tytuł Honorowego Rektora Akademii, oraz Marszałka Województwa Lubelskiego Krzysztofa Grabczuka, i Rektora UMCS, Andrzeja Dąbrowskiego – to głównie ich pomoc umożliwiła sfinansowanie przedsięwzięcia. Następnie głos zabrała Pani Rektor Alicja Kapuścińska. Jak przyznała: W grudniu 2008 roku nie wiedziałam, gdzie jest Siennica. Tym bardziej zaskoczył ją urok tego miejsca oraz wyrazy sympatii, z jakimi się tu spotkała. Gorąco podziękowała wszystkim organizatorom i uczestnikom Akademii za to, że przyczyniają się do podtrzymania pamięci o jej mężu. W sposób szczególny uhonorowała piątkę uczestników poprzedniej edycji WARRK: Agnieszkę Górę, Agnieszkę Janiak, Ilonę Banach, Marka Szymaniaka i Kacpra Kondrakiewicza. W nagrodę za teksty, które wyżej wymienione osoby opublikowały po zeszłorocznych warsztatach, każda z nich otrzymała komplet dzieł Ryszarda Kapuścińskiego. Po zakończeniu swojego wystąpienia Pani Rektor odsłoniła – razem z córką, René Maisner – namalowany specjalnie na tę okazję portret męża. 12 KRONIKA ROZUMOWANA Krótkie przemówienie wygłosił również Krzysztof Grabczuk, Marszałek Województwa Lubelskiego. Zwrócił w nim uwagę na fakt, że obecnie politycy często koncentrują się na wspieraniu aktywności gospodarczej. Tymczasem, jego zdaniem, nie wolno zapominać również o wydarzeniach kulturalnych, takich jak Akademia, ponieważ one też przyczyniają się do promocji i kształtowania siły danego regionu. Rektor Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, Andrzej Dąbrowski zauważył, że jego uczelnia – choć utrzymuje kontakty z wieloma placówkami naukowymi na świecie – po raz pierwszy nawiązała współpracę z gminą. Świadczy to o wyjątkowości Siennicy. Zdaniem rektora, promowanie twórczości Ryszarda Kapuścińskiego ma szczególną wartość, ponieważ autor ten głosił wartości, które są Polsce wyjątkowo potrzebne: tolerancję, wolność i ciekawość świata. Jako ostatni głos zabrał główny organizator Akademii, redaktor Franciszek Piątkowski. Zacytował fragment felietonu „W Siennicy, blisko Kapuścińskiego” autorstwa Marka Kusiby, opublikowanego w nowojorskiej prasie. Tekst mówił między innymi o niezwykłej atmosferze, jaka panuje w Siennicy podczas warsztatów. Zdaniem Franciszka Piątkowskiego jest to w dużej mierze zasługa Alicji Kapuścińskiej, Tadeusza Badacha i Marka Kusiby, nazwanych przez niego „dobrymi duchami” Akademii. Redaktor podziękował im za wsparcie. K.K. • 30.06.2010 • SPOTKANIE Z RYSZARDEM Kolejne spotkanie podczas warsztatów miało na celu przybliżenie uczestnikom sylwetki naszego patrona – Ryszarda Kapuścińskiego. Było ono wyjątkowe, ponieważ reportażysta przedstawił się nam osobiście. Stało się to możliwe dzięki prezentacji dwóch filmów, których jest on głównym bohaterem. Jako pierwszy został zaprezentowany reportaż Magdaleny Szymków pt. „Ryszard Kapuściński. Ostatnia podróż”. Śladami dziennikarza wyruszyli jego najbliżsi – żona Alicja oraz córka René. Inspiracją do powstania tego dzieła stał się materiał filmowy zarejestrowany w czasie spotkania Kapuścińskiego z włoską młodzieżą na trzy miesiące przed jego śmiercią. Reportaż stanowi swoisty testament, w którym główny bohater dzieli się swoimi przemyśle- 13 KRONIKA ROZUMOWANA niami na temat życia. Twierdzi, że ludzie popadają w konflikty, ponieważ się nie rozumieją. Istnieje wiele kultur, pomiędzy którymi brak jest porozumienia. Uważa, że choć na świecie istnieje wiele kultur i są one różne, to jednak – co jest bardzo ważne – wszystkie są równe. Wszyscy na świecie jesteśmy braćmi i siostrami. Dziennikarz, który chce opisywać świat, musi być człowiekiem dobrym oraz wrażliwym na Innych. Kapuściński wolał na przykład pójść do baru i być wśród ludzi, rozmawiać z nimi, niż spędzać wolne chwile samotnie w lesie. Osoby, które podróżowały z Ryszardem, mogły z łatwością zauważyć jego wielką wrażliwość na ludzką biedę. Kiedy prosto z Afryki przyjechał do Włoch, rozpłakał się, widząc piękny świat, pełen dobrobytu, podczas gdy 80 procent ludzi na świecie cierpi głód. Drugi zaprezentowany na spotkaniu film to materiał przygotowany przez Marka Millera. Jest to fragment wywiadu-rzeki zarejestrowanego w 1986 r., w którym Kapuściński dzieli się doświadczeniami z pracy reportera. Jego zdaniem podstawowym warunkiem sprawnego pisania jest koncentracja. Kiedy piszemy, stajemy się znacznie bardziej skupieni niż w trakcie rozmowy. Podczas pisania możemy skoncentrować się maksymalnie na tym, co robimy. Mamy też czas na zastanowienie się i dobór optymalnych słów. Kapuściński stwierdza nawet, że człowiek, który nie pisze, nie myśli. Doświadczenie nie jest przy pisaniu najważniejsze, ono się nie sumuje; za każdym razem, jak siadam do czystej kartki, czuję się jak debiutant, jest to zawsze start od zera. Pisanie to także działanie wbrew sobie. Są w życiu wydarzenia, których nie chcemy sobie przypomnieć. Właśnie wtedy trzeba zadziałać wbrew sobie, siąść przed kartką i zacząć pisać. Dobry reporter fascynuje się światem, szczególnie tym jeszcze nie odkrytym. Potrzebna jest mu również intuicja. To ona może zaprowadzić reportera w miejsce, gdzie dzieje się coś godnego uwagi. Dzięki niej jest pierwszy na miejscu zdarzenia. Prawdą jest jednak i to, że w tej kwestii dużo zależy od szczęścia. Podsumowanie zaprezentowanych filmów stanowiła dyskusja z ich twórcami. Jedną z poruszonych kwestii była sprawa biografii Kapuścińskiego. Jego córka, René Maisner wyjawiła słuchaczom, że jej ojciec nigdy nie miał zamiaru pisać autobiografii. Wszystko, co chciał odsłonić przed czytelnikiem, zawarł w swoich książkach. To one stanowią swego rodzaju zapis życia autora. P.K. SSP 14 KRONIKA ROZUMOWANA • 30.06.2010 • NOWE DZIENNIKARSTWO AMERYKAŃSKIE Profesor Jerzy Durczak wygłosił wykład na temat nowego dziennikarstwa amerykańskiego, czyli new journalism. Na gruncie polskim nurt ten właściwie nie zaistniał, ale mimo to niektórzy próbują zaliczać do niego pisarstwo Ryszarda Kapuścińskiego. Zdaniem profesora Durczaka jest to jednak dość słabo uzasadnione – właściwości new journalism wiążą się ściśle z historią USA lat sześćdziesiątych. Tamten okres był pełen burzliwych wydarzeń. Zamordowanie braci Kennedych i Martina Luthera Kinga, wojna w Wietnamie, zamieszki rasowe, protesty studenckie w 1968 roku, powstanie ruchów hipisowskich i pacyfistycznych, lądowanie na Księżycu, rewolucja seksualna – to wszystko domagało się medialnego opisu i to takiego, który sięgnąłby po nowy, adekwatny do sytuacji język. Niestety, u progu lat 60. wielu dziennikarzy nie rozumiało istoty zachodzących przemian; odnosili się do nich z brakiem należytego zainteresowania. Jak stwierdził Philip Roth – rzeczywistość (…) przerosła wyobraźnię pisarzy. Tradycyjne dziennikarstwo kończyło się na zrelacjonowaniu suchych faktów, nie podejmowało zaś trudu ich analizy. Można powiedzieć wręcz, że między dziennikarzami a chwiejną rzeczywistością tamtej dekady wyrosła bariera. Skutkiem było powstanie ruchu „nowych dziennikarzy”, którzy podjęli się trudu opisania współczesnej im rzeczywistości. W gazetach pojawiły się artykuły tematyką związane z kulturą popularną, rewolucją obyczajową czy ruchem hipisowskim. Co ważne, przedstawiciele new journalism, oprócz zdolności dziennikarskich, mieli też talent do autoreklamy. Założycielem nowego nurtu był Tom Wolfe, który w 1963 roku wywołał wiele kontrowersji, publikując w magazynie Esquire esej pt. „There Goes (Varoom! Varoom!) That Kandy-Kolored (Thphhhhhh!) Tangerine-Flake Streamline Baby (Rahghhh!) Around the Bend (Brummmmmmmmmmmmmmm)”. Uwagę zwracał już sam tytuł, monstrualnie wydłużony i zawierający dziwaczne onomatopeje – sam tekst był zresztą utrzymany w podobnym stylu. Wolfe otrzymał zamówienie na reportaż-relację z pokazu nietypowych samochodów w Kalifornii – cóż, artykuł był nim rzeczywiście, choć w pierwszym rzędzie stanowił dziennikarski eksperyment. Wolfe wyszedł z założenia, że o dziwnych zjawiskach będzie pisał „dziwnym” językiem. Na tym się nie skończyło; dziennikarz zdobył sławę, 15 KRONIKA ROZUMOWANA wydając reportaż (powieść…?) pt. „Próba kwasu w elektrycznej oranżadzie” (ang. „The Electric Kool-Aid Acid Test”) o Kenie Kesey’u, hipisie i liderze grupy Merry Pranksters. Książka ta szokowała nie tylko tematyką (amerykańska kontrkultura z jej swobodnym obyczajowo stylem życia i imprezy Kesey’a, na których goście powszechnie zażywali LSD), ale też nowatorską, literacką narracją, nieprzystającą do standardów tekstu dziennikarskiego sensu stricto. Możemy wyróżnić kilka jej cech: po pierwsze, tzw. „pirotechnikę stylistyczną”, w której mamy do czynienia z zaburzeniem porządku chronologicznego, nagromadzeniem wykrzyknień, innowacjami w stosowaniu interpunkcji; po drugie, podwójną perspektywę – czytelnik nie jest w stanie stwierdzić, czy historię opowiada sam reporter, czy też bohaterowie jego tekstu. Poetykę, którą stworzył Tom Wolfe, nazywa się niekiedy „realizmem histerycznym” (ang. hysterical realism). Jak widać, twórczość Wolfe’a zacierała granice między literaturą a dziennikarstwem, a sam autor często posługiwał się literackimi środkami opisu rzeczywistości. Linia podziału między tymi sferami staje się jeszcze bardziej niewyraźna, jeśli do kanonu twórców new journalism włączyć Trumana Capotego, wybitnego pisarza amerykańskiego, który w poczet swoich zasług zaliczał stworzenie nowego gatunku – literatury faktu (ang. nonfiction novel). Realizacją tego postulatu miała być powieść pt. „Z zimną krwią”, wydana pierwszy raz w 1965 roku. Odwrotnie niż Wolfe, Capote dążył do obiektywizacji przedstawianych faktów. Pisarz spotykał się jednak z zarzutami, iż zadania tego nie wypełnił. W tekście dość wyraźnie przebija się sprzeciw twórcy wobec stosowania kary śmierci. Jeśli przyznać rację krytykom, mamy do czynienia z subiektywizacją rzeczywistości, a także dążeniem autora do zaakcentowania własnej postaci w tekście traktującym o czymś zupełnie innym. Taka autotematyczność nie była w nurcie new journalism niczym niezwykłym. Przykładem na to może być Norman Mailer, który przysporzył sobie popularności poprzez przyznanie się do nieścisłego relacjonowania zdarzeń. W książce pt. „The Armies of the Night”, opisującej protesty przeciw wojnie w Wietnamie, zawarł dość charakterystyczny autokomentarz. Przyznał się w nim, że być może mija się z faktami, ale na swoje usprawiedliwienie ma to, że był strasznie pijany. Wywołał tym z jednej strony falę krytyki, a z drugiej – zwrócił uwagę na problem subiektywizmu przekazu dziennikarskiego. Jego następna książka pt. „Pieśń kata” (ang. „The Executioner's Song”) opowiadała o dwukrotnym mordercy, Garym Gilmorze, skazanym na karę śmierci po raz pierwszy po okresie moratorium (czas „zawieszenia” wykonywania tego rodzaju kar) 16 KRONIKA ROZUMOWANA w stanie Utah. Decyzja stanowego sądu wzbudziła powszechne oburzenie i protesty społeczne na ogromną skalę. Gilmore bezskutecznie próbował popełnić samobójstwo; w końcu wyrok został wykonany. Autor w „Pieśni kata” snuje refleksje na temat amerykańskiego systemu prawnego, psychologii mordercy, a równocześnie porusza problem „przemysłu reporterskiego”, prowadząc metanarrację o reportażu. Mailer wsławił się nie tylko (a może nawet: nie przede wszystkim) swoimi powieściami, ale również skandalicznym zachowaniom – wspomniany autokomentarz o pijaństwie blednie w porównaniu z innym „dokonaniem” dziennikarza, tj. dwukrotnym dźgnięciem nożem jednej ze swoich sześciu żon. Mailer dbał o to, by zaliczano go w poczet nowojorskiej bohemy artystycznej; takie podejście znamienne było zresztą zarówno dla Capote'a, jak i innego przedstawiciela new journalism, opisanego poniżej. W latach 60., obok wielu grup zaangażowanych w życie społeczne USA, istniało stowarzyszenie, które deklarowało się jako apolityczne. Anioły Piekieł, bo tak się nazywali, zrzeszały się w motocyklowych gangach i na ogół nie cieszyły się pochlebną opinią – grupę często oskarżano o rozboje, kradzieże czy handel narkotykami. Kiedy Hunter S. Thompson podjął się próby przedstawienia jej w innym niż zwykle, lepszym świetle, nie spodziewał się, że skończy się to pobiciem i pobytem w szpitalu. Dziennikarz drogo zapłacił za przyłączenie się do Aniołów Piekieł w celu napisania „Hell’s Angels. A Strange and Terrible Saga of the Outlaw Motorcycle Gang”, a był to dopiero początek jego kontrowersyjnej i głośnej kariery pisarskiej. Po tym bolesnym debiucie Thompson doszedł do wniosku, że nie ma obiektywnego dziennikarstwa (albo ogranicza się ono w najlepszym razie do zapisu z kamer przemysłowych). W tym duchu pisał również artykuły do gazet. Jednym z nich była relacja sportowa z Kentucky Derby, wyścigów konnych. Thompson nie wykazywał szczególnego zainteresowania tym, co działo się na torze, natomiast nadzwyczaj ciekawa wydała mu się publiczność tam zgromadzona – a także towarzyszące wydarzeniu bijatyki, pijaństwo i kłótnie. W ten sposób narodził się gonzo, styl dziennikarski cechujący się subiektywizmem narracji i mieszaniem fikcji z osobistymi odczuciami autora. Tak też została napisana najważniejsza powieść Thompsona – „Lęk i odraza w Las Vegas” („Fear and Loathing in Las Vegas”), pisana w euforii relacja z podróży. Bogato ilustrowana, wzbudziła wiele kontrowersji nie tylko w zakresie poetyki – tekst ten był skrajnie subiektywny – ale także przez fakt prowokowania przez autora oczekiwanych przezeń wydarzeń, na domiar złego najczęściej pod wpływem narkotyków. Pytano: co w „Lęku i odrazie” jest dziennikarskiego? Thompson nawet nie starał się o obiektywizm 17 KRONIKA ROZUMOWANA i wiarygodność, nie unikał też ingerencji w opisywaną przez siebie rzeczywistość. Szybko jego twórczość sklasyfikowano jako new journalism. Jego kariera nabrała rozpędu, kiedy zdecydował się na uprawianie dziennikarstwa politycznego dla „The Rolling Stone” przy utrzymaniu własnego, tyle charakterystycznego, co kontrowersyjnego stylu pisania. Wyraźnie deklarował się jako zwolennik Partii Demokratycznej. Komentując działania polityków, nie stronił od zjadliwych szyderstw, inwektyw i wulgaryzmów; wciąż zażywał narkotyki, do czego otwarcie się przyznawał. Jego pisarstwo nazwać można niekiedy dziennikarstwem postmodernistycznym czy wręcz metadziennikarstwem, bowiem pisząc teksty, komentował jednocześnie ich warsztat. Poprzez radykalne wypowiedzi i kontrowersyjny styl życia dążył do stworzenia swojego unikatowego wizerunku z tak żelazną konsekwencją, że poza przeniknęła nawet do jego życia prywatnego. W 2005 roku Thompson popełnił samobójstwo – strzelił sobie w głowę ze swojej ulubionej broni. Przed śmiercią stwierdził, że nie doświadcza już przyjemności życia. New journalism po ponad czterdziestu latach od jego powstania nie wzbudza już wielkich emocji. To, co robili nowi dziennikarze na pewno można uznać za śmiałe eksperymentowanie – co zresztą nie dziwi, jeśli pomyśleć o tych czasach jako o początkach postmodernizmu. New journalism jest ważne głównie dlatego, że to właśnie w tym nurcie kontrkultura przemówiła własnym głosem, a media zaczęły otwierać się na nową tematykę i nowy sposób opisywania rzeczywistości. Z drugiej strony można się spierać, czy twórczość Wolfe’a, Capote'a, Mailera czy Thompsona można jeszcze nazwać dziennikarstwem. Pytanie o dozwoloną w tej dziedzinie ilość subiektywizmu pozostaje otwarte. M.H. • 1–2.07.2010 • WARSZTATY FRANCISZKA PIĄTKOWSKIEGO Grupa najmłodszych uczestników WARRK – czyli gimnazjalistów i licealistów – trafiła podczas zajęć praktycznych „w ręce” Franciszka Piątkowskiego, przez uczestników Akademii nazywanego po prostu Frankiem. Na warsztatach prowadzonych przez „szalejącego redaktora” słuchacze mogli poznać historię reportażu i podstawy warsztatu reportażysty. Jak się okazało, dowiedzieli się znacznie więcej. Każdy z nas przybył na warsztaty z pewną, mniejszą (częściej) lub większą (rzadziej) wiedzą z zakresu literatury faktu. Warsztaty były zatem doskonałą 18 KRONIKA ROZUMOWANA okazją do uzupełnienia luk w wykształceniu. Trzeba jednak zaznaczyć, że nie była to wiedza podręcznikowa. Pierwszym zaskoczeniem dla osób, które czytały choć trochę na temat historii gatunku było to, że reportaż – wbrew powszechnie utartej opinii – nie narodził się wcale w XIX wieku. Według słów prowadzącego, gatunek ów ma swoje korzenie w starożytności – już Pliniusz Młodszy, który na prośbę Tacyta opisał historię śmierci swego stryja, Pliniusza Starszego, był twórcą „kryształowego reportażu” o zagładzie Pompejów. Jeśli ktoś interesował się genezą literatury faktu w Polsce, przeżył zapewne zaskoczenie, gdy dowiedział się, że to nie Prus czy Reymont należeli do pionierów – byli nimi Józef Ignacy Kraszewski i mało znana Izabela Czartoryska, autorka „Dziennika z podróży do Cieplic”. W czasach międzywojennych wiele dla reportażu zrobili tacy autorzy jak Melchior Wańkowicz (którego pisarstwo zostało – chyba słusznie – określone jako „momentami nużące”), Ksawery Pruszyński, Konrad Wrzos, Aleksander Janta-Połczyński, Zofia Nałkowska (niekiedy nawet „Medaliony” uważa się za utwór blisko z reportażem spokrewniony) czy Maria Dąbrowska. Powojenne losy tego gatunku przyniosły jego rozkwit – w latach sześćdziesiątych zaczęła powstawać tzw. polska szkoła reportażu. Swoją działalność reporterską rozpoczynali między innymi Ryszard Kapuściński, Krzysztof Kąkolewski, Małgorzata Szejnert i Hanna Krall; nieco później pojawiły się „Kontrasty”, a następnie „Ekspress reporterów”. W tamtych czasach teksty często utrzymane były w konwencji listu perskiego. Opisywanie pojedynczych zdarzeń (do którego cenzor nie mógł mieć żadnych zastrzeżeń) prowadziło do ukazania szerokiej perspektywy – czyli funkcjonowania państwa ludowego i jego obywateli. Cenzura była w pewnym sensie rozwijająca – stwierdził nawet prowadzący i, biorąc pod uwagę dokonania polskich reportażystów tamtego okresu, trudno się z nim nie zgodzić. Również definicja reportażu przedstawiona przez redaktora Piątkowskiego odbiegała znacznie od encyklopedycznych. Jest to według niego po prostu „opowiadanie prawdziwe”, czyli tekst posiadający fabułę, ale jednocześnie nie zawierający zmyśleń, przeinaczeń i podpisany zawsze prawdziwym imieniem i nazwiskiem autora. Powinien on mieć pięć zasadniczych cech. Po pierwsze, musi być aktualny – czyli budzący zainteresowanie czytelnika w danym czasie, po drugie – autentyczny, czyli weryfikowalny i prawdziwy. Po trzecie, autorski – autor powinien być kimś w rodzaju bohatera rekonstruują- 19 KRONIKA ROZUMOWANA cego zdarzenia. Po czwarte – akcyjny (piszący musi wykazać się umiejętnością budowania napięcia i montażu narracyjnego). Wreszcie, po piąte, asertoryczny – reportaż nie może rozstrzygać, która strona ma rację, musi natomiast przedstawić argumenty każdej z nich. Warsztaty zakończyły się zadaniem „pracy domowej”. Każdy miał opisać ważne z jakiegoś powodu wydarzenie z własnego życia, które coś w nim zmieniło. Przez kilka następnych dni można było spotkać uczestników z kartkami i długopisami, usiłujących wydobyć z pamięci choć jedno takie wydarzenie. Trud oczywiście się opłacił – teksty zostały ocenione przez redaktora Piątkowskiego, który każdemu wskazał braki w warsztacie, pochwalił to, co na pochwałę zasługiwało, i tym samym – być może – pomógł nowemu pokoleniu polskich reportażystów. M.K. • 1–2.07.2010 • WARSZTATY MARKA MILLERA Każdy fachowiec musi umieć posługiwać się odpowiednimi narzędziami. W przypadku dziennikarza te „odpowiednie narzędzia” to przede wszystkim słowa, a czasem także obrazy i dźwięki. Biegłość w operowaniu nimi jest niezbędnym elementem warsztatu – ale nie wystarczy do osiągnięcia profesjonalizmu. Trzeba bowiem pamiętać, że jednym z narzędzi, jakimi posługuje się dziennikarz, jest on sam – jego osobowość, zachowania i postawy, przy pomocy których odpowiednio wpływa na otoczenie. Zajęcia Marka Millera miały unaocznić słuchaczom, że mają w ręku to „żywe narzędzie” i powinni obchodzić się z nim w sposób świadomy. Dlaczego prowadzący skupił się właśnie na tym aspekcie swojego zawodu? Wynika to z jego długoletnich doświadczeń ze studentami. Zdaniem Marka Millera, do osiągnięcia sukcesu (w jakiejkolwiek dziedzinie) są potrzebne trzy rzeczy: wiedza, umiejętności i zachowania. Młodzi Polacy bardzo często dysponują dwoma pierwszymi ale jeśli chodzi o ostatni element, zwykle zostają za swoimi kolegami z Zachodu daleko w tyle. Są w porównaniu z nimi pasywni i nie wykorzystują własnych możliwości. Przechodząc do rzeczy: jaka osoba ma szanse zostać dobrym dziennikarzem? Marek Miller pogrupował pożądane w tym zawodzie cechy w kilka punktów. Jeśli ktoś posiada je wszystkie, ma duże szanse na sukces. 20 KRONIKA ROZUMOWANA 1) Sympatyczność na zawołanie (dziennikarz powinien umieć dogadać się z każdym – nawet jeśli nie ma na to najmniejszej ochoty). 2) Ciekawość (każdy jest w jakimś stopniu ciekawy. Dobry dziennikarz za zaspokojenie swojej ciekawości potrafi zapłacić wysoką cenę, łącznie z poniżeniem albo wystawianiem się na ryzyko). 3) Ruchliwość (wymagana w przypadku reportera, niekoniecznie felietonisty). 4) Empatyczność (dziennikarz niejednokrotnie styka się z ludzkim cierpieniem i może mieć ogromny wpływ na losy opisywanych przez siebie bohaterów). 5) Poczucie, że jest się przedstawicielem opinii publicznej (które często daje dziennikarzowi motywację do pracy mimo sprzeciwu władz albo innych trudności). 6) Doświadczanie sobą (bez wypracowania osobistego stosunku do tematu dziennikarz będzie tylko zwykłym wyrobnikiem – nigdy nie stworzy niczego oryginalnego). Wymienione wyżej predyspozycje nie zawsze utrzymują się na stałym poziomie i można je w sobie rozwijać. Ważne, żeby dziennikarz znał własne słabości – wtedy czasem potrafi przekuć je w siłę. Tak było między innymi w przypadku Ryszarda Kapuścińskiego. Jego nieśmiałość, będąca pozornie przeszkodą w wykonywaniu zawodu, często rozbrajała rozmówców i sprawiała, że stawali się bardziej otwarci. Wszystko, co opisano wyżej to tylko teoria – istotna o tyle, o ile jest realizowana w konkretnych działaniach. Właśnie na nich skupił się Marek Miller. Rozmawiał indywidualnie ze wszystkimi uczestnikami o ich planach, ambicjach i o tym, co robią, żeby je realizować. Każdy miał też okazję zaprezentować fragmenty własnych tekstów i usłyszeć opinie fachowca na ich temat. Niestety, treści tych rozmów raczej nie da się oddać na kilku stronach maszynopisu. Dlatego też w tym miejscu należy zakończyć to sprawozdanie. Na koniec warto jeszcze zaznaczyć, na czym polegała wyjątkowość zajęć prowadzonych przez Marka Millera. Ma on własne, wyraźnie ukształtowane podejście do uprawianego zawodu. W jego ujęciu tworzenie reportaży to nie tylko praca, ale również styl życia. Dzięki temu słuchacze mogli ujrzeć niektóre aspekty dziennikarstwa w o wiele szerszym kontekście, niż zwykle opisuje się je w książkach. K.K. 21 KRONIKA ROZUMOWANA • 2.07.2010 • POKAZ FILMOWY Marek Miller zaproponował uczestnikom Akademii obejrzenie dwóch filmów dokumentalnych – wywiadów z Hanną Krall oraz Krzysztofem Kąkolewskim. Niegdyś stanowili oni razem z Ryszardem Kapuścińskim trójkę najbardziej uznanych polskich reportażystów. Pierwszy film był zapisem rozmowy studentów Łódzkiej Szkoły Filmowej z Krzysztofem Kąkolewskim, przeprowadzonej w lutym 1989 roku. Jaki temat napędzał dyskusję? Przede wszystkim – oryginalne poglądy Kąkolewskiego na życie. Reporter nieustannie podkreślał, jak ważna jest dla niego wyjątkowość i niepowtarzalność. Własnej był w pełni świadomy; mówił, że wielką tragedią jest być przeciętnym. Zdawał sobie sprawę z własnej wyższości nad wieloma dziennikarzami i akceptował swoją niższość wobec innych. Nie znoszę ludzi, którzy czują się ze wszystkimi na równi; wolę, jak ktoś wie, że jest ode mnie lepszy. Kąkolewski przedstawił również swoje podejście do pracy reportera. Zakładał, że każdy człowiek posiada jakąś wielką historię ze swojego życia i chce ją opowiedzieć. Najlepiej wysłuchać tej historii na neutralnym gruncie, gdzie bohater tekstu nie ma przewagi nad autorem. Dobrze jest też jednak czasem odwiedzić go w domu. Kiedy Kąkolewski spotykał się ze swoimi rozmówcami w ich prywatnych mieszkaniach, zaglądał im do lodówki, szafek, kredensów. To go inspirowało i pobudzało do poszukiwania prawdy. Konfabulacje bohaterów również uważał za coś niezwykle intrygującego. Jak sam powiedział: Lubię, gdy bohater mnie okłamuje, jeśli tylko jestem tego świadomy. Na własne potrzeby stworzył nowe pojęcie – „kąt kłamstwa” – opisujące stopień rozwarcia między prawdą a kłamstwem. Rozmowa w pewnym momencie dotknęła też tematów egzystencjalnych. Kąkolewski z rozbrajającą szczerością opowiedział o swoim nawróceniu w 1982 roku, które przybrało formę nagłego olśnienia. Był to dla niego moment wewnętrznego oczyszczenia. Własne istnienie określił jako dobry kawałek chleba. Powiedział, że życie jest cudem, który trwa bardzo krótko, jednocześnie ma swoją tragiczną i zaborczą stronę. Dlatego dziwił się ludziom, którzy z różnych powodów odrzucają jakiś kawałek swojego życia. Następny film pokazywał wywiad studentów łódzkiej filmówki z Hanną Krall. Ta wybitna reportażystka uznała swoją pracę za wartość nadrzędną. 22 KRONIKA ROZUMOWANA Według niej najważniejsze w tej pracy są dwie rzeczy: ciekawość i słuch. Mówiła: Trzeba się wsłuchać w świat. Słuch jest w pisaniu najważniejszy. Pomaga usłyszeć intonację, zanim jeszcze są słowa. Wszystko, co działo się wokół niej zawsze odbierała całą sobą. Bała się cokolwiek przegapić. Paraliżował ją lęk, że może stracić swój słuch. Co będzie, jak przestanę słyszeć, jeśli nie rozpoznam moich potencjalnych bohaterów albo ich ominę? Jak sama stwierdziła – wtedy przestałaby być reporterką. Podczas wywiadu Hanna Krall podzieliła ludzi na dwie grupy: tych, którzy żyją, i tych, którzy to opisują. Ci, co opisują, żyją przez cudze życie. Można to robić na różne sposoby. W malarstwie, literaturze. Ona sama wybrała reportaż. Zawsze była niezwykle ciekawa ludzi i zależności między nimi. Wspominała, jak po przeczytaniu fragmentu Ewangelii wypytywała znajomego księdza o związane z nią szczegóły. Czemu poganie nie skierowali się od razu do Jezusa, ale najpierw poszli do Filipa? Duchowny nie potrafił udzielić odpowiedzi. Na zakończenie Marek Miller podzielił się swoimi wspomnieniami związanymi z Hanną Krall i Krzysztofem Kąkolewskim. Mówił, że oboje są osobami wymagającymi, do których nie przychodzi się na wywiad nieprzygotowanym, bez wyraźnie określonego celu. Podczas rozmowy z nimi trzeba zachować czujność i skupienie, a nawet pewną dozę podejrzliwości. Marek Miller zwrócił też uwagę na różnice dzielące tych dwoje reporterów i Ryszarda Kapuścińskiego. Mimo odmiennych osobowości, każdy z tej trójki był i jest jednak na swój sposób wybitny. Choć wszyscy uprawiają swój zawód inaczej, łączy ich jedna cecha – ogromna, ponadprzeciętna ciekawość. D.B. • 3.07.2010 • SPOTKANIE Z JANUSZEM OPRYŃSKIM Będziemy rozmawiać, dopóki deszcz nie przestanie padać – powiedział redaktor Franciszek Piątkowski. W ten sposób rozpoczęło się spotkanie z Januszem Opryńskim – wielką postacią lubelskiego (i nie tylko) teatru. Uczestnicy zamilkli, a salę wypełnił charakterystyczny głos reżysera, przemieszany z miarowym stukotem kropel. Opryński postanowił wtajemniczyć nas w arkana swojej teatralnej sztuki, zdradzić, z czego klei dramatyczne dzieło. Dla twórcy lubelskiego „Provisorium” teatr jest narzędziem, za pomocą którego może wypowiedzieć się 23 KRONIKA ROZUMOWANA o świecie. Opowieść zaczęła się od historii teatrów studenckich i roli, jaką odegrały w komunistycznej Polsce. Okazało się, że z tych studenckich trup aktorskich tworzonych przez amatorów wyszli w świat profesjonalni aktorzy o wielkich nazwiskach. A z teatrem studenckim związany był też były prezydent, Aleksander Kwaśniewski. Opryński opowiadał o ciężkiej drodze, jaką pokonał teatr „Provisorium”. Wspominał o występach na scenach w Anglii i Niemczech, które pozwoliły aktorom przetrwać stan wojenny. Po powrocie do kraju trupa wróciła do swoich tekstów, swoich autorów. Mój teatr jest zakorzeniony w słowie – powiedział Opryński. – Wywodzi się ze słów. Twórca „Provisorium” mówił o złożonym procesie adaptacji dzieła literackiego na potrzeby teatru. Wspominał o długim głośnym czytaniu, o wyczytywaniu sztuki teatralnej z literatury. Nie jestem typowym zwierzęciem teatralnym – powiedział Opryński. Przez teatr, który tworzy, próbuje się czegoś dowiedzieć. Co go fascynuje w możliwościach, jakie daje przestrzeń teatralna? To, że może usiąść, przeczytać tekst i podzielić się tym z innymi. Podzielić się tym, co wyczyta z tekstu. Słowa śpią w tekście, umieszczone na kartce drzemią – pięknie powiedział Opryński – ale gdy się je wypowie, one się materializują. Z abstrakcji robi się konkret. Tak powstaje teatr. „Provisorium” sięga po literaturę ambitną. Opryński, jak sam powiedział, jest niewolnikiem Witolda Gombrowicza. Pełen podziwu dla przenikliwości pisarza, który pierwszy odważył się dotknąć ciemnej strony naszej seksualności, próbował pokazać, że autor „Trans-Atlantyku” to także twórca nowoczesnej polszczyzny. W jaki sposób Opryński wychodzi z niewolniczych stosunków z Gombrowiczem, mieliśmy okazję się przekonać podczas wieczornego spektaklu. Na scenie siennickiego amfiteatru duch autora „Ferdydurke” zagościł pełną gębą. W „Provisorium”, oprócz Gombrowicza, bywa także Tadeusz Różewicz. Opisy świata po apokalipsie – Gombrowiczowskie i Różewiczowskie jakże różne opisy, pozwalają pokazać świat, który się rozpadł i który trzeba składać na nowo. Spotkanie było niepowtarzalną okazją do poruszenia tematu kontrowersyjnej sztuki „Do piachu”, wziętej na warsztat przez „Provisorium”. Dzieło teatralne jest adaptacją Różewiczowskiego dramatu o tym samym tytule. Dramatu, który – zagrany kilkakrotnie – zszedł ze scen teatrów. Autor „Kartoteki”, odebrawszy cięgi zarówno od komunistów, jak i od ludzi broniących dobrego imienia członków Armii Krajowej, zakazał grania tej sztuki. 24 KRONIKA ROZUMOWANA Historia strzelca Walusia, wioskowego głupka, na którego pada podejrzenie, że w czasie napadu zgwałcił wiejską gospodynię, była w stanie sprowadzić na dramaturga wyrok śmierci przez byłych kolegów z AK. Wszak Waluś jest antybohaterem! I na tym polega wielkość Różewicza – podsumował Opryński. Ciekawym zabiegiem, o którym wspominał wieczorny gość, było wprowadzenie do tworzywa dramaturgicznego Rainera Marii Rilkego i jego poezji. Przez cały spektakl w cieniu, umiejscowiony jakby poza wydarzeniami, siedzi na krześle człowiek z lirą korbową, kręci korbką i śpiewa „Pieśń o miłości i śmierci korneta Krzysztofa Rilke”, zaczerpniętą z poematu Rilkego. Ów zabieg miał sprawić, że sztuka nabierze odcienia uniwersalności, odejdzie choć trochę od wątku akowskiego, czyniąc z „Do piachu” wielki poemat o wojnie. Twórca „Provisorium” wspomniał też o projekcie „Teatr Polska”. Przedsięwzięcie ma nawiązywać do „Reduty” Juliusza Osterwy, który w latach 30. XX wieku jeździł po Polsce z trupą teatralną, dając przedstawienia w maleńkich miasteczkach. Do przyjezdnego teatru przychodziły tłumy. Opryńskiemu marzą się takie występy wśród ludzi, którzy nigdy nie byli w świątyni dramatu. Chce częstować ich sztuką z najwyższej półki. „Provisorium” odwiedziło już 15 miejscowości, serwując ludziom nieco ciężkostrawne „Do piachu”. W tym roku zamierzają raczyć „Trans-Atlantykiem”. Człowiek teatralnej przestrzeni chce bowiem powrotu misyjności kultury. Pragnie, by jego aktorzy występowali nie tylko w Teatrze Narodowym, ale i w strażackiej remizie. Koniec spotkania zbliżał się nieuchronnie. Deszcz przestał dzwonić o szyby. Zaczęliśmy rozmawiać o teatrze w ogóle. Teatrze dawnym, który według Opryńskiego był przestrzenią gigantów (jak Jerzy Grotowski czy Tadeusz Kantor), o teatrze, który przyjeżdżał z konkretnego świata i zabierał swój świat. I teatrze współczesnym, tworzonym przez Krzysztofa Warlikowskiego, Jana Klatę czy Grzegorza Jarzynę, skądinąd świetnych reżyserów, niestety podobnych do twórców zachodnich. Siennicki gość jest zdania, że zatraciliśmy to nasze miejsce; wstydzimy się swoich opowieści, nie chcemy ich przywoływać i dzielić się prywatnymi anegdotami. Teatr dzisiejszy traci rozpoznawalność – podsumowuje smutno Opryński. Widz już nie wie, skąd pochodzi. To teatr obywatela świata. A może o to właśnie chodzi? O.T. 25 KRONIKA ROZUMOWANA • 5.07.2010 • MEANDRY TOŻSAMOŚCI Profesor Iwona Hofman przygotowała wykład pod tytułem „Topos Innego w twórczości Ryszarda Kapuścińskiego”. Jak zaznaczyła na wstępie, zbadanie pojęcia Innego jest kluczowe nie tylko dla zrozumienia dzieł cesarza reportażu, ale również całej kultury XX wieku. Ostatnie stulecie, z uwagi na swoją burzliwą historię, było areną wielu przesiedleń, wypędzeń, emigracji. Z tego powodu przyniosło wzmożone zainteresowanie „innością”. To słowo stało się niespodziewanie potrzebne do określenia własnej tożsamości, dotychczas definiowanej raczej w kategoriach domu czy korzeni. W tradycyjnym obrazie świata inny był najczęściej postrzegany jako ktoś obcy, budzący nieufność, nierozpoznany. Tymczasem w XX wieku coraz więcej ludzi zaczęło z konieczności opisywać w ten sposób samych siebie. Pojęcie inności nabrało ładunku niejednoznaczności i stało się problemem wymagającym rozwiązania. Właśnie dlatego profesor Hofman w tytule wystąpienia użyła słowa „topos”. To greckie określenie na „miejsce” jest jej zdaniem pewnym systemem trwałego ujmowania wartości przeciwstawnych. W „sporze o Inność” Ryszard Kapuściński zajął bardzo jednoznaczne stanowisko. Jego twórczość była wyrazem sprzeciwu wobec postrzegania obcych jako zagrożenia dla własnej tożsamości. Dla cesarza reportażu Inny to przede wszystkim partner w dialogu, którego należy poznać, a następnie starać się zrozumieć. Każda odmienna postawa musi oznaczać jedno: zamknięcie się w obrębie „swojskości” i własnych granic. Takie postępowanie było dla Ryszarda Kapuścińskiego nie do przyjęcia, bo utożsamiał je z równoczesnym odgrodzeniem się od cudzych cierpień. Otwartość wobec Innego to nie tylko podjęcie dialogu na płaszczyźnie światopoglądu, religii czy kultury. Jest to przede wszystkim dostrzeżenie jego wymiernych problemów – odrzucenia, osamotnienia i biedy. Właśnie to stanowiło dla Ryszarda Kapuścińskiego istotę zawodu dziennikarza – osoby powołanej do przekraczania granic „swojskiego świata”. Jego zdaniem każdy reporter powinien czuć się odpowiedzialny za peryferia, bo między innymi od niego zależy, czy dręczące je problemy zostaną dostrzeżone przez bogate Centrum (rozumiane na przykład jako stolica kraju albo grupa państw rozwiniętych). 26 KRONIKA ROZUMOWANA Być może poglądy Ryszarda Kapuścińskiego częściowo wynikały z faktu, że on sam był w dzieciństwie uchodźcą wojennym. Wydaje się, że dzięki temu bardzo dobrze rozumiał koncepcję wielokrotnej tożsamości stworzoną przez Amina Maaloufa. Zakłada ona, że ta sama jednostka może z powodzeniem uczestniczyć w kulturze, pełniąc jednocześnie kilka różnych ról. W tym ujęciu Inność nie jest zagrożeniem dla tożsamości, ale raczej szansą na jej poszerzenie o nowe aspekty. Jak zauważyła córka Ryszarda Kapuścińskiego, René Maisner, on sam bardzo lubił pojęcie hybrydyczności i tożsamości hybrydycznej. Trudno się dziwić, skoro w Afryce był Białym, w Polsce warszawiakiem, a jednocześnie do końca życia pozostał Poleszukiem. Odpowiedź Ryszarda Kapuścińskiego na problem Inności wydaje się ważna z kilku powodów. Nie tylko doskonale wpisała się w dyskurs dwudziestowiecznych intelektualistów, ale została też poparta doświadczeniem i konkretnymi działaniami autora. Co najważniejsze, stanowi ona istotne przeformułowanie podejmowanego tematu. W ujęciu cesarza reportażu, „problem inności” nie jest żadnym problemem, ale szansą rozwoju. Jak sam powiedział: Nie ma sensu mojego bez odczytania go w drugim człowieku. K.K. • 6.07.2010 • FILOZOFICZNE HORYZONTY REPORTAŻU (MINI-TRAKTAT Z PRZYMRUŻENIEM OKA) 1.1 Temat, który zaproponował uczestnikom Akademii doktor Jan Pleszczyński, jest niezmiernie trudny. W filozofii nie występuje prawda obiektywnie weryfikowalna. Z tego tytułu nie zawsze możemy przekonać siebie nawzajem do jakichś poglądów. Nie jest ona jak nauki ścisłe, gdzie daną rzecz możemy w sposób jasny i zrozumiały dla każdego wyjaśnić. Co więcej, czasem filozoficzne rozważania trudno przekształcić w spójny tekst – trzeba zadowolić się zebraniem w całość kilku lapidarnych myśli. 2.1 Jedyny sensowny cel, któremu powinniśmy podporządkować wszystkie nasze działania, to poszukiwanie szczęścia. Ludzie szukają go i odnajdują 27 KRONIKA ROZUMOWANA w rozmaitych miejscach. Jedni w swoim życiu szukają Boga, drudzy spełniają się poprzez pracę, a kolejni wiodą szczęśliwe życie, realizując się w jeszcze inny sposób. Niektórym pomaga filozofia. Jeśli nie prowadzi ona do szczęścia, jest bezwartościowa. 2.2 Postawmy sobie pytanie: co jest lepsze w życiu, wiedzieć czy nie wiedzieć? Bardzo często, jak już się wie, to popada się w cynizm albo wpada w chorobę alkoholową. Szczególnie narażeni są na nią ludzie wrażliwi (tacy jak na przykład uczestnicy Akademii), którzy nie radzą sobie z posiadaną wiedzą. Wielu ludziom wiedza nie jest do niczego potrzebna; dla nich pasienie owiec będzie szczytem życiowego szczęścia. 2.3 W tych rozważaniach należy wprowadzić podział pomiędzy mądrością a wiedzą. Często ludzie z tytułami naukowymi mają doksę, wiedzę encyklopedyczną. Platon tę grupę ludzi nazywał filodoksiarzami. Natomiast reporter musi być filozofem. Musi on być dojrzały, posiąść wiedzę, którą osiąga się dopiero w pewnym wieku. 3.1 Reportaż jest dziwnym gatunkiem dziennikarstwa. Dziennikarstwo jest tak naprawdę dla wszystkich, każdy może być dobrym dziennikarzem, to tylko kwestia pracy, można nauczyć się nim być. Co innego, jeśli chodzi o reportażystę, tutaj trzeba mieć odpowiednie geny. Owszem, zawsze można się w danej dziedzinie podciągnąć, ale nigdy nie będę w czymś dobry, jeśli mi na to nie pozwalają geny. Mówi się, że 95 procent to sprawa własnej pracy, a tylko 5 procent to talent. Jednak bez tych 5 procent nic nie zdziałamy. 3.2 Być kiepskim reportażystą nie ma sensu. W reportażu musimy mierzyć bardzo wysoko. Jest to szalona praca z tekstem, ze zdaniem. Łatwość pisania to płytkość myślenia. Akapit dobrego reportażu jest męką. Aby napisać jedną stronę, trzeba przeczytać sto. Należy przy tym mieć wiedzę i mądrość, mieć w sobie coś z filozofa. 28 KRONIKA ROZUMOWANA 3.3 Czytając reportaż, musimy wiedzieć, kto go pisze. Ten sam tekst, posiadający te same słowa i zdania, będzie zupełnie inaczej odczytywany, jeśli podpisze się pod nim inna osoba. O ile od dziennikarza wymagamy, aby przedstawił nam fakty – to, co się wydarzyło na płaszczyźnie zewnętrznej – tak od reportażysty oczekujemy, aby tłumaczył nam rzeczywistość – wszystko to, co nie jest widoczne dla oka, a jednak istnieje. Nie oczekujemy samych faktów, ale raczej ukazania relacji, mechanizmów działających w świecie. 3.4 Dobry reportaż dotyka problemów uniwersalnych. Choć opisuje wydarzenia, które dokonały się w konkretnym miejscu i czasie, to jednak nie traci na aktualności, będąc czytany w innej rzeczywistości. Dzieje się tak dlatego, że człowiek jest taki sam w Polsce, USA czy Chinach. To, co nas różni, to kultura. Natura jest zawsze taka sama. 4.1 Należy być odpowiedzialnym w tym, o czym się pisze. Jak mówił Ludwig Wittgenstein: o czym nie można mówić, o tym nie należy pisać. Istnieją w świecie rzeczy ważne, chociaż niewyrażalne. Reportaż, poprzez sferę niedookreśloności, daje nam możliwość ich ukazania. Bardzo ważne przy pisaniu są intencje. Każdy z nas ma sumienie. Nie jest ono genem, ale to właśnie z niego ma wypływać nasze postępowanie. W porównaniu z prawem i obyczajami jest ono subiektywne, dlatego trzeba konfrontować je z sumieniami innych ludzi. P.K. SSP • 6.07.2010 • SZTUKA ZATRUDNIANIA SŁOWA Ulubiony wykładowca studentów UMCS-u – doktor Paweł Nowak – postanowił przybliżyć słuchaczom kilka mało znanych, fascynujących faktów dotyczących języka polskiego. Jak na naukowca przystało, zaczął od cytowania liczb i statystyk. I tak można było się dowiedzieć, że w polskim języku ogólnym, zarejestrowanym w słownikach na dzień szóstego lipca, jest około 200 000 słów. Do- 29 KRONIKA ROZUMOWANA liczając terminologie różnych dyscyplin naukowych, uzyskujemy liczbę 6–7 milionów słów. Samych nazw własnych jest już 750 000 i należy zaznaczyć, że będzie ich coraz więcej. Jak korzystać właściwie z tego bogactwa? Słowa należy dobierać tak, żeby wyrażać się jednocześnie precyzyjnie i zrozumiale. Nie jest to jednak proste – najpierw trzeba ustalić, jak dużym zasobem leksykalnym dysponuje potencjalny odbiorca. Pomocne może być tu oszacowanie jego wieku i wykształcenia (jako wskaźników socjalizacji). Do podstawowej komunikacji wystarcza jedynie 1 500 słów. Taki poziom osiąga dziewczynka w wieku 3 lat i chłopiec w wieku lat 5. Już wtedy zaczyna rysować się różnica między użytkowaniem słowa przez kobiety i mężczyzn. Otóż tzw. płeć piękna, o której pokutuje przekonanie, że mówi zawsze dużo, wypowiada się głównie w sferze prywatnej. Stoi to w opozycji do zachowań mężczyzn, którzy – chcąc pokazać się i udowodnić własną wartość – mówią znacznie więcej podczas publicznych wystąpień. W wieku 12 lat człowiek wykształca pewną wiedzę abstrakcyjną, a wraz z nią słownik liczący 7 000 pozycji. Siedem lat później powinien znać już 17 –18 tysięcy słów. Wykształcenie wyższe daje przeciętnie świadomość 24 tysięcy słów. Zdarzają się osoby, które osiągają poziom 35 tysięcy, jednak powoduje to, że są często nierozumiane przez przeciętnego Kowalskiego. Oszacowanie wieku i wykształcenia potencjalnych odbiorców czasem okazuje się niewystarczające. Specjaliści niekiedy posługują się dodatkowo tzw. metodą fokusową. Polega ona na rozmowie i obserwacji swojego obiektu zainteresowania dla uzyskania informacji, jak się najskuteczniej porozumieć. Pierwszym parametrem mierzonym podczas wywiadu jest czas reakcji. Przeciętnemu człowiekowi przypomnienie sobie jednego słowa powinno zająć około 0,1 sekundy. U osób posługujących się kodem ograniczonym ten czas wzrasta do 0,5 sekundy, co można poznać po tzw. protezowaniu – przeciąganiu końcówek albo nieustannym używaniu przekleństw. Kolejne parametry to umiejętność używania synonimów oraz ilość popełnianych błędów językowych. Należy zaznaczyć, że nie jest możliwa bezbłędność; nawet sławny profesor Miodek czasem się myli. Dlatego podczas mówienia najlepiej po prostu omijać niebezpieczne wody. List wysyłamy „na adres” czy „pod adres”? Otóż okazuje się, że najlepiej wysłać ten list DO Zosi. Generalnie można wyróżnić trzy formy językowe każdego wyrażenia – błędną, poprawną i komunikacyjną. Ostatnia z nich polega na tym, że nadawca do granic tolerancji 30 KRONIKA ROZUMOWANA odbiorcy wykorzystuje możliwość popełniania błędów. Język ma być komunikatywny, a nie poprawny, i to odbiorca – a nie nadawca – ma być zadowolony. Okazuje się, że naczelny redaktor „Faktu” także zdaje sobie sprawę z wagi tych parametrów, dlatego wyliczył słowa, którymi powinni się posługiwać jego dziennikarze – lista zamknęła się na trzystu wyrazach. Były one silnie nacechowane emocjonalnie, najczęściej negatywnie. Zamiast użyć słowa „wypadek”, lepiej przecież wykorzystać w tekście „katastrofę”. Kolejne zagadnienie, jakim zajął się dr Nowak, to „jak spowodować, by tekst był zauważalny”. Już na wstępie należy zdać sobie sprawę, że na szeroką skalę nastąpiła tabloidyzacja przekazu medialnego. Nad słowem przewagę ma obraz, wszelkie argumentacje i myśli zostały mocno uproszczone. Poza tym współczesny dziennikarz często musi wypowiadać się na szereg tematów – od ekologii po kulturę. Ponieważ nieraz brakuje mu do tego merytorycznego przygotowania, sięga po techniki manipulacyjne (np. ingracjację – mówienie tego, co chce usłyszeć odbiorca). W dobie szybko przekazywanych newsów słowo musi być rozrywkowe. W telewizyjnych programach informacyjnych pierwsze zdanie zawsze jest ukierunkowujące, naprowadza na to, jaką opinię powinno się mieć na dany temat. Przekaz kończy się pointą, w czym celuje TVN. Musi być ona akceptowana przez odbiorcę i powinna wykorzystywać słowa, którymi on się posługuje. Dla zatrudnienia słowa ważne jest obudowanie go kontekstem. Dobrymi przykładami są reklamy papieru toaletowego – jakość, którą zobaczysz i poczujesz, czy firmy Sokołów na temat swych wyrobów – poznasz pana po kiełbasie jego. Dla uatrakcyjnienia tekstu można wykorzystać pewne środki semantyczne. Zestawianie synonimów przydaje tekstowi kolorytu. (Na przykład Kochanowski, żeby opisać śmierć, zbił ze sobą słowa: żelazny, twardy, nieprzespany). Antonimie polaryzują rzeczywistość. Natomiast homonimia – wykorzystanie współbrzmienia wyrazów – może nadać im nowe znaczenie. Jest to szczególnie korzystne w budowie tytułów i sloganów, jak No to frugo albo Łączy bez łączy. W ostatniej części wykładu dr Nowak skupił się na obszarze pragmatyki – opisu tego, jak słowo oddziałuje. Mówienie zawsze zmienia rzeczywistość. Media, które pozornie podają tylko „neutralne informacje”, tym samym wyznaczają również granice świata postrzeganego przez swoich odbiorców. Na wybór tematu tekstu wpływa kilka czynników. Po pierwsze, jest to negatywizm. Złe wiadomości są ciekawsze, bardziej oddziałują na odbiorcę. Jednakże media starają się zachować w tym umiar – odbiorca musi się bać, lękać, ale nie pa- 31 KRONIKA ROZUMOWANA nikować. Dozują emocje, pamiętając o dwóch podstawowych potrzebach człowieka, który potrzebuje się bać (co zapewni przekaz informacji), ale potrzebuje być także kochanym (o co powinni zatroszczyć się spece od reklamy). Reportaż często żeruje na negatywizmie, gdyż wtedy łatwiej się sprzedaje, jest łatwiejszy do napisania i na pierwszy rzut oka ciekawszy. Przy wykorzystywaniu i nagłaśnianiu złych informacji należy uważać, aby emocji odbiorcy nadmiernie nie spętać i nie wywołać niepotrzebnej paniki. W Polsce niebezpiecznie zbliżyły się do tego przekazy informacyjne o świńskiej grypie czy katastrofie w Smoleńsku. Niezwykle ważna jest także rozrywkowość tematu (np. Właściciel zagryza rottweilera), wykorzystanie elitarności (w Polsce – pisanie o USA) albo mówienie o osobach ważnych w życiu publicznym. Warto zaznaczyć, że w latach 90. gradacja poszczególnych elementów była całkowicie odmienna. Liczyły się przede wszystkim ważność, aktualność i intensywność tematu. Dlaczego informacje o celebrytach stały się tak istotne w dzisiejszych czasach? Najwidoczniej wygrywa wrodzony wojeryzm, czyli chęć człowieka do podglądania i plotkowania. Ponadto dla zwiększenia sprzedaży tworzone są tzw. twarze mediów; nastąpiła znaczna marketingizacja życia publicznego. Dla przykładu: „Rzeczpospolita” ma nakład 100 tys. egzemplarzy, kiedy „Fakt” może się pochwalić nakładem na poziomie 450 tys. (sic!). Media dostarczają nam tego, czego sami nie posiadamy. Dobrze widoczne jest to na przykładzie reklam. Czyim życiem żyje się, oglądając telenowele? Na ten temat istnieje teoria gratyfikacji medialnej. W telenowelach na planie głównym mowa jest o potrzebach podstawowych, jak zdrowie, plany, perypetie życia osobistego; jeśli ktoś ma braki w tych dziedzinach, prawdopodobnie stanie się odbiorcą telenoweli. Tak pointując, dr Nowak zakończył swój wywód. On sam niewątpliwie doskonale opanował sztukę zatrudniania słowa. Udało mu się pokazać nam, że język to narzędzie niezwykłe – bardzo plastyczne, ale jednocześnie podatne na manipulację. K.B. • 7.07.2010 • SPOTKANIE Z KATARZYNĄ MICHALAK Radio nie jest w dzisiejszych czasach najbardziej docenianym medium. Wydaje się nieraz, że jego możliwości są, jak na obecne standardy, mocno 32 KRONIKA ROZUMOWANA ograniczone. Niemożność pokazania obrazu, który stanowi podstawę większości przekazów medialnych, rzeczywiście nakłada na nie duże ograniczenia. Czy radio może się jednak obronić? Jakie jego właściwości mogą dawać mu przewagę nad telewizją czy słowem pisanym? Odpowiedzi na te pytania poznaliśmy w trakcie spotkania z Katarzyną Michalak, jedną z najwybitniejszych reportażystek radiowych. Niewielu jest ludzi, którzy mogliby pochwalić się podobnymi osiągnięciami. PRIX ITALIA, PRIX EUROPA, nagroda KRRIT – to tylko niektóre sukcesy. To jednak nie nagrody, a niezwykłość charakteru (oraz, rzecz jasna – głos!) uczyniły z pani Michalak jednego z najciekawszych prelegentów Akademii. Jak sama mówi, radio jest dla niej przede wszystkim spotkaniem. W jej przypadku wszystko zaczęło się od takich właśnie spotkań z Tomaszem Beksińskim, prowadzącym kultowe już dzisiaj audycje w radiowej Dwójce i Trójce. Każde z takich spotkań było – jak opowiadała – długo wyczekiwaną, intymną chwilą. Pierwszym reportażem wysłuchanym przez uczestników spotkania była historia starszej kobiety, która na skutek nieszczęśliwego wypadku wpada do studni i zostaje zupełnie przypadkiem odnaleziona po kilku dniach. Ten krótki materiał stał się podstawą do drugiej opowieści – opowieści o niezwykłych możliwościach radia. Przede wszystkim jednak przekonaliśmy się, jak trudną pracą jest zbieranie nagrań. Bohaterowie często (jak było w tym przypadku) są ze sobą skłóceni i prezentują zupełnie przeciwne wersje wydarzeń. Kiedy indziej są zbyt roztrzęsieni, aby o czymś opowiedzieć i trzeba czekać bardzo długo, nim uda się zdobyć ich wypowiedź. Warto pamiętać też, że inaczej rozmawia się z kimś we własnym domu, inaczej w terenie, a jeszcze inaczej w studio. Na zebraniu materiału jednak się nie kończy. Jak mówiła reportażystka, gdy ma już wiele godzin nagrań, musi zdecydować, co i w jakim celu chce opowiedzieć. Wybiera tylko nieliczne, najlepsze i najbardziej pasujące do kompozycji partie. Zależy jej przy tym, aby przeciwstawiać sobie sprzeczne wypowiedzi. Sama struktura reportażu radiowego przypomina nieco budowę literackiej noweli. Na początku rośnie napięcie, dochodząc do punktu kulminacyjnego, po którym następuje rozładowanie napięcia i refleksja – „słuchacz ma przeżyć katharsis”. W osiągnięciu tego celu reportażyście pomagają liczne możliwości przekazu radiowego – przede wszystkim możliwość ultrazbliżenia, pozwalającego na autentyczne współodczuwanie z bohaterem i wierne, nieprzetworzone 33 KRONIKA ROZUMOWANA oddanie jego emocji. To bohater jest bowiem, według słów pani Michalak, mistrzem – reportażysta zaś występuje jedynie w roli ucznia. Także on jednak wyraża w reportażu siebie: historia, którą opowiadam, jest też historią o mnie samej. Radio, jak żadne inne medium, oddziałuje na emocje słuchacza. Sam dźwięk ma niezwykłą siłę ekspresji, trzeba więc operować nim bardzo delikatnie i ostrożnie. Jak napisał zacytowany przez reportażystkę holenderski poeta: poeta, który trzyma emocje na wodzy, wywołuje więcej emocji niż ten, który krzyczy. Katarzyna Michalak zaprezentowała też słuchaczom kilka innych nagrań – w tym opowieść o człowieku jąkającym się, a także o dziewczynie cierpiącej na mutyzm selektywny. Oba reportaże ukazały ważną powinność dziennikarza – konieczność wyrozumiałości i empatii, niezbędną, by nie zranić bohatera. Niezwykle ważne jest również to, by zapobiec zbytniemu otwarciu się mówiącego. Nie wolno dopuścić do sytuacji, w której opowie on rzeczy, których potem będzie się wstydził. Kradniemy emocje, ale wciąż zbyt mało wiemy. Reportaż radiowy, wbrew pozorom, może operować ogromną paletą środków. W jego przypadku znaczenie ma nawet cisza, która jest jak zero w matematyce i czasami mówi znacznie więcej niż słowa. Dociera głębiej, pozwala metaforyzować, przekazywać prawdy ogólne. Wszystko to pozwoliło słuchaczom w pełni zrozumieć, jak ważnym środkiem przekazu – i w dużej części niezastąpionym – jest radio. Mimo wszechobecności telewizji, nie zanosi się na jego szybki koniec, przynajmniej dopóki pracują w nim artyści dźwięku. Tacy jak Katarzyna Michalak. M.K. • 7.07.2010 • WYKŁAD WOJCIECHA GIEŁŻYŃSKIEGO Wojciech Giełżyński, jeden z najwybitniejszych polskich reportażystów, swoje wystąpienie rozpoczął od przedstawienia tematu wykładu, który brzmiał: „Elementy dziennikarstwa i sztuki reportażu”. Już na wstępie podkreślił, że dziennikarstwo jest sztuką. Według niego każdy dobry dziennikarz powinien posiadać dwie fundamentalne cechy: ciekawość świata oraz pragnienie przekazania czegoś od siebie innym. Następnie nasz gość wymienił elementarne zasady, których powinni przestrzegać młodzi dziennikarze. Należą do nich: – Korzystanie przynajmniej z dwóch źródeł informacji (które powinno się konfrontować); 34 KRONIKA ROZUMOWANA – Autoryzowanie wszelkich cytatów; – Rozsądne korzystanie z udogodnień technicznych – nagrywanie rozmowy zdecydowanie peszy rozmówcę, dlatego powinno się je stosować tylko przy formalnych wywiadach; – Codzienny obowiązek czytania gazet; – Umiejętność wyszukiwania informacji i korzystania nie tylko z internetu, ale także ze źródeł archiwalnych; – Podawanie sześciu elementów każdej informacji (Who, What, Where, When, Why, How). Po przedstawieniu tych podstawowych reguł dziennikarstwa Wojciech Giełżyński pozwolił sobie na rozluźnienie atmosfery. Znany z ogromnego poczucia humoru, przemówił do kobiet siedzących na sali: Wy wszystkie dziewczyny jesteście piękne, dlatego będziecie dobrymi dziennikarkami. Wywołało to oczywiście szerokie uśmiechy na twarzach młodych pań, które z zainteresowaniem słuchały wykładu. Kolejnym etapem wystąpienia Wojciecha Giełżyńskiego były – jak to określił – pewne zasady reportażu. Po krótkiej, ale precyzyjnej definicji gatunku, który nazwał opowieścią o faktach sprawdzalnych, przeszedł do wymienienia wyżej wspomnianych reguł. Oto one: – Nic w reportażu nie może być fikcją. Nigdy nie napisze się reportażu idealnie prawdziwego, ale trzeba zbliżyć się do obiektywizmu, faktu; – Pierwsze zdanie musi przykuwać uwagę (czytelnik czyta pierwsze i ostatnie zdanie i wtedy decyduje, czy czytać cały tekst); – Najpierw należy pisać te fragmenty, które „same przychodzą do głowy”. Dopiero później następuje ich komponowanie w całość; – Powinno się pisać jak najkrótszymi zdaniami. Jednak od czasu do czasu trzeba zastosować długie zdanie, co w kompozycji będzie bardzo interesujące; – Im bardziej dramatyczny jest temat, tym prościej należy go opisywać. Wojciech Giełżyński skrytykował też pewne cechy współczesnego dziennikarstwa. Obecnie redakcje są zamknięte. Nie zapraszają autorów z zewnątrz, co jest niewybaczalnym błędem, nie zapraszają też rozmówców. Praca dziennikarza nie powinna polegać na telefonowaniu z biura, lecz na bezpośrednim kontakcie. Telefonować można po to, aby potwierdzić jakąś informację – dodał Giełżyński. W swoim długim, ale jakże ciekawym wywodzie prowadzący znalazł czas, by odbiec troszkę od głównego tematu rozważań i przytoczył kilka nazwisk, które zalicza do polskich klasyków reportażu. Oprócz Ryszarda Kapuściń- 35 KRONIKA ROZUMOWANA skiego wymienił Wojciecha Jagielskiego (jego zdaniem jest to następca patrona Akademii). Z jego ust padły również takie nazwiska jak Teresa Torańska („mistrzyni wywiadu”) czy Hanna Krall. Wspomniał także o fenomenalnej, nieżyjącej już Barbarze Łopieńskiej, której reportaż „Ulica Brzeska” uważa za najlepszy tekst o Warszawie. Kolejną gwiazdą tegoż gatunku jest, według niego, Olga Stanisławska – jej teksty z Afryki czyta z wielką przyjemnością. Tak że dziewczyny w reportażu są doskonałe – podsumował z uśmiechem Giełżyński. Przyszła pora na kilka rad praktycznych. Nasz wybitny gość polecił młodym adeptom dziennikarstwa założenie własnego archiwum. Jeśli chodzi o zbieranie materiałów do przeprowadzenia wywiadu, to trzeba się dogłębnie przygotować do rozmowy, a samo spotkanie z rozmówcą, przynajmniej na początku, potraktować jak spokojną, luźną pogawędkę. Gromadzenie archiwum jest ważne dla każdego reportera – uzupełnił. Warte zanotowania były też zasady siedmiu czytań, pozwalające na eliminację błędów w tekstach przyszłych reporterów. Oto one: 1) Przeczytanie tekstu jako całości. 2) Eliminacja powtórzeń i skrótów. 3) Eliminacja zbędnych przymiotników. 4) Delikatne skrócenie tekstu (czy tekst nie jest zbytnio rozwlekły?). 5) Eliminacja rymów wewnętrznych. 6) Kompozycja (praca nad kompozycją tekstu). 7) Postawienie sobie pytania: Czy to, co się napisało, jest ciekawe i łatwo trafi do czytelnika? Bardzo ważna, ale ostatnia uwaga Wojciecha Giełżyńskiego brzmiała – Czytajcie poezję! Uczcie się zwięzłości i obrazowości! Po tych słowach nastąpiło... artystyczne zakończenie. Reportażysta wyrecytował dwa utwory Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego – „Zaczarowaną dorożkę” i „Na śmierć Esteriny”. Wprawił tym w zachwyt wszystkich słuchaczy, którzy nagrodzili go burzą oklasków. M.B. • 9.07.2010 • CZAROWANIE SŁOWEM Grażyna Lutosławska, dziennikarka Radia Lublin, postanowiła opowiedzieć uczestnikom Akademii o najbardziej niezwykłej części swojej pracy. Te- 36 KRONIKA ROZUMOWANA matem jej wykładu była magia słowa. Słuchacze mieli okazję dowiedzieć się, dlaczego język ma moc zmieniania świata i w jaki sposób dziennikarze powinni tej mocy używać. Tak naprawdę żaden tekst nie odda treści tamtego spotkania. Większość z tego, co chciała nam powiedzieć Grażyna Lutosławska, przekazała roztaczaną przez siebie atmosferą. W tym przypadku słowa były tylko pomocnym narzędziem. Swoje opowieści Grażyna Lutosławska ilustrowała przykładami z radiowych wywiadów. Każde zdanie, które wypowiadamy, w jakiś sposób zmienia rzeczywistość. Już zwykłe powiedzenie „dzień dobry” jest w istocie machnięciem czarodziejską różdżką, bo ustanawia relację między ludźmi. Magia języka to magia spotkania z drugim człowiekiem; to przyzwolenie, żeby ktoś inny przy pomocy słów wpływał na nasz świat. Właśnie taki cel przyświeca audycjom Grażyny Lutosławskiej. Gromadzą one ludzi, którzy chcą czarować, czyli kształtować wzajemnie swoje spojrzenia na rzeczywistość. W praktyce polega to często na dzieleniu się niepozornymi, a jednak znaczącymi szczegółami z własnego życia. Na przykład pewna słuchaczka opowiedziała o tym, że otoczenie uważa ją za dziwaczkę, bo wstaje o świcie tylko po to, żeby zobaczyć wschód słońca. Jak wielkie musiało być jej zaskoczenie, kiedy chwilę później usłyszała kilka innych osób mówiących, że robią dokładnie tak samo. Czy profesjonalna dziennikarka powinna robić audycje na takie tematy? Czy nie powinna skupić się na realizacji misji mediów i mówić raczej o problemach społecznych? Zdaniem Grażyny Lutosławskiej to jest właśnie jej misja: pokazać, że świat nie jest taki, jak w telewizji. Jak sama stwierdziła, nauczyła się tego od Ryszarda Kapuścińskiego. O katastrofach zawsze będzie głośno. Dobry dziennikarz powinien też ukazywać ludziom świat, w którym nie boimy się, że ktoś da nam w głowę cegłówką za rogiem. Mówienie wyłącznie o problemach nie ukształtuje prawdziwego obrazu rzeczywistości. Dlatego też kiedy Grażyna Lutosławska przeprowadzała wywiad z Barbarą Kraftówną, wolała podyskutować z nią o tulipanach. Nie znaczy to jednak, że jej praca polega wyłącznie na lekkich pogaduszkach. Zbudowanie magicznej atmosfery, w której rozmówca otworzy się, wymaga wiele wysiłku. Czasem wystarczy spojrzeć w oczy i słuchać, ale na co dzień coraz trudniej o autentyczną rozmowę z drugim człowiekiem. Poranna audycja prowadzona przez Grażynę Lutosławską trwa trzy godziny i jest nieustannie przerywana telefonami. Choć dziennikarka zawsze układa wcze- 37 KRONIKA ROZUMOWANA śniej plan, sama przyznaje, że prawie nigdy się on nie sprawdza. Ponieważ słuchacze współtworzą program, prowadząca musi być cały czas gotowa do improwizacji. Jak mówi: Nie można też zapominać o pewnych ograniczeniach tej pracy, takich jak na przykład tempo życia. Ale przecież cała ta poetyckość nie musi w tym zginąć. Otóż chcę państwa zapewnić, że da się uprawiać zawód dziennikarza szybko, ale jednocześnie w swoim rytmie. Czym według Grażyny Lutosławskiej powinien charakteryzować się dobry dziennikarz? Przede wszystkim musi rzeczywiście chcieć dowiedzieć się czegoś od rozmówcy. Może zadawać bardzo proste pytania, pod warunkiem, że będą one miały jakiś cel. Gazety pełne są wywiadów zrobionych przez ludzi, którzy pytają tylko z obowiązku, a temat rozmowy tak naprawdę ich nie interesuje. Być może sukces Grażyny Lutosławskiej wynika między innymi z tego, że lubi swoich rozmówców. Jerzy Ilg powiedział jej kiedyś w wywiadzie, że człowiek zniewolony różni się od wolnego tym, że obwinia za swoje nieszczęścia innych. Właśnie dlatego dobry dziennikarz powinien rozmawiać z ludźmi wolnymi. Frustrat nie przekaże mu nic interesującego, będzie tylko wylewał swoje żale. Z tego wszystkiego, o czym mówiła Grażyna Lutosławska można wyciągnąć jeden wniosek: dziennikarz nie tylko opisuje rzeczywistość, ale również sam ją kształtuje. Z tego tytułu spoczywa na nim ogromna odpowiedzialność. Coś takiego jak dziennikarstwo „niezaangażowane” i „neutralne” nie istnieje. Najlepiej świadczy o tym historia, którą Grażyna Lutosławska opowiedziała w trakcie wykładu. Kiedy zaczęła pracować w radiu, pewien doświadczony dziennikarz wziął ją na stronę i puścił fragment wywiadu. Potem szybko przemontował nagranie i odtworzył je jeszcze raz – tym razem wydawało się, że ta sama osoba wyraziła zupełnie inną opinię niż poprzednio. Tamto wydarzenie utwierdziło Grażynę Lutosławską w przekonaniu, że każdy dziennikarz musi pamiętać, iż w mediach można zrobić wszystko tylko powinno się to robić tak, żeby potem móc spojrzeć rozmówcy w oczy. Być może czarowanie nie jest wcale takie trudne... K.K. Autorzy Kroniki (kolejność alfabetyczna): Maciej Banatowski, Katarzyna Betlej, Diana Byra, Monika Helak, Kacper Kondrakiewicz, Przemysław Kosior SSP, Mateusz Kostecki, Olga Tarasiuk 38 W STOŁECZNEJ SIENNICY EDWARD ZYMAN W STOŁECZNEJ SIENNICY Za stolicę polskiej piosenki uważane jest Opole, za zimową stolicę Polski – Zakopane. Ostatnio przybyła nowa – reportażu. Stała się nią Siennica Różana. Wakacyjna Akademia Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego, wzbudzająca podziw inicjatywa upamiętniająca wyjątkowość zjawiska pisarstwa autora Cesarza i stanowiąca w pewnym sensie przedłużenie jego dzieła, sprawia, że ta nominacja w przypadku Siennicy Różanej na Lubelszczyźnie nie jest nadużyciem. Rzekłbym nawet, iż nie oddaje w pełni rozmachu i znaczenia pomysłu, który zrodził się w głowach dwóch niespokojnych duchów: dziennikarza i wykładowcy Uniwersytetu im. Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, red. Franciszka Piątkowskiego oraz poety i reportera – także absolwenta UMCS, którego los zatrzymał przypadkowo w Kanadzie, Marka Kusiby. Zauroczeni dziełem mistrza reportażu, pisarza wyznaczającego nowe standardy i gatunki, wnikliwego i emaptycznego badacza mechanizmów współczesnego świata, twórcy otwartego na odmienne kultury i doświadczenie cywilizacyjne, respektującego człowieczą odrębność – wymyślili WARRK i stworzyli ją, przy pomocy grupy wspaniałych ludzi, we wsi pod Krasnymstawem. SEN, KTÓRY SIĘ ZIŚCIŁ Z wywiadu zatytułowanego „Która jest godzina świata?”, jakiego Franciszek Piątkowski udzielił Ewie Czerwińskiej (Kurier Lubelski z 25 czerwca br.), dowiadujemy się, że pomysł stworzenia Akademii narodził się po lekturze artykułu o Kapuścińskim opublikowanego 20 maja 2007 r. w Newsweeku. To 39 W STOŁECZNEJ SIENNICY wówczas Piątkowski, dostrzegając absurdalność postawionych nieżyjącemu już reporterowi zarzutów i próbie dezawuowania jego dorobku, doszedł do wniosku, że należy w sposób rozsądny przeciwstawić się sensacyjnym praktykom mediów. Pomyślał o założonej przez Gabriela Garcię Marqueza „Cartagenie”, wędrującej szkole, której kamieniem węgielnym była osoba i twórczość Kapuścińskiego. Koncepcją tą podzielił się z przebywającym wówczas w Polsce Markiem Kusibą, przyjacielem zmarłego pisarza i autorem wielu poświęconych mu tekstów. Sam Marek, w felietonie „Sen o Siennicy”, opublikowanym w Przeglądzie Polskim 8 lipca ub. roku, wspomina o proroczym śnie o szkole reportażu imienia Ryszarda Kapuścińskiego, który równolegle przyśnił się obu panom. Ideę tę Marek nosił w sobie, podobnie jak jego przyjaciel, od dawna. A dokładnie od momentu, gdy przed kilkoma laty, jako wykładowca dziennikarstwa jednej z warszawskich uczelni, uświadomił sobie, że wielu młodych adeptów sztuki reportażu ma dość mgliste pojęcie o pisarstwie swych naturalnych mistrzów. W tym o twórczości Ryszarda Kapuścińskiego. Wśród wielu inicjatyw zmierzających do oddania wielkości tego niepospolitego twórcy znalazły się, co naturalne, mądre, opisujące fenomen pisarstwa autora „Hebanu” publikacje (by wymienić dwa tomy zredagowanych przez Bożenę Dudko „Podróży z Ryszardem Kapuścińskim” czy rzetelne książki Beaty Nowackiej i Zygmunta Ziątka „Ryszard Kapuściński. Biografia pisarza” oraz „Życie jest z przenikania. Szkice o twórczości Ryszarda Kapuścińskiego” pod redakcją Bogusława Wróblewskiego). Wspomniane pozycje (i kilka innych) przynoszą wnikliwy, kompetentny ogląd dzieła i postaci Kapuścińskiego, wyznaczają nowe tropy badawcze, zachęcają do kolejnych refleksji historyków literatury, krytyków i literaturoznawców. Formą upamiętnienia wybitnego pisarza jest niewątpliwie nadanie jego imienia ulicom, placom i instytucjom publicznym. Żadna z nich jednak nie spełnia funkcji najważniejszej: nie tworzy żywego, inspirującego ośrodka, skupiającego młodych adeptów dziennikarstwa i reportażu, którzy będą w swej przyszłej twórczości kontynuować i rozwijać wartości i idee decydujące o wielkości dorobku ich mistrza. INSPIRUJĄCY TESTAMENT Twórcy Akademii postawili sobie zadanie ambitne: zainspirować swych słuchaczy bogactwem myśli zawartych w twórczości Ryszarda Kapuścińskie- 40 W STOŁECZNEJ SIENNICY go, pokazać w praktyce ważność wpisaną w tę twórczość postaw i wartości, których istotę da się sprowadzić do dialogu kultur i cywilizacji, pełnego empatii otwarcia na sprawy innego człowieka, traktowania zawodu reportera jako szczególnego rodzaju misji, która pozwala lepiej zrozumieć dylematy i zagrożenia współczesnego świata. Tak sformułowany testament, pozostawiony współczesnym dziennikarzom przez twórcę „Cesarza”, „Szachinszacha”, „Hebanu”, „Imperium” i innych książek wchodzących w skład podstawowego kanonu światowego reportażu, pragną przekazać młodym, wrażliwym i ciekawym świata adeptom tego pasjonującego zawodu. 10 lipca zakończyła się tegoroczna sesja Akademii, zorganizowana przez Wydział Politologii UMCS we współpracy z Wydziałem Humanistycznym tej uczelni i we współdziałaniu z władzami gminy Siennica Różana, Zespołem Szkół Ministerstwa Rolnictwa i Stowarzyszeniem Miłośników Ziemi Siennickiej. Wzięło w niej udział 50 osób: studenci wszystkich uczelni humanistycznych Lublina, Częstochowy, Uniwersytetu Warszawskiego oraz uczniowie liceów z Biłgoraja, Chełma, Krasnegostawu, Lublina, Poznania i Radzynia Podlaskiego. Podobnie jak w roku ubiegłym, w gościnnych murach Gminnego Ośrodka Kultury w Siennicy Różanej spotkało się z nimi grono wybitnych teoretyków i praktyków reportażu, profesorowie, znani reporterzy i dziennikarze. O słowie scenicznym mówił Janusz Opryński, a warsztaty reportażu prasowego prowadzili Ewa Czerwińska, Marek Miller, dr Paweł Nowak i red. Franciszek Piątkowski. Inauguracji sesji towarzyszył monodram „Cesarz” w wykonaniu Jolanty Olszewskiej z warszawskiego Teatru Dramatycznego i dwa spektakle – „Do piachu” Tadeusza Różewicza i „Ferdydurke” Witolda Gombrowicza w inscenizacji Teatru Provisorium i Kompanii Teatr (w reżyserii Janusza Opryńskiego). Podobnie jak w ubiegłym roku zajęcia uczestników Akademii nie ograniczały się do sal wykładowych, polegały także na reporterskich wędrówkach po gościnnym i obfitującym w ważne tematy terenie. TEN FENOMEN NIEJEDNO MA IMIĘ Choć na wstępie stwierdziłem, że idea Akademii zrodziła się w głowach dwóch osób, Franciszka Piątkowskiego i Marka Kusiby, siennickie zjawisko, którego nie waham się nazwać swoistym fenomenem, niejedno ma imię. Wakacyjna Akademia Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego nie powsta- 41 W STOŁECZNEJ SIENNICY łaby bowiem bez zrozumienia i wsparcia dr Alicji Kapuścińskiej, bez życzliwości, pomocy i wyobraźni gospodarzy terenu: marszałka województwa lubelskiego dr. Krzysztofa Grabczuka, wójta gminy Siennica Różana – Leszka Proskury oraz wielu pracowników miejscowych, sprzyjających działaniom Akademii stowarzyszeń i instytucji. Bez entuzjazmu zaproszonych naukowców i reporterów. Bez zdolnej młodzieży wreszcie, która może uczestniczyć w przedsięwzięciu twórczym, wychodzącym naprzeciw jej zainteresowaniom, pasjom i talentom. Cieszy fakt, że merytoryczny patronat nad Akademią przejął Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej. Podobnie jak cieszy to, że w ramach lubelskiej uczelni, na Wydziale Politologii, od jesieni 2010 zacznie swą działalność Pracownia Reportażu. Po działającym od kilku lat na Uniwersytecie Warszawskim Laboratorium Reportażu i założonym przez dziennikarzy Dużego Formatu (dodatek Gazety Wyborczej) Instytucie Reportażu, będzie to trzecia placówka naukowa zajmująca się nauką sztuki reportażu. W tegorocznej sesji Wakacyjnej Akademii Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego uczestniczyło dwukrotnie więcej uczniów i studentów niż w roku ubiegłym. Ambitni piszący lub pragnący pisać młodzi ludzie traktują udział w jej warsztatach prestiżowo. Dotychczasowe efekty pracy dynamicznie rozwijającej się Akademii budzą uzasadnione nadzieje. Może więc, wbrew kasandrycznym przepowiedniom, wraz ze śmiercią wybitnego pisarza nie zakończyła się epoka misji i posłannictwa w dziejach dziennikarstwa. A przynajmniej w dziejach polskiego reportażu. EDWARD ZYMAN Nowy Dziennik / Przegląd Polski (23.07.2010 r.) 42 REPORTAŻ NIE ZGINIE ANNA KIEDRZYNEK Reportaż nie zginie ROZMOWA Z MAŁGORZATĄ SZEJNERT Pochodzący z „Wyspy klucz” fragment o buttonhooku, małym przedmiocie do zapinania guzików, zapada w pamięć bardziej niż wielkie liczby, statystyki czy znaczące fakty historyczne. Co jeszcze reportaż zawdzięcza szczegółom? Szczegół w reportażu działa jak kamera. Przenosi nas w miejsce zdarzenia, zjawisko zamienia na obraz. Podwójna funkcja buttonhooka – jako instrumentu medycznego, służącego Amerykanom do wykrywania jaglicy u imigrantów na Ellis Island, oraz jako narzędzia, za pomocą którego damy zapinały swoje suknie i buciki – pokazuje ówczesne rozwarstwienie społeczne. Pozwala także zrozumieć dramat inspekcji dokonywanych na wyspie. Natomiast opis cudownie zdobionych buttonhooków firmy Tiffany trochę ten ponury obraz rozjaśnia. W ten właśnie sposób szczegół przesuwa reportaż w stronę literatury. Szczegół miał też w PRL-u zdolność usypiania cenzury. Trudno jest mi dziś w to uwierzyć, kiedy czytam np. pani reportaże ze zbioru „Ulica z latarnią”. Diagnoza systemu komunistycznego, momentami bezlitosna, nie leżała na dnie opisywanych w nich zdarzeń – ona przez nie przeświecała, wręcz biła po oczach. Cenzorzy tego nie widzieli czy nie chcieli widzieć? Był to rodzaj układu. Władza wiedziała, że napięcie społeczne potrzebuje ujścia, więc dopuszczała do niego w sposób kontrolowany. Reportaż świetnie 43 REPORTAŻ NIE ZGINIE się do tego nadawał, bo nie mówił wprost o rzeczach drażliwych, nie bratał się z gatunkami publicystycznymi i drukowały go pisma o skromnym nakładzie, przeznaczone dla inteligencji: „Literatura” czy „Kultura”. Bywało i tak, że władze lokalne pozwalały na publikację takich tekstów, bo schlebiało im, że nie wspierają wyłącznie propagandy. Dlatego w Białymstoku mogły powstać „Kontrasty”. Zresztą to, czego większość reporterów unikała wtedy z powodu swoich przekonań politycznych – mam tu na myśli łączenie reportażu z publicystyką – przetrwało do dziś. Podobnie jak poetyka małego realizmu. Szczegół wiąże tradycję polskiej szkoły reportażu z tekstami, jakie ukazały się po 1989 roku. Jednak w wywiadzie udzielonym Agnieszce Wójcińskiej wspomina pani, że na początku istnienia działu reportażu w Gazecie Wyborczej zafiksowanie się na drobiazgi bardzo wam przeszkadzało. To, co wcześniej dawało wolność, stało się w nowych czasach pewnym ograniczeniem. Jak wyglądał proces jego pokonywania i dochodzenia do nowej formuły pisania? Ale czy rzeczywiście stworzyliśmy nową formułę? Mam wrażenie, że od czasów komunistycznych niewiele się w reportażu zmieniło. Oczywiście, możliwości wyjazdów zagranicznych i zadawania władzom kłopotliwych pytań są nieporównywalnie większe. Ba, wtedy prawie w ogóle ich nie było. Ale cała reszta? Polski reportaż nadal nie formułuje jednoznacznych wniosków, unika ocen, jest zamknięty w formie literackiej i nieco „arystokratyczny”. Takie były teksty drukowane w „Literaturze” i podobne można dziś czytać w Gazecie Wyborczej. Te ostatnie mają na pewno większą energię, są bardziej zwarte i dynamiczniejsze, bo autorzy muszą liczyć się z wytrzymałością czytelnika. Zamiast problemów z cenzurą mamy dziś kłopot z wszechobecnością obrazków, stąd zmiany w sposobie pisania. Nie są one jednak na tyle znaczące, żeby tę ciągłość unieważnić. Na początku lat 90. walczyła pani o to, żeby „Gazeta” nie rezygnowała z reportażu. Czy ta determinacja była spowodowana przekonaniem, że jeśli zniknie on z łamów „Wyborczej”, to wtedy w ogóle może przestać istnieć? Dla mnie obecność reportażu w prasie była czymś oczywistym. Ale równie oczywiste było, że trzeba o niego walczyć. Z punktu widzenia kierow- 44 REPORTAŻ NIE ZGINIE nictwa redakcji jest to gatunek kompletnie nieopłacalny – wymaga czasu, ogromnego nakładu pracy, kosztownych delegacji, zajmuje w gazecie dużo bezcennego miejsca. Ale ja zawsze miałam silne przekonanie, że reportaż jest prasie potrzebny, a ludzi, którzy się nim zajmują, należy chronić. Być może, podświadomie, obawiałam się tego, o czym pani mówi. Reportaż w „Gazecie” jednak ocalał i nikt chyba tego nie żałuje. A jak wyglądały początki? Od razu pojawił się pomysł, by „Wyborcza” drukowała reportaże? Nie, na początku zajmowaliśmy się tylko informacją. Drukowaliśmy to, co mogło sprzyjać wyborom 4 czerwca. Od czasu do czasu zamieszczaliśmy minireportaż o jakimś kandydacie lub kandydatce. Pamiętam, że jeden z takich tekstów zatytułowałam: „Ta pierś jest moja”. Chodziło o to, że jedna z kandydatek nosiła przypięty znaczek Solidarności i ktoś zarzucił jej demonstracyjne obnoszenie się ze swoją przynależnością polityczną. Odpowiedziała na to: Ten znaczek jest mój i ta pierś jest moja! Niektórzy uznali tytuł za lekkomyślny – „Gazeta” stoi przed poważnym zadaniem, jest współodpowiedzialna za wygranie przez Solidarność wyborów, a ja tytułuję tekst tak lekko, trochę nieprzyzwoicie. Argumentowałam, że nie mają racji, bo to jest przecież REPORTAŻ… Jednak czas na prawdziwy reportaż przyszedł później, gdy „Gazeta” zaczęła się rozrastać. Opuściłam na jakiś czas redakcję, bo kończyłam książkę „Śród żywych duchów”. Wtedy przyszła do niej Hanna Krall. Zorganizowała dział i skupiła w nim i wokół niego kilka bardzo utalentowanych osób: Mariusza Szczygła, Wojtka Tochmana, Pawła Smoleńskiego, Lidkę Ostałowską, Włodka Kalickiego, Irenę Morawską… Gdy wróciłam, był już świetnie obsadzony. Szukaliście tematów wspólnie czy każdy robił to na własną rękę? Tematów szukaliśmy wszędzie i przez cały czas. W rozmowach, w prasie codziennej, w listach przychodzących do redakcji. „Gazeta” od początku była otoczona ludźmi, czytelnicy przychodzili do niej z problemami, które nabrzmiewały przez lata. Solidarność także dostarczała wielu pomysłów. Mieliśmy zebrania i na nich obgadywaliśmy to, co każdemu udało się znaleźć. Rozmawialiśmy bez końca o tym, czym warto się zająć, kto ewentualnie powinien napisać dany tekst i dlaczego. Jeśli na przykład pojawiał się temat o bandach 45 REPORTAŻ NIE ZGINIE ulicznych, dostawał go Jacek Hugo-Bader, bo to on miał szczególną zdolność rozmawiania z tymi, którym się nie udało: buntownikami, kryminalistami, ludźmi marginesu… Irena Morawska doskonale czuła się na prowincji. Z kolei Włodek Kalicki umiał wykorzystać reportaż do wielkich tematów historycznych i kulturalnych. A na czym konkretnie polegała pani rola? Na szukaniu tematów i redagowaniu? Tak jak już powiedziałam, cały czas rozmawialiśmy. Moja rola polegała głównie na tym, żeby wszystko przegadać: wybór tematu, technikę pracy i to, o czym ma być tekst. Nie chodziło o stawianie tezy, tylko o zastanowienie się nad tym, czy historia jest ciekawa i warta opisania. Czasami po jednej z takich długich rozmów dochodziliśmy do wniosku, że tematu nie ma i należy szukać dalej. Kolejny etap pracy rozgrywał się już po przywiezieniu przez dziennikarza materiału. I znów: czy coś z tego będzie? A może tematem jest coś zupełnie innego, co zaskoczyło reportera tam, na miejscu? Pisanie także poprzedzały rozmowy – o tym, jak zacząć, jakim językiem się posłużyć, jak skończyć, co pominąć. Nawet podczas redagowania gotowego tekstu zdarzały się radykalne przekształcenia. Pamięta pani reportaż, który takich przekształceń wymagał? Razem z Ireną Morawską pracowałyśmy nad tekstem o młodej Polce, Emilii, przetrzymywanej w niewoli przez włoską pracodawczynię. Irena, po tym jak dostała sygnał, że taka sytuacja ma miejsce, pojechała do Włoch (zna język) i dotarła do tej dziewczyny. Uwolniła ją przy pomocy karabinierów, a potem sprowadziła do Polski. Robota reporterska była wspaniała, ale temat strasznie pachniał melodramatem. Dlatego podczas redagowania zdecydowałyśmy się na jego świadome podkręcenie. Nadałyśmy tekstowi formę ballady. Już sam tytuł: „Jak Emilię z Kalabrii od złej pani wykradłam” obrazuje naszą metodę. Zmrużenie oka zadziałało. Ale musiałyśmy też uważać, by dramat bohaterki nie wyparował z tej ballady i by pozostało w niej silne ostrzeżenie. W recenzji „Buszu po polsku” opublikowanej w „Literaturze” w 1976 roku napisała pani, że Reportaż jest znakiem czasu. Czas mija i reportaż 46 REPORTAŻ NIE ZGINIE mija. Fakt się wykrusza (…). Wykrusza się także komentarz. Najdłużej zostanie to, co najgłębiej sięga człowieka. Co pani zdaniem zostanie z nowego pokolenia polskiego reportażu za 30, 40 lat? Jakich ogólnych prawd udało się dotknąć dziennikarzom Gazety Wyborczej? Jeśli czytelnik sięgnie po te teksty za 30 lat, zobaczy w nich mocny i prawdziwy zapis transformacji ustrojowej. Reportaże z tego okresu nie tylko dokumentują jej radości czy dramaty, ale przede wszystkim uzmysławiają, że nic nie stało się nagle. Przeciwnie: zmiana dokonywała się długo i była dla wielu bolesna. Ten obraz trudno zrekonstruować z pojedynczych newsów, a w reportażu doskonale go widać. Chciałabym wrócić jeszcze na chwilę do tajników pracy reporterskiej. We wstępie do zbioru „Ulica z latarnią” pisze pani: coraz rzadziej zabieram się z zapałem do reporterskiego tematu. (…) Wyobraźnia głuchnie i coraz trudniej o emocje. Czym był wtedy spowodowany ten kryzys? I czy moment znudzenia, zwątpienia jest w tym zawodzie nieunikniony? Wtedy moje zmęczenie wynikało z tego, że pracowaliśmy w warunkach strasznego ograniczenia. Owszem, nam, reporterom, pozwalano na więcej. Musieliśmy jednak szukać odpowiednich historii. Odpowiednich, czyli takich, o których dało się napisać rzetelnie, ale bez prowokowania cenzury. Haftowaliśmy obraz codzienności z najdrobniejszych zdarzeń, wiedząc, że prawie wszystkie wielkie tematy – jak na przykład wybuch w Rotundzie w 1979 roku – są zakazane albo przydzielane zaufanym dziennikarzom w ramach swoistej reglamentacji. Koncentrowanie się na drobiazgach miało swoje dobre strony, dzięki temu ukształtowała się poetyka małego realizmu, o której już rozmawiałyśmy. Ile jednak można? Oczy i palce już bolały od tego haftowania. Chciałam napisać coś naprawdę. Myślę, że stąd wzięło się wtedy we mnie to zmęczenie. A czy dopada ono reporterów tak w ogóle, bez względu na polityczne okoliczności? Oczywiście, że tak. Po pewnym czasie są nie tylko bardzo zmęczeni, ale też obojętnieją i tracą czujność. Sugerowałabym każdemu reporterowi rok przerwy po 10 (najwyżej!) latach pracy. Po to, żeby odbudował w sobie zdolność zauważania tematów. Ale czy to możliwe? Reporterzy prasowi musieliby mieć na to pieniądze, a zarabiają marnie. Nie są celebrytami. Kto chce być celebrytą, musi pożegnać się z reportażem. 47 REPORTAŻ NIE ZGINIE Po publikacji książki Domosławskiego o Kapuścińskim towarzyszący reportażowi przymiotnik „literacki” zaczął budzić podejrzliwość. Pojawiły się głosy mówiące, że jest on sygnałem przyzwolenia na obecność fikcji. Czym jest według pani literackość reportażu? Reporter wykorzystuje środki, które dziennikarzowi informacyjnemu kompletnie nie są potrzebne. Opisuje miejsca i charakteryzuje postaci tak, jak zrobiłby to autor opowiadania czy noweli. Z jedną tylko różnicą: nie ma prawa zmyślać, a pisząc o bohaterze musi zawsze pamiętać, że ponosi odpowiedzialność za każdą umieszczoną w tekście ocenę. Dlatego uczciwi reporterzy, zamiast oceniać, konfrontują informacje i sądy, gromadzą dokumenty, sprawdzają je i weryfikują. Literackość służy wyeksponowaniu efektów tej pracy. Jednak na blogu Mariusza Szczygła można znaleźć fragment, w którym przywołuje ukute przez panią określenie „kłamstwo formy”… Jakie kłamstwo formy? Ja nic takiego nie powiedziałam… To chyba Mariusz sam wymyślił. Ale trzymając się już tego określenia, mogłabym wskazać książkę, która do niego pasuje – byłby to „Cesarz” Kapuścińskiego. Daj Boże, aby każdy umiał tak „kłamać”. Czyli wiadomo już, dlaczego polski reportaż jest literacki. A w jaki sposób przejawia się w nim wspomniana przez panią „arystokratyczność”? W taki na przykład, że dziennikarze w Polsce za mało zajmują się reportażem śledczym, który wymaga docierania do ukrytych informacji, opisuje sprzężenie polityki z biznesem i jest związany z ryzykiem. Marzy mi się taki reportaż, ale z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że rozwój dziennikarstwa śledczego zależy od wieloletnich doświadczeń i ogromnych nakładów finansowych. Czytam teraz „W cieniu świętej księgi” Arto Halonena i Kevina Fraziera. Dwaj dziennikarze dotarli do informacji na temat współpracy kilku najważniejszych światowych korporacji z nieżyjącym już turkmeńskim dyktatorem, Nijazowem. Firmy, które szczycą się własnymi kodeksami moralnymi obiecywały przetłumaczenie i wydanie na Zachodzie napisanej przez niego bełkotliwej „świętej księgi turkmeńskiej”, Ruhnamy. W zamian za ten gest Nijazow zawierał z nimi kontrakty. Halonen i Frazier wykorzystali malowniczy szczegół, jakim jest Ruh- 48 REPORTAŻ NIE ZGINIE nama, po to, aby w fascynujący sposób pokazać proces zdobywania informacji o cynicznych interesach Zachodu z jednym z najokrutniejszych reżimów świata. Pobyty Arto w Turkmenistanie wiązały się z dużym ryzykiem, pracował tam w ścisłej konspiracji. Efekt przechodzi najśmielsze oczekiwania. „W cieniu świętej księgi” powinno być lekturą obowiązkową dla każdego dziennikarza. Mariusz Szczygieł w swojej antologii „20 lat nowej Polski w reportażach” wspomina, jak tłumaczyła pani reporterom na początku lat 90., że ich zadaniem jest rozpraszać lęki, bo czasy są takie, że wielu ludzi się boi. Czy ta funkcja reportażu jest pani zdaniem nadal aktualna? Dziś bym tego nie powiedziała. Wtedy miałam poczucie, że transformacja jest doświadczeniem tak bolesnym dla wielu ludzi, że trzeba ją jakoś oswoić, wytłumaczyć. Ale to już jest za nami. Teraz reporterzy powinni raczej alarmować. O jakich sprawach? Nie trzeba daleko szukać. Czekam na teksty, które rozprawią się z „państwowym” sieroctwem w Polsce. Dlaczego ciągle mamy wielkie domy dziecka? Nie wiem nic o tym, by powstała książka o korupcji całego prawie środowiska sędziów piłkarskich, która poruszyłaby nie tylko kibiców, ale także szerokie grono czytelników. Czekam na książkę, która pokaże, jaki jest stan Kościoła katolickiego w Polsce. Czekam wreszcie na reportera, który spróbuje opisać, jak traktowani są pracownicy w korporacjach i czy zadomowione już w Polsce ogromne koncerny nie mają na sumieniu podobnych grzechów, jakie wyśledzili Arto i Kevin (dowiedzieli się m.in., że istnieje polski przekład Ruhnamy i że stoi za tym prawdopodobnie polski monopolista gazowy PGNiG). Uważam, że potrzebny jest mocny reportaż społeczny, dziś rzadko i niechętnie uprawiany, bo istnieje przekonanie, że czytać ma się łatwo. Reportaż starego typu, ale nadający się do opisania nowych problemów. A jeśli – choć może należałoby zapytać: gdy – rolę prasy przejmie internet? Reportaż nie zginie. Internet jest dla niego doskonałym miejscem. Już teraz powstają rewelacyjne blogi reporterskie, pisane nie tylko przez zawo- 49 REPORTAŻ NIE ZGINIE dowców publikujących w prasie, ale i przez amatorów. Rewelacyjne kawałki. Jeśli znajdą się sposoby na to, żeby odpowiednio je wyeksponować, wtedy o przyszłość reportażu będę całkiem spokojna. Niedawno ukazała się w Polsce książka Yoani Sánchez „Cuba libre. Notatki z Hawany”. To blog odważnej opozycjonistki, ukazujący życie w reżimie Castro, i jednocześnie fascynujący reportaż, który przeczytałam jednym tchem. Z żadnego innego źródła nie dowiedziałam się dotąd tyle o dzisiejszej Kubie. Rozmawiała: Anna Kiedrzynek 50 CZY UDA SIĘ OCALIĆ REPORTAŻ? AGNIESZKA JANIAK CZY UDA SIĘ OCALIĆ REPORTAŻ? WOJCIECH JAGIELSKI, MAŁGORZATA SZEJNERT, WOJCIECH GIEŁŻYŃSKI, MIROSŁAW IKONOWICZ i MAREK MILLER. Prawdopodobnym miejscem spotkania tych nazwisk i osobowości wydaje się wyłącznie encyklopedia lub podręcznik traktujący o reportażu. Okazuje się, że nie tylko. Wszyscy oni, jak i wielu innych, byli gośćmi i wykładowcami drugiej edycji Wakacyjnej Akademii Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego w Siennicy Różanej na Lubelszczyźnie. Program Akademii, lokalizacja, koszta, poziom merytoryczny – mieszanka tych kilku czynników sprawiła, że odbywająca się w dniach 27 czerwca – 10 lipca 2010 roku inicjatywa to perła pośród częstokroć mało interesującej zbieraniny imprez dziennikarskich i pseudo-dziennikarskich. Tym bardziej – a raczej właśnie dlatego – że przyświecającą jej ideą nie jest napchanie kieszeni organizatorów, ale powołanie do życia nowego pokolenia reportażystów. Reportażystów, a więc takich piór, które utrzymają na burzliwej powierzchni polskiego dziennikarstwa gatunek najtrudniejszy i zarazem najbardziej szlachetny – reportaż. Idea godna podziwu, ambitna i bardzo na czasie, bo średnia wieku polskiego reportera prasowego przekracza pięćdziesiąt lat (reportażyści są jeszcze starsi!). Dość wspomnieć, że pierwszy i najwybitniejszy jak dotąd następca Ryszarda Kapuścińskiego, Wojciech Jagielski, urodził się w roku 1960. Jest więc wiele do zrobienia. Redaktor Franciszek Piątkowski – pomysłodawca i organizator Wakacyjnej Akademii Reportażu, cudotwórca i „chuli- 51 CZY UDA SIĘ OCALIĆ REPORTAŻ? gan w dziedzinie kultury” – oraz pozostali organizatorzy i sponsorzy dokonali społem rzeczy godnej najwyższego podziwu. Na przestrzeni dwóch tygodni, urozmaiconych i maksymalnie „wyeksploatowanych”, zaoferowali studentom i licealistom z Lubelszczyzny, a w kilku przypadkach także z innych stron Polski, szereg zajęć rozwijających zdolność pracy słowem. Jak funkcjonuje Akademia? Kluczem do sukcesu jest mariaż teorii i praktyki. W tym roku przeważała teoria, ale była to wiedza najwyższej klasy. Oprócz wspomnianych wyżej tuzów polskiego reportażu, prelekcje wygłosili wykładowcy kierunków humanistycznych Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, pracownicy Radia Lublin oraz reportażyści telewizyjni (ostatnią grupę reprezentowali między innymi Piotr Załuski i Adam Kulik). Gośćmi siennickiej inicjatywy, a także uczestniczkami dyskusji o Ryszardzie Kapuścińskim, były Alicja Kapuścińska, wdowa po „polskim Herodocie”, oraz René Maisner, córka państwa Kapuścińskich. Alicja Kapuścińska jest Honorowym Rektorem WARRK, zaś René Maisner (Zojka), która przebywała w Siennicy Różanej przez niemal cały czas trwania zajęć, stała się właściwie uczestnikiem Akademii, towarzysząc dzień po dniu młodym adeptom dziennikarstwa i biorąc aktywny udział w warsztatach. Podobnie Marek Miller, twórca i wykładowca Laboratorium Reportażu działającego przy Instytucie Dziennikarstwa UW, który pełnił w Siennicy funkcję nie tylko prowadzącego ćwiczenia, ale również moderatora dyskusji i animatora zajęć. Wachlarz tematyczny był w tym roku tak szeroki, jak szeroką dziedziną jest samo dziennikarstwo. Wykłady dotyczące twórczości Ryszarda Kapuścińskiego przeplatały się z prelekcjami traktującymi o pracy korespondenta wojennego, odkrywającymi powiązania reportażu i filozofii oraz naświetlającymi problematykę „nowego dziennikarstwa amerykańskiego”. Fakt, że wśród gości Akademii znalazł się Goffredo Fofi, wybitny włoski intelektualista, eseista i dziennikarz, mówi sam za siebie. A jeszcze bardziej wymowne jest to, że zachwycony nastrojem panującym w Siennicy Różanej nie wykluczył ponownego przyjazdu za rok. Akademii A.D. 2010 towarzyszył chrzest bojowy ARRKI – zbioru reportaży i wywiadów napisanych i przeprowadzonych przez uczestników warsztatów. Pierwsze wydanie to owoc zeszłorocznej pracy, polegającej na wyszukiwaniu tematów, dokumentacji i uformowaniu zebranego materiału w kształt tekstu reportażowego. W tym roku młodzi reportażyści również wyruszyli w teren, odwiedzając mieszkańców Siennicy Różanej i pobliskich wsi, roz- 52 CZY UDA SIĘ OCALIĆ REPORTAŻ? mawiając z nimi, testując swoją spostrzegawczość i wrażliwość na los drugiego człowieka. Efekty tych działań poznamy za dwanaście miesięcy, gdy światło dzienne ujrzy drugie wydanie ARRKI. Nie sposób zakwestionować ogromnego znaczenia samodzielnej pracy z tekstem – stanowi ona najskuteczniejszą metodę wyrobienia umiejętności warsztatowych. Jednak bardzo istotne wydaje się również to, że uczestnicy Wakacyjnej Akademii Reportażu zyskali możliwość bezpośredniego zetknięcia się z wielkimi reporterskimi osobowościami. Refleksje dotyczące zawodu dziennikarza płynące z ust Wojciecha Jagielskiego czy Małgorzaty Szejnert, okazja do zadania im pytań, do rozmowy – wszystko to sprawiło i ciągle sprawia, że udział w Akademii może się stać przepustką do dziennikarstwa najwyższej klasy. Ale tylko dla tych, którzy zechcą wykonać w tę stronę nie kilka czy kilkanaście, ale kilkadziesiąt tysięcy kroków. Bo reportaż to nie jest „zwykłe” pisanie. To trening wrażliwości i wytrzymałości psychicznej, nierzadko też fizycznej. To także sprawdzian dla naszego człowieczeństwa, bo – jak mówił Ryszard Kapuściński – dobry dziennikarz musi być przede wszystkim dobrym człowiekiem. Czy polscy dziennikarze obywatelscy sięgają po gatunek, który – używając terminologii „ekologicznej” – powinien zostać wzięty pod ochronę? Czy czytają reportażystów – nie tylko chcących, ale wręcz zmuszonych u progu XXI wieku pisać książki, bo media masowe reportażu nie lubią, bo w niego nie inwestują? Dziennikarstwo to okno na świat – zarówno dla uprawiającego ten fach, jak i dla korzystającego z owoców dziennikarskiej pracy. Oknem najszerzej otwartym, opisującym ów świat w sposób wieloaspektowy i przy użyciu najszerszej palety barw, jest właśnie reportaż. Czy przetrwa? Jeśli nie, to dlaczego? Jeśli tak, w jaki sposób uda się go zachować, ożywić? Redaktor Franciszek Piątkowski powiedział w trakcie trwania Akademii, że wierzy, iż kiedyś będzie mu dane czytać książki uczestników WARRK. Nikt nie jest w stanie przewidzieć przyszłości, nawet najbardziej wrażliwy i przenikliwy reportażysta. Ufam jednak, że słowa pana Franciszka okażą się prorocze, a epoka szybkości i płytkości nie uśmierci piękna reportażowego spojrzenia na rzeczywistość. AGNIESZKA JANIAK wiadomosci24.pl (11.07.2010 r.) 53 W SIENNICY I OKOLICY MAGDALENA CZARNECKA, AGNIESZKA KIDA Błoto na gościńcu wspomnień Droga była fatalna, buty grzęzły. A przecież buty to był wtedy luksus. Janek, ubrany w spodnie w kant i białą koszulę, przeskakiwał kałuże z nadzieją, że na potańcówce u Dzika będzie Jańcia. Ona teraz uczona, ale podobno wraca na wieś. Znał ją jeszcze ze szkoły, sprzed wojny. Była ładna, grzeczna i pracowita. A do tego mieszkała po sąsiedzku. Miała piękne, błyszczące oficerki, a przecież wiadomo, że każda szanująca się panna powinna je nosić. Kiedyś nawet w takich butach nie doszłaby do remizy. Wozy nie dojeżdżały do kościoła. Najgorzej było na wiosnę, kiedy przychodziły roztopy. Nie dało się przejechać. Zaraz po wojnie, tej pierwszej, Siennica Królewska była wsią planowaną. Stodoły miały stać po jednej stronie drogi, trochę dalej były stawy. Po lewej stronie nic nie budowano. Chodziło o nowoczesność. W 1938 roku powstała pierwsza utwardzona droga. Po wojnie dobudowano chodnik, pomimo że planowano to o wiele wcześniej – już w 1938. Na początku wsi stała szkoła, a obok niej karczma. Prowadził ją Żyd, który mieszkał w Siennicy z całą rodziną. Reszta Żydów mieszkała w Zagrodzie, to była właściwie ich wieś. Często przychodzili do Siennicy czy Maciejowic. Sprzedawali ryby, czasami szyli na zamówienie. Mówiło się, że Żydy to mają fach w ręku. Janek uśmiechnął się na myśl o skrojonych przez nich spodniach, które nosił przez wiele lat. Pamiętał z opowieści, że przed wojną w Siennicy byli sami katolicy, ale już dalej – tam, przy Wierzchowinach – osiedlili się prawosławni Ukraińcy. Kiedyś widział, jak podczas ich święta odbywały się tak zwane „wodukrzty”, jeden z ich księży rozebrał się i wskoczył do zimnej rzeki. Gdy wyszedł, dwaj inni okryli go kapotą. Poza tym słabo ich pamiętał, w końcu mieszkali w innej wsi. Należy 54 W SIENNICY I OKOLICY pamiętać, że kiedyś komunikacja była inna. Żdżanne czy Maciejów to było już daleko. Janek pragnąłby pamiętać dzieciństwo jako przyjemny okres życia, ale tak naprawdę było bardzo biednie. Na wiosnę kończyły się kartofle i jego rodzina nie miała co jeść. Dzieci rodziły się jedno po drugim. Owijano je w białe płachty i niesiono do kościoła. Tak wyglądał chrzest. Przed wojną sytuacja chłopów była ciężka – pan ściągał podatki, księża straszyli piekłem. Kiedy mróz ścinał rzeki, w domu robiło się przeraźliwie zimno. Janek przypomniał sobie, jak chcieli im zabrać ostatnią maszynę do szycia, na której matka szyła koszule dla sąsiadów. To była wielka tragedia. Siostra Janka wypadła z chaty i zaczęła okładać wałkiem komorników. Sąsiedzi długo wspominali te wydarzenia, podśmiewując się trochę. Janek pamiętał marne chatki kryte słomą, z trzema lub czterema oknami. Nie miały nawet podłóg. Co sobotę matka rozrabiała glinę i malowała klepisko. Zagroda budowana była na planie koła. Oborę i stodołę zbijano z nieheblowanych desek. Zimą domy ocieplano suchymi liśćmi, nagrabionymi w lesie. Chłopi zatykali nimi szpary w ścianach. Spano na łóżkach okrytych siennikami. Na dzień się je zsuwało. Jedzono głównie produkty mleczne, ponieważ każdy gospodarz miał przynajmniej jedną krowę. Janek pamiętał śniadania, na których obowiązkowo było mleko z olejem. Janek, młody chłopiec, chodził z woreczkiem rzepaku do młyna. Żyli bardzo skromnie. Chociaż u Janka było jakoś lepiej, każdy miał swój talerz. We wsi obok chłopi jadali z jednej misy. Jako dziecko więcej czasu spędzał na pastwisku. Pasał gęsi, później krowy. Starsi chłopcy wyręczali się młodszymi. Bili ich i zaganiali do pracy. Sami leżeli pod lasem i grali w karty. Kiedy Janek był jeszcze dzieckiem, ludzie żyli zupełnie inaczej. Byli ze sobą blisko. Wieczorami szło się do sąsiadów, żeby przyjemniej spędzić czas. Baby siedziały na progu, darły pierze i śpiewały. Janek razem z innymi dziećmi bawił się w kącie i słuchał pieśni. W co się bawił? Prawie w ogóle nie miał zabawek. Ulubiona gra Janka polegała na popychaniu fajerki kijem. Brało się z kuchni fajerkę, czyli metalowe kółko z paleniska. Przywiązywało się je do kawałka kija i toczyło po podwórzu. Grali też w pikora. Dzieci malowały koło na ziemi. Jeden z chłopców, zwany pikorem, wbijał zaostrzony kij w środku okręgu. Reszta miała za zadanie go przewrócić. Zadanie pikora polegało na obronie kija. To była bardzo niebezpieczna gra, można było sobie wybić oko. Więcej zabawek miała córka dziedziców – Koszarskich. Celina, dziewczynka, która pracowała u państwa razem z całą rodziną, opowiadała Jankowi 55 W SIENNICY I OKOLICY o życiu we dworze. Pan był podobno okrutny dla chłopów i nie umiał gospodarzyć. Konie mu zdychały, bo nie dbał o nie odpowiednio. Całe dnie spędzał na polowaniu w pobliskim lesie. Wszystkie pieniądze przegrywał w karty. Kazał do siebie mówić „Proszę Jaśnie Pana” i całować w rękę. Celina bawiła się z jego córką. Pani też była dla niej dobra. Kiedyś poczęstowała ją bułką z rodzynkami. Koszarscy nie byli zbyt zamożni. Pani miała tylko dwie pokojówki – do sprzątania i palenia w piecach. Była jeszcze gosposia, która gotowała i nakrywała do stołu. Kiedy przyszli Niemcy, Koszarscy uciekli. Okupanci zajęli dworek, ale nie wypędzili chłopów, którzy mieszkali nieopodal. Byli dla nich niekiedy bardziej wyrozumiali niż Koszarscy. Na czas wypłacali im pieniądze i rozdawali materiały na ubrania. Na krótko przed wojną Janek zaczął uczęszczać do szkoły. Chodził tam na bosaka, z butami przewieszonymi przez ramię. Później stał w sieni i przestępował z nogi na nogę z powodu zimna. Tam także było jedynie klepisko. Cztery klasy uczyły się razem. Czytano „Ster”, jedyną książeczkę, którą wydawano w Krakowie. Jedna nauczycielka wykładała wszystkie przedmioty. Jak zaczęła się wojna? Dla Janka od krzyku ojca. Wbiegł nad ranem do izby i zawołał: Janek, bierz krowy i uciekaj do lasu! Chłopiec posłusznie wykonał polecenie. Był tak przestraszony, że nawet o nic nie pytał. Po drodze spotkał kolegę i razem schowali się w zaroślach. Martwił się o matkę, która od miesięcy leżała zmorzona jakąś tajemniczą chorobą. Wkrótce w chacie Janka zamieszkał felczer – Żyd Jojna. Dogadał się z ojcem; w zamian za schronienie miał czuwać nad chorą. Przyniósł ze sobą dwie pękate walizeczki, które później zakopał w ogrodzie. Był rok 1939. Tak zaczęła się druga wojna światowa w Siennicy. Później miejsce Jojny zajęli Niemcy. Kilkakrotnie stacjonowali we wsi. Rodzinny dom Janka był najlepszy – murowany i kryty blachą. Przypadł więc oficerowi. Chłopak podpatrywał żołnierzy, jak doją krowy i piją jeszcze ciepłe mleko. Ojciec jakoś się z nimi dogadał, bo przez sześć lat był w austriackiej niewoli. Niemiecki generał tłumaczył mu, że polityka wschodnia jest błędna. Powinni wrócić tutaj z pieniędzmi: Nie trzeba było o Polskę walczyć, ale Polskę kupić. W latach czterdziestych bano się band UPA, które szalały na Wierzchowinach. Chodziły słuchy, że mogą napaść na Siennicę i Maciejów. Mężczyźni gromadzili się na gościńcu z siekierami i widłami. Na szczęście skończyło się na plotkach. W pamięci Janka pozostało kilka bolesnych wspomnień. Pewnego dnia miał przewieźć furmanką urzędnika – Sosnę. Wtedy to widział jak zabito Jerzaków- 56 W SIENNICY I OKOLICY nę. Miała kochanka z granatowej policji. On chciał wystąpić z tego ugrupowania, jak tylko zorientował się, co oznacza taka służba. Razem uciekli, ale dziewczyna wróciła, żeby wyrobić sobie dowód. Ukrainiec Kobylak dał cynk Sośnie i ją złapali. Janek z Banachem widzieli, jak Sosna i jego pomagier prowadzą kobietę pod ręce. Zatrzymali się, żeby zapalić papierosa. W końcu Sosna sięgnął po pistolet i strzelił. Zwłoki wrzucili do dołu, który kazali wykopać robotnikom pracującym koło mostu. Znaleźli torebkę Jerzakówny, wyjęli puder. Obsypali nim ciało, śmiejąc się głośno. Innym razem Janek pasł krowy pod lasem, kiedy drogę zastąpili mu Niemcy. Partyzantów tu ni ma? – jeden z nich spytał go po polsku. Janek odpowiedział im, że nie wie. On przecież tutaj tylko pasie krowy. Wiedział, że gdyby się nie zatrzymał, zostałby zastrzelony. Kiedy rozpoczęła się wojna, miał skończone sześć klas szkoły podstawowej. Potem okupant wydawał specjalny program, w którym nie było nawet wzmianki o Polsce. Niemcy rozdawali go miejscowej ludności. Ze szkoły zniknęły niektóre przedmioty: geografia, historia, język polski. Dlatego organizowano „tajne komplety”. W Siennicy Różanej w tajemnicy przed Niemcami przerabiano program gimnazjum, organizowano matury. Wszystko skończyło się, kiedy pewnego dnia do klasy wpadł jakiś przestraszony mężczyzna i krzyknął: Niemcy są koło kościoła, pytają, gdzie jest szkoła! Dzieci szybko rozbiegły się po wsi, a nauczycielka spaliła podręczniki. Kolegę Janka z sąsiedniej wsi – Staśka, zabrali na roboty do zachodnich Niemiec. Ciężko pracował, ale dostawał jeść aż pięć razy dziennie. Nie mógł się nadziwić, że tam się tak dobrze ludziom żyło, a w Polsce taka bieda była. Zupełnie inny świat...Każdy miał własny nóż i widelec. Młode lata spędził jako parobek w niemieckim gospodarstwie. Rąbał drewno, orał. Pewnego dnia pracował za długo. Gosposia wyzwała go od durniów. Powiedziała, że jak nie odpocznie, to się zamęczy. Kiedy pojawili się Amerykanie i ich wyzwolili, postanowił wrócić do domu. Opiekował się schorowanymi rodzicami, bo siostra i bracia poszli w świat. Mógł skończyć szkołę, ale jak by ta nauka wyglądała? On, kawaler, z dziećmi miał w klasie siedzieć? Kilka lat później przyjechał z Niemiec jego znajomy, Józek, przywiózł ze sobą żonę. Stasiek właśnie pracował na podwórku. Wstydził się tego, że jest brudny, więc się schował. Józek zapukał więc do sąsiada i zapytał: Czy jest Stasiek? Nie ma go, wyszedł – odpowiedział sąsiad. Niech mu pan powie, że tutaj był jego kolega i będzie na niego czekał na końcu Siennicy. Stasiek umył się i poszedł na spotkanie. A tam stół zastawiony, Józek czekał na niego z prezentem. Stasiek myślał, że 57 W SIENNICY I OKOLICY to czekolada. Dopiero w domu rozpakował pudełko. Zobaczył złoty zegarek. Łzy zakręciły mu się w oczach. Kolega miał skończone tylko trzy klasy podstawówki, a tak się urządził... Stasiek pożałował, że nie wrócił do Niemiec. Ale nie mógł przecież zostawić matki i ojca samych na gospodarstwie. Po wyzwoleniu w 1944 wrócił Jojna i odkopał walizeczki. Powiedział przy tym: Dokąd będą żyć moje dzieci, dotąd będą wdzięczne za przechowanie. Rok później był już prokuratorem na procesie członków NSZ w Krasnymstawie. Wszyscy zostali skazani na karę śmierci. Najmłodszym z nich był dziewiętnastoletni chłopak o kruczoczarnej czuprynie. Jego włosy zaczęły szarzeć, jak tylko odczytano wyrok. Patrzajcie ludzie, on siwieje! – zawołał sędzia. Oskarżyli też znajomego Janka – Miglanca, ale ten trafił na roboty do kopalni. Po kilku latach objęła go amnestia i wyszedł. Czarnowłosy chłopak zginął na pewno. Później wiele się zmieniło. Uroczystości kościelne zostały zastąpione państwowymi. Niektórym żyło się lepiej, inni narzekali, że przed wojną to były złote czasy. Ale dla kogo złote? Dla zamożnych. Prostych ludzi straszyli piekłem. Po wyzwoleniu tępiono bogatych chłopów – kułaków. Takich jak ojciec Janki, który miał aż dziewięć hektarów. Chciała zdawać na akademię medyczną i była pewna, że się dostanie. Miała przecież prawie same piątki, a tylko dwie czwórki – z muzyki i wprowadzenia do filozofii. Na egzaminie wstępnym odpowiedziała na wszystkie pytania. Dostarczyła potrzebne dokumenty, w tym zaświadczenie o majątku rodziców. W końcu wywiesili listy. Na próżno szukała swojego nazwiska. W dziekanacie powiedzieli: koleżanko, zdaliście egzamin, ale zabrakło miejsc. Z płaczem wróciła do domu. Brat pocieszał ją, jak tylko umiał. Tłumaczył, że może jeszcze dostać się na KUL, tam nie biorą pod uwagę pochodzenia studentów. Janka dowiedziała się, że dzieci przedwojennych policjantów, wojskowych i bogatych gospodarzy nie mają wstępu na państwowe uczelnie. Dlatego też postanowiła studiować historię na KUL-u, chociaż przedmioty humanistyczne mniej ją interesowały. Chłopów dziwiły zmiany administracyjne. Nagle kazano pisać „Krasnystaw” zamiast „Krasny Staw”, tak jak było dawniej. Nie wszystkim spodobał się nowy herb. Przecież Siennica ma własny znak – herb Poletyłów, można go znaleźć w kościele na witrażach. Przedstawia trzy klucze i koronę. Legendy i podania były wciąż żywe. Ludzie pamiętali dawne opowieści. Chociażby takie: Od domu do domu chodzą dusze zmarłych. Pukają i pytają domowników: Śpicie? A kiedy dzieci odpowiedzą: Śpimy, duchy odpowiadają: To śpijcie na 58 W SIENNICY I OKOLICY wieki. Każdy, kto usłyszy takie pytanie, musi zginąć. W Maciejowie pochowano małżeństwo, które umarło na cholerę. Na ich grobie wyrósł bez, ale nie wolno było zbierać jego kwiatów. To miejsce uważano za nawiedzone. Czarny kot przynosił nieszczęście. Janek spotkał go osobiście. Wybierał się na próbę przedstawienia „Chata za wsią”, które prowadził Stanisław Orzech. Umówił się z paroma dziewczynami. Pojechał rowerem. Przy starym cmentarzu zaczął ścigać go czarny kot. Biegł za rowerem i zniknął dopiero przy samotnej wierzbie. W drodze powrotnej kot gonił go znowu, ale zawrócił do cmentarnej bramy. I to nie jest żadna bujda. Sąsiad Janka, Michał Kijana, też widział dziwne rzeczy na cmentarzu. Wracał wtedy od panny, była księżycowa noc. Przy murze bawiło się dwoje dzieci. Zawołał do nich, ale one nie odpowiedziały. Zupełnie jakby go nie zauważyły. Michałowi włos się zjeżył na głowie. Dzisiaj prawie nic nie zostało ze starego cmentarza. Wśród chwastów można znaleźć tylko kilka nagrobków. Stoi tutaj także kaplica, zbudowana przez rodzinę Biełanów. Niektóre przesądy wiązały się ze szczęściem i dobrobytem. Kiedy przychodziła Wielkanoc, gospodarze spieszyli się na rezurekcję. Temu, kto pierwszy zajechał do kościoła, chwast nie rósł w polu. Czas wolny spędzało się w remizie na tańcach. Tutaj ani bieda, ani złe duchy nie miały wstępu. Młodzi przychodzili w grupach albo w parach. Nikogo nie można było zostawić samego. Bawili się przy pełnym świetle. Nad wszystkim czuwał Józef Dzik, który przez długie lata organizował występy, śpiewy i tańce. Prowadził też orkiestrę dętą. Jego wychowankami byli sołtys i inny znany muzykant – Józef Kuś. Na świętego Jana zabawa była wyjątkowo huczna, tańce przy ognisku trwały aż do białego rana. Na wesele zapraszał drużba. Były prezenty, korowaj. Pierwszego dnia wykupowało się pannę młodą. Orkiestra grała i chodziła z tacą między gośćmi. Każdy dawał tyle, ile mógł. Dla młodych specjalnie przyozdabiano bryczkę, za nimi jechały furmanki. Drugiego dnia robiono poprawiny. Codzienne obowiązki mogły poczekać. Wszyscy bawili się do upadłego. Chociaż tego jednego dnia nie martwili się tym, co przyniesie jutro. Magdalena Czarnecka, Agnieszka Kida Reportaż powstał na podstawie wspomnień kilku najstarszych mieszkańców Siennicy Różanej oraz okolicznych miejscowości. Zdarzenia oraz 59 W SIENNICY I OKOLICY wspomnienia zostały połączone, by uzyskać spójny obraz Siennicy na przestrzeni lat. Dziękujemy osobom, które udzieliły nam wsparcia i pomogły w odszukiwaniu informacji. Serdeczne podziękowania należą się pani Irenie Zarazie, która wykazała się niezrównaną cierpliwością oraz znajomością gminy. To dzięki niej odnaleźliśmy osoby, które pamiętały Siennicę lat dwudziestych. Oczywiście największe podziękowania należą się bohaterom reportażu, którymi są: Zygmunt Mazurek, Aniela Pawlicha, Marian Jakubiec, Stanisław Kubina, Celina Bogusz oraz Sabina Zając. Ten reportaż to ich zbiorowa pamięć. 60 W SIENNICY I OKOLICY MAREK SZYMANIAK Wywiercić przełom Wiertnię stawia się szybko. Wystarczy kilka dni, aby w szczerym polu zbudować trzydziestometrową wieżę. Ogromne ciężarówki przywożą kolejne elementy konstrukcji. Baza zapełnia się zagranicznymi specjalistami. Wioska nagle zaczyna tętnić życiem i huczy od plotek. Jedni się cieszą, drudzy zazdroszczą. Wszyscy mają nadzieję na zmiany i lepsze czasy. W końcu, jeśli badacze dokopią się do gazu, zyskają wszyscy. CZYM JEST GAZ ŁUPKOWY? To taki sam gaz, jaki pali się w naszych kuchenkach. Tajemnica polega na jego wydobyciu. Większość światowych złóż gazu wydobywa się ze zbiorników w warstwie skał, w których gromadzi się gaz. Wystarczy dowiercić się do zbiornika, a ciśnienie samo wypchnie gaz. Z łupkami jest inaczej. Gaz jest ukryty w niewielkich szczelinkach skał. Gazownicy najpierw wykonują wiercenie w pionie. Potem do gotowego otworu wprowadza się urządzenie, które drąży w poziomie. Do takich kanałów wstrzykuje się pod wysokim ciśnieniem mieszaninę wody, piasku i odrobiny chemikaliów. Mieszanka tworzy w warstwie skalnej siatkę kanalików. Na koniec wystarczy wypłukać mieszaninę, a kanalikami uwolni się gaz. Pod koniec kwietnia 2011 roku amerykańska Agencja Informacji Energetycznej ujawniła, że Polska jest największym posiadaczem gazu naturalnego w Europie. Według niej, możliwe do eksploatacji złoża gazu łupkowego w Polsce sięgają 5,3 bln m3. Zasoby te wystarczyłyby na blisko 400 lat obecnego zapotrzebowania. Gdy prognoza się sprawdzi, możemy stać się nie tylko samowystarczalni energetycznie, ale możemy też na sprzedaży gazu z łupków zarabiać. 61 W SIENNICY I OKOLICY NADZIEJA ZAKOPANA POD ZIEMIĄ Wiertnia pracuje dzień i noc. Świder wkręca się w ziemię nawet w niedziele i święta. Po kilku miesiącach zachodni badacze zabierają próbki. Robotnicy szybko składają wieżę wiertniczą i jadą wiercić dalej. W ziemi zostaje zakręcony ogromnymi śrubami odwiert, na wszelki wypadek zakopany kilka metrów pod powierzchnią. Lepiej, żeby nikt go nie zaorał. Poza blisko dwukilometrowym otworem w głąb ziemi, w wiosce zostaje też nadzieja. – Jakby nic nie znaleźli, to by go przecież zasypali. Zostawili, bo wrócą wiercić – mówią mieszkańcy. Takich dziur w województwie lubelskim badacze z różnych zagranicznych firm zostawili kilkanaście. Jedną z nich w Siennicy Różanej. Drugą w Krynicy koło Krasnegostawu. Po kilku miesiącach ciągłych kursów wielkich ciężarówek i srogiej zimie – droga w Siennicy Małej jest dziurawa jak durszlak. Bez obawy o auto można nią jechać nie więcej niż 20 km/h. Przy drodze, która zimując czekała na obiecany remont, stoi znak ostrzegający o przełomach. Trawniki zazieleniły się świeżą trawą. Wierzby wypuszczają bazie, a w ogrodach na żółto kwitnie forsycja. Przed białą drewnianą chatą w Siennicy Małej bawią się dzieci. Opiekuje się nimi starsza kobieta. Po chwili cała trójka znika w domu. Pukanie w drewniane drzwi nie przynosi rezultatu. Nikt nie otwiera. Próbuję zawołać gospodynię przez płot, ale nie mam szans z psem. Zbyt głośno szczeka. W końcu się udaje. Wchodzimy do środka. Razem z nami dwoje wnuków, których „na tygodniu” podrzucają do babci rodzice. – Rozbierajcie się, już! Dzieci, do domu i się rozbierajcie – mówi Maria Jeleń, która jest sołtyską już od 15 lat. – Wnuczka chodzi do szkoły. Wnuk ma dopiero 4 lata. Dzieci nie dają spokoju. Ciężko je upilnować. Chłopiec to wodę by podpalił. Nie usiedzi – skarży się sołtyska. – Odwiert? – pyta. Nie ja pierwszy zadaję jej to pytanie. – To był jeden wielki szyb. Jakby teraz tam pojechać, to nie ma śladu. Wszystko jest zasypane. Jak byłam jeszcze taka młoda panienka, to już były jakieś badania przeprowadzane, więc może to. Wtedy to było pod kątem węgla, a nie gazu. Jeździli tu ciężarówkami kilka miesięcy. Zepsuli drogę od samego Krasnegostawu do końca Siennicy Małej. Dziury teraz, że ciężko przejechać – mówi. Żadnej dziury nie ma za to w nowej drodze prowadzącej do wiertni w Krynicy. Firma ExxonMobil Exploration utwardziła gminną drogę tak, że jedzie się po niej jak po stole. Miejsce odwiertu widać z daleka. Dokładnie otoczone siatką, oznaczone zakazującymi wstępu tablicami, robi wrażenie. Za 62 W SIENNICY I OKOLICY kratami, na środku wybetonowanego placu, stoi zawór. Stróż pozwala mi się mu przyjrzeć i zrobić zdjęcia. Potem zaprasza do kanciapy. Zbigniew Chmielewski, oprócz stróżowania, jest też sołtysem Krynicy. W wiosce żyje 116 osób. Młodzi wyjechali za granicę. Część wróciła i liczy, że gdy znów zaczną wiercić, będzie dla nich praca. – Liczą, że tu jakaś praca czy korzyści jeszcze będą. Wszyscy mają taką nadzieję. Ci, co teraz pracowali, sześć osób, to pojechali z firmą na dalsze odwierty. Mamy nadzieję, że będzie tu jakiś kolejny odwiert – mówi Chmielewski. Pierwsze wiercenie sięgało podobno blisko 4 tysięcy metrów w głąb ziemi. Teraz inni badacze mają robić odwierty nie pionowe, a poziome. Exxon dobrze żyje z mieszkańcami. – Zorganizowali paczki dla dzieci na Mikołaja. Przekazali odblaski dla dzieci z Krynicy. Przedszkola w Krupem też je dostały. Badania wody zrobili przed odwiertem. Dbają bardzo o bezpieczeństwo i środowisko. Nie można im nic zarzucić. Wszyscy staramy się, jak możemy, żeby dobrze żyć z nimi, w jak najlepszych stosunkach. Firma utwardziła gminną drogę we własnym zakresie i nawet, jak nic nie znajdą, to już dla nas zostanie. Już mamy korzyści – mówi zadowolony. Sołtys kieruje mnie do właściciela działki, na której stanęła wiertnia. Wracam do wioski. Pytam przypadkowo spotkanego mężczyznę o Mariana Jabłońskiego, który wydzierżawił swoje pole badaczom. Bez chwili namysłu wskazuje mi drogę. – Ten to ma szczęście, jak w totolotku. Też bym oddał swoją działkę. Nic robić nie trzeba, a forsa sama płynie – rzuca na koniec. Jabłoński nie wygląda jednak na przejętego tym, co się stało na jego polu. Przerywam mu pracę, więc rozmawiamy krótko na podwórku. – Ludzie to zaraz myślą, że to jakieś wielkie pieniądze. Oni doskonale znają rynek. Nikt nie da więcej niż tyle, ile można zarobić na uprawie. Dobrze będzie, jak coś znajdą. Teraz to nie ma się czym emocjonować. Dobrze, że chociaż zimą drogę odśnieżali, to tyle wszyscy skorzystaliśmy – mówi Jabłoński. AGRARNY TOTOLOTEK Działka, na której przez dwa miesiące wiercono w ziemi w Siennicy, to własność trzech braci. Gmina poinformowała ich, że będzie możliwość badań na ich terenie. Wszystko zaczęło się jesienią 2010 roku. – Zapłacili za dzierżawę, za rekultywację. A tyle czasu leżało ugorem. Zapłacili za to i rurka siedzi tam w ziemi teraz zakopana i czeka, czy coś się wydarzy. No i my też czekamy 63 W SIENNICY I OKOLICY – mówi Zbigniew Manachiewicz, który specjalnie przerwał świniobicie, aby ze mną porozmawiać. – Nie było z nimi żadnych negocjacji. Zapłacili dwa i pół złotego za metr kwadratowy na okres wegetacji roślin. Zapłacili i robili swoje. Potem teren wyrównali. Teraz mamy już zasiane – mówi. To, co badacze odkopali, jest tajemnicą nawet dla braci. We wsi krążą różne wersje. Pewne jest, że zabrano próbki do analizy. Braciom nie powiedziano ani czy gaz jest, ani kiedy powiedzą, czy jest. – Rurka jest zatkana pod ziemią. Jeśli coś będzie atrakcyjnego, to przyjadą. Jak coś odkryją, to pewnie będą odkupywać działki. Możliwe, że wcześniej będą jeszcze coś badać i wiercić – mówi Zbigniew, który jest budowlańcem. Chwali się, że potrafi postawić dom od fundamentu do wykończenia wnętrz. Jego brat Mariusz też jest budowlańcem. Prowadzi własną firmę. – Mają być jeszcze trzy odwierty. Podobno będą pogłębiać te, które już są. Ale kiedy to może być? Nie wiadomo. Może rok, może dłużej – tłumaczy Mariusz. Kiedy we wsi pojawili się badacze, zawrzało od plotek. Choć bracia nie mieli najmniejszego wpływu na to, którą działkę zachodni specjaliści wytypują do wierceń, to i tak wszyscy im zazdroszczą. – Ludzie we wsi niewiele wiedzą, a gadają. Jeden powtarza do drugiego. Drugi do trzeciego i tak powstają historie. Zawiść się pojawia, bo to akurat trafiło na nasze pole. Wzięliśmy jakieś pieniądze za dzierżawę, a zawiść jest taka, jakbym siedział na pieniądzach. Z metra wziąłem dwa i pół złotego. To i tak trafienie jak w totolotka – mówi Mariusz. – Ludzie to zazdroszczą. Była sensacja. Zaraz mówili, że ten, kto ma tę działkę, to już jest szejkiem naftowym. Parę złotych wpadło, owszem, ale nawet nie kupię za to samochodu. A ludzie zaraz mówią, że będziemy szejkami naftowymi w turbanach – dodaje starszy brat, Zbigniew. – Kiedy kupiłem samochód na firmę, to zaraz gadali: nawiercił ropy i kupuje samochody. To małe środowisko i ludzie, jak to ludzie. Jeden zrozumie. Drugi zaraz sobie dopowie, że dorobiliśmy się na tym majątku – mówi Mariusz. SKLEP NA KÓŁKACH Mieszkańcy Siennicy Małej żyją z uprawy roli. Wioska się wyludnia. Młodzi uciekają za pracą za granicę. – Nawet sklepu nie ma. Tylko przyjeżdża taki objazdowy. Połowa wioski to pustostany. Zostali emeryci. Wieś się starzeje. Młodzi albo wyjeżdżają albo klepią biedę na gospodarce – mówi Maria Jeleń, sołtyska. 64 W SIENNICY I OKOLICY – Młodzi uciekają. Mamy bardzo dużo młodzieży za granicą. Uciekają, bo nie ma miejsc pracy. Pewnie gdyby pojawił się gaz, to by wrócili. Każdy tylko czeka na moment, pojawi się praca i będzie miał zatrudnienie na miejscu. Każdy by chciał pracę dostać – mówi Leszek Proskura, wójt gminy Siennica Różana. KUWEJT DWA Trzydziestometrową wieżę wiertniczą nocą było widać nawet z okolicznych wiosek. Fantastycznie oświetlona, robiła takie wrażenie, że do wioski przez pierwsze tygodnie przyjeżdżały tłumy ciekawskich. Od wywierconego w głąb, blisko dwukilometrowego otworu większe są chyba tylko nadzieje mieszkańców wioski. Rozdmuchany balon oczekiwań powiększa się z każdą wiadomością o kolejnych badaniach czy odwiertach w okolicy. Sołtyska na samą myśl o gazie zaciera ręce i planuje. – U nas to taki trzeci świat. Wszędzie woda i bagna. Roztopy. W domach pod piwnicami woda. Nie ma się z czego cieszyć. Ciekawie nie jest. Jak to się zaczęło, to się cieszyliśmy, że coś się zmieni. Myślimy, że ruszy tu jeszcze jakiś wielki przemysł. Coś będzie się działo. Jakby był gaz i zatrudnienie, to młodzi nie szukaliby chleba w Londynie. Każda inwestycja jest dobra. Byłyby pieniądze, to może byłoby inwestowanie w wioskę, w infrastrukturę, drogi i chodniki. Bylibyśmy drugim Kuwejtem – mówi z rozmarzonym uśmiechem Maria Jeleń. O zmianach na lepsze myśli też jeden z braci, na których polu stanęła wiertnia. Zbigniew na bieżąco śledzi, co o gazie mówią w Wiadomościach. Najbardziej chciałby, żeby na jego działce pojawiła się fabryka, wielka rafineria. Mógłby wtedy nawet wyprowadzić się z wioski. – Dobrze by było, gdyby na ten region to trafiło, bo tak, to tragedia. Młodzi wyjeżdżają za granicę. Nawet moi synowie wyjechali. Młodzi uciekają. Każdy się boi mieć więcej niż jedno dziecko, bo się boją życia i biedy. Gdyby stwierdzili, że ten gaz u nas jest, to by było lepiej. Nie jesteśmy takim głupim narodem, żeby się tylko kłócić w telewizji – mówi Zbigniew Manachiewicz. – Jakby tu były takie pokłady gazu, jak pokazują w telewizji, to coś by się ruszyło i coś by się działo. Wszyscy byśmy zyskali: i województwo, i Polska – dodaje. Wójt gminy już teraz widzi korzyści z odwiertu. – Już skorzystaliśmy, bo środki finansowe trafiły na drogi, aby ciężkim sprzętem można było dojechać. Wyremontujemy także drogę powiatową w tym roku. Gmina troszkę dołożyła 65 W SIENNICY I OKOLICY i wspólnie wyremontujemy 800 metrów drogi. Przetarg ogłosiliśmy w tamtym roku, ale ceny były wysokie, więc odłożyliśmy do wiosny. Po wakacjach droga będzie gotowa – zapewnia Proskura. Wyniki badań są dla wioski wielką tajemnicą. Firma bada próbki za granicą. Wójt nieoficjalnie przyznaje jednak, że gaz w wiosce jest i prawdopodobnie będą dalsze odwierty. – Prawdopodobnie, jeśli będą dalej badać, to przeprowadzą jeszcze trzy odwierty. Kontakt z tą firmą nie jest łatwy, dlatego wszystko, co wiemy, opiera się na przypuszczeniach – zaznacza wójt. A co, gdyby Siennica stała się gazowym eldorado? – Gdyby były kolejne odwierty, to może ludzie załapaliby się do pracy. Gmina też by skorzystała, bo przecież firma solidnie płaciła za wodę i odpadki; nawet więcej niż zwykli klienci. Jakby był gaz, to byłby też dla gminy podatek od budowli. To byłaby znacząca zmiana. Szczególnie że nie mamy tu zakładów pracy ani przemysłu. Jesteśmy typową rolniczą gminą, która nie jest zbyt bogata. Można powiedzieć, że jedna z biedniejszych. A tak, gdyby gaz był? Wyremontowalibyśmy drogę. Małym marzeniem jest, aby zrobić także chodniki w całej wiosce – marzy Proskura. – Na razie jednak nie możemy się na to nastawiać. Trzeba żyć jak wcześniej. Z nadzieją, że do czasu. Marek Szymaniak 66 W SIENNICY I OKOLICY ALEKSANDRA DROZD, KLAUDIA OLENDER Życie to teatr, a teatr to życie Siennica zawsze wiodła prym w inicjatywach kulturalnych. Nic więc dziwnego, że na fali popularności ludowych teatrów, kiedy były one jedyną dostępną rozrywką (przełom XIX/XX wieku), mieszkaniec Siennicy Franciszek Zaraza powołał w 1913 roku Teatr Amatorski. I wojna światowa chwilowo stłumiła jego inicjatywę, ale jeszcze przed jej zakończeniem, w 1917 roku, miał miejsce pierwszy występ teatru. Zwieńczony sukcesem. Tak rozpoczęła się trwająca przez blisko pół wieku działalność Teatru Amatorskiego, przerwana tylko na czas kolejnej wojny. Zmieniali się reżyserzy: po Franciszku był Jan Zaraza, potem Bolesław Górny, Stanisław Borys... Największy sukces Teatr Amatorski zawdzięcza Stefanowi Truskowskiemu – to pod jego okiem wystawiono sztukę, która wryła się w pamięć mieszkańców nie tylko samej Siennicy. – Miałem wtedy kilkanaście lat – wspomina sołtys Siennicy Różanej, Marian Manachiewicz. – Zainteresowanie było ogromne, wszyscy chcieli występować, wszyscy chcieli oglądać. Zresztą „Chatę” wystawiano nie tylko u nas. Wystarczył kawałek podłogi w starej drewnianej świetlicy i jechali. Ale czasami warunki były znacznie bardziej sprzyjające; grali też w miastach: w Chełmie, Rejowcu... – Mimo zmęczenia, wieczorem, po obrządkach wszyscy chętnie przychodzili na próby, nie tylko z Siennicy, ale i z dalszych wsi. Szli po błocie w zupełnych ciemnościach zaopatrzeni w latarki, zanim przy drogach pojawiły się latarnie i powstała szosa. Nikt nie patrzył na niedogodności, dla tych ludzi liczyło się, żeby być razem i coś wspólnie stworzyć. Motywacja, żeby gdzieś pojechać i pokazać się w sąsiednich wioskach, a nawet i miastach, była ogromna. 67 W SIENNICY I OKOLICY Słowa sołtysa z pełnym przekonaniem potwierdza Henryk Mochniej, najstarszy przedstawiciel Teatru Pokoleń, z którym udało nam się porozmawiać: – Kiedyś ludzie żyli wolniej. Pamiętam, jak o zmierzchu ze śpiewem chodzili na próby. Początkowo grali po stodołach i co większych salach. W późniejszym okresie działalności teatru próby odbywały się w świetlicy, czyli normalnym drewnianym domu, kupionym od kogoś. Stał tam piękny fortepian, który ciągle był w użyciu. A później nasi poprzednicy z tamtego Teatru Amatorskiego jeździli po terenie, robili zbiórkę pieniędzy i tak, cegiełka do cegiełki, wybudowali piękną remizę, w której kontynuowali swoją pasję. W pierwszych latach działalności Teatru Amatorskiego nie było jeszcze elektryczności, więc rodziny i sąsiedzi skupiali się nie przy telewizorach, a wokół lamp naftowych. – Pamiętam, że prąd w Siennicy pojawił się mniej więcej wtedy, kiedy skończyłem podstawówkę, a więc w latach 50. Przy lampie się rozmawiało, czytało, dzieci odrabiały lekcje. Było więc bardziej towarzysko. Prowadziło się ożywione życie sąsiedzkie, czego teraz nie ma aż w takim natężeniu – zauważa sołtys. Pamięć o tamtej „Chacie za wsią” przetrwała, mimo że żyją już tylko nieliczni odtwórcy ról. Nieuchronnie maleje również grupa tych, którzy widzieli ją na żywo. Pierwszą „Chatę za wsią” pamięta licząca sobie teraz 84 lata pani Halina Skiba: – Kiedy pierwszy raz oglądałam „Chatę...”, miałam może 10–12 lat. To, co zapamiętałam do dziś, to piękna scenografia i chór prowadzony przez Jana Mudę, zresztą samouka, który sam pisał piosenki i komponował. Przepięknie śpiewali, ale też wspaniale grali. Cygankę Azę grała pani Antonina Tryksza, a Motrunę Joasia Dzikówna, później Rybczyńska. Był też głupi Jasio, jego grał Stefan Truskowski. – Tamten teatr był w większym stopniu oparty na śpiewie, w mniejszym na dialogach – dodaje Henryk Mochniej. – Z tego, co słyszałem, samych odtwórców Tumrego było kilku, jeden z nich jeszcze żyje, Mieczysław Soczyński, mieszka koło cmentarza. – Słyszałam o Zosi Mazurowej i Reginie Knap, że grały... – jednym tchem wymienia Irena Zaraza. – Proponowałam im grę w nowej wersji. Pani Brzyszko grała w pierwszym składzie, ale na wsi u siebie. Tumrego podobno grał Julek Soczyński, mieszka na kolonijce za piekarnią, przed GS-em. Tylko nie wiem, w jakim on jest stanie. Rybczyński grał Cygana, ale nie żyje. Odwiedzi- 68 W SIENNICY I OKOLICY łam go tuż przed śmiercią. Ucieszył się na wieść, że chcemy to powtórzyć. Zapraszałam go, żeby chociaż pokazał się u nas, był z nami na spektaklu, nawet bez roli, ale powiedział, że nie da już rady. Jak często zdarza się, żeby władze teatru miejskiego urzeczeni były lokalnym kolorytem teatru z prowincji? Przed taką szansą stanął Teatr Amatorski, kiedy otrzymał zaproszenie ze strony lubelskiego teatru Osterwy. Na jego deskach wystąpił prawdopodobnie na przełomie 48. i 49. roku. Około 30–40 osób oraz chór i kapela. Miejska publiczność nagrodziła wiejskich artystów gromkimi brawami. – Z tego, co mi opowiadali ci aktorzy, na zakończenie wyszedł ówczesny pan dyrektor teatru Osterwy w Lublinie i podziękował naszym reżyserom słowami: gdyby teatr lubelski miał takich aktorów, a siennicki takie dekoracje jak Lublin, takim teatrem można by było podbić Polskę – relacjonuje sołtys. – Jak szukałam scenariusza, byłam m.in. w Osterwie i tam w rozmowie pewna pani mówiła, że jej ta „Chata” świtała. Nie widziała jej osobiście, ale widziała wzmianki w przekazach, archiwalnych dokumentach – mówi pani Irena. – Podobno jednego z naszych aktorów amatorów chciał ówczesny reżyser zaangażować. Nie wiem, czy nie odtwórcę roli Janka. Lata sześćdziesiąte to początek postępu w dziedzinie techniki i równocześnie początek końca Teatru Amatorskiego. Boom cywilizacyjny dociera nawet do wschodniej Polski. Schyłek teatru zbiega się z upowszechnieniem elektryczności. Pojawienie się we wsi pierwszych telewizorów w domach oznacza rozluźnienie więzi sąsiedzkich. Z początku duże grupy ludzi spotykają się w kliku domach, z czasem – im więcej telewizorów, tym mniej pretekstów do wspólnych schadzek. Wydaje się, że Teatr Amatorski po przeszło półwieczu istnienia umiera śmiercią naturalną. Nieco przedwczesną, ale jego los dzieli przecież znakomita większość teatrów nieprofesjonalnych w innych miejscowościach. Siennica nie przestaje rozwijać się kulturalnie, ale wszystko wskazuje na to, że Teatr Amatorski bezpowrotnie przechodzi do historii. Coraz częściej pojawia się pytanie, czy teatr amatorski na lokalną skalę to przeżytek... HISTORIA LUBI SIĘ POWTARZAĆ W czym zatem tkwi fenomen dramatycznej historii zderzenia się dwóch światów: cygańskiego i chłopskiego, ukazanego przez pryzmat miłosnego trójkąta: Motruna – Tumry – Aza? 69 W SIENNICY I OKOLICY – Fabuła powieści opiera się na mezaliansie – mówi Ewa Dziedzic. – Żyła sobie dziewczyna Motruna, która mieszkała na wsi z ojcem Cyganem, wychowującym córkę samotnie. Jej matka, z pochodzenia chłopka, zmarła wiele lat temu. Ojciec chciał zapomnieć o cygańskich korzeniach, ale gdy Motruna dorosła, rodzinne fatum dało o sobie znać i zakochała się w Cyganie. Ojciec strasznie to przeżywał, nie zgadzał się na schadzki. Młodzi uciekli i zamieszkali na skraju wsi w nędznej chacie, którą wściekły ojciec spalił. Jednak Tumremu udało się ujść z życiem, bo akurat nie było go w środku. Miłość kwitła. Wkrótce dziewczyna zaszła w ciążę. Tymczasem w głowie młodzieńca zaczęły rodzić się wątpliwości. On nie tyle się w niej zakochał, co zauroczył. Była taka Cyganka w taborze, która mu się bardzo podobała, zresztą – chodziła za nim, dokuczała mu. Nie wiedział, czy zostać, czy wrócić do swoich. Z tych rozterek nie wytrzymał i w końcu się powiesił. Zaraz po jego śmierci dziewczyna urodziła dziecko, wkrótce po tym zmarła. Osierocona córka wyrosła na bardzo zdolną i samodzielną młodą kobietę. Przypadkiem przez wioskę przejeżdżał Tomek, który zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Marysia, w obawie przed kolejnym upokorzeniem, broniła się przed tym uczuciem i poszła z Cyganami w świat. Zdesperowany chłopak zostawił rodzinę i pojechał za nią, dołączył do taboru. W końcu do akcji wkroczyli rodzice, odnaleźli syna i zgodzili się na wesele. Żeby nigdzie się nie włóczył, niech już będą razem, ale niech wrócą do domu. OD ŁAPANKI DO CYGANKI Maria Guz (z niewiadomych przyczyn zwana przez wszystkich Jolą) wraca wspomnieniami do września 2008: – Pierwszy nabór upłynął pod hasłem: może zechcesz należeć? Przyjdź, spróbujesz! – Najpierw zbierano chętnych, potem przyjeżdżali panowie z Lublina z teatru, którzy uczyli nas mówić, chodzić, tańczyć, robić miny – dopowiada jej przyjaciółka Ewa Dziedzic. – Dopiero później dostaliśmy scenariusz do czytania, wówczas jeszcze bez przydzielonych ról. Pan Tadeusz obserwował nas i po pewnym czasie dobierał osobę do roli. Jeżeli później coś mu nie pasowało, wymieniał. Nie było castingów. Na początku niewielu ludzi wierzyło w sukces. Przeważały głosy, że czasu za mało, a role za długie, obawiano się ośmieszenia. Halina Kargul przyznaje- 70 W SIENNICY I OKOLICY ,że obawy, czy ktoś nie będzie potem krzyczeć na ulicy za nią: ty stara Cyganko!, spędzały jej sen z powiek. Nic z tych rzeczy. Pani Irena śmieje się, że pierwsze „nabory” przypominały raczej łapankę. Bogusław Mochniej wspomina, że początkowo było tylko kilku chętnych. Z czasem kolejni mieszkańcy Siennicy i okolic zaczęli zarażać się entuzjazmem mniejszości. Kiedy już wszystko się udało, ci, którym zabrakło odwagi, by spróbować – zaczęli żałować. – Ja znalazłem się w składzie znacznie później, początkowo przychodziłem na próby tylko dlatego, że pani Irena prosiła mnie o dokumentację. Aż w końcu namówił mnie pan Misiura. Trzeba przyznać, że długo musiał mnie zachęcać do występu w „Chacie”. Do kolejnych sztuk zgłaszałem się już całkowicie dobrowolnie. Po początkowym zwątpieniu mieszkańcy Siennicy i okolic zaczęli odpowiadać na zaproszenia. Z czasem każdy zaangażował się w tworzenie obsady. Jedni przyprowadzali drugich, skład powoli zaczął się formować. Jednak wciąż brakowało odtwórców ról męskich, w tym Tumrego – głównego bohatera. W przyszłości stanie się to naczelną bolączką Teatru Pokoleń – źródłem licznych utrudnień, ale i wzmożonej kreatywności, wynikającej z przymusu niwelowania dysproporcji na tle damsko-męskim. Wszelkie przeciwności losu umacniały tylko determinację początkujących aktorów na drodze do celu. – Mieliśmy świadomość, że to nie jest tylko zabawa. Co nie zmienia faktu, że nigdy nie bawiliśmy się tak dobrze, jak wtedy – ożywia się Renata Tywoniuk. – Zwłaszcza po miesiącu, dwóch z utęsknieniem czekało się na te próby wieczorne i wspólne spotkania. JADĄ WOZY KOLOROWE ... Kiedy po premierze „Chaty” ekipa Teatru Pokoleń pojechała do teatru Osterwy obejrzeć „Wesele”, jednogłośnie stwierdzili, że siennickie dekoracje przewyższają lubelskie pod każdym względem. – „Chata” była o niebo lepiej zrobiona niż w Osterwie „Wesele” – twierdzi pan Henryk. – To było mocne wejście – przyznaje Irena Zaraza. – Mieliśmy bardzo rozbudowaną scenografię. Reżyser, obawiając się z początku jak wyjdzie gra aktorska, postawił na efektowne zagospodarowanie, żeby nawet w razie wpadki „Chata” była niezapomnianym przeżyciem. 71 W SIENNICY I OKOLICY Pani Irena pokazuje na zdjęciach plenery wykonane przez Sylwię Kiełbasę i Mariolę Niewiadomską, również mieszkanki Siennicy, nauczycielki. Wielkie płaty płótna, 6 metrów wysokości. Dwustronne: z jednej strony las, który za pociągnięciem sznura zamieniał się w łąkę. – Płótna kupiłam w ciuchlandzie. Przygotowałam je, a dziewczyny malowały. Chata w pierwszych aktach przedstawiała wnętrze izby Lepiuka, by później przekształcić się w domostwo Motruny. Elementy złączono już wcześniej, ale uformowano je w całość dopiero w hali. Była pięknie odmalowana, tak realistycznie, że wyglądała, jakby zrobiono ją z desek. Podobnie wóz cygański – we fragmentach przywiózł go Bogdan Kargul i zbudował go z Henrykiem Mochniejem. Za plandekę wozu posłużyły zasłony, również kupione w ciuchlandzie. Pasowały idealnie, prawie nie wymagały przerabiania – wystarczyło zszyć na środku. Zbierane były wszelkie garnki, toporki, kufry, kubki cynowe... Co kto miał – mówi pani Irena. – Jak przyjechała kontrola, mieliśmy już przygotowaną scenografię. Ich to urzekło. Siekiery do złudzenia przypominały te prawdziwe; każdy, kto brał je do ręki, dałby sobie rękę uciąć, że za chwilę ugnie się pod ich ciężarem, a to było drewno. Dodatkowe utrudnienie stanowił brak kurtyny. Kulisy oddzielały od sceny jedynie granatowe zasłony po bokach. A przecież dekoracje musiały być zmieniane w trakcie spektaklu. W tej sytuacji jedynie przygaszone po zakończeniu poszczególnych aktów światło zapewniało aktorom niezbędne minimum prywatności. POLONEZA CZAS ZACZĄĆ W przeciwieństwie do pierwszej „Chaty”, tym razem zdecydowano się na muzykę z taśmy. Skoncentrowanie się na jak najlepszym przygotowaniu aktorów niejako zmusiło reżyserów do podjęcia niełatwej decyzji. Przecież nauka śpiewania byłaby równie absorbująca, co praca z tekstem. Specjalnie na potrzeby spektaklu nagrano utwory muzyczne autorstwa Bogny Kicińskiej, córki jednego z reżyserów, ale bazujące na już istniejących motywach. Zamiast chóru wprowadzono sekwencje taneczne. Z jednej strony dostojny polonez kończący akcję, z drugiej – pełen ekspresji taniec Cyganek. Ich kolorowe sukienki falowały w rytm muzyki, tworząc malowniczy widok. Stroje hrabiowskie i niektóre ludowe wypożyczano z teatrów, m.in. lubelskich. Pozostałe kombinowano na własną rękę – znalezione w szafach lub na 72 W SIENNICY I OKOLICY strychu, pamiątki po występach w zespołach folkowych. Niektóre uszyto specjalnie na potrzeby „Chaty”. Wobec braku pieniędzy zmuszeni byli zacisnąć pasa i okroić budżet. Wyszli jednak z tego obronną ręką, pomni, że złej tanecznicy przeszkadza i rąbek u spódnicy. – Pani Irena różne materiały załatwiała, poza tym każdy przynosił coś od siebie, a to jakąś starą bluzkę, a to korale od szwagra. Ja akurat grałam Cygankę, więc sama dobrałam sobie strój – opisuje Halina Kargul. – Miałam kolorową bluzkę i czarną spódnicę z falbanami – tak sobie człowiek wyobrażał Cyganki, a na ile to było zgodne z rzeczywistością? Jeden mówi, że Cygan ma być kolorowy, inny, że wręcz przeciwnie – bardziej na czarno. – Ktoś gdzieś znalazł jakąś spódnicę, więc doszył parę falbanek i już wychodziła z tego spódnica cygańska – wspomina Ola Mochniej. Mimo to nie dało się uniknąć wypożyczania. Bogdan Kargul pamięta, jak często pani Irena z Magdą Adamczuk, która po pracy wcielała się w postać Cyganki, jeździły po kostiumy do Chełma, Lublina i Krasnegostawu. – Ubrać kilkadziesiąt osób... w żadnej wypożyczalni nie było nawet tyle kostiumów! W Osterwie musiałam pisać podanie do dyrektora, bo nie prowadzą wypożyczalni. Ale tam zawsze miałam jakieś zniżki. NA OSTATNI GUZIK – Jak się patrzy na próby i występ, pojawia się pytanie: jak nam się to udało? – zastanawia się Paulina Kaluźniak, obecnie licealistka. Napięcie towarzyszyło wszystkim do ostatniej chwili. W porównaniu do kolejnych spektakli, mogłoby się wydawać, że czasu było sporo. Jednak biorąc pod uwagę rozmach i skalę przedsięwzięcia, trzy miesiące prób dwa razy w tygodniu nie dają stuprocentowej pewności, że wszystko będzie zapięte na ostatni guzik. Jeśli dodamy do tego przygotowanie rekwizytów, aklimatyzację w nowej sali, poradzenie sobie z fatalnym odsłuchem i okiełznanie gromady występujących dzieci, to cud, że premiera trwającego ponad trzy godziny (z jedną przerwą) przedstawienia została uwieńczona sukcesem. Żeby polepszyć akustykę w nieprzystosowanej do potrzeb teatru hali sportowej Zespołu Szkół CKR, wszyscy rzucili się na pomoc w rozkładaniu dywanów i rozwieszaniu siatek nad sceną. – Wszystko nam wychodziło... dopóki nie weszliśmy na scenę. Scena olbrzymia, nic nie słychać, jeden tupot, deski, zawieszone mikrofony, które ła- 73 W SIENNICY I OKOLICY pały odgłosy kroków. Co robić? „Akcja: dywany”. To było niesamowite, wykorzystaliśmy chyba 15 dywanów. Na szczęście wytłumienie przyniosło efekt. Ale to była mordercza praca całej grupy – nawet teraz opowiadając o tym, Irena Zaraza z niedowierzaniem kręci głową. – Każdy pracował na efekt końcowy. Kiedy ten problem został rozwiązany, pojawił się kolejny: korzystanie z mikrofonów. Pierwsza próba – katastrofa. Za każdym razem, gdy ktoś miał wygłosić swoją kwestię, musiał podejść do mikrofonów. Na szczęście były też mikroporty. Niestety tylko pięć, podczas gdy aktorów dziesięć razy tyle, trzeba było wciąż się nimi wymieniać, często ktoś zapominał wyłączyć. Ale do premiery wszyscy zdążyli oswoić się ze sprzętem. – Cały czas było coś na przekór. Wciąż brakowało ludzi – wspomina Bogusław Mochniej. – Ktoś odchodził, ktoś dochodził. Tuż przed samą sztuką brakowało dwóch mężczyzn – wtóruje jego ojciec Henryk. – Nie wiem, czy jakikolwiek państwowy teatr zdołałby zgrać tyle elementów w tak krótkim czasie, przy takich środkach, jakimi my dysponowaliśmy. WSZYSTKIE DROGI PROWADZĄ DO SIENNICY Próba generalna odbyła się przy nielicznej publiczności, zaraz przed Bożym Narodzeniem. – Przyjechała TVP Lublin. W założeniu na chwilę, zostali na długo. Zobaczyli scenerię, zmiany plenerów. Byli pod wrażeniem gry, to było ujmujące – mówi z dumą Irena Zaraza. – W Wigilię pokazali nas w Panoramie Lubelskiej i w ogólnopolskiej. Wykorzystali też fragmenty „Chaty...” w programie świątecznym o Kraszewskim. Dowiedzieli się o nas ludzie za granicą. Oglądała to Polonia, miałam telefon z Anglii: widzieliśmy twój teatr! „Chata” była wystawiana trzykrotnie. Obejrzało ją łącznie ponad 2000 osób, z czego około 1000 za pierwszym razem, 27 grudnia. – Po zakończeniu spektaklu ludzie wciąż siedzieli na swoich miejscach, jakby mieli nadzieję, że to jeszcze nie koniec – wraca pamięcią do tamtego dnia Halina Kargul. Drugi występ i trzeci również cieszyły się zainteresowaniem, pomimo kaprysów pogody. Jak się okazuje, historia lubi się powtarzać. W tym roku na własne oczy mogłyśmy zobaczyć, jak mimo nieoczekiwanej śnieżycy goście tłumnie przybyli na sztukę „Końskie nazwisko, czyli próba Czechowa”. 74 W SIENNICY I OKOLICY Cofnijmy się jednak jeszcze raz trzy lata wstecz. – Mróz trzaskający, wszyscy mówili: na Trzech Króli zagramy dla siebie, bo kto przyjedzie, gdy na dworze minus 20 stopni, a tu przyjechali. Niektórzy po raz drugi – mówi Pani Halina. – To był prawdziwy hit w Siennicy. Pierwszego dnia na sali było około osiemset krzeseł zwiezionych z całej gminy. Cała sala krzeseł, a ze dwieście osób jeszcze stało. Przy każdym przedstawieniu mieliśmy pełną salę. I owacje na stojąco – podkreśla pan Henryk. – Mój kolega jechał wtedy z Izbicy i zdawał mi potem relację: jadą te samochody i jadą. Niby wiadomo, okres świąteczny, ale wszystko skręca do Siennicy. Co się dzieje? Do Siennicy szpaler samochodów! W całej okolicy nie było gdzie zaparkować. Udało mi się porozmawiać wtedy z kilkoma osobami, były pod wielkim wrażeniem, ale trudno się dziwić – tego jeszcze nie było. I obstawiam, że gdybyśmy mieli okazję zagrać w Lublinie, obojętnie w którym teatrze, gdyby nawet na ten pierwszy spektakl przyszło do nas nie 500, a 100 osób, to drugi, trzeci i dziesiąty byłby już przy pełnej widowni. TRZY MARYSIE, DWIE AZE, JEDEN TUMRY Większość aktorów obejrzała „Chatę” dopiero na nagraniu z płyty. Ci, których role były zdublowane (każdego dnia daną postać odtwarzał kto inny), mieli przywilej obejrzenia spektaklu siedząc wśród widowni. – Widziałam, jak mężczyźni ocierali łzy – zdradza pani Irena, obecna na widowni podczas drugiego i trzeciego wystawiania „Chaty”. – A pani Jasia Brzyszko, nasza najstarsza aktorka, płakała za każdym razem. I ja się popłakałam. Bo dopiero wtedy dotarło do mnie, co udało nam się osiągnąć. Wcześniej czułam niepewność, czy zdołamy doprowadzić to do końca. Wystarczył jeden niedograny element, żeby wszystko się położyło. Rację mają ludzie, którzy twierdzą, że coś, co rodzi się w męczarniach, daje najwięcej radości. CHATA CHACIE NIERÓWNA W nowej „Chacie” można znaleźć sporo analogii z pierwowzorem, ale jeszcze więcej różnic. Tak twierdzi Halina Skiba, która widziała obie inscenizacje: – Scenografia różniła się od tamtej. Tam za dekoracje robiły prawdziwe drzewa, wszystko było żywe. Tu – malowane. Postacie też zupełnie inne cha- 75 W SIENNICY I OKOLICY rakterologicznie. Ale choć klimat był inny, grali przepięknie. Tamtą „Chatę” obejrzałam jeszcze jako dziecko, więc na pewno wrażenia, jakie pozostały mi w pamięci, są wynikiem dziecięcych emocji. Mimo to wspomnienia nie zdołały przyćmić tego, co zobaczyłam teraz. Nowa „Chata” okazała się bardziej dojrzała, a jednocześnie prosta i spontaniczna. Było w niej więcej prawdy. Udało się pokazać tradycję, ale i przemycić odrobinę współczesności. A ci aktorzy! Zwłaszcza pan Zając i Henio Mochniej. Albo uczeń mojej córki z liceum w Krasnymstawie, który grał Tumrego. Gwiazdy! Pierwszy scenariusz „Chaty”, zdaniem aktorów, powstał na podstawie scenariusza Kanadyjczyka polskiego pochodzenia. Znajdował się w Muzeum Kraszewskiego w Romanowie. Andrzej Misiura, bazując na pierwowzorze sprzed lat stworzył nowy, zmodyfikowany. Tamten naszpikowany był archaizmami, w dużej mierze cygańskimi, które nie tylko okazały się niezwykle trudne do przyswojenia dla amatorów, ale uczyniłyby sztukę całkowicie niezrozumiałą dla współczesnego widza. Andrzej Misiura poprzestał na pojedynczych słowach, dla zachowania klimatu XIX-wiecznej wsi i egzotyki cygańskiego świata. – Cóż to werdel szykują, odjeżdżają? Nie ma nikogo, porozłazili się wszyscy. Po co tutaj przywlekła się ta czarna zgraja? Mało ziemi wokoło, aby się w byle padół wcisnąć. Ślepia wasze palą mi wnęczności, mowa świruje. Wyparłem się was i zapomniałem – żartobliwie przywitał nas pan Henryk, kiedy przyszłyśmy z wizytą do aktorskiej rodziny Mochniejów. Żeby tragiczna historia nie przytłoczyła widowni w okresie świątecznym, Andrzej Misiura i Tadeusz Kiciński dopisali też dodatkowy akt, już po śmierci Motruny i Tumrego, z udziałem ich dzieci. Nowo napisana scena uwzględniła zakończenie powieści, z którego autor pierwszego scenariusza zrezygnował – mianowicie życie wnuczki Lepiuka, Marysi. Zakochuje się w niej Tomek. Ostatecznie jego rodzice przekonują się, że dziewczyna, mimo niższego stanu, jest warta ich syna. Czy byłoby możliwe ponowne wystawienie „Chaty...”? Wielu chciałoby zobaczyć ją po raz kolejny, nie mówiąc o tych, którzy przegapili swoją szansę. – Chętnych nie brakuje. – zapewnia pani Irena. – Ludzie mnie pytają na ulicy, np. w Krasnymstawie: „kiedy „Chatę” wznawiacie?” Aktorzy pewnie daliby się przekonać, by zagrać ponownie. Gorzej z kosztami. – Mieliśmy potem zaproszenia na gościnne występy, ale niestety koszty tej operacji były zbyt duże. Nie udźwignęliśmy tego. Na same dekoracje trzeba by było ze dwa tiry – przewiduje Bogdan Kargul. 76 W SIENNICY I OKOLICY – Dekoracje są ogromne. Do tego stroje... Przecież nie były za darmo, a każda spośród 52 osób musiała mieć swój strój. A my mieliśmy na „Chatę...” tylko 60 tysięcy. IDZIE NOWE! / CZAS NA ZMIANY! Wystawne dekoracje uniemożliwiły zaprezentowanie „Chaty” poza granicami Siennicy. Nauczeni doświadczeniem, artyści zdecydowali się na repertuar bardziej kameralny, za to wymagający udoskonalonego warsztatu aktorskiego. Z wystawianą w 2009 roku komedią „Zełżyj po trzykroć” – osadzoną w realiach XVI-wiecznej podlubelskiej wsi, której osią jest spór o posag, rozstrzygnięty przez samego Mikołaja Reja – Teatr Pokoleń wyjechał wreszcie w trasę. Dekoracje i rekwizyty zmieściły się w dwóch samochodach. Dzięki temu sienniczanie zaprezentowali się w kilku okolicznych gminach: m.in. w Fajsławicach, Siennicy Nadolnej, Woli Siennickiej i Żółkiewce. Za każdym razem przy pełnej sali. – Najlepiej było w Żółkiewce. Wprawdzie scena mała – musieliśmy grać między ludźmi, ale za to reagowali żywiołowo – wspomina Ewa Dziedzic. I tym razem rekwizyty przygotowano we własnym zakresie. – Potrzebny był puchar dla Reja. A że miałam w domu półtoralitrowy kielich, szklany i przezroczysty, to Halinka zrobiła go „na staro”. Kupiła guziki, pierścienie i wyszedł piękny puchar – opowiada Irena Zaraza. – Natomiast Mariolka zrobiła sztuczny udziec na potrzeby spektaklu. Ale żeby staropolskim obyczajom stało się zadość, mieliśmy też prawdziwego pieczonego dzika na premierze i dziewczyny częstowały nim publiczność. – Ale jasełka też były bardzo trudne do ogarnięcia – wtrąca Stefan Zając. – Zgranie aktorów na scenie, chóry, orkiestra, zespół taneczny... Premiera odbyła się 8 stycznia 2010 roku w ramach Gminnego Opłatka Ludowego. Czas realizacji widowiska wyniósł zaledwie półtora miesiąca. Biorąc pod uwagę rozmach sztuki, zakrawa to na świąteczny cud. Podczas jasełek pierwszy raz pojawiła się muzyka na żywo. Jak podkreśla Henryk Mochniej, w jasełkach brała udział niemal cała brać kulturalna Siennicy. – Wyszła nam z tego piękna sztuka, choć niedługa, trwała chyba pół godziny. Chór śpiewał kolędy, orkiestra przygrywała, a my przedstawialiśmy sceny z narodzenia Pańskiego. 77 W SIENNICY I OKOLICY JEDZIE TEATR NA WOJNĘ Nietypową rolę przyszło odegrać aktorom Teatru Pokoleń latem 2010 roku. W ostatnią niedzielę sierpnia sienniccy artyści przybyli na odsiecz Stowarzyszeniu „Feniks”, które odtwarzało oblężenie Krasnegostawu w okresie II wojny światowej. Bez problemu odnaleźli się jako ludność cywilna pośród militarnych grup rekonstrukcyjnych. Scenki oparte były na improwizacji. Teatr Pokoleń oczywiście przywiózł własne rekwizyty. – Jedzie teatr na wojnę, ale z czym? Przecież nie będą stać jak kołki. Grupy zbrojne wiedziały, co mają robić. A my wszystko musieliśmy sami zaaranżować. Miałam stare odezwy i kenkarty, wrzuciło się je na ksero. Była kwiaciarka, więc zrobiłam bukieciki. Chłopcy roznosili ulotki. Kasia zamówiła kaszankę w zagrodzie, by było czym handlować. Bogdan Kargul miał swojaka w starej zielonej butelce... nawet publiczność przychodziła się częstować! – śmieje się pani Irena. – Największy ubaw był, jak przyszli ich aresztować. Wkraczają Rosjanie do kawiarni, myślą, że w środku jest woda – jeden wypił! Na moment stracił dech, a chwilę później wykrztusił: chłopaki, to jest to! Szkoda, że nie miałam aparatu. – Do ostatniej chwili nie bardzo wiedzieliśmy, jaka będzie nasza rola. W parku były bunkry dla naszych żołnierzy. No i kawiarnia – relacjonuje Katarzyna Kondratiuk. – My mieliśmy grać bawiących się krasnostawian, którzy zostali aresztowani. To było bardzo spontaniczne i autentyczne. Można było się wciągnąć, a nawet przestraszyć. Przeżyłam chwilę grozy, kiedy okazało się, że nie mam przy sobie kenkarty, a koledzy zaczęli śmiać się, że mnie zgarną. – Moja rodzina obserwowała tę rekonstrukcję. Mama potem powiedziała: popłakałam się, jak cię popychali ci Niemcy! – uśmiecha się Ewa Dziedzic. – Niesamowite przeżycie. Nie trzeba było nawet nic udawać, bo człowiek autentycznie zaczynał się bać. Oni krzyczeli i zachowywali się jak prawdziwi esesmani! WIE PANI CO? NASZ TEATR JEST LEPSZY! Potrzeba stworzenia teatru dojrzewała w świadomości sienniczan już od dłuższego czasu. Wyzwanie ogromne, ale w końcu z takich wyzwań słynie Siennica Różana. Przyszła wiosna 2008 – narastające ożywienie i czas na zmiany. Pani Irena Zaraza, po konsultacjach z ludźmi, wraz z dyrektorką GOK-u napisała projekt, później został złożony wniosek o dofinansowanie, bo przecież z funduszy gminnych trudno wyłuskać tak dużą kwotę. Pieczę nad całością 78 W SIENNICY I OKOLICY trzymał wójt – Leszek Proskura, tutejszy anioł stróż. Cała Siennica w napięciu czekała na odpowiedź... – Ku naszemu zdziwieniu okazało się, że dostaliśmy te pieniądze – z nieukrywaną radością wspomina pani Irenka. – A skoro w Warszawie docenili pomysł i udało się pozyskać środki, dlaczego by nie podjąć wyzwania? W końcu za sprawą zaprezentowanej w 2007 roku „Izby Dziejów Gminy Siennica Różana” zebrano mnóstwo starych zdjęć – te zaś miały pomóc przy zrekonstruowaniu dziejów Teatru Amatorskiego. Pani Irenka wyjmuje z biurowej szafki zachowaną niemal w idealnym stanie fotografię. – Mam zdjęcie z 1913 roku, z pierwszych „Swatów”. To wtedy zaczęliśmy zgłębiać informacje o dawnym teatrze. Zaczęliśmy szukać ludzi. Była to naprawdę ciężka praca. Dzwoniłam wszędzie i w pewnym momencie dowiedziałam się, że jest gotowy scenariusz – wspomina z ożywieniem. Scenariusz z 1905 roku, bo o nim mowa, odnalazła przez Warszawę, w Muzeum Kraszewskiego w Romanowie. Pani dyrektor, pełniąca nadzór nad dobytkiem XIX-wiecznego wieszcza, użyczyła do skserowania zachowany w oryginale tekst. Wtedy po raz pierwszy pojawiło się pytanie, kto się tym zajmie. Odpowiedz spadła niczym grom z jasnego nieba – z „Nestora”. W czwartym numerze krasnostawskiego czasopisma artystycznego z 2008 roku swoje refleksje dotycząca Siennicy prezentował red. naczelny Andrzej David Misiura. Oprócz ciepłych wspomnień z czasów pełnienia funkcji dyrektora Gminnego Ośrodka Kultury z siedzibą w Woli Siennickiej, przyznał się na łamach gazety, że ukończył studium teatrologiczne. To był strzał w dziesiątkę. Pani Irena po przeczytaniu owego tekstu złapała za telefon i spontanicznie umówiła się na spotkanie. Andrzej Misiura – osoba wszechstronnie utalentowana. Wydaje „Nestora”, maluje obrazy, pisze wiersze. Prawdziwy człowiek renesansu. Po premierze najnowszego spektaklu przypadkiem spotkaliśmy się w GOK-u. On, doświadczony już reżyser teatralny, my – świeżo upieczone teatrolożki, a jeszcze niedoszłe polonistki. Trzeba przyznać, że jest niezwykle cierpliwą osobą. Gdyby nie wieczorowa pora i narastająca niecierpliwość współpasażerów pana Andrzeja, którym obiecał trasport do Krasnegostawu, nasza rozmowa zakończyłaby się pewnie nad ranem. Choć minęły trzy lata od pamiętnych odwiedzin pani Zarazy i złożenia propozycji teatralnej współpracy, to pan Andrzej wciąż pamięta ten dzień: – Przyjechała do mnie i mówi: mamy projekt, robimy teatr, pomożesz? Ja na to: jasne, że tak, ale pod warunkiem, że wezmę jeszcze kolegę. Bo przedsię- 79 W SIENNICY I OKOLICY wzięcie było duże, chodziło o „Chatę za wsią”. Wówczas, gdyby nie Irena – nie byłoby mnie, gdyby mnie nie było – nie byłoby Tadeusza Kicińskiego i tego całego zespołu ludzi, którzy współtworzą teatr – opowiada wzruszony. Przyszedł wrzesień, a wraz z nim czas ciężkich żniw i pierwsze próby. Nie było łatwo, bo jeszcze na początku listopada brakowało pełnej obsady. – Człowiek myślał w dzień i w nocy o tym. Było pewne niedowierzanie w środowisku: a co oni tam mogą, kiedyś to... a teraz – co oni mogą pokazać? Były różne głosy. Ale ważne, że było o tym głośno. Środowisko tym żyło, nieważne czy mówili, że nic nam z tego nie wyjdzie, ale w gminie zapanowało ogólne poruszenie. I tak zaczęliśmy... – wspomina pani Irena Zaraza. Pan Henryk podkreśla, że po każdym spektaklu było podziękowanie od władz dla teatru. Bo wójt zawsze wszystko widzi. Irenka, ona jest skromną dziewczyną, zna się na ludziach, wie, ile od kogo wymagać, na kim może polegać. Wystarczył przecież jeden telefon do Krasnegostawu i nazbierała tych dziewięć czy dziesięć osób. WÓJT POWIEDZIAŁ: „RÓBCIE!” Z okien internatu przy Zespole Szkół Rolniczych, który podczas Wakacyjnej Akademii Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego pełnił rolę studenckiej noclegowni (i nie tylko), widać w oddali przebijający się przez finezyjnie oskubany żywopłot i wielopłaszczyznową ścianę pobliskich drzew, biały piętrowy budynek, kształtem przypominający jedną z lubelskich LSMowskich przychodni. Gminny Ośrodek Kultury, bo o nim mowa, to tętniące pozytywną energią serce Siennicy. W wakacje – miejsce warsztatów i wykładów wielu wybitnych reportażystek i reportażystów, zarówno z Polski, jak i Europy. Na co dzień, obok Domu Kultury – główne miejsce prób Teatru Pokoleń. – Cała gmina była oddana, łącznie z wójta biurem. W sali konferencyjnej była ćwiczona jedna scena, na korytarzu inna. Później było trzeba też nagrać kilka piosenek. Wszystko udostępnione, na zasadzie – kiedy chcecie, to róbcie. Nasz wójt pochodzi z naszej gminy, teraz mieszka w Krasnymstawie, bo gospodarkę po ojcu sprzedał. Ale jest jednym z nas, czuje się jak sienniczanin i kiedy tylko może, pomaga – przyznaje pan Henryk. – Obecność wójta na próbach mobilizowała ludzi – to jest jednak środowisko wiejskie. Jak jest szef – to ja też robię. Na wielu to działało. Wójt 80 W SIENNICY I OKOLICY nie rzucał kłód pod nogi, wręcz odwrotnie, ciągle wspierał, zachęcał dobrym słowem – dodaje Renata Tywoniuk. Za swoje zaangażowanie został później odpowiednio wynagrodzony. Po wystawieniu pierwszego spektaklu Piotr Kołtun zrobił miniaturkę „Chaty”, włożył w tę pracę mnóstwo serca, z własnej nieprzymuszonej woli. Teraz ekspozycja stoi u wójta na honorowym miejscu w internacie i przypomina o siennickim sukcesie. Reżysera docenili po Jasełkach. – Henio zrobił kołyskę dla pana Kicińskiego, którą teatr wspólnie wręczył na znak wdzięczności – mówi pani Irena. TEATR ŁĄCZY POKOLENIA Na próby przychodziło od 50 od 100 osób, które brały udział w poszczególnych widowiskach. Reżyser Misiura przyznaje, że na początku było ogromne zainteresowanie, dublowali postacie, aby nie stracić żadnego z aktorów. Bo dla nich liczy się człowiek. Dlatego też nie chcieli nikogo odrzucać na starcie, mówiąc: ty się nie nadajesz. Nikt z wykonawców Teatru Pokoleń nie ma przecież wykształcenia artystycznego, ukończonej szkoły aktorskiej czy doświadczenia na deskach mainstreamowego teatru. Jest pani Ewa – pielęgniarka, jej przyjaciółka Jola z dzieciakami, pan Bogdan – odpowiedzialny za promocję gminy, wraz z ojcem – panem Heniem i siostrą Olą. Ola ma koleżanki – dziewczyny z liceum, są nauczycielki podstawówek z sąsiednich wsi, pracownica siennickiego banku – pani Grażynka, i emeryt Stefan Zając, który jako jedyny występował kiedyś na scenie jako solista operowy. Na co dzień każdy z innej branży, na scenie zgrani, wyglądają jak rodzina. Najważniejsza była solidarność i poczucie prawdziwej wspólnoty. Bo w teatrze jest jak w piłce nożnej - musi być silna drużyna, określone zasady. To taka gra zespołowa, w której liczy się strategia żonglowania pomysłami, dbania o siebie, o wspólne dobro i poczucie nieuchronnego bezpieczeństwa. Każdy aktor musi czuć odpowiedzialność za teatr, bo tak jak w sporcie – wysiłek 50 osób potrafi zniweczyć jedna z nich. – Ja nie chciałam być aktorką. Chciałam po prostu przebywać w tym towarzystwie, wyrwać się z domu – przyznaje pani Jola. – Było fajnie, więc chodziłam z przyjemnością. – Sprawdziło się, złapali bakcyla i przychodzą chętnie. Mają prawdziwą atmosferę rodzinną, nikt nie robi im krzywdy i jest miło. Ludzi naprawdę ciągnie do Teatru Pokoleń – wtrąca Bogdan Kargul. – Jest dużo młodych, traktu- 81 W SIENNICY I OKOLICY jemy ich jak samych siebie nawzajem i nie ma czegoś takiego, że my jesteśmy starsi, oni młodsi. Wszyscy jesteśmy równi. Starsi stawali się młodsi, a młodzież pod okiem dorosłych zyskiwała cenne doświadczenie. – Bo, proszę pań, Teatr Pokoleń to jedna rodzina. Nie było, że ja stary, to wy mi na pan mówicie, nie! Ale ja jestem Heniek! Czuję się młodziej, bo tam inaczej się nie da. No bo jak wspólnie się nie dogadamy, to wyjdzie klops! – Jest coś takiego, że to jednak swój człowiek idzie drogą. Przedtem wiadomo, znaliśmy się, bo to małe środowisko, wymieniało się: „dzień dobry”, „cześć”, a teraz to już zupełnie inaczej. Znamy się lepiej, nadajemy na wspólnych falach. Jak do tej pory wszystko rozwija się w dobrym kierunku – dodaje pani Halina. Podczas rozmowy reżyser Andrzej Misiura przyznaje: oczywiście były momenty, kiedy reżyserzy załamywali ręce. Wiadomo, że reżyser nie powinien pokazywać aktorowi jak grać, bo wtedy aktor zamyka się w sobie, staje się bardzo odtwórczy. Natomiast żeby aktor był twórczy, należy pozostawić możliwość budowania tej roli, jakiejkolwiek, nawet najmniejszej. PSYCHOTERAPIA ZA DARMO – Tutaj człowiek nawet z przyjemnością pouczy się czegoś na pamięć, posłucha z pokorą, jak reżyser pokrzyczy – śmieje się pani Ewa i od razu dodaje, że z tym krzyczeniem to jednak tylko tak na żarty. Pan reżyser Tadeusz to taki dobry duszek, on się prawie w ogóle nie denerwuje. Rzeczywiście, widziałyśmy go dwa razy, za pierwszy razem w dzień premiery, choć wtedy, nie da się ukryć - był lekki stres. Uśmiechał się nerwowo do gości, zapowiadając przedstawienie, później przez cały czas śledził przebieg akcji, poczynania aktorów. Po przedstawieniu – szczęśliwy. Według pani Ewy, jeśli już się denerwował, to przy pierwszej sztuce. Krótki czas, dużo roboty, więc pojawiło się troszkę nerwów. Ale bez tego nie byłoby efektu końcowego. GDZIE CI MĘŻCZYŹNI? – Zawsze tam, gdzie jest dużo dziewcząt i kobiet, są problemy – ironicznie komentuje pan reżyser. Jednak w każdej, nawet największej opresji szybko wynajduje rozwiązanie – w najnowszej sztuce kucharza generała zamienił na kucharkę, bo, jak mówi: jakaż to sprawa? Facetów, których mieliśmy od zawsze 82 W SIENNICY I OKOLICY mało, oszczędzamy po prostu do innych ról. Z innymi postaciami sytuacja była podobna, bo jeśli reżyser bierze czynny udział w tworzeniu scenariusza, to można sobie na taki chwyt pozwolić za pomocą łączników czy piosenek, których w każdym pokoleniowym spektaklu jest wiele. Albo wziąć na warsztat bardziej współczesne dramaty, gdzie podziały na płeć są mniej widoczne. – Mężczyzn zawsze brakuje przy obsadzaniu, a kobiety, wiadomo, są bardziej otwarte i chętne. Dyskryminowane byłyśmy już od czasów Pisma Świętego – śmieje się Halina Kargul. – Mężczyźni są bardziej odważni w domu, kobiety nie boją się wyzwań, lubią być widoczne. Jednak trzeba przyznać, że uformowała się u nas solidna męska reprezentacja. Człowiek nie wie, czego się ma po kim spodziewać, dopóki nie spojrzy na innych z nowej perspektywy. – Teraz znowu więcej ról było dla panów, my mamy dużo mniej, ale przecież Czechow nie pisał sztuk dla kobiet... No trudno, miejmy nadzieję, że w następnej sztuce będzie już nas więcej – zamyka spór o płeć Ewa Dziedzic. PRACA W POLU NIE WYKAŃCZA TAK, JAK STRES Wiadomo, trema jest zawsze. Inaczej gra się w swoim środowisku, a inaczej gra się w miejscu, gdzie nikt nikogo nie zna. Jest pełna anonimowość, ona dodaje odwagi. Zawsze największą tremę czuje się przed swoimi – wtedy łatwiej o krytykę. Zawodowi aktorzy mawiają, że jak już się wejdzie na scenę, to trema mija bezpowrotnie i następuje katharsis. Pod warunkiem jednak, że nie spojrzymy się na widownię, bo wtedy w nerwową sytuację wkręcamy się sami... Podobnie jest ze spontanicznymi pytaniami. Mało brakowało, a byśmy się na własnej skórze przekonały, czym tak naprawdę jest sceniczny stres, przy okazji serwując całej Siennicy dramatyczny występ zatytułowany: „akrobacje na czarnym ciągniku” z cyklu: „jak lubelskie polonistki podbijają siennickie pola i drogi”. W tej sytuacji w końcu mogłybyśmy przetestować wyćwiczone medytacje, pranajamy czy inne znane nam techniki oddychania. Ciągnik, niektórym kojarzony dotychczas tylko z blendersowej piosenki i PRL-owskich plakatów, stałby się naszym prywatnym symbolem walki... lub przykładem nieuchronnej porażki... – Gdybym ja panie posadził na ciągnik i kazał zaorać hektar, panie miałyby większą tremę niż ja na scenie. Nie wiedziałyby panie, z której strony zacząć, jak ten traktor uruchomić. I to jest druga strona medalu. Bo człowiek poszedł tam, ma przed sobą set ludzi patrzących, co on powie, jak on to za- 83 W SIENNICY I OKOLICY gra. A przecież trzeba w tym wszystkim też być sobą i przekazać widzom to wrażenie – zapewniał nas pan Henryk. Całe szczęście, że zimowa pogoda nie sprzyjała rolnym eksperymentom i sprawdzenie naszych umiejętności motoryzacyjnych nie miało odbicia w praktyce. Choć – jak zapewniał nas dzień później pan Zając – praca w polu tak nie wykańcza jak stres. Oprócz zmagań z własnymi słabościami, początkujący aktorzy musieli zmierzyć się z czasem. Jak podkreśla pan Henryk: – Większość z nas uczyła się tekstu w biegu, a przecież nie jesteśmy zawodowcami, część z nas dawno skończyła 20 lat, więc nie było to łatwe. Człowiek nie jest przyzwyczajony do takiego rytmu. To jest wyrwanie chłopa od pługa i wstawienie go na scenę. CZAS NA CZECHOWA Ostatnie nasze odwiedziny Siennicy Różanej miały miejsce trzynastego lutego 2011 roku, dokładnie tydzień po premierze ostatniego spektaklu pt. „Końskie nazwisko czyli próba Czechowa”. – Wypożyczyłem „Opowiadania” w lokalnej bibliotece, aby Czechowa przeczytać ze zrozumieniem już pod kątem inscenizacji – zdradza Andrzej Misiura. – I mój wybór padł na 8 opowiadań, właściwie siedem, bo z ósmego wykorzystałem niektóre dialogi. Oczywiście nic nikomu nie mówiąc, ponieważ w ludziach jest taka tendencja, że oni często chcą, żeby było tak jak w książce. Sztuka była adaptacją siedmiu swobodnie wybranych opowiadań rosyjskiego dramaturga, przeplatanych prostymi, zabawnymi piosenkami, idealnie wkomponowującymi się w układ scen i oddającymi komediowy nastrój dzieła. – Piosenka nadaje lekkości. Mieliśmy możliwość wprowadzenia własnej kompozycji, czym zajęła się córka Tadeusza, zdolna dziewczyna, obecnie studiuje jazz w NY. Oprócz piosenek funkcję łącznika pełniła koncepcja „teatru w teatrze”. Teatr pomógł nam związać te wszystkie sceny, ponieważ nieważne, jak różna była tematyka tych opowiadań, mogliśmy zamknąć to sensowną klamrą. Poza tym, tworząc teatr amatorski, bawimy się w teatr profesjonalny. Dzięki tej formule nasi wykonawcy mogli jeszcze bardziej poczuć się aktorami. Wypracowali sobie już pewien warsztat i myślę, że mimo początkowych oporów zrozumieli, że nie można stać w miejscu. W końcu nadszedł już czas na Czechowa. 84 W SIENNICY I OKOLICY Dziękujemy: Pani Irenie Zarazie za służenie pomocą i dobrą radą Red. Monice Hemperek za cenne wskazówki i wyrozumiałość Karolinie Przesmyckiej za cierpliwość i dzielne towarzyszenie nam podczas wypraw do Siennicy Bogusławowi Mochniejowi za udostępnienie nam materiałów dotyczących Teatru Pokoleń i wszystkim, którzy przyczynili się do powstania tego tekstu. Aleksandra Drozd, Klaudia Olender 85 W SIENNICY I OKOLICY MARTYNA SKROK Siennicę wyRÓŻANiAją wyjątkowi ludzie ROZMOWA Z LESZKIEM PROSKURĄ, WÓJTEM GMINY SIENNICA RÓŻANA Urząd wójta w gminie Siennica Różana piastuje piątą kadencję. 4300 mieszkańców kilkunastu miejscowości w środkowo-wschodniej części województwa lubelskiego może mówić o prawdziwym szczęściu. Spotkać bowiem w dzisiejszym politycznym świecie człowieka tak zaangażowanego i przejętego pełnioną funkcją to prawdziwa rzadkość. A Leszek Proskura opiekuje się Siennicą już ponad 20 lat. Skąd pan pochodzi? Z miejscowości Wola Siennicka, jakieś półtora kilometra od Siennicy Różanej. Jak to się więc stało, że znalazł się pan akurat w Siennicy Różanej? Pracowałem kiedyś jako sekretarz ZSL gminy Siennica Różana. Nadszedł rok 1989 i wybory, w których zgłosiłem swoją kandydaturę na urząd wójta. Udało się – zostałem wybrany i piastuję ten urząd po dzisiejszy dzień. Jak wiele zmieniło się w gminie od czasu, kiedy objął pan urząd wójta? Zaczęliśmy od rozwoju infrastruktury. Kiedy objąłem urząd wójta, w gminie nie było wodociągów, gazu, telefonów, wysypiska śmieci ani kanalizacji. 86 W SIENNICY I OKOLICY Jednym z ważniejszych postulatów – zarówno mieszkańców, jak i Rady Gminy – były drogi. Postawiliśmy też na ekologię. Gmina Siennica jest gminą biedną, jeśli chodzi o budżet. Nie mamy tutaj żadnego przemysłu, żyjemy wyłącznie z rolnictwa. Ile miejscowości liczy gmina? Czternaście sołectw. Największe to Siennica Różana, najmniejsze – Zwierzyniec. Co się tutaj głównie uprawia? Buraki, zboża, rzepak i kukurydzę. Gmina Siennica Różana jako jedna z pierwszych w Polsce wdrożyła uprawę kukurydzy – na kiszonkę i na ziarno. Budżet był zawsze bardzo skromny, mogliśmy liczyć jedynie na subwencje, ale gmina startowała we wszelkich konkursach, głównie ekologicznych, poprzez które można było pozyskać znaczne środki na inwestycje ekologiczne. W 1995 roku zajęliśmy II miejsce w konkursie na najbardziej ekologiczną gminę w Polsce i otrzymaliśmy nagrodę w wysokości 100 tys. złotych, co w tamtych czasach miało o wiele większą wartość niż obecnie. Rok później wygraliśmy konkurs na zagospodarowanie odpadów na terenie wiejskim i zdobyliśmy nagrodę w wysokości pół miliona złotych. Pięć lat później, w IV edycji tego samego konkursu, udało nam się ponownie najlepiej zrealizować powierzone zadanie i otrzymać nagrodę – tym razem w wysokości 200 tys. złotych. W tym samym roku otrzymaliśmy Nagrodę Prezesa Zarządu NFOŚiGW dla gminy Siennica Różana w wysokości 400 tys. złotych w I edycji konkursu „Mała retencja na terenach wiejskich”. W 2003 roku zdobyliśmy wyróżnienie w konkursie NFOŚiGW „Nasza gmina w Europie”. Nagrodą było ćwierć miliona złotych. Począwszy od roku 2002, kiedy to po raz pierwszy uzyskaliśmy certyfikat „Gmina przyjazna środowisku”, staramy się go corocznie odnawiać. W co zostały zainwestowane te pieniądze? Wybudowaliśmy z tych pieniędzy w latach 1995–1996 gminne składowisko odpadów w miejscowości Zagroda. Kiedy gmina startowała w konkursie ekologicznym, pieniądze mogły być przeznaczone wyłącznie na cele proekologiczne. 87 W SIENNICY I OKOLICY Jaka większa inwestycja jest w chwili obecnej w realizacji? Pierwszego lipca ruszyła budowa drugiego zbiornika retencyjnego w miejscowości Kozieniec. Chcemy zrobić tam kąpielisko z plażą, miejsce do gry w piłkę plażową, a także obszary do zagospodarowania rekreacyjnego, gdyż powoli w naszym regionie rozwija się agroturystyka. Zbiornik ma bardzo ładne położenie, jest budowany między laskami, w spokojnym miejscu. Myślę, że przyszłoroczni uczestnicy Wakacyjnej Akademii Reportażu będą mogli już z niego korzystać. W bieżącym roku ukończyliśmy budowę oczyszczalni przydomowych w gminie Siennica Różana i przebudowę stacji wodociągowej. Została także zakończona kompleksowa regulacja retencji zlewni rzeki Siennica. Co pana najbardziej ucieszyło podczas tych dwudziestu lat? Jaka inwestycja? Jaki zrealizowany projekt przyniósł Panu najwięcej satysfakcji? Osobiście cieszę się z każdej inwestycji. Kiedy obejmowałem urząd wójta, w gminie było 14–15 telefonów. Trzeba było zabezpieczyć środki finansowe, zakupić materiały, bo budowaliśmy telefony poprzez społeczne komitety; angażowaliśmy mieszkańców w tę inwestycję. Telefonów przybywało, w czasie późniejszym każdy i – w każdej wiosce – mógł już mieć telefon i była to największa radość. Dzisiaj, w dobie telefonów komórkowych, już się tego tak nie docenia. Następną bardzo ważną inwestycją były wodociągi, mające na celu doprowadzenie wody w każdym sołectwie ze zbiorowego ujęcia do domów mieszkańców. I gazyfikacja. Dzisiaj jednak odczuwam lekki niedosyt związany z doprowadzeniem gazu. Gaz jest obecnie bardzo drogi – mieszkańcy mają przyłącza, ale nie korzystają z nich, bo po prostu ich na to nie stać, ale kogo stać, może podłączyć sobie automatycznie sterowany piec z centralnego ogrzewania. Zmieniliśmy wszystkie kotłownie w szkołach, ośrodkach kultury, Urzędzie Gminy, w Centrum Kultury z węglowych na gazowe, które nie zatruwają środowiska. Udało nam się zbudować, a potem zmodernizować oczyszczalnię ścieków i gminne składowisko odpadów, a także oczyszczalnie przydomowe. Powstał budynek Publicznego Gimnazjum w Siennicy Różanej, amfiteatr, remiza Ochotniczej Straży Pożarnej i Centrum Kultury. Cały czas są też budowane i modernizowane drogi. W roku ubiegłym oddaliśmy do użytku kompleks sportowy, wybudowany w ramach programu „Moje Boisko – Orlik 2012”. Obecnie pracujemy również nad systemem zbiórki odpadów i z ich zagospodarowaniem. 88 W SIENNICY I OKOLICY Co chciałby pan tutaj jeszcze zrealizować? Naszym marzeniem jest stworzenie miejsc pracy dla młodzieży. Przygotowaliśmy specjalny program „Gmina przyjazna inwestorowi”, ale w związku z kryzysem gospodarczym, który nas zaskoczył, w dalszym ciągu nie możemy się przebić i sprawić, żeby ktoś tutaj zainwestował. Chcielibyśmy, żeby młodzież nie uciekała za granicę, tylko miała możliwość podjęcia pracy tutaj, na miejscu. Jak w gminie kształtuje się bezrobocie? W granicach 14 procent. Na pewno jest ono częściowo ukryte, ale jest to dla nas problem. W tej chwili w gminie mamy ponad 27 osób po studiach, które są bezrobotne. Jak wiele osób stąd emigruje? Wiele młodych osób wyjechało na Wyspy Brytyjskie – do Anglii, Irlandii. Młodzieży ubywa, a my starzejemy się i robi się problem. W ubiegłym roku urodziło się 27 osób, a zmarły 54, czyli dwukrotnie więcej. Co wyróżnia Siennicę spośród innych gmin? Przede wszystkim ludzie. Nie mamy tutaj wielu konfliktów, Rada Gminy jest bardzo zdyscyplinowana. Do życia powołano wiele organizacji społecznopolitycznych, które angażują się w życie swojej małej ojczyzny. Gmina Siennica Różana jest jedną z nielicznych w Polsce, w których tak mocno rozwija się kultura. Mamy tu kilka zespołów folklorystycznych. Ćwiczą, wyjeżdżają do sąsiednich gmin, a niekiedy nawet dalej. Mamy pięć takich zespołów, które uczestniczą aktywnie w życiu kulturalnym. 35 dzieci gra w orkiestrze dętej, która uświetnia wszystkie gminne i kościelne imprezy. Jest zespół śpiewaczy „Słowianki” z Baraków, mieszany zespół śpiewaczy z Woli Siennickiej „Echo”, zespół śpiewaczy przy Kole Gospodyń Wiejskich w Siennicy Różanej, kapela ludowa „Sienniczaki”. Jakie imprezy są tutaj organizowane, poza słynnym cyklem „Z Rejem do Siennicy”? 89 W SIENNICY I OKOLICY Dorocznie organizujemy Dni Kultury Siennicy Różanej, podczas których odbywa się przegląd naszych zespołów. Corocznie odbywają się również „lecia” OSP lub cykl imprez „Z Rejem do Siennicy”, tradycyjny opłatek ludowy, w którym uczestniczy około 800 osób, przy akompaniamencie najlepszych polskich zespołów kolędniczych. A dlaczego cykl imprez związany z Mikołajem Rejem zakończył się? Chcieliśmy wypromować Reja, pokazać go światu. Obecnie przygotowujemy następny cykl imprez, które rozpoczną się w 2011 roku, związanych tym razem z Mikołajem Siennickim. Mikołaj Siennicki był bowiem aż jedenastokrotnie marszałkiem sejmu, był najbardziej światłym parlamentarzystą. Cykl imprez jest planowany wstępnie na okres 4–5 lat. Dlaczego zdecydował się pan wspomóc Wakacyjną Akademię Reportażu? Uważamy, że każda inicjatywa, która przyciąga ludzi, a tym samym daje możliwość promocji gminy, jest inicjatywą dobrą. Pomysł WARRK wysunął zaprzyjaźniony z nami człowiek, redaktor Franciszek Piątkowski, i decyzja zapadła bardzo szybko. Mieliśmy doświadczenie współpracy w cyklu imprez „Z Rejem do Siennicy”, który odbywał się w latach 2003–2009. Były to bardzo udane imprezy, które pokazały w województwie i poza jego granicami, że Rej tutaj żył, mieszkał i tworzył. Tutaj się ożenił, tutaj spędził najbardziej płodny okres swojego życia. Dzięki Akademii mamy kontakt z ciekawymi ludźmi, nasi mieszkańcy mogą korzystać ze spotkań z nimi, poznawać ciekawe historie. Pozostają też materiały, które zostały opracowane po pierwszej edycji. Dzięki tym wszystkim czynnikom nie mamy żadnych wątpliwości, że gmina powinna wspierać tę inicjatywę. Jakie ciekawe osobowości mieszkają, tworzą, działają na terenie gminy? W tym roku w kwietniu zmarła nasza słynna poetka Krystyna Winiarczyk, która zostawiła nam kilka tomików wierszy. Jej poezja jest niezwykle ciepła, opisuje życie na wsi. Napisała bardzo dużo wierszy i wszystkie je znała na pamięć! Nigdy nie korzystała z notatek, ściągawek. Zawsze z pamięci recytowała swoje wiersze i mogła to robić cały dzień. Kiedy zbliżała się jakaś 90 W SIENNICY I OKOLICY uroczystość, ważne wydarzenie w okolicy, zawsze na tę okazję był specjalnie przygotowany przez nią wiersz. Jeśli chodzi o malarzy to mamy Marię Kiełbasę, która maluje głównie pejzaże. Ciekawą osobowością jest Apolonia Wolska, która była sanitariuszką w czasie wojny i opowiada o przeżyciach z tym związanych. Poza tym starosta powiatu pochodzi z Siennicy Różanej, burmistrzem Krasnegostawu jest mieszkaniec Siennicy Różanej. A dla tych, którzy wyjechali z ziemi siennickiej i rozjechali się po kraju i świecie, stworzyliśmy Stowarzyszenie Miłośników Ziemii Siennickiej, które bardzo ładnie wpisuje się w życie naszej małej ojczyzny. Osoby te kontaktują się z nami, angażują w życie gminy poprzez wpłaty składek, pomoc, która przekazywana jest na nagrody i stypendia dla młodzieży. Mamy też doroczne spotkania; w jednym z nich uczestniczył gość z Chicago, który stąd pochodzi i działa w Stowarzyszeniu. Mamy też ludzi w ministerstwach, którzy nie zapominają o naszej małej ojczyźnie. Dla takich właśnie osób stworzyliśmy statuetkę „Zasłużony dla Gminy Siennica Różana”, którą wręczamy od kilku lat na opłatku ludowym w podziękowaniu za angażowanie się w życie gminy. W regulaminie ustaliliśmy, że nie przyznajemy jej naszym mieszkańcom, a osobom, które chcą zrobić coś dla naszej gminy, a tutaj nie mieszkają. Statuetkę wręczamy od siedmiu lat, a jej laureatami są były wojewoda lubelski, były dyrektor finansowy NFZ, dyrektor zespołu Jawor Uniwersytetu Przyrodniczego, dyrektor departamentu rolnictwa, oświaty, prof. Janusz Jutrzenka Trzebiatowski – artysta malarz i redaktor Piątkowski. Ile szkół jest w gminie? Jest zespół szkół (podstawówka i gimnazjum) w Siennicy Różanej, do których uczęszcza około 500 dzieci. W ubiegłym roku byliśmy zmuszeni zlikwidować szkołę podstawową w miejscowości Zagroda, z powodu zbyt małej ilości dzieci. Do tego mamy jeszcze Zespół Szkół Centrum Kształcenia Rolniczego w Siennicy Różanej; placówka ta podlega jednak bezpośrednio pod ministra, nie pod samorząd gminy. Co dzieci i młodzież mogą tutaj robić? Czy są organizowane jakieś zajęcia dodatkowe, pozalekcyjne? Mamy kółko plastyczne, orkiestrę dętą, zespół muzyczny, który zajmuje czołowe miejsca na konkursach wyjazdowych, regionalnych i wojewódzkich. 91 W SIENNICY I OKOLICY Mamy dobre warunki dla młodzieży. Dwa lata temu zostało oddane do użytku Centrum Kultury, w którym mieszczą się pracownie, sala komputerowa, biblioteka, koło plastyczne. Wybudowaliśmy zespół boisk w ramach programu „Orlik 2012”, w tym roku od września rusza przedszkole w pełnych godzinach urzędowania, czyli od 6.00–17.00. Mamy mieć 2 grupy po 25 dzieci w wieku 3–5 lat. Chcemy stwarzać dzieciakom i młodzieży warunki „miejskie”, ale na to wszystko są potrzebne środki. Gdyby nie pomoc UE, na pewno nie poradzilibyśmy sobie z tymi inwestycjami. Dzięki składaniu różnych wniosków i projektów, otrzymujemy z funduszy unijnych pomoc. Jest dużo szkoleń – szkolenia dla bezrobotnych, m.in. gotowania, pieczenia i garmażerki, układania kwiatów. Ponadto w każdej wiosce, gdzie tylko są chętni, budujemy boiska – do piłki nożnej, siatkowej. Powstały już w miejscowościach Żdżanne, Zagroda, Siennica Duża, Siennica Mała, Siennica Różana. Teraz jest ich pięć i przymierzamy się do budowy następnych. Największe wyzwanie? Znalezienie inwestora, który zapewni mieszkańcom pracę. Sprzedaliśmy grunty pod inwestycje, m.in. szkołę w Wierzchowinach. Niestety, wciąż nie widać efektów naszego działania, co jest, osobiście, moim dużym zmartwieniem. Obserwując dokonania wójta Proskury, patrząc na jego zaangażowanie w życie gminy, stwierdzam, że mógłby się on z pewnością utożsamić z jednym z wierszy siennickiej poetki Krystyny Winiarczyk: Kocham wioskę rodzinną, pola, łąki, gaje i poranną zorzę, co o świcie wstaje. Kocham te ogródki różami usłane, kocham swoją wioskę – Siennicę Różaną. Rozmawiała: Martyna Skrok Siennica Różana, lipiec 2010 92 W SIENNICY I OKOLICY PRZEMYSŁAW KOSIOR SSP Prężna społeczność, duża serdeczność ROZMOWA Z KSIĘDZEM RYSZARDEM SIEDLECKIM, PROBOSZCZEM PARAFII W SIENNICY RÓŻANEJ Jest ksiądz proboszczem parafii w Siennicy Różanej. Jaka była droga kapłańska księdza przed przybyciem do tego miejsca? Drugiego czerwca minęło 20 lat mojego kapłaństwa. Przez pierwsze pięć lat pracowałem jako wikariusz w parafii Karczmiska, dekanat Opole Lubelskie. Później przez pięć lat w Parafii Miłosierdzia Bożego w Kraśniku, trzy lata i dwa miesiące w Niedrzwicy Kościelnej, no i później zostałem proboszczem w Rzeczycy Księżej koło Kraśnika, gdzie pracowałem pięć lat. I tutaj już dwa latka. Co wyróżnia tę parafię spośród innych? Ja tak się śmieję, że jest to społeczność żyjąca, że jest bardzo zaangażowana społecznie. Mamy tu nawet Stowarzyszenie Miłośników Ziemi Siennickiej. Podobnej organizacji nie ma nawet w wielu większych miejscowościach. Jest tu Teatr Pokoleń, to też zaangażowanie. I prężnie działają trzy koła gospodyń wiejskich. Każda wioska ma swoje koło. Czy choćby zespoły śpiewacze… Wszyscy, którzy do tych zespołów należą śpiewają też w chórze. Ale tak: baraczanki mają swoje „Słowianki”, Wola Siennicka ma swój chór, jest kapela ludowa. Dlaczego tutaj to wszystko tak dobrze działa? Rzadko spotyka się tak prężną gminę. Jest zadbana, widać tu naprawdę porządek. 93 W SIENNICY I OKOLICY Myślę, że dużo zależy od gospodarza gminy, od pana wójta. Kiedy pojawiają się jakieś inicjatywy oddolne, nie są gaszone... Ale jeszcze… Nawet wziąć tę Akademię. To od niego zależy. Gdyby się nie zgodził, nic by nie było. Podobnie już chyba po raz dziewiąty, jeśli doczekamy, w styczniu odbędzie się opłatek gminny. I to na szeroką skalę. Są na niego zapraszani mieszkańcy. Jak mówi pan wójt, jest to wyraz podziękowania za całoroczną pracę. Zazwyczaj przyjeżdża również któryś z biskupów. W ubiegłym roku był abp Józef Życiński, w tym – bp Józef Wróbel. Teraz zamierzamy zaprosić abpa seniora Stanisława Wielgusa. Z tego, co słyszałem, podejmowaliście również pielgrzymów. Jak przystało na tak aktywną społeczność! Przyszedłem tutaj dwa lata temu, 6 lipca obejmowałem parafię. W tydzień po objęciu, może dwa tygodnie, przyjechał ks. dyr. Pielgrzymki Lubelskiej. Gdy pielgrzymka z Chełma wychodzi, idzie tędy, przez Krupe. Ale wtedy był remont drogi i trasa pielgrzymki wiodła przez Siennicę Różaną. Ja nikogo tu nie znałem, zrobiłem spotkanie z radą parafialną i mówię, że jest taka sytuacja, że przyjdą tutaj pielgrzymi, trzeba by było im nocleg jakiś udostępnić. I mówię: przejdźcie, każdy po swojej części, i zorientujcie się ile osób kto może przyjąć. Wiadomo, że jak ktoś przyjmie, to jakąś kolację czy śniadanie następnego dnia również da. A gdy domów zabraknie, to jedna czy druga szkoła udostępni salę gimnastyczną. Jednak wiadomo, że dla nocujących w szkole z posiłkiem będzie trochę gorzej. Więc radni powiedzieli tak: Jest tu dziesięć wiosek. Narobimy piątkowych dań, różnych pierogów, naleśników… – bo to akurat wypadł pierwszy piątek miesiąca. Chciałem udzielić dyspensy, bo przecież pielgrzymi są w drodze, ale nie trzeba było. Każda wioska miała przygotować po 300 pierogów. Tak więc zanim pielgrzymi przyszli, wszyscy mieszkańcy przyjechali, stoliki ustawione… I tak samo następnego dnia na śniadanie. Kiedy pielgrzymka odchodziła, parafianie mówią mi: Proszę księdza, niech ksiądz coś zrobi, żeby następnym razem też tędy szli. Jak to zaangażowanie społeczne przekłada się na działalność w kościele, przy parafii? Za mojego poprzednika, kiedy był remontowany kościół parafialny, ludzie sami wiele prac wykonali, bo uważali – i dobrze uważali – że to jest ich. 94 W SIENNICY I OKOLICY Ksiądz dzisiaj jest, jutro inny przyjdzie, a to, co zrobią, zostanie dla nich, dla pokoleń. Religijnie też są aktywni. Mamy tu kółka różańcowe, 36 ministrantów, Szkolne Koło Caritas, rodzi się Legion Maryi. Chciałbym bardziej zająć się ludźmi młodymi, ale oni kończą gimnazjum i uciekają, to już trochę trudniej z nimi. Wiele osób pewnie wyjeżdża za pracą, na studia. Jak się to przekłada na życie w wiosce? Brak ludzi młodych widać szczególnie wyraźnie, gdy się chodzi po kolędzie. Jeśli ktoś może się wyrwać, no to się stąd wyrywa i wyjeżdża. W naszym technikum niektórzy nawet do matury nie przystępowali, bo gdzieś za granicą mieli już załatwioną pracę. Dużo osób jest za granicą. Przyjeżdżają tutaj najczęściej na wakacje. Pozostały w większości osoby starsze. Te zostają. Wioski się wyludniają, wszędzie to widać. Na przykład w ubiegłym roku było 46 pogrzebów i 21 chrztów. Ślubów było wyjątkowo dużo, bo 19. Ale bywają lata, kiedy są tylko 4. Wiele małżeństw rozdzielonych z powodu pracy w odległym miejscu nie wytrzymuje próby czasu i się rozpada. Czy to zjawisko widać również w Siennicy? Tak, widać. Co prawda, nie zawsze tak jest. Są małżeństwa trwałe, ale są też i takie, które się rozpadają. Dzieci z tych małżeństw cierpią najbardziej, bo mama albo tata jest gdzieś w świecie. Czy poza rolnictwem jest tu jeszcze jakaś praca? Kiedyś część mieszkańców dojeżdżała do „Ceramiki” do Krasnegostawu. Ale i tam redukcje. Inni pracowali w cukrowni też w Krasnymstawie, ale tylko sezonowo. Poza tym głównie rolnictwo. Jeśli komuś uda się gdzieś wyjechać i zdobyć jakąś pracę, to głównie z niej się utrzymuje. Na koniec może coś bardziej optymistycznego. Z czego ksiądz, jako proboszcz tej parafii, jest najbardziej zadowolony, co daje największą satysfakcję? 95 W SIENNICY I OKOLICY Dla mnie jest to na przykład współpraca z Gminą, z GOK-iem, ze szkołami. Mam kolegę w sąsiedniej parafii, który co prawda nie uczy w szkole, bo nie było dla niego etatu, ale mówi, że przykro mu, gdy rok szkolny się rozpoczyna albo kończy, i nie zapraszają księdza do szkoły. A tutaj, jakakolwiek uroczystość, to ksiądz musi być. Jest tutaj dużo dobrych i życzliwych ludzi. Z dużą serdecznością się tutaj spotykam. Przez te dwa lata nie zaznałem przykrości. Żadnych. Życzę, aby tak było dalej, a nawet jeszcze lepiej. Dziękuję bardzo za rozmowę. Dziękuję bardzo. Rozmawiał: Przemysław Kosior SSP 96 W SIENNICY, BLISKO KAPUŚCIŃSKIEGO MAREK KUSIBA W SIENNICY, BLISKO KAPUŚCIŃSKIEGO Nowe burze i ulewy w kraju, burza powyborcza w mediach – czyli burza w szklance wody, a więc wyładowania nie tyle atmosferyczne, co histeryczne – a w spokojnej Siennicy Różanej na Lubelszczyźnie rozpoczyna się właśnie kolejna, druga już burza młodych mózgów, czyli Wakacyjna Akademia Reportażu imienia Ryszarda Kapuścińskiego. Burza, notabene, rozpaliła w młodym Kapuścińskim, uczniu klasy maturalnej, dziennikarską pasję. Zanim w lipcu 1950 r. opublikował pierwsze teksty na łamach założonego kilka miesięcy wcześniej „Sztandaru Młodych”, opisał wiosenną burzę nad Warszawą: Nauczyciel poprosił, żebyśmy o niej napisali. To zadanie rozbudziło we mnie tkwiącą gdzieś w ukryciu ciekawość świata, potrzebę zrozumienia jego mechanizmów. Zacząłem się zastanawiać, skąd ta burza, jak to w ogóle się dzieje, że nagle wybucha, jak przebiegała, jakie były jej konsekwencje dla miasta i jego mieszkańców. Niby proste zadanie, ale to często właśnie tak się zaczyna... – wspominał po latach epizod z lekcji polskiego, który przyczynił się do wyboru przez 18-latka drogi życiowej; wtedy, przed 60 laty, postanowił zostać dziennikarzem, czyli kimś, kto z ciekawości świata świadomie uczynił swoje narzędzie. Trudno mi wyrokować, czy wszyscy nastoletni (i niewiele starsi) studenci Akademii Reportażu noszącej imię wielkiego reportera pójdą w ślady autora „Podróży z Herodotem” i z ciekawości świata XXI wieku uczynią swoje własne narzędzie pracy – tak, jak ciekawość świata sprzed 2,5 tysiąca lat kazała Herodotowi z Halikarnasu przemierzać lądy świata ówczesnego. 97 W SIENNICY, BLISKO KAPUŚCIŃSKIEGO Mam cichą nadzieję, że tak się stanie i że ziarno zasiane w żyznej siennickiej glebie kiełkować będzie wartościowym dziennikarstwem, wynikającym z pasji właściwej patronowi tej szkoły. Wykłady, ćwiczenia, spotkania, a nawet spektakle teatralne mają wspólną ramę: Kapuściński i jego twórczość. Wykładowcy w tę piękną i trudną ramę wkładają obraz dziennikarstwa z prawdziwego zdarzenia, będącego misją i powołaniem człowieka, który próbuje zrozumieć i opisać świat, piszącego po to, żeby jakąś rzeczywistość naprawić, ulepszyć, objaśnić. Razem z red. Franciszkiem Piątkowskim – który siennicką burzę młodych umysłów uczynił możliwą, czyli po prostu ciężką harówką doprowadził do szczęśliwego połogu już po raz drugi – dołożyliśmy pięćdziesiątce studentów do wypchanych tornistrów pierwszy numer pisma o tytule ARRKA (powstał z połączenia pierwszych liter nazwy szkoły). To zwykły zbieg okoliczności, tym niemniej pierwszy numer naszego pisma redagowaliśmy w czasie niemal biblijnego potopu, jaki przeżyła Polska w maju i czerwcu. Na pokład arki biblijny Noe zabrał, oprócz własnej rodziny, przedstawicieli wszystkich gatunków zwierząt. Na pokładzie naszej ARRKI znalazło się także wiele gatunków – dziennikarskich; reportaże i wywiady, artykuły i szkice, felietony i diariusze. Na obronę przed zarzutem pomieszania gatunków mamy nie tylko Noego, ale i Kapuścińskiego: stale eksperymentował, do tematu dobierał formę, a nie odwrotnie. Poszliśmy za tą wskazówką, toteż pismo przypomina raczej książkę, choć jest de facto pismem warsztatowym. Próbuje wszak oddać zawartość (i wartość, oby...) pierwszej siennickiej Akademii sprzed roku. Ale żaden, najciekawszy nawet zbiór zapisów nie byłby w stanie odtworzyć jedynej w swoim rodzaju atmosfery tych dziennikarskich warsztatów: nastroju skupienia, namysłu i anegdoty, poważnych, ale pogodnych rozmów, dyskusji nad tekstami, dokumentami filmowymi i audycjami radiowymi, a co nie mniej ważne – magii większości spotkań wokół Kapuścińskiego, blisko Kapuścińskiego... Jeśli chcecie sobie sprawić przyjemność – przeczytajcie tę książkę! – pisał autor „Szachinszacha” w opinii na temat jednej z polecanych przezeń lektur. My z tej szczodrej zachęty adresujemy jedynie drugą część zdania – do naszych studentów, jak i miłośników nie tylko słowa drukowanego, ale i pięknych okoliczności przyrody ziemi siennickiej, niegdyś matecznika Mikołaja Reja, ojca literatury polskiej, a od roku także w pewnym, nie tylko symbolicznym sensie Ryszarda Kapuścińskiego – jednego z ojców polskie- 98 W SIENNICY, BLISKO KAPUŚCIŃSKIEGO go reportażu. Wyznawał w wierszu: Przetrwa ten, kto stworzył swój świat./ Bóg istnieje, bo stworzył swój świat,/ Homer istnieje, bo stworzył swój świat,/ I Michał Anioł, i Mozart. Autor „Cesarza” też stworzył i żmudnie ocalał swój świat – świat ludzi zapomnianych przez los, Boga i historię, biednych materialnie, ale bogatych duchem. Takich ludzi, bynajmniej nie biednych materialnie, ale za to bogatych duchem spotkałem właśnie tam, w gminie rządzonej przez zaradnych i nie bezradnych wobec wyzwań współczesności. W dalekiej Siennicy Różanej nie mają wcale życia usłanego różami, ale wiedzą, że los nowoczesnego społeczeństwa zależy od wydatków na kulturę, a w tym najbardziej od licznych burz młodych mózgów, czyli młodzieży kształcenia... MAREK KUSIBA Nowy Dziennik / Przegląd Polski (24.06.2010 r.) 99 TYLKO TROCHĘ DALEJ DIANA BYRA Reżyseria: Stefan Szmidt. Scenografia: Pan Bóg W jednym z warszawskich mieszkań zadzwonił telefon. Stefan Szmidt podniósł słuchawkę. Nie spodziewał się, że usłyszy głos, który przypomni mu o ukochanym Biłgoraju i liceum przy ulicy Kościuszki. Dzwonił Janusz Bełżek, szkolny kolega, a wtedy prezes koła łowieckiego. Janusz, przeglądając „Łowca polskiego”, trafił na rysunki Stefana. Zadzwonił. Wzruszył się na wspomnienie tego, od którego ściągał na sprawdzianach z historii. Zaprosił Stefana do siebie i do Nadrzecza na polowanie. Do lasów, w których pan Szmidt zbierał z rodzicami grzyby. Do miejsca, które zapamiętał jako wieś Sędłaki. Dwóch kolegów z ławki połączyła na nowo wspólna pasja – myślistwo. – Zobaczysz, jak tam ładnie – mówił Janusz, kiedy jechali jakiś czas później, wieczorem, wraz ze Stefanem do Nadrzecza. – To miejsce było pozbawione jakichkolwiek atrybutów cywilizacji. Moja wyobraźnia jako aktora została pobudzona przez ten widok. Grałem w wielu filmach historycznych: w „Potopie”, „Ogniem i mieczem”, potem w „Panu Tadeuszu”. Mam za sobą szereg doświadczeń, w których przestrzeń próbowano w sposób sztuczny dostosować do epoki, zakrywało się słupy telegraficzne, na asfalt wysypywało się piasek – wspomina pan Stefan. W Nadrzeczu nie trzeba było zakrywać słupów telegraficznych, bo ich tam nie było. Nie było też anten telewizyjnych. Ani asfaltu. Właściwie tam nie było nic. W 1990 roku Nadrzecze było ponadczasowe. Był kwiecień. Obok ziemi Bełżka rosły stare sosny. Kwitły żółte i pomarańczowe kaczeńce. Cała łąka żółtych i pomarańczowych kaczeńców na bagnach. 100 TYLKO TROCHĘ DALEJ Rosło też chude żytko na kiepskiej ziemi, która nie nadawała się pod uprawę. Ten piach zdecydowali się kupić Szmidtowie: Stefan, jego żona Alicja i ich córka Dominika. – To jest ziemia takiego faceta, co mieszka w Kraśniku. Ale panie, on tu przyjeżdża tylko na groby. On to na pewno sprzeda. Tu ma pan jego adres – mówili sąsiedzi. Na drugie spotkanie z właścicielem pan Stefan przyniósł już pieniądze. Kupił hektar piaszczystego wygonu z wielką dziurą na środku. Ludzie wybierali stamtąd piasek do budowy. Ponoć bardzo dobry. TĘSKNOTA ZA NADRZECZEM Szmidtowie wracali do Warszawy, ale co chwilę sprawdzali w kalendarzu, czy nie mają może jakiegoś wolnego terminu, żeby jechać do Nadrzecza. Wsiadali wtedy do samochodu i uciekali ze stolicy. Zabierali ze sobą przyjaciół, którzy, tak jak oni, zakochiwali się w tej wsi i nie chcieli wyjeżdżać. W Hucie Nowej pan Stefan znalazł chałupę, złamaną na pół i zawaloną. Prawie nie było jej widać z pokrzyw. Wystawały jakieś resztki mebli. Z postawionego naprzeciw murowanego domu wyszła stara kobiecina. Kiwała się i dziwiła, że ktoś chce kupić tę ruinę. – A to na palenie pan pewnie chce? – Tak, tak, na palenie. Nie przyznał się, że będzie w niej mieszkał. Taka zniszczona, że aż go wzruszyła. Przeniósł ją do Nadrzecza i wyremontował. Powstało w niej całkiem przyzwoite zaplecze sanitarne i higieniczne. Bieżąca woda, prysznic i prąd, oczywiście. – Pierwsza zasada, tak jak w medycynie, nie szkodzić. Tę zasadę wyznaję w swoim życiu twórczym. Jak zastaniesz coś pięknego, nie próbuj poprawiać Pana Boga. Jeśli zakładasz kanalizację w drewnianym domu, to trzeba najpierw zmówić pacierz, przeprosić Pana Boga. ZADZIORY Ludzie mieli tu swoje życie i swoje kłopoty. Mówili: „warszawiak”. „Samochód ma na warszawskich znakach – to warszawiak.” Gdyby zaczął się panoszyć, nie dopuściliby go tak blisko. On jednak robił wszystko, by ich do 101 TYLKO TROCHĘ DALEJ siebie nie zrazić. Nie ogrodził się, bo nie chciał. Tutaj nikt nie miał płotu. Nikt nie zamykał domów. Wszyscy mogli wejść do chałupy Szmidtów, Szmidtowie mogli wejść do chałup sąsiadów. Gdy do aktorów przyjeżdżali znajomi, ci kazali im wyłączać alarmy w samochodach. Pies trąci, ludzie będą przechodzić wieczorem, nie zauważą, dotkną i zacznie wyć. – Ja zawsze miałem otwarty samochód. To był mój sposób na wchodzenie w środowisko. Nadrzeczanie to ludzie zadziorni. Nadrzecze nigdy nie było wsią pańską. Nie było poddaństwa, pańszczyzny. To była wieś królewska. Król daleko, a pana nie było. Mieli świadomość, że należą tylko do Pana Boga. Sklep był punktem zbornym. Biedniejsi bywali tam częściej, z braku zajęcia. Wszyscy byli ze sobą spokrewnieni. Wieś była bardzo hermetyczna. – Przede mną ktoś chciał kupić ten kawałek ziemi. Poszedł do tych samych gospodarzy. Powiedzieli mu, że nie do sprzedania. Wiedzieli od razu, kim jestem. Pamiętali moich rodziców – lekarzy. Do gospodarzy, których pytał o ziemię przyszła starsza kobieta. Rozpoznała w panu Stefanie syna doktora. Podniosła kieckę do góry i pokazała szew zaszyty przez jego ojca. – Miałem świadomość, że przez pierwsze lata odcinałem kupony od tego, że ludzie znali moich rodziców. Opowiadali o ich bezinteresowności i dobroci. Pomyślałem, że powinienem dać tym ludziom coś od siebie. ZAKOCHANY DUDA GRACZ W połowie lat osiemdziesiątych w Zwierzyńcu zorganizowany zostaje plener malarski. Zaproszeni są na niego zarówno Stefan Szmidt, jak i wybitny malarz Jerzy Duda Gracz. Spotykają się tam po raz pierwszy. Zresztą Jerzy Duda Gracz jest pierwszy raz na Roztoczu. Szybko się w nim zakochuje. Szybko też zawiązuje się przyjaźń między artystami. Stefan zaprasza profesora Gracza do Nadrzecza. Tę miejscowość Duda Gracz ukochał najbardziej z całego Roztocza. Nie chciał stamtąd wyjeżdżać. Mógłby tam zostać na zawsze. I tworzyć. Wszyscy artyści zakochani w Nadrzeczu chcieli robić tam teatr. Nie skorzystać ze scenografii teatralnej Pana Boga byłoby grzechem. – Tutaj nie trzeba nic robić. Scenografię załatwia za nas Pan Bóg. Scenografia: Pan Bóg, reżyseria: Stefan Szmidt, kostiumy: może być Jerzy Duda Gracz – często powtarzał Duda Gracz. 102 TYLKO TROCHĘ DALEJ Potem przyjechał wybitny śpiewak operowy – Wiesław Ochman. – Słuchaj, tu tylko śpiewać! – nalegał. A Duda Gracz wracał i nie chciał wyjeżdżać. Spędzał tutaj miesiąc lub dwa, zawsze w lipcu lub sierpniu. W końcu Stefan namówił go do przyjazdu we wrześniu. Gryka była wtedy w kolorze czerwonego i różowego wina. W okolicach Biłgoraja gryka to najważniejsze i najszlachetniejsze ze zbóż. Z niej powstawał pieróg biłgorajski – główny składnik menu biłgorajanina. We wrześniu, kiedy po raz pierwszy jesienią malarz był u Szmidtów, Stefan zabrał schorowanego wtedy profesora na ścierniska gryczane. Jeździli samochodem po polach. Duda Gracz robił zdjęcia i notował. Żeby nic nie przeoczyć. Nie zapomnieć tych nieprawdopodobnych kolorów. To tu, w Nadrzeczu, powstała ogromna część cyklu chopinowskiego, który stworzył artysta. A to nie byle co. 313 dzieł obrazujących 295 utworów. Nadrzecze było inspiracją. Nie można też zapomnieć o największym przedsięwzięciu Dudy Gracza, o Golgocie Jasnogórskiej. Nawet ci, którzy nie kojarzą malarza znają jego drogę krzyżową. 18 dużych obrazów w tzw. przybudówce kaplicy Matki Bożej w Częstochowie. To dar dla ukochanej Częstochowy. W końcu tam się urodził. Tę miłość połączył z miłością do Nadrzecza. Tu tworzył obrazy, czerpał inspirację. Podpatrywał ludzi. Podpatrzył też biłgorajskie kobiety. Jedna z nich, w stroju biłgorajskim, to Weronika z 6. stacji Golgoty Jasnogórskiej. Biłgorajanka białą chustą ociera twarz Chrystusowi. To dopiero nobilitacja. To wyznanie miłości. NOWE NADRZECZE Cóż było robić? Nie wolno było zmarnować potencjału tego miejsca. Szmidtowie wraz z przyjaciółmi zaczęli powoli budować program fundacji. Długo trwało wypracowanie nazwy. Miała być wielofunkcyjna. Pomysły rodziły się w trakcie popołudniowych letnich rozmów przy stole w Nadrzeczu. I tak narodził się Dom Służebny Polskiej Sztuce Słowa Muzyki i Obrazu. Lipiec 1997 roku to początek nowego Nadrzecza i koniec tego, w którym zakochał się Stefan Szmidt. Jednak to także początek Fundacji Kresy 2000, którą pan Stefan ukochał. Jesienią droga do Nadrzecza była całkowicie nieprzejezdna. Samochód zapadał się w piachu i nie mógł ruszyć z miejsca. Franciszek Piętak, ówczesny wójt gminy Biłgoraj, nadludzkim wysiłkiem doprowadził do wybudowania drogi ekspresowej; otworzył ją 27 lipca 1997 roku. 103 TYLKO TROCHĘ DALEJ Tego dnia otwierano też Fundację. Rodziło się nowe Nadrzecze. Z Fundacją i asfaltową drogą. Wójtowi byłoby wstyd przed ludźmi, którzy przyjechaliby na inaugurację Domu Służebnego Polskiej Sztuce. Dlatego wycięto wszystkie dęby i lipy rosnące wzdłuż piaszczystej drogi i wyłożono asfalt. Chociaż pan Franciszek był z asfaltu dumny, to nie mógł sobie wybaczyć ścięcia drzew. Wycięto te wszystkie piękne i wiekowe. Oprócz jednej lipy, rosnącej naprzeciwko bramy Fundacji. Pomysł na zagranie „Drzewa” Wiesława Myśliwskiego zrodził się właśnie dzięki tej uratowanej lipie. ZE SZTUKĄ PIELGRZYMOWANIE Któregoś dnia w 2000 roku do Szmidta przychodzi sąsiad, właściciel ziemi, na której rośnie drzewo. Oznajmia, że będzie sprzedawał lipę, bo ona i tak już nikomu niepotrzebna, a ktoś ją chce na ule i drewniane łyżki. Panu Stefanowi pociemniało w oczach. Nie mógł pozwolić na ścięcie drzewa, które pokochał i które służyło mu za inspirację, a w przyszłości miało zagrać w spektaklu. Zagrał va banque. Zaproponował mężczyźnie 100 procent więcej pieniędzy niż dawał tamten kupiec, który chciał robić łyżki. Dał mu czas do zastanowienia. Chłop bardzo się zdziwił, ale się zgodził. Gospodarz miał przyjść następnego dnia i dać odpowiedź. Pan Stefan czekał dzień, dwa. Czeka do dziś. Sąsiad nigdy nie przyszedł. Drzewo wciąż rośnie. Niedługo po tej rozmowie aktor wymyślił obsadę i zrobił „Drzewo” Myśliwskiego dla Teatru Telewizji. I wrócił do tego 8 lat później. Wtedy zaczęło się „pielgrzymowanie teatralne - od drzewa do drzewa”. Czerwiec/lipiec 2010 roku to krążenie od wsi do wsi. Hołowno, Gołębie, Bukowina, Parczew, Kozłówka, Maćkowa Ruda, Nidzica, Mielec, Cmolas, Nisko. Byle wejść pod strzechy. A właściwie pod drzewa. Dziesięć lat wcześniej pan Stefan żył „Chłopami” Reymonta. Właściwie żyło nimi całe Nadrzecze. W trzecią niedzielę października 2000 roku Nadrzecze było kulturalną stolicą Polski. A może i Europy. „Scena Polna” Nadrzecza nie bez kozery była nazwana „polną”. Działo się na polu kartofli Stanisława Kiełbasy i na drodze polnej, i za stodołą Mieczysława Biruta. „Chłopi” to współpraca aktorów warszawskich, lubelskich oraz „artystów ludowych z zespołów obrzędowych Rudy Solskiej, Bukowej, Bidaczowa, zespołu „Tanew” z Tomaszowa Lubelskiego, mieszkańców Nadrzecza i okolic, grajków i śpiewaków Biłgorajszczyzny.” Znowu Szmidt łączy ludowość z profesjonalnymi twórcami. I znowu wychodzi pięknie. 104 TYLKO TROCHĘ DALEJ ARTYSTA TEŻ CZŁOWIEK – Tutaj jest najlepsza publiczność świata, bo jest głodna kultury i sztuki. To także publiczność, która nierzadko pierwszy raz ma do czynienia z tego rodzaju sztuką. Tu takie wydarzenie jest wielkim świętem. My widzimy w ich oczach reakcje na to, co oglądają. Państwo Szmidtowie widzieli w oczach ludzi nieme podziękowanie po koncercie norwidowskim. Teresa Budzisz-Krzyżanowska i Janusz Olejniczak zostają zaproszeni 11 listopada do Nadrzecza. Pani Teresa ma recytować Norwida, a pan Janusz akompaniować jej na fortepianie. Publiczność to co najmniej w połowie nadrzeczanie. Wielki pianista, wielka aktorka i 7 pań z Rudy Solskiej w strojach biłgorajskich. Pani Teresa siada. Jest o kulach, po wypadku samochodowym. Kule opiera o ścianę, sama siada w fotelu. Sala jest pełna. 120 osób w środku, a ci, którzy się nie zmieścili, siedzą na dworze przy otwartych drzwiach. Janusz Olejniczak siada przy fortepianie. Kładzie scenariusz występu ustalony wcześniej z Budzisz-Krzyżanowską. Aktorka zaczyna mówić. Mówi tak, że wszyscy rozumieją Norwida, są zasłuchani. Kończy jeden tekst, odwraca głowę do Janusza na znak, że teraz jego kolej. On też odwrócił do niej głowę i zastygł w takiej pozie na godzinę. Nie przerywał jej, bo się zasłuchał. Tak jak nadrzeczanie. Po występie kobiety z Nadrzecza jadły kolację z Budzisz-Krzyżanowską i nie mogły się nadziwić, że ona jest taka normalna, że je z nimi przy jednym stole. RATUJCIE FRASOBLIWEGO! Święta Wielkanocne były tego roku wyjątkowo wcześnie. Przed nadrzeczańską kapliczką leżał jeszcze śnieg i to przez ten śnieg wyglądała wyjątkowo biednie. Malutka, zapadnięta w rowie, zielona, z gipsową figurą Chrystusa Frasobliwego. W zimie wystawał jej tylko daszek. W Wielką Sobotę państwo Szmidtowie z córką Dominiką przyszli święcić pokarmy. Przyjechał ksiądz z Korytkowa. Poświęcił, wygłosił krótkie przemówienie, przywitał nowych mieszkańców. I poprosił właśnie ich o odnowienie kapliczki. Artyści znają się na tym. Kto, jak nie oni? Pan Stefan zgodził się od razu. Dwa miesiące później przyszło do niego dwóch gospodarzy. Jeden miał w ręku siekierę. Drugi – kawałek żelaza. 105 TYLKO TROCHĘ DALEJ – Niech pan się nie boi, chcemy coś panu pokazać. Pan Stefan się ubrał i wziął latarkę. Było już ciemno. Podeszli od tyłu do kapliczki. Odgarnęli liście. Jeden podważył siekierą tylną ścianę i ją wyrywał. Okazało się, że miała podwójną ścianę. Drugi wsadził tam rękę, grzebał przez chwilę. Wyciągnął jakieś zawiniątko w sianie i szmatach. Podeszli pod chałupę, pod światło. Dopiero tam pan Stefan zobaczył, co to jest. Rozwinęli zawiniątko i zobaczyli figurę Chrystusa Frasobliwego. Chrystusa przywiezionego przez dziadka jednego z gospodarzy z odpustu w Leżajsku w 1905 roku. Schowali to w podwójnej ścianie kapliczki, żeby nikt nie ukradł. W tamtych latach jeżdżono po wsiach i wykradano świątki, potem sprzedawano w galeriach. Dlatego schowali. I trzymali to w tajemnicy do tej pory. Nie wiedziały nawet ich żony. Wtajemniczyli tylko Szmidta. Pan Stefan wziął figurkę. Zadzwonił do znajomego konserwatora drewna z Katowic. On zapytał tylko, czy spróchniałe, czy suche i czy widać ślady kornika. Jak nie spróchniałe i suche, to pewnie nie trzeba nic z tym robić. Miesiąc później obejrzał Frasobliwego i kazał nie ruszać. Przetrzeć tylko szmatką. Kapliczka była wtedy oczkiem w głowie pana Stefana. W kilka tygodni później zrobił jej projekt, wzorując się na kuźni z Aleksandrowa. Potem spotkał się z mieszkańcami. Przedstawił projekt. Wszyscy byli zachwyceni. Zaoferowali pomoc. Każdy gospodarz dał jedną sosnę. Przygotowali materiały. Bogdan Bodys, rzeźbiarz z Zamościa, zrobił dębowy blat ołtarza. Pan Stefan zrobił wymiary. Jerzy Duda Gracz zaproponował, że namaluje obrazy ołtarzowe. Później namalował także drogę krzyżową w małym formacie: 7 stacji po lewej i 7 po prawej stronie, cała rozegrana na twarzy Jezusa. Dzięki wspólnej pracy, miesiąc później kapliczka została poświęcona. Kapliczka, powstała z potrzeby serca, stała się dziełem wspólnym. Aleksander Siwańczyk, artysta ludowy z Korytkowa, postanowił wyrzeźbić figurę św. Jana Nepomucena. Przeszczęśliwy, że mógł spotkać Dudę Gracza. Ten tworzył wtedy obrazy ołtarzowe. Tego samego dnia został poświęcony drewniany Jan Nepomucen i obrazy ołtarzowe Dudy Gracza. Spotkanie tych dwóch przestrzeni artystycznych było symbolem myślenia twórczego pana Stefana. Spełniła się potrzeba docierania do ludzi ze sztuką „prawdziwą”, z jakąś konkretną inicjatywą twórczą. SZTUKA PRAWDZIWA – Jeżeli ja do dziś pamiętam, jak pani z Rudy Solskiej ciągnęła swoim biłgorajskim naturalnie postawionym głosem, a obok niej śpiewał operowym te- 106 TYLKO TROCHĘ DALEJ norem Wiesław Ochman, to było to coś warte. Wciąż widzę też Jerzego Dudę Gracza wieszającego swoje obrazy, a obok niego zapłakanego, wzruszonego Olka Siwańczyka. Ja chcę udowodnić, że wielkość sztuki należy mierzyć właśnie tą miarą. Diana Byra 107 TYLKO TROCHĘ DALEJ IWONA MAZUR Marian Pankowski – buntownik z wyboru Z PODKARPACKIEJ MUROWANKI NA EUROPEJSKIE SALONY Sanok – to stąd pochodzi prekursor polskiego humanizmu, Grzegorz z Sanoka. To tutaj przed wiekami Władysław Jagiełło pojął za żonę Elżbietę z Pileckich Granowską. Sympatia do tego miasta przychodzi z łatwością – elegancki ryneczek z barwną fontanną, malownicze pejzaże, odrestaurowane kamienice. I te łabędzie – jakie one są piękne. Pływają majestatycznie po Sanie; zdawać by się mogło, że są niedoścignione w swoim wdzięku, czarują samym swym wyglądem wdzięcznie wyginając szyje w łuk. Nigdy nie sądziłam, że mogą być takie przyjacielskie, gdy oferuje im się bułki. Wychodzą wtedy z wody i, kołysząc się na czarnych nogach, podchodzą do ludzi. Sanok przed drugą wojną światową stanowił swoistą mozaikę trzech kultur – polskiej, ukraińskiej i żydowskiej. Ludzie dzisiaj żyją jakby obok siebie, wtedy żyli ze sobą. Trzy domy modlitwy stały pod jednym sanockim niebem: kościół, cerkiew i synagoga. Istnienie tak barwnej, ale i złożonej kultury niosło ze sobą wiele konsekwencji, także w warstwie językowej, co widać w utworach Mariana Pankowskiego. Sprawdza się w tym przypadku przysłowie „Czym skorupka za młodu nasiąknie…” Pankowski dorastał w ubogiej dzielnicy. Jego rodzina nie opływała w luksusy. Kilkakrotnie przywoływał wspomnienie dziurawego buta. O tym i o innych sprawach opowiedziała mi jego bratowa. 108 TYLKO TROCHĘ DALEJ – Ja uczęszczałam do szkoły handlowej – zaczęła pani Pankowska – Marian chodził do gimnazjum i znaliśmy się początkowo po prostu jako sanoczanie. Jego ojciec był tokarzem i pracował w Autosanie, a matka była gospodynią domową. Początkowo mieli taki mały sklepik, który dobrze prosperował. Przed wojną była jednak taka moda, że jak szło się do sklepu, to nie płaciło się gotówką. Każdy miał swojego kupca i książeczkę i brał towar na tę książeczkę. Wypłaty w tym czasie były dwurazowe – w połowie i na koniec miesiąca – więc ludzie wtedy szli do sklepów i spłacali swoje długi. Gdy wybuchła wojna, rodzina Pankowskich została niestety tylko z książeczkami, bez pieniędzy, a do tego ojciec Mariana zachorował. Miał jakąś rozstrojową chorobę organizmu i chorował ponad dwadzieścia lat. Gdy mój mąż zdał maturę, zaczął pomagać w utrzymywaniu rodziny. Marian bardzo lubił się uczyć i miał bardzo dobre efekty, więc mój mąż powiedział, że trzeba mu pomóc, aby się dalej kształcił. Marian był bardzo dobrze wychowany. Pamiętam, że raz mi się wyrwało A cholera, a on na to: Nie bądź dziewczyną z domków fabrycznych. On zawsze miał w sobie wiele kultury. Przed wojną młodzież zrzeszała się i my też należeliśmy do takiego klubu. Oprócz nas był tam pan Stropek, Wiesiołek, Fichtel, moje koleżanki i wielu innych. Moi rodzice nie mieli dużego mieszkania, więc spotykaliśmy się u mojej koleżanki. Chodziliśmy także na spacery nad San, nad Sanoczek. Nasze związki w tej grupie były bardzo platoniczne, jedno o drugim wiele nie wiedziało. Nie wiedzieliśmy np., że Pankowski był bardzo zaangażowany w tajne nauczanie, chociaż on był już po pierwszym roku polonistyki w Krakowie. Wszyscy bardzo zżyliśmy się właśnie w tym okresie. Mój mąż był starszy o dziewięć lat od Mariana i nie interesował się polityką. Marian był natomiast politycznie podejrzany, bo należał do akowców. Nasza przyjaźń się wtedy trochę osłabiła, to był 1941 rok, on znalazł się w więzieniu razem ze swoim bratem, później przewieziono go do Oświęcimia. Jego brata wypuszczono, ponieważ niczego mu nie udowodniono, i zaraz po wojnie, w 1946 roku, wyszłam za niego za mąż. Po tych wydarzeniach długo nie widziałam Mariana. Po oswobodzeniu wszyscy więźniowie wędrowali na Zachód i w ten sposób Marian znalazł się w Belgii. – Jak wyglądały kontakty z Marianem Pankowskim po wojnie, gdy przebywał on już w Belgii? – Po wojnie nawiązał kontakt ze swoja matką i bratem. Nikt jednak nie wiedział, co dalej będzie, jak będzie wyglądało życie. Z jednej strony Rosja, PRL. Nikt nic nie wiedział, jak to się wszystko potoczy. Lekko nie było. Wszystkich po- 109 TYLKO TROCHĘ DALEJ dejrzanych i innego „wyznania politycznego” wywożono na Syberię. Było wielkie zamieszanie. Marian postanowił zostać w Belgii. Po czterech latach w Oświęcimiu nabawił się gruźlicy, a takich jak Marian otaczano tam opieką. W Belgii skończył polonistykę na uniwersytecie, potem się doktoryzował i zaczął wykładać. W 1974 roku byłam w Belgii na jego zaproszenie, częstym gościem u niego była jego matka. Marian chciał, żeby ona u niego została, ale ona ostatecznie się nie zgodziła. Jak już można było przyjeżdżać do Polski, to on co roku przyjeżdżał w okresie wakacyjnym do matki. Teraz mamy już ze sobą luźne kontakty. Bardzo chciałam zobaczyć przedwojenny Sanok oczami osoby, która mieszkała w nim w tym okresie. To był świat, w którym Marian Pankowski dorastał i zaczynał się kształtować, dlatego jest to dla mnie szczególnie istotne. Pani Pankowska wspomina: – Ja się tutaj, w Sanoku, urodziłam. Na przykład ta ulica – wskazała ręką za okno. – Tu był jeden domek, tam drugi. W sumie trzy domki z ogródkami, zadbane. Nieopodal były składy żydowskie. Ale tak, to było pustkowie. Kilka domków i tyle. Tam, gdzie teraz jest ulica Jana Pawła to były pola i kilka domów. Sanok był takim prowincjonalnym, małym miastem. Trochę zabłoconym. Było bardzo dużo Żydów. Żydzi to nawet mówili w ten sposób: „Nasze kamienice, a wasze ulice.” W Sanoku główną ulicą jest ulica Jagiellońska i wszystkie domy na tej ulicy były żydowskie. W tych domach oni mieli na dole swoje sklepy. Sanok był pięknie zaopatrzony i towary były niespotykanej jakości. *** Po wojnie Pankowski, kierowany koniecznością leczenia nabytej w obozie koncentracyjnym gruźlicy, wyjeżdża do Brukseli. Dostaje tam stypendium z funduszu naukowego, które umożliwia mu leczenie i podjęcie studiów slawistycznych na Universite Libre pod kierunkiem Klaudiusza Backvisa. W 1950 roku rozpoczyna pracę lektora, zaś w 1963 pisze rozprawę „Leśmian, czyli bunt poety przeciw granicom”, za którą otrzymuje tytuł doktora. Gdy Klaudiusz Backvis przechodzi na emeryturę, Pankowski przejmuje po nim katedrę slawistyki. Oprócz pisania dramatów, prozy i wierszy, Pankowski zajmował się też pracą translatorską. Tłumaczył między innymi z francuskiego dramaty Michela de Ghelderode. Z myślą o studentach slawistyki utworzył „Anthologie de la poesie polonaise du XV au XX siècle”, w której można znaleźć utwory Kochanowskiego, Sępa-Szarzyńskiego, Staffa, Ważyka, Micińskiego, Norwida i Miłosza. 110 TYLKO TROCHĘ DALEJ (…) Ta maniusiowatość chyba mnie charakteryzuje. Zachłystuję się wrażeniami, zanim aparat krytyczny wejdzie w ruch (…) W 1939 roku zostałem powołany do wojska na sześciotygodniowe ćwiczenia, ale wybuchła wojna i zostałem w pułku. Mieliśmy bronić linii koło Tarnowa. Biegniemy tyralierą rozsypani w polu i nagle słychać warkot nisko lecących samolotów niemieckich, które rzucają małe bomby, akurat na piechotę w polu. Wszyscy padają na ziemię, a ja stoję i patrzę w górę zachwycony: „Jak te bomby się błyszczą!”. Nagle słyszę dowódcę: „Pankowski, kładź się, zwariowałeś?!”. To zagapianie się, zachłystywanie jest u mnie czymś wrodzonym. Jestem przejęty chwilą, która mnie urzeka. /Marian Pankowski w rozmowie z Katarzyną Bielas/ PANKOWSKA MADONNA Matka kocha, poucza, beszta. Dzięki niej ma się poczucie przynależności, swojego początku. Gdy jest się dzieckiem, to ona jest wszechświatem – jej oczy to gwiazdy, a serce to słońce ogrzewające światłem swojej bezinteresownej i bezwarunkowej miłości. Albo supernowa niespodziewanie wybuchająca żarem. Nie liczy się nic prócz jej ciepłych ramion i miękkich piersi, do których można przytulić mokry od łez policzek. Trafne są słowa Matthew Arnolda: Bóg nie może być wszędzie, dlatego wynalazł matkę. Pocieszycielka, nauczycielka, opoka. Pankowski także uwielbiał swoją matkę. Wielokrotnie podkreślał, jak wielką rolę odgrywała w jego życiu. Tak o swojej mamie opowiadał w rozmowie z Katarzyną Janowską: Moja mama wierzyła we mnie, w moją przyszłość, w moje zdrowie, zapewniała mnie: „Dziecko, ty się nie bój, ja się za ciebie modlę, moje paciorki ci pomogą”. Kiedy zaraz po wojnie przyjechałem do Sanoka, powiedziała: „Ty łajdaku, żeby nie moje paciorki, tobyś nie przeżył”. I miała rację. Tak wiele było sytuacji, z których w cudowny sposób wychodziłem obronną ręką. Dziś po 50 latach już wiem i powtarzam, że swoją wiarę przeniosłem na mamę. (…) Zresztą mama odegrała także ogromną rolę, jeśli chodzi o budowę mego języka. Mama miała mowę kwiecistą i nie lękała się wtrętów eschatologicznych czy erotycznych. Dam przykład: stałem w kuchni, mama przygotowywała śniadanie. Rano wyszła po bułki, wraca, był listopad czy grudzień, i mówi do mnie: „Śpisz?”. Ja mówię: „Nie”. ,,Świnia mróz, szron, fiołkom dupki pomarzną”. Albo budzi mnie: „Ty śpisz?”. „Nie, nie śpię”. „Nie otwieraj oczu, otwórz ręce”. Piszczę, bo daje mi kawałek lodu, pierwszy lód nam przyniosła. Innym razem przyniosła świeżo narodzonego królika. 111 TYLKO TROCHĘ DALEJ Pani Pankowska także wspominała podczas naszej rozmowy swoją teściową: – Matka Pankowskiego to była prosta kobieta, ale z wielką kulturą, wielką miłością do swoich dzieci. Jej obydwaj synowie nigdy nie mówili o ojcu, tylko o matce. Matka i jej miłość zawsze dominowały. Matka Mariana była niewątpliwie niezwykłą kobietą i wychowała jeszcze bardziej niezwykłego syna. Była fundamentem najważniejszej rzeczy dla każdego pisarza – języka. Marian Pankowski miał swoją prywatną Madonnę – była nią jego matka. Moja matka była jak Rabelais – pełna życia, zmysłowa, mięsista, wspaniała, szalona. Często robiła wobec mnie aluzje erotyczne, niby mnie zachęcała, ale była zazdrosna, lejce chciała trzymać w ręku. Pożegnanie z Maniusiem było też odepchnięciem jej kontroli, macierzyństwa. /Marian Pankowski w rozmowie z Katarzyną Bielas/ SKARBNICA, CZYLI PISARZ O PISARZU Dużo przeczytałam na temat życia i twórczości Mariana Pankowskiego. Śledziłam informacje o nim w Internecie, książkach, opracowaniach, gazetach, słuchałam wywiadów z nim. Myślałam, że wiem dużo, ale mnogością przeróżnych wiadomości na temat Pankowskiego wprost poraził mnie inny sanocki poeta – Janusz Szuber. Pokazał mi Mariana Pankowskiego z innej strony, ilustrując mi kalejdoskop jego cech, zachowań, przyzwyczajeń. Za sprawą Janusza Szubera poznałam jeszcze inne oblicze Mariana Pankowskiego, jakiego nie znałam. Nie mogę powiedzieć, że Janusz Szuber dużo wie na temat Pankowskiego, bo to byłby niesprawiedliwy osąd – Janusz Szuber jest bowiem skarbnicą wiedzy o Pankowskim. Sezam Ali Baby to przy nim płotka. Wiał lekki wietrzyk, ledwie muskał skórę i rozwiewał kobietom apaszki i fryzury. Słońce świeciło cudnie, choć nie były to jeszcze ciepłe promienie, tylko takie, które nie zdążyły strząsnąć z siebie chłodu przedwiosennych poranków. Siedziałam na ławeczce, wpatrzona w niewielką fontannę na rynku sanockim. Jeszcze dziesięć minut do spotkania z Januszem Szuberem. Czytam notatki, wprowadzam ostatnie poprawki do scenariusza pytań. Myślę, jak to będzie. Jeszcze pięć minut – teraz już mogę pójść na rozmowę. Wita mnie sympatyczny człowiek, z ciekawością na mnie spoglądający. A więc to jest Janusz Szuber? 112 TYLKO TROCHĘ DALEJ Podaje mi rękę na powitanie i zaprasza do środka. Siadam przy okrągłym stole. Czuję się trochę jak rycerz króla Artura, bo też mam przedyskutować ważne kwestie. Ania z Zielonego Wzgórza, bohaterka powieści Lucy Maud Montgomery, zwykła mawiać na osoby, z którymi się od razu dobrze rozumiała, że to są „ludzie Józefa”. Dla mnie Janusz Szuber też należy do szeregu „ludzi Józefa”, bo lubi się go, szanuje i podziwia bez najmniejszego wysiłku. – Jak zaczęła się znajomość z Marianem Pankowskim? Jest on znacznie starszy od pana... – Sanok był miastem zbyt małym, aby rodziny „zasiedziałe” nie znały się wzajemnie. Każdy o sobie słyszał, nawet jeśli nie znał się osobiście. Marian Pankowski był kolegą z klasy mojego ojca, razem zdawali maturę. Po 1945 roku był on już za granicą, więc nie mogłem go znać. Znałem za to brata Mariana – Zygmunta, który też przyjaźnił się z moim ojcem. Trudno tu mówić o jakimś konkretnym momencie, kiedy poznałem Mariana. Jako dziecko widziałem Mariana parokrotnie. To były lata szare, gomułkowskie, i Marian wzbudzał sobą swoistą sensację – wysoki, zawsze elegancki, wyróżniający się wyglądem. Można powiedzieć, że jego wygląd był imponujący, a do tego był zawsze nienagannie ubrany w czasach, gdy u nas biednie było, nijako. Znałem też matkę braci Pankowskich, z dwóch miejsc: od franciszkanów, bo z babcią dreptałem za rękę do kościoła, i z piekarni Jadczyszyna, bo pani Pankowska tam sprzedawała. Gdy zacząłem bardziej interesować się literaturą, to sięgnąłem po książki Pankowskiego, chociaż na początku jego publikacje były w Polsce nieosiągalne. – À propos jego książek. Domyślam się, że musiały one wywoływać wśród sanoczan bardzo silne emocje, zważywszy na fakt, że Marian Pankowski portretował w nich swoich znajomych z Sanoka. – Marian Pankowski uważany był za burzyciela. Tak można byłoby to określić. Sanok to było małe miasteczko, zasiedziałe, ludzie odnajdywali w tych książkach swoje portrety, które niekoniecznie im się podobały. Wiele osób można było bez trudu rozszyfrować. Na przykład pani Rachmistrzowa z „Kozaka” – to wszystko było jasne i wiadome, która ulica, który dom. A „Granatowy Goździk”? Pani Radczyni była heblowana w zbożu – ludzie wiedzieli, która to pani Radczyni, a co oznacza słowo heblować, to chyba nie trzeba tłumaczyć – pan Szuber uśmiecha się przekornie. – Można zaryzykować stwierdzenie, że Pankowski w większości swoich prozatorskich utworów wykorzystywał te sanockie postacie, sanocki idiom. Marian wyciągał pewne skandalizujące elementy, które często dotyczyły erotyki, bawił się nimi i jed- 113 TYLKO TROCHĘ DALEJ nocześnie posiadał znakomity zasób tej sanockiej polszczyzny, aby przetworzyć te historie i opowiedzieć je swoim językiem. Większość osób można było jednak bez trudu identyfikować. Pamiętam, że jak ukazała się w „Dialogu” „Śmierć białej pończochy”, o królowej Jadwidze, to święte oburzenie doszło do białej gorączki. Królowa Jadwiga – świętość narodowa, a tam stary Jagiełło dokazuje z nią jak ogier. Marian Pankowski istniał jako skandalista. – Chciałabym poruszyć kwestię soczystego, niebanalnego języka Pankowskiego. Wiele razy zetknęłam się z opinią, że to jego matka miała olbrzymi wpływ na ukształtowanie się tak nietuzinkowego sposobu pisania, że była ona pomostem łączącym Polskę i Brukselę. Czy tylko ona? – Jego brat, Zygmunt, był również wspaniałym gawędziarzem. Pięknie mówił. Pan Zygmunt przychodził niekiedy i opowiadał wspaniałe historie dotyczące tych postaci, o których pisał Marian. Zastanawiał się, kto kim jest, czy to jest rzeczywiście ta osoba. To było fantastyczne – mieliśmy tekst literacki i rozmawialiśmy o nim. Mnie niezwykle interesowało to, jak Marian Pankowski zwykłe, trywialne sprawy przerabiał na literaturę. Osobiście uważam, że pan Zygmunt to był zmarnowany talent gawędziarski. Jego opowieści to było coś, co nadawało się do nagrywania. Uznałem w końcu, że to nie może tak być, że tylko ja słyszę gawędy pana Zygmunta i że to tak przemija. Zasugerowałem, aby nagrywał on swoje wspomnienia na taśmie, aby to się utrwaliło. Udało mi się go na to namówić i pan Zygmunt pod koniec swojego życia nagrał swoje lwowskie wspomnienia. Zygmunt miał takie powiedzenie, które mi się bardzo podoba: Szynkę się ji, a kiełbasę wpierdala. Nic więc dziwnego, że Marian, mając brata z takim językiem, napisał w „Granatowym Goździku”: Mojemu bratu Zygmuntowi, wirtuozowi sanockiej polszczyzny. Zresztą to pan Zygmunt napisał Marianowi o mojej szafie pełnej wierszy i Marian napisał piękne posłowie do mojego debiutanckiego tomu „Srebrnopióre ogrody”. Właściwie od tego zaczęła się moja przyjaźń z Marianem. Najpierw był moim mistrzem, później przyjacielem, aż w końcu powiedział, że jestem jego młodszym bratem. – Pańska zażyłość z rodziną Pankowskich była więc bardzo serdeczna. A jakie stosunki panowały między braćmi? – Nasze stosunki były bardzo bliskie, czego dowodem jest na przykład moja korespondencja z Marianem zdeponowana w miejskiej bibliotece. Pamiętam, że jak leżałem w szpitalu, to pan Zygmunt przychodził do mnie codziennie i przynosił bułki z serem od pani Jadzi – jego matki. Raz przy- 114 TYLKO TROCHĘ DALEJ szedł z Marianem. Leżałem w „jedynce”, to był nieduży pokoik, i wtedy po raz pierwszy widziałem ich razem, obok siebie. Zobaczyłem Zygmunta, który był jednak mentorem dla swojego młodszego brata. Marian mimo wszystko patrzył w niego jak w tęczę. Jak już wspominałem, Zygmunt miał wspaniały język, był sporo starszy od Mariana i jak byli chłopcami, Zygmunt opowiadał Marianowi o kobietach, o przygodach erotycznych. Być może w niektórych kwestiach fantazjował, ale w sprawach męsko-damskich był on niewątpliwym autorytetem dla nieśmiałego Mariana. Wtedy, w szpitalu, Marian był arcywytworny, zresztą jak zawsze, każde słowo starannie wypowiadał. Mnie się podobały nawet jego sznurówki, bo on miał zawsze porządne, markowe buty, aż po butonierkę, gdzie, nieodłącznie, był w niej zielony waterman, którym pisał. Zawsze tym samym atramentem. Nawiasem mówiąc – dostałem od niego takie samo pióro. Ale nim nie piszę, to pamiątka. Marian zawsze przestrzegał zasad dobrego tonu, był dżentelmenem w każdym calu, podczas gdy Zygmunt potrafił się utożsamić z towarzystwem i zagrać plebejusza. – To spotkanie w szpitalu zacieśniło pańską przyjaźń z Marianem Pankowskim. Co jeszcze można byłoby zaliczyć do takich kamieni milowych w waszych stosunkach? – Jak przebywałem wtedy w szpitalu, byłem całkowicie unieruchomiony, ale udało mi się mimo to napisać wiersz pod tytułem „Pankowski”. To spotkanie w szpitalu, gdy widziałem ich dwóch w tak małej przestrzeni, było także dla Mariana znaczące. Napisał on o tym i ujął w tym tekście również dziewczynkę, która leczyła się też na tym oddziale. Recytowała ona piękny wierszyk, którym Marian był zachwycony: Chodzi pająk po drabinie, dokąd idziesz skurwysynie? Marian był zdziwiony, że taki berbeć o wyglądzie aniołka – blondyneczka z błękitnymi oczkami – zasuwał po szpitalnym korytarzu z takim wierszykiem. Wielkim wyróżnieniem dla mnie było także to, że mówiliśmy sobie z Marianem po imieniu. Dedykował mi dwie swoje książki: francuską wersję „Putta” oraz „Niedole i dole Adama Poremby,” co jest dla mnie szczególnie wzruszające. – Przyczynił się pan do rozpropagowania twórczości Pankowskiego, między innymi dzięki założeniu ośrodka „Pancovianum” i zeszytom „Acta Pancoviana”. – Razem z Tomaszem Korzeniowskim założyliśmy w Sanoku Korporację Literacką. Urządziliśmy Pankowskiemu także jubileusz jego debiutu, założyliśmy ośrodek „Pancovianum”, który miał na celu gromadzić materiały o Ma- 115 TYLKO TROCHĘ DALEJ rianie i pisać o nim – wydaliśmy cztery bardzo ładne plastycznie zeszyty „Acta Pancoviana” i taką bibliofilską książeczkę „De la arte poetica.” Marian został również wyróżniony przez nadanie mu honorowego obywatelstwa Sanoka. Byłem także promotorem jego Nagrody Fundacji Turzańskich w Toronto. Olbrzymia i niezaprzeczalna była tutaj zasługa Marka Kusiby. W Fundacji Turzańskich jest taki obyczaj, że poprzednicy, laureaci tej nagrody, rekomendują niejako swoich następców. Będąc laureatem, mogłem rekomendować do tej nagrody Mariana Pankowskiego. Mnie z kolei rekomendował Ryszard Kapuściński. Jest w Sanoku pewna grupa osób, dla których Marian Pankowski jest postacią bardzo ważną. Stworzył on naprawdę specyficzny gatunek pisarstwa, który domaga się właściwego opisu. Nie można go zaszufladkować do jednego nurtu czy epoki. Pankowski – poza klasycyzmem, który był mu jednak obcy – siedzi po uszy w całej polskiej literaturze, jakkolwiek wiersze pompejańskie mają mocną klasyczną retorykę. W jego twórczości odnajdujemy staropolszczyznę, romantyzm ze Słowackim na czele, jest gawęda szlachecka i są skojarzenia surrealistyczne, współgrają ze sobą wszystkie przedwojenne awangardy, które były w okresie jego młodości bardzo aktywne, na przykład – Leśmian. To, co on pisze, jest wypadkową różnych tendencji. On inspiruje się nimi i przetwarza to wszystko w nową, niepowtarzalną jakość. Pankowski czerpie z różnych rejestrów mowy, a do tego dokłada jeszcze idiom sanocki. – Odnośnie Leśmiana. We fragmencie jednego z esejów na temat Leśmiana Marian Pankowski rozpisuje bunt poety przeciw granicom na cztery zasadnicze dziedziny: bunt przeciw społeczeństwu, bunt przeciw Bogu, erotyzm wybiegający poza „polską” normę jako wyraz buntu oraz bunt przeciw normom literackim i stworzenie własnej estetyki i własnego języka poetyckiego. Czy Pankowski nie realizował w swojej twórczości tych opracowanych dla Leśmiana dziedzin buntu? W „Putcie” odnajdujemy wątki pedofilskie, w „Rudolfie” – homoseksualne. „Pątnicy z Macierzyzny” to przecież powieść antyklerykalna demaskująca mit ludowej religijności. Pankowski także stworzył swój oryginalny język. Można go zatem określić jako buntownika z wyboru? – W dzisiejszych czasach trudno jest już ten bunt zrozumieć. On był zrozumiały dla społeczeństwa, w którym panowały pewne sztywne normy – nakazy, zakazy. Na przykład: do szkoły nie można było przyjść z dłuższymi włosami, bo natychmiast wyrzucano takiego delikwenta do fryzjera; tarcza na ramieniu była obowiązkowa. Dzisiaj to wydaje się czymś archaicznym, jednak w okresie międzywojennym społeczeństwo było bardzo zachowawcze. Te gesty, które wy- 116 TYLKO TROCHĘ DALEJ konywał Pankowski wydawały się bardzo buntownicze, chociaż były one w bohemie artystycznej praktykowane. Pankowski w pewnym sensie siebie kreował, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Kreował siebie na syna proletariusza, na człowieka z ubogiej rodziny, na kogoś, kto z mlekiem matki nabył skłonność do lewicowości i kto stał się artystą. Z drugiej strony pokazywał, że matka była pobożna, franciszkańska, a ojciec był socjalistą. Kiedy się okazało, że rodzina Pankowskich ma korzenie szlacheckie, on to całkowicie zatarł, bo psuło mu to obraz. Z ubogiego człowieka stał się artystą. Z jednej strony był świetnie wykształcony – osiągnął w karierze akademickiej to, co można było osiągnąć. Z jego zachowania można było wywnioskować, nie znając jego historii, że pochodzi on z jakiegoś arystokratycznego domu – posiadał wielkopańską manierę, na przykład stołował się przez czterdzieści lat w tej samej restauracji, co roku dwudziestego grudnia zaczynał nowy tekst, nienagannie się ubierał, słownictwo miał znakomite. Jednocześnie w tym, co pisał, było dużo buntu, obscenów, tematów tabu. Ta niespójność między tym wytwornym panem, a tą swobodą i czasami daleko idącą trywialnością w tym, co tworzył, rzucała się w oczy. Marian Pankowski potrafił to jednak zrównoważyć i jest rzadkim ptakiem wśród artystów. – Marian Pankowski wspomniał w jednym z wywiadów historię jeszcze z czasów szkolnych. Szedł do tablicy i jego but zaczepił się o gwóźdź, bo miał dziurawą zelówkę. Czy ta cała jego maniera z nienagannym strojem łącznie, nie była swoistą rekompensatą za te biedne lata młodości? – Może tak być. Na pewno sporo jest w tym prawdy. Jako artysta żył on jednak na co dzień życiem zdyscyplinowanego mnicha – praca, praca, praca. Pankowski był poetą i pisarzem z dużej litery. – Czym dla pana jest twórczość Pankowskiego? – Podziwiam go za to, czego sam nie dałbym rady zrobić. Zawsze czułem do jego twórczości wielki respekt. Jest na pewno jedną z najważniejszych „przygód” literackich w moim życiu. W wyobraźni mojej istnieje prawdopodobnie skłonność, stałe wyczekiwanie na bodźce erotyczne z otaczającego mnie świata. Jeśli chodzi o pochodzenie gestu erotyzowania opisu krajobrazu, nawet pod nieobecność kobiety i mężczyzny, można by znaleźć uśmiechniętą odpowiedź w dowcipie Hłaski, któremu nawet chmury pulchne dupę przypominają. Moja wyobraźnia łaknie tego rodzaju bodźców, tego rodzaju informacji, i nie mając dopływu autentycznych obrazów erotycznych, a wyczekując ich, godzi się połowicznie na surogaty doznań, 117 TYLKO TROCHĘ DALEJ wypatruje ich wszędzie i erotyzuje to, co inni postrzegają po prostu jako część krajobrazu – drzewo zaokrąglone czy chmury białe. /Marian Pankowski w rozmowie z Krystyną Rutą-Rutkowską/ SŁOWO KOŃCOWE W literaturze bywa tak, że to, co zostało napisane, nie odpowiada temu, czym tak naprawdę jest. Na przykład Kafka i jego „Proces” – historia Józefa K. uwikłanego w absurdalną rzeczywistość. Powieść podawana za wzór, za wyraz zmian epoki, w której przyszło żyć autorowi. A jak było naprawdę? Jak wiele osób wie, fabuła „Procesu” to zlepek różnych opowiadań napisanych przez Kafkę, gdy ten ciężko chorował. Czy fakt, że Kafka wyraził życzenie, aby po jego śmierci spalić wszystkie jego zapiski, zmienia w jakiś sposób recepcję tej powieści? Czasami najłatwiej przyjąć to, co oczywiste, powierzchowne i najprostsze w odbiorze i interpretacji. Mam nieodparte wrażenie, że twórczość Mariana Pankowskiego długo pozostawała w sferze krytyki i niezrozumienia, wysłana na literacką banicję właśnie z powodu odczytywania tej literatury wprost – z jej wulgaryzmami, skatologią, soczystym, erotycznym językiem. A każda z jego powieści kryje drugie dno, niekiedy niełatwe do interpretacji. Czytać jego książki to jakby zatopić zęby w soczystym, dojrzałym jabłku, perfekcyjnie stworzonym przez wiatr, deszcz, ziemię i słońce. Jego literatura to nie lada kąsek dla konesera sztuki. Jego powieści to owoc nie tylko nietuzinkowego intelektu i wypracowanego warsztatu literackiego. Na jego twórczość składają się dramatyczne wydarzenia, jak chociażby pobyt w Oświęcimiu. On nie jest jednak pisarzem typowym, właściwie nic w nim typowego nie ma – stworzył własną jakość pisarstwa na najwyższym poziomie. Pankowski, pisząc właśnie w taki perfekcyjny sposób, dotyka tematów tabu – pedofilii, homoseksualizmu, zakazanej miłości – rzeczy niekiedy trudnych do zaakceptowania, a przecież wywołujących największe emocje, bo poruszających najbardziej prywatną sferę życia człowieka – jego seksualność. W jego kolejnych tomach nie da się nie zauważyć metamorfozy jaką przechodzi – od prowincjonalnych wierszy z naturą w tle do „Matugi” i innych powieści. Od Maniusia do Mariana. Obala mity narodowe, takie jak pobożność, patriotyzm, ukazuje przywary ludzkie, pisząc o rzeczach przyziemnych językiem nieziemskim. Jego ogromny dorobek obejmuje między innymi takie utwory jak: „Pieśni pompejańskie”, „Smagła swoboda”, „Matuga 118 TYLKO TROCHĘ DALEJ idzie. Przygody”, „Kozak i inne opowiadania”, „Granatowy Goździk”, „Bukenocie”, „Rudolf ”, „Pątnicy z Macierzyzny”, „Gość”, „Powrót białych nietoperzy”, „Putto”, „Nasz Julo czerwony i siedem innych sztuk”, „Teatrowanie nad świętym barszczem”, „Ksiądz Helena”, „Śmierć białej pończochy”, „Z Auschwitzu do Belsen” (nominacja do nagrody NIKE), „W stronę miłości” (nominacja do tej samej nagrody), „Bal wdów i wdowców”, „Ostatni zlot aniołów”, „Była Żydówka, nie ma Żydówki”, „Niedola i dola Adama Poremby”, „Tratwa nas czeka” i inne. Pankowski został uhonorowany Nagrodą Literacką Gdynia w 2008 roku. *** Świat jest zbudowany tak, że wszystko ma dwie strony medalu i nawzajem się dopełnia. Kobieta jest dopełnieniem mężczyzny, bez koloru czarnego nie znalibyśmy bieli, bez samotności i nienawiści nie wiedzielibyśmy, czym jest miłość. Myślę, że w literaturze jest podobnie. Dlaczego pisać tylko o tym, co piękne i gładkie, skoro świat nie składa się wyłącznie z takich rzeczy? Świat jest też pełen cierpienia i brudnych obrazków. Utwory Mariana Pankowskiego dopełniają swoją treścią świat literatury, który dzięki niemu jest bardziej kompletny i bogatszy. Pankowskiemu wieczna w polszczyźnie rozróba. (…) Z czasem, kiedy życie moje dorosło, wiersze też, a potem wszystkie moje teksty – czy teatr, czy proza – stały się siecią, w którą łowiłem świat, a w nim siebie w świat wpisanego. I dziś chyba bez trudu mogę odpowiedzieć na pytanie: czym jest dla mnie tworzenie. Myślę, że jest po prostu synonimem mej egzystencji. /Marian Pankowski w rozmowie z Krystyną Rutą-Rutkowską/ *** P.S. memento mori Skończyłam pisać reportaż o Marianie Pankowskim dwudziestego siódmego marca. Trzeciego kwietnia Mariana Pankowskiego nie było już wśród nas. Zmarł w Brukseli, na obczyźnie. A może to właśnie Bruksela była jego ojczyzną? Przychodzą mi na myśl słowa Alberta Einsteina: Śmierć nie jest kresem naszego istnienia – żyjemy w naszych dzieciach i następnych pokoleniach. Albowiem oni to dalej my, a nasze ciała to tylko zwiędłe liście na drzewie życia. Marian Pankowski nie umarł duchem. Non omnis moriar – Marian Pankowski pozostawił swoją intelektualną spuściznę w postaci powieści, dramatów, wierszy i to jego dzieła są dla niego najtrwalszym pomnikiem pamięci. Jego 119 TYLKO TROCHĘ DALEJ duch rewolucjonisty, burzyciela i eksperymentatora będzie towarzyszył nam na stronicach jego książek. Tak o nim napisano (fragmenty Gazety Wyborczej z dn. 4.04.2011 r.): Był cudownie niekonsekwentny. Zdyscyplinowany i ascetyczny w życiu codziennym, przydzielał swoim bohaterom przygody transgresyjne, pełne tożsamościowego ryzyka; atakował narodową i katolicką zapyziałość Kartoflanii, ale zachował czułość dla zbiorowych rytuałów; lubił drażnić rozmaite normy, naruszać tabu, przekraczać granice, wcale jednak nie chciał zamieszkać w świecie bez norm, granic i tabu; ustawicznie podkładał ładunki wybuchowe pod kanoniczny gmach, ale w ciągu kilkunastu ostatnich lat sam w tym gmachu zamieszkał. Najlepiej wypowiadał się w prozie i dramatach - tam, gdzie największą rolę odgrywa ludzkie gadanie, żywiołowe, niepowstrzymane, spuszczone z uwięzi. Gadanie było dla niego aktywnością najsilniejszą i najważniejszą w ludzkim życiu, bo erotyczną. Dlatego jego pisanie to uwodzenie. Może dzięki temu pozostał najmłodszym spośród najstarszych pisarzy. /prof. Przemysław Czapliński, literaturoznawca z UAM/ Co do mnie – poruszyło mnie szczególnie jedno proste zdanie osoby, która skomentowała artykuł o jego śmierci na witrynie esanok.pl – a1a napisał: Nie ma już szansy, żeby usiadł na swojej ławeczce… Iwona Mazur 120 TYLKO TROCHĘ DALEJ AGATA FILIPIAK, AGNIESZKA JANIAK Przystanek Babin PRZYSTANEK BABIN Nasze poznawanie Babina – wsi położonej kilka kilometrów od Bełżyc, na trasie wiodącej do Lublina – było zaplanowane tyle szczegółowo, co naiwnie. Założyłyśmy, że odwiedzając kilka kluczowych dla życia wsi miejsc, zdobędziemy wystarczającą wiedzę do wyrobienia sobie zdania o Babinie i babiniakach; że po kilku wizytach będziemy zdolne do sformułowania rzetelnych opinii. Bzdura. Babin – niepokorny jak jego mieszkańcy – okazał się zjawiskiem skomplikowanym i wielowymiarowym. Wielka historia koegzystuje tu z prozą dnia codziennego. W tle legendarna Rzeczpospolita Babińska; na pierwszym planie – pełna trudów praca na roli. Epokowe wydarzenia powoli odchodzą w przeszłość, stając się – podobnie jak w całym kraju nad Wisłą – elementem historycznych analiz i politycznych rozgrywek. A może babiniacy wygrali z ludzką skłonnością do zapominania? Jacy naprawdę są mieszkańcy Babina i czy jest choć ziarno prawdy w obraźliwych stereotypach powtarzanych dla żartu w sąsiednich wioskach? *** Przystanek Babin. Po wyjściu z busa, stojąc w miejscu odległym o dziesięć minut od centralnej części wsi, słyszymy śpiew. Przytłumiony, jakby dobywał się spod bariery grubych ścian. Co najmniej kilkadziesiąt głosów łączy się w chór wyśpiewujący spokojną, dumną i dostojną – zdaje się, że religijną – pieśń. W babińskim kościele odprawiają mszę. Rekolekcje wielkopostne, oczyszczanie sumień przed corocznym cudem zmartwychwstania. Gdy 121 TYLKO TROCHĘ DALEJ wchodzimy do wnętrza świątyni, ksiądz prosi wiernych o spoczynek i rozpoczyna kazanie. Mówi o pojednaniu. Nie nawiązuje do wojennej zawieruchy, nie wspomina o ciałach babińskich akowców spoczywających na pobliskim cmentarzu. Te myśli przychodzą do głowy nam, przybyszom. O poległych w walce babińskich żołnierzach przypomina dziś tylko tablica umocowana na frontalnej ścianie kościoła. Msza dobiega końca, ze świątyni wypływa potok parafian – tak z Babina, jak i kilku okolicznych wiosek i kolonii. Rozglądamy się za twarzą dającą nadzieję na uzyskanie przydatnych informacji. Zatrzymujemy ubraną odświętnie panią w średnim wieku – sympatyczne oblicze, dobrze jej z oczu patrzy. Pytamy o najstarszego mieszkańca Babina. Gdzie mieszka? Czy nas przyjmie? Tam, po drugiej stronie ulicy, mieszka staruszka, dziewięćdziesiąt lat z okładem. Gdy trafiamy pod wskazany adres, pani Wojtaszko, bratowa Tadeusza – rodowitego babiniaka, autora książki „Rzeczpospolita Babińska przez wieki i okupacje” – wybiera się akurat na mszę. Dochodzi jedenasta, za chwilę ksiądz znów każe wiernym powstać, nie ma czasu na krótką nawet rozmowę. Umawiamy się na późniejszą godzinę. Ostatecznie nie uda nam się spotkać, ale pani Wojtaszko kieruje nas do Czesława Poleszaka. – O, tam, wraca z kościoła, ten starszy pan w eleganckim czarnym berecie. On powinien sporo wiedzieć, jego brat był na Syberii. *** Jak to się stało, że zwyczajna na pozór wieś w Lubelskiem stała się jedną z najbardziej znanych w Polsce? „Rzecz dowcipna i pełna wdzięku” powstała w Babinie na początku drugiej połowy szesnastego wieku. Założyciele – właściciel Babina Stanisław Pszonka, sędzia lubelski, i Piotr Kaszowski, również sędzia lubelski, a zarazem dziedzic Wysokiego – nazwali powołane do życia stowarzyszenie Rzeczpospolitą Babińską. U podstaw urządzenia królestwa babińskiego stało naśladownictwo prawdziwej Rzeczpospolitej. Nadawanie godności odbywało się jednak na opak. Na przykład: kto prawił rozwlekle i mało zajmująco, robił błędy językowe czy też zwyczajnie gadał bez sensu, zostawał posłem lub kanclerzem. Jeśli ktoś nadmiernie gardłował na temat swojego udziału w jakiejś bitwie czy innego rodzaju potyczce, nadawano mu urząd dowódcy wojsk lub obwoływano rycerzem wybornym. Akt nominacji dostarczano zainteresowanym do rąk własnych, oni zaś musieli przyjąć ofiarowany urząd. W przeciwnym wypadku dworowano z nich 122 TYLKO TROCHĘ DALEJ i strojono żarty dopóty, dopóki nie ugięli wreszcie karku pod jarzmem nominacji. Obdarzenie tytułem nie miało jednak na celu złośliwego obśmiania czy obrażenia delikwenta. Żart babiński nie mógł nikogo krzywdzić – tej zasady trzymano się twardo. Wesołe i stateczne towarzystwo babińskie ostrzyło swój dowcip po to, by dzięki poczciwej i kulturalnej krytyce wad ludzkich prostować obyczaje i bezlitosnym okiem wskazywać przywary niegodne człowieka mądrego. Najwyższych godności udzielano na babińskim dworze nie tak znowu wiele, choć pojawiali się niekiedy arcybiskupi czy admirałowie. Jak mrówek było za to kuchmistrzów, aptekarzy, medyków, łowczych, koniuszych, podczaszych, strzelców i rzemieślników. Obśmiewano i wytykano wady wszelkiej maści (choć częściej drobne przywary, niż poważne występki), łącznie z tymi, które wywoływały na niewieścich licach płomień zawstydzenia. Tak było w przypadku przyznania urzędu Tomaszowi Zaporskiemu, skarbnikowi lubelskiemu, który otrzymał tytuł „skromnisia”, ponieważ gdzie tylko mógł coś o kobietkach wtrącić, nie liczył się ani ze słowami, ani z obecnością stanu duchownego. Babiński dowcip czerpał pełnymi garściami z absurdu. Oto na przykład – czytamy w jednej z anegdot – pewien babiniak opowiadał z zapałem o dzikim wieprzu, który mając wybite przez myśliwych oczy, prowadzony był przez swego „syna”, młodego dzika, trzymając się zębami jego ogona. Myśliwy ustrzelił młodemu ogon, a gdy ten uciekł i stary został „z chwostem w pysku”, ujął za ten „chwost” i przyprowadził wieprza do zamku swego, o dwie mile odległego. Twórcy babińskich anegdot nic sobie nie robili z zasady przyczyny i skutku. I tak: Stanisław Snopkowski opowiadał, że w czasie oblężenia Smoleńska miał takiego jastrzębia, który posadzony na muszce muszkietu gonił za wystrzelonymi kulami. Wacław Zamoyski został najwyższym łowczym, ponieważ twierdził, że książę Konstanty Ostrowski polował na zająca, który miał osiem nóg; gdy cztery mu się zmęczyły, biegł dalej na następnych czterech. Brzeziński został świadkiem babińskim, gdyż pijąc do burgrabiego Pszonki stwierdził, iż kto inny pił do niego. Jan Orzecki otrzymał dyplom teologa doskonałego, bowiem wychwalał jednego obywatela niedalekiego, który zbłądził pogrążając się w grzech cudzołóstwa, ale aby długo w tym błocie nie zostawał, wolał męża tej białogłowy zabić i w ten sposób oczyścił swe sumienie zbrudzone złamaniem szóstego przykazania. W poczet bywalców Rzeczpospolitej Babińskiego wliczały się takie tuzy ówczesnego życia kulturalnego, jak Jan Kochanowski, Mikołaj Rej czy SępSzarzyński. A jest to ledwie początek długiej listy. W annałach historii zapisali 123 TYLKO TROCHĘ DALEJ babińskie stowarzyszenie nie tylko polscy, ale i zagraniczni historycy i pisarze. W tle zawsze przewijał się Babin, kolebka żartobliwych igraszek i niewinnych naigrawań. Rzeczpospolita Babińska ma dzisiaj status legendy. Tym samym Babin przestaje być wsią, jakich wiele i staje w równym rzędzie z tymi miejscowościami, które dały kulturze polskiej produkt najwyższej próby – w tym wypadku błyskotliwą, znaną nie tylko w kraju nad Wisłą, ale również poza jego granicami, „Rzeczpospolitą na opak”. Pisano o niej po niemiecku, po francusku, po włosku, po łacinie... *** Znów jesteśmy w kościele. Budynek wypełniony po brzegi, po lewej stronie od wejścia mężczyźni, żadnej kobiety. Po prawej kobiety, żadnego dorosłego mężczyzny. Nastolatki w ostatnich ławkach cicho rozmawiają, z przodu siedzą dzieci. W ławkach staruszki, niektóre skupione na słowach księdza, inne kurczowo ściskają różańce, niemal niewidocznie poruszając wargami. Oczy mają zamknięte. Obrazek typowy, znany każdemu, kto choć raz był na mszy w wiejskim kościółku. Ale to nie jest zwykły wiejski kościółek, ani tym bardziej zwykły dzień. To kościół w Babinie, a w Babinie dziś wyjątkowe święto – imieniny księdza kanonika. Wydawać by się mogło, że to też nic nadzwyczajnego. Takie uroczystości zdarzają się co jakiś czas w każdej parafii – ksiądz dostaje kosz kwiatów, jakiś zaangażowany parafianin wygłasza coś na kształt mowy pochwalnej, ewentualnie uczeń pobliskiej szkoły recytuje wiersz. W Babinie jest inaczej. Mowy, pochwały, serdeczności – owszem, ale oprócz kwiatów, prawie osiemdziesięcioletni ksiądz Aleksander dostaje od parafian profesjonalny sprzęt treningowy. Cóż za nietaktowny gest! Sugerować staruszkowi, że powinien trochę poćwiczyć! Takie prezenty dostaje się od dobrych znajomych albo rodziny, a nie od obcych jednak ludzi. Ale na twarzy solenizanta nie ma nic prócz szerokiego uśmiechu – ani śladu zażenowania. Panuje luźna atmosfera, z jednej i drugiej strony padają żarty i serdeczne docinki. Kiedy kilka dni później pytamy księdza Aleksandra Bacę o opisywane wydarzenie, rozpromieniony opowiada o wielkim wrażeniu, jakie imieninowa uroczystość wywarła na zaproszonych gościach. Taka doza serdeczności dla starszego księdza, rezydenta plebanii, nie zdarza się często. W Polsce coraz mniej osób uczestniczy we mszach świętych. Jednak Babina – usłyszymy później od pana Poleszaka – te zmiany nie dotyczą. Miej- 124 TYLKO TROCHĘ DALEJ scowi parafianie jak chodzili do kościoła, tak chodzą. Młodzi też. Ci, którzy wyjechali do szkoły lub na studia być może tam odwiedzają świątynie. Gdy przyjeżdżają na święta, proboszcz babińskiej parafii znów widzi ich starsze, dojrzalsze z każdym rokiem twarze. – Ale zabaw już nie ma – zamyśli się Czesław Poleszak – nastały dyskoteki. Przez pewien czas organizowano je w pobliskim Radawczyku, ale jak zaczęły się awantury, jak przyjezdni na złość miejscowym kilka razy podpalili budynki, pożary bodaj ze trzy były, to trzeba było z dyskotek zrezygnować. A ściąg z daleka był, masa młodych do Radawczyka jechała. Kiedyś i w Babinie były zabawy. Kiedyś. Później nie zbierano się już, żeby się bawić – granda się tylko robiła, raban. Za młodych lat pana Czesława chłopcy i dziewczęta schodzili się i prywatnie, po mieszkaniach, i w remizie. I kółko teatralne działało, wieś urządzała przedstawienia. Nie udaje nam się niczego dowiedzieć na temat tajemniczej inicjatywy z lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku – Drugiej Rzeczpospolitej Babińskiej, którą do życia powołała miejscowa nauczycielka, Stanisława Kamieńska-Babisz. Pozostaje lakoniczna nota z książki Tadeusza Wojtaszki, informująca, że ideą przyświecającą nowemu stowarzyszeniu było nie ostrzenie dowcipu czy dbałość o obyczaje, ale najzupełniej pragmatyczne działania na rzecz wsi. W poczet obywateli Rzeczpospolitej dostawał się tym razem ten, kto zasłużył się dla Babina, na przykład wnosząc swój wkład w rozbudowę szkoły. Być może lata powojenne nie sprzyjały pożytecznej wprawdzie, ale jednak beztroskiej i żartobliwej krytyce ludzkich przypadłości, tak charakterystycznej dla szesnastowiecznej babińskiej spółki. Po prostu inne były czasy i inni ludzie – napisał Tadeusz Wojtaszko w podsumowaniu istnienia Drugiej Rzeczpospolitej. *** Niektórzy babiniacy pamiętają jeszcze, jak było za Niemców. A było niewesoło. Okupanci z nikim się nie patyczkowali, jak coś było powiedziane, to tak musiało być. Czy trzeba było coś zrobić, czy ktoś gdzieś potrzebował jechać – wiozło się furmanką, nie było przeproś. Reżim był. Jak Sowieci przyjechali, czuć było różnicę. Ale tylko z początku. Później i oni zaczęli robić swoje. W 1946 roku okupanci ze wschodu kazali Polakom głosować. Przyszli raz do Czesława Poleszaka polscy partyzanci i przynieśli kartki na referendum. – Lubiłem jeździć koniem, wierzchem, to i wysłali mnie na sąsiednią wieś, żebym zawiózł te kartki. Ja wtenczas kilkanaście lat miałem, więc co to dla mnie 125 TYLKO TROCHĘ DALEJ – uciecha. Raniutko było, tak, aby się rozwidniło. Wziąłem konia i pojechałem na Zosin, do Pietrasia. A oni mówili: jak się będzie ktoś pytał, kto cię wysłał, to tłumacz się, że mama. I pojechałem. Akurat Pietraś wyszedł z mieszkania. Tak rano przyjechałeś – dziwi się – kto cię wysłał? Mama. Otworzył bramkę, wszedłem na podwórek z koniem. Masz coś? Mam. Więc chodź do komórki. Tam był spichrz taki, poszliśmy do tej spichrzy, wyjąłem zza pazuchy kartki, dałem mu i mówię: wiecie, co macie z tym zrobić? Mówi, że wie. Kopa pszenicy pod ścianą leżała, ziarna namłócone, Pietraś wsadził kartki w pszenicę, zagarnął. Wyjął pięć złotych i dał mi: masz za to. Pyta się, czy widział mnie kto, jak jechałem. Mówię, że nikt, bo raniutko było. No to – powiedział – jak cię ktoś spotka, nie mów, żeś tutaj był. Więc pojechałem z powrotem. I tu, na drodze, jak te bloki w Babinie są teraz, gdzie od Zosina droga leci, stoi jeden za drzewem. Stoi, ale puścił mnie. Jadę dalej, patrzę: dwóch stoi. Wychodzą, zatrzymują mnie. Gdzie się jeździło? A, mówię, źrebak mi uciekł. Leciał za kimś, wyjechałem, żeby go wrócić. A ten na to: nie oszukuj nas, tylko mów, gdzieś był! No mówię, że jeździłem. Gdzie źrebak poszedł? Tam, koło cmentarza w Matczynie chodził. Jak mnie złapał za rękaw, ściągnął z tego konia i nie wiem czym, jakąś sprężyną chyba, przyłożył przez plecy. Mów, gdzieś był, bo cię zastrzelimy jak psa i w rów wrzucimy! Ja na to znów: tak i tak, pojeździłem. Ten źrebak, patrzę, przyszedł do kobyły i doi ją sobie. Oni się przyglądają – bo musi czterech ich było – a ten znów mnie złapał za ramię: mówisz czy nie? I tak się zamierzył! A drugi na to: nie rusz go, może i prawdę mówi, bo źrebię tak przyszło do matki swojej i doi. Gdzie mieszkasz? W Babinie, niedaleko kościoła. Masz brata? Mam. Ile lat ma? Młodszy ode mnie dwa lata. Siostrę masz? Mam. Ile lat ma? A, nie wiem, sześć czy tam siedem. Puścimy cię, ale jakżeś nas oszukał, to my cię tu kiedyś spotkamy. No i puścili. Przyszli później ci, co dali mi kartki. Zauważyli, że mnie tamci trzymali, ale nie wiedzieli, czy jadę dopiero w tamtą stronę, czy już z powrotem. Przylecieli, jak raz ja konia zaprowadziłem do stajni, i pytają: kto cię spotkał? Nie wiem, mówię, jacyś z bronią byli. Zabrali ci kartki? Nie. A gdzieś podział? Ja już jechałem z powrotem. Bili cię? Nie, raz mi tylko jeden przyłożył. Zawinął kurtkę i kurczę, mówi. A tam znać było basaj. Drugi na to, że będzie ze mnie partyzant. I tak to się wszystko skończyło. 126 TYLKO TROCHĘ DALEJ *** W wojnie obronnej w 1939 roku wzięło udział pięćdziesięciu babiniaków. W drugiej połowie 1943 i pierwszej 1944 roku Babin był jednym z ważniejszych ośrodków działalności przeciwko okupantowi. Wieś należała do najzamożniejszych w gminie i nie tylko. Funkcjonowała jako miejsce kwater dla wielu oddziałów partyzanckich. Żołnierze babińskiego plutonu AK byli kluczowymi ogniwami operacji Most I, pierwszego lądowania alianckiego samolotu w okupowanej Polsce. Do dziś mieszkańcy Babina szczycą się tym, że podczas okupacji nie zdarzył się żaden akt zdrady i kolaboracji z hitlerowcami. *** Brat pana Czesława, Jan, dziesięć lat starszy, rocznik ’19. Walczył w AK. Po wojnie, jak Sowieci łapali akowców, to przyszli parę razy i do Poleszaków. Ale brat nigdy w domu nie nocował – wiedział, co go czeka. Traf chciał, że kiedy którejś nocy zdarzyło mu się w domu być, znów się zjawili. – Nawet żeśmy spali na jednym łóżku, pod taką dużą pierzyną – wspomina pan Czesław. – Ja leżałem z brzegu, a on od ściany. Jak przyszli do mieszkania, było już po północy, pierwsza godzina może. W kilku stali za oknem i świecili, żeby brat nie uciekł. A inni wpadli do pokoju i do łóżka przylecieli: wstawaj, ubieraj się! No to ja, który z brzegu byłem, wstałem – ubranie miałem na krześle – i ubieram się. Ale drugi na to: ej, to nie ten, za młody! Wziął i zawinął pierzynę. O! – mówi - to ten, wyłaź. Mnie się kazali położyć. Trochę dalej mieszkał stryjeczny, też Poleszak – Jan, więc brat mówi, że pójdzie po niego i zaraz wróci. Ale oni na to, że już tam byli. I brata od razu zabrali. Jak go w nocy z domu wzięli, tak dopiero za półtora roku wrócił. Najpierw pojechał do Bełżyc, a później z Bełżyc do Lublina. W Lublinie niedługo był, wsadzili wszystkich na pociąg i powieźli. Tutaj ich het szukali, jeździli ojcowie, dowiadywali się, gdzie zabrali synów. Niby tu mieli być, tam mieli być, a ich w ogóle nie było, bo cały transport wywieźli na Syberię. Tam brat pracował w kopalni. Potem, kiedy wrócił, to Bogu dziękował, że przeżył. Dużo wymarło ich z głodu, z mrozu, bo tam mrozy i do czterdziestu stopni były. Mało kiedy cieplej, lata ze trzy miesiące, a resztę wszystko zima. Później ich zwolnili – tego, kto przeżył, wytrzymał. 127 TYLKO TROCHĘ DALEJ *** W poszukiwaniu historii Babina trafiamy do tutejszej szkoły podstawowej. Ile o przeszłości swojej wsi wiedzą dzieci? Idziemy nastawione na wysłuchanie kilkuminutowej wypowiedzi spisanej przy pomocy nauczycielki i wyuczonej na pamięć. Udaje się namówić na rozmowę trzy dziewczynki, uczennice piątej i szóstej klasy – Anetę, Joasię i Martę. Zamiast wyuczonych na blachę formułek rodem z encyklopedii otrzymujemy zabawną, interesującą rozmowę, pełną nieszablonowych i szczerych wypowiedzi. Z ich słów można się dowiedzieć paru ciekawych rzeczy. Po pierwsze: Babin żyje przeszłością, ale bez pompatyczności i zadęcia. Co roku organizowana jest Biesiada Babińska, festyn, na którym prezentowane są te bardziej przyjemne elementy historii regionalnej – dawna moda, potrawy, gry towarzyskie. Jest sporo zabawy, przyjezdni chwalą pomysłowość babiniaków i jakby troszkę im zazdroszczą. Po drugie: w wydarzeniach kulturalnych bierze udział cała społeczność. Kobiety gotują starodawne potrawy, dzieci przygotowują dekoracje, mężczyźni pomagają, jak potrafią. Każdy, kto tylko zechce może zająć się jakąś częścią przygotowań. W zabawę angażuje się zespół pieśniarzy ludowych, swoje podwoje otwiera odrestaurowany dworek Pszonków. To święto całego Babina. Po trzecie: tutaj historia jest podwójna. Z ust do ust podawane są opowieści o dawnych czasach, ale nie takie, jakie można usłyszeć na lekcjach historii. Tak jakby w Babinie istniała historia oficjalna, którą się pokazuje, którą się chwali przed przyjezdnymi, a obok – jej sekretna i bardziej prywatna warstwa. Dziewczynki opowiedziały nam między innymi o sekretnym tunelu, który podobno został wybudowany w czasie wojny dokładnie pod kapliczką, do której kilkaset lat wcześniej mieli strzelać pijani goście Pszonków. Dr Henryk Wyszyński, historyk amator zajmujący się przeszłością Ziemi Lubelskiej, mówi: Mieszkańcy Babina są świadomi swoich etnicznych powiązań z przodkami, z ludźmi, którzy byli częścią tej ziemi. Przekazują pewne informacje z pokolenia na pokolenie, lecz należy zadać pytanie: czy oni chcą wszystkim się dzielić ze światem zewnętrznym? Być może ten niemal prywatny stosunek do przeszłości sprawia, że jest ona tutaj tak żywa. Jak społeczność dzisiejszego Babina widzą ludzie z okolicznych wiosek? Odpowiedzi na to pytanie poszukamy w wiejskim centrum informacji i plotek – sklepie spożywczym. 128 TYLKO TROCHĘ DALEJ *** Kilku mniej lub bardziej podchmielonych mężczyzn sączy piwo perła, opierając się o długą lodówkę z wędliną. Co jakiś czas pojawiają się inni klienci. Obładowana siatkami staruszka kupuje trochę sera białego i śmietanę, bo wnuki przyjeżdżają z miasta, pierogów nalepi, bo tak lubią. Banda chłopaków przybiega zdyszana. Czy zostały jakieś kapsle po piwie? Po tatrze mogą być? Nie, po tatrze już mają, szukają żywca i lecha. Bo Wojtek z kumplami już mają chyba ze trzysta, jakby pani sklepowa mogła zbierać specjalnie dla nich? Przyjdą wieczorem, jak będzie więcej chłopów, to postoją pod sklepem i pozbierają. Panowie spod lodówki oferują po perle, też niepotrzebnie. Dziś w cenie są kapsle po droższych piwach, a na takie trzeba dłużej czekać. Klienci wchodzą i wychodzą, panowie stoją niezmiennie pod lodówką, rozmawiają między sobą, zaczepiają nas, obce we wsi. A czego panienki szukają? Może pomożemy? Przyłączamy się do śmiechów i, głęboko wierząc w swoją reporterską szczwaność, zagadujemy o Babin. Pytamy, jacy ludzie tam mieszkają. Najbardziej podchmielony pan uderza w śmiech: A tam babinioki! Bogole, pani, co więcej gadać? Ale grunt okazuje się dosyć podatny, języki same się rozwiązują, a każdy z podlodówkowych panów ma coraz więcej do powiedzenia. A wiecie, że jak usiąść przy babiniokach na weselu, to ino żarcie, żarcie, żarcie! I tylko o świniach, pszenicy i burokach by gadali! Siedzo wszyskie razem, żaden nie chce z nimi siedzieć. A jak przyjdzie pora, wszyskie na obrządek jadą, całego stołu nie ma! A jak przez Babin się jedzie, to tylko nos zatykać, tak gnojem wali, a wszystkie babinioki za panów się uważają! Babiniok, jak chce się żenić, to tylko z babiniaczką. Ale bierze taką, co ma taki sprzęt, co mu pasuje. Jak sam ma rozrzutnik, to ona musi mieć siewnik albo co innego, czego on sam nie ma. Babiniok rzadko żeni się gdzie indziej, bo gdzie taką bogatą pannę znajdzie? *** „Babinioki”, „bogole”, dumni i zarozumiali. Uprawa roślin i hodowla zwierząt wszystko im przesłania, mają ciasne umysły, nie są otwarci na nic i na nikogo nowego. Wyjątkowo dużo utrwalonych stereotypów jak na jedną niewielką wioskę. A oprócz okazji do śmiechu dla podlodówkowych piwoszy, w tych żartach tkwi spora doza złośliwości i niezdrowej satysfakcji z wyśmiewania niedalekich sąsiadów. Ile w tych opowieściach prawdy, a ile zazdro- 129 TYLKO TROCHĘ DALEJ ści i mściwego plotkowania? Tym bardziej, że zazdrość byłaby uzasadniona – w okresie międzywojennym Babin był wsią pokazową, taką, do której zwoziło się oficjalne delegacje, żeby dyskutować o upowszechnianiu kultury rolnej. Dziadowie i pradziadowie żyjących dziś babiniaków i ich sąsiadów pamiętali zapewne te czasy. Wiedzę o nich – z całym dobrodziejstwem inwentarza – z dużym prawdopodobieństwem przesuwali po sznurku pokoleń, przekazując ją dzieciom, wnukom i prawnukom. A że jedną z przywar narodu polskiego jest krytykanctwo i niechęć do raczenia rodaka pochwałą – krzywdzący stereotyp gotowy. Czy jednak na pewno jest to tak proste i jednoznaczne, jak mogłoby się wydawać? Według dr. Wyszyńskiego, którego pomoc i wiedza o Babinie była dla nas nieoceniona, w rodzinach babińskich jest bardzo dużo dobrych wartości, takich jak pracowitość, gospodarność, solidarność i lojalność, ale jest to w pewnym sensie społeczność zamknięta. Przykładem jest sfera matrymonialna – jeśli babiniacy zawierają związki, zawierają je z osobami ze swojej społeczności. Mają ku temu wiele powodów; najważniejszym jest być może dbałość o posiadaną ziemię i troska, by nie została ona rozdrobniona przez małżeństwa z obcymi. Przywiązanie rolnika do ziemi jest w Babinie niezmienne od czasów uwłaszczenia, gdy chłopi otrzymali prawo do posiadania gruntu na własność. Tylko dlaczego przymioty babiniaków tak drażnią mieszkańców sąsiednich wiosek? Duma z posiadanej ziemi i pracy, jaką się w nią włożyło, dbałość o gospodarstwo, jego trwałość i niezmienność to cechy pozytywne i pożądane w każdej społeczności. Mogłyby przecież być wyłącznie obiektem tęsknie rzucanych spojrzeń i może niezbyt eleganckiej, ale zupełnie zrozumiałej zazdrości. Dlaczego są solą w oku sąsiadów do tego stopnia, że zostały wyolbrzymione, skarykaturowane i wyśmiane? Wśród cech modelowego babiniaka Tadeusz Wojtaszko, skądinąd wielki admirator swoich krajan, wymienia niewinnie na pozór brzmiące poczucie ważności osobistej, często nadmiernie okazywane innym. Może to tutaj kryje się przyczyna niepochlebnych opinii, jakie słyszałyśmy w sklepie? *** W książce Tadeusza Wojtaszki czytamy, że babiniacy przejawiali w czasie wojny wyjątkowy patriotyzm. Jak jest teraz? Co mieszkańcy dawnej Rzeczpospolitej Babińskiej sądzą o współczesnym politycznym maglu? Ja specjalnie się polityką nie trudnię – bezradnie uśmiecha się Czesław Poleszak. – Tu, na wsi, to każdy zagnany jest za czym innym, za robotą. Polityków tutaj nie ma. 130 TYLKO TROCHĘ DALEJ Jest za to ciężka praca. Pan Czesław przyznaje, że w Babinie i okolicy z rolnictwem nie jest najgorzej. Mimo że nastały czasy gospodarstw specjalistycznych, dużych, a ci rolnicy, którzy mieli mniej ziemi, wyzbywają się jej, puszczają w dzierżawę większym. Taki mały gospodarz nie bardzo może sprzedać cokolwiek, więc drobni rolnicy upadają. Zostają ci więksi i oni na razie dają sobie radę, kredyty biorą. Ale jak długo to potrwa? Tego pan Czesław nie wie. Dobrze, że wciąż działa Ochotnicza Straż Pożarna. Ma w swoich zastępach całkiem sporo strażaków – Ostatnio dostali nowy samochód – mówi Poleszak. – I udzielają się zawsze społecznie. Nie wszyscy mieszkańcy zajmują się zawodowo uprawą ziemi. Córka pana Poleszaka jest pielęgniarką w jednym z lubelskich szpitali. Dużo młodych wyjeżdża za granicę, niektórzy zostają tam na dłużej. Jednak zdecydowana większość babiniaków to rolnicy. Ale nie tacy, jak w przeciętnej wiosce – w Babinie ziemia jest wartością najwyższą. Jeśli oddanie ziemi połączyć z determinacją, gospodarnością i pewnym zamknięciem na obcość, powstaje mieszanka nietypowa. *** Babin to miejsce, gdzie spotkanie historii z teraźniejszością na pierwszy rzut oka wydaje się zgrzytać. To przecież dwa zupełnie różne światy, a jednak okazują się sobie bardzo bliskie; dzięki ludziom, którzy żyją w Babinie. To zmodernizowani i nowocześni rolnicy z zupełnie nienowoczesnym podejściem do własności i pracy. Słusznie zauważa dr Wyszyński: To właśnie kultura i tradycja uczyniły ich takimi, jacy są. Oni są autentyczni, są tacy, jacy byli wcześniej, to dobrze, że się nie zmieniają. Stąd wynika ich pracowitość, gospodarność, zaradność, a także zamknięcie w sobie. Są świadomi swojej wyjątkowości, są kształtowani przez stary etos. Czy wyjątkowość jest w tym wypadku czymś złym? Czy może mamy do czynienia ze społecznością, która w pewnym momencie swojej historii zdecydowała o jakiejś formie izolacji przed światem zewnętrznym i dlatego należy ją po prostu zostawić w spokoju oraz – zgodnie z jej życzeniem – omijać? Piwosze spod sklepu z pewnością wspaniale się czuli, szydząc z charakterystycznych cech mieszkańców Babina, ale zdecydowanie swobodniejszą atmosferę czułyśmy, goszcząc na imieninowej mszy podczas pierwszej wizyty w Babinie. Chociaż ograniczeni murami kościoła, który narzuca pewne zachowania, babiniacy wydawali się tak spontaniczni i życzliwi, jak na pogawędce ze znajomymi. 131 TYLKO TROCHĘ DALEJ *** Nie poznałyśmy Babina na tyle, byśmy mogły wydawać sądy i opinie. Jednak choć to społeczność zamknięta i niechętna obcym, ani przez chwilę nie poczułyśmy, że jesteśmy niemile widziane. Przyjęto nas serdecznie – może też dlatego, że każda okazja do wyrażenia dumy ze swojego pochodzenia jest dla babiniaka dobra? Mimo wielu wizyt i wielu przeprowadzonych rozmów chyba nie udało nam się rozgryźć babińskiej duszy. Wydaje się, że swoją wieś znają tylko babiniacy. A czy podzielą się z nami, przybyszami ze świata zewnętrznego, tą wiedzą? Śmiemy wątpić. Chyba nie zasłużyliśmy. Agata Filipiak, Agnieszka Janiak 12 września 2009 roku podczas imprezy „Z Rejem do Siennicy” odbyła się premiera „Zełżyj po trzykroć”, sztuki przygotowanej przez grupę sceniczną Teatr Pokoleń. Scenariusz widowiska czerpie z komedii Adolfa Nowaczyńskiego „Jegomość Pan Rej w Babinie”. Historię z Mikołajem Rejem na pierwszym planie i Babinem w tle Nowaczyński napisał z okazji czterechsetnej rocznicy urodzin ojca (a właściwie pradziada) polskiej literatury. Nieprzypadkowo, bo Rej w Rzeczpospolitej Babińskiej faktycznie bywał. Powyższy tekst dedykujemy wszystkim babiniakom, od wieków dumnym i twardym, i jednemu sienniczaninowi – panu na różanych włościach. 132 TYLKO TROCHĘ DALEJ IWONA MAZUR Gdy las szumi, dusza śpiewa Bogaty – to nie ten, kto ma dużo pieniędzy, lecz ten, kto może sobie pozwolić na życie wśród uroków, jakie roztacza wczesna wiosna. /Antoni Czechow/ TAM, GDZIE POWIETRZE PACHNIE Morze jaskrawożółtych pól rzepaku otaczało nas z obu stron drogi, gdy wjeżdżaliśmy do Bóbrki Kańczuckiej – maleńkiej wsi, przytulonej do lasów, pastwisk, łąk i pól tak, jak małe dziecię tuli się do swej matki. Szmaragdowa, soczysta trawa, świeża jeszcze, zaledwie tchnięta oddechem rześkiego, wiosennego wiatru, pyszniła się na pastwiskach, zginając swe źdźbła przed natarciem mocnych, podkutych kopyt końskich – a konie dotykały jej swymi delikatnymi, aksamitnymi chrapami, wdychając jej orzeźwiający zapach. Konie strącały nieopatrznie kryształowe krople rosy, które skrzyły się w porannym słońcu jak najprawdziwsze diamenty dane łaskawie człowiekowi przez Naturę. Na podwórku pstro upierzony, dorodny kogut z rzucającym się w oczy ognistoczerwonym grzebieniem na wysoko zadartej głowie oświadczał światu, że Jutrzenka zajęła już miejsce skrzydlatego Morfeusza, a ognisty rydwan, prowadzony przez Heliosa, zbliża się już na jasny błękit nieba. W powietrzu unosiła się woń siana, słomy, pszenicy pamiętającej zeszłoroczne żniwa oraz wielobarwnych, strojnych w okrągłe płatki tulipanów. To była mieszanka, która upajała, wzbudzała zmysły, dodawała nadziei. Parsknięcia koni, pianie koguta 133 TYLKO TROCHĘ DALEJ i radosne muczenie krów układały się w czystą melodię, tworząc czarodziejską muzykę, która mamiła, zarazem pobudzając do życia i pracy. Tutaj wszystko żyje według swego odwiecznego cyklu i tradycji praojców. W takim otoczeniu wyjechaliśmy z Bóbrki na poszukiwanie słońca, lasu, smaku wiosny. HORYNIEC Nieopodal granicy z Ukrainą, pośród bukowych lasów, jest Horyniec. Odnowiony Urząd Gminy stoi na straży spraw mieszkańców w samym centrum miasta. Uzdrowisko przyjmuje spragnionych spokoju i odpoczynku przybyszów, pomagając im odzyskać harmonię ducha i ciała. Dzikie, brązowe jelonki skubały trawę tuż przy drodze na skraju lasu, pochłonięte swym zajęciem bez reszty, lecz czujne na bodaj najmniejszy ruch. Mieszkańcy się uśmiechali i patrzyli ciekawie na nas, bo byliśmy nietutejsi. Serdecznie powitani przez Alę i Patryka wypiliśmy herbatę, a późnym wieczorem zaczęliśmy przygotowania do ogniska. Ognisko płonęło pośród ciszy wieczornej i raz za razem wyrzucało złote iskry, jakby chciało pokazać swój znakomity nastrój. Ubrani w cieplejsze swetry siedzieliśmy dookoła, ciesząc się ze wspólnoty, którą tworzyliśmy czując, że gwiazdy i księżyc nam sprzyjają. Chrabąszcze majowe wplątywały się z głuchym buczeniem we włosy, leciutko łaskocząc swymi odnóżami w szyję - tak lekko, jak lekko opada dmuchawiec na kobierzec z trawy. Kiełbasa skwierczała na patykach wierzbowych, obracana przez nas w rudym ogniu. Nigdzie tak jej smak nie łechce podniebienia, jak pod gołym niebem, w gronie przyjaciół. Śpiewaliśmy szanty, tęskniąc za morzem i mazurskimi jeziorami perlącymi się w świetle księżyca. Ale tamtych pól, oddechu lasu, który napawał takim spokojem, nie oddałabym za wszystkie morza świata. Nocny spacer po polnej drodze trzeźwił zaćmiony przez alkohol umysł. Wtedy wszystko zdawało się możliwe. Nawet to niemożliwe. NOWINY HORYNIECKIE Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna... Nazajutrz, wypoczęci i głodni wrażeń, pojechaliśmy do Nowin Horynieckich, gdzie przed wiekami objawiła się Matka Boża. Jechaliśmy polną dro- 134 TYLKO TROCHĘ DALEJ gą pośród lasów, których świeża zieleń dopiero narodzonych w promieniach słońca liści, szumiała o pradawnych czasach. Spodziewałam się samotności w tej leśnej głuszy, ale wjechaliśmy na skąpaną słońcem polanę, gdzie ludzie wsiadali lub wysiadali z samochodów. Wszyscy pielgrzymowaliśmy do kaplicy Matki Bożej, która ukazała się tam trójce dzieci przed kilkoma wiekami. *** Był 12 czerwca 1636 roku. Dwie dziewczynki i chłopiec paśli krowy na pastwisku na południe od swej wioski, nad rzeką Sołotwą w Słotwinie. Nagle ujrzeli oślepiający blask, boską jasność zesłaną z nieba. Jak opowiadali później, była to przepiękna Pani w białych szatach z niebieską przepaską. Matka Boża przemówiła tymi słowami: Nie bójcie się. Jestem Matką Bożą. Przychodźcie tu często i módlcie się i powiedzcie ludziom, żeby tu przychodzili modlić się, a jak będą szczerze Pana Boga prosić, to on sprawi, że ta nawałnica wojenna ominie to miejsce. Potem znikła i pojawiła się później jeszcze dwa razy w tym samym roku: 2 sierpnia i 8 września. Tam, gdzie się objawiła, wytrysnęło źródełko, które płynie po dziś dzień, a ludzie postawili w tym miejscu krzyż i chodzili się tu modlić. Także pani z dworu przychodziła pod krzyż, upraszając o łaski, zwłaszcza w czasie wojny Chmielnickiego, która dzięki Opatrzności Boskiej ominęła tę wioskę. Pan z dworu poszedł jednak na wojnę kozacką, a pani modliła się o niego wytrwale, prosząc, by powrócił szczęśliwie do domu. Dała słowo, że jeśli jej mąż powróci, ona nakaże zbudować kaplicę dla Maryi. Jej prośby zostały spełnione, a ona dotrzymała słowa i wybudowano kaplicę wraz z wyrzeźbioną figurą Maryi, która jest czczona do dzisiaj. Wielu ludzi zostało uzdrowionych, a wiara w moc przejrzystego strumienia i łaski Matki Bożej nadal przyciąga ludzi z różnych zakątków Polski. *** Okrążyliśmy kaplicę z lewej strony, stąpając leniwie po leśnej ścieżce. Kaplica jest w bukowym lesie, gdzie ludzie przyjeżdżają wraz z chorymi dziećmi czy chorymi rodzicami i oczekują cudu. Wielu z nich ma przy sobie butelki, aby zaczerpnąć wody ze świętego źródła. Ja także napiłam się wody i obmyłam nią twarz. Była lodowato zimna, orzeźwiała zmywając kurz i zmęczenie z twarzy. Źródełko migotało w promieniach słońca i obmywało drobne kamyczki zanurzone w nim od lat. Można było usłyszeć szepty Zdrowaś Maryjo… do- 135 TYLKO TROCHĘ DALEJ biegające z wnętrza kaplicy, gdzie od lat strumień ma swe źródło, gdzie się wszystko zaczęło. Kaplica jest drewniana. Po prawej i po lewej stronie jest po kilka rzędów ławek, skąd rozmodleni pielgrzymi wpatrują się z wiarą, nadzieją i miłością w figurę Maryi, której towarzyszą dwa obrazy przedstawiające Objawienie i świętego Franciszka rozdającego chleb. W centrum kaplicy jest ogrodzone srebrnym płotkiem źródło cudownego strumienia, którego szum koi ucho i uspokaja serce. …módl się za nami grzesznymi… CZAS NA POWRÓT Nadeszła godzina rozstania. Łez nie było, bo następne spotkanie już blisko. Nasi przyjaciele odprowadzili nas wzrokiem, a my pomknęliśmy w dal. Towarzyszyły nam srebrzyste wody bystrego nurtu Sanu. Między pagórkami i lasami czuliśmy, że dom już blisko. Kładka na Sanie chwiała się w rytm świstania wiatru. Słońce pukało delikatnie do szyby swymi promieniami, a my wystawialiśmy twarze spragnieni jego czułych i ciepłych pieszczot, tak jak kwiat rozwija się z pąka, gotowy przyjąć życiodajny, świetlisty promyk, który rozgrzewa jego serce. Zatrzymaliśmy się na chwilę. Zanurzyliśmy bose stopy w gąszcz łąki, stąpaliśmy po trawie, omijając malutkie kępki niebieskich oczek niezapominajek. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Powietrze wdzierało się głęboko w płuca i serca, dodając sił. Zupełnie jakby boża iskra wędrowała przez świat, napawając napotkanych ludzi nadzieją. Podróże kształcą i wzbogacają człowieka, lecz tęsknota za domem go uszlachetnia. Po tak magicznie spędzonym czasie, gdzie każda minuta tworzyła swoją niepowtarzalną i jedyną we wszechświecie historię, pozostało tylko jeszcze jedno do wykonania – powrócić do codzienności, by cieszyć się najmniejszym źdźbłem trawy. *** – Sanie, ach Sanie, dokąd płyniesz? – Płynę, hen płynę po polskiej krainie. 136 TYLKO TROCHĘ DALEJ – Liściu, mój liściu, spokojny twój szelest. – W lesie, tym lesie dojrzewa ma zieleń. – Sarno szybkonoga pyszniąca się w ukryciu, Pozwól się dojrzeć, wyjdź śmiało, nie truchlej w ukryciu. – Nie można, nie można – jam dzikie zwierzę, Ty człowieku strzeż się lasu i szeptaj pacierze. – Serce, me serce, dokąd się wyrywasz? Gdzie śpieszysz? Gdzie pędzisz? Czemu tęsknisz? – Biję ja, biję, bez ustanku, bez pamięci, Dla Sanu, dla liścia, dla sarny, dla sanockiej ziemi. Iwona Mazur 137 W SIENNICY O PRYNCYPIACH I WARSZTACIE... KACPER KONDRAKIEWICZ W SIENNICY O PRYNCYPIACH I WARSZTACIE DZIENNIKARSKIM Kiedy w 2007 roku odszedł Ryszard Kapuściński, wydawało się, że oznacza to dla polskiego dziennikarstwa koniec pewnej epoki. Nie tylko dlatego, że straciliśmy wybitnego pisarza – w tym kraju tworzy wielu reporterów, których teksty mają wysokie walory literackie. Kiedy umarł „cesarz reportażu”, straciliśmy przede wszystkim wyjątkowego człowieka – charyzmatyczną, ponadprzeciętną osobowość, która oddziaływała silnie na całe środowisko dziennikarskie. Jedną z wyróżniających go cech była umiejętność zespalania praktyki z teorią. Kapuściński stał się znany na świecie nie tylko dzięki swoim reportażom, ale również dlatego, że potrafił włączyć się w dyskurs na temat współczesnych mediów na światowym poziomie. Był jednym z tych, którzy najgłośniej mówili, że informacja nie może pełnić wyłącznie roli towaru wystawionego na sprzedaż. W innym przypadku dziennikarz, zamiast być świadomym obserwatorem świata, stanie się tylko jego biernym trybikiem, kolejnym narzędziem do pomnażania zysków. Odejście Ryszarda Kapuścińskiego właśnie dlatego zdawało się być znakiem czasów – wpisywało się w zjawisko coraz częstszego zastępowania działających we własnym imieniu dziennikarzy przez anonimowych newsworkerów, prowadzonych na sznurkach medialnych korporacji. Ta tendencja do komercjalizacji mediów nie jest jednak wszechobecna. Ciągle istnieje spora grupa dziennikarzy, którzy mają większe aspiracje niż produkowanie „informacyjnej chińszczyzny”. Rozumieją to Marek Kusiba – felietonista nowojorskiego Nowego Dziennika – oraz Franciszek Piątkowski, obecnie zajmujący się przede wszystkim nauczaniem dziennikarstwa na 138 W SIENNICY O PRYNCYPIACH I WARSZTACIE... lubelskich uczelniach. Obaj znali Ryszarda Kapuścińskiego osobiście i uważali go za pewien punkt odniesienia dla całego pokolenia dziennikarzy. Dlatego też, kiedy umarł, postanowili zrobić coś dla kontynuowania jego dzieła. Tak narodził się pomysł Wakacyjnej Akademii Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego. Na czym, w największym skrócie, polega całe przedsięwzięcie? Akademia to przede wszystkim warsztaty dziennikarskie, przeznaczone dla studentów oraz starszych licealistów. Ich program opiera się na założeniu, że Ryszard Kapuściński niejako przetarł szlaki w swojej dziedzinie, to jest zbudował własną metodykę pracy, mogącą stanowić wzór dla młodych dziennikarzy. Celem Akademii jest właśnie uczenie tej metodyki poprzez zapoznawanie z dorobkiem mistrza oraz zajęcia praktyczne. Co ciekawe, Ryszard Kapuściński wydaje się obecny na Akademii niemal personalnie. Tytuł honorowego rektora nosi jego żona, Alicja Kapuścińska. Oprócz niej w tegorocznej edycji uczestniczyła również córka pisarza, René Maisner. Wielu wykładowców to przyjaciele i znajomi Kapuścińskiego; a jeśli ten „pośredni” kontakt nie wystarczy słuchaczom, mają okazję zobaczyć filmy z udziałem reportażysty we własnej osobie. Ktoś mógłby zapytać: czy organizatorzy nie popadają w skrajność i bezproduktywne „rysowanie laurek”? Być może, ale na ich obronę należy przytoczyć dwa argumenty: po pierwsze, oprócz panegirycznego tonu na Akademii dozwolona jest również krytyka Kapuścińskiego. Po drugie, jak już wspomniano wcześniej, był on przede wszystkim ponadprzeciętną osobowością. Zamysł organizatorów leży w tym, żeby pokazać młodym ludziom nie tylko jego dzieła, ale również cechy charakteru, od których zależy styl uprawiania zawodu. Przedsięwzięcie jest organizowane pod patronatem Wydziału Politologii UMCS, przy współpracy z Wydziałem Humanistycznym. Zajęcia nie odbywają się jednak w salach wykładowych uniwersytetu, ale w Siennicy Różanej – wsi oddalonej od Lublina o ponad pięćdziesiąt kilometrów. Zapewnia to zakwaterowanym tam uczestnikom spokój oraz tworzy specyficzną atmosferę, umożliwiającą odizolowanie się od świata i skupienie na pracy. Nad wszystkim czuwa wójt gminy Siennica, Leszek Proskura, który wspiera organizatorów wszelkimi dostępnymi środkami. Pewną tradycją Akademii (choć dotychczas odbyły się tylko dwie jej edycje) jest udział ludzi z różnych środowisk. Zajęcia prowadzą nie tylko naukowcy, zajmujący się zawodowo dorobkiem Kapuścińskiego, ale również 139 W SIENNICY O PRYNCYPIACH I WARSZTACIE... znani reportażyści (na przykład Małgorzata Szejnert, Wojciech Giełżyński czy Wojciech Jagielski). Obok reporterów prasowych w roli wykładowców występują również dziennikarze radiowi i telewizyjni. Dni radiowe, prowadzone przez Monikę Hemperek i Katarzynę Michalak – reportażystki „Radia Lublin”, mające na koncie po kilka nagród o europejskim i światowym zasięgu – stały się niezwykle ważnym punktem programu. Na warsztatach nie brakuje również ludzi teatru (takich jak Leszek Mądzik czy Janusz Opryński); w tym roku słuchacze mieli okazję zobaczyć aż trzy spektakle, specjalnie dla nich „sprowadzone” do Siennicy. Ta różnorodność (być może, zdaniem niektórych, nadmierna) jest częścią koncepcji organizatorów, którzy przy układaniu programu wydają się kierować w większym stopniu osobistymi predyspozycjami wykładowców niż ścisłym kluczem merytorycznym. Innymi słowy, Akademia nie ma być tylko zjazdem specjalistów, drążących jedno zagadnienie, ale miejscem spotkania ponadprzeciętnych indywidualności. Każda z nich z powodzeniem uprawia własną dziedzinę i ma coś istotnego do przekazania młodym dziennikarzom. Tym, co odróżnia zajęcia na Akademii od klasycznych ćwiczeń uniwersyteckich, jest brak dystansu pomiędzy słuchaczami a prowadzącym. Mają one raczej formę żywej rozmowy niż wykładu. Dzięki temu studenci są nie tylko biernymi odbiorcami, ale w pewnym sensie stają się współtwórcami programu. Dyskusje wychodzą często poza salę wykładową i przeciągają się prawie do rana. To wszystko sprawia, że Akademia jest miejscem, gdzie ludzie z różnych środowisk mają szansę na nawiązanie autentycznego, głębokiego kontaktu. Oprócz zajęć teoretycznych, dużą rolę odgrywają na Akademii warsztaty. Prowadzą je czynni lub byli dziennikarze: Ewa Czerwińska, Marek Miller, Franciszek Piątkowski, Marek Kusiba. Każdy z nich reprezentuje nieco inny styl uprawiania zawodu i ma do przekazania wiele osobistych doświadczeń. Tym, co łączy ich zajęcia, jest wspólny cel: nauka pisania. Słuchacze mają w Siennicy okazję, żeby przeanalizować pod okiem profesjonalistów, zdanie po zdaniu, własne teksty. Odkrywają swoje mocne i słabe strony, a przede wszystkim dowiadują się, w jaki sposób powinni pracować nad swoją twórczością. Co ważne, każdy z nich ma możliwość wykorzystania tak zdobytych umiejętności w praktyce. Organizatorzy Akademii co roku przygotowują listę gotowych tematów, które mogą stanowić zaczątek wartościowych tekstów. Siennica (i jej okolice) ma bogatą historię. 140 W SIENNICY O PRYNCYPIACH I WARSZTACIE... Związane są z nią takie postacie jak Mikołaj Rej, Stanisław Brzozowski czy Mikołaj Siennicki, być może jeden z najwybitniejszych parlamentarzystów w dziejach Rzeczpospolitej. Oprócz tego mieszka tu wielu pasjonatów, ludzi aktywnych na polu nauki, biznesu czy sztuki, z chęcią udzielających wywiadów. Wszystko to zostaje podane uczestnikom niemal na tacy – oni muszą tylko wiedzieć, o co pytać, a potem podjąć trud napisania tekstów. Zwieńczeniem warsztatów jest zbiorcza publikacja, w całości tworzona przez słuchaczy Akademii i wydawana pod tytułem „ARRKA” (to skrót od „Akademii Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego”). Jak można się spodziewać, jej poziom jest dość zróżnicowany; cieszy jednak przede wszystkim to, że pierwsza edycja „ARRKi” spotkała się z nadspodziewanie dużym zainteresowaniem lokalnej społeczności. Jakie są perspektywy Akademii na przyszłość? Z pewnością przedsięwzięcie będzie kontynuowane; wytworzyła się już spora grupa jego entuzjastów, zarówno po stronie słuchaczy, jak i wykładowców. Franciszek Piątkowski planuje nadać przyszłorocznym zajęciom pewne nachylenie teoretyczne. Na polu naukowego badania reportażu jest jeszcze w Polsce bardzo dużo do zrobienia. Można też spodziewać się coraz większych nazwisk, jeśli chodzi o osoby wykładowców – już w tym roku specjalnie na Akademię przyjechał Goffredo Fofi, jeden z bardziej znanych włoskich intelektualistów. O siennickich warsztatach jest coraz głośniej. W najbliższej edycji będzie prawdopodobnie uczestniczyć grupka słuchaczy z Ukrainy i Białorusi. Jak widać, przedsięwzięcie cały czas się rozwija. Może niebawem Akademia zostanie przekształcona w studia podyplomowe z prawdziwego zdarzenia? Bez względu na to, jaka będzie przyszłość Wakacyjnej Akademii Reportażu, to przedsięwzięcie już przyczyniło się do upowszechnienia myśli Ryszarda Kapuścińskiego. W czasach, w których słowo „dziennikarz” dla wielu osób oznacza przede wszystkim kogoś szukającego sensacji na zamówienie, organizatorzy warsztatów pokazali zupełnie inną stronę tego zawodu. Udało im się zebrać w jednym miejscu grupę ludzi autentycznie przejętych losem reportażu. Reportażu – czyli tekstu, który wbija się w tkankę rzeczywistości tak głęboko, że pozwala na jej prawdziwe zrozumienie i staje się przez to pełnoprawną literaturą. Co więcej, zaprezentowali przyszłym dziennikarzom świetny wzór do naśladowania, jeśli ci sami chcieliby kiedyś tworzyć takie teksty. To, co wydaje się świadczyć o wyjątkowości całego przedsię- 141 W SIENNICY O PRYNCYPIACH I WARSZTACIE... wzięcia, to fakt, że Akademia nie skończyła się na czysto teoretycznych dyskusjach ani mechanicznych ćwiczeniach warsztatu. Wydaje się, że w czasie jej trwania zawodu dziennikarza uczono tak, jak chciałby tego sam Kapuściński – jako pewnego określonego stylu życia. Rola reportera nie ogranicza się – tak jak u większości pisarzy-beletrystów – do tworzenia tekstów zza biurka, lecz polega również na długotrwałym obserwowaniu wydarzeń, a nawet ich współkształtowaniu. Reporter pisze całym sobą. Jego praca to nie tylko stukanie w klawiaturę, ale przede wszystkim ciągłe podejmowanie decyzji. Dlatego też dziennikarstwa nie można traktować czysto instrumentalnie i oddzielać od „prawdziwego” życia. Szary newsworker nigdy nie stworzy wybitnego tekstu, jeśli nie zrozumie, że jego zawód, oprócz umiejętności technicznych, wymaga określonej aksjologii i predyspozycji charakterologicznych. Wydaje się, że właśnie to chciał przekazać młodym ludziom Ryszard Kapuściński w adresowanych do nich wystąpieniach publicznych – i to stanowi główne przesłanie noszącej jego imię Akademii. KACPER KONDRAKIEWICZ Akcent, nr 3 (121) 2010 r. 142 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) AGNIESZKA JANIAK Partyzanci na wojennym szlaku ROZMOWA Z PROF. DR. HAB. KRZYSZTOFEM STĘPNIKIEM, KIEROWNIKIEM ZAKŁADU KOMUNIKACJI SPOŁECZNEJ NA WYDZIALE POLITOLOGII UMCS Kiedy zaczęły się pana bliskie związki z Wakacyjną Akademią Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego? To było rok przed pierwszą edycją WARRK. Wówczas inicjatywa, która zapowiadała się bardzo ciekawie, nie doszła do skutku. Ale redaktor Piątkowski czuwał. Nie chciał zbyt długo czekać, dlatego po wspólnej naradzie zdecydowaliśmy się afiliować Akademię przy Wydziale Humanistycznym UMCS, w którym jeszcze wówczas pracowałem. Władze Wydziału i Instytutu Filologii Polskiej okazały bardzo duże zrozumienie. I tak to się potem rozkręciło, a właściwie rozkręcił błyskawicznie tę swoją akademię franciszkańską (jak ją nazywam) pan redaktor Piątkowski. Redaktor Piątkowski jest tutaj samodzierżcą. Można powiedzieć, że włada on akademią niepodzielnie, panując doskonale nad wszystkimi elementami i funkcjami tej instytucji – bo to już jest instytucja. Jest energiczny, zaborczy i potrafi swoją ideę zdecydowanie przeforsować. Jestem pełen podziwu dla jego działań. Co zmieniło się w funkcjonowaniu Akademii na przestrzeni ostatnich dwóch lat? Na mocy uchwały Senatu i decyzji Rektora powstała Pracownia Reportażu przy Zakładzie Komunikacji Społecznej na Wydziale Politologii UMCS. 143 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) Kierownikiem jest redaktor Piątkowski. Akademię zdynamizowała również wola Rektora Dąbrowskiego, który bardzo mocno podkreśla jej wagę dla uniwersytetu. Rektor powołał też swojego pełnomocnika, a trzeba zaznaczyć, że pełnomocnik powoływany jest wówczas, gdy z punktu widzenia Jego Magnificencji sprawa jest odpowiednio ważna. Na mocy decyzji Rektora zostałem jego pełnomocnikiem. Na pewno nieocenionym kapitałem Akademii – jakiekolwiek będą jeszcze idee i inicjatywy – jest pani Alicja Kapuścińska, rektor honorowy WARRK. Poza tym poprzeczka ustawiona przez redaktora Piątkowskiego jest bardzo wysoka – mam tu na myśli plejadę fantastycznych osobowości, praktyków warsztatu dziennikarskiego i naukowców, którzy gościli i będą gościć w Akademii. Lepszych nie da się zaprosić. Dokładnie tak. Wartościowe jest również to, że całej inicjatywie towarzyszy zawsze albo spektakl teatralny, albo koncert muzyczny czy recital, występ. W tym roku też tak będzie. Ale na największe uznanie zasługuje młodzież, która, jak zauważyłem nie tylko kształci się pod względem warsztatowym, chłonie wiedzę, gorąco dyskutuje, ale i przeżywa spotkania z udziałem profesjonalistów. To doświadczenie, które na pewno będzie kiedyś owocować w jej życiu. Wróćmy jednak do tego, o czym mówił pan w Siennicy Różanej rok temu. Przeczytałam, że złożył pan niedawno do druku książkę o wojnach bałkańskich lat 1912–1913 w prasie polskiej. Dlaczego właśnie te lata i ta wojna? Zauważyłem, że w polskiej literaturze przedmiotu właściwie nie istnieje świadomość historii korespondenta wojennego. Powtarzane są podstawowe informacje zaczerpnięte ze źródeł obcojęzycznych, zwłaszcza angielskich. Oczywiście często są to znakomite książki, nieraz jestem pod wrażeniem solidności tych opracowań. Wiemy na przykład, że początków profesji korespondenta wojennego można szukać w dobie wojny krymskiej lat 1853–1856, czyli wojny Francji, Anglii i Turcji przeciwko Rosji, która rozbudziła nadzieje niepodległościowe Polaków (nie przypadkiem śmierć zaskoczyła Mickiewicza właśnie w Konstantynopolu). Z pewną przesadą można powiedzieć, że 144 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) historia korespondenta wojennego związana jest z wojnami toczonymi przez Turcję. Najpierw wojna krymska, potem wojna rosyjsko-turecka w latach 1887–1878, a następnie wojna Włoch z Turcją w 1911 roku. I wreszcie wojny bałkańskie – oczywiście państw słowiańskich i Grecji przeciwko Turcji. Bałkany przez całe XIX stulecie były pod względem politycznym absolutnie ważne dla Polaków, dla księcia Adama Czartoryskiego i dla szeregu innych jego rodaków, na przykład dla Borzęckiego, Czajkowskiego, Bema i Langiewicza, bohatera powstania styczniowego (ci czterej wybierając opcję turecką, czyli antyrosyjską, przeszli na islam). Polscy korespondenci jeździli na Bałkany tylko i wyłącznie z powodu wolnościowych tęsknot swoich rodaków? Nie. Teatr wojny był blisko. Wyjazd na Bałkany był możliwy w ramach ówczesnej logistyki, infrastruktury, możliwości przemieszczania się i dostępnych środków technicznych. To było z jednej strony niedaleko, z drugiej zaś egzotycznie, zwłaszcza jeśli podróż odbywano słynnym „Orient-Ekspresem”. A egzotyka była wówczas w cenie… Czy to wtedy można mówić o początkach polskiej korespondencji wojennej? Gdyby zadać pytanie, kiedy pojawiają się polscy korespondenci wojenni, moja odpowiedź będzie taka: pierwsza generacja polskich korespondentów wojennych pojawia się na Bałkanach jesienią 1912 roku. W Siennicy omówiłem korespondencje między innymi Tadeusza Micińskiego, słynnego wówczas pisarza, zresztą i guru Witkacego, ale są też nazwiska kompletnie nieznane. To choćby Filip Kupczyński, o którym nie wiadomo niemalże nic, albo Mieczysław Jełowicki (sporadycznie w roli korespondentów występują inni jeszcze wysłannicy lub okazjonalni autorzy listów ze stolic walczących państw). W sumie mamy jednak regularnie nadsyłane korespondencje wojenne drukowane w odcinkach, niezłą dokumentację zdjęciową z teatru wojny (ale znacznie rzadziej z pól bitew), a także zakodowany w tekstach o których mowa opis sytuacji i zachowań specjalnych wysłanników redakcji. Dlaczego wojny bałkańskie były dla Polaków tak ważne? 145 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) Odpowiedź jest prosta. Przede wszystkim, gdy w październiku 1912 roku mała Czarnogóra wydała wojnę Turcji – obszar ówczesnej Czarnogóry to tak jak kilka większych powiatów na Lubelszczyźnie – Europa pokładała się ze śmiechu. Ale kiedy po kilku tygodniach połączone wojska Czarnogóry i jej sprzymierzeńców: Serbii, Bułgarii i Grecji, zaatakowały wojska tureckie, te zostały całkowicie zmiażdżone. To była wojna błyskawiczna. Jak to podziałało na Polaków? Kilkuwiekowa niewola, pod jaką pozostawali Serbowie i Bułgarzy, była okrutna. Nasze zabory to przy niej sielanka. I teraz ci niewolnicy, naród właściwie chłopów, pozbawiony warstw wyższych, wydaje wojnę imperium osmańskiemu. I wygrywa, i to w jakim stylu. Przez łamy prasy polskiej defiluje wówczas jeden temat główny pod nazwą „wojny na Bałkanach”. Nawet rewolucja w Chinach, która w tym czasie się odbywała, czy rewolucja w Meksyku, nie wywierały nawet w maleńkiej cząstce takiego wpływu na polską opinię publiczną. To był wstrząs, który absolutnie pobudził nasze nadzieje niepodległościowe Polaków. Nie przypadkiem Piłsudski poświęcił wojnom bałkańskim serię artykułów, których znajomość rzuca niemało światła na jego poczynania i decyzje w związku z organizacją ruchu strzeleckiego. Domyślam się, że sto lat temu praca korespondenta wyglądała inaczej niż dziś. Opisy rzeczywistości i realia pracy, trudności, przed jakimi stanęli korespondenci wojenni – to wszystko jest w tekstach. Ja te teksty deszyfruję, interpretuję i wyciągam z nich informacje o tym, jak żyli, jak spędzali czas, co ich niepokoiło, co mogli przemycać i przekazywać. Bo trzeba zaznaczyć, że korespondencje wojenne były wówczas cenzurowane, a ci korespondenci, którzy rezydowali w stolicy państwa będącego w stanie wojny, wiedzieli na ogół więcej niż ci, którzy znaleźli się na linii frontu (co było raczej rzadkością). Pobyt w pobliżu pola bitwy nie gwarantował dostępu do informacji. W Turcji, Serbii czy Bułgarii starano się nie dopuścić korespondenta na linię frontu, piętrzono trudności biurokratyczne (inaczej było w Grecji). Bywało tak, że korespondent pojawiał się, kiedy już było po bitwie, do której skutecznie utrudniono mu dotarcie, pomimo uzyskanego pozwolenia. Korespondenci wojenni byli w zasadzie pozamykani w hotelach, odizolowani od świata. Nie można nawet było samemu robić zdjęcia, trzeba było wynająć fotografa i uzyskać zezwolenie. Korespondencja, ocenzurowana i zaczerniona, wędrowała do redakcji kil- 146 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) ka tygodni. Nie znajdziemy więc w niej zbyt wielu informacji o realiach… Czy były jakieś niepokoje? Ile co kosztowało? Ile kosztował bochenek chleba? Czy była drożyzna? Co jadł nasz korespondent, co pił? Herbatę, wino czy kawę? Czym przemieszczali się korespondenci? Pociągiem, statkiem, bardzo rzadko automobilem. Ale bezcennym środkiem komunikacji, wręcz darem losu był koń, którego trzeba było strzec jak oka w głowie. Z kolei na zdjęciach w „Nowościach Ilustrowanych” widzimy, jak korespondenci nocują w jakiejś stajni, na sianie. Albo obserwujemy korespondentkę francuską na pobojowisku. Czy korespondent z początku XX wieku był jednocześnie znawcą taktyki, strategii, metod walki? Świetne pytanie. On nie znał się na wojnie, z pewnymi wyjątkami. Ryszard Kapuściński pisał o niektórych korespondentach wojennych jako obojętnych na to, co się wokół nich dzieje. Zamykających się w hotelach, które traktują jako bastiony, i w zasadzie bardziej dbających – co może jest ludzkie – o własne bezpieczeństwo, niż o kontakt z pogrążonym w konflikcie i nienawiści otoczeniem. Podobne sytuacje zdarzały się sto lat temu. U Jełowickiego mamy opis zachowań korespondentów wojennych w hotelu. Są tam również sceny demaskatorskie. Na przykład: na przybywającą do hotelu grupę lekarzy i sanitariuszy rzucają się wręcz koczujący tam korespondenci, ubarwiający potem pozyskane informacje jako relacje z pól bitewnych. Ale są też korespondenci, którzy przebywali na linii frontu. Na przykład afiliowany przy dowództwie armii tureckiej Filip Kupczyński, który świadkował bitwie pod Kirk Kilisse. Musiał chyba znać się na wojnie? Trudno powiedzieć, czy był wojskowym. Natomiast miał ścisłe związki z oficerami tureckimi, dużo się od nich dowiadywał. Myślę, że fachowcem wysokiej klasy był Józef Lipkowski, który opublikował książkę „Wojna na Bałkanach” w 1913 roku (w II Rzeczypospolitej został generałem). Był sekretnym wysłannikiem rządu francuskiego, afiliowanym przy armii bułgarskiej. Miał zadania nałożone przez Francuzów. „Wojna na Bałkanach” jest tekstem napisanym przez 147 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) fachowca, który pełnił funkcję kapitana w armii bułgarskiej, jest to relacja wojskowego. Trudno nazwać Józefa Lipkowskiego klasycznym korespondentem wojennym, natomiast opisuje on w swojej książce spotkania z korespondentami wojennymi i podpowiada, jak na przykład odróżnić agenta od dziennikarza. Agenta? Wojna to ważne pole działań dla agentów, część korespondentów wojennych była zarazem agentami. Tadeusz Miciński opisuje pewnego Japończyka, który z wykształcenia był „jakoby filologiem”, ale po każdej bitwie, gdy analizował przebieg walki, wprawiał w osłupienie absolutnym znawstwem sztuki wojennej. To zresztą nic dziwnego, że gdzieś obok korespondenta wojennego są cienie. Lipkowski opisuje również kondotierów, a więc ludzi, którzy korzystają z koniunktury, jaką jest wojna i zgłaszają chęć służby dowództwu walczącej strony. Dziś nazwalibyśmy ich najemnikami. Oczywiście Lipkowski dyskredytuje ich jako poniekąd rywali, ale to była wojna, więc takie sytuacje się zdarzały… Czy korespondenci rozbudowywali swoje relacje? Pojawiają się w nich opisy kulturowe, a więc coś, na co dzisiaj w zasadzie nie ma czasu, bo wszystko zdaje się przesłaniać polityka. Wówczas jednak, gdy korespondent pół roku albo kilka miesięcy „stacjonował” w Belgradzie czy Sofii, nie mogąc się stamtąd ruszyć, zajmował się różnymi sprawami: opisywał obyczaje, ale także obiekty architektoniczne (przeważnie meczety i cerkwie) oraz stan dróg, zwiedzał czasem miasto i muzeum, sięgał do lektur historycznych, przedstawiał coś, co nazywa się atmosferą polityczną, choć musiał przybliżać ją dyskretnie, gdyż ważnym jej elementem była rosnąca nienawiść wzajemna pozornych sprzymierzeńców słowiańskich (co w pełni odsłoniło się podczas drugiej wojny bałkańskiej, fatalnie przegranej przez Bułgarów). Jak te korespondencje wyglądały od strony językowej i stylistycznej? Przede wszystkim były pisane znakomitą albo niezłą polszczyzną. U Mieczysława Jełowickiego widać nawet ciekawy proces wyzbywania się młodopolskiej maniery stylistycznej. Jego korespondencje wojenne z 1912 roku, a więc te, które pojawiały się w „Złotym Rogu”, pełne były modernistycz- 148 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) nej ekspresji. Natomiast w tygodniku „Świat”, w którym zamieszczał kolejne relacje, widać w porównaniu do tekstów sprzed roku absolutną dyscyplinę językową. Nie są to rozlewne opisy. Mamy też zupełnie inne zdanie. To zdumiewające, w jak krótkim zmienił się wygląd zdania, jak stało się ono komunikatywne. Nie ma tu już mowy o kwiecistych opisach, a składnia zdania ulega uproszczeniu. To zdumiewające, w jak krótkim czasie przekaz zyskał na komunikatywności. Co z metaforami? Oczywiście były w użytku. Świat pojęciowy wojny musiał być w jakiś sposób przybliżany. Opisuje się więc, jak wygląda wybuch szrapnela, jak kompania idzie do ataku, jaki dźwięk wydają mitraliezy, czyli karabiny maszynowe. Dziś zapewne żadna redakcja nie pozwoliłaby na takie nasycenie przekazu elementami uzmysławiającymi, na taką jego słowną barokowość, jak w tekstach Micińskiego, który jak gdyby uczył się roli korespondenta wojennego jako literat (warto dodać, że latem 1912 roku wystąpił on w roli korespondenta sportowego, relacjonującego w „Tygodniku Ilustrowanym” Olimpiadę w Sztokholmie). Z perspektywy czasu zdumiewać może jedna rzecz, a mianowicie przewaga opisów jako formy podawczej, natomiast stosunkowo niewiele jest dialogów i rozmów. Oddziaływał oczywiście czynnik cenzury (jeśli ktoś wypowiada się „pod nazwiskiem”, jest absolutnie poprawny politycznie), ale pojawia się również kwestia otwartości. Gdyby podjąć próbę scharakteryzowania poszczególnych korespondentów pod tym kątem, rzecz by można ująć tak: Jełowicki przypominał odludka, bardziej obserwującego niż kontaktującego się z otoczeniem. Natomiast Miciński wchodził w miejscowe, zwłaszcza polskie czy raczej polonijne środowisko, zaopatrzył się jeszcze przed wyjazdem w listy polecające, więc kiedy gdzieś jechał, dokładnie wiedział, z kim będzie rozmawiał. Poza tym miał rozległe koneksje, stosunki, był znanym słowianofilem, to też ułatwiało mu pracę. Czy istniało wówczas coś takiego jak zawód korespondenta wojennego, który pracował „na etacie”? Absolutnie nie. Ci korespondenci to wielkie, niekiedy zagadkowe efemerydy. Trudno dzisiaj cokolwiek powiedzieć o Kupczyńskim i Jełowickim, o ich 149 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) losach, biografii. Niedługo potem wybuchła wojna, a w 1918 roku Miciński, który był oficerem w armii polskiej u Dowbór-Muśnickiego, został brutalnie zamordowany. Polskich redakcji nie było stać na długotrwałe ekspedycje na obszary ogarnięte wojną. Strasznie daleko nam było pod tym względem do korespondentów brytyjskich, francuskich czy rosyjskich. Od praktyki wysyłania korespondentów wojennych istotniejsze było przetwarzanie informacji, które nabywano w sposób agencyjny. Redakcje mistyfikowały świadkowanie wydarzeniom, preparowały materiał i nie podpisywały go, dzięki czemu czytelnik mógł odnieść wrażenie, że czyta prawdziwą relację. Czasem lojalnie umieszczano formuły typu jak donosi korespondent Timesa czy jak pisze wiedeńskie biuro prasowe. Rozumiem, że nie można mówić o szkole czy grupie polskich korespondentów wojennych z początku dwudziestego wieku. Zdecydowanie nie. Nasi korespondenci wojenni byli tak wsobni, że nie wiedzieli o sobie, przebywając w tym samym czasie w Belgradzie. Z punktu widzenia dzisiejszych standardów to są amatorzy, którzy zapewne nigdy przedtem takiej roli nie pełnili. Micińskiego wysłano. Jełowicki był na Riwierze i w zasadzie nieznane są pobudki, które skłoniły go do przyjazdu na Bałkany. Lipkowski przyjechał z sekretną misją z inicjatywy rządu francuskiego. Kupczyński pracował w Petersburskiej Agencji Telegraficznej. Nie była to żadna grupa. A może istniała figura korespondenta wojennego funkcjonująca w wyobraźni czytelników? Nie istniała, mam na to dowód. Stefan Krzywoszewski, redaktor „Świata”, wydał po latach wspomnienia. Spotykamy w nich setki nazwisk, mamy gruntowny opis pracy redakcyjnej. …I nie ma ani jednego zdania na temat korespondentów wojennych. Tak jakby Krzywoszewski zapomniał, że wśród pisujących do tego tygodnika był ktoś taki jak Jełowicki – to nazwisko nie pada ani razu. Nazwisko Micińskiego pojawia się jeden raz – przypadkowo, wśród dziesiątków innych nazwisk współpracowników. Zatem redaktor naczelny nie miał świadomości, jakiej rzeczy dokonał, i czym można było naprawdę się pochwalić. 150 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) Można powiedzieć – z pewną metaforyczną przesadą – że korespondent wojenny był partyzantem. Wytwarza się wprawdzie wówczas świadomość, że wysłannik polskiego tygodnika jest częścią międzynarodowego środowiska korespondentów wojennych, jednak jest to proces powolny. Miciński z zazdrością opisuje gażę najwybitniejszego rosyjskiego korespondenta wojennego, którego stać było na utrzymywanie całego dworu informatorów. Polscy korespondenci wojenni byli po prostu, no... niezbyt chyba gratyfikowani. Choć oczywiście, należy docenić sam fakt wysyłania ich przez redakcje. Czy ówcześni korespondenci żyli w swoich tekstach? Pozwalali sobie na subiektywną ocenę zastanej sytuacji? U Micińskiego pojawia się sporo empatii. Jeszcze więcej u Jełowickiego. Przypomina mi to trochę stosunek Ryszarda Kapuścińskiego do opisywanego świata. Na przykład Jełowicki rejestruje następującą scenę: oto do belgradzkiego hotelu, w którym jest zakwaterowany, przychodzi co dzień pewna dziewczyna. Szuka narzeczonego, który zaginął w bitwie pod Kumanowem. Nie przyjmuje do wiadomości, że narzeczony może nie żyć, przesiaduje w tym hotelu, przychodzi co dzień i pyta: a czy walczyłeś w tej bitwie? Czy pan coś wie? Jełowicki ją nawet tak ładnie określa: dziewczyna, która szuka. Albo jedzie pociągiem, widzi matkę z umierającą córką i zastanawia się, ile jeszcze dni życia ma przed sobą ta córka. Innym razem obserwuje chłopa, który powraca z pola bitwy. Zwykłego serbskiego żołnierza. I opisuje jego chód. Przeszedł on najpewniej kilkaset, może kilkadziesiąt kilometrów, ale nie idzie ciężko ze swoim karabinem, nie wlecze się noga za nogą – jego chód jest sprężysty. Dochodzi do domu, wita się z rodziną, podnosi broń i strzela symbolicznie do tureckiego wroga. Kolana uginają się pod naszym korespondentem, gdy to opisuje, taki wyczuwa się w nim szacunek do tego Serba. I jest aluzja do Polski: kiedy my…? Kiedy nasz żołnierz…? Czy można określić moment, w którym sposób konstruowania korespondencji zaczął się zmieniać? Mamy plejadę pisarzy w dwudziestoleciu międzywojennym – wystarczy wspomnieć nazwisko Melchiora Wańkowicza, autora „Strzępów epopei” i „Szpitala w Cichiniczach”, albo Ksawerego Pruszyńskiego i jego „W czer- 151 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) wonej Hiszpanii”. Nie zauważam jednak tutaj ciągłości, bo wojny bałkańskie to był epizod. Żaden z korespondentów, o których mówiłem, nie pisał potem korespondencji. Wojny bałkańskie zostały zdezaktualizowane przez wybuch wojny europejskiej, podczas której odsłoniły się talenty propagandystów Legionów, świadkujących działaniom bojowym i budujących legendę Piłsudskiego. Korespondenci lat 1912–1913 to wyspa, potem zaś – w dwudziestoleciu międzywojennym – mamy już plejadę wielkich polskich reportażystów. Trzeba też pamiętać, że korespondencje wojenne były cząsteczką korespondencji w ogóle, absolutną cząsteczką. Zachęca pan młodych ludzi do sięgania po te teksty? Nie zawsze należy zachęcać, namawiać. Można powiedzieć: nie czytaj, ostatecznie możesz uprawiać inny zawód. Ale czy Kapuściński bez esencji filozoficznej byłby wybitnym reporterem? To był człowiek, który nie tylko podróżował, widział, rozmawiał, ale i czytał. Powiem tak: zniechęcam, bo zawsze się zniechęci słabych. Tylko nieliczni dojdą do ziemi obiecanej. A tych nielicznych zachęcać nie trzeba. Rozmawiała: Agnieszka Janiak 152 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) AGATA FILIPIAK Do Kapuścińskiego trzeba dorosnąć ROZMOWA Z PROF. DR. HAB. DARIUSZEM CHEMPERKIEM, BADACZEM LITERATURY I KULTURY STAROPOLSKIEJ, PROFESOREM UMCS W LUBLINIE Jak to się stało, że „Cesarz” znalazł się na warsztacie badacza literatury staropolskiej? Jaka była pańska droga do Kapuścińskiego? Bardzo pokrętna. Przyznam, że piętnaście, dwadzieścia lat temu, kiedy mogłem czytać jego książki jako nowości, nie czytałem. Wydawało mi się to jakieś takie hybrydalne, dość dalekie od tego, co obchodzi Polaka czy mnie konkretnie. Z perspektywy minionych lat myślę, że do Kapuścińskiego trzeba dorosnąć. Że on przerastał – to mówię bez żadnej przesady – intelektualnie i gatunkowo swoją epokę, czyli lata siedemdziesiąte, osiemdziesiąte. Po prostu nie byłem mentalnie przygotowany na spotkanie z Kapuścińskim. Pierwszą przeczytaną przeze mnie książką Kapuścińskiego był „Heban”. Sięgnąłem po nią z poczuciem, że Afryka jest bardzo ważną i do tej pory za mało w Polsce przemyślaną sprawą. Natomiast pierwszy kontakt z „Cesarzem” miałem na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy jako nauczyciel w liceum im. Unii Lubelskiej, zdecydowałem się zaproponować go uczniom jako lekturę fakultatywną. Pamiętam, że działało to na młodzież bardzo dobrze, to było odświeżające, nowe. To była klasa humanistyczna, więc nie było problemu ze zrozumieniem mowy ezopowej utworu. Jak czyta „Cesarza” dwudziestolatek w 2011 roku, a jak czytał i odbierał go w roku 1978? 153 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) Pod koniec lat siedemdziesiątych Kapuściński był czytany głównie jako przejaw krytyki wobec późnego Gierka. Wszędzie widziano w jego prozie mowę ezopową, paralele pomiędzy rządem Hajle Sellsje a skostniałym, oligarchicznym systemem partyjnym w Polsce. Potem, w latach osiemdziesiątych, kiedy Kapuściński zaczął być sławny właśnie dzięki „Cesarzowi”, zaczęto to czytać jako parabolę władzy w ogóle. Jak dzisiaj jest czytany „Cesarz”? Dzisiaj chyba stawia się Kapuścińskiemu inne pytania, głównie o wiarygodność faktograficzną – to są słynne diatryby Artura Domosławskiego. Obecnie czyta się „Cesarza” przez pryzmat nowej metodologii, w kontekście postkolonializmu, to znaczy na ile europocentryzm Kapuścińskiego jest widoczny, na ile nie, co koloryzuje, czego nie i tak dalej. Pański wykład podczas WARRK nosił tytuł „Egzotyzm i uniwersalizm Ryszarda Kapuścińskiego (z nawiązaniami do „Cesarza”)”. A zatem, co jest egzotyzmem? A co jest uniwersalne? Egzotyzmem dla Polaka, o wiele bardziej niż dla Brytyjczyka czy Francuza, jest sam temat, czyli umiejscowienie akcji w Afryce. Wiedza współczesnych Polaków (nawiązuję tu do tak zwanego „przeciętnego” młodego człowieka, jego horyzontów wiedzy o świecie) jest polonocentryczna, najwyżej europocentryczna. „Przeciętni” ludzie bardzo mało wiedzą o Etiopii. Że to jest kraj w Afryce, to każdy mniej więcej wie. Może jeszcze zna historię o królowej Sabie. Może członkowie ruchu rastafarian, którzy zresztą zmityzowali Etiopię na swoje potrzeby. Tyle. Natomiast, wciąż odwołując się do egzotyzmu i biorąc go nawet w cudzysłów, Etiopia jest to kraj nieprzeciętnie ciekawy. Proszę sobie wyobrazić – jedyny kraj afrykański, który jest krajem chrześcijańskim, przynajmniej w 80 procentach. Jedyny kraj, który nie został kolonią europejską, nie licząc drobnego epizodu panowania Włochów. Inna rzecz to historia kultury Etiopii, która w Polsce jest zupełnie nieznana. A trzeba wiedzieć, że dla starożytnych Egipcjan Etiopia była punktem odniesienia, któremu trzeba było dorównać. Były takie epoki w historii Etiopii, przed naszą erą oczywiście, kiedy to Egipcjanie uczyli się od Etiopczyków, ponieważ oni byli na wyższym stopniu rozwoju. A przecież, odwołując się do historii kultury, Grecy czuli niższość cywilizacyjną wobec Egiptu, od Greków uczył się Rzym, a od Rzymu – reszta Europy. Gdzie byli wówczas Słowianie, bo nawet nie mówię o Polakach, gdy Etiopczycy handlowali z Chinami, ciosali największe w świecie 154 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) monolityczne obeliski w Aksum? To jest dla nas egzotyzm, niestety. A uniwersalizm? Kapuściński chce tu powiedzieć o ustroju politycznym i społecznym, który jest tak zakonserwowany, że nowe, demokratyczne siły z trudem torują sobie drogę. Mówi o zjawisku bardzo uniwersalnym. Wypracowany przez wieki konserwatywny system nie pozwala na rozwój. Jest czymś hamującym, skostniałym, nie pozwala na zaspokajanie najprostszych ludzkich potrzeb. Kapuściński jest uniwersalny, nawet gdy za punkt odniesienia weźmiemy mikrostrukturę społeczną: szef nepota, dzierżymorda, trzyma krótko swoich pracowników, despota, który kontroluje ich za pomocą rozwiniętego system inwigilacji, szczuje jednych na drugich, mając donosicieli w każdym obozie. Dzięki temu sprawuje władzę. To jest nadal aktualne i prawdziwe w wielu grupach społecznych. Kiedyś czytałem o inscenizacji „Cesarza” w wykonaniu pewnego londyńskiego teatru. Podczas pracy nad spektaklem okazało się, że te struktury władzy, które opisuje Kapuściński, są dokładnie takie, jak w tym teatrze. W tym mikroświatku władała pani dyrektor, posługując się metodą szczucia i donosicielstwa. Spektakl był eksplozją prawdy ze strony ciemiężonych aktorów, którzy chcieli pokazać pani dyrektor swój stosunek do jej tyranii. A ona, zupełnie nieświadomie, zatwierdziła wybór tekstu do wystawienia, kierując się wyłącznie kryterium egzotyczności, mającej przyciągnąć czarnoskórych mieszkańców Londynu. To skala mikro, która może zaistnieć wszędzie. A w skali makro scenariusz Kapuścińskiego powtarza się obecnie w Syrii czy w Libii. Ryszard Kapuściński ujawnił, że obierając styl wypowiedzi w „Cesarzu” czytał polszczyznę Rejową, czytał Morsztyna i oczywiście „Pamiętniki” Jana Chryzostoma Paska. Czy pan profesor mógłby wskazać takie fragmenty w „Cesarzu”? Po Kapuścińskiego sięgnąłem po raz drugi, już po mojej przygodzie z pracą nauczyciela w liceum. Odkryłem całe pokłady stylizacji na język barokowy. Przede wszystkim odnajdziemy tu składnię, charakterystyczną dla języka epoki baroku. Dworzanie cesarza mówią składnią łacińską, w której najczęściej orzeczenie stoi na końcu zdania. Dokładnie tak, stosując szyk inwersyjny, mówiła polska szlachta w XVI czy XVII wieku, która, zanim nauczyła się pisać po polsku, uczyła się pisać po łacinie. Drugim przykładem stylizacji archaicznej są charakterystyczne dla Reja i dla Paska wyliczenia, nagromadzenie ich 155 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) w jednym zdaniu. Aby podkreślić metodę addytywności, czyli nieustannego dodawania, Kapuściński używa rzeczowników i przymiotników dodatkowo rymujących się, np.: A roboty przy odkręcaniu zawsze huk! Więc odkręcają i odkręcają, potem się oblewają, nerwy sobie targają, tu biegają, tam łatają, a w tym zapędzeniu, zarobieniu, zawirowaniu fantazje powoli z gorących głów wyparowują. Proza wewnętrznie rymowania pozwala pokazać te spiętrzenia. Za pomocą używanej już w poezji barokowej metody enumeracji Kapuściński uzyskał efekt hiperboli. Dla przeciętnego odbiorcy Kapuścińskiego oczywistą stylizacją na język baroku są różnego rodzaju archaizmy, np. skonfudować, aliści, faworyt, szyk przestawny w zdaniu, nagminnie stosowany przez staropolskich pamiętnikarzy, czy nawet przymiotniki złożone (np. wewnątrzbrzusznie), wymyślone w polszczyźnie jeszcze przez Jana Kochanowskiego, a rozplenione w okresie baroku. „Cesarz” został przetłumaczony na 23 języki. Czy tłumacze sprostali stylistycznemu wyzwaniu tekstów? Czy taka unikatowa mieszanka stylistyczna jest w ogóle możliwa do przełożenia? Przyznaję, że nie czytałem „Cesarza” w przekładzie, co może byłoby ciekawe, lecz to obszar badań translatologów. Z tego co mi wiadomo, tłumacze „Cesarza” mieli faktycznie spory kłopot ze stylizacją barokową. Kapuściński podobno łaskawie dawał im placet na opuszczanie tej stylizacji, nie wymagając męczenia się z archaizowaniem języka, na który książka była tłumaczona. Trochę szkoda, bo przez to przekłady tracą ten barokowy smak. Wydaje mi się, i mówiłem o tym w Siennicy Różanej, że jest on bardzo ważny i charakterystyczny, bo sens tej stylizacji jest wyraźny. Ci dworzanie mówią językiem archaicznym, innym od mowy zwyczajnej. Chcą przez to pokazać swoją inność od ludzi, których traktują jak plebs i nic nie warty motłoch. Z drugiej strony, poprzez stylizację na język barokowy, oczywiście w ich wydaniu nieświadomą, pokazują wyraźnie czytelnikowi polskiemu swoje niesłychane, jakby to nie brzmiało, zacofanie, hermetyczny tradycjonalizm, konserwatyzm. Jednym z głównych założeń twórczości Ryszarda Kapuścińskiego jest kwestia oswajania ludziom świata. Czy zatem sfera językowa w „Cesarzu” pozwoliła oswoić dla polskich czytelników mentalność etiopskich dworzan? 156 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) Zdecydowanie tak. To jest znakomita rzecz, którą zrobił Kapuściński. On oswaja Innego poprzez dosyć łatwą dla czytelnika polskiego analogię do baroku. Przesłanie jest proste: tak jak stereotypowa XVII-wieczna szlachta, dworzanie są zakotwiczeni w ceremonialności, sztywności, przeświadczeniu o wyższości nad prostymi ludźmi. Są jak pszczoła w bursztynie, zakrzepli w nim. Jest to może piękne i ciekawe pod względem językowym, ale nie dopuszcza do siebie świeżości i wolności, o którą krzyczy świat. Oni są przed tym zamknięci mentalnie, a język znakomicie to oddaje. Ryszard Kapuściński w językach europejskich widzi pewną ułomność: są niezdolne do opisu obcych (nieeuropejskich) kultur, które odbiegają od obrazu świata utrwalonego w naszym kręgu kulturowym. Jak sobie z zadaniem „tłumaczenia kultur” poradziła barokowa polszczyzna „Cesarza”? Poradziła i nie poradziła. Stylizacja miała pokazać tradycjonalizm i ultrakonserwatyzm dworzan, a więc w domyśle samego cesarza. Ale z drugiej strony wiemy, że dzisiejsze myślenie Etiopczyków, jak i reszty świata o Hajle Sellasje różni się od przekazu Kapuścińskiego. Po rewolucji zwłoki cesarza zostały pochowane bez należnego szacunku, byle gdzie. Kolejne rewolty w Etiopii niczego dobrego nie przynosiły, wreszcie postawiono na związek z Zachodem, wtedy okazało się, że jest cała masa czcicieli Hajle Sellasje i z wielką pompą przeniesiono jego ciało do katedry Trójcy Świętej w Addis Abebie. A zatem, czy Kapuściński mówi całą prawdę o cesarzu? Pewnie nie, ale czy musi? Jako pisarz ma prawo do własnej wizji. Kapuściński jest przecież kimś więcej niż dziennikarzem. On jest przedziwną, do tej pory chyba nie do końca rozgryzioną hybrydą pisarza i dziennikarza. A jako badacz baroku lubię takie hybrydalne, nieoczywiste rzeczy. Gdybym się chciał zajmować czymś normatywnym i prostym, wybrałbym oświecenie czy pozytywizm. Tam wszystko było jasne: gatunki muszą być takie i takie i już, a Kapuściński krąży wciąż pomiędzy, przebierając w gatunkach i stylach narracji. Jako pisarz przedstawił swoją wizję, a czy jest ona prawdziwa? Od osób, które odwiedziły Etiopię wiem, że to, co Kapuściński szumnie opisuje jako pałac to naprawdę tylko trochę większy budynek, w nijakim stopniu nie przypominający Wersalu, Schönbrunn, Wilanowa, ani nawet Pałacu Krasińskich w Warszawie. A scena karmienia lwów została potraktowana zbyt socjalistycznie. Oto cesarz dokar- 157 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) mia lwy, a ludzie umierają z głodu. No zgoda, tylko że te lwy stanowią symbol, godło Etiopii. A te, które żyły w przypałacowym ogrodzie zoologicznym Hajle Sellasje, były ostatnimi osobnikami w Etiopii. Czemu nie powiemy więc: Dlaczego w Kanadzie przeznacza się miliony na ratowanie fok, a nie przekazuje się tych pieniędzy dla głodujących w Bangladeszu? Parę ochłapów mięsa dla lwów będących symbolem państwowości Etiopii – chyba warto było, prawda? Kapuściński stara się nam przybliżyć tego Innego, jednak „tłumaczenie kultur” w „Cesarzu” jest względne. W „Hebanie”, nie mówiąc już o „Wykładach wiedeńskich” jest to ewidentne, natomiast „Cesarz” wydaje się być napisany trochę jako książka z tezą, językiem ezopowym. Nie tyle poznajemy Innego, lecz przez niego rozpoznajemy samego siebie, nasz zakład pracy, nasze stosunki z szefem, nasze państwo – wszystko to widzimy w Afryce. To jest punkt widzenia Kapuścińskiego – rozpoznajemy siebie w Innym. W „Hebanie” ten ogląd jest o wiele szerszy. Zacytuję Walerego Pisarka: Wprawdzie nadal podręczniki dziennikarstwa postulują oddzielanie faktów od opinii, lecz coraz powszechniejsza jest świadomość, że większości czytelników gołe fakty nie wystarczają i chcieliby od razu wiedzieć, jak te fakty są ocenione i przeżywane przez innych, tych, którym się ufa. W jaki sposób twórczość Kapuścińskiego, a zwłaszcza „Cesarz” wychodzi z formy czysto dziennikarskiego przekazu informacji – poza pytania kto? co? kiedy? gdzie? dlaczego? jak? Czy czytelnik ufa narracji Kapuścińskiego? Pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy ta wiedza o Etiopii była bardzo wybiórcza, czytelnik właściwie ufał Kapuścińskiemu. Nie był on sługusem władzy i przedstawiał jedyną w tym czasie relację z Etiopii. Dzisiaj wiemy więcej o machinacjach dawnego Związku Radzieckiego w Etiopii, o metodach kierowania państwami afrykańskimi czy też takim czy innym uwikłaniu samego Kapuścińskiego w komunizm. Możemy znaleźć potrzebną wiedzę w ciągu kilku chwil, chociażby w Internecie, anglosaskich książkach tematycznych – otrzymujemy bardziej złożony obraz tego kraju. Sam „Cesarz” funkcjonuje dziś w innym wymiarze. To nie jest całościowy obraz Etiopii; musimy pamiętać, że to jest wizja autorska, pisarska, ograniczona wyłącznie do problematyki władzy, jej degeneracji. Ale to chyba całkiem dużo jak na jedną książkę? 158 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) Czesław Miłosz w „Ogrodzie nauk” pisze o energii słów dawnych. Czy ta energia przyda się w wyposażeniu warsztatu reportażysty? Myślę, że tak. One mają w sobie dużą potencję. Bardzo często ta siła jest nakierowana na zmysłowe, sensualne widzenie świata, ukazuje obraz, którego my nie dostrzegamy. To ekspresja, ruch, dynamizm, odwołanie do sensualnego widzenia świata, jednak dalekie od sentymentalizmu i ckliwości. Po drugie i trzecie: rasowy dziennikarz powinien ze spichlerza archaizmów czerpać umiejętnie. One muszą być użyte w jakiejś konkretnej funkcji, czemuś służyć, ponadto powinny być zamieszczone w odpowiednim kontekście, zrozumiałym dla czytelników nieobeznanych z literaturą epok dawnych. Nie mogą być one niezrozumiałe dla tak zwanego „przeciętnego czytelnika” (chociaż jest on już z natury ponadprzeciętny, bo wydał parę złotych na gazetę), ale muszą być osadzone w kontekście, który tłumaczy to znaczenie – wówczas słowo dawne gra, opalizuje znaczeniami, nadaje wypowiedzi soczystość. Bez tego zabiegu archaizacja, czy choćby delikatny nalot dawnej polszczyzny, mogą być chybione. Może więc ma pan profesor jakąś radę dla adeptów sztuki reportażu? Co czytać? „Dworzanina polskiego” Łukasza Górnickiego, dzieła Mikołaja Reja, czy może Biblię w przekładzie księdza Jakuba Wujka? Na pewno Biblia w przekładzie księdza Wujka będzie dobra. Przekład używany we współczesnym Kościele Katolickim, Biblia Tysiąclecia, mówi na przykład o pannach roztropnych i nieroztropnych, Wujek mówi panny głupie. Inna przypowieść: u Wujka wśród zbóż widnieje kąkol, który jest bardzo ładnym kwiatuszkiem, troszkę podobnym do goździka, ma fioletowo-amarantowy kolor. W Biblii Tysiąclecia to po prostu chwast. Język Wujka jest niesłychanie plastyczny, a jednocześnie inteligentny i precyzyjny, to rzadka sztuka. Oddaje bogactwo zmysłów i pewną dosadność; gdy potrzeba, nie bawi się w political correctness. Stąd panny głupie, a nie nieroztropne. Myślę, że dawanie współczesnym adeptom sztuki reportażu do czytania Reja jest chyba zbyt trudne. Rej pisze polszczyzną potoczną XVI wieku, nawet ja jako badacz literatury staropolskiej nie potrafię czytać Reja bez objaśnień językowych. Poza tym, Rej często bywa ironiczny, co dla niewprawionego badacza trudne jest do odróżnienia od treści przekazanej wprost. Polecam za to poezję ziemiańską, genetycznie wywodzącą się z pieśni Panny XII „Pieśni święto- 159 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) jańskiej o sobótce” Kochanowskiego, później kontynuowaną przez Wacława Potockiego, Wespazjana Kochowskiego, przez autorów minorum gentium: Stanisława Mińskiego, Erazma Otwinowskiego, Anonima Protestanta itd. To jest poezja nienaszpikowana wielością archaizmów, a przy tym plastyczna i przemawiająca do zmysłów, jednocześnie niepozbawiona swojego credo moralnego. To jest piękna rzecz. Jeśli ktoś skłania się ku prozie staropolskiej, to oprócz Wujka może wziąć „Rozmowy Artaksesa i Ewandra” Stanisława Herakliusza Lubomirskiego. To jest kawał tęgiej prozy barokowej, bardzo dobrze wydanej w edycji krytycznej sprzed pięciu lat. To z kolei bardziej zintelektualizowana literatura, ale może być również pomocna dla wzbogacenia stylu współczesnego dziennikarza. Jak pan profesor wspomina pobyt w Siennicy Różanej? Byłem tam dosyć krótko, bo raptem dwa dni. Pamiętam lekki zawód, że mój referat o Kapuścińskim nie wzbudził dyskusji. Potem się od kogoś dowiedziałem, że późniejsze referaty budziły ożywiony odzew. Tak to już jest, kiedy się jest na samym początku, inauguruje. Młodzi adepci reportażu najwidoczniej powoli się oswajają. Z sympatią wspominam rozmowę z panem Ikonowiczem. To mądry, głęboki człowiek, którego oczy widziały kawał świata. Parę kwadransów spędzonych z nim na rozmowie o Angoli było dla mnie bardzo cennym doświadczeniem. Dziękuję za rozmowę. Rozmawiała: Agata Filipiak 160 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) ANNA KIEDRZYNEK Oddech, cisza, stukanie obcasów ROZMOWA Z KATARZYNĄ MICHALAK Reportaż radiowy w Polsce to prawda o człowieku i magia dźwięku. To także kolekcja zagranicznych nagród, uznanie, prestiż. Cierpliwie szlifowane podczas montażu opowieści często pokazują więcej niż atakujące zewsząd kolorowe obrazy. O tym, w jaki sposób wsłuchiwanie się w intymne ludzkie światy dało Polakom posłuch w wielkim świecie i dlaczego w kraju ten rodzaj dziennikarstwa nadal skazany jest na niszowość, opowiada dziennikarka i reporterka – KATARZYNA MICHALAK. Nie znam nikogo, kto byłby zainteresowany dziennikarstwem i jednocześnie nie wiedział nic na temat dokonań wielkich polskich reporterów literackich – Hanny Krall lub Ryszarda Kapuścińskiego. Czy chcąc przybliżyć większej liczbie osób tajniki mniej popularnego reportażu radiowego, można wykorzystać terminy podobne do tych, jakimi posługujemy się, opisując literaturę faktu? Skończyłam polonistykę i wiem, jak bardzo przydaje mi się w pracy znajomość pojęć z dziedziny teorii literatury, takich jak narracja czy konstrukcja dramaturgiczna. Równie pomocne są terminy muzyczne: kompozycja, rytm, tempo. I tutaj dotykamy istoty tego gatunku, który trudno jest opisać. Nikt jeszcze w Polsce nie wydał kompendium wiedzy na temat reportażu radiowego, w którym znalazłoby się omówienie wszystkich jego składowych. Bo repor- 161 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) taż jest gatunkiem na styku literatury, muzyki, a nawet filmu. Jest to gatunek synkretyczny. „Filmowość” reportażu także dotyczy dramaturgii? I budowania obrazów. Tworzenia ich w wyobraźni słuchacza. W jednym z wywiadów mówiła pani o tym, że tematów należy „szukać uszami”. Nie każdą historię da się bowiem opowiedzieć dźwiękiem. W jaki sposób wyczuwa pani, który temat będzie dobrze brzmiał w radiu? Cóż, gdyby się postarać, wszystko dałoby się opowiedzieć w radiu – można przecież być narratorem w audycji i relacjonować historię zapamiętaną, ale nie nagraną. Ale żeby to pięknie brzmiało, żeby nie było prostym do przełożenia na język pisany relacjonowaniem faktów, konieczne jest nawiązanie autentycznej relacji z bohaterem. Otworzenie go tak, aby nie grał przede mną ani przed słuchaczem. My, reporterzy radiowi, skupiamy się na czymś innym niż piszący: dla nas treść kryje się nie tylko w słowie, ale też w odgłosach sklepu, kłótni, w westchnieniu osoby, która opowiada o sprawach dla niej trudnych. Dlatego, poza nagrywaniem monologów, często towarzyszę bohaterom w różnych sytuacjach. Tak powstają sceny. Podczas realizowania reportażu o małżeństwie niepełnosprawnych (on jest niewidomy, a ona na wózku) podglądałam ich życie, słuchałam, jak kłócą się w sklepie lub próbują dostać się do swoich miejsc w teatrze. Trzeba mieć pomysł, jak opowiedzieć historię środkami radiowymi. Często zdarza się, że osoby, które najpierw zgodziły się opowiedzieć pani swoją historię, wycofują się na widok sprzętu do nagrywania, mikrofonu? Czasem się wycofują, a czasem po prostu odmawiają i wtedy w ogóle nie dochodzi do nagrania. A jeśli już do niego dojdzie, to zdarza się, że moi rozmówcy nie chcą o czymś opowiadać. Słyszę wtedy od nich: zostawmy to, nie chcę o tym mówić. Często zostawiam w reportażu te słowa, bo one same w sobie są informacją o tym, jak ważna bądź intymna jest kwestia, której dotykamy. Zdarza się też tak, że ktoś nie jest w stanie o czymś opowiadać i wtedy zmieniam pomysł na nagranie – relacjonuję bolesne dla mojego bohatera wydarzenia własnym głosem albo za pomocą głosów innych ludzi. 162 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) Co jest dla pani najtrudniejsze w trakcie tworzenia reportażu? Na przykład pierwsze spotkanie z rozmówcą, towarzysząca mu trema. Czasem już umawiając się z kimś przez telefon słyszę, czy jest to osoba ciepła, otwarta, czy raczej zimny urzędnik, który będzie wyjaśniał mi prawne zawiłości. Nie wiem czy na szczęście, czy na nieszczęście, ale jestem osobą nieśmiałą, to się nie zmieniło przez te wszystkie lata, i dlatego przed każdym spotkaniem mam po prostu tremę. Ale czy to jest trudność? To jest raczej taka wielka niewiadoma, niepewność, jak się potoczy spotkanie, czy mnie nie wyrzucą (śmiech). To się jeszcze nie zdarzyło, ale przecież może być tak, że ktoś kompletnie nie zrozumie moich intencji. Jednak, gdy już jestem na miejscu, te obawy pryskają, pozostaje mi już tylko być z tą drugą osobą, pokazać, jak ważna jest dla mnie jej historia, jak bardzo potrzebne jest to, aby mogli ją usłyszeć inni ludzie. Przyjmuję raczej postawę ucznia niż dziennikarza atakującego z tupetem, który potrafi przerwać rozmówcy i na niego nakrzyczeć – a tacy też przecież są. Ale nie zajmują się chyba reportażem radiowym? Zdziwiłaby się pani… Słyszałam czasem takie „surowce” [niezmontowany jeszcze materiał nagraniowy – przyp. AK] początkujących reporterów, w których wypowiedź bohatera przerywa nagłe: no dobra, to teraz przejdźmy do następnego pytania albo to jeszcze mi pan powie to i to. Proszę włączyć silnik, nagramy, no i do widzenia. To nie rozmowa, tylko wydawanie rozkazów. Montowanie nagranego już materiału jest równie ciekawe jak praca „w terenie” i rozmowy z bohaterami? W pracy nad reportażem wszystko jest tak ściśle ze sobą połączone, że trudno porównywać nagrywanie i późniejszy montaż. Na pewno ten ostatni wymaga więcej trudu, potu, łez, bo poszczególne elementy nie chcą się czasem złożyć, a gdy już utworzą całość, to okazuje się ona przeciętna. W takich sytuacjach wystarczy niekiedy jedno zdanie przestawić na początek, aby uzyskać pożądany efekt. Jest to więc taki twórczy trud, przypominający to, czego doświadcza pisarz pracujący nad jednym zdaniem cały dzień. Trud, ale przyjemny. 163 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) Niejednokrotnie po sukcesie reportażu „Niebieski płaszczyk” (Prix Italia 2006) wspominała pani w swoich wypowiedziach o szczególnej roli realizatora dźwięku, Artura Giordano. Na czym ona polegała? Kiedy materiał jest już nagrany, zmontowany, kiedy poukładane są wszystkie sceny i kiedy wybrana jest muzyka, przychodzi czas na „dopieszczenie” brzmienia. I na tym właśnie polega zadanie realizatora dźwięku. On czuwa nad płynnością przejść: jeżeli po scenie w sklepie następuje monolog, podkłada szum sklepu pod akustykę pokoju, w którym bohater siedzi i opowiada dalszy ciąg historii. Realizator pilnuje tego, żeby muzyka weszła w odpowiednim ułamku sekundy i w odpowiednim ułamku sekundy się skończyła. To on sprawia, że każdy dźwięk jest wyraźny, dzięki czemu słuchacz może wychwycić nie tylko słowa, ale także oddechy czy stukanie obcasów. Dobry realizator jest również kimś w rodzaju reżysera dźwięku – doradza, czy w danym momencie należy puścić muzykę, czy może zostawić trochę ciszy i pozwolić wybrzmieć słowom bohatera. Autor ma zatem kontrolę nad tym, jak historia ma się toczyć, co ma być zawiązaniem akcji, jej kulminacją oraz rozwiązaniem; realizator wygładza ostateczne brzmienie całości. Przy każdym reportażu współpracuje pani z realizatorem? Prawie przy każdym. Czasem, gdy materiał jest bardziej „codzienny” i wiem, że nie powędruje gdzieś dalej, staram się jak najlepiej dopracować go samodzielnie. Jednak przy pracy nad większymi reportażami wolę zaufać realizatorowi. Redakcja Reportażu Radia Lublin, z którą jest pani związana, należy do światowej czołówki. Co jest w polskich reportażach takiego, co czyni je wyjątkowymi na tle dokonań radiowców z Europy i zza Oceanu? Czy można mówić o zjawisku polskiej szkoły reportażu radiowego? Trudno oceniać coś, do czego nie ma się dystansu. Widzę jednak, jak wiele zmieniło się na lepsze w polskim reportażu dzięki temu, że my, dziennikarze, po 89 r. zaczęliśmy wyjeżdżać i brać udział w międzynarodowych projektach. Tutaj muszę wyjaśnić, że środowisko radiowców z całego świata jest niezwykle zintegrowane, nastawione na to, by wymieniać poglądy i wzajemnie się inspiro- 164 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) wać. Spotkań, które temu służą, jest kilka w ciągu roku i na każdym pojawia się ktoś z lubelskiej redakcji. To trwające już prawie 20 lat otwarcie się na świat zaowocowało głównie postępem technicznym. Bo trzeba pamiętać, że w polskim reportażu nigdy nie brakowało tematów. Żyjemy w kraju, w którym ciągle dzieje się coś ciekawego, a zwykli ludzie uwikłani są w wielką historię. Wzbogacenie polskiego reportażu polega więc przede wszystkim na tym, że w latach 90. pojawiły się możliwości przekładania wszystkich tych fantastycznych opowieści na język radia. Poziom realizacji zaczął wreszcie dorównywać bogactwu merytorycznemu i dlatego, jak myślę, odezwały się głosy mówiące o złotym okresie dla polskiego reportażu radiowego. Połączenie ciekawych, mocnych tematów społecznych z tendencjami do formalnego eksperymentowania dało nową jakość, ale czy można nazywać to polską szkołą reportażu? Nie wiem. Zbyt dużo jest w tej dziedzinie osobowości, indywidualnych stylów, żeby możliwa była synteza. A czy dostrzega pani jakieś cechy charakterystyczne zagranicznych „szkół reporterskich”? Skandynawowie dysponują niezwykle zaawansowanym sprzętem i używają go do rejestrowania najintymniejszych przeżyć bohatera. Nagrywają seks i odchodzenie z tego świata. Duńczycy na prośbę kolegi, radiowca umierającego na raka, zrobili reportaż o ostatnich chwilach jego życia. Ciarki człowieka przechodzą, gdy tego słucha i gdy zaczyna się zastanawiać, czy takie rzeczy można w ogóle jeszcze nagrywać; czy to jest wejście w głąb człowieka, czy raczej przekroczenie granicy etyki. Przyznaję – jestem zafascynowana szkołą skandynawską, która przybliża reportaż do czegoś w rodzaju studium psychiki bohatera. W tych historiach nie ma przelewania krwi, strajków, walki o krzyż – zamiast tego jest poszukiwanie miłości, samotność, tęsknota za kimś, kogo nie ma. Wolne tempo i dużo ciszy. Ciekawy styl mają także Niemcy. Oni prawie wszystko nagrywają w studiu i zazdroszczą nam, że potrafimy zrobić reportaż z dźwięków oryginalnych. Zapraszają ludzi do studia i tam z nimi rozmawiają? Czasem tak, a czasem nagrywają kilka scen, a resztę wydarzeń opisują tak, jak dziennikarze prasowi i dają potem te opisy do czytania aktorom. Nie tylko opisy zresztą, ale nawet zanotowane wcześniej wypowiedzi bohaterów. 165 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) Na przykład w świetnym reportażu o młodocianych prostytutkach Jensa Jarischa dźwięki zarejestrowane w terenie stanowią na pewno mniej niż połowę całego nagrania. Postać głównej bohaterki, która reprezentuje te wszystkie dziewczyny, dopowiada za nie, wtrąca się w oryginalne wypowiedzi, to jest rola napisana i czytana przez aktorkę. Zastanawiam się, na ile to jeszcze reportaż, a na ile eksperyment. Zgadza się, to jest eksperymentowanie. Ale nie przekreśla ono prawdy o świecie, a to, jakimi środkami zostanie ona uzyskana, zależy wyłącznie od wyobraźni twórcy. W Polsce reportaż radiowy jest nieodłącznie związany z radiem publicznym. Jak to wygląda za granicą? Czy istnieją ambitne stacje komercyjne promujące ten rodzaj dziennikarstwa? Na imprezach, w których ja uczestniczę, spotykają się przede wszystkim twórcy z radia publicznego albo niezależni producenci usiłujący sprzedać swój produkt różnym rozgłośniom. Nie mam pojęcia, czy radia komercyjne za granicą emitują reportaż. Wiem natomiast, że w Polsce pozycja takich rozgłośni jest bardzo silna. Na Zachodzie sytuacja wygląda inaczej, tam radiofonie publiczne, takie jak chociażby BBC, mają ogromną słuchalność, a emitowane na ich antenie reportaże docierają do dużej grupy ludzi. U nas przyzwoitymi wynikami mogą poszczycić się co najwyżej „Jedynka” lub „Trójka”. Radia regionalne – a to w nich, jeśli chodzi o reportaż, dzieje się najwięcej – znajdują się w o wiele gorszej sytuacji. Stąd naturalne wśród reporterów pragnienie wejścia na antenę ambitnych stacji komercyjnych. Na razie jednak koncentrujemy się na czymś innym, czyli na „wyprowadzeniu” reportażu poza radio. Chcąc ocalić najciekawsze produkcje, dotrzeć z nimi do słuchacza, musimy walczyć o to, żeby pojawiły się na płytach CD, stały się dostępne w empikach. Aby przetrwać, reportaż musi zacząć żyć życiem pozaemisyjnym. Polskie Radio wydaje słuchowiska na płytach CD. Tak, i fikcja ma się pod tym względem zdecydowanie lepiej od dokumentu. W dziedzinie, którą ja się zajmuję, nie tylko radio publiczne, ale i my, 166 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) dziennikarze, wciąż mamy spore pole do popisu. Trudno oczekiwać, żeby nagle zjawił się bajecznie bogaty sponsor i wyłożył pieniądze na wydanie antologii polskiego reportażu. Musimy sami wymyślić projekt, pozyskać fundusze, dogadać się z ewentualnym wydawcą. Nikt tego za nas nie zrobi. Nie obawia się pani, że w sytuacji, gdy w grę zacznie wchodzić zysk, zostaniecie poddani presji nagrywania bardziej lekkich historii? Takich, których przyjemnie i bez wysiłku się słucha? Nie, chodzi o to, żeby wychować sobie odbiorców, rozbudzić w nich wrażliwość. Mówiąc o docieraniu do słuchaczy, nie mam na myśli „umasowienia” reportażu, tylko jego obecność w świadomości ludzi i na normalnym rynku medialnym, tak jak ma to miejsce w przypadku literatury faktu. Reportaż literacki w Polsce wydaje się dziedziną zdominowaną przez mężczyzn. Reportaż radiowy – wręcz odwrotnie. Do opowiadania dźwiękiem konieczna jest kobieca intuicja? Nie, wyjaśnienie tej sprawy jest proste i bardzo… przyziemne. Mężczyzna musi zarabiać, utrzymywać rodzinę. Niewielu jest takich, których zadowala niszowość, ograniczony dostęp do odbiorcy, o niskich zarobkach nie wspominając. W Europie Zachodniej, inaczej niż u nas, ten podział jest w miarę proporcjonalny. Tylko że tam reporterzy radiowi dysponują ogromnymi środkami, mają własne studia nagraniowe, eksperymentują. W Polsce te możliwości są nadal jeszcze nieporównanie mniejsze. Dziennikarstwo radiowe jako takie daje możliwość zarobku, bo ten, kto produkuje szybciej i więcej, więcej zarabia. W tym mężczyźni się odnajdują. Reportażowi pośpiech nie sprzyja, bo w przeciwieństwie do zwykłej „wydarzeniówki”, musi on być dopracowany, nienaganny jakościowo. Na jakie pytania powinien odpowiedzieć sobie, pani zdaniem, młody człowiek, który poważnie myśli o rozpoczęciu przygody z tym właśnie rodzajem reportażu? Na początku tej drogi warto spytać samego siebie, czym jest dla mnie praca. Sposobem zarabiania pieniędzy, czy sposobem na życie, powołaniem? Jeśli 167 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) powołaniem, to wiadomo, że będziemy wkładać w nią maksimum sił. A za to płaci się cenę. Z tego wynika kolejne pytanie: jak chcę żyć? Rozdzielić te dwie sfery życia, prywatną i zawodową, czy zgodzić się na sytuację, w której wszystko bezustannie się kotłuje? I w pani przypadku się kotłuje. Tak. Bardzo. Myślę też o tym, na ile potrafię chronić siebie. Bohaterowie reportaży radiowych, którzy powierzyli dziennikarzowi swoją historię, często oczekują dalszego towarzyszenia. Kilka zawartych przeze mnie w ten sposób znajomości ciągnie się już przez lata. Niektóre z nich są cudowne, całkowicie bezinteresowne, a niektóre wręcz pasożytnicze. Czego ludzie od pani oczekują? Czasami chcą tylko, żebym ich wysłuchała i to jest coś pięknego. Osiem lat temu nagrałam reportaż o takim chłopcu, Tomku, wychowanku domu dziecka, który chciał odnaleźć swoje rodzeństwo. Od tamtej pory, dwa, trzy razy w roku, on przychodzi do mnie do radia, je ze mną obiad i opowiada, co u niego słychać. Chce podtrzymać znajomość, która w jego życiu okazała się istotna. Ale znam też dziewczynę, podobnie jak Tomek wychowaną w domu dziecka, której życie całkiem się skomplikowało i która potrzebuje mnie w newralgicznych momentach – gdy trzeba zadzwonić do urzędu, załatwić zasiłek, mieszkanie. Czasem udzielam jej wsparcia finansowego, co nie jest dobre, bo należy dawać wędkę, a nie rybę. Z jednej strony wiem, że ona zasłużyła sobie na swój los, popełniła wiele błędów. Ale z drugiej strony wiem też, że życie dość już ją poraniło. Zostaję w ten sposób uwikłana w ludzką historię. Dlatego zanim odpowiem na pytanie, czy warto w to wchodzić, muszę sama sobie zadać drugie, ważniejsze: czy dalej chcesz płacić tę cenę? Ceną jest brak spokoju. Czyli nie da się tak po prostu kogoś nagrać i zatrzasnąć drzwi? Jest wiele osób, które potrafią. Ja nie. Rozmawiała: Anna Kiedrzynek 168 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) AGNIESZKA JANIAK Nie da się opowiadać wszystkim ROZMOWA Z WOJCIECHEM JAGIELSKIM Podejrzewam, że przed przyjazdem na drugą edycję Wakacyjnej Akademii Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego Siennica Różana była dla pana tylko enigmatycznym punktem na mapie. Z czym kojarzą się panu Siennica i Akademia teraz? Przede wszystkim z panem Piątkowskim, bo rzadko spotyka się ludzi o takiej energii i determinacji, dających dowód na to, że w pojedynkę można zrobić coś naprawdę fantastycznego. Niezwykłe jest również to, że istnieje masa ludzi poświęcających swój wolny czas – bo to jest czas wakacji – aby skorzystać z dodatkowej formy edukacji. Wiem, że to inna rzeczywistość niż ta, gdy ja byłem studentem, ale w moich czasach nie wyobrażam sobie czegoś takiego. A więc entuzjazm pana Piątkowskiego i entuzjazm wasz, ludzi, którzy decydują się w czymś takim wziąć udział – to przede wszystkim kojarzy mi się z Akademią. Cofnijmy się w czasie. Zaczynał pan od pisania depeszy dla Polskiej Agencji Prasowej. Jaki był pierwszy kraj, do którego pojechał pan jako korespondent? To był Kazachstan. Wtedy, w latach osiemdziesiątych, Polska Agencja Prasowa miała z innymi agencjami z krajów socjalistycznych umowy na organizację okazjonalnych wymian dziennikarzy. Pojechałem do Kazachstanu 169 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) w roku bodajże 1987 albo 1988. Był to dla mnie wyjazd bardzo ciekawy, bo – po pierwsze – Kazachstan to z jednej strony Związek Radziecki, z drugiej jednak jego część szalenie egzotyczna. Poza tym, gdy pisałem pierwsze depesze ze Związku Radzieckiego, wiele się tam już działo. Kazachstan był jednym z pierwszych krajów, gdzie narodziło się coś dla ZSRR niepokojącego, gdzie doszło do zamieszek, spontanicznych wystąpień ludzi przeciwko panującej władzy. W dodatku – o czym się wtedy u nas nie mówiło – to wszystko było podszyte czynnikiem etnicznym. W grupie, w której pojechałem, byli ludzie niemal ze wszystkich ówczesnych krajów socjalistycznych – od Polski, Rumunii, po na przykład Kubę. Możliwość spotkania z dziennikarzami z innych krajów, już na tak wczesnym etapie tak zwanej kariery, była czymś strasznie inspirującym. Sam wyjazd był o tyle łatwy, że w zasadzie nikt ode mnie nie oczekiwał żadnych materiałów. Dawało mi to możliwość swobodnego obserwowania – bez lęku, że oto jestem na pierwszym wyjeździe i koniecznie muszę przywieźć stamtąd jakiś tekst. Z drugiej strony, później się przekonałem, że wyjazdy związane z konkretnymi wydarzeniami są paradoksalnie dużo łatwiejsze, szczególnie dla początkujących dziennikarzy. Jeżeli bym panią wysłał do Kazachstanu z zadaniem „proszę poobserwować ten kraj i przywieźć stamtąd jakąś pocztówkę”, miałaby pani trudny orzech do zgryzienia. Natomiast gdybym panią skierował do tego samego Kazachstanu na wybory, ukierunkowałbym pani działania. Ale na trzymiesięczny staż do Moskwy pojechał pan po naukę, żeby oswoić się z zawodem? I tak, i nie. Nie miałem świadomości, że jadę po naukę, bo miałem wtedy dwadzieścia dziewięć lat i byłem przekonany, że pozjadałem wszystkie rozumy. Wiedziałem już w zasadzie, że zdarzyło się coś, co moją dziennikarską drogę – z którą od samego początku wiązałem plany – w jakiś sposób ukierunkuje. To był czerwiec 1989 roku, po wyborach w Polsce. Istniała już Gazeta Wyborcza, do której zresztą nosiłem artykuły. Zdawałem sobie sprawę, że „Gazeta” ma dużą siłę docierania do czytelników, że ludzie kupują ją, żeby faktycznie się czegoś dowiedzieć (z PAP-u pisaliśmy dyżurne depesze i nikt z nas nie łudził się, że to są jakieś świetne teksty). W związku z tym jechałem do Moskwy jako – w swoim przekonaniu – doświadczony dziennikarz, żeby po prostu pracować. Z drugiej strony był to staż, mój pierwszy wyjazd do Moskwy, a także pierw- 170 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) szy wyjazd w roli tymczasowego korespondenta. Nie do końca jeszcze wtedy wiązałem swoją przyszłość ze Związkiem Radzieckim, jednak już lądowanie w Moskwie uświadomiło mi, że będę tam się uczył. Uczył języka rosyjskiego, który znałem jedynie „o tyle o ile” ze szkoły i musiałem przyswajać niemal od podstaw. Uczył topografii miasta, ludzi, sposobu, w jaki tu się pracuje, szuka kontaktów. W Moskwie poznałem też osoby, które miały wpływ na to, że przeszedłem do Gazety Wyborczej: Adama Michnika, który był dla mnie wtedy postacią z książek, jakichś bibuł czy artykułów, ale nie żadnym fizycznym bytem, i przede wszystkim Leona Bójkę, Leon przyjechał tam z Michnikiem, żeby spróbować zostać korespondentem „Gazety” w Moskwie. Szalenie mi imponował, kusiło mnie, żeby się przed nim popisywać. Rozmowy z nim i z innymi polskimi korespondentami dały mi bardzo dużo, więcej niż jakakolwiek szkoła. Podejrzewam, że z każdym rokiem pracy zawodowej pana notes robił się grubszy, obfitszy w nazwiska, kontakty, numery telefonów. Jednak podczas pierwszych wyjazdów, do Gruzji czy na Kaukaz, nie znał pan nikogo. Jak pan sobie radził bez tego zaplecza? Rzeczywiście moim pierwszym wyjazdem wydarzeniowym była Gruzja. I faktycznie, pojechałem tam ciężko przerażony. Mimo że mówiłem już dobrze po rosyjsku i orientowałem się, o czym mniej więcej będę pisał: o tym, że Gruzja żąda niepodległości, że jest jawna opozycja, że w tej opozycji są podziały, a także o żądaniach poszczególnych partii. Oczywiście miałem ambitne plany, że spotkam się z przywódcami obu stron, najlepiej też z władzami. I o ile dosyć szybko przekonałem się, że z władzami się nie spotkam, to opozycja była szalenie dostępna. Przy głównej ulicy w Tbilisi, Alei Rustawelego, znajdowały się siedziby wszystkich partii politycznych. Działacze partii opozycyjnych byli złaknieni kontaktu z dziennikarzami, a już szczególnie z dziennikarzem z Polski, o której wiedzieli, że komunizm praktycznie w niej upadł (zresztą Polska zawsze była tam traktowana jako kraj bardziej zachodni niż socjalistyczny). To byli młodzi ludzie, niemal moi rówieśnicy. Byli przywódcami partii opozycyjnych, chcieli zmieniać kraj, więc nie miałem najmniejszego problemu z dotarciem do nich. To był dobry początek. Z kolei w Azerbejdżanie, gdzie pojechałem później, szykowano referendum w sprawie zachowania Związku Radzieckiego. Tam opozycja była rozpędzona, aresztowana, jej przywódców nie dało się wówczas odnaleźć. Władze również były kompletnie niedostępne 171 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) – to była taka szara, betonowa struktura komunistyczna. Na szczęście miało miejsce konkretne wydarzenie, czyli referendum, mogłem więc chodzić po ulicach i pytać zwyczajnych ludzi o zdanie. W ten sposób konstruowałem swoje depesze. Ostatecznie jednak opozycję w Azerbejdżanie poznałem dosyć szybko. Dowiedziałem się, że prowadzą głodówkę. Poszedłem do nich. Nie mieli pieniędzy, więc kupowałem im ze swoich marnych diet korespondenckich papierosy. Tam też poznałem Abulfaza Elczibeja, który parę lat później został prezydentem kraju. Właściwie nie powiedziałbym, że to były spotkania z przywódcami partii politycznych. Z ludźmi? Z ludźmi. Niemalże prywatne wizyty. Byłem z nimi na ty. Zatem fakt, że nie pracował pan dla gazety o ogólnoświatowym zasięgu nie stanowił przeszkody? Nie. Dla nich dziennikarz z Polski był dziennikarzem ze świata. Dla opozycjonistów ja, przybysz z Polski, byłem wówczas kimś chyba nawet ważniejszym niż dziennikarz „Reutersa” czy „New York Timesa”. Oni wobec tamtych dziennikarzy się usztywniali. Dopiero zaczynali odkrywać dla siebie świat, byli pełni kompleksów, także tych zaściankowych. Ja byłem niby ze świata, ale jednak swój, mówiłem po rosyjsku. Nie krępowali się mnie. Po drugie, oni posługiwali się pewnymi hasłami, które ja, jako dziennikarz z kraju komunistycznego, bez trudu odczytywałem. Zadawałem im pytania, które rozumieli, ponieważ mieliśmy te same problemy. Dziennikarzom z Zachodu bardzo często musieli rozmaite rzeczy tłumaczyć. Poza tym oni nie mieli złudzeń, że Zachód będzie w początkach pierestrojki pomagał niepodległemu Azerbejdżanowi czy niepodległej Gruzji. Początkowo więc pisał pan teksty czysto informacyjne. Jeśli chodzi o reportaż, nie uczył się pan warsztatu, nie terminował u Hanny Krall jak Mariusz Szczygieł czy Wojciech Tochman. Powiedział pan w jednym z wywiadów, że reportaż wyszedł panu niechcący. Co to dokładnie znaczy? Nie miał pan obowiązku pisania tekstów reportażowych? 172 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) Nie, nie miałem obowiązku pisania reportaży dla PAP-u. Natomiast napisałem dla agencji parę opowieści, historyjek, które reportaż przypominały. Po angielsku można je nazwać feature stories. Nie jest to reportaż w polskim tego słowa znaczeniu. Oznacza coś, co nie jest depeszą, tylko czymś więcej: opowieścią, krótką miniaturką. Jej bohaterem nie musi być ważny polityk. I ja nosiłem te teksty do Gazety Wyborczej, a „Gazeta” je publikowała. To mi wówczas wystarczało, nie było tam zresztą wtedy miejsca na reportaż. Dopiero w 1993 roku „Gazeta” uruchomiła dodatek tygodniowy „Magazyn”, gdzie miejsce na teksty większe, reportażowe, już było. Jednak na początku przyjęto założenie, że „Magazyn” ma nie poruszać tematów poważnych w sensie politycznym. Polityka miała być opisywana na stronach codziennych. „Magazyn” miał być poświęcony tematyce bliższej zwykłemu człowiekowi. Mnie jednak najbardziej interesowała właśnie polityka – wtedy już zaczynały się jakieś wojny, niepokoje – więc pisałem o niej. Ani „Magazyn” nie oczekiwał ode mnie żadnych historii, ani ja wówczas nie sądziłem, że kiedykolwiek będę pisał coś do „Magazynu”. Jednak w 1993 roku miał miejsce mój pierwszy wspólny – od początku do końca – wyjazd z Krzysztofem Millerem. On pojechał, żeby robić zdjęcia do „Magazynu”, a ja miałem tworzyć coś w rodzaju podpisów do tych zdjęć. Napisałem wtedy tekst o seks-biznesie w Bangkoku, Sajgonie i Phnom Pehnie. Artykuł składał się z dwóch części: mojej, która opisywała Sajgon i Kambodżę, i tajlandzkiej, z Bangkoku, którą zaczerpnąłem z książki mojego przyjaciela, amerykańskiego dziennikarza Richarda Ehrlicha, którego poznałem w Afganistanie. Książka była o związkach między prostytutkami z Bangkoku i ich klientami, kochankami. Z tych dwóch, trzech części zrobiłem jeden artykuł. Żona, która zawsze była pierwszą czytelniczką moich tekstów, powiedziała, że to jest reportaż, ale wciąż widać część napisaną przez Richarda Ehrlicha i moją partię, która nie jest już depeszą, ale jeszcze nie jest reportażem. I tak, w drodze dochodzenia, czym reportaż Ehrlicha różni się od fragmentów mojego autorstwa, starałem się zrozumieć, jak powinienem pisać. Później napisałem kolejną rzecz, już do „Magazynu”. Był to portret Szewardnadzego. I – jak się okazało – to już był reportaż. Jednak w dalszym ciągu miałbym kłopoty ze zdefiniowaniem, czym dokładnie reportaż jest. Mawia pan, że nie jest korespondentem wojennym. Czy czuje się pan reportażystą? 173 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) Czuję się chyba przede wszystkim reporterem, czyli kimś, kto przywozi opowieści nie będące w sposób jednoznaczny relacjami z wyborów czy innych ważnych wydarzeń, bo opisujące również głębię historyczną, kolory, miejsca, a także wydarzenia, które może nie są najistotniejsze dla kraju, ale są najważniejsze dla biorących w nich udział ludzi. Kimś, kto ma pewną swobodę wyboru bohaterów, a bohaterem jego opowieści nie musi być obiektywnie najważniejszy w kraju czy w danym wydarzeniu człowiek, ale również ktoś, kto odgrywa rolę drugo- czy trzeciorzędną. Kimś, kto ma swobodę wybierania punktu widzenia. Jeżeli to jest reportaż, to tak, jestem reporterem. Natomiast korespondentem wojennym nigdy się nie czułem. Na swój prywatny użytek mam definicję korespondenta wojennego, ale spotkałem w swoim życiu zaledwie kilka takich osób. Ale nie Polaków? Ależ skąd! Który ze współczesnych polskich dziennikarzy opisywał wojnę jako temat, fachowo? Spotykałem korespondentów wojennych z takich pism, jak na przykład „Jane’s Defense Weekly”. Był to periodyk, który zajmował się militariami i wojnami. Oni wysyłali dziennikarzy, którzy analizowali przebieg działań wojennych, ale nie na zasadzie wskazywania tego, kto wygrywa, tylko opisywania metod walki i stosowanych taktyk – dociekania, dlaczego dany komendant partyzancki zastosował taką, a nie inną taktykę, żeby wygrać, albo też gdzie popełnił błąd, w wyniku którego przegrał. Tak zwanych „korespondentów wojennych” takie rzeczy zupełnie chyba nie obchodzą. A więc przejście od rejestracji faktów do analizy i refleksji na temat świata nastąpiło u pana niejako naturalnie? Zdecydowanie tak, chociaż trudno refleksję czy analizę oddzielić od czystej relacji. Czy się chce, czy nie, w każdym artykule, który jest czymś w rodzaju depeszy opisującej wydarzenie, trzeba dojść do pytania: „no i co z tego wynika?” Jeżeli szef wyśle mnie na wybory, ktoś te wybory wygra, a ja skwituję, że wygrała partia o takiej i takiej nazwie, a prezydentem został człowiek o takim i takim nazwisku, to taki tekst będzie żadnym materiałem dziennikarskim. Trzeba napisać przynajmniej akapit czy dwa zdania na temat tego, co dane wydarzenie może ze sobą nieść. I to już jest początek czegoś, co nazywamy górnolotnie analizą czy dywagacjami, refleksjami. U mnie ten element 174 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) pojawił się bardzo szybko, jednak nie wynikało to z mojej wyjątkowej refleksyjności, tylko ze zwykłej kuchni dziennikarskiej – to po prostu musiało się w tych tekstach znaleźć. W pana książkach – oprócz faktów i refleksji – sporo jest ujęć alegorycznych, metaforycznych. Świadomie stara się pan nadać swoim tekstom taki rys czy poetycki sznyt ma we krwi? Nie mam pojęcia. Kiedyś, strasznie skonfundowany i przestraszony, dostałem propozycję prowadzenia zajęć ze studentami dziennikarstwa w Krakowie. Bardzo mi to zaimponowało, to była zacna uczelnia, Uniwersytet Jagielloński. Jednak nigdy wcześniej tego nie robiłem. W ramach zachęcenia mnie i ośmielenia pracownicy instytutu wysłali mi przykład analiz moich własnych reportaży, gdzie zastanawiano się, dlaczego akurat tak tworzę pierwszy plan, a tak drugi czy trzeci. Nigdy w ten sposób nie myślałem. Trudno mi nawet powiedzieć, żebym szukał jakiejś historii, tematu i sposobu na skonstruowanie tekstu. Kiedy gdzieś jeździłem, zastawałem jakąś rzeczywistość, coś się działo. Próbowałem wyłowić z tego to, co wydawało się najważniejsze dla danej historii czy zdarzenia. Czasami była to postać prezydenta, innym razem jakaś dramatyczna sytuacja, a czasami ktoś, komu coś się przydarzyło na obrzeżach wiru politycznego. Potem próbowałem to sformułować tak, żeby to, co uznałem za najważniejsze, opisać w jak najlepszy sposób. Alegoryczność? Z jednej strony to może komplement, bardzo dziękuję, natomiast jest to też z całą pewnością moja przywara. Mam tendencję do tego, żeby z rzeczy nieruchomych robić ruchome. Zdaję sobie z tego sprawę i staram się z tym walczyć. Natomiast jeżeli już zabieram się za reportaż czy książkę – szczególnie ważne jest to w przypadku książki – to staram się, żeby nie była to książka o kraju. O kraju można napisać przewodnik turystyczny. Zawsze chcę, aby ta książka, nawet jeżeli zostanie wydana w 1994 roku, zachowywała aktualność w roku 2014. To może zarozumiałość z mojej strony, ale chyba jedynie wtedy zabieranie się za coś takiego jak pisanie książki ma sens. Wszystkie historie, które obserwowałem, mówią o czymś więcej, niż tylko o sprawach politycznych, wojennych. Pisząc książkę czeczeńską chciałem oczywiście pokazać Czeczenię, dramaty, które na ludzi sprowadzała wojna – bardzo często wojna niechciana – ale też na przykład zaprezentować pew- 175 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) ne życiowe postawy. Maschadow reprezentował uniwersalną postawę życiową – można ją znaleźć i w Warszawie, i w Lublinie. Basajew reprezentował inną postawę – coś, o czym być może wszyscy marzą, śnią. Komfortowo jest przecież nie poczuwać się do odpowiedzialności za swoje uczynki albo rzucać w diabły coś, co nie odpowiada naszym wyobrażeniom. W ten sposób próbowałem pisać. Raz mi się to udawało, raz nie. Jedni odczytują moje zamierzenia, inni nie. Natomiast taka była, jest w dalszym ciągu i myślę, że zawsze będzie, moja intencja. Z tego, co pan mówi, wypływają – tak mi się wydaje – swego rodzaju przesłanki warsztatowe. W Siennicy mówił pan, że nie posiada warsztatu. Jakiś swój posiadam. Ale nie kieruje się pan nim świadomie przy pisaniu. Zauważam jednak w pana książkach sporo opisów metatekstowych, dotyczących indywidualnej pracy dziennikarskiej. Często pisze pan o niemożności. To celowy zabieg czy przypadek? Nie piszę tego w każdej książce czy każdym reportażu. Owszem, w dwóch książkach ten temat się pojawia. Pojawił się między innymi w książce czeczeńskiej, ale tam pisałem o niemożności wcielenia się w rolę tego, kto wojnę prowadzi, albo też w rolę ofiary wojny. Dziennikarz, chcąc to opisać, w zasadzie powinien przeniknąć osobę, o której pisze, a tego nie sposób zrobić – to jest pierwsza niemożność. Po drugie, przekraczanie tej granicy, zbytnie utożsamianie się z którymś z bohaterów, niesie ryzyko zatracenia obiektywizmu – neutralnego, bezstronnego spojrzenia. W swojej ostatniej książce [„Nocni wędrowcy” – A.J.] również pisałem o rzeczach związanych z wykonywaniem zawodu dziennikarza. Natomiast nie jest to mój temat, to się zdarzyło przy okazji i raczej mogę panią zapewnić, że jeżeli jeszcze jakieś książki napiszę, a zapewne mi się to zdarzy, to chyba do problemów tak zwanych warsztatowych nie wrócę. Nie chcę się oczywiście zarzekać, bo to, co zdarzyło mi się ostatnio – to znaczy kłopoty mojego kolegi fotoreportera – być może zaowocuje publikacją, która znów będzie związana z zawodem. Ale to raczej nie będzie mój wybór pisarski, reporterski, tylko zwykły, ludzki – próba zrobienia czegoś, co być może dałoby Krzyśkowi Millerowi przynajmniej ułudę celu. Ten zawód dla niego się kończy, dla mnie 176 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) również, ale ja piszę książki, a on nie do końca ma się za co zabrać. W związku z tym nie wykluczam, że na zamówienie wydawnictwa, a nie z mojej własnej inicjatywy, taką książkę napiszę. Jednak raczej i ona nie będzie się rozprawiała z jakimiś poważnymi dylematami. Jeżeli miałbym pisać o tym, co się nam przydarzyło w czasie naszej podróży z Krzysztofem Millerem, to będę sięgał raczej wyłącznie po anegdoty i starał się mit korespondenta wojennego, jak tylko się da, odbrązowić. Chciałbym też pokazać cenę, jaką czasami przychodzi zapłacić za wykonywanie tego zawodu takim ludziom, jak na przykład Krzysiek Miller. Wymarzoną przez pana specjalizacją była specjalizacja afrykańska. Kaukaz wyszedł niejako przypadkiem, w dodatku niewiele osób jeździło wówczas w tamte strony, zwłaszcza z Polski. Czy decyzję o wyjeździe do republik byłego ZSRR podjął pan osobiście? A może zadziałała przekora? Moja decyzja ograniczyła się do tego, że przyjąłem propozycję nie do odrzucenia złożoną przez ówczesnego szefa redakcji zagranicznej Polskiej Agencji Prasowej, który zaproponował mi, żebym zajmował się południem Związku Radzieckiego, czyli republikami z Kaukazu i Azji Środkowej. Zresztą on mnie dosyć szybko przekonał i potem po prostu konsekwentnie zajmowałem się tym, na czym wydawało mi się, że się znam. Nie było w tym żadnej przekory. Po prostu pisałem o moim Kaukazie i mojej Azji Środkowej, a potem o Afryce. Nie widziałem najmniejszego powodu, żeby gnać na Bałkany czy na Bliski Wschód. Nigdy nie traktowałem dziennikarstwa w ten sposób. Zawsze irytowały mnie zachowania stadne. Nikt się nie interesuje skokami narciarskimi, poza jakimiś nielicznymi wyjątkami. Nagle pojawia się Małysz i cała Polska zna się na skakaniu na nartach. Spada samolot prezydencki – nie ma większych fachowców od katastrof lotniczych niż Polacy. Nie da się być specjalistą w dwa miesiące. Trzeba coś w tym celu poświęcić, przede wszystkim czas. Dziennikarstwo, jeżeli ma mieć sens, musi być specjalistyczne. Jak mogę opowiadać pani jakieś dyrdymały o czymś, na czym nie znam się lepiej od pani? Co ta moja opowieść może wtedy być warta? Zajmowałem się Kaukazem, bo tam jeździłem, bo na tym się znałem, znałem ludzi stamtąd. To wszystko. Poznawałem wielu dziennikarzy, którzy pojechali na Bałkany raz czy dwa, potem wracali na Kaukaz, następnie z Kaukazu pędzili gdzieś do Afryki. To były incydentalne wyjazdy i incydentalne zainteresowa- 177 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) nia. Co po odbyciu takiej incydentalnej wyprawy można powiedzieć? Nic, kompletnie nic. Mnie takie dziennikarstwo nigdy – najpierw instynktownie, a później już całkowicie świadomie – nie interesowało, mierziło mnie. Może dlatego dzisiaj bezboleśnie staram się z dziennikarstwem pożegnać, ponieważ mam wrażenie, że ono takie właśnie się staje. Nie ma miejsca na dziennikarstwo specjalistyczne, bo zajmuje ono za dużo czasu, zbyt wiele kosztuje. Gdyby była pani szefem działu zagranicznego, czy opłacałoby się pani trzymać w redakcji kogoś, kto by się znał na czterech krajach świata? Gdybym miała pieniądze, na pewno zatrzymałabym takiego dziennikarza. Ale nie będzie pani miała tych pieniędzy, na tym to polega. Mimo to sięgnijmy teraz po stosunkowo wąski temat – Kaukazu i Zakaukazia. Nie wiem, może to jest błąd… Pewnie tak, bo od dawna jestem wykluczony z tamtej części świata. Ale proszę, spróbujmy. W prologu „Dobrego miejsca do umierania” przytoczył pan zdanie, że na Kaukazie nawet zamiast południków i równoleżników biegną linie frontu. Czym wobec tego dla ludów Kaukazu jest wolność? Niekoniecznie dla polityków, raczej dla tak zwanych zwykłych ludzi. Tamtejsza wolność ma zabarwienie bardzo utopijne, na pograniczu anarchii. To są ludzie niesamowicie zniewoleni, nie wiem, ile razy i jak mocno ich wolność jest ograniczana. Z jednej strony wolność to dla nich – jak dla każdego – życie tak, jak by się chciało żyć. Jednak ich wola jest ograniczona polityką, geopolityką, historią, wreszcie biedą. Bo co tu można mówić o wolnym życiu, gdy nie starcza na nic? Poza tym wolność, im bardziej jest ograniczana, tym bardziej kosmiczny ma wymiar. A im bardziej kosmiczne jest jej wyobrażenie, tym bardziej rozczarowuje, gdy wreszcie się pojawia. W zasadzie w każdym z tych krajów politycy obiecywali ludziom wolność. Wywoływano wojny, mówiąc, że są to wojny o wolność. Wiele z tych wojen wygrywano, czyli teoretycznie zdobywano wolność, była ona jednak 178 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) kompletnie nie tym, czego ci ludzie się spodziewali. W Polsce również był taki czas, bardzo krótki (choć oczywiście nie można porównywać świadomości Polaków, nawet z Polski komunistycznej, i świadomości Czeczenów, Gruzinów czy Azerów z tamtych czasów). Po wyborach w 1989 roku i nastaniu demokratycznych porządków również i u nas wiele osób było koszmarnie rozczarowanych. Wszyscy mówili, że jesteśmy wolni, był nawet w telewizji spot - którego pani nie może pamiętać – w którym występowali znani aktorzy i oznajmiali: jesteśmy wreszcie w swoim własnym domu, nie siedź, nie czekaj. Do kogo oni to mówili? Do ludzi, którzy uczestniczyli w strajkach, którzy bidę klepali, a po nastaniu nowych porządków mieli jeszcze większą biedę, bo nikt już o nich nie dbał, nie było funduszu wczasów pracowniczych ani dyrektora podejmującego za nich decyzje? Którzy tracili pracę, bo zamykano fabryki? Ludziom z byłych republik ZSRR wolność również kojarzyła się z kolorowymi telewizorami, BMW, a więc z tym, co posiadali ludzie w wolnych krajach. Nikt się nie spodziewał, że wolność to będzie przede wszystkim odpowiedzialność za własny los. Wyłączna odpowiedzialność, polegająca na tym, że nikt więcej nie będzie się o nas troszczył. Wydaje mi się, że wolność ma na Kaukazie bardzo gorzki smak, szczególnie teraz, gdy doświadczyli oni – każdy z tych ludów, każdy z tych narodów – tej wolności, o której marzyli i okazała się ona nie tak piękna, jak ją sobie wyobrażali. W naszym kraju demokracja udała się chyba w większym stopniu niż na przykład w Gruzji. Dlaczego? Oni by z tym polemizowali. Mnie się wydaje, że udała im się podobnie. Wie pani, gdyby Polska w 1989 roku była Polską sprzed 1939 roku, gdybyśmy mieli mniejszość białoruską, ukraińską, niemiecką i żydowską, i jeszcze Bóg wie jeden jaką, to demokratyczne wybory też mogłyby się potoczyć w rozmaity sposób. Kiedyś pewien profesor z Afryki powiedział: no dobrze, a gdyby się zdarzyło, że to nie Afryka, tylko Europa zostałaby skolonizowana, na przykład przez Koreańczyków. I w którymś roku Koreańczycy postanowiliby wycofać się z Europy, ogłaszając niepodległość swojej kolonii, która rozpościerałaby się wokół Morza Bałtyckiego. Wycofaliby się i powiedzieli: macie teraz system parlamentarny, macie partie – tu jest socjalistyczna, tu konserwatywna – i głosujcie, wybierzcie sobie przywódcę. I pani, o bardzo nowoczesnych, liberalnych poglądach, szuka sobie odpowiedniego kandy- 179 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) data. Liberalne poglądy ma Duńczyk, konserwatystą jest na przykład Polak, którego pani zresztą nie znosi. Na kogo by pani głosowała? Jako obywatel Europy zagłosowałaby pewnie pani na Duńczyka, ale kto wie, czy w 1989 roku nie głosowalibyśmy na swoich. Gruzja odrywała się od Związku Radzieckiego w inny sposób niż Polska. Miała swoje mniejszości. Gruzini walczyli o wolność dla siebie, ale nie myśleli o wolności dla Abchazów czy Osetyjczyków. Byłbym skłonny porównać demokrację i wolność gruzińską z 1991 roku z niepodległością Polski z roku 1918. Było w tamtym czasie wielu obywateli Polski, którzy uważali, że wolność i niepodległość jest wolnością i niepodległością dla Polaków, ale niekoniecznie dla innych. Ta sama sytuacja była w Gruzji. Czy nam udało się bardziej? Gdyby dzisiaj, dwadzieścia lat po tym zwrocieprzewrocie (dwadzieścia lat to nie jest dużo), odbyły się w Gruzji wybory, na te wybory poszłoby sześć procent spośród tych, którzy mają prawo głosować, i wybraliby człowieka z kryminalną przeszłością, hochsztaplera – dopiero to byłby dowód, że z tą demokracją coś jest nie tak. A czy Saakaszwili jest demokratą? W swoim rozumieniu jest. Bush uważał go za wzór demokratycznego przywódcy. To przesada z jednej i z drugiej strony. Saakaszwili ze swojej natury, swoich przekonań, jest demokratą. Natomiast – jak większość gruzińskich przywódców – z charakteru jest autokratą. I stara się tę uświadomioną demokrację i przyrodzony autokratyzm łączyć. To nie jest tylko jego wina – Gruzini mają tendencję do zachwytu każdym nowym przywódcą. Miałem okazję poznać trzech gruzińskich prezydentów. Najpierw Zwiada Gamsachurdię, który zdobył władzę przebojem, uważany był za bohatera narodowego. Potem, kiedy Gamsachurdia okazał się nieszczęściem, przyszedł Szewardnadze, na którego caluteńka Gruzja głosowała jak jeden mąż. Gdy Szewardnadze został wyklęty i obalony przez Saakaszwilego, wszyscy widzą w Saakaszwilem niemalże zbawiciela, przewodnika. Nie ma ludzi doskonałych. Jeżeli wszyscy głosują na jedną partię, to ta partia siłą rzeczy zdobywa władzę absolutną. Kiedy władzę absolutną już ma, 180 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) to u jej przywódców automatycznie pojawia się przekonanie, że my jesteśmy nieomylni, dowodem na to są wyniki wyborów. Jednak nie są to oszukane wyniki. Saakaszwili zdobywa 75–85 procent głosów. Ludzie głosują na niego nie tylko dlatego, że zgadzają się z jego programem, ale również dlatego, że jest ładny, wysoki, ma holenderską żonę. Zna wiele języków. Zna wiele języków, jest na świecie popularny. Powody są rozmaite, ale finalnie Saakaszwili dostaje 80 procent głosów. Ma on zatem prawo mówić, że naród popiera jego samego i wszystko to, co robi. I myśleć: dlaczego mam się liczyć z kimś, kto w wyborach dostaje dwa koma pięć procent? Jednak taka postawa siłą rzeczy rodzi autokratyzm. Byłe republiki ZSRR nie wyzwoliły się z autokratycznych zachowań. Nie ma jednak większych pretensji do wyborów organizowanych w Gruzji czy Armenii. Owszem, do elekcji w Azerbejdżanie tak, nie mówiąc o Azji Środkowej, gdzie wybory mają fatalny przebieg. Powiedziałbym jednak, że w Gruzji demokracja się w sumie udała. Zupełnie inaczej jest na Kaukazie. Napisał pan w 2009 roku, że odkąd wiosną Miedwiediew ogłosił zwycięski koniec wojny w Czeczenii, na Kaukazie nie milkną strzały. Wyczuwa się w tym gorzką ironię. Tak, ale ta ironia dotyczy większości politycznych deklaracji. Sposobię się teraz do artykułu o Nelsonie Mandeli. Jeden z fragmentów tego reportażu, swego rodzaju pożegnania z Mandelą, będzie mówił o tym, jak bardzo wyjątkowy był to człowiek. W roku 1964 powiedział, że gotów jest poświęcić życie dla walki o równe prawa dla ludzi reprezentujących wszystkie rasy. I dostał dożywocie. Poszedł siedzieć. Wyszedł z tego więzienia i został prezydentem. Powtórzył to przemówienie jeszcze tylko raz, w dniu, gdy go uwolniono. Więcej do tych słów nie wracał. Natomiast w swojej politycznej karierze i życiu wszystko robił zgodnie z najważniejszą polityczną i życiową deklaracją. Czy znajdzie pani jeszcze jednego polityka, który nie frymarczy słowami, nie gada za dużo? Ileż razy ogłaszano koniec wojny w Afganistanie, ileż razy deklarowano, że nigdy więcej Afganistanu nie porzucimy. Wszędzie ma pani puste słowa i deklaracje składane przez polityków. Zaś szczególnie ironiczne jest ogłaszanie, że wojna się skończyła, w momencie gdy cały czas dochodzi 181 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) do walk, strzałów, zamachów bombowych. Oczywiście, to kwestia definicji. Możemy powiedzieć, że to nie jest wojna, tylko terroryzm. W końcu do zamieszek dochodzi na terenie Federacji Rosyjskiej. Jeżeli rosyjscy politycy upierają się, że wojny w Czeczenii nie ma – a to jest zmienne, bo czasami opłaca się, żeby wojna na Kaukazie była – wówczas mówią, że na Kaukazie jest wciąż niespokojnie. Ale zwykle deklarują – i będą to powtarzać – że zamieszki nie mają nic wspólnego z Czeczenią czy Kaukazem, że jest to zwykły kryminał albo terroryzm, a tego się nie powstrzyma, to jest wszędzie. Rosjanie mawiają: w Londynie również zdarzają się zamachy bombowe, a nikt nie twierdzi, że panuje tam wojna domowa. Jednak zamachy, które miały miejsce w Londynie, Madrycie czy nawet w Nowym Jorku i Waszyngtonie, różnią się od tego, co dzieje się na terytorium Rosyjskiej Federacji. Gdyby nie konflikt w Czeczenii, w Rosji prawdopodobnie nie doszłoby do żadnego zamachu bombowego. Ustawię się w teraz na pozycji laika i zapytam: dlaczego Rosja nie chce niepodległości Czeczenii? Przecież to maleńki kraj, który w żaden sposób nie może wielkiej Rosji zagrozić. Z wielu powodów. Za najważniejszy uważam to, że Rosja wciąż boi się reakcji domina. Rosyjscy politycy wiedzą doskonale, że rozpad Związku Radzieckiego nie jest jeszcze definitywnym rozpadem rosyjskiego imperium. Jeśli ma pani w środku Rosji Tatarstan, jakieś Baszkirie, Czeczenów, Czerkiesów, Tuwińców czy Kałmuków, to trudno udawać, że ktoś, kto ma skośne oczy, jest buddystą czy muzułmaninem, to taki sam Rosjanin jak Rosjanin z Moskwy. A jeżeli nie, to skąd się tam wziął? Został podbity, te ziemie zostały zajęte. Związek Radziecki również wydawał się kiedyś państwem niezniszczalnym – rozpadł się. Rosja się tego boi. Po drugie, rosyjskie władze nawet w trakcie rozpadania się Związku Radzieckiego miały ogromne opory, żeby traktować takie kraje jak Gruzja, Litwa, Estonia czy Łotwa jako partnerów. Mamy tu wciąż do czynienia z mentalnością imperialną, którą możemy znaleźć także w Londynie, Paryżu i w Stanach Zjednoczonych. Tamte mocarstwa również rzadko traktują kraje mniejsze czy mniej ważne w sposób partnerski. W związku z tym dla Rosji jest pomysłem od rzeczy, aby miała negocjować jak równy z równym z jakimiś Czeczenami. Poza 182 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) tym Rosja rzeczywiście traktuje obecne granice Federacji Rosyjskiej jako rodzime ziemie rosyjskie, uważając, że jest tam już – przez zasiedzenie – tak długo, że nie ma najmniejszego sensu się z nimi rozstawać. Nie doceniamy głębokiej rany, która dla Rosjan i dla rosyjskich przywódców łączy się z rozpadem Związku Radzieckiego, kiedy to ZSRR, czyli Rosja, ze światowego mocarstwa, jednego z dwóch, stała się niemal popychadłem. Wszyscy się domagali: oddaj, przeproś, pokajaj się. I Rosja to robiła. Wszyscy krzyczeli: oddawaj broń atomową, wycofuj wojska, zmieniaj granice, zdemokratyzuj się, uwalniaj kraje dla gospodarki, wpuszczaj inwestorów. Rosjanie nie lubią dzisiaj Borysa Jelcyna między innymi dlatego, że rosyjska smuta przypadła na jego rządy. Z kolei Putina uwielbiają, ponieważ był on pierwszym rosyjskim przywódcą, który przyszedł i powiedział: chwatit, nie będzie więcej żadnego przepraszania. To się Rosjanom podoba. W związku z tym oni nie widzą powodu, dla którego mają ustępować jeszcze jakimś Czeczenom, których jest tylko milion. Patrzą na mapę i widzą: no gdzie, jak? Wydaje mi się jednak, że z rozbujałym ego mamy do czynienia z obydwu stron. Rosjanie nie są gotowi rozmawiać z Czeczenami jak równy z równym, ale Czeczeni tylko i wyłącznie tego się domagają. Jedynym, który gotów był rozmawiać inaczej, był Maschadow. Również Dudajew miał szansę dogadać się z Rosjanami. Tam głośno mówiono o wolności i niepodległości. Oczywiście były to hasła – każdy polityk na wiecach mówi dużo więcej niż powinien, niepotrzebnie, używając zbyt wielu słów. A ludzie odbierają to szczerze. Zbyt wiele tych słów zostało wypowiedzianych. Czeczenom nie chodziło nawet o niepodległość – chociaż w Czeczenii mawia się dzisiaj, że gdyby byli niepodlegli jak Gruzja, to Rosja nie najechałaby ich ot, tak. Wprawdzie przykład gruziński pokazuje, że najazd nie był ostatecznie wielkim problemem, jednak rosyjskie czołgi nie wkroczyły do Tbilisi, zatrzymały się na północnej Osetii. W związku z tym, gdyby Czeczenia była niepodległa w 1991 roku, być może rosyjskie wojska zajęłyby ziemie do Tereku, a wszystko to, co jest na południe od Tereku, byłoby czeczeńskie. Jednak Czeczeni wiedzą doskonale, że nie ma dla nich przyszłości bez Rosji, że to tam jest zarobek, tam jest bezpieczeństwo. Oni byli gotowi pilnować rosyjskich granic na Kaukazie. Ale pod warunkiem, że Rosja traktowałaby ich w sposób partnerski. Czy można powiedzieć, że Rosja jest winna zbrodni na Kaukazie? Tak uważała zamordowana w 2009 roku Natalia Estemirowa, twierdząc, że są dowody na to, iż to właśnie Putin i Rosja są winni. 183 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) Oczywiście, że jest. W wojnie kaukaskiej, czeczeńskiej, w ciągu ostatnich dziesięciu czy piętnastu lat, zginęło ćwierć miliona ludzi. Śmierć tylu osób to zbrodnia wojenna. Ktoś tę zbrodnię popełnił. Oczywiście wina nie leży po jednej stronie, bo druga też z pewnością dopuszczała się rzeczy paskudnych. Jednak proporcje nie są zachowane. Chyba że mówić, że wina Czeczenów polega na tym, iż zbuntowali się przeciwko Rosji. Tak jednak nie powinno się myśleć, nikt rozsądny nie może w ten sposób do tego podchodzić. Z drugiej strony Rosjanie odpowiedzą pani, że w czasie interwencji amerykańskiej w Iraku również zginęły tysiące ludzi, w związku z czym podobnie należałoby zapytać, kto ponosi za to odpowiedzialność. Ja się z tym zgadzam. Za zbrodnie wojenne, za śmierć tysięcy ludzi odpowiadają Rosjanie w Czeczenii, Rosjanie w Afganistanie, ale tak samo Amerykanie i wojska zachodnie w Iraku oraz Amerykanie i wojska zachodnie w Afganistanie. Każda śmierć cywila w czasie wojny jest zbrodnią. Co pan sądzi o Światowym Kongresie Narodu Czeczeńskiego i rezolucjach, które stamtąd wypłynęły – między innymi oczekiwaniach, żeby powstał Międzynarodowy Trybunał do Spraw Czeczenii? Nie wierzę w to, coś takiego nigdy nie powstanie. To tylko kolejne publiczne deklaracje – tego nikt nie słucha, łącznie z ludźmi w Czeczenii. Ale co mają robić? Siedzieć i nic nie mówić? Więc mówią. Przywódcy czeczeńscy w prywatnych rozmowach powtarzają, że oni doskonale rozumieją, iż Czeczenia jest tylko i wyłącznie kartą przetargową w wielkim brydżu rozgrywanym przez poważnych graczy. Czeczeni są siódemką pik, która w normalnej grze, bez atu, nie ma żadnego znaczenia. Ale może się zdarzyć, że to właśnie pik stanie się kolorem atutowym i wtedy siódemka może się komuś przydać. Oni wiedzą, że w obecnej sytuacji międzynarodowej nie mają najmniejszych szans na cokolwiek. Jeżeli jednak sytuacja się zmieni – a zmieni się na pewno – wówczas mają szansę stać się siódemką pik, atutem. Wtedy Zachód czy Wschód, Południe czy Północ, będą być może chciały rozegrać czeczeńską kartę inaczej i Czeczeni coś wygrają. Jednak nie wyobrażam sobie, żeby powstał trybunał sądzący zbrodnie rosyjskie w Czeczenii, tak jak mamy dzisiaj trybunały do spraw zbrodni w Sierra Leone czy na Bałkanach. Trybunały powstają tylko wówczas, gdy istnieje strona pokonana. Sądzi się wyłącznie pokonanych. Jeżeli jednak popełnia się błąd i oskarża wciąż urzędującego prezydenta Sudanu o zbrodnie wojenne, to dochodzi do kompromitacji. Gdy bowiem kogoś się 184 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) oskarżyło, powinno się go dostarczyć przed trybunał, a nie jest to w tym wypadku możliwe. Natomiast wystarczy, że prezydent Sudanu zostanie obalony, pokonany – wtedy natychmiast wyląduje w Hadze. Czy plotki, że Zakajew jest marionetką w rękach Rosjan, mogą być prawdziwe? Nie, proszę w to nie wierzyć. Ponoć mawiają tak sami Czeczeni. Twierdzą, że ci przywódcy, którzy nie przyjechali na Światowy Kongres, są faktycznie walczącymi o wolność, ci zaś, którzy przybyli, jedynie atrapami. To jest kwestia spojrzenia. Oczywiście, ktoś, kto siedzi w górach i jest partyzantem, nawet opowiadającym się za niepodległością Czeczenii, nie będzie z wielką sympatią wyrażał się o politycznym przywódcy mieszkającym wygodnie w Londynie. Z drugiej strony Kaukaz, a Czeczenia w szczególności, to naprawdę światowa stolica, wylęgarnia wszelkiej maści teorii spiskowych. Tam nic się nie dzieje ot, tak. My z naszymi teoriami spiskowymi jesteśmy malutcy w porównaniu z nimi i tym, jak sobie wszystkie swoje nieszczęścia tłumaczą. No dobrze, jeżeli Zakajew miałby być rosyjską marionetką, to w jakim celu? Jakie interesy rosyjskie miałby w Londynie reprezentować? Zakajew poda pani odwrotną teorię: to Doku Umarow jest rosyjską marionetką, ponieważ dokonując zamachów bombowych, ostentacyjnie wychwalając tak zwaną Al-Kaidę, kompromituje czeczeński ruch niepodległościowy. I tutaj argumenty już się znajdą, bo jeżeli Czeczeni mieliby liczyć na jakiekolwiek współczucie na Zachodzie, to przecież nie wysadzając samoloty, lotniska czy dworce kolejowe. Zakajew więc mówi: skoro Umarow organizuje zamachy, to z całą pewnością wysługuje się rosyjskim interesom. Oni nie dopuszczają do głosu myśli, że ktoś na Kaukazie może robić coś tylko dlatego, że ma takie poglądy i możliwości. W ich przekonaniu zawsze stoi za tym KGB. Dla opozycji wobec Zwiada Gamsachurdii – Gamsachurdia był ewidentnym agentem Kremla. Dla Gamsachurdii wszyscy jego przeciwnicy byli agentami Kremla. Jeżeli dziś sprzeciwi się pani Saakaszwilemu, to kto jest największym wrogiem Saakaszwilego? Rosja. Ja już dawno przestałem słuchać tego rodzaju wypowiedzi, bo to są banialuki nie podparte absolutnie niczym. 185 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) Czyli marionetką Rosji nie jest ani Umarow, ani Zakajew? Tak podejrzewam, aczkolwiek byłbym najdalszy od niedoceniania rozmaitych powiązań między służbami specjalnymi. Służby specjalne - te największe, najsilniejsze – nie muszą działać bezpośrednio. Ich wolę może realizować nawet ktoś całkowicie z zewnątrz. Wystarczy, że stworzy się możliwość wypadku samochodowego – kierowca może nawet nie wiedzieć, że działa w czyimś interesie. Jeżeli takie rzeczy się zdarzają, to odbywa się to raczej w ten sposób, a nie na zasadzie, że ktoś jest wynajęty i opłacany przez jakiegoś generała na Łubiance i mówi: tak, jest rozkaz, będziemy wykonywać. Czy jest możliwe, że w najbliższych latach na Kaukazie wybuchnie nowa wojna? Nie, nie wierzę w to. Trzeba pamiętać, że ostatnie lata to dla Kaukazu prawdziwa hekatomba. Przykład czeczeński jest ogromnym ostrzeżeniem dla innych republik. Żadni Kabardyjczycy, Czerkiesi czy Karaczaje nie zdecydują się na jakiekolwiek otwarte wystąpienie przeciwko Rosji widząc, co się zdarzyło w Czeczenii. Po drugie, wyzwanie Rosji może rzucić ktoś, kto będzie przynajmniej tak liczny, jak Czeczeni. Ich było milion, półtora miliona. Wszyscy inni są tak dramatycznie nieliczni, że gdyby zginęło ich proporcjonalnie tylu, co Czeczenów, czyli co piąty, to by ich w ogóle nie było. Oni zdają sobie z tego sprawę. Po drugie, są wymordowani tą wojną. Ona się zmutowała, przepoczwarzyła w brutalny terror. Poza tym nie mogą walczyć jak równy z równym z Rosjanami. Wiedzą, że jeżeli mają walczyć, to nie w ten sposób. Ostatnie otwarte walki toczyły się na początku 2000 roku. Wtedy zaczęły się zamachy terrorystyczne: Dubrowka, Biesłan i inne. Ludzie tego nie akceptują, dla nich to jest zbrodnia, ponieważ giną cywile. Nie wydaje mi się też, żeby Rosja miała zaatakować – chyba że jakiemuś szaleńcowi przyszłoby do głowy, żeby na przykład posłać stutysięczne wojsko, aby przejechało się po Kaukazie w tę i z powrotem. Oni mają za chwilę olimpiadę w Soczi. W razie wojny na Kaukazie trzeba by było tę olimpiadę przenosić gdzie indziej. Nikt nie będzie skakał na nartach czy jeździł na łyżwach, gdy sześćdziesiąt kilometrów dalej samoloty dokonują dywanowych bombardowań. Poza tym Rosja inwestuje na Kaukazie mnóstwo pieniędzy. Nie widziałem go własnymi oczami od 2004 roku, ale oglądam zdjęcia, czytam relacje 186 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) i widzę, że Kaukaz jest dzisiaj parę razy bogatszy niż był. Co nie znaczy, że jest bogaty. Jest wciąż biedny, ale jednak coś się tam dzieje. To prawda. W Czeczenii są nowe drogi, żyje się zdecydowanie lepiej. Czy jednak nie grozi to tym, czego Czeczeni zdawali się obawiać najbardziej, to jest zanikiem tożsamości narodowej? Na dodatek wielu z nich wyjeżdża z kraju. Nie wyjeżdżają już tak licznie, jak wcześniej. Ci, którzy wyemigrowali, utrzymują kontakt z rodzinami, które zostały na Kaukazie. Opowiadają, jak im się żyje, między innymi w Polsce. I to nie jest nic zachęcającego. Pierwszy napływ – największa fala uchodźcza z Czeczenii – miał miejsce wtedy, gdy było tam nie do zniesienia, gdy wojna toczyła się na dobre i wyglądało na to, że nieprędko zmniejszy się jej natężenie. Po drugie, wyobrażenia Czeczenów o życiu na Zachodzie były tak samo kosmiczne, jak ich wyobrażenia o wojnie. Przekonali się, że wojna nie jest już taka wielka, a na Zachodzie nie jest tak cacy, jak się spodziewali. I że nikt tu na nich nie czeka, nawet w Polsce. Polska to była dla nich ziemia obiecana. Szybko się przekonali, że tak nie jest. W Czeczenii da się żyć pod warunkiem, że jest się całkowicie posłusznym człowiekowi, którego Moskwa postawiła na tronie, czyli Ramzanowi Kadyrowowi. Każdy, kto przeciwko Kadyrowowi występuje, absolutnie każdy, ściąga na siebie śmiertelne niebezpieczeństwo. Jak Estemirowa, o której pani wspomniała. Każdy przejaw nieposłuszeństwa jest karany. Kadyrow ma w Czeczenii absolutnie wolną rękę. Jest to brutalna dyktatura, skorumpowana jak diabli, ale dyktatura, która coś tam zrobiła. Dla ludzi, którzy mieszkali w Groznym w roku 2004 i mieszkają tam dzisiaj, różnica jest mniej więcej taka, jak w przypadku zamieszkiwania Warszawy w roku 1948 i 1958. Ci, którzy mieszkali w Warszawie w 1958 r. wiedzieli przecież, że to nie jest fajny kraj, to nie są fajne władze. Pamiętali jednak Warszawę z ruin, która została jakoś tam odbudowana. Grozny również został odbudowany. Przyjdzie następne pokolenie i powie, że wszystko zostało kiedyś odbudowane, ale gdyby odbudowywał kto inny, odbudowałby piękniej. Czyli nie staną się Rosjanami, pozostaną Czeczenami? Pozostaną. Oni sami przyznają, że w ostatnich latach tej cichej już wojny nastąpił w Czeczenii ogromny przyrost demograficzny. To zjawisko charak- 187 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) terystyczne dla krajów postwojennych, reakcja narodu zagrożonego zagładą. Czeczeni nie wykluczają, iż jest ich dzisiaj w kraju więcej niż przed wojną. Nie ma groźby, że naród czeczeński spotka to samo, co Czerkiesów. Daje to potencjał do tego, żeby Czeczenia funkcjonowała normalnie. Proszę też nie brać w stu procentach serio deklaracji Kadyrowa, że on w tę Rosję wierzy tak śmiertelnie i szczerze. On w nią wierzy, bo wie, że może być tylko z Rosją, a jeśli przeciwko niej wystąpi, zginie – tak samo jak ci, którzy występują dzisiaj przeciwko niemu. Natomiast to, że w wojsku Kadyrowa walczy w tej chwili tak wielu partyzantów, którzy jeszcze niedawno walczyli po stronie przeciwnej, że wśród jego ludzi są tacy, którzy zajmowali ministerialne stanowiska u Maschadowa – to wszystko świadczy o tym, że w Czeczenii nawet ci, którzy dzisiaj wydają się największymi zdrajcami, osobnikami najbardziej prorosyjskimi, być może wcale tacy prorosyjscy nie są i najważniejsze dla nich to przetrwać jako naród. Jedni uważają, że przetrwać uda się tylko i wyłącznie wtedy, gdy Czeczenia za wszelką cenę oderwie się od Rosji. Inni są przekonani, że należy oderwać cały Kaukaz i ogłosić tam emirat. Są jeszcze inni – może bardziej cynicznie nastawieni – którzy uważają, że trzeba być grzecznym i posłusznym Rosji. Są też czeczeńscy oligarchowie, którzy wciąż zarabiają pieniądze w Rosji, a później te same pieniądze inwestują w Czeczenii. Ale emirat to mrzonka? To jest mrzonka. Chociaż z drugiej strony, świat zmienia się nieprawdopodobnie. W roku 1988, w 1989 byłem śmiertelnie przekonany, że rzeczywistość, w której się wychowałem, jest niezmienna, że Związek Radziecki był, jest i będzie, a mur będzie dzielił Berlin na zawsze. To się zmieniło na moich oczach. Apartheidu nie ma. Dzisiaj wydaje się, że apartheid musiał upaść, komunizm musiał upaść, ale trzydzieści lat temu to wcale nie było takie oczywiste. Dzisiaj na Bliskim Wschodzie obalają prezydentów, którzy wydawali się wieczni. Być może dzieje się coś, czego sobie nie uświadamiamy, mając takie same kłopoty z definiowaniem, jak ja z podaniem definicji reportażu. Kapuściński mówił pod koniec życia – a on rozumiał Trzeci Świat jak mało kto – o trzeciej dekolonizacji, dekolonizacji kulturowej, polegającej na tym, że ludzie z Bliskiego Wschodu, Azji czy Afryki nie będą się zadowalać jedynie nominalną niepodległością polityczną, ale zażądają także równości gospodarczej, a wreszcie psychologicznej. Dla mnie to, co się zdarzyło na ulicach Kairu 188 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) i Tunisu jest może dopiero początkiem, jakąś jaskółką, w której pojawieniu się nie wietrzyłbym natychmiastowych rewolucji zmiatających wszystkich dyktatorów. Jednak gdy porównuje się to, co dzieje się dzisiaj w Egipcie czy Tunezji do kolorowych rewolucji, które nie wydarzyłyby się, gdyby nie poparcie Zachodu, to dla mnie bardziej przypomina to rewolucję ajatollaha Chomeiniego w Iranie, ale na pewno nie kolorowe rewolucje w byłych republikach radzieckich. Dokąd to pójdzie, gdzie się zatrzyma – nie mam zielonego pojęcia. Co się stanie, kiedy Zachód wycofa się z Afganistanu? Jak będzie wyglądała sytuacja w Iraku? Być może jest to początek wielkiej fali, może nawet tsunami, które zmiecie zachodnie porządki we wszystkich miejscach, które do świata Zachodu nie należą. I nie będzie to niesprawiedliwe. Myślę, że do opisu tej rzeczywistości będą potrzebni tacy dziennikarze jak pan. Jednak pan mówi o sobie, że jest mamutem. Ja z całą pewnością nie będę już tych rzeczy opisywał. Co jednak mogą zrobić ci, którzy chcieliby cofnąć się do epoki lodowcowej i przekroczyć barierę dziennikarstwa współczesnego, naskórkowego? Czy istnieje szansa na wyjście poza dwie strony maszynopisu? Wierzę w teorię wahadła. Nie wiem, w jaki sposób ten typ dziennikarstwa się odrodzi, ale musi się odrodzić, bo jego zanik będzie oznaczał zgłupienie absolutnie wszystkich. Gazety, telewizja – to jest pani bezpośrednie, pierwsze źródło wiedzy, prawda? Jakim cudem sięgnie pani po książkę, po – dajmy na to – fantastyczny tytuł o Egipcie, skoro nie będzie pani wiedziała, czy w tym Egipcie cokolwiek się wydarzyło? Jeżeli dziennikarze odejdą od swojej roli informującej, to będzie to katastrofa. Jesteśmy, moim zdaniem, na etapie transformacji mediów. Nie będą prawdopodobnie funkcji informującej pełniły gazety, bo są coraz uboższe. Będzie ją być może – albo raczej na pewno – pełniło coś w rodzaju internetu. Nie wierzę w przyszłość telewizji. Telewizja jest wyłącznie rozrywką i będzie się nią stawała w coraz większym stopniu. Dla mnie sfera internetu jest czymś zupełnie obcym, nie rozumiem jej, jednak to prawdopodobnie tam będzie funkcjonowało dziennikarstwo informacyjne. Na pewno będzie to inne pisanie, bo i odbiorca jest zupełnie inny, natomiast nie wierzę, żeby ten typ dziennikarstwa przepadł. Natomiast każdego zachę- 189 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) cam – obojętnie, czy ktoś chce być dziennikarzem czy lekarzem, inżynierem czy kimkolwiek innym – żeby starał się być możliwie najlepszym. Jeżeli ktoś chce pisać, to niech pracuje nad tym, aby była to historia najlepsza, najbardziej interesująco opowiedziana, żeby samo czytanie dawało frajdę (bo to też jest sztuka). Ważne oczywiście, żeby mieć o czym opowiadać, ale o to chodziło zawsze. Obojętne, czy będzie to tekst w internecie, na papierze, na gumie czy na papirusie. Jeżeli mam przeczytać pani artykuł, to oczekuję, że wie pani więcej ode mnie. Jeżeli po dwóch akapitach zorientuję się, że tak naprawdę nie wie pani nic albo dużo mniej niż ja, to do końca tego tekstu nie przeczytam. Tylko tak można podchodzić do pisania – to musi być fascynująca, ciekawa opowieść. A świat jest na tyle ciekawy, że tylko w ten sposób można o nim pisać, o wszystkim. Ale trzeba się znać, trzeba próbować się znać. Na czymkolwiek, ale trzeba, bo bez tego dziennikarstwo jest jedynie sztuką dla sztuki. Co poradziłby Wojciech Jagielski, dziennikarz o blisko dwudziestopięcioletnim doświadczeniu, temu Wojciechowi, którzy w wieku dwudziestu pięciu lat zaczynał pracę w mediach? Nie wiem, naprawdę nie wiem. Mam syna, który jest w tym wieku i który może nie myśli poważnie o dziennikarstwie, ale o pisaniu owszem. Napisał książkę, wiąże swoje plany z eseistyką, na którą też chyba nie ma miejsca. Jeżeli jednak poważne dziennikarstwo, reportaż, to ma być nisza, trzeba się z tym pogodzić. Licząc na to, że ono z tej niszy wyjdzie. Ale nawet jeżeli tam pozostanie, trzeba zdawać sobie sprawę, że nisza – ja tak to sobie tłumaczę – to nie jest margines. To jest ta elitarna półka, nie dla wszystkich. Jeżeli ludzie wolą oglądać idiotyczne teleturnieje, to ich wybór, ale i tak znajdzie się wystarczająco wielu, którzy do tej niszy zajrzą. Do kogo pani chce przemawiać, komu pani chce opowiadać? Trzeba mieć świadomość, że nie da się opowiadać wszystkim. Co jest najważniejsze w tym fachu, dlaczego chce się zostać dziennikarzem – na te pytania również trzeba sobie odpowiedzieć. Odpowiedzieć boleśnie i szczerze. Bez tej odpowiedzi skazujemy się na męczarnie. Jeżeli celem jest bycie sławnym, to trzeba jak najszybciej zapomnieć o dziennikarstwie specjalistycznym. Nie da się działać na wielu frontach, bo stoi się wtedy w rozkroku, jest się niedobrym w jednej i w drugiej branży. Trzeba się na coś zdecydować i znaleźć sobie odbiorcę, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Jeżeli chce się pani znać na Patagonii, 190 TEKSTY Z PRZESŁANIEM (WARSZTAT) musi pani wiedzieć, że będzie ceniona tylko przez tych, których Patagonia interesuje, albo także przez tych, którzy zachwycą się pani sposobem opowiadania. Być może pierwszy raz dowiem się czegoś więcej o Patagonii, ale zechcę panią czytać, bo poznam wartość pani pisania. Ale żeby ten poziom osiągnąć, potrzeba wiele pracy. Nie zostaje się dobrym ot, tak. Talent jest ważny, ale łatwiej jest go zaniedbać i zmarnować niż wykorzystać. Nie mam żadnych rad. Nie mogę dawać rad ludziom, którzy są w wieku mojego syna, bo świat zmienił się tak dramatycznie, że wszystkie moje rady mogę wyrzucić do kosza. Każdy musi się kierować własnym wyczuciem, instynktem. Ja jeszcze raz powtórzę: na jakikolwiek zawód, na jakąkolwiek drogę życia się zdecydujemy, musimy traktować ją strasznie poważnie. To jest pani wybór. Jeżeli ma pani szacunek dla samej siebie, to także dla tego wyboru. Obojętne, co to będzie. Postanowi pani być doskonałym prowadzącym „Koła fortuny” – to proszę się tym kierować. Tylko proszę zrobić wszystko, żeby nim zostać. Ja nie słucham Madonny, to nie jest moja muzyka, natomiast cenię ją, bo jest mistrzynią świata w tym gatunku muzyki, który postanowiła wykonywać. Zatem pierwsze przykazanie dekalogu dziennikarza brzmi: zdecydowanie i pełna odpowiedzialność za decyzję, którą się podjęło? Tak, i konsekwencja, bo miotanie się i rozdygotanie nie prowadzi do niczego dobrego. W takim stanie nie da się niczego zrobić tak, jak zrobić się powinno. Trzeba się na coś zdecydować i później po prostu być konsekwentnym Ale naprawdę wolałbym nikomu żadnych rad nie dawać. Wydaje mi się, że – chcąc nie chcąc – dał mi ich pan całkiem sporo. Bardzo dziękuję za rozmowę. Dziękuję bardzo. Rozmawiała: Agnieszka Janiak 191 FRAGMENT KSIĄŻKI E. ZYMANA... Fragment książki E. Zymana „Mosty z papieru. O życiu literackim, sytuacji pisarza i jego dzieła na obczyźnie na przykładzie Polskiego Funduszu Wydawniczego w Kanadzie w latach 1978–2008”, Toronto-Rzeszów 2010. 192 DZIEŃ Z GOFFREDEM FOFIM EWA BENESZ Dzień z Goffredem Fofim CZĘŚĆ PIERWSZA Franciszek Piątkowski: Zaczynamy. Przedstawiam Państwu Goffreda Fofiego, jednego z czołowych intelektualistów Włoch, eseistę, redaktora naczelnego wielu pism, ostatnio pisma „Lo Straniero” (tu proszę puścić w obieg pismo i proszę zwrócić je pani Magdzie Szymków); eseistę zajmującego się filmem, teatrem, sprawami społecznymi. Jest człowiekiem niezwykle uwrażliwionym społecznie, zajmującym się problemami trudnymi. Ewa, ty poszerzysz informacje o panu Fofim. Przedstawiam też państwu Ewę Benesz. To bardzo ciekawe zjawisko. Aktorka, lublinianka z pochodzenia. Z domieszką krwi czeskiej, o czym świadczy nazwisko, i polskiej, o czym świadczy to, że jest prawnuczką Romualda Makowskiego, właściciela lubelskiego Teatru Starego. Aktorka wielu teatrów przyzwoitych, bo to tak trzeba powiedzieć. Myślę przede wszystkim o teatrze Ireny i Tadeusza Byrskich, ludzi dzielnych, odważnych i znakomitych artystów. To nie był jedyny teatr. Dla mnie takie ważne spotkanie z Ewą to było Puławskie Studio Teatralne, w którym było wielu znakomitych ludzi teatru, czynnych do dzisiejszego dnia. Cieślak, Peryt, Dziewulska, Tomasz Łubieński, wspaniały eseista (o Łubieńskim myślę). I oni robili tam wiele bardzo ciekawych rzeczy. Ale ich skasowano. Pomimo szalonych protestów Marii Bechczyc-Rudnickiej, bardzo pięknej pani, zasłużonej w krzewieniu kultury teatralnej. Potem nasze ścieżki krzyżowały się jeszcze parokrotnie – o tym bardzo długo trzeba by opowiadać – kiedy Ewa instalowala swój teatr poszukujący w Ciechanowcu po rozstaniu się z Wło- 193 DZIEŃ Z GOFFREDEM FOFIM dzimierzem Staniewskim, który zainstalował się w Gardzienicach. Ewa przyjechała do Białegostoku i powiedziała mi, że chce mówić „Pana Tadeusza” polnym gruszom, krowom na pastwisku, ludziom na dworcach, na przystankach autobusowych. I rzeczywiście tak robiła. I jeszcze jeden teatr bardzo ważny w życiorysie Ewy, Teatr Laboratorium Jerzego Grotowskiego. Po wielu przygodach wyjechała z Polski, 23 lata temu. Prowadziła bardzo ciekawy projekt teatralny na Sardynii, wykłada na uniwersytetach włoskich. I na szczęście, przyjeżdża do Polski. Ewuniu, dziękuję, oddaję Ci głos. Ewa Benesz: Goffredo, chciałam opowiedzieć o tym, jak Cię spotkałam. Po prostu. Goffredo Fofi: Dobrze. Ewa: Spotkaliśmy się przypadkiem na obiedzie noworocznym u człowieka, który stworzył centrum Casa Laboratorio di Cenci we Włoszech. Jerzy Grotowski, zaproszony przez uniwersytet Sapienza w Rzymie na roczny kurs wykładów, poprosił o dom na wsi na zajęcia praktyczne. Jeden z młodych słuchaczy wykładów Grotowskiego, Franco Lorenzoni, miał odpowiedni dom. Przez dwa miesiące odbywały się w nim zajęcia praktyczne z okresu Teatru Źródeł. Potem dom stał się otwarty dla ludzi, którzy pracowali z Grotowskim. I nie tylko z Grotowskim. Po wyjeździe z Polski pracowałam w jego centrum przez 10 lat i raz w roku pracuję nadal. Spotkałam Goffreda 9 lat temu. Byłam zaskoczona jego znajomością polskiej kultury. Mówił o Gombrowiczu jak o kimś bardzo bliskim. Nie pytałam go wiele, uważałam, że nie należy wtrącać się w tok naturalnej rozmowy przy świątecznym obiedzie. Potem usłyszałam jego wypowiedzi w programie trzecim włoskiego radia, w bardzo dobrej audycji „Damaszek”. Były to cykle spotkań z ludźmi, którzy znaczą w kulturze włoskiej, od poniedziałku do piątku, godzinę każdego dnia. Goffredo mówił o sobie. Drugiego albo trzeciego dnia mówił o Kapuścińskim. Czekałam na te audycje, bo wiedziałam, że Goffredo wie dużo. I kiedy spotkaliśmy się z Franciszkiem Piątkowskim, powiedziałam: wiesz, jest we Włoszech taki człowiek, który znał Kapuscinskiego. W marcu tego roku Franek Piątkowski zdecydował, że należy go zaprosić. Dzisiejszego ranka, kiedy Franciszek poprosił Goffreda, żeby mu coś powiedział o sobie, Goffredo odpowiedział: wiesz, ja jestem rompiscatole. W łagodnym tłumaczeniu byłoby: ten, co nie daje spokoju, dosłownie znaczy: ten, co bije po jajach. I Goffredo taki jest w życiu społecznym, w publicystyce, w krytyce, a przede wszystkim w myśli. Jest wielkim indywidualistą. 194 DZIEŃ Z GOFFREDEM FOFIM Fofi: Mam nadzieję, że was nie zanudzę i nie rozczaruję. Doszedłem do przekonania, że istnieje pewien plan przemocy, żeby uczynić bardzo głupimi mieszkańców ziemi. Głupimi łatwo rządzić. I myślę, że podstawowym kluczem przemocy jest konsumizm: uczynić z nas niewolników rzeczy, niewolnikami dóbr materialnych i żeby w ten sposób móc nami manipulować. Wielki teolog niemiecki Dietrich Bonhoeffer, który brał udział w zamachu na Hitlera i został na rozkaz Hitlera powieszony, napisał przed śmiercią tekst, który nosi tytuł „W dziesięć lat potem”, dziesięć lat po przemocy Hitlera. W tym tekście Bonhoeffer mówi: głównym problemem naszych czasów jest problem głupich. To znaczy tych, którzy sądzą, że myślą, ale w gruncie rzeczy myślą to, co chcą władze, by myśleli. Goebbels, który jest wynalazcą nowoczesnej reklamy mówi w swoich tekstach, że najważniejszą rzeczą jest powtarzanie informacji w sposób obsesyjny, poprzez gazety, kino, radio, Kościół i wszystkie środki, które temu służą. Produktem, który sprzedawał Goebbels był Hitler i nazizm. Sądzę, że w naszych czasach zadanie to postawił sobie kapitalizm międzynarodowy; dzisiaj przede wszystkim finanse, wielkie finanse. Myślę, że około 1980 roku świat zmienił się radykalnie. Postmodernizm nie jest inwencją reżyserów Hollywood, to jest rzeczywistość. Co to znaczy? To znaczy, że rok ’89 jest konsekwencją tej ukrytej rewolucji: mur berliński w ’89, koniec imperium sowieckiego. Tą nowością okazała się „financjalizacja” ekonomii, nie wiem, jak to można sformułować. Władzą światową stała się władza wielkich organizacji bankowych. One decydują, co musimy pić, jeść, jak się mamy ubierać i przede wszystkim, co mamy myśleć. Bogate kraje nie mają już potrzeby dyktatur, nie mają potrzeby tworzenia państw policyjnych, wystarczają środki informacji, media. Ja wymawiam media, bo to jest słowo łacińskie, nie amerykańskie. Włosi wymawiają midia. Głos: U nas się mówi mass media. Fofi: Jesteście od nas mniej amerykańscy. Media proponują niesamowitą ilość informacji, obrazów i dźwięków. W latach 60-tych Jean-Luc Godard, wielki reżyser, jeden z autorów transformacji systemu kinematograficznego w tamtych latach, i nie tylko kinematograficznego, tworzył nouvelle vague, nową falę, która stała się fenomenem światowym. Była również na Filipinach, na przykład. Nowa fala nie była tylko filmowa, była także teatralna. Julian Beck w Ameryce, Jerzy Grotowski w Polsce, Carmelo Bene we Włoszech, Peter Brook w Anglii – ogólnie biorąc ci, którzy odwoływali się do Artauda. Już nie dominium psychologii, ale – jak to powiedzieć – teatr, kino, malarstwo 195 DZIEŃ Z GOFFREDEM FOFIM jako odkrycie, jako dochodzenie „ponad” i jako dotarcie „w głąb”. Realizm, który drążył i bolał, nie był realizmem powierzchownym. Ewa: Dlaczego bolał? Fofi: Bo prawda boli, bo powoduje kryzys, bo wnosi niepokój. Stawia pytania i nie daje gotowych odpowiedzi, zmusza do odwoływania się do świadomości. To była ostatnia wielka światowa chwila w sztuce. Ale otworzyła drogę do rewolucji społecznej, w roku 1968. Prawdopodobnie również w Polsce. Ewa: Rewolucja ’68 zaczęła się w Polsce, w Teatrze Narodowym. Fofi: No tak, teatr i film – Wajda, Munk, Polański i inni otwierali drogi. Świadomość polityczna przyszła po niepokoju artystycznym. Ewa: Goffredo, u nas było trochę inaczej. Żyliśmy w reżimie totalitarnym, ale mieliśmy nauczycieli, którzy żyli w czasach wolności w Polsce przedwojennej. Byrski, na przykład, mówił: Polska odnowi się w 10 lat, jeśli będzie wolna. A ja mówiłam – nie, a Byrski mówił – tak... Fofi: Tak, ale w sposobie bycia młodzieży, w buncie młodzieńczym to, co miało największy wpływ, to był przykład „nowej fali”. Była otwarciem nowej możliwej drogi, w której indywiduum, jednostka wracała do wartości ja, a nie my. Dzisiaj to, co proponuje wielki system globalizacji jest w rzeczywistości obsesyjnym american way of life, amerykańskim stylem życia. Tym, co Hollywood i wszystkie inne środki komunikacji ciągle proponowały. Otwórzcie gazetę, a znajdziecie połowę stron dedykowanych reklamie, a reklamy są adresowane do konsumpcji według tego klucza, według takiego modelu. Ale o tym można by mówić długo. Wielu z nas zdaje sobie sprawę z tego, że świat współczesny jest maksymalnie ujednolicony i bardzo konformistyczny. Nawet narody najbiedniejsze myślą w ten sposób. Według takiego modelu, takiego właśnie konformizmu. Jedyną odpowiedzią bardzo okrutną jest fundamentalizm islamski. Na to światowe dominium modelu amerykańskiego odpowiada się wskrzeszeniem własnych modeli, robiąc z nich modele bardziej zacofane niż są rzeczywiście, żeby zachować tożsamość. Sądzę, że to jest wielki podstęp dzisiejszego wydania przemocy, która każe nam wierzyć, że cokolwiek znaczymy, bo ubieramy się inaczej lub robimy małe organizacje. To wszystko zostało już zanalizowane wiele lat temu, w latach 80-tych, zaraz po zakończeniu ruchów młodzieżowych przez socjologa amerykańskiego, który analizował, co się stało zaraz po protestach młodzieży, po ruchach buntujących się Afroamerykanów itd. Socjolog nazywa się Christopher Lasch, już nieżyjący niestety, książka 196 DZIEŃ Z GOFFREDEM FOFIM nosi tytuł „Kultura narcyzmu”. Po gorączkowych okresach historii nastepują zawsze chwile zastoju, podczas których stabilizują się na nowo i władza, i przemoc. W tym właśnie okresie zrodziła się i rozpowszechniła na całym świecie kultura narcyzmu, to znaczy iluzji, że coś znaczymy, podczas gdy w rzeczywistości nie znaczymy nic. W jakiś sposób jesteśmy ludem głupców. Jak mówił Bonhoeffer, środki masowego przekazu są po to, aby zrobić z nas głupców i żeby zrobić z nas wygodnych poddanych; to znaczy uczą nas, żeby akceptować rzeczy, jakimi są. Władza i kontrola są dzisiaj w rękach oligarchii. Mówię o Włoszech, gdzie władzę ma nie więcej niż 5 do 10 procent ludności włoskiej. Taki jest procent tych, którzy posiadają bogactwa. Reszta, to znaczy 90 procent ludności, łącznie z politykami, nie liczy się wcale. Dopóki trwać będzie pewien stan dobrobytu i dopóki będzie się, jak by to określić, odurzonym nadmiarem niepotrzebnych obrazów, niepotrzebnych dźwięków, pozostaniemy uśpieni, ogłupiali. Myślę, że pisarze i dziennikarze muszą szukać koniecznych słów, muzycy i ci, co mówią – koniecznych dźwięków. Innym aspektem dzisiejszej przemocy jest kryminalność. Więcej niż połowa świata jest dzisiaj rządzona przez władze ściśle powiązane z przestępczością. Pomyślcie o jednym przykładzie, o którym mówiłem, że dzisiaj ekonomię kontroluje pieniądz. Skarby państw są dzisiaj w ścisłym związku z przestępczością, poprzez banki. Najważniejszą książką, która wyszła we Włoszech w ostatnim dziesięcioleciu jest „Gomorra” Roberta Saviano, sądzę, nie jest przetłumaczona na polski... Głosy: Jest przetłumaczona!... Fofi: Saviano jest pod opieką policji przed kamorrą. Saviano zrodził się w kręgu czasopism, które redaguję, w kręgu „Lo Straniero”. Kiedy miał 15 lat przysłał mi opowiadania napisane bardzo dobrze, ale bez treści, imitujące. A ponieważ miał 15 lat, ponieważ pisał z miejscowości o nazwie Casal Di Principe, z miejscowości kamorry blisko Neapolu, którą znam bardzo dobrze, i ponieważ pisał w liście o Pepino di Anna, księdzu zamordowanym przez kamorrę, którego nie znał, a którego ja znałem – odpisałem mu, że te opowiadania są wstrętne, są straszne. Nie należy nigdy kłamać. Nie należy przede wszystkim okłamywać młodszych. Ale ty pochodzisz z tej oto miejscowości i zamiast pisać głupstwa, otwórz okno i przypatrz się miejscu, w którym mieszkasz. Bo tam jest materiał na 50 powieści, na 50 historii (Fofi używa terminu: gesta, to znaczy opis faktów i czynów chwalebnych). Tam jest życie w swoim największym natężeniu, społeczeństwo w największym natężeniu. 197 DZIEŃ Z GOFFREDEM FOFIM Saviano opowiada ten epizod z przeszłości, bo – prawdę mówiąc – ja o nim zapomniałem. Znaczenie książki Saviano nie polega na tym, że pisze o mafii. Od 1945 roku powstały tysiące książek, filmów, reportaży telewizyjnych i reportaży śledczych, które mówią o mafii. Są również seriale telewizyjne. Mafia żywiła mnóstwo adeptów komunikacji masowej. Dawała środki do życia. Wielki pisarz sycylijski, Leonardo Sciascia, mówił o profesjonistach antymafii, którzy żyli i nadal żyją z tego, że źle mówią o mafii. To jest najbardziej powszechny reportaż w dziennikarstwie włoskim. Śledztwo, śledztwo zbrodni mafii, powiązań mafii z polityką, śledztwo wszystkiego, co dzieje się źle w społeczeństwie włoskim. Reportaż stał się formą prawie sądową, formą trybunału sądowego, poprzez który jedna grupa z pomocą swoich dziennikarzy atakuje inną grupę, oskarżając ją bez wątpienia o winy rzeczywiste, ale do czytelnika, do obywatela w rezultacie dochodzi to, że wszyscy są skorumpowani. Śledztwo uzyskało efekt przeciwny: nie walki ze złem, ale uniewinnienia zła. Bo jeśli wszystko jest złem, co możemy zrobić? Co może zrobić zwykły człowiek, zwykły obywatel? Według mnie, i to jest również częścią gry, żebyśmy się stali jednocześnie pełni inercji i głupi. To nie znaczy, że nie istnieją poważne śledztwa, artykuły, filmy. Istnieją. Ale trudno jest rozpoznać je w tym ogólnym hałasie i chaosie. Drugi nawias, niewielka sprawa, o której mało się mówi we Włoszech i która stała się przedmiotem nowego periodyku „Osły”, który redagujemy ze współpracownikami bardzo młodymi, przede wszystkim z nauczycielami. Nauczycielami w szkołach i poza szkołą. Na przykład z tymi, którzy uczą emigrantów języka włoskiego, lub z tymi, którzy tworzą stowarzyszenia wolontariuszy. Pytanie: Dlaczego pismo nazywa się „Osły”? Fofi: Bo osioł jest zwierzęciem najgorzej traktowanym przez człowieka i najinteligentniejszym ze zwierząt. Bo jest mocny, wytrzymały i uparty, uparty, uparty... Inne pismo nazywa się „Lo Straniero” – „Obcy”, także jako homage dla Alberta Camusa, L’Étranger. Teraz mija 50 lat od jego śmierci i następny numer dedykujemy jemu. Camus miał wielkie znaczenie w latach 60-tych, także w kulturze polskiej, w kulturze Wschodu. Ewa: U nas „Człowiek zbuntowany” wyszedł w podziemiu po marcu ’68. jesienią... Fofi: Prawdopodobnie dwoma największymi pisarzami, którzy mieli wpływ na kulturę europejską byli Kafka i Camus. L’Étranger – obcy, we francuskim nie znaczy obcy w znaczeniu geograficznym, w znaczeniu etnicznym. Znaczenie sło- 198 DZIEŃ Z GOFFREDEM FOFIM wa l’étranger – lo straniero jest w języku włoskim ograniczone. W języku francuskim znaczy również nie uczestniczący w wielu rzeczach. Anglicy przetłumaczyli je w sposób bardzo inteligentny, the outsider. I to jest znaczenie, które dajemy tytułowi naszego czasopisma, outsider. W czasopiśmie naszym zajmowaliśmy się bardzo dzieciństwem. Bo wielu z nas jest nauczycielami. Ja mam dyplom nauczyciela. Uczyłem również dzieci poza szkołami, w grupach różnych stowarzyszeń. Ewa: Goffredo, słyszałam, że w wieku 18 lat, będąc na Sycylii, uczyłeś czytać i pisać. I miałeś kłopoty z policją. Fofi: Było takie prawo, że policja mogła wydalić niepożądaną osobę z miejscowości, w której ta nie miała meldunku. To byl rok 1956. I motywem mojego wydalenia było nauczanie bez pobierania pieniędzy. To były lata zimnej wojny i policja była twarda wobec każdej inicjatywy społecznej, która mogła się wydawać niebezpieczna. Uważam, że zainteresowanie się dzieciństwem jest obowiązkiem całej ludzkości. Uważam, że dzieciństwo przeżywa się w naszym społeczeństwie w warunkach okropnych – i w krajach bogatych, i w biednych.W krajach biednych wykorzystuje się dzieci do prac i w celach wojennych. W Afryce, na przykład, bo łatwiej jest kazać bić się dzieciom niż dorosłym. Dzieciom do 15 lat. W niektórych częściach świata, przede wszystkim w Azji, wykorzystuje się dzieci w turystyce seksualnej. Są kraje, które wzbogacają się na zorganizowanej prostytucji dzieci, na przykład Kambodża. Wykorzystuje się dzieci na wiele sposobów i na poziomie masowym. Dzieciństwo nie jest szanowane. Produkowane we Francji i we Włoszech luksusowe ubrania są szyte przez dzieci Indonezji i Indii. Nie zmieniła się sytuacja od XVIII wieku, opowiadana przez Charlesa Dickensa. Pogorszyła się. Mówi się o handlu organami do przeszczepów i coś w tym musi być. Dzieciństwo w krajach bogatych jest dzieciństwem bez dzieciństwa, bez wolności. W Stanach Zjednoczonych jedno dziecko na sześcioro lub dziesięcioro jest dzieckiem otyłym od coca-coli. Pojedźcie do jakiegokolwiek koledżu lub na kampus, zobaczycie młodzież w waszym wieku w większości bardzo otyłą, z butelką coca-coli w ręce. Dzieci nie mają przestrzeni do życia. Ulica nie istnieje. Ich wolny czas jest pod kontrolą. Szkoła liczy się względnie mało, bardziej ważne jest pływanie, godziny pozalekcyjne, taniec, teatr, muzyka. Rodzice, jeśli nie mogą zrobić nic innego, zamykają dzieci w pokojach przy grach video lub przed telewizorem. Według badań psychologów włoskich, dzieci poniżej 10 lat we Włoszech wiedzą wszystko o seksie i o kryminalności związanej 199 DZIEŃ Z GOFFREDEM FOFIM z seksem. Bo internet pozwala szukać, patrzeć, konsumować obrazy. Zanika specyficzność dzieciństwa jako okresu budowania. Odbiera się dzieciom dzieciństwo. W takim więc świecie redagujemy pismo, które mówi o edukacji. Nie wiem, dlaczego Włosi głosują na Berlusconiego, ponieważ także Berlusconi jest jednym z tych miliarderów, którzy wyzyskują, z tych 5 procent na 100 procent narodu. Model, który się im proponuje głosi, że jest bardzo dobrze być bogatym, że bogactwo należy kochać. Ostatni lider lewicy włoskiej, którym był Enrico Berlinguer, sekretarz partii komunistycznej, umarł „na politykę”, jeśli tak można powiedzieć, w trakcie przemówienia, i umarł z samotności. Jego ostatnie wypowiedzi dotyczyły tematu powagi w realizacji idei i w gospodarce, i w modelach życia. Oczywiście nie były to wypowiedzi zwycięskie wobec dominujących postaw w społeczeństwie włoskim, wobec samych komunistów, którzy chcieli się wzbogacić i żyć lepiej. Lata 80-te były we Włoszech latami niezwykłego bogactwa wniesionego przez nową ekonomię, przez new economy. To znaczy ekonomię papieru, a nie produkcji rzeczywistej. W tych miesiącach zostały wprowadzone nowe okrutne prawa we Włoszech przeciw klasie robotniczej. I najgorsze jest to, że zostały ustalone w głosowaniu robotników Fiata w Pomigliano. Dyrekcja Fiata oświadczyła robotnikom: Albo głosujecie za i fabryka pozostanie tutaj, będziecie mieli pracę, albo przeniesiemy tę fabrykę do Polski, gdzie robotnicy zaakceptują dyktowane przez nas warunki. W nowym kontrakcie jest więc klauzula, przegłosowana pod presją groźby przez większość robotników, w której wymaga się donoszenia na kolegów i przyjaciół, na tych, co nie respektują ustalonego czasu pracy i nie pracują szybko. Jesteśmy w sytuacji, którą, sądzę, znacie w Polsce dobrze z przeszłości, kiedy było jeszcze gorzej za czasów komunizmu. We Włoszech jest jeszcze 7 milionów robotników. To nie jest mało. Mówi się, że nie ma już klasy robotniczej. Jest. Tylko że nic nie znaczy w planie politycznym i społecznym. Lewica całkowicie ją porzuciła i stała się bardzo podobna do prawicy. Gazety włoskie poświęciły robotnikom Fiata kilka szpalt przez dwa, trzy dni, podczas gdy od trzech miesięcy, więcej niż trzech, wszystkie gazety włoskie piszą o gwałtownym ataku na wolność prasy. Ponieważ prasa mówi źle o Berlusconim, krytykuje Berlusconiego, a Berlusconi nie lubi być krytykowany. Mając władzę i wielu sprzymierzonych, próbuje oczywiście ukryć swoje skandale seksualne, które są tolerowane przez Kościół, z wyjątkiem niewielkiej mniejszości i bardzo ważnego tygodnika „Chrześcijańska rodzina” /„Famiglia Christiana”/, bo Watykan jest bardzo wyczulony 200 DZIEŃ Z GOFFREDEM FOFIM na układy rządów i władzy. Watykan mówi: ja milczę o twoich skandalach, ale ty w zamian ustalisz prawa nam dogodne, dasz nam dużo więcej pieniędzy na szkoły prywatne i pozwolisz, żeby upadały szkoły publiczne. To jest dzisiaj jeden z głównych tematów, bo dziennikarze są bardzo wrażliwi, kiedy się tknie ich mocy. I dużo mniej wrażliwi, kiedy się dotyka mocy klasy robotniczej albo innych warstw społecznych. Dziennikarstwo jest kategorią zawodową bardzo uprzywilejowaną i także dba o swoje interesy. Dziennikarstwo śledcze we Włoszech jest w tych warunkach bardzo utrudnione. Szczególnie we Włoszech, ponieważ prawo, które chce wprowadzić Berlusconi jest prawem przeciwko korzystaniu z wiadomości zarejestrowanych w rozmowach telefonicznych. Zapis rozmów telefonicznych jest dzisiaj we Włoszech podstawą systemu sądowego. Jak się odkryje, że Berlusconi przekupił takiego a takiego pana? Jak się odkryje, że człowiek, który współpracował z Berlusconim, De Nutri, pertraktował wielokrotnie z mafią? Tylko sędziowie i policja mają dostęp do zapisów rozmów telefonicznych, które są telefoniczną dokumentacją korupcji. Magdalena Szymków: We Włoszech wyszedł numer pisma „La Repubblica” z pierwszą stroną białą, bez druku, jako protest dziennikarzy. Fofi: Zapisy rozmów telefonicznych były bazą dziennikarstwa włoskiego. Instytucje prawne przekazują zarejestrowane informacje swoim przyjaciołom dziennikarzom w ukryciu. To samo robią policjanci. Policjanci zazwyczaj robią to, aby zniszczyć czyjąś władzę. Donos i skandal stały się jedyną formą dziennikarstwa włoskiego. Nie ma już reportażu autorskiego. Nie ma dziennikarza, który prowadzi śledztwo. Dziennikarz detektyw już nie istnieje. Rzadcy są dziennikarze, którzy zajmują się poważnie tym, jak zmieniają się Włochy. Nie wiedzą, co dzieje się w kraju, nie są ciekawi, żeby wiedzieć. Na przykład: jeśli jest w Palermo wielkie śledztwo, dziennikarze przez dwa dni telefonują do sekretarzy administracji, do sekretarza partii prawicowej, do sekretarza partii lewicowej. Zbiorą trochę informacji, piszą i rzucają to na łamy prasy. Reportaż umarł. Jednocześnie gazety są pełne wymyślonych reportaży. Doprowadziło to do ciekawego dość zjawiska i warto się nad tym zastanowić. Do tego, że bardziej zręczni dziennikarze piszą książki. Nie są to książki niezwykłe, są pisane prędko, bardzo powierzchownie, ale wywołują rozgłos. Ale, z drugiej strony, zdarzają się wśród nich czasami książki nadzwyczajne. „Gomorra” jest taką właśnie książką, na przykład. Drugim przykładem jest Alessandro Leogrande, młody dziennikarz, wicedyrektor pisma „Lo Straniero”. Mówię o nim, bo rzecz dotyczy Polski. Napisał książkę o historii dwustu Polaków, któ- 201 DZIEŃ Z GOFFREDEM FOFIM rzy zaginęli we Włoszech, zniknęli bez śladu. O tych, co szukali pracy we wsiach Pulji. Dzięki tej książce wiemy, że wielu z nich zostało najzwyczajniej zamordowanych przez ludzi nasłanych przez właścicieli ziemskich, bo buntowali się przeciw warunkom pracy i niskim zarobkom. Książka posłużyła do otwarcia procesu, do powołania komisji śledczej. Niekiedy książki dają jeszcze jakiś efekt, jakiś rezultat jeśli są napisane dobrze, poparte dokumentacją. Nadmiar reportażu śledczego wynika również z całkowitego upadku nauk socjologicznych we Włoszech. Socjologia jest we Włoszech nauką nie tak dawną, jak w Polsce. Tak, narodziła się po wojnie, ale miała wielką historię, wielkich naukowców i publicystów, którzy pisali o społeczeństwie włoskim. Dzisiaj socjologia upada, bo jej przedmiot i przestrzeń zajęli dziennikarze. Bo ilość nieprawdziwych śledztw dziennikarskich jest olbrzymia, a chwile refleksji i prawdziwej analizy są bardzo, bardzo rzadkie. Powiem jeszcze o jednej tylko rzeczy i zrobimy przerwę. René Maisner: Wiem, że Magda zrobiła film o Polaku zaginionym we Włoszech. Może nam o tym powie. Magdalena Szymków: Tak, zajęłam się we Włoszech tym tematem. Zrobiłam film o rodzinie, która poszukiwała swego syna. To było straszne. Fofi: Demokracja jest manipulowana. Globalizacja i ufinansowienie gospodarki bo liczą się bardziej banki niż fabryki, bo zmienia się obraz produkcji rzeczywistej sprawią, że i nowe konflikty, które będą, nie będą może takimi, jakie znamy – klasyczne, między biednymi i bogatymi. Prawdopodobnie będą to konflikty pomiędzy biednymi a biednymi, bogatymi a bogatymi. W konfliktach pomiędzy bogatymi giną biedni – pierwsza wojna światowa, druga wojna światowa, mamy długie doświadczenie pod tym względem. Wojny robią bogaci, giną biedni. Myślę, że jest rzeczą bardzo ważną, żeby zająć się dzisiaj dwiema rzeczami, które mają związek z dziennikarstwem. Z jednej strony jest to sprawa świadomości, myśli. Wiemy bardzo mało o tym, co zdarzy się na świecie. Za bardzo ufamy ekspertom i innym postaciom znaczącym naszej epoki – wielkim profesorom, osobom nagrodzonym Noblem itd. W rzeczywistości byli oni dobrzy przez 10, przez 20 lat swego życia, potem zasiedli wygodnie, uspokoili się. Nawet w dziedzinie filozofii nie mamy dzisiaj wielkich myślicieli. Zamiast tego mamy pełno pisarzy, eseistów, naukowców, którzy sugerują nam, co mamy robić. Co na przykład należałoby zrobić, żeby rozwiązać problemy ekologii. Że wystarczyłoby zrobić to, a nie tamto, że należałoby skupić się na energii na przykład słonecznej i rozwiązałoby to wszystkie problemy. Są setki książek każdego roku, które dają rozwiązania. Ale żadna z nich nie mówi, 202 DZIEŃ Z GOFFREDEM FOFIM jak należałoby naprawdę postąpić. Ale jeśli nawet wiedzieliby wszyscy, co i jak należy robić, to kto to zrobi? Jeśli nie naród ? Ale jeśli nie ma bazy społecznej, jeśli nie ma pokolenia, które weźmie na siebie ten obowiązek, rzeczy nie zmienią się na pewno. Wszyscy wiemy, że wystarczy unikać przemysłowych produktów żywnościowych, żeby nie mieć otyłych dzieci. Wystarczy przekonać rodziców, że lepszy jest chleb z masłem, że woda jest lepsza od coca-coli. Ale trudno przekonać rodziców, bo może są wygodni, zbyt leniwi. Bo reklama im mówi: jeśli kochasz swoje dziecko, musisz mu dać te trucizny. Dlatego wierzę, że reportaż śledczy, reportaż aktywny służy temu, żeby zmieniać rzeczy. Nie widzę różnic pomiędzy śledztwem socjologicznym, a śledztwem z punktu widzenia korzyści, dobra moralnego, które niesie ten zawód. Bo czasami wystarczy pomóc ludziom, połączyć ich ze sobą. Wyobraźnia socjologiczna, ta pogłębiona... „Wyobraźnia socjologiczna” to tytuł wielkiej książki Millsa, którą dziennikarze powinni znać na pamięć .To jest dzieło podstawowe, ponieważ Mills był wspaniałym socjologiem amerykańskiej lewicy lat 30-tych i 40-tych. Oto rada, którą daje: łączyć zjawiska małe z wielkimi. Nawet zjawiska z pozoru odległe. Próbować widzieć znaczenie i relacje pomiędzy nimi. Każde zjawisko łączy się z innym. Nawiasem mówiąc, jest to także sekret wielkiej powieści XIX wieku – Tołstoj, Dostojewski, Hugo, Balzak, Dickens itd. Jest taka powieść angielskiego pisarza Forstera pod tytułem „Howards End”, która w podtytule ma dwa słowa, only connect, wzięte z Szekspira, tylko połączyć. Ważne jest uczyć się łączyć. Połączyć ze sobą zjawiska. To jest trochę sekretem wyobraźni socjologicznej, to znaczy: począwszy od jednej rzeczy, próbować myśleć o rzeczach, które od tej rzeczy pochodzą i powracają w krąg tej samej rzeczy. Zróbmy przerwę. Potem będziemy mówić o Ryszardzie Kapuścińskim. CZĘŚĆ DRUGA – O REPORTAŻU I O RYSZARDZIE KAPUŚCIŃSKIM Fofi: Pomówmy o reportażu. Także dlatego, że jesteśmy tutaj, żeby rozmawiać o Kapuścińskim, jednym z wielkich dziennikarzy przeszłego wieku, mistrzu dziennikarstwa polskiego zeszłego wieku. I który wniósł do dziennikarstwa coś, co być może już istniało bardzo ukryte, praktykowane bardziej przez pisarzy, wielkich pisarzy, którzy zajmowali się również reportażem, a także przez dziennikarzy, którzy pisali i publikowali książki. Wymaganie pisania dobrego, pisania dogłębnego; pisanie opowiadające dobrze jest 203 DZIEŃ Z GOFFREDEM FOFIM bardziej typowe dla literatury, niż dla dziennikarstwa. Dziennikarstwo jest szybkie, dziennikarstwo musi być produktem natychmiastowym i odbieranym bardzo prędko. Są wielcy dziennikarze, którzy piszą bardzo dobrze, ale piszą w biegu. Kiedy piszą książki, zachowują się w inny sposób: szukają właściwych słów, szukają stylu i wartościowego rezultatu. To jest problem: być dziennikarzem dzień po dniu. Dziennikarz to znaczy ten, co tworzy w ciągu dnia, publikuje w dzienniku i jego produkcja jest przyjmowana bardzo szybko. Kapuściński był jednym z tych dziennikarzy, który, pisząc, myślał także o literaturze. Pragnął natychmiastowego rezultatu swego reportażu, ale myślał również o książce, o czymś, co powinno pozostać. Być może jego najbardziej teoretyczną książką są „Podróże z Herodotem”, książka myśli i refleksji nad zawodem dziennikarskim. I w tej książce uporczywie powraca się do tego, co jest celem reportażu. Do tego, jak pomóc rozumieć Innego, jak komunikować się z Innym. Jak tworzyć sieć pogłębienia, opartą z wielkim rygorem na szacunku dla drugiego. Jak rozumieć kultury różniące się od naszej po to, by móc je szanować. Są wielcy antropolodzy, którzy studiowali inne kultury w celach bardzo różnych. Na przykład Amerykanka Ruth Benedict, która była ekspertem w dziedzinie kultury japońskiej, napisała bardzo ważną w antropologii książkę „Chryzantema i szpada” na zamówienie rządu amerykańskiego i dla zarządców amerykańskich w Japonii po klęsce Japonii. Cel byl polityczny; trzeba było zrozumieć wroga, żeby wiedzieć, jak z nim postępować i jak go zdominować. W przypadku Amerykanów w Japonii panowanie polegało na tym, jak unikać błędów, jak unikać sytuacji, które mogłyby prowokować bunt. Amerykanie wczorajsi, ci z czasów Roosevelta sądzili, że jeśli się nad kimś panuje, panuje się lepiej znając jego kulturę. Cel Kapuścińskiego jest oczywiście inny. To jest cel współżycia i szacunku. Próbowałbym to ująć w ten sposób: Herodot ma dwa przykazania do respektowania. Pierwsze to ciekawość. Rozumieć – to znaczy być ciekawym. Jeśli jedziesz na Sardynię i nie jesteś ciekaw Sardyńczyków, popełnisz wielkie błędy. Ciekawość jest wielką cnotą, która dzisiaj nie brana jest pod uwagę, ponieważ wydaje się nam, że wiemy, że wszystko jest wyjaśnione i opisane, wszystko jest zilustrowane. Myślimy, że wszystko wiemy, ponieważ widzieliśmy filmy, bo czytaliśmy artykuły. Oczywiście nie służy to zrozumieniu i nie służy, można by powiedzieć, harmonii pomiędzy narodami, pomiędzy tradycjami, pomiędzy kulturami. Wymiana rodzi się trudno, jeśli nie ma ciekawości. 204 DZIEŃ Z GOFFREDEM FOFIM Dziennikarz i pisarz angielski Bruce Chatwin miał wielki sukces światowy w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych zeszłego wieku. Sądzę, że był także tłumaczony na język polski. Był on znakomitym pisarzem i bardzo eleganckim. Był pierwszym, który wyruszał w części świata, gdzie przybywało przed nim niewielu dziennikarzy zachodnich. Opisuje w sposób fascynujący niektóre rejony świata jeszcze mało znane, na przykład Patagonię. Wyruszał sam, przeżywał swoje przygody, wracał, pisał książki bardzo eleganckie, bardzo sympatyczne, bardzo inteligentne, bardzo literackie, w których opowiadał świat, w którym bywał. Rezultatem stała się masowa turystyka do tych miejsc świata. Tam, gdzie przedtem jej nie było. Nie bardzo lubię Chatwina, wydaje mi się wyrafinowanym i uprzywilejowanym awangardystą. I również jednym z tych, którzy reprezentują masową inwazję i którym świat wydaje się jednakowy. Dzisiaj podróżowanie po świecie powoduje często frustrację, ponieważ nie ma już tak naprawdę kultur lokalnych. Świat stał się jednakowy. Turyści są stadem bizonów, jak z westernu, które idą przed siebie i niszczą wszystko. Tam, gdzie przechodzą ich stada, nie wyrośnie ziele, jak mówiło się o Atylli. To właśnie turyści są dzisiejszymi barbarzyńcami. Jest w tym głęboka ironia, bo przecież podoba nam się jeździć i widzieć inne miejsca. Ale turystyka masowa zazwyczaj nie służy temu, żeby widzieć; służy raczej do fotografowania innych miejsc. Tak samo niszcząca jest turystyka bogatych. Jednym z najpiękniejszych miejsc Europy jest Szmaragdowe Wybrzeże na Sardynii, gdzie Berlusconi i jego współpracownicy pobudowali wille. Zniszczyli wszystko, co można było zniszczyć. Poprzedni prezydent Sardynii ustalił prawo, według którego nie można było budować bliżej niż 2 kilometry od morza; poprzednio był to 1 kilometr. Destrukcja pejzażu wybrzeża morskiego we Włoszech jest rzeczą powszechną i postępuje szybko. W praktyce buduje się na plażach. Na Sardynii zatwierdzono to właśnie prawo o ochronie środowiska. Ale Soru, poprzedni prezydent Sardynii, nie został wybrany w nowych wyborach. Nowy prezydent, który jest człowiekiem Berlusconiego, znowu zmienił prawo. I była to pierwsza rzecz, jaką wprowadził. Znów można budować na brzegu morza. Wszystko to w imię turystyki, oczywiście. Ponieważ miejsca te stają się coraz bogatsze, nawet osoby z lewicy głosują na Berlusconiego, bo mogą, na przykład, zbudować mały hotel. I także niszczą środowisko. A więc mówię: śmierć Chatwinom, niech żyje Kapuściński. Reportaż i podróż. Szacunek dla Innych. Kapuściński na nowo podniósł te rzeczy do rangi ogólnej, uczynił z nich sprawę generalną. Ale nie tylko poszu- 205 DZIEŃ Z GOFFREDEM FOFIM kiwanie jest problemem, także wyjaśnianie. Wyjaśnianie jest również w jakiś sposób pomocą w zrozumieniu epoki, w której żyjemy. Śledztwo i reportaż mają rezultat natychmiastowy – polityczny i kulturalny, jeśli są uczynione w taki sposób, że służą do zrozumienia innych, jeśli są pomocne w ułożeniu współżycia z innymi. Jestem przekonany i wydaje mi się to oczywiste, że w ideach Kapuścińskiego kryje się bardzo mocny komponent chrześcijański, religijny. Jest to bardziej widoczne w ostatnich tekstach, mniej w tych z przeszłości. Jest to zaakcentowane w ostatnim dziele Kapuścińskiego, w zdawaniu sobie sprawy z konieczności wzięcia pod uwagę tego, co wydawałoby się najbardziej odległe: szacunku dla ludzkiego życia. Odnalezienie wartości fundamentalnych jest konieczne w dzisiejszych czasach. Nie wystarcza świadomość, potrzebna jest moralność i baza etyczna. Myślę, że kryzys współczesnego dziennikarstwa pochodzi z braku brania pod uwagę moralności, znaczenia moralności i znaczenia etyki w tym zawodzie. Kapuściński mawiał, że cynicy nie mogą być dziennikarzami. Dzisiaj dziennikarstwo jest robione w większości przez cyników, albo przez głupich, którzy służą cynikom. Dziennikarz musi być przede wszystkim moralny i inteligentny, to są wartości, które służą mu najbardziej. I oczywiście, ciekawy. Jeśli nie jest ciekawy, nie zaistnieje. W kryzysie dzisiejszego dziennikarstwa jest też kryzys fotografii. Kryzys dziennikarstwa prowokuje kryzys fotografii, sztuki fotografii. Fotografia i kino były wielką sztuką przeszłego wieku. Służyły, żeby rozumieć świat. Jeśli myślimy na przykład o wojnie w Wietnamie, pamiętamy fotografię małej, nagiej dziewczynki, która biegnie, wołając o pomoc. Jeśli myślimy o Oświęcimiu pamiętamy fotografie dzieci wywożonych z warszawskiego getta. Fotografia jest znacząca w historii XX wieku. Dzisiaj dziennikarstwo fotograficzne, ciekawość dokumentowania rzeczywistości już nie istnieje, ponieważ jesteśmy zdominowani obrazem telewizyjnym. Telewizja daje efekt natychmiastowości, ale mało pozostawia w pamięci. Tworzy bezustannie powierzchowne opinie o wszystkim. Nawet o rzeczach, które dzieją się na świecie. Ponieważ w naszej percepcji pierwsza wiadomość kształtuje pozostałe. Dzisiaj, na przykład, fotografia wojenna już nie istnieje, ponieważ władze wojskowe wybierają dziennikarzy, których wysyłają na front. W wojnie o Zatokę Perską żaden samodzielny dziennikarz nie mógł pracować dla siebie lub dla jakiegoś czasopisma. Już nie można przybyć na miejsce wojny, jeśli nie jest się dziennikarzem lub fotografem wygodnym dla władz wojskowych. Fotografia w reportażu jest dzisiaj rzeczą bardzo rzadką. Czasopisma nie traktują jej jako formy reportażu. Stała 206 DZIEŃ Z GOFFREDEM FOFIM się przedmiotem w galerii sztuki albo w muzeum. Fotografuje się przedmioty, światła, trupy, można znaleźć wszystko, ale nie ma w tej fotografii rzeczywistości. I wszystko to, jak zwykle i na szczęście, prowokuje powstanie grup oporu, które poszukują. Kino amerykańskie, na przykład, jest dzisiaj okropne. To jest kino robotów dla publiczności robotów. Zespoły filmowe płacą na reklamę filmu tyle samo, co na realizację filmu, połowę budżetu. Na reklamę filmów o superbohaterach, ale także na reklamę filmów Spielberga. Jak można z tego wybrnąć? To bardzo ciekawe zjawisko. Niektórym wielkim reżyserom udaje się zostać producentami własnych filmów, udaje im się zdobyć na nie pieniądze. Wielcy reżyserzy jeżdżą po świecie, dostają trochę pieniędzy z telewizji japońskiej, trochę z telewizji francuskiej, włoskiej, 5 euro stąd, 5 stamtąd i jakoś w końcu udaje im się zrobić film. Nie mogą być po prostu wielkimi artystami, muszą być przedsiębiorcami samych siebie. Klasycznym przykładem jest Polański. Jego ostatni film, „Autor widmo”, jest arcydziełem. („The Ghost Writer”, 2010). To jest film policyjny, film suspence, jak filmy Hitchcocka, ale jest również nadzwyczajnym filmem politycznym, który wyjaśnia, jak się robi politykę międzynarodową. I także ekstremalnie antyamerykańskim. A Polański ma swoje powody, żeby być antyamerykańskim. To wielki film. Ale Polański, sądzę, robił go okłamując nawet tych panów, którzy dali mu pieniądze na film. Na pozór jest to film policyjny, oparty na powieści kiepskiego pisarza, bardzo kiepskiego, ale w rzeczywistości jest to film polityczny. Jak to się mówi, jest zatrutym cukierkiem. Gdyby autor nie był tak inteligentny i był cynikiem, nie zrobiłby tak wielkiego filmu. To, co mówiłem, dotyczy produkcji filmowej. Ale dotyczy to również dziennikarzy, którzy czynią wielkie śledztwa, opierając się na jednej władzy i przeciw innej władzy. I którzy w jakiś sposób okłamują władzę, która daje im oparcie, ponieważ zajmują się sprawami, które znaczą więcej. Trudno być wielkim artystą w środkach komunikacji masowej. Wielcy artyści są dzisiaj małymi wysepkami. Wielu z nich pracuje dzisiaj na marginesach, w ograniczonych środowiskach, ponieważ można zrobić dzieło filmowe za małe pieniądze, środkami technicznymi, które obecnie mamy do dyspozycji i które niewiele kosztują. I zdarza się, że robią filmy nadzwyczajne. Lecz te filmy mają bardzo ograniczony odbiór. To jest sposób, żeby uciec od wielkiego rynku. Jedno z haseł maja ‘68 roku we Francji brzmiało: Biegnij chłopcze, bo jeśli nie, pochwyci cię stary świat. Wtedy była to obsesyjna obawa, żeby nie być wchłoniętym w system. Trzeba było być zawsze ponad, zawsze wyprzedzać. Sztuka dzisiejsza też tak czyni, próbuje wyprzedzać. Jest taki piękny fragment 207 DZIEŃ Z GOFFREDEM FOFIM w Ewangeliach. Jezus wędruje na osiołku, do Jerozolimy, z tłumem, który go otacza. Przechodzą przez miasteczko. Jeden z mieszkańcow miasteczka, Zachariasz, chce być pierwszym, który go ujrzy. Biegnie naprzeciw i wspina się na najwyższe drzewo. Jezus to było to, co nowe. Nowe może być negatywne i okrutne, ale może być też prawdziwie nowe i wybawiające. Zadaniem artysty jest widzieć je jako pierwszy, rozumieć jako pierwszy. To jest zadanie wszystkich poważnych intelektualistów, filozofów, socjologów itd. Myślę, że należy starać się spełniać to zadanie z wielką uwagą, bez czynienia zeń idola. To znaczy trzeba także określić nowe, słuszne sposoby, może niekiedy także stare, ale żeby zrozumieć lepiej teraz i opowiedzieć prawdziwie czasy obecne. W chwili, kiedy dziennikarstwo jest w kryzysie, kontrolowane przez reklamy i władze, trzeba znaleźć nowe sposoby robienia dziennikarstwa. I zrodziły się nowe sposoby, nowe rodzaje, na przykład docfiction, fikcja oparta na dokumentach, która pochodzi od dokumentu; po części jest realizmem i po części dokumentacją rzeczywistości. Jest dokumentem fabularyzowanym. Inny sposób, bardzo obecny w dzisiejszej włoskiej literaturze młodych, młodszych; to jest to, co we Francji nazwano autofiction. Opowiedzieć o sobie jak o kawałku rzeczywistości. Zrobić przedmiot z siebie, uprzedmiotowić siebie. W powieści-reportażu „Gomorra” protagonistą jest autor. Autor opowiada swoją relację z rzeczywistością, swoje powiązania z rzeczywistością. Nie jest to także rzecz nowa. Są wielcy pisarze, którzy tworzyli w ten sposób literaturę. Są także wielcy antropologowie, którzy tak piszą. Na przykład Michel Leiris, jeden z wielkich antropologów zeszłego wieku, wielki pisarz surrealista, założyciel Muzeum Człowieka w Paryżu, współpracownik kinematografii, wielka osobowość. Jego podstawowe dzieło nosi tytuł „L’Afrique fantôme” („Widmowa Afryka”). To jest najdoskonalszy esej o Afryce. Kapuściński znał ten esej bardzo dobrze, rozmawialiśmy o tym. Lewis mówi o sobie, nie mówiąc wprost o Afryce, mówi o efektach jej działania na siebie samego. To jest antropologia samego siebie w rzeczywistości afrykańskiej. Książka jest jednym z dzieł w historii antropologii i także jedną z tych wielkich książek, które służą, żeby zrozumieć lepiej drugiego. To jest jakby chwyt bilardowy, gdzie gra się z kąta, żeby trafić w środek. Dróg może być wiele, przede wszystkim jeśli weźmiemy pod uwagę transformację świata, o której mówiliśmy przedtem. W zeszłym wieku mieliśmy dwa punkty odniesienia, dwa punkty podstawowe w tym, co dobre i w tym, co złe. Kultura XIX wieku była zdominowana przez Karola Marksa i Zygmunta Freuda. Freud był bardziej ostry 208 DZIEŃ Z GOFFREDEM FOFIM w niektórych sprawach, Marks był nadzwyczajny w rozumieniu, że ekonomia jest zasadą historii. Dużo mniej inteligentny, żeby zrozumieć, jak należałoby robić rewolucję. Obaj myśleli o możliwości uzdrowienia człowieka i społeczeństwa. Dla Freuda uzdrowieniem była bardziej świadomość, dla Marksa uzdrowieniem było działanie, ingerencja w życie społeczne, rewolucja. Historia pokazała to wszystko z perspektywy. Dzisiaj bardzo trudno uwierzyć w uzdrowienie społeczeństwa i w uzdrowienie człowieka. Znów mamy dwa punkty odniesienia w teorii światowej: Jung i Darwin. Nie stawiali sobie za cel uzdrowienia ludzkości. Jung ma background bardziej duchowy, bardziej podziemny. Freud mówi o społeczeństwie burżuazyjnym, Jung mówi o archetypach, co jest dużo bardziej głębokie. Darwin mówi właściwie o walce o życie, o pochodzeniu gatunków. Obaj są osobowościami bardzo znacznymi w kulturze współczesnej. Nawet jeśli o nich nie mówimy, nie myślimy. Wyrośliśmy – i Kapuściński razem z nami – w tym kontekście. Myśląc o możliwości uzdrowienia, myśląc o znalezieniu harmonii. Jestem dużo bardziej pesymistą, jeśli chodzi o przyszłość ludzkości, niż Kapuściński. Bo i z Kapuścińskim rozmawialiśmy o tych problemach. Jeśli chodzi o formy reportażu, to sądzę, że można by mówić godzinami, bo historia reportażu XIX-wiecznego jest ogromna. Są Amerykanie, począwszy od dziennikarstwa lat 10-tych i 20-tych, bez których nie byłoby Hemingwaya, na przykład. Nie byłoby wielkiej powieści lat 30-tych, lat wielkiego kryzysu: Steinbecka i innych. Nie byłoby kina społecznego. Na początku było dziennikarstwo, które próbowało opowiedzieć jak funkcjonuje społeczeństwo. Potem, w latach 50-tych, to się zmienia. Nazwiskiem najbardziej znaczącym, które zapewne znacie, ponieważ jego reportaże są modelem wielkiej literatury – jest Truman Capote. Pisał autofiction, ponieważ jest on zawsze protagonistą swoich śledztw. „Z zimną krwią” jest niewątpliwie jednym z dzieł literatury i dziennikarstwa, na granicy pomiędzy literaturą i dziennikarstwem. Dziełem, które według mnie powinien przeczytać każdy kandydat na dziennikarza. Jest jedną z książek, z którymi należy się skonfrontować. Modeli jest bardzo wiele. Mnie, który jestem wielkim wielbicielem Kapuścińskiego, uderzyła bardzo niedawna książka pod tytułem „Gottland”, napisana przez dziennikarza, który nazywa się Mariusz Szczygieł. Radzę wam przeczytać, bo to jest droga zupełnie różna od drogi Kapuścińskiego. W tej książce Polak, poprzez niektóre osoby kultury masowej, chce opowiedzieć Czechów, naród bliski i nieprawdopodobnie odmienny. Gott jest śpiewakiem, bożyszczem dla Czechów. Czesi mówią, że jest w po- 209 DZIEŃ Z GOFFREDEM FOFIM łowie Elvisem Presleyem, w połowie Pavarottim. Nie wiem, czy jest prawdą ta fuzja dwóch popularnych mitów. Niezwykłym rozdziałem jest opis rodziny Bata, właścicieli światowego imperium obuwia, którzy poprzez nazizm, komunizm, Amerykę, mają tę zdolność przedsiębiorców kapitalistycznych, żeby dać sobie radę z każdą transformacją polityczną, walcząc z polityką. Ale problemem jest nie tylko opowiedzenie tych rzeczy mało opowiedzianych, ale także to, żeby przywrócić do życia sposób robienia reportażu, który zanikł w literaturze. Książka jest dedykowana Egonowi Erwinowi Kischowi. Nie wiem, czy znacie to nazwisko. Żyd z Pragi, autor reportaży, jeszcze jeden, który miał życie bardzo uciążliwe, zmarł po wojnie w Australii. Jego książki są dzisiaj nie do znalezienia. Był mitycznym dziennikarzem Republiki Weimaru w latach 20-tych w kręgu awangardy. Mówiło się o nim, że wymyślił dziennikarstwo kubistyczne. Dziennikarstwo, które w piśmie brało wzór ze sztuki malarskiej kubizmu – dekompozycję, sztukę montażu, bliską wielkim doświadczeniom tych lat, na przykład konstruktywizmu w Rosji. Ogólnie mówiąc był człowiekiem tamtej epoki i tamtej kultury. Ten rodzaj dziennikarstwa trwał tylko w tych latach. Potem zaginął, przeminął wraz z nazizmem, z wielką siecią dziennikarstwa masowego, z modelem dziennikarstwa amerykańskiego, ponieważ wymaga wielkiej pracy. I to jest problem dziennikarstwa dzisiejszego. Żeby zrobić śledztwo, trzeba mieć czas, trzeba mieć pieniądze, trzeba udać się do miejsc, żeby widzieć. I trzeba mieć czas, żeby opracować zebrany materiał i napisać. Są sposoby opowiadania świata i doświadczeń, które były i są bardzo ważne, jeśli je zobaczymy na nowo w świetle nowej epoki. Naszym zadaniem jest uczyć się od klasyków, ale iść dalej. Rozmyślać o tych czasach, bo choć wydają się bliskie, są bardzo różne od czasów Kapuścińskiego. Bo wasze doświadczenie jest inne niż moje lub Ewy, od doświadczenia naszego pokolenia. Myślę, że waszym zadaniem będzie opracowanie takich form dziennikarstwa, form artystycznych, które będą adekwatne obecnym czasom i obecnym potrzebom. Świat zmienia się ciągle. Konfrontować się z klasykami to znaczy kraść. Kraść to, co jeszcze może służyć. W życiu trzeba mieć więcej niż jednego mistrza. Trzeba mieć wielu mistrzów. Nie można imitować Kapuścińskiego. Trzeba stać się nowym Kapuścińskim. 15. CZĘŚĆ TRZECIA. PYTANIA I ODPOWIEDZI Pytanie: Chciałabym wiedzieć, skąd się wzięły twoje zainteresowania polską kulturą i literaturą. 210 DZIEŃ Z GOFFREDEM FOFIM Fofi: Zaczęły się, kiedy moje miasto, małe miasto w środkowych Włoszech zostało uwolnione od okupacji niemieckiej przez Polaków i Anglików. Jeden z Polaków pozostał, nie wrócił do Polski, ożenił się z kobietą z mojego miasta i otworzył piekarnię. Jego współpracownikiem był mój przyjaciel. W czasach mojego dorastania zamykaliśmy się często w zimowe noce w tej małej piekarni i rozmawialiśmy, i z przyjacielem, i z Polakiem. Jego opowieści stały się początkiem. Urodziłem się w 1937 roku, po wojnie miałem 8 lat. Po wojnie moi rodzice chodzili co wieczór do kina. Nie byli bogaci, ale kino było ważne. Zainteresowanie kinem zmieniło się potem na zainteresowanie książkami. Mój ojciec był socjalistą i w pomieszczeniu związku socjalistów były książki o latach wojny, wiele książek z tematyki społecznej i te, które opisywały wojnę. Czytałem wszystko, co mi wpadło w ręce. Przeczytałem dwutomową książkę pod tytułem „Warszawski mur”. To była jedna z pierwszych książek, jakie przeczytałem. Autorem jej, odkryłem to potem, był jeden z wielkich dziennikarzy amerykańskich John Hersey, pierwszy dziennikarz amerykański, który napisał reportaż o Hiroszimie. Śledził on wojnę w Polsce i wymyślił powieść, powieść docfiction ze zmyślonymi również dokumentami. Wydaje się, że jest to powieść udokumentowana, ale dokumenty są zmyślone. To jest książka o warszawskim getcie. Wyobraził sobie, że odnaleziono skrzynkę ukrytą w ziemi, a w niej dokumenty, zapisy i pamiętniki grupy, która zorganizowała powstanie w getcie. Stąd się wzięła moja ciekawość. Także we Włoszech była wojna. Widziałem w moim miasteczku czterdziestu zakładników rozstrzelanych przez Niemców. Wszystkie rzeczy, które dotyczyły wojny budziły lęk, ale i ciekawość. Moją pierwszą miłością było kino. Urodziłem się w rodzinie chłopów, którzy stali się potem po części rzemieślnikami, po części analfabetami. W moim pokoleniu kultura popularna przychodziła najpierw poprzez kino, potem przez literaturę. W ’47 albo ’48 roku partia socjalistyczna w Gubbio pokazała polski film o tytule „Ostatni etap” Wandy Jakubowskiej. Ten film także uderzył mnie mocno. A kiedy miałem dwadzieścia lat i zamieszkałem w Turynie, poznałem w środowisku byłych partyzantów ruchu oporu jednego z dowódców. Nazywał się Agosti. Opiekował się mną w tamtych czasach. Był synem tłumaczki, Krystyny Garosci, która wtenczas była chyba jedyną tłumaczką z języka polskiego. Przeczytałem niektóre książki, które przetłumaczyła. Spośród nich pamiętam dość dobrze „Chłopów” Reymonta i wielką powieść historyczną Sienkiewicza, tytułu nie pamiętam (podpowiadamy: trylogia, „Potop”, „Ogniem i mieczem” – tak, tak, był ogień 211 DZIEŃ Z GOFFREDEM FOFIM w tytule). Potem przyszło kino. Wajda, Munk i Polański. W Turynie wydawaliśmy małe czasopismo filmowe i jeździłem na festiwale do Wenecji i do Pesaro, gdzie pokazywane były filmy bardziej awangardowe. Czasopismo było wymyślone, żebym mógł mieć bilety, żeby móc uczestniczyć w festiwalach. Jeździliśmy z namiotem, mieszkaliśmy na kempingu. Przyjeżdżało w tym okresie dużo młodych, także Polaków, Czechów, pierwsi Amerykanie z Ameryki Łacińskiej. Niektórzy z nich stali się potem dziennikarzami i reżyserami. Konfrontowaliśmy się z nimi, dyskutowaliśmy. Niektóre filmy były niezwykłe, polskie, które zapewne znacie i czeskie. Czesi mieli wtedy chwile niezwykłe. Evald Schorm, Jan Němec, Karel Kachyňa, Věra Chytilová. Nowa fala czeska była bardzo żywotna. Byli Węgrzy, ci po '56 roku, z czasów Kadara. Pomiędzy młodzieżą dyskutuje się – od kina do spraw społecznych, od kina do literatury przejście jest natychmiastowe. Poprzez film czeski odkryłem Hrabala, którego po paru latach poznałem. Odkrywałem pisarzy polskich. Z jednym z nich trochę się zaprzyjaźniłem, z Kazimierzem Brandysem. Podobała mi się bardzo jego powieść, którą po włosku nazywa się „Rondo” (tytuł polski „Jak być kochaną”). To historia pewnego młodzieńca zakochanego w bardzo pięknej aktorce. I kiedy wykryje, że aktorka jest nazistką – jesteśmy w czasach okupacji – wymyśla grupę partyzantów, która staje się potem rzeczywista. Znacie! Potem wybuchło we Włoszech zainteresowanie Gombrowiczem. Pokochało go wielu, czytaliśmy go w pierwszych latach sześćdziesiątych jako pisarza anarchistę. W tych czasach redagowałem z przyjaciółmi „Zeszyty Piacency”, pismo bardzo lewicowe, intelektualne, ale lewicowe. To było przed ’68 rokiem. I byłem entuzjastą Gombrowicza. Był, powiedzmy, jednym z naszych punktów odniesienia. Jedna rzecz rodzi następną. Później, w latach osiemdziesiątych wydawałem czasopismo „Linea d’ombra” („Smuga cienia”), był więc także Conrad. Publikowaliśmy nowych pisarzy z różnych części świata, mało znanych we Włoszech. Byli także pisarze polscy. Jednego pamiętam dobrze, bo mnie bardzo interesował już wcześniej. To był Marek Hłasko. Jego zbiór „Ósmy dzień tygodnia” był, jak by to powiedzieć, w wielkiej syntonii z naszymi młodzieńczymi niepokojami tamtych czasów, wydawał nam się bliski. Kiedy mieszkałem w Neapolu prawie piętnaście lat – i to jest ważny element w moim życiorysie – zaprzyjaźniłem się z Gustawem Herlingiem-Grudzińskim. Jedno z najpiękniejszych wspomnień, jakie mam o Kapuścińskim jest następujące: kiedy zaprosiliśmy go po raz pierwszy do Neapolu, powiedział, że przyjedzie pod warunkiem, że poznam go z Gustawem Herlingiem. 212 DZIEŃ Z GOFFREDEM FOFIM Były to lata, kiedy w Polsce było wielkie zamieszanie polityczne. I kiedy przyprowadziłem Kapuścińskiego do Herlinga, zaczęli natychmiast rozmawiać w kącie po polsku, choć przedtem się nie znali. Po krótkiej chwili i żona Herlinga i ja byliśmy całkowicie odizolowani. Ona rozumiała polski, ja nie. Poszliśmy do kuchni robić herbatę. Dyskusja toczyła się tylko pomiędzy nimi i była coraz bardziej zażarta. Widziało się tylko pasję i zaciekłość, z którą pytał Herling. Zostawiłem ich samych. Oczywiście, są w świecie kultury włoskiej osoby, które zajmują się poważnie Polską. Jest teraz olbrzymi rocznik o tytule „IP Italia Polonia” robiony przez naukowców, którzy zajmują się sprawami polskimi i włoskimi. Publikują nie tylko artykuły naukowe, eseje etc., publikują na końcu każdego numeru także teksty literackie. Wyszły już dwa numery i teraz wychodzi numer trzeci. Zamieszcza się wielką ilość informacji o polskiej kulturze. Są więc mocne związki pomiędzy kulturą włoską, oczywiście mniejszością kultury włoskiej, i Polską. Wyszła niedawno powieść Heleny Janeczek pt. „Jaskółki z Monte Cassino”, młodej Polki, która pisze po włosku i żyje we Włoszech. Nie jest to powieść o bitwie o Monte Cassino. Jest to powieść o turystach, którzy przyjeżdżają odwiedzać groby Marokańczyków, Polaków, Niemców, Anglików. Cmentarz Monte Cassino jest jednym z największych cmentarzy wojennych. Nad lokalem, w którym mieszkał Herling znajduje się konsulat niemiecki. Jednego dnia, kiedy przyszedłem do niego na kolację, był bardzo rozbawiony. Przedstawił mi człowieka, który był nowym niemieckim konsulem. Potem powiedział mi, że kiedy ten nowy konsul przyjechał do Neapolu, przyszedł przedstawić się, bo się dowiedział, że na piętrze niżej mieszka polski pisarz. I zaledwie się poznali konsul powiedział: Zanim zaczniemy rozmowę, muszę wyznać, że biłem się pod Monte Cassino. Herling był zraniony pod Monte Cassino. Objąłem go i powiedziałem będziemy mieli wiele rzeczy do powiedzenia, mówił mi Herling. Był zadowolony, jakby spotkał współtowarzysza. Ja wierzę bardzo w Europę i sądzę, że bardzo trudno będzie ją skonstruować. Może powinienem wspomnieć, mówiąc o sobie, że moi rodzice w ‘57 roku wyemigrowali do Francji jako robotnicy, ponieważ byli biedni. Cud ekonomiczny jeszcze wtedy nie nadszedł. Żyłem zawsze trochę we Francji, trochę we Włoszech. Znajomość dwu języków jest bardzo użyteczna, pozwala konfrontować. Włochy są krajem bardzo prowincjonalnym, to jest prawda. Teraz, przedtem tak nie było. Nawet jeśli wszyscy podróżują i wszędzie, nic te podróże nie wnoszą. Społeczeństwo włoskie jest mało zainteresowane zagra- 213 DZIEŃ Z GOFFREDEM FOFIM nicą i tym, co dzieje się poza granicami. Czasopisma toczą walkę o to, żeby dotarły informacje o tym, co dzieje się na świecie. Sądzę, że sercem Europy jest dotąd Europa Środkowa, Mitteleuropa. I patrzę ze zgrozą na bardzo silną tendencję Europy Centralnej, żeby uwolnić się od Południa. Z punktu widzenia ekonomicznego centrum Europy są Niemcy. Triumf Legi we Włoszech (Lega to jest grupa ziomkowska Lombardów i Wenetów), która grozi ciągle podziałem i odcięciem się od Włoch. Sądzę, że może być to niebezpieczeństwem realnym, ponieważ Lombardia i region Wenecji są najbogatszymi we Włoszech i w Europie. Niemcy, Szwajcaria, Austria i północne Włochy, także Belgia, może Holandia to obszary silne ekonomicznie. A myślę, że z punktu widzenia nie tylko moralnego i kulturalnego, lecz przede wszystkim politycznego należy myśleć o Europie większej. Włochy są krajem wielkiej kultury, kulturalnie są bardzo żywotne. Należy tworzyć związki, połączenia i wymianę pomiędzy lepszą kulturą włoską bieżących lat i kulturą europejską. To dosyć. Marek Miller: W jego wypowiedziach była gruntowna krytyka sytuacji kultury na Zachodzie. Czy mógłby powiedzieć jak ewoluował, jak dojrzewał? Jaka była jego baza, jako intelektualisty? W jakim miejscu jest dzisiaj? Co mógłby nam właśnie powiedzieć jako człowiek doświadczony, który praktykował? Jaki jest jego światopogląd, jeśli by mógł go nam określić? Co mógłby nam powiedzieć jaka byłaby nadzieja, bo to była bardzo mocna krytyka, która dowodzi, że dociera do wielu spraw liberalnego świata Zachodu, jego części lewicującej. Fofi: To nie jest łatwe. Od czego zacznę... Magdalena: Rozmawialiśmy o tym właśnie na przerwie. Goffredo mówił, że tak wiele można powiedzieć na ten temat. I ja wtrąciłam, że pamiętałam to, co mówił Kapuściński. Kapuściński wspomniał o czasach, kiedy był dziennikarzem agencji PAP i powiedział: ja byłem zawsze niewolnikiem. To była praca niewolnicza. Musiałem jechać tam, gdzie coś się działo, byłem podporządkowany potrzebom agencji. I stąd się narodziła u Kapuścińskiego potrzeba reportażu, a później literatury. I wspomniał o tym, że właśnie w dzisiejszych czasach bardzo wielu młodych dziennikarzy zaczyna swój zawód od funkcji tak zwanego media workera, czyli po prostu robotnika medialnego. Mają dostarczać informacje, które wypełniają szpalty gazet pomiędzy reklamami, które tak naprawdę sprawiają, że dziennik w ogóle wychodzi. Wiemy przecież, jak jest składana gazeta. Dziennik pojawia się najpierw u dziennikarzy redaktorów już z blokami reklam i później się ustala, w jakim rozmiarze 214 DZIEŃ Z GOFFREDEM FOFIM ma się pojawić tekst. Oczywiście taka praca młodych ludzi w redakcjach, gdzie zdobywa się pierwsze szlify dziennikarskie jest potrzebna. Jest potrzebna każdemu z dziennikarzy, bo gdzie lepiej niż tam można się nauczyć szybkiego podawania informacji i przetwarzania jej w teksty, a także jakiejś dyscypliny, o której mówił pan Ryszard. Jeżeli miał sto słów do opracowania informacji na temat rewolucji, na przykład. Ale trzeba pamiętać o celu, który sobie na początku tej drogi obierzemy i akceptować pewien etap. Jakiś środek do tego, do czego, myślę, że tu, w Siennicy, przede wszystkim chcecie dążyć. Ewa: Porównuję dziennikarstwo z dziedziną dużo trudniejszą, jaką jest teatr. Trudniejszą, bo to nie tylko jeden człowiek, ale więcej osób: ci, co pracują i ci, co przychodzą świadczyć. Ale to, co powiedział Goffredo, to jest również edukacja teatralna. Nie ma innej drogi, to znaczy: musisz znać klasykę, żeby się odnaleźć w swoich czasach. Nie ma innej możliwości. René: Trzeba wiedzieć, co zostało przed nami zrobione i napisane. Ewa: Tak. Musisz wiedzieć, co zostało stworzone przed tobą. I stamtąd wciąż możesz czerpać, możesz znów powracać... René: Ale jeszcze, skoro Magda powiedziała o celu, to ja pamiętam takie słowa ojca. Ojciec mówił, że nawet w tym momencie, kiedy człowiek wychodzi na szersze wody i zaczyna odnosić jakieś sukcesy i że nawet jeśli ma się poczucie sukcesu, czegoś się dokonało, to żeby nie zapominać o tym, co było celem na początku. Żeby nie zatracić tego odniesienia, co było celem na początku. I żeby pamiętać zawsze, dlaczego się pisze, po co się pisze. Fofi: Ja mam trzy recepty bardzo proste i bardzo łatwe. Trzy sentencje. Pierwsza: niewinni jak gołębie i sprytni jak węże – Ewangelia, tak radzi Jezus swoim uczniom. To jest najbardziej inteligentne, to jest bardzo ważne. Druga sentencja, wybaczcie, pochodzi z książeczki Mao Tse Tunga: liczyć na własne siły. Trzecia sentencja: pracować w grupie, postępować, iść naprzód w małych grupach. Indywidualizm jest wielkim oszustwem. Oszukają cię, jeśli walczysz sam. Jedno przysłowie sycylijskie mówi: kto gra sam, nigdy nie przegra. Myślę, że jest to całkiem fałszywe. Kto gra sam, przegrywa zawsze. Skończy zawsze w paszczy wilka albo lwa. Grupa jest podstawą także we wzajemnym kontrolowaniu się, kontrolowaniu moralnym, nie tylko w inspiracji. Jeśli chodzi o moje poglądy moralne, moje początki sięgają doświadczeń w grupach włoskich nie-przemocy, bez udziału przemocy. Ghandi. I Ghandi mówił, że nie-przemoc czynią trzy rzeczy: nie czynić zła, starać się nie wyrządzać zła, jak to tylko jest możliwe, innym stworzeniom, nie tylko ludziom, innym żyjącym stworze- 215 DZIEŃ Z GOFFREDEM FOFIM niom. Nie kłamać. Fałszerstwo jest jedną z chorób śmiertelnych ludzkości. Jeśli zrozumiesz, że polityk kłamie, musisz się od niego odwrócić. Trzecia rzecz: nie współpracować ze złem, mówił Ghandi. W terminologii politycznej znaczy to nieposłuszeństwo obywatelskie. Nie akceptuję prawa, które jest niesłuszne, ale ponoszę tego konsekwencje. Jak to sformułować? Prawo jest konieczne, ale jeśli to prawo jest niesłuszne, a ja nie potwierdzam tego prawa i nie respektuję, więc idę do więzienia, ponoszę karę. Moja walka musi być indywidualna i kolektywna, w przypadku Ghandiego stała się narodowa. Wiele takich doświadczeń zdarzyło się we wschodniej Europie w ostatnich latach: w Polsce, w Czechosłowacji, na Węgrzech. Wiele jest doświadczeń tego typu. Trzeba zaakceptować, że jest się mniejszością aktywną, mniejszością etyczną. Sądzę, że nie jest żadną zasługą to, że ktoś się urodził Żydem, katolikiem, muzułmaninem, mężczyzną, kobietą czy homoseksualistą, że się urodził biały lub czarny, czerwony, zielony, źółty... To nie jest żadna zasługa. Trzeba postępować tak, żeby wszystkie mniejszości miały te same prawa. Ale myślę, że glebą historii, solą historii są mniejszości etyczne. To znaczy ci, którzy razem współdziałają, żeby czynić rzeczy słuszne, żeby nie tylko krytykować władzę i przemoc, ale także tworzyć coś nowego. Bez żadnej pogardy dla większości, dla głupców, o których mówiliśmy dzisiaj rano. Lecz nie akceptując tej nieprawej demokracji, która jest dyktaturą manipulowanych większości. Punktem wyjścia jest zawsze bunt indywidualny przeciw czemuś, co wydaje się nieprawe, co znieważa, co skandalizuje, co gniewa, czego nie akceptujemy. Ghandi mawiał, że nie należy godzić się z tym, że wielkie ryby jedzą małe, że należy uczynić wszystko co można, żeby zmienić relacje pomiędzy człowiekiem i człowiekiem, pomiędzy człowiekiem i zwierzęciem. Trzeba dać nasz udział w stworzeniu świata, jeśli tak mogę powiedzieć. Anna Maria Ortese, wielka włoska pisarka mówiła świat stworzony jest chory, Bóg pomylił się, kiedy tworzył świat. Ale wróćmy do naszej rozmowy. Mówiliśmy dzisiaj rano o Albercie Camusie, który w książce „Człowiek zbuntowany” używa tego sformułowania: ja buntuję się – więc jesteśmy. To nie znaczy: buntuję się przeciw innym, ale po to, by brać udział w uwolnieniu wszystkich. To jest dzisiaj prawdziwy problem dla tego, kto ma ten zawód, dla nas. I jeśli mamy mocne kryteria moralne, mamy zespół, do którego można się odwołać, przyjaciół, z którymi można pracować, wymieniać idee, doświadczenia i refleksje, to ważną rzeczą jest nauczyć się – i to jest bardzo intuicyjne, nie jest napisane w książkach – nauczyć się, gdzie należy się zatrzymać. Bo 216 DZIEŃ Z GOFFREDEM FOFIM poza pewną granicą może być służalczość. Być może sukces, ale jest też służalczość. Wszyscy prawem natury sprzedajemy komuś naszą siłę i pracę, chyba że urodzimy się książętami. Ja to robię codziennie: piszę do dzienników, które oczywiście nie są moje i to, co zarabiam, wydaję na moje czasopismo. Sprzedaję moje kompetencje zawodowe. W naszym społeczeństwie ważne jest, żeby wiedzieć, kiedy posługują się tobą więcej, niż to jest dozwolone. I w tym jest „spryt węża”, o którym mówi Jezus. To jest rzeczą podstawową. Modelem jest Polański, który zrobił jeden z najbardziej radykalnych filmów o problemach politycznych naszych czasów, robiąc wszystko, żeby wydawało się, że jest to film policyjny, film szpiegowski. W naszej pracy codziennej są rzeczy, które słusznie jest zaakceptować i są te, których akceptować nie można, jeśli ci każą mówić kłamstwa. To mogą być wielkie kłamstwa, ale też małe kłamstwa. Na przykład oświadczać, że ten krytyk, albo ten aktor jest dobry, ponieważ wiemy, że jest protegowany – nie jest grzechem lekkim, powiedzmy. Lub oświadczać, że film jest dziełem, podczas gdy jest świństwem. Ważna jest ta zręczność, ale ona kształtuje się w praktyce, weryfikuje się w praktyce. Moja kariera dziennikarska wzięła się stąd, że jestem bardzo niespokojny i neurotyczny. Próbowałem więc uczynić mój niepokój i neurozę owocnymi, produktywnymi. Osoby, które nie są neurotyczne wydają mi się bardzo nudne. Bez jakiegoś stopnia neurozy nie da się zrealizować nic dobrego. René: To pocieszające. Fofi: No i jestem bardzo ciekawy, dlatego wiele razy przemieszczałem się po Włoszech. W wieku 18 lat pojechałem na południe, do Palermo, które było wówczas trzecim światem. Potem do Rzymu. Potem do Turynu, gdzie zajmowałem się robotnikami i emigrantami włoskimi, emigrantami z południa, którzy przyjeżdżali na północ. Przez pewien okres kierowałem nawet domem wychowawczym dla młodych przestępców. Pracowałem w Neapolu w dzielnicach robotniczych, zajmowałem się dziećmi. W ’68 roku kierowałem małym wydawnictwem pornograficznym, bo to był sposób, żeby zarobić pieniądze na sfinansowanie czasopisma, które wtedy wydawaliśmy. Miałem wiele zawodów, powiedzmy. Napisałem także dwa scenariusze filmowe: jeden jest śledztwem w sprawie Pasoliniego, drugi scenariusz policyjno-polityczny napisałem razem z Marco Bellocchio. Robiłem wiele rzeczy. Ale zawsze elementem łączącym były czasopisma, które wydawałem. Od 1962 roku do dzisiaj zajmuję się czasopismami. To znaczy: umieszczałem razem starszych 217 DZIEŃ Z GOFFREDEM FOFIM i młodych, z północy i z południa, ludzi o różnych kompetencjach, różne rodzaje sztuki. Nie sądzę, że jestem dobrym intelektualistą, być może jestem dobrym nauczycielem. Na pewno wielu pisarzy, artystów i socjologów włoskich ostatnich 30 lat wyrosło w czasopismach, które robiłem. Ewa: Goffredo jest skromny. Jest jednym z najbardziej odważnych i radykalnych dziennikarzy we Włoszech. Myślę o jego ostatnim artykule, który czytałam w dzienniku „Unità”. W książce, którą zaczęłam czytać wczoraj, analizuje w sposób drastyczny społeczeństwo i kulturę, tnie jak nożem... Fofi: Mówi głupstwa... Franciszek Piątkowski: Przepraszam bardzo, okazja do rozmowy jeszcze będzie, przy kolacji, po kolacji. Nasi goście wyjeżdżają jutro o świcie, a mają jeszcze wykonać zadania natury biurokratycznej. Ale ja muszę być dyktatorem tutaj, przepraszam państwa... (oklaski) Spotkanie zapisała: Ewa Benesz 218 SIENNICKA ARKA Andrzej David Misiura, Siennicka arka, „Nestor. Czasopismo Artystyczne”, nr 1(15)/2011. 219 „. . . T A K , JAK BYŁO” MACIEJ BANATOWSKI „...Tak, jak było” Minęło już pół roku od momentu, kiedy ostatni raz widziałem uczestników Wakacyjnej Akademii Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego. Siedzę wygodnie w fotelu, przywołuję w myślach każdy dzień, każdą chwilę dziennikarskiej podróży. Była to wyprawa w świat magii reportażu, wyprawa z mistrzem – Ryszardem Kapuścińskim. Teraz, kiedy przychodzi mi napisać o Akademii, o tak wielkim, odważnym przedsięwzięciu Wydziału Politologii we współpracy z Wydziałem Humanistycznym UMCS, zastanawiam się, czy będę umiał sprostać zadaniu: opowiedzieć, podzielić się wrażeniami, których doświadczyłem. Jak zacząć? Kosz stojący w kącie pokoju opróżniłem już trzy razy ze śnieżnobiałych, trochę zapisanych, więcej pomazanych, pokreślonych, zmiażdżonych papierowych gnieciuchów, przypominających małe, pomarszczone kule. Chciałem zapisać coś, co wcześniej chodziło mi po głowie, jednak gdy brałem długopis do ręki, on jakby w zmowie z moją kończyną odmawiał posłuszeństwa. Pewnego dnia wziąłem do ręki „Autoportret reportera” – otworzyłem, przekartkowałem pierwsze strony. Po dłuższym zastanowieniu przeczytałem jeszcze raz początkowe zdania. Powiem tak, jak było. Mnie w szkole fascynowała jedna rzecz – piłka nożna. Byłem bramkarzem w reprezentacji szkoły… Całe dnie spędzałem na boisku. To była moja pasja, największa namiętność… Ja i słynny na cały świat Ryszard mieliśmy, każdy w swoich latach młodości, takie samo zainteresowanie. On był bramkarzem i ja też stałem pomiędzy słupkami. Ryszard bronił w reprezentacji swojej szkoły, a ja łapałem dla mojej. Bez wątpienia spędziliśmy mnóstwo czasu na boisku, goniąc za futbolówką. 220 „. . . T A K , JAK BYŁO” Z podobną pasją, jaką on darzył ten sport, ja teraz czytam jego książki, reportaże i wywiady, oglądam jego fotoreportaże. Kapuścińskim zaraził mnie – on sam nawet o tym nie wie – mój były wykładowca akademicki UMCS dr Jan Pleszczyński, któremu jestem za to dozgonnie wdzięczny. Na jednych z zajęć warsztatowych wspomniał o mistrzu reportażu. To dzięki niemu wziąłem pierwszy raz do ręki „Cesarza”, „Podróże z Herodotem”, „Imperium” czy „Heban”. Z biegiem czasu sięgałem po inne wspaniałe reportaże znanego na całym świecie „Kapu”. Czytałem je i analizowałem „podróżując” razem z nim przez Afrykę, Azję i Amerykę Łacińską. Do głowy by mi nie przyszło, że w przyszłości będę uczestnikiem Wakacyjnej Akademii Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego, która ma na celu kształcenie warsztatowe młodych adeptów dziennikarstwa w oparciu o idee, jakie przyświecały twórczości cesarza reportażu. Kapuściński pozostawił po sobie wspaniałe książki i ich niezastąpiony, jedyny w swoim rodzaju model powstawania: czytać przez rok, podróżować przez rok, pisać przez rok, czytać sto stron, a napisać jedną. Pozostawił poezję pełną przemyśleń, uczuć i życiowych doświadczeń. Pozostawił po sobie rosnące rzesze czytelników w wielu krajach. Pozostawił swoją wiedzę. Pozostawił pragnienie poznawania świata i dawanie od siebie czegoś innym. Pozostawił niepowtarzalny opis swojego ukochanego kontynentu, którym była dla niego Afryka. Pozostawił receptę na łatwość komunikowania się z drugim – Innym – człowiekiem. Pozostawił swoją pracownię na poddaszu przedwojennej willi na warszawskiej Ochocie, bogato wyposażoną, zapełnioną książkami, gazetami, czasopismami, artykułami, osobistymi notatkami, zbiorem papierowych wycinków. Pozostawił uśmiech, dobroć, skromność i miłość do drugiego człowieka. Nie zabrał nas tylko w planowaną wędrówkę po swoim dziecinnym Pińsku i śladami Bronisława Malinowskiego po wyspach Oceanii. Nie zdążył. Uświadomiłem sobie wtedy, że napiszę według słów Kapuścińskiego: tak, jak było. Opiszę fakty, które najbardziej utkwiły mi w pamięci i mam nadzieję, że pozostaną w niej bardzo długo. KOSMOS USŁANY RÓŻAMI Mała i cicha, a już słynna Siennica Różana – gdzie ona jest? Patrzę na mapę, po chwili znajduję: to tutaj ma się odbyć Akademia. Z Lublina jakaś godzina jazdy autokarem i jesteśmy na miejscu. 221 „. . . T A K , JAK BYŁO” Jest słonecznie, niebo czyste. Gdy wysiedliśmy z autokaru, nie wiedziałem, w którą stronę mam się kierować. Dlatego trzymam się blisko Adama, bo Adam był uczestnikiem pierwszej edycji Akademii. Wysiadł z samochodu jako pierwszy i już po paru chwilach stał przed głównym wejściem do internatu. Pokój zajęliśmy do spółki na pierwszym piętrze. Oprócz czterech ścian, okna i drzwi mieliśmy do dyspozycji dwa łóżka, mały regalik, stolik i dwa krzesełka – podstawowe wyposażenie pokoju w internatach. Czego więcej mogą sobie życzyć więcej dwaj przyszli młodzi dziennikarze szukający tematów na dobre reportaże? Z godziny na godzinę poznawałem młodych kolegów i koleżanki po fachu. Integracja z otoczeniem i uczestnikami była najważniejszym punktem pierwszego dnia dwutygodniowej Akademii. Do naszej dyspozycji mieliśmy w internacie stołówkę czynną całą dobę, salę internetową oraz świetlicę z dużym telewizorem (mogliśmy, w wolnym czasie, bacznie śledzić na żywo piłkarskie zmagania na Mundialu w RPA). Kolejne punkty strategiczne, które posłużyć nam miały jako sale wykładowe oraz miejsca przeznaczone do kształcenia warsztatowego to: sala konferencyjna Urzędu Gminy, Centrum Kultury, Gaj Akademosa (park i amfiteatr nad stawami). Po zakwaterowaniu przyszła pora na oswojenie się z miejscem, do którego przyjechaliśmy. Wieczorem chodziłem po Siennicy. Wydała mi się krainą mlekiem i miodem płynącą. Być może chodziłem tymi samymi ścieżkami, którymi niegdyś spacerowali dwaj wybitni Polacy, w sposób szczególny złączeni więzami rodzinnymi z Siennicą Różaną: ojciec literatury polskiej Mikołaj Rej i wybitny polityk oraz wspaniały orator Mikołaj Siennicki. Patrzyłem, ile serca oddali dla swojej miejscowości jej mieszkańcy, ile ciężkiej pracy, oddania i trudu włożyli w kształtowanie jej wizerunku. Jak okiem sięgnąć – ziemia uprawna, złociste łany zbóż, soczysto-zielone łąki i pagórki, kiedyś podobno wysłane pięknymi różami. Słychać szum leśnego wiatru. Między wsiami rozciąga się, ozdobiona śpiewem ptaków, dolina małej rzeki Siennicy. Jest duży zalew i są stawy obrośnięte po brzegach trzciną, tatarakiem i pałką wodną. Nad ich brzegami wysiadują wędkarze, czekając na kolejne branie. Pewnego dnia poszedłem nad wodę i pytam jednego ze starszych panów, pochylonego nad zielonym, długim na około cztery metry teleskopem: Jest dziś branie? – Jest, choć dzisiaj skromnie. Zazwyczaj biorą tu płotki i klenie, czasem skusi się okoń, zależy na co. Trafiają się też szczupaki, ale tylko na blachę bądź żywca – odpowiada. 222 „. . . T A K , JAK BYŁO” Tu widać najlepiej, że świat powinien żyć pełnią chwili: jednolitość, inność, oryginalność świadczą o harmonii i wyciszeniu. Czuje się to po przekroczeniu siennickiej granicy, którą wyznacza przydrożny znak z napisem „Siennica Różana”. Kiedy idę w głąb Siennicy, odnoszę wrażenie, że to miejsce ma w sobie coś metafizycznego, transcendentalnego. To taki kosmos, w którym możesz doświadczyć wszystkiego. INAUGURACYJNE WSPOMNIENIE Po pierwszym, rozpoznawczym dniu, następnego popołudnia o godzinie piętnastej przyszedł czas na uroczystą inaugurację Wakacyjnej Akademii Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego. Wszyscy uczestnicy ruszyli w stronę siennickiego Domu Kultury. Wchodzimy po schodach na pierwsze piętro. Duża, przestronna, nowocześnie wyposażona sala w jasnej kolorystyce. Zazwyczaj służy za miejsce różnego typu spotkań dla tutejszych i okolicznych mieszkańców. Dzisiaj gości władze gminne i uczelniane, reportażystów, dziennikarzy, ludzi nauki i kultury, przyszłych młodych reporterów. Wszystko wydaje się dopięte na ostatni guzik. Inaugurację rozpoczyna gospodarz Siennicy Różanej, wójt Leszek Proskura. Po jego krótkim przemówieniu głos zabiera Honorowy Rektor Akademii – dr Alicja Kapuścińska, razem z którą przyjechała córka państwa Kapuścińskich René Maisner, przez rodziców i przyjaciół nazywana Zojką, na stałe mieszkająca w Kanadzie. Pani Alicja stwierdza, że jest mile zaskoczona urokiem wsi, do której przybyła i przyjaznymi ludźmi, z jakimi się tutaj spotkała. Dziękuje wszystkim organizatorom i uczestnikom za pamięć o jej mężu. Po zakończeniu swojego wystąpienia Pani Rektor odsłoniła, razem z córką, namalowany specjalnie na tę okazję portret męża. Krótkie przemówienia wygłaszają również Rektor UMCS – prof. dr hab. Andrzej Dąbrowski oraz Honorowy Patron Akademii, Marszałek Województwa Lubelskiego – dr Krzysztof Grabczuk. Na koniec za mównicą staje redaktor Franciszek. Dziękuje wszystkim za przybycie i wsparcie, jakiego mu udzielono w organizacji reportażowych warsztatów. Wspomina też o Marku Kusibie, publicyście Przeglądu Polskiego – dodatku kulturalnego do ukazującego się w Nowym Jorku Nowego Dziennika bardzo żałując, że zabraknie go w tym roku w Siennicy. 223 „. . . T A K , JAK BYŁO” Z ALBUMU AKADEMII Przeglądam fotografie z Akademii – zdjęcie po zdjęciu, album po albumie. Jest to konfrontacja ciszy, spokoju, opanowania, zaciekawienia i skupienia z agresją, atakiem, szybkim tempem, odwagą, asertywnością, zacięciem do tego, co się robi. To spotkanie okularów spuszczonych na czubek nosa z okularami założonymi na głowę, pomarszczonego czoła z napiętymi brwiami, postawy stojącej z pozycją siedzącą, ekspresji werbalnej z ekspresją niewerbalną. Wędrując tak od zdjęcia do zdjęcia w przemiennym rytmie wspomnień, docieram w swej pamięci do coraz to drobniejszych szczegółów. Fotografia nr 1 Widzę Mirosława Ikonowicza. Do Siennickiej Ziemi zawitał jako jeden z pierwszych. Starszy pan pod siedemdziesiątkę, siwe włosy zaczesane lekko na boki, więcej ku górze, wysoko na nosie okulary w jasnych, cienkich oprawkach. Bliski przyjaciel Ryszarda Kapuścińskiego, korespondent PAP w Ameryce Łacińskiej i Afryce. Zwiedził, przeżył i opisał czasy przedwojennego Wilna, rozbawionej Hawany, komunistycznej Sofi, frankistowskiego Madrytu. Doznał zapachu czerwonych goździków w Lizbonie. Ubrany w jasnoniebieską koszulę z krótkim rękawkiem. Z kieszeni koszuli wystaje czerwony długopis – pisarski atrybut. Siedząc wygodnie na krześle, trzyma w ręku mikrofon i opowiada o trudnym zawodzie, jakim jest praca korespondenta za granicą. Swój interesujący wykład często przekłada krótkimi przerwami, aby napić się wody mineralnej, bardzo przydatnej w gorące popołudnie. Fotografia nr 2 Na ławkach przed internatem robi się gwarno, panuje atmosfera rozluźnienia. Nagle, w ułamku sekundy – skupienie. W drzwiach wejściowych pojawia się sam Wojciech Giełżyński, reportażysta ogromnego kalibru. Dziennikarską smykałkę odziedziczył po ojcu, Witoldzie. Wyprostowana sylwetka, głowa lekko podniesiona, ręce splecione z tyłu. Idzie wolno, mocno stąpając po schodkach. Jednocześnie bacznie spogląda na siedzących na ławkach z prawej i lewej strony. Rzuca krótką uwagę w kierunku palących. – Dziewczyny, nie palcie papierosów! Możecie pić wódkę, uprawiać seks, ale nie palcie papierosów. I znika za wysokimi, rosnącymi tuż obok krzewami. 224 „. . . T A K , JAK BYŁO” Patrzę dalej i widzę pełną salę słuchaczy czekającą na rozpoczęcie wykładu przez autora „Medytacji o Świecie Trzecim”, „Byłem gościem Chomeiniego” czy „Szatan wraca do Iranu”. Ubrany jest w ciemną koszulę w paski, przyciśniętą jasnym bezrękawnikiem z dużymi kieszeniami. Siedzi wygodnie za biurkiem, popija kawę i wodę, opowiadając o sztuce, jaką jest uprawianie reportażu. Mówi głośno, wyraźnie, zmieniając przy tym pozycje, co wskazuje na rozpoczęcie nowego wątku. Oparty łokciami o blat biurka, podpiera brodę pięściami, by po chwili wyciągnąć głowę jak struś i poprawić sylwetkę na krześle. Podnosi okulary na nosie, wyciąga wygodnie nogi, opierając się silnie o oparcie. Nagle zmienia temat, przechyla się do przodu jednocześnie przenosząc ciężar ciała, składa ręce jakby do modlitwy i już opowiada o swoim niespełnionym romansie z Brigitte Bardot. Następnie poprawia ręką fryzurę i zaczyna opowiadać o spotkaniu z Chomeinim. Giełżyński ma ogromną wiedzę, dlatego chce się nią podzielić. Kończy swoje wystąpienie artystycznie, recytując Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Namawia wszystkich do czytania poezji, uczenia się zwięzłości i obrazowości. Fotografia nr 3 Praktycznie prosto z Mundialu w RPA zawitał do Siennicy Różanej Wojciech Jagielski. Z kraju i z kontynentu, które są mu szczególnie bliskie. Mówi o nich w jednym z wywiadów: Bardzo lubię RPA. Kraj świetnie ułożony, żeby tam żyć. Znakomity klimat. A mój zachwyt RPA wynika z tego, że to był pierwszy kraj Afryki, do którego wyjeżdżałem. Lubię Afrykę i uważam, że Afrykę można lubić. I gdybym porównywał Afrykę z Azją, to w Afryce jest więcej takich miejsc, które lubię. Wojciecha Jagielskiego, uznawanego przez wielu za następcę Ryszarda Kapuścińskiego, przywitaliśmy z ogromnym aplauzem w stołówce. Po smacznym obiedzie poszliśmy na bardzo oczekiwany wykład. Reportażysta młodego pokolenia. Bije od niego spokojem, umiarkowaniem, skrytą tajemnicą. Widać, że nie przepada za rolą referenta, wykładowcy. Jak sam mówi – woli słuchać i rozmawiać. Nie podnosząc głowy, spogląda do góry, omijając w ten sposób wzrokiem swoje okulary; jakby tajny milczek patrzył z przysłowiowego „byka”. Jednak kiedy siedzi przed audytorium, z jego spojrzenia da się wyczytać radość, delikatność. O czym myśli? Co chce powiedzieć? Co skrywa w swojej głowie? Gdyby tylko potrafił i chciał, na pewno schowałby się za kołnierzem swojej ciemnozielonej kurtki, w którą był ubrany. Spoglądając na niego może się wydawać, że wiedzę i doświad- 225 „. . . T A K , JAK BYŁO” czenie, które osiągnął w czasie swojej kariery dziennikarskiej wprawiają go w lekkie zakłopotanie. Z ascetycznym spokojem zaczyna opowiadać o swoich młodzieńczych latach, marzeniach, późniejszej pracy i prywatnym życiu. Następnie zmienia temat i przechodzi do tematu, jakim jest warsztat redaktorski, wspominając przy tym swojego mistrza Ryszarda Kapuścińskiego. Dziennikarski kunszt objawia również mówiąc o depeszy i reportażu, które uważa za najważniejsze gatunki dziennikarskie. Depesza i reportaż są ze sobą ściśle powiązane. Depesza to czysta prawda, a reportaż to droga do jej zrozumienia. Panuje zupełna cisza. Słychać tylko jeden głos na sali. Jeśli ktoś chce zadać pytanie, podnosi rękę do góry i wtedy rozmówca udziela głosu. Jeżeli ktoś chce coś powiedzieć do sąsiada, to tylko na ucho, szeptem. Wszystko odbywa się na jednej częstotliwości. Jagielski mówi powoli, spokojnie, tak, aby każdy wyniósł i zapamiętał z tej rozmowy jak najwięcej. W ciągu dwóch godzin dowiaduję się o Wojciechu Jagielskim bardzo dużo. Na to, czego dokonał przez dwadzieścia kilka lat swojej ciężkiej pracy, składa się mnóstwo czynników. Dwa z nich, które utkwiły mi najbardziej w pamięci to: przypadkowe znalezienie zatrudnienia w 1985 roku w PAP-ie oraz wsparcie ze strony rodziny, szczególnie żony, która jako pierwsza czyta i ocenia jego teksty. Po zakończeniu dyskusji dotyczącej teorii i praktyki zatrudniania słowa ustawiłem się w kolejce po autograf. Wymiana kilku zdań, konkretnych zdań, rzeczowych. On patrzy chwilę na mnie, ja na niego. Podziękowanie. Mam upragniony wpis do „Nocnych wędrowców ”, mojej książki jego autorstwa. Fotografia nr 4 Popijam wodę mineralną z Olu i Klaudią w altance tuż przed głównym wejściem do Urzędu Gminy. Jest niemiłosiernie gorąco. Sala jest teraz pusta i martwa. Zaraz się zapełni, a to dzięki kolejnemu spotkaniu, reporterskiej podróży, w którą zabierze nas tym razem uznawana przez wielu za pierwszą damę polskiego reportażu Małgorzata Szejnert. Reportażystka, współzałożycielka Gazety Wyborczej, opiekunka i wychowawczyni trzech młodych asów reportażu: Mariusza Szczygła, Jacka Hugo-Badera, Wojciecha Tochmana. Franciszek mówi krótko, ale treściwie i oddaje głos wielkiej damie reportażu. Małgorzata Szejnert opowiada o pracy nad swoimi ostatnimi książkami „Czarny ogród” i „Wyspa klucz”, które wyjęła z jasnej torby, leżącej obok biurka na podłodze. W ręku trzyma też lubelskie czasopismo literackie „Akcent”, które przeglądała tuż przed rozpoczęciem przemówienia niczym książeczkę do nabożeństwa. 226 „. . . T A K , JAK BYŁO” Wstyd się przyznać, ale na to spotkanie przyszedłem nieprzygotowany, dlatego bardzo uważnie wsłuchuję się w jej wnikliwe słowa na temat Górnego Śląska oraz małej wyspy u wybrzeży Nowego Jorku zwanej Ellis Island. Reportażystka, choć oszczędnie i powściągliwie w słowach, opowiada bardzo ciekawie, dlatego nikt nie opuszcza sali i słucha w skupieniu do końca wykładu. To, co mówi, jedni notują, a inni nagrywają. Da się zauważyć, że jej wypowiedzi są przemyślane, poukładane. Nie ma tutaj miejsca na żaden chaos, nieporządek. To, co chce powiedzieć, musi najpierw dobrze oprawić i wyszlifować. Jest niezwykle wrażliwą osobą. Kiedy skończyła, zapadło milczenie. Dopiero po chwili odezwały się pierwsze głosy, padły pierwsze pytania, zaczęła się dyskusja. Gdyby czas na to pozwolił, konwersacja trwałaby jeszcze bardzo długo. Fotografia nr 5 Marek Miller jest starszym, około sześćdziesięcioletnim mężczyzną, który w swoim życiu nigdy się chyba nie nudził. Urodził się w Łodzi, mieszka i pracuje w Warszawie, a największym sentymentem darzy Kazimierz Dolny, małe miasto nad Wisłą. W Siennicy Różanej był ubiegłego roku. Bardzo mile wspomina pierwszą edycję Akademii. Oto kilka najważniejszych scen z udziałem Marka Millera. Scena 1 Założyciel Laboratorium Reportażu – praktycznej szkoły dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim – zasiadł razem z innymi gośćmi przed okrągłym stolikiem, na którym leżą porozrzucane książki, czasopisma i notatki. Siedzi na krześle z prawej strony, obok niego Honorowy Rektor Akademii – dr Alicja Kapuścińska i René Maisner, córka państwa Kapuścińskich. Dalej reportażystka pracująca piórem i kamerą – Magdalena Szymków. Temat rozmowy przedstawia i rozwija moderator spotkania, redaktor naczelny „Akcentu” dr Bogusław Wróblewski. Z zachowań warszawskiego gościa można wywnioskować, że dałoby się z nim porozumiewać na migi. Trzymając w prawej ręce mikrofon, lewą cały czas gestykuluje, kręci nią to w prawo, to w lewo. Ociera przy tym opuszki palców wskazującego i kciuka, chcąc w ten sposób uwydatnić swoją wypowiedź. Scena 2 Kolejną rozmowę prowadzi już na stojąco. Prezentuje fragment wywiadu-rzeki z Ryszardem Kapuścińskim zarejestrowanego w 1986 roku. Teraz on przejmuje pałeczkę moderatora. Rozpoczyna dyskusję. Kiedy między słuchaczami zapada milczenie, zachęca do zabierania głosu i zadaje pytania. 227 „. . . T A K , JAK BYŁO” Scena 3 Tym razem występuje w roli słuchacza na wykładzie profesora Krzysztofa Stępnika pt. „Korespondenci wojenni tygodnika »Świat«.” Bacznie obserwuje, od czasu do czasu coś notuje. Rzuca jakąś sugestię. Nie zwraca zbytnio na siebie uwagi. Scena 4 Rozpoczynają się zajęcia warsztatowe. Trafiam do grupy, z którą zajęcia ma prowadzić Marek Miller. Już na samym początku atmosfera jest wielce przyjazna. Każdy opowiada parę zdań o sobie, żebyśmy mogli się lepiej poznać. Pierwszy rozpoczyna sam prowadzący. Okazuje się dziennikarzem idealistą, który opowiada o swojej wielkiej pasji, jaką jest reportaż. Staje się naszym mentorem. Udziela nam wielu praktycznych rad jak żyć, aby nie zgubić się w pędzącej machinie dzisiejszego świata. Następnie każdy z nas mówi coś o sobie. Jednak to mu nie wystarcza. Docieka, drąży, zadaje dodatkowe pytania. Chce wycisnąć cały sok z tego co mówimy, dążąc do samej esencji, do tego, co w nas jest najcenniejsze i najbardziej interesujące. Jest wymagającym nauczycielem, ale też bardzo dobrym psychologiem. Swoją ogromną wiedzę opiera na bogatym doświadczeniu, na tym, co przyniosło mu życie. Scena 5 Wieczorem, tego samego dnia, jesteśmy umówieni z Markiem Millerem na nocne rozmowy przed internatem. Spotykamy się około godziny dziesiątej wieczorem, aby podyskutować o reportażu i nie tylko. Zapanowała sceneria cichości, noc jest pełna gwiazd. Siedzimy na ławeczkach i długo rozmawiamy. Pośród wielu tematów, które stały się epicentrum żarliwej dyskusji, najbardziej ujęła nas opowieść pana Marka o podróży do USA, gdzie osamotniony błąkał się nocą po ulicach Chinatown. Scena 6 Wieczorem, kolejnego dnia spotykamy się na ognisku w pobliżu stawów siennickich. Pełni humoru, podzieleni na dwie grupy, śpiewamy. Kiedy przychodzi pora na indywidualne występy, Marek Miller wyznaje, że śpiewanie nie jest jego mocną stroną. Porwany jednak w rytm wieczornej zabawy przystaje na reguły obowiązującej gry. Udaje mu się sprostać zadaniu. Dostaje brawa. Scena 7 W przedostatni, szósty dzień uczestnictwa Marka Millera w Akademii obejrzeliśmy spektakl „Do piachu” Tadeusza Różewicza w wykonaniu Te- 228 „. . . T A K , JAK BYŁO” atru Provisorium i Kompanii Teatr. Po przedstawieniu cała grupa, po wcześniejszej naradzie, ruszyła w drogę powrotną. W stołówce podziękowaliśmy i pożegnaliśmy się z fantastycznym reportażystą, jakim jest Marek Miller. Na pamiątkę siennickiej przygody dostał od nas Jacka Daniel'sa i serdeczne „Sto lat”. Następnego dnia rano, z łezką w oku opuścił Siennicę Różaną. *** Na tym nie kończą się jeszcze zajęcia. W prawdziwie doborowym towarzystwie każdy miał swój czas na to, aby zapisać się na kartach Wakacyjnej Akademii Reportażu. Z Włoch przylatuje i przyjeżdża Goffredo Fofi. Wybitny intelektualista, znawca świata i włoskiego kina, redaktor pisma „Lo Straniero” („Inny”). W swoim wystąpieniu zagraniczny myśliciel mówi o Kapuścińskim jako o człowieku, który darzył każdego napotkanego na swojej drodze ogromnym respektem i szacunkiem. Doceniła również to, że Polak potrafił zrozumieć Afrykanina i komunikować się z nim, tworząc bardzo głęboką sieć porozumienia, co stanowi jeden z głównych celów reportażu. Za jego najbardziej przemyślaną książkę, obfitą w refleksje, uważa „Podróże z Herodotem”. Była też reportażystka Magdalena Szymków. Zaprezentowała film pt. „Ryszard Kapuściński. Ostatnia podróż”, stanowiący swoisty testament, w którym mistrz pozostawia nam swoje przemyślenia, refleksje na temat życia. Na Akademii nie mogło zabraknąć dni reportażu radiowego. Damy Radia Lublin – Monika Hemperek i Katarzyna Michalak – przybliżyły warsztat reportera radiowego, ukazując nieograniczoną bazę możliwości radiowego tworzywa. Natomiast Grażyna Lutosławska przeniosła nas w magię słowa. Wyjaśniła dlaczego język posiada moc zmieniającą świat, udzielając przy tym wskazówek, w jaki sposób powinni używać tej mocy dziennikarze. Po spotkaniu z Radiem Lublin musiał nastąpić dzień reportażu telewizyjnego. Swoje dokumentalne filmy o Kapuścińskim i Herbercie zaprezentował Piotr Załuski. Był również Adam Kulik, ekspert w dziedzinie filmów biograficznych, z podróży, z pogranicza kultur. Do Siennicy Różanej zawitali wykładowcy UMCS-u. Prof. Krzysztof Stępnik bardzo interesująco opowiedział jednocześnie wyświetlając slajdy, o losach korespondentów wojennych na Bałkanach w latach 1912–1914. Prof. Iwona Hofman poświęciła swój czas na zbadanie pojęcia Inny w twórczości Ryszarda Kapuścińskiego. Przyjechali dr Jan Pleszczyński i dr Paweł Nowak, aby, kolejno, przybliżyć filozoficzne horyzonty reportażu i skupić uwagę mło- 229 „. . . T A K , JAK BYŁO” dych adeptów na teorii sztuki zatrudniania słowa. Kunsztowny opis nowego dziennikarstwa amerykańskiego, czyli new journalism wygłasza prof. Jerzy Durczak, czym przyciąga baczną uwagę młodych słuchaczy. Jedne z zajęć warsztatowych poprowadziła dziennikarka Kuriera Lubelskiego Ewa Czerwińska. Sympatyczna redaktorka była uczestniczką pierwszej edycji Akademii. Dała się poznać jako aktywna uczestniczka podejmowanych konwersacji. Udzielając się na wykładach i poza nimi, niejednokrotnie wskazywała ideę poznawania sztuki słowa. Sprawdziło się to, co powiedział Franciszek na zajęciach: – Do Siennicy Różanej przyjadą najlepsi, najwybitniejsi, największego kalibru reportażyści. ZASKRZYPIAŁY SIENNICKIE DESKI Wszystko zaczęło się nie od formy reportażowej, ale nie zawsze był reportaż. Na początku, jak i pomiędzy, miało miejsce słowo sceniczne. Zarazem coś innego, ale bliskiego, pochodnego. Sztuka zatrudniania słowa przybrała formę dzieła teatralnego. Franciszek zabrał nas w „drugi wymiar”, abyśmy zapomnieli o otaczającym nas świecie. * Zaprosił Jolantę Olszewską z warszawskiego Teatru Dramatycznego, która po raz kolejny w karierze, tym razem w Siennicy Różanej, odegrała sztukę w reżyserii Magdy Teresy Wójcik o irytującej i demoralizującej postaci i cesarza Etiopii, Hajle Sellasje. Monodram „Cesarz”, oparty na dziele patrona Akademii, nie bywa stałym elementem repertuaru jakiegokolwiek teatru. Wędruje więc po kraju tak, jak kiedyś wędrował Ryszard Kapuściński. Sala konferencyjna tutejszego Centrum Kultury przybiera formę sceny teatralnej. Niektórzy, z powodu braku miejsc siedzących, stoją w oczekiwaniu na rozpoczęcie sztuki. Aktorka wychodzi w długiej, jasnokremowej tunice. Energicznie, szybko, równym tempem, z plecakiem przewieszonym przez ramię. To, co najbardziej w niej zdumiewa i oszołamia, to gigantyczne zasoby energii, jaką czerpie z tej roli. Wszystko jest jak w książce. Oglądając to przedstawienie można powrócić do jej czytania. Przenieść się na dwór cesarza Etiopii. Ujrzeć dwie strony medalu: główną postać z książki i czytelnika zawikłanego w przekaz tekstu. Nie minęła chwila, a już zostajemy przeniesieni w otoczenie służby Sellasje, która nosić musi co chwila poduszeczki, woreczki, moździerze, wycierać buty dostojnikom, na które nasikał piesek Lulu. Aktorka stara się wniknąć w najgłębsze szczegóły, mieszając milczenie z donośnym krzykiem, leżąc na ziemi 230 „. . . T A K , JAK BYŁO” wtulona w poduszkę, rozkładając ręce w gestach triumfu. Wszystko to z kamiennym wyrazem twarzy, a w jej ciemnych oczach widać niepokój, nawet lęk. Przedstawienie Jolanty Olszewskiej przerosło chyba najśmielsze oczekiwania widzów, dlatego chciałoby się, aby spektakl trwał nieprzerwanie. * Zaprosił do wakacyjnej stolicy reportażu Janusza Opryńskiego z jego Teatrem Provisorium i Kompanią Teatr. Zdobywców wielu polskich i międzynarodowych nagród i wyróżnień, m.in.: Fringe First na Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym w Edynburgu i Nagrody za Zbiorową Kreację Aktorską podczas Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego MESS w Sarajewie. Miłośnicy najwyższej kultury teatralnej, i nie tylko oni, mieli więc okazję być świadkami dwóch wspaniałych spektakli wyreżyserowanych przez Janusza Opryńskiego i Witolda Mazurkiewicza: „Do piachu” Tadeusza Różewicza i „Ferdydurke” Witolda Gombrowicza. Tego drugiego niestety nie udało mi się zobaczyć z powodu niefortunnego zrządzenia losu, ale „Do piachu” po prostu zwaliło mnie z nóg. Deski amfiteatru głośno zatrzeszczały już na samą wiadomość o przyjeździe lubelskiego teatru. Byliśmy na miejscu, kiedy reżyser Janusz Opryński w słowie wstępnym wyjawił okoliczności powstawania sztuki. Widownia może pomieścić około trzysta osób, może trochę więcej. Spojrzałem po ludziach. Po tych zajmujących dopiero miejsca i po tych, którzy już siedzieli i czekali. Było prawie pełno. Na scenie zapaliło się pierwsze światło, pojawiło się ożywienie. Czułem się świetnie, choć wokół zrobiło się nagle przeraźliwie pusto i cicho. Wyłoniły się cztery osoby: brudne mundury i usmolone błotem twarze, które tak naprawdę ciężko dojrzeć. Na każdego z osobna pada z góry snop jasnego światła. Na plecach umocowane długie bale – leśne drzewa, pod którymi zasypiają zmęczeni, opuszczając głowy po same brzuchy. To tylko kawałek opisu pierwszej sceny. Namiastka fascynującej scenografii. Głośne dialogi pełne są krzyków, wrzasków i wulgaryzmów – to zabieg konieczny. Partyzanci niestroniący od alkoholu, a wśród nich wplątany w to piekło wiejski chłopak o imieniu Waluś, zagubiony w otaczającym go świecie, szukający odpowiedzi na pytanie: Co ja tutaj robię? Spektakl jest sztuką z precyzyjnie pomyślaną strukturą, mającą na celu wprowadzić widza w stan jakiejś hipnozy. I to udaje się w wielu momentach. Jeśli ktoś rozejrzy się na boki, widzi głowy oparte o ręce, prawie w nie wtulone. Siedzą zasłuchani, a ich twarze wyrażają tylko skupienie. Cisza, słychać tylko dźwięki dochodzące z desek: tupot oficerskich butów, odgłos upadającej na delnicę lawety połowy zabitej świni, dźwięk grającego gramofonu umieszczonego na drewnianej platformie. Sama 231 „. . . T A K , JAK BYŁO” sztuka przyjmuje formę raportu, sprawozdania z lasu, z sytuacji, kiedy Bóg opuszcza człowieka. Kiedy ludzka istota jest zdana tylko na siebie. Około w pół do dziesiątej wieczorem Gaj Akademosa przestraszył się owacji na stojąco, jaką zgotowali widzowie na cześć Teatru Provisorium i Kompanii Teatr. Cóż można powiedzieć na zakończenie tej niezapomnianej przygody z teatrem? Fantastyczny popis sztuki teatralnej. Pełen wartkich dialogów, poruszających monologów. Znakomici reżyserzy i aktorzy. Oby deski siennickie skrzypiały tak dalej. SIEDZIMY, CHODZIMY, ROZMAWIAMY W Siennicy czuję się świetnie. Każdego dnia, oprócz zajęć, prezentacji i dokumentowania tematów do reportaży i wywiadów, które mają być zamieszczone w ARR-ce, każdy z uczestników znajduje czas na inne, także wielce pożyteczne zajęcia. Jedni zostają w swoich pokojach. Zmęczeni po ciężkim dniu wnikliwego słuchania i uczestniczenia w wykładach, postanawiają przejrzeć prasę i poczytać książkę. Inni odwiedzają pobliski sklep „Groszek”, aby zaopatrzyć się w najpotrzebniejsze rzeczy. Ja, Michał, Emil i Marcin – koledzy, których poznałem na Akademii, spragnieni troszkę smaku zwycięstwa i sportowej adrenaliny, jaka unosi się w tym samym czasie na stadionach Mistrzostw Świata w piłce nożnej w RPA – postanawiamy wybrać się pewnego dnia po kolacji na sztuczne boisko, zwane potocznie „Orlikiem”. W przyjaznej atmosferze ducha „fair play” rozgrywamy szybki mecz na jedną bramkę: dwóch na dwóch. Wyniku niestety nie pamiętam. Codziennie wieczorem zbieramy się przed głównymi drzwiami dwupiętrowego internatu. Siadamy na schodkach i dwóch ławkach rozstawionych pod zadaszonym wejściem, aby porozmawiać na różne tematy. Konwersacje są bardzo wartościowym doświadczeniem. Spotkanie tylu wspaniałych ludzi, wymieniających się opiniami, poglądami, przedstawiających ciekawe historie ze swojego życia pokazało, jakie drzemią w nich pokłady wiedzy. Nie ma tutaj podziału na ważnych i mniej ważnych. Każdy ma coś do powiedzenia i każdy zostaje wysłuchany. Mówimy nie tylko o wrażeniach z kolejnego przeżytego tutaj dnia. Wiele uwagi poświęcamy naszym szkołom i uczelniom, do których uczęszczamy lub jakie skończyliśmy. Wymieniamy się zainteresowaniami i planami na przyszłość. Jeśli brakuje miejsc siedzących przynosimy z korytarza jeszcze jed- 232 „. . . T A K , JAK BYŁO” ną ławkę. W czasie wciągających, intensywnych dyskusji robimy sobie krótkie przerwy. Korzystamy z nocnej kuchni akademickiej, dyspozycyjnej całą dobę. O dziwo, o tej porze najlepiej smakują „jogusie” i chleb z zsiadłym mlekiem. Zwolennicy bardziej ruchliwego trybu życia wybierają się na nocne spacery. W świetle księżyca, przechadzając się nad zalewem siennickim, mogą nie tylko rozprostować zastane kości, ale również dotlenić organizm. Zdarzało się nawet, że nasze nocne rozmowy trwały od zmierzchu do świtu. CHCIAŁOBY SIĘ JESZCZE… Ostatniego dnia, po południu, jedziemy na pożegnalne ognisko, gdzie otrzymujemy pamiątkowe dyplomy uczestnictwa. Jesteśmy trochę rozczarowani faktem, że już jutro rano rozstaniemy się z Akademią. Staramy się więc nie zatruwać tym myśli i korzystać w pełni z atrakcji, jakie przygotowały władze Siennicy w piękny, słoneczny dzień. Nazajutrz rano, w ferworze spontanicznych decyzji, zaraz po śniadaniu, którego niektórzy nie zdążyli nawet zasmakować, powstały trzy duże dyplomy wypisane własnoręcznie przez Klaudię i Olu, dwie młode, jak się okazało, uzdolnione plastycznie, dziennikarki-społecznice. Pierwszy dyplom, za ogrom trudu i pracy, jaki włożył w przygotowanie Akademii, otrzymał Franciszek. Drugi przypadł Karolinie Przesmyckiej, organizacyjnej podpory redaktora Piątkowskiego. Ostatni dyplom oraz pamiątkowe prześcieradło z podpisami wszystkich przyszłych adeptów dziennikarstwa otrzymała córka państwa Kapuścińskich René Maisner, która wytrwała z nami przez całe trzynaście dni. Wszystko się kiedyś kończy. Po dwóch tygodniach ciężkiej pracy przyszedł czas na zamknięcie bram Wakacyjnej Akademii Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego. Trzeba popatrzeć za siebie, pozbierać klocki, zamknąć drzwi na klucz i odważyć się powiedzieć, że wystarczy. Choć to przychodzi z trudem, chciałoby się jeszcze… Przekręcenie klucza nie oznacza jednak rozstania się z mistrzem reportażu i Siennicą Różaną. Spotkamy się tutaj za rok. Epoka reportażu trwa i trwać będzie nieskończenie, a pamięci o Siennicy nikt nam nie zabierze. Pamięć jest prywatną własnością, do której żadna władza nie ma dostępu. (Szachinszach) Maciej Banatowski 233 AKADEMIA SIENNICKA EWA CZERWIŃSKA AKADEMIA SIENNICKA Brawurowo przebiegło 13 dni II Wakacyjnej Akademii Reportażu Ryszarda Kapuścińskiego w Siennicy Różanej. Ponad czterdziestu studentów od świtu do późnej nocy zgłębiało tajniki gatunku. Goście, m.in. znakomici reporterzy, którzy odwiedzili akademię, nie mieli lekkiego życia – akademikom nie wystarczyło wysłuchać ich wykładu czy nawet przemaglować w zbiorowym wywiadzie. Rozmowy od serca często rozkręcały się dopiero po kolacji. Osobistym wspomnieniem o mężu Ryszardzie Alicja Kapuścińska, honorowy rektor akademii, wprowadziła słuchaczy w klimat reporterskiej misji. Z Kanady przyjechała do Siennicy René Maisner, córka pisarza. Artystka, autorka niezwykłych fotograficzno-malarskich kolaży zachwyca się brzydotą wyrzuconych przez człowieka śmieci. Jej sztuka to dokumentacja postępującej dewastacji środowiska naturalnego. Nic dziwnego, że pani Rene, przez rodziców i przyjaciół zwana Zoją, wysprzątała pewnego popołudnia część uczęszczanego przez sienniczan szlaku. W dodatku była najwytrwalszym uczestnikiem WARK – opuściła zaledwie jedno czy dwa spotkania – i czołowym dyskutantem. – A skąd wzięło się imię Zoja? Nie dlatego, że tak nazywała się jakaś młodociana działaczka z tamtych lat – wyjaśniała, oponując przeciwko nieprawdzie zamieszczonej w jednej z publikacji. – Po prostu poszliśmy kiedyś z ojcem do kina na poranek filmowy, a tam pokazywali film o dziewczynce, która miała na imię Zojka... I tak od tamtej pory rodzice zaczęli się do mnie zwracać. Franciszek Piątkowski, inicjator powstania akademii, której patronuje z góry sam mistrz gatunku, zmarły przed kilku laty 234 AKADEMIA SIENNICKA Ryszard Kapuściński, naszpikował program treścią – bez litości. Młodzież, studenci lubelskich uczelni oraz liczna grupa licealistów, z godnym podziwu uporem, nie bacząc na słońce za oknem, przesiadywała w wykładowej sali z przerwami tylko na posiłki. A mogła inaczej? Przyjechał Wojciech Jagielski, reportażysta, pisarz – uczeń Kapuścińskiego. Opowiadał o Afganistanie, Czeczenii, Afryce, bohaterach swoich książek. Był Wojciech Giełżyński, którego opowieść o romansach niespełnionych, m.in. z Brigitte Bardot, rozśmieszyła salę. Był Mirosław Ikonowicz, wieloletni korespondent PAP, autor niezliczonej ilości książek. Był Goffredo Fofi, włoski myśliciel, redaktor pisma „Lo straniero” (Inny). Wzruszył prostolinijnością prawdziwego mędrca. Była Małgorzata Szejnert, dama polskiego reportażu, autorka „Czarnego ogrodu” i „Wyspy klucz”. Były damy reportażu radiowego: Katarzyna Michalak i Monika Hemperek z Radia Lublin oraz czarodziejka słowa Grażyna Lutosławska. Dłużej pobyli: Marek Miller, szef laboratorium reportażu Uniwersytetu Warszawskiego oraz Piotr Załuski, autor filmów dokumentalnych (m.in. o Kapuścińskim, Herbercie) oraz Adam Kulik, utytułowany dokumentalista TVP Lublin. UMCS, organizatora przedsięwzięcia, reprezentowali: prof. Iwona Hofman, prof. Krzysztof Stępnik, prof. Dariusz Chemperek, prof. Jerzy Durczak, dr Paweł Nowak, dr Jan Pleszczyński. Idea poznawania sztuki pisarskiej Kapuścińskiego poszła za ciosem: Jesienią na Wydziale Politologii UMCS rozpocznie działalność pracownia reportażu. EWA CZERWIŃSKA Kurier Lubelski (14.07.2010 r.) 235 Generalne przesłanki programowe WARRK Po pierwsze: światowa ranga dorobku Ryszarda Kapuścińskiego i recepcja tego dorobku w Polsce i w świecie. Znaczenie dorobku polskiego reportera najlepiej potwierdza świadectwo światowego zlotu gwiazd Pen-Clubów (Nowy Jork 2007), na którym przyjęto dezyderat o uznaniu Ryszarda Kapuścińskiego najwybitniejszym dziennikarzem XX wieku i jednym z najwybitniejszych myślicieli. Po drugie: dorobek Ryszarda Kapuścińskiego jako swoisty testament pozostawiony dziennikarzom świata. Wpisane są w ten dorobek wartości i postawy niezwykle pożądane w dzisiejszej rzeczywistości: dialog kultur i cywilizacji, rozumiejące otwarcie na Innego, sztuka przełamywania barier obcości, ujawnianie i wspieranie jednostkowych i zbiorowych dążeń wolnościowych, traktowanie zawodu reportera jako opartego na wciąż napiętej ciekawości świata z jednoczesną świadomością posłannictwa. Po trzecie: komplementarność spuścizny Ryszarda Kapuścińskiego. Model uprawiania reportażu przez R. Kapuścińskiego to spójność dorobku twórczego (reportaż) z metodą uprawiania gatunku wpisaną w tę twórczość i przekazaną w formie wykładu (przede wszystkim „Autoportret reportera” i „Podróże z Herodotem”). Powyższe przesłanki wystarczająco uzasadniają realizację projektu mającego na celu kształcenie warsztatowe studentów w oparciu o wartości i idee wpisane w dorobek Ryszarda Kapuścińskiego. Także – budowanie wspólnoty myślenia o powinnościach dziennikarzy wśród młodego pokolenia polskich reportażystów. ISBN 978-83-896164-2-5