akordeonista - Miasto Kobiet

Transkrypt

akordeonista - Miasto Kobiet
Lorestorum utet
Pel maionet exper
afrodyzjaki
Rafał Kmita
design/dzień dziecka
wiosna-lato 2010
Czesław
Mozil
akordeonista
Czesław Mozil w ciągu dwóch lat od swego fonograficznego debiutu
wyrósł na jedną z najbardziej charakterystycznych postaci polskiej sceny
muzycznej. Pretekstem do naszej rozmowy była jego nowa płyta
– „Czesław Śpiewa Pop”. Umówiliśmy się na spotkanie w Loży, ale szybko
przeszliśmy do Rio. Tam panował klimat bardziej sprzyjający tej rozmowie.
Dwie herbatki, niskie stołeczki, mały stolik. I zaczęliśmy
Z Czesławem Mozilem rozmawia Paweł Gzyl
Ilustracje: Monika Kuczyniecka, zdjęcia: Andrzej i Maciej Grabowscy
Czesław Mozil nasza okładka 5
Widzę, że masz ze sobą słynny akordeon. Słynny – bo
po „Milionerach” zna go już cała Polska.
Ja mam studia na akordeonie, ale jestem akordeonistą,
który nie za dużo gra na swoim instrumencie. Teraz jest
koncert Richarda Galliano i on to jest dopiero akordeonista! Kiedyś dobrze grałem na akordeonie, ale wiesz,
jestem leniwy, i dlatego mało ćwiczyłem i dużo zapomniałem. Ale mam do akordeonu wielki sentyment.
Jak zareagowałeś na pytanie o Twój instrument
w „Milionerach”?
Byłem wtedy w trasie koncertowej. Miałem dać koncert
w Mikołowie i poszliśmy do pubu zagrać w bilard. A tam
ludzie mieli włączony telewizor i oglądali „Milionerów”.
Kiedy padło pytanie, wszyscy zaczęli się zastanawiać:
„Kim jest ten Czesław Mozil?”. A ja stałem wśród nich!
Większość ludzi wie, kto to jest Czesław Śpiewa, a nie
Czesław Mozil. Potem powiedziałem im: „To jestem ja!”,
a oni i tak nie uwierzyli.
To był całkowity przypadek. Wcześniej wysyłałem swoje płyty do dużych wytwórni, jakiegoś Universalu, ale
tam zgredzili, że „to się nie nadaje”. Bo oni nie chodzili na nasze koncerty. A Michał Wardzała, szef Mystica, przyjechał na Śląsk na trzy nasze występy! I powiedział: „Wydajemy”. Tak narodził się Czesław Śpiewa i jego „Debiut”.
Większość ludzi myśli, że pojawiłeś się nagle – jak
królik z kapelusza. A okazuje się, że w sukces musiałeś włożyć wiele pracy.
Prawie każdy młody chłopak marzy, żeby grać na gitarze. Dlaczego Ty wybrałeś akordeon?
Oczywiście. Śpiewam od ósmego roku życia, a piszę
piosenki od dwunastego. Tymczasem wiele osób uważa, że jestem... produktem marketingowym. Wiesz, ten
image bezradnego chłopczyka, dziwny akcent, no i akordeon. Dlatego na koncertach mówię do ludzi, że ich nabrałem, że tak naprawdę mam na imię Piotrek, ale wytwórnia stwierdziła, że Piotr Śpiewa nie pasuje, i uznała, że Czesław Śpiewa brzmi znacznie lepiej. Potem niektórzy wychodzą z koncertu i mówią: „Jak on mógł zmienić to imię?”.
Nie przeważał Cię do przodu?
Na scenie pokazuję mój świat, jestem prawdziwy. To, że
trochę oszukuję publiczność, jest celowe. Chcę ją nauczyć dystansu do tego, co ogląda na estradzie, że pan
z mikrofonem nie zawsze ma rację i nie zawsze mówi
Ja też chciałem nauczyć się grać na gitarze, ale jakoś
nigdy nie wyszło. Kiedy byłem na koncercie w szkole
muzycznej, spodobał mi się akordeon i dlatego zapytałem potem mamę, czy nie chciałaby zapłacić za moje lekcje. I z czasem ten akordeon stał się częścią mojego image’u. Inni grali na gitarach, na bębnach – a ja
na akordeonie.
Jasne, koncertowy akordeon waży 15 kilo! Już na studiach czułem bóle w krzyżach. Wielu akordeonistów ma
poważne problemy z kręgosłupem i rękami.
A jak to się stało, że zacząłeś śpiewać?
Śpiew jest czymś bardzo indywidualnym. Bardzo cenię piękne głosy, ale ja śpiewam tak, jak się śpiewa...
pod prysznicem. Nigdy nie brałem lekcji śpiewu. Śpiewam swoje piosenki, bo nie mogę inaczej. W pewnym
momencie odczułem naturalną potrzebę śpiewu, przede
wszystkim o miłości, i nie mogłem się temu oprzeć.
W sztuce nie jest ważne, kto potrafi, a kto nie potrafi.
Równie dobrze może mnie wzruszyć ktoś, kto umie zagrać tylko trzy akordy na gitarze, jak i wybitny skrzypek
po studiach.
Dlaczego postanowiłeś zrobić karierę w Polsce?
Założyłem swój zespół bardzo późno, kiedy miałem 21
lat i byłem na drugim roku studiów. Napisałem do moich
przyjaciół kartkę z pytaniem: „Kto chce ze mną grać moje piosenki?”. Ponieważ paru się zgodziło, zaczęliśmy dawać koncerty. Miałem już kontakt z Polską – jeździłem tutaj od dziecka. Dlatego postanowiłem wziąć swoich duńskich przyjaciół i zagrać z nimi w Krakowie dla moich polskich przyjaciół. Pierwszy koncert odbył się w Łaźni Nowej, która była wtedy jeszcze przy pl. Nowym. Przyszło
nań tylko pięć osób, ale to było nieważne, bo zainteresował się nami nieżyjący już znany menedżer jazzowy, Kuba Andrzej Florek. I on bardzo uwierzył w to, co robiliśmy
– cztery lata jeździł z nami po całej Polsce. A jego przyjaciele jazzmani chwytali się za głowy i pytali: „Co ty z nimi
robisz? Przecież oni nie potrafią grać!”. Jak Kuba umarł,
mieliśmy przerwę. Ale potem sam zacząłem wszystkie te
kontakty odświeżać. I zaczęliśmy od Alchemii.
Tym samym torem działałeś w Danii?
Tak, też podziemnie. Bo to nie jest łatwy rynek. Zrobiłem
tam materiał na dwie płyty, a po koncertach przychodzili
do mnie chłopacy i mówili: „Dlaczego nie słyszymy więcej o tobie?”. A ja nigdy nie wysyłałem swojej muzyki do
radia, telewizji czy wytwórni płytowych. Owszem, czasem
potrafię się rozpychać łokciami, ale generalnie jestem bardzo nieśmiały.
Jak zostałeś „odkryty” w Polsce?
Pod koniec 2007 roku koncertowałem w warszawskiej
Jadłodajni. Mieliśmy tam swoją małą publiczność
i przyszła Ania Brachaczek – wtedy w Pogodno, dzisiaj
w Biffie. I jej się spodobało to, co robiłem. Zaczęliśmy
pisać maile, zaprosiłem ją do Kopenhagi, i wtedy wzięła ode mnie moją małą dymówkę i dała ją do Mystica.
Sam jesteś trochę winien tego zamieszania, bo na początku mówiłeś w wywiadach, że „w show-biznesie jest
potrzebny kamuflaż”. Jaki jest więc prawdziwy Czesław
Mozil?
Nie chcę zostać
takim krakowskim
artystą, który
po pięćdziesiątce
podrywa młode
dziewczyny, mówiąc
im, że kiedyś miał
hit, za co one
powinny się z nim
przespać
prawdę. Ludzie powinni sami myśleć. Jakbym był produktem marketingowym, to jeździłbym po Rynku Głównym taksówką, a nie targał ciężki akordeon na piechotę.
Jesteśmy daleko od Hollywood. Nadal jestem takim samym grajkiem jak kiedyś, cieszącym się, że przez półtorej godziny jest rozrywką dla ludzi, którzy przychodzą
na jego występ.
Wspomniałeś o swoim charakterystycznym akcencie.
Nie boisz się, że jak dłużej pobędziesz w Polsce, to Ci
się wygładzi i cały urok pryśnie?
Na pewno akcent się wygładzi, ale mam nadzieję, że muzyka
się obroni. Już dzisiaj mówię o wiele lepiej niż dwa lata temu.
Ale ja nie mam dobrego słuchu do języków. Dlatego myślę,
że ten akcent mi pozostanie. I nadal będą mnie chcieli słuchać w dużych miastach i małych miasteczkach.
No właśnie: jesteś jednym z niewielu znanych artystów, którzy zjeździli całą naszą prowincję. Jak Ci się
podoba tamta Polska?
Ja znam tę Polskę lepiej niż najlepszy harcerz! Kiedy jest
się emigrantem, widzi się Polskę tylko na ekranie telewizora. I wtedy każdy myśli: „Boże, nie chciałbym tam wrócić”. A ja przyjeżdżam do małych miasteczek i spotykam
tam otwartą publiczność, ludzi, którzy spełniają swe marzenia, otwierają alternatywne, artystyczne knajpki i są
szczęśliwi. W każdym z takich miasteczek liczących 30-40 tysięcy mieszkańców znajdzie się 200 osób, które
zechcą spędzić sobotni wieczór ze mną w domu kultury czy w klubie. Dlatego jestem naiwnie zakochany w tej
Polsce i wierzę, że za 10 lat ci ludzie stworzą tutaj nową rzeczywistość.
Kiedy rozmawiam z polskimi wykonawcami, jakoś nie
widzę tego entuzjazmu. Raczej narzekania: że nie ma
gdzie grać, że nikt nie chce ich wydać, że Polacy mają fatalny gust. Skąd u Ciebie tyle zapału?
Może dlatego, że ja już jestem po drugiej stronie: trafiłem do
ludzi z tym, co zawsze robiłem. Zanim wydałem płytę, ludzie
uważali mnie za alternatywę. Jak trafiłem szerzej – nazywają
mnie produktem marketingowym. Dlatego nowy album nazwałem „Czesław Śpiewa Pop”. Żeby pokazać mój dystans.
Czy pop musi być zły? Gdyby pierwszy album sprzedał się
tylko w dwóch tysiącach egzemplarzy, to byłaby płyta „kultowa” i inni muzycy by mówili: „Taki świetny chłopak, a nie
może się przebić”. Dlatego nie można narzekać – trzeba iść
w Polskę i grać, bo tam się człowiek sprawdzi. Bo co jest lepszego dla młodego chłopaka, muzyka, niż jechać w weekend
gdzieś w świat, zagrać dla 20 osób za browar albo benzynę,
poderwać jakąś dziewczynę i w poniedziałek wrócić do swojej pracy lub szkoły?
W Twoim przypadku wygląda to już chyba trochę
inaczej.
Jasne, tak było kiedyś. Ale mam świetną menedżerkę
z Wrocławia i Asia zawsze dokładnie analizuje, gdzie ma
być koncert. Jeśli dzwoni do niej kobieta prowadząca
malutki klub dla 50 osób, w którym cena biletu nie może być wyższa niż 35 zł, to nie żądamy od niej 50 tysięcy za występ! Takie koncerty też są dla nas ważne – bo
ludzie, którzy na nich byli, kupią naszą płytę i nawet pojadą 100 km do dużego miasta, żeby obejrzeć nasz następny koncert.
Wspomniałeś o nowej płycie – „Czesław Śpiewa
Pop”. Podejrzewam, że po takim sukcesie, jakim okazał się „Debiut”, jej tworzenie odbywało się w niezłym stresie.
Znalazłem salomonowe rozwiązanie – płyta jest składanką moich starych kompozycji, nigdy oficjalnie nie
wydanych, nagranych w nowych wersjach. Przedtem nigdy nie miałem możliwości zebrania ich do kupy. Wybrałem więc bukiet piosenek, które są trochę łatwiejsze, bardziej melodyjne. Bo nie chcę zostać takim typowym krakowskim artystą, który po pięćdziesiątce podrywa młode dziewczyny, mówiąc im, że kiedyś miał hit,
za co one powinny się z nim przespać. Ja się tego boję!
Czy polska rzeczywistość, którą poznałeś z bliska
przez ostatnie trzy lata, znajduje odzwierciedlenie
w tych piosenkach?
Jasne. Nawet ta polityczna. Jest taka piosenka „Pożegnanie małego wojownika”, która pokazuje, że polscy politycy zachowują się jak dzieci. Wiesz, jak się unikało bójki
w dzieciństwie? Jak cię ktoś popchnął, to trzeba było go
popchnąć jeszcze mocniej. To, co się dzieje na polskiej
scenie politycznej, to jest właśnie coś takiego. A przecież tak to mogliśmy robić na podwórku, a nie w dorosłym świecie!
Zabierasz się za protest songi?
Nie, ja nie jestem buntownikiem. Mnie jest dobrze. To
jest normalne, że czasem ma się małą depresję czy walczy się ze swoimi kompleksami. Tak samo jest z muzyką. Ja się cieszę, że mogę się z tobą spotkać, opowiedzieć ci o tej płycie, ale z drugiej strony ciągle się zastanawiam, czy ja na pewno jestem warty uwagi...
Długo pracowałeś nad tym materiałem?
Dwa tygodnie w studiu Toya w Łodzi z moimi duńskimi
muzykami. I było cudownie. Bo ja nie lubię popisywać
się swoim niby dobrym smakiem muzycznym. Jak kolega chce spróbować dorzucić gdzieś fujarkę, to ja nie
mówię mu „nie”, tylko zgadzam się, bo chcę najpierw
to usłyszeć, a dopiero potem zdecydować. To jest cała
CITY men wiosna-lato 2010
6 nasza okładka Czesław Mozil
moja filozofia. Bo ja nie wiem, gdzie jest granica między kiczem a sztuką. I nie pozwalam, żeby ktoś inny mówił mi, gdzie ona jest. Czasami, kiedy człowiek pracuje,
wychodzą cudowne rzeczy, a czasami nic się nie udaje. Mam tylko jedno kryterium – jak coś mnie wzrusza,
to jest dobre. Bo jest konkretny efekt. Fajnie jest mieć
swoje zdanie. Cieszę się więc z tego, co robię, że jestem częścią polskiej popkultury, bo to jest najlepszy
powód, jaki emigrant może sobie wymarzyć, aby wrócić do ojczyzny.
Na pierwszą płytę teksty napisał Michał Zabłocki
wraz z internautami. Jak było tym razem?
To są moje teksty, w kilku przypadkach wspólne z Michałem, a jeden przetłumaczony z angielskiego na
polski. „When The Mummy Left The Daddy” opowiada o tym, że kiedy byłem mały i słyszałem, jak rodzice
się kłócili, nigdy nie wiedziałem, o co im chodzi. Pochodzę z domu pół polskiego, pół ukraińskiego i u nas
nie kłamie się, ale nie mówi się też nigdy całej prawdy.
Michał ładnie to przełożył na polski: „Kiedy tatuś sypiał z mamą/ Mama była smutna rano/ Tato szukał złota w mamie/ Długo kopał/ Ale trafił na kamień”.
Płyta jest oryginalnie wydana – rozkłada się niczym
książeczka z bajkami dla dzieci.
Na okładce i we wkładce są scenki na podstawie tekstów, pokazane z wykorzystaniem figurek z plasteliny.
Zrobiła je specjalnie na nasze zamówienie Monika Kuczyniecka. Dużo w tym kiczu, ale też prawdy. Jest tu chłopaczek, który podgląda rodziców, faceci pijący alkohol,
para, która wybiera się na emigrację, silne dziewczynki
niepozwalające chodzić swoim chłopakom na piwo z kolegami, ludzie, którzy grzeszą, zdradzają, a potem idą do
spowiedzi, która jest czynna 24 godziny na dobę...
A jak u Ciebie jest z religią?
Jestem wierzący, chodziłem do kościoła, jak byłem mały, ale nie lubię, jak religia staje się narzędziem polityki.
Nie lubię, jak nas karmią religią, a my ją wcinamy bezmyślnie. Kościół traci dzisiaj władzę, bo sam jest temu
winny. Stał się firmą i musi dbać o swój wizerunek. I jak
nie potrafi, to musi za to płacić. I o tym opowiadam na
płycie, w piosence zaśpiewanej z Gabą Kulką.
CITY men wiosna-lato 2010
No właśnie, na płycie są goście: wspomniana Gaba, Kasia Nosowska i... Nergal. Przyznam szczerze,
że nie rozumiem, jak mogłeś zaprosić tego ostatniego. Przecież to koleś, który w nagraniach swego Behemotha nawołuje do nienawiści i morderstwa, śpiewając „Christians To The Lions” (ang.: „Chrześcijanie
do lwów”), albo na okładce płyty pisze: „Chwała zabójcom św. Wojciecha”.
Żeby wszystko było jasne: postawy artystyczne nie podlegają dyskusji. Ja nie przyjmuję przekazu Behemotha,
może inni ludzie – tak. Dla mnie to po prostu ekspresyjna muzyka. Byłem raz na koncercie Behemotha, trzy lata temu, i wtedy Nergal na zapleczu słuchał demo mojej
pierwszej płyty. Od razu zapytał się o piosenkę „W sam
raz”. Nergal to bardzo wrażliwy człowiek.
Nie wiem, gdzie jest
granica między
kiczem a sztuką.
I nie pozwalam, żeby
ktoś inny mówił mi,
gdzie ona jest
…???
Wiesz, on mi pomógł, zawsze były miłe słowa z jego
strony. Zaprosiłem go, ale nie do kawałka, który jest
mocny, tylko do takiego patetycznego, w którym śpiewam: „Goszczą nas Pies, a potem Alchemia/ Mamy ty
i ja wiele braków/ I znów, znów ten Kraków”. A wtedy
wchodzi orkiestra symfoniczna i Nergal: „Leć tam, gdzie
miłość głaszcze cię dłonią/ Nie płacz za tymi, co miłość
twą trwonią”. W ten sposób chcę pokazać, że nie można
szufladkować Nergala i Behemotha, bo to fajni chłopa-
cy. Zresztą, ludzie nawet nie zauważą, że to jest Nergal.
A skąd pomysł na Nosowską?
Hey zaprosił mnie na swój akustyczny koncert, jeszcze jak nie mieszkałem w Polsce. Znałem ten zespół
z młodych lat, bardzo ich lubiłem, a tu nagle telefon
z Warszawy z pytaniem: „Czy masz ochotę wziąć udział
w MTV Unplugged Heya?”. To było bardzo wielkie przeżycie. Dlatego kiedy pracowałem nad „Popem”, napisałem maila do Kasi i zaprosiłem ją do wspólnego śpiewania. Dzięki niej i innym gościom płyta jest kolorowa.
Wrosłeś już na dobre w klimat Krakowa?
Zawsze czuję się w Krakowie jak u siebie. Spędziłem tutaj
siedem sylwestrów. Mój przyjaciel, Michał Giszcz, jest starszy ode mnie o rok. Znamy się niemal od urodzenia, bo nasze
matki były bliskimi przyjaciółkami. Jak przyjechałem z występami do Krakowa, nasz kontakt znowu się odświeżył. To
był czas, kiedy myślałem: „Rany, jaki ja jestem inny niż ci
Polacy”. Kiedy wsiąkłem w studenckie towarzystwo Michała, okazało się, że to nieprawda: śmiałem się z tego samego, miałem takie same marzenia, planowałem również fajną przyszłość dla siebie, tylko wyróżniałem się... akcentem.
Mam też w Krakowie ciotkę ze strony ojca, z Lwowa. Z czasem zacząłem tęsknić za Krakowem. To było coś, czego moi
rodzice nie mieli, taki plac zabaw, do którego mogłem uciekać. W końcu rodzice kupili mi tutaj małe – tylko 23 m kw. –
mieszkanie przy Bogusławskiego, boczna od Sebastiana, naprzeciwko domu Czesława Miłosza. Ale rzadko tam bywam.
Ciągle jestem bowiem w trasie lub w studiu. Ale kocham tutaj być, Alchemię, mnóstwo innych miejsc, w których zawsze
jestem, kiedy przyjeżdżam do Krakowa.
Usidliła Cię jakaś Polka?
Wydarza się dużo fajnych rzeczy, ale teraz mam takie życie, że trudno myśleć o stałym związku. Kiedyś miałem
w swoim duńskim zespole, Tesco Value, dwie dziewczyny, Lindę i Magdalenę. Jak przyjeżdżaliśmy na koncerty do Polski, to one mnie obserwowały. I mówiły, że
jak kelnerka zaczyna mówić do mnie, to ja od razu zaczynam z nią flirtować. Ja kocham Polki, powiem nawet
więcej, trochę bezczelnie: w Polsce fajnie być facetem.
Bo więcej tu ładnych kobiet niż przystojnych facetów.
Dlatego fajni faceci mają tu wielką frajdę.
Łukasz Orbitowski felieton
7
Jedna płeć w popkulturze
S
Sztuka znosi różnice między płciami. A pamiętam czasy,
kiedy istniały osobne książki dla kobiet i mężczyzn
ztuka znosi różnice między płciami.
A pamiętam czasy, kiedy istniały osobne książki dla kobiet i mężczyzn. Zresztą nie
tylko one. Mieliśmy filmy kręcone z myślą
o płci pięknej i te przeznaczone dla męskich
twardzieli, prasę kobiecą zwaną ciut trafniej
„kolorową”, podczas gdy mężczyźnie wypadało schować nos między tłuste kartki pisma o samochodach. Co więcej, wymieniano całe klasy zainteresowań, posługując się
kryterium płciowym; w różowym pudełeczku
lądowały lalki, szydełka, języki obce i praca
w consultingu, podczas gdy pudełko niebieskie gromadziło samochodziki, spluwy, matematykę oraz sukces w branży reklamowej.
Teraz to już nieprawda, pudełka zmieciono.
Zmiany przebiegały stopniowo, mają jednak
swoje symbole, konkretnie – Lucy Lawless
i Robina Williamsa. Nowozelandzka aktorka
zdobyła sławę, pieniądze i serca telewidzów,
wcielając się w księżniczkę Xenę, będącą
zresztą księżniczką jedynie z nazwy. Konflikty międzyludzkie rozwiązywała mieczem, żaden facet z półbogami włącznie jej nie podskoczył, do tego nie traciła nic ze swojej kobiecości. W pewnych okolicznościach uchodziła za kochliwą. Z kolei Robin Williams,
wcielając się w panią Doubtfire,
przyjął na siebie w imię ojcowskiej
miłości nie tylko całe spektrum
tradycyjnie kobiecych obowiązków,
ale i najbardziej upokarzający strój
żeński (tzw. solnicę). Potem już jakoś poszło.
Dziś w Polsce najpopularniejszym
autorem romansów jest facet, Janusz Wiśniewski, za to prozę najbardziej męską, przesyconą zapachem prochu strzelniczego, pościgami i detalami z działań służb
specjalnych uprawia kobieta, Magdalena Kozak. Zapewne znalazłaby
wspólny język z Kathryn Bigelow,
słusznie nagrodzoną Oscarem za
wojennego, realistycznego „Hurt
Lockera”. James Cameron, dotąd spec od kina katastroficznego
i widowiskowych futurystycznych
strzelanin, sprokurował łzawą bajkę, która, przy zmianie scenografii, znalazłaby się bez kłopotu w romansie z lat trzydziestych, przeznaczonym dla uczennic szkółki
niedzielnej. Podobne przesunięcia
można, choć nie trzeba, wyliczać
w nieskończoność.
Dążenie popkultury do jednopłciowości znajduje się w fazie błę-
dów i wypaczeń, co nie zmienia zasadniczej nieomylności samego kierunku. Żyjemy więc jakby w przemówieniu Gomułki
wygłoszonym na terenie McDonalda. Błąd
polega na podniecaniu się jednostkowymi
przypadkami łamania przypisanych ról, to
znaczy wtedy, kiedy kobieta wykonuje coś
męskiego lub na odwrót. Cywilizacja szczęśliwie skręciła w stronę równouprawnienia,
w konsekwencji czego lud raduje się rady-
Cywilizacja
szczęśliwie skręciła
w stronę
równouprawnienia
kalnymi przykładami.
Kobieta rajdowiec albo łowczyni skorpionów to ma być coś. Z kolei Norwegowie resocjalizują co bardziej zatwardziałych metalowców-satanistów, powierzając im funkcję przedszkolanek – zapewne w nadziei,
że kto jak kto, ale banda wesołych brzdąców
rozmiękczy nawet najtwardsze serce. Kobieta zafascynowana piłką nożną nie budzi zdziwienia, no, chyba że gra w nią na playstation.
Dziewczyna z konsolą, jak to możliwe? – pytają faceci. Sam uwielbiam pasjami kolorowe
pisma i łapię się na wstydzie, uniemożliwiającym mi dokonanie zakupu. Szczęściem kolekcja rodziców i pani fryzjerki zaspokaja tę
moją żądzę.
Z kolei wypaczenia to wysiłki zmierzające do
przekroczenia granic własnej płci, lub nawet ich zniesienia. Czy ktoś jeszcze pamięta metroseksualnych? A przecież parę lat temu świat należał do nich i co drugi tłuściutki
młodzieniec robił brzuszki i pompki, wklepywał krem pod oczy tylko po to, żeby wyglądać
jak David Beckham. Torsy Hugh Jackmana
i Daniela Craiga zrobiły swoje. Desperacką
próbą było ujawnienie się tzw. aseksualnych,
czyli młodych ludzi odrzucających płciowość
jako taką. Nie wyszło, nikt znany się nie zadeklarował. Wchodzimy w fazę dojrzałości.
Xena była ewenementem, pani Doubtfire –
komedią. Pół wieku temu kobieta paląca fajkę, deklarująca konieczność pracy zarobkowej budziła nieliche zdumienie, dziś traktujemy ją zupełnie zwyczajnie, a nawet życzliwie, tak jak przywykliśmy do
czarnych snów konserwatystów z lat
50. o wspólnym mieszkaniu bez ślubu i facetach w kuchni lub niańczących dzieci. Wydaje się nawet, że z
tych snów na jawie czerpiemy radość.
Granie płciowością, poza czysto seksualnym manewrem, niedługo straci
rację bytu. Xen znajdziemy zatrzęsienie, i to w różnych sceneriach: współczesnej, historycznej, przyszłościowej,
a my, mężczyźni, damy sobie wydrzeć
bez żalu resztki monopolu na emploi
twardziela. Zakończy się to najpewniej pojednaniem kulturowym. Znikną typowo „kobiece” i „męskie” programy telewizyjne, wyłączywszy oczywiście kanały erotyczne (choć z tego co wiem, cieszą się nimi także pary), składy w filmach wojennych będą
mniej więcej pół na pół i nikt nie zrobi z tego historii. Gazety zwrócone tylko do kobiet otworzą się na mężczyzn
i odwrotnie, choć pewno „Playboy” pozostanie sobą. Ale reszta?
Czas zmian, czas połączeń. Kto będzie
pierwszy, okaże się też lepszym.
8 muzyka
krakowscy barmani polecają
męskie drinki
Ochota na koncert muzyki niezależnej może dopaść
każdego. Wówczas przede wszystkim należy zachować
spokój, a potem wykonać dwa ruchy godne Kasparowa.
For Men
Only
Paweł
Płoszczyca*
Decydujący jest krok pierwszy, czyli rozpoznanie terenu. Otwieramy więc przeglądarkę internetową. Najlepszą ofertę dla ambitnych ma klub Re (www.klubre.pl). Tam odetchniemy takim samym powietrzem, jakim inhalują się słuchacze w Nowym Jorku czy Berlinie. W większości koncertów biorą udział zagraniczni goście,
a repertuar klubu to właściwie leksykon współczesnych gatunków, uwzględniający radykalny noise, jazz, indie
rock, freak folk… Jeśli doskwiera nam nostalgia za czasami studenckimi, zadymionym squaterskim klimatem i załoganckim punk rockiem, zerkamy na stronę Kawiarni Naukowej (www.myspace.com/kawiarnianaukowa). Znajdziemy tam również świeższe dokonania z okolic indie rocka czy folku. Wariant trzeci to lekki lans
w oparach sztuki. Na taką wyprawę polecam Łódź Kaliską w Krakowie (www.myspace.com/lodzkaliskakrakow). Oprócz muzyki tanecznej z przedrostkiem „alt” usłyszymy tam koncerty w wykonaniu pierwszoligowych
kapel, głównie krajowych, jak Muchy czy Mitch&Mitch. A jeśli nadal nie potrafimy znaleźć nic dla siebie, odwiedzamy strony klubów Alchemia (www.alchemia.com.pl) i Forty Kleparz (www.fortykleparz.pl) – grzeszą
one nierównym programem, ale od czasu do czasu można ustrzelić tam ciekawsze propozycje.
Do Re
19 maja w klubie Re (ul. św. Krzyża 4) wystąpi mój folkowy ulubieniec, Sam Amidon. W zeszłym roku występował u nas w ramach Unsound Festiwal – imprezy gorliwie oklaskiwanej zwłaszcza poza granicami kraju. Wtedy zachwycał publiczność wspólnie z kolegami z wydawnictwa Bedroom Community: Nikiem Muhlym i Benem Frostem. Folkowa melancholia to konik Sama Amidona. Tego „zwierzaka” wcześniej ujeżdżali rodzice, teraz robi to syn. Pretekstem do jego odwiedzin w Polsce jest premiera nowej płyty zatytułowanej „I See The Sign”; polecam kuriozalne wideo promujące wydawnictwo na stronie internetowej artysty. Natomiast 23 maja, po raz drugi w Krakowie i z drugą płytą w zanadrzu, wystąpi Mi Ami. Trio z San Francisco
tworzy wysokooktanową, gęstą brzmieniowo muzykę, pełną bogatej w improwizacje głębokiej pulsacji, gitarowej psychodelii i z lekka „obłąkanych”, dziecięcych wręcz wokali. Zjawiskowa muzyka, ale wyłącznie dla łaknących mocnych wrażeń.
Whisky z lodem? Nuda. Paweł Płoszczyca
proponuje whisky w nowej wersji – na ostro.
For men only to mocny, wyrazisty miks, po
którym nikt nie powie, że picie drinków jest
mało męskie.
Jak to przyrządzić?
Mieszamy w shakerze trzy ćwiartki limonki ugniecione z brązowym cukrem, 40 ml
12-letniej, szkockiej whisky Chivas Regal i 20
ml syropu Spicy. Podajemy w niskiej szklance
na kruszonym lodzie, dekorując limonką i papryczką chili.
* barman od siedmiu lat, obecnie w Le
Scandale na Kazimierzu (pl. Nowy 9).
Jest finalistą ogólnopolskich konkursów
barmańskich Finlandia Vodka Cup 2007
i Żołądkowa Gorzka 2008. W ubiegłym
roku wygrał krakowskie rozgrywki Havana
Master Class i dzięki temu swoją wiedzę
o drinkach mógł szlifować na Kubie.
Selector: Łyk powietrza
Festiwal Kultury Żydowskiej/Koszerna muzyka
Impreza o długiej i bogatej tradycji. Szczęśliwie jej organizatorzy mają ambicje ukazać całe spektrum zjawisk
związanych z kulturą żydowską, nie wyłączając najświeższych dokonań. Tak więc Kraków po raz kolejny będzie
gościł artystów związanych z nowojorską oficyną Tzadik prowadzoną przez wizjonera Johna Zorna. W tej kategorii, oprócz nocnych Jazz Klez Sessions z Paulem Brodym i krajanów z Bester Quartet, usłyszymy także Jamie Saft Trio (28 czerwca, Synagoga Tempel, ul. Miodowa 24, g. 22). Lider tego zespołu to rasowy multiinstrumentalista, człowiek o szerokich horyzontach i… brodacz klasy ZZ Top. Wychowywał się na mocnym
gitarowym graniu, zresztą po dziś dzień zdarza mu się tworzyć w dość karkołomnej konwencji improwizowanego metalu. Nagrywał już partie klawiszy w rytmach reggae dla luminarzy hardcorowego punka (album „Build A Nation” grupy Bad Brains). Jedną z płyt swojego jazzowego trio poświęcił piosenkom Boba Dylana. Jak
widać, z Jamie’im Saftem żartów nie ma. Do Synagogi Tempel warto się wybrać także 1 lipca o g. 19 na koncert Cukunft. Kwiat polskich muzyków-improwizatorów pod wodzą Raphaela Rogińskiego interpretuje przedwojenną miejską muzykę żydowską i z rzadka sięga po kompozycje lidera. Piękne melodie i połączenie wyrazistego brzmienia gitary, dwóch klarnetów i perkusji dają soczystą mieszankę starego z nowym. Grzech pominąć. www.jewishfestival.pl
Maciej Kozłowski
CITY men wiosna-lato 2010
Side
Car
Wojtek
Urbański*
Pierwotna wersja tego drinka powstała
w 1924 roku w Paryżu. Na początku koktajl
ten składał się z siedmiu ingredjencji, ale
szybko ograniczono składniki do trzech. Wojtek serwuje go w najbardziej klasycznej postaci. – Faceci zwykle myślą, że koktajlówki są
zarezerwowane dla kobiet. Mój Side Car jest
wyjątkiem od tej reguły – przekonuje barman.
Jak to przyrządzić?
Miksujemy w shakerze 30 ml koniaku (np.
Hennessy), 30 ml likieru Cointreau oraz 30
ml świeżo wyciśniętego soku z cytryny. Mętny napój podajemy bez lodu w kieliszku koktajlowym, dekorując twistem z limonki.
* barman od czterech lat. Obecnie pracuje za barem Pergaminu i Rdzy (ul. Bracka
3/5). Absolwent Krakowskiej Szkoły
Barmanów, członek Polskiego
i Międzynarodowego Stowarzyszenia
Barmańskiego. Zwycięzca konkursu
Tropical Trendy Drink, Tymbark Drink
Festiwal (2010) oraz zdobywca trzeciego
miejsca podczas turnieju barmańskiego
Jelinek Cup w Bratysławie (2009).
fot. Sam West, arch. organizatora Coke, Marcin Urban
Z myślą o zwolennikach doznań tanecznych skrojono drugą odsłonę Festiwalu Selector (4 i 5 czerwca na
Błoniach). Wystarczy wspomnieć, że wśród zaproszonych gości znajdziemy zarówno do cna taneczny Faithless, jak i łagodny, a przy tym mocno spektakularny Thievery Corporation. Fama głosi, że ich koncerty to
istny szał. Jednak więcej uwagi warto poświęcić muzykom mniej znanym w naszym kraju, takim jak Friendly
Fires. Próbują oni ożenić ze sobą rzeczy pozornie nie do pogodzenia – chcą być słodcy i awangardowi zarazem, chcą grać do tańca, ale używać noise’owych gitar. Nominacje do Mercury Music Prize pokazują, że coś
na rzeczy może być, choć oczywiście najlepiej to sprawdzić samodzielnie. A pozostali artyści? Na tle Calvina Harrisa, Metronomy, Delphic, Bloody Beetroots Death Crew 77, Booka Shade czy Boys Noize najbardziej
obiecująco prezentuje się zadziorna Uffie. www.selectorfestival.pl
Muza dla smakoszy
Klubowiczów można podz
ielić na kilka grup. Dla jed
nych w klubach liczą
się głównie ceny, inni najw
iększą wagę przywiązują do
wystroju i proponowanyc
imprez pozamuzycznych. Są
h
i tacy, dla których wszystko
to nie ma znaczenia. Klub
wybierają, kierując się gr
aną w nim muzyką
Jest w Krakowie wiele miejsc, których stylistyka muzyczna zmienia się w zależności od
tego, co gra zaproszony DJ. Na szczęście są też kluby „pewniaki”, do których warto iść
jak w dym, bo każdego wieczora gwarantują styl granej muzy.
Du bs te p
Kraków staje się dziś prawdziwym centrum dubstepu, który zrodził się około 10 lat temu w Wielkiej Brytanii. Charakterystyczna dla dubstepu jest jego basowa podstawa. Gatunek wyrosły na bazie tanecznego 2stepu i nieco bardziej mrocznego grime’u, odznacza
się wyjątkowym naciskiem na niskie rejestry brzmieniowe i nieregularną rytmikę. Stał się
tak popularny i inspirujący, że trudno dziś znaleźć producenta muzycznego – niezależnie
od gatunku, który tworzy – niepoddającego się wpływom dubstepu. Na gatunku tym opierają się prawie wszyscy – od gwiazd popu i r’n’b, czego najlepszym przykładem jest najnowsza płyta „Rated R” Rihanny, po artystów tworzących drum’n’bass i muzykę opartą na
regularnych rytmach, jak house czy techno. Prym wśród krakowskich klubów prezentujących tego typu muzykę wiodą Krzysztofory (ul. Szczepańska 2). W niemal każdy weekend,
schodząc do klubowych podziemi, „czujemy” bas. Odbywają się tam regularnie imprezy „Dubstep ahead!”, na które zapraszane są największe gwiazdy gatunku z całego świata.
Tym sposobem klub, który do tej pory skupiał się na drum’n’bassie, stał się miejscem wyspecjalizowanym w dubstepie i niemającym sobie równych w tej dziedzinie. Dzięki niemu
fani dubstepu zjeżdżają się masowo do Krakowa.
Drum’n’bass – raz cięższa, raz lżejsza odmiana muzyki klubowej z charakterystycznym
synkopowanym (potocznie – „połamanym”) rytmem – królował w Krakowie jeszcze
całkiem niedawno. Pionierem upowszechniania tego gatunku muzycznego był przede
wszystkim nieistniejący już klub Roentgen, a także Ministerstwo i Krzysztofory. Choć
obserwujemy schyłek jego popularności, można go jeszcze usłyszeć w Rotundzie (ul.
Oleandry 1), gdzie na odbywających się rokrocznie „Absurdaliach” grają najznamienitsi przedstawiciele światowego drum’n’bassu i jungle, jak Goldie czy London Elektricity. DJ-e grający tego typu muzykę zapraszani są też często do Carycy (ul. Wielopole 15), gdzie czasem odbywają się naprawdę bezkompromisowe imprezy prezentujące bardzo wymagające brzmienia. Drum’n’bass można też czasem znaleźć w ofercie
klubów Łódź Kaliska (ul. Floriańska 15) i Krzysztofory (ul. Szczepańska 2). Te ostatnie, mimo dubstepowego profilu, o swoich połamanych korzeniach nie zapominają.
Rosnąca w Polsce popularność tzw. czarnej muzyki zaowocowała ekspansją tego typu
brzmień w wielu klubach. R’n’b, czyli coś między popem a hip-hopem, i dancehall – agresywna mieszanka muzyki jamajskiej i rapu – zagościły na dobre w Ministerstwie (ul. Szpitalna 1). Podobnie jest w Błędnym Kole (ul. Bracka 4), gdzie regularnie odbywają się imprezy z dancehallem, często słychać tam także reggae. Dużą dawkę r’n’b oferuje też Atmosfera (pl. Szczepański 7) oraz Boom Bar Rush (ul. Gołębia 6). Także we Franticu (ul. Szewska 5) miłośnicy r’n’b poczują się dobrze. To tyle, jeśli chodzi o kluby, w których na czarną
muzykę można trafić prawie zawsze, choć na palcach jednej ręki da się policzyć te, w których r’n’b czy dancehallu nigdy nie było.
Najbardziej popularnymi gatunkami muzyki w klubach były zawsze house i techno. Prosta, bardzo taneczna, melodyjna muzyka oparta na regularnym rytmie przyciąga na zintensyfikowane balety całe rzesze chętnych. Klubami specjalizującymi się w graniu house’u są przede wszystkim Prozak (pl. Dominikański 6) – z wieloletnim doświadczeniem – i Rdza (ul. Bracka 3). O bardziej wysmakowaną formę muzyki house stara się nowy Baccarat (ul. Stolarska 13), nie zabraknie go też w Enso (ul. Karmelicka 52), a przede
wszystkim w klubie Ice Hell (ul. Mikołajska 14), czyli w poddanym poważnej operacji
plastycznej pubie Czasem Trzeba. House’u nie brakuje też w Qushi (ul. Szczepańska 3)
i Przychodni Towarzyskiej (ul. Floriańska 53).
To gatunki wciąż mało znane polskiemu słuchaczowi. Ta wypadkowa techno i muzyki spod
znaku Depeche Mode, połączenie romantycznego new wave z mocnym tanecznym rytmem, nie zyskała sobie popularności na miarę innych gatunków. Nie znaczy to, że nie ma
w Krakowie reprezentantów tej specyficznej, kolorowo-plastikowej subkultury – kontynuacji
pokolenia disco. Od chwili kiedy po raz pierwszy usłyszałam electro w Klubie Studio (ul.
Budryka 4) na koncercie Apoptygma Berzerk (i nieco później Gus Gus), znajduję je najczęściej w klubach przy Wielopolu 15. Niedawno w Carycy (ul. Wielopole 15) Ekipa Electroclash.pl zorganizowała huczną imprezę, najczęściej jednak w rytm tego gatunku można się
pokręcić w Kitschu (ul. Wielopole 15). Czasem też imprezy w tym klimacie urządzają kluby
PRL (ul. Garncarska 5), Prozak (pl. Dominikański 6) i Enso (ul. Karmelicka 52).
fot. arch. Błedne Koło
Zdecydowanie w najgorszej sytuacji są fani muzyki trance i psytrance – gatunku liczącego sobie już kilkadziesiąt lat, wywodzącego się ze sceny rave, a więc pamiętającego
czasy pierwszych berlińskich Love Parade i szaleństwa na indyjskiej wyspie Goa. I choć
w Krakowie psytrance słyszy się bardzo rzadko, to gatunek ten ma swoich oddanych fanów, dlatego warto wspomnieć o klubach podejmujących się jego prezentacji. I tu znów
na mapie pojawia się Caryca (ul. Wielopole 15), gdzie jeszcze w kwietniu odbędzie się
psytrance’owa impreza. Na trance nie zamykają się również Krzysztofory (ul. Szczepańska
2). Niewiele tego, więc nie dziwi, że miłośnicy trance’u w poszukiwaniu imprez dla siebie uciekają do Warszawy, Poznania czy Trójmiasta, gdzie ofertę mają o wiele bogatszą.
Kaśka Paluch
10
Rafał Nowiński
styl
Kraków modny?
Nie sądzę...
Znajdź swój styl
Rafał Nowiński
Często słyszę, jak styliści oceniają wygląd ludzi
na ulicach jakiegoś miasta. Warszawa jest ponoć
elegancka i markowa, Kraków artystyczno-oldskulolowy, a Wrocław nowoczesny. Guzik prawda. W każdym mieście znajdą się stylowo ubrani
trendsetterzy i tacy, którzy poza jedną parą jeansów i starym swetrem nie noszą nic innego. Ale
OK. Skoro media pragną klasyfikacji – przyjrzałem się facetom na ulicach Krakowa. Wyklarowało mi się z tego pięć podstawowych typów.
Włoski glamour na rynek
ed
kos
eserv
zula
Vis
rka R
tula
na
mary
Student – wiadomo. Jak nie ma kasy, to nie ma, jak ma, to
mało. Ale jeśli w masowych sklepach typu H&M i Cropp wykrzesze odrobinę kreatywności, to czasem potrafi się ubrać
znośnie.
krawat Rage Age
Staromodny – nie mylić z oldschoolowym. To nudziarz,
który w możliwie najbezpieczniejszy sposób żongluje dwoma stylami – garniturowym do pracy i jeansowo-dresowym
po pracy. Myśli, że ubiera się stosownie do okazji i jest
wyważony. Tymczasem serwuje nam przewidywalność
i sztywniactwo w najgorszym wydaniu.
Nowobogacki – facet, który jest zawodowo ustawiony, więc stać go na zakupy w Trzynastce czy też w butikach Burberry czy Hugo Bossa. Niestety, nie wszystko co
jest drogie, wygląda dobrze. Delikwent musi bowiem jeszcze umieć modne ciuchy modnie ze sobą połączyć, a z tym
w Krakowie bywa różnie.
zega
wiszą dwie identyczne pary jeansów, obie tak samo ściorane. Do tego sprane T-shirty i jedna kurtka na każdy sezon.
Buty? Dwie pary: jedne na niedziele, drugie, ukochane, na
co dzień. Ewentualnie jeszcze klapki pod prysznic. Przypadek beznadziejny. Nie do naprawienia.
rek TAG
Heue
r
Abnegat – typ, który ma wszystko gdzieś. W jego szafie
Modoholik
* fashion designer, stylista i personal shopper. Absolwent Form Przemysłowych krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Wygrany konkurs Paryskich Warsztatów Mody dał mu możliwość odbycia stażu w dwóch paryskich domach mody. Tam nauczył się, co to znaczy
prawdziwa moda. Perfekcjonista w każdym
calu. Ogromną wagę przywiązuje do szczegółów wykonawczych projektowanych ubrań,
odszycia, kroju i jakości materiału.
www.nowinskiboutique.eu
mokasyny
spodnie Reserved
– uzależniony od mody, zwykle pracujący
w branży modowej, stylista, projektant, fryzjer. Rzadko hetero. Zawsze świetnie ubrany, zawsze po swojemu. Wie, co
będzie modne za dwa lata, zanim reszta z trudem załapie,
co nosiło się w poprzednim sezonie. Niestety, trendsetterów
mało jest w Krakowie, tu zdecydowanie na głowę bije nas
Warszawa.
Church's
Do centrum, na biznesowe spotkanie albo kawę z przyjaciółmi, obowiązuje elegancja, ale nie ścisła. Jeśli więc marynarka, to z delikatnego materiału, jasna
i rozpięta. Jeśli koszula, to sportowa. Jeśli krawat, to cienki, typu śledź. Spodnie
z podwiniętymi nogawkami. Do tego koniecznie coś w butonierce, kontrastowy
wąski pasek i mokasyny (pamiętajcie, że nosimy je bez skarpetek!). Kolory klasyczne, błękity, szarości, odrobina czerwieni, różu czy marynarskiego granatu.
Mile widziany trzydniowy zarost.
Ubieramy krakusów z Rynku Głównego,
Kazimierza i Nowej Huty
W myśl zasady: „Powiedz mi, gdzie mieszkasz, a powiem ci, kim jesteś”, opracowaliśmy dla
krakusów trzy modne stylizacje. Z kolekcji na wiosnę i lato 2010 wybraliśmy coś dla elegantów
z centrum, podgórskich i kazimierzowskich oryginałów i luzaków z dzielnic na obrzeżach miasta.
Cowboy z Kazimierza
]
Na Hutę wrzuć luz
zaw
ie
do szka
gita
ry P kostk
olic i
e
rop
tC
t-s
hir
r
gle
an
Wr
rza
na
kó
ed
serv
Re
rtka
ka
kurt
p
okulary Ray Ban
skó
se
k
B
g
St
ar
kę Lee
Koszulka w krat
pa
[
i swoją dzielnicę
STYL 11
pasek Ze
gna
opp
szorty Cr
spodnie Big Star
beatlesów
ki Gino Ro
ssi
Do Kazimierza pasuje odrobinę nostalgii i styl vintage. Bo choć to jeszcze centrum Krakowa – panuje tu atmosfera leniwego weekendu za miastem. Ale uwaga! Ogłaszamy koniec ery umarłych poetów. Szalik wiązany pod szyją w pętlę
„na artystę” i długi płaszcz są kompletnie de mode. Co obowiązuje? Koszula na
koszuli, najlepiej w kratę, beżowy sprany jeans, skórzana kurtka, ciężkie buty.
Do tego wszelkie akcesoria, im większe, tym lepsze: duże torby, okulary, łańcuchy. Kolory ziemi, od beżu po brąz.
buty Reebok
Ma być sportowo i dzianinowo, ale nie dresowo. Dwa hity: kalesony i sportowa,
kolorowa bielizna wystająca spod spodni. Do tego T-shirty z fajnymi nadrukami
w dwóch dozwolonych wersjach – albo baaardzo luźne, albo megaobcisłe. Kompromisu nie ma. W modzie nadal są oldschoolowe adidasy i podwinięte nogawki. Kolory Huty to cała paleta szarości, od czystej bieli aż po smolistą czerń plus
wszelkie ostre barwy: soczysta czerwień, zielony i niebieski.
CITY men wiosna-lato 2010
12
[
styl
Gardłowa sprawa
czyli jaki węzeł przy jakim kołnierzyku
]
Kołnierzyk koszuli to element, który świadczy o tym, czy jesteś modny i elegancki. Większość
mężczyzn ma problem z doborem kształtu kołnierza do węzła krawata. Zwykle też mają oni jedno
ulubione wiązanie krawata i stosują je do wszystkich koszul. A to błąd. Zatem – jak dopasować
kołnierzyk do swojego stylu, do okazji i najważniejsze – do szyi...
Krok pierwszy: mierzymy
Nawet jeśli myślisz, że znasz rozmiar swojej szyi, sprawdź taśmą jeszcze raz, a potem taśmę zmierz linijką. Świetnie, jeśli twój sprzedawca po wzięciu miary podaje ci dokładnie taką koszulę, jaką chciałeś. Nie ufaj jednak ślepo rozmiarowi na metce. Zawsze przymierz koszulę i upewnij się, że możesz wygodnie włożyć palec między kołnierzyk
a szyję. Jeśli jest luz, to znaczy, że kołnierz jest za duży.
Krok drugi: poznajemy rodzaje kołnierzyków
Istnieje wiele kształtów kołnierzyków. Jednak te cztery absolutnie trzeba znać.
Spread
Wall Street u stóp – kołnierz
władzy. Zalecam zawiązać
krawat na gruby węzeł, tzw.
big-tie.
Button-Down
Old-school nigdy nie wyszedł
i jeszcze długo nie wyjdzie
z mody. Kołnierzyk idealny do
cienkiego krawata typu śledź.
Straight Point
Superminimalny, w stylu
amerykańskim. Zamiast krawata proponuję do niego
rozpiąć kilka guzików i pokazać trochę ciała.
Semispreads
Mój ulubiony... Jest doskonałym kompromisem między
wszystkimi kołnierzykami. Pasuje do każdej klapy garnituru, do każdej twarzy i stylu.
Krok trzeci: wiążemy krawat
Rozmiar kołnierza powinien współgrać z rozmiarem krawata. Jeśli
chcesz mieć skinny tie, czyli chudy węzeł, wybierz równie mały
kołnierzyk oraz szczupłe klapy marynarki. Większe kołnierzyki noś
w połączeniu z pełniejszym węzłem krawata oraz szerszymi, standardowymi klapami marynarki. Do tego polecałbym jeszcze duży,
masywny zegarek… i dobry look gotowy.
Na dodatek: spraw sobie Collar Tool Box
Prawie każda koszula lepszej marki ma pod kołnierzykiem specjalne tunele na plastikowe usztywniacze. Te małe patyczki (przypominające kształtem patyczki do lodów) są
zmorą: często giną i się łamią. Dobrze więc sprawić sobie tzw. Collar Tool Box. Pamiętaj też, aby zawsze przed praniem wyciągnąć usztywniacze z kołnierzyka.
Gentlemana poznasz po koszuli
Czym charakteryzuje się koszula najwyższej jakości? Wnętrza mankietów, stójkę i karczek może mieć obszyte kontrastową tkaniną, zwykle ma ręcznie wykonaną fastrygę, czasem wzory malowane na materiale i jest sygnowana haftowanym numerem indywidualnym. Przede
wszystkim jednak jest szyta na miarę, pod gust i sylwetkę klienta. Wirtuoza szytych na miarę męskich koszul mamy też w Krakowie. Bartek Witek to młody projektant, który swoje umiejętności szlifował m. in. w Vistuli i Wólczance. Teraz męskie ciuchy własnego projektu sygnuje wyłącznie własnym imieniem. Stawia na oryginalność i precyzje wykończenia. – Koszule tworzę z myślą o energicznych, odważnych facetach, którzy cenią sobie oryginalne wzornictwo i doskonałą jakość tkanin – podkreśla. –Wszystkie egzemplarze koszul powstają w bardzo krótkich seriach i są wykańczane ręcznie, nie ma więc mowy o tym, że spotkasz na ulicy kogoś w identycznej koszuli. [KS]
www.bartekwitek.com
UWAGA KONKURS: SMS
dla czytelników magazynu CITY MEN Bartek Witek ufundował voucher wartości 300 zł na uszycie na miarę koszuli
męskiej. Aby wziąć udział w konkursie, wystarczy wysłać sms o treści: MKA koszula imię i nazwisko na numer 7238
(koszt 2,44 zł z VAT). Na zgłoszenia czekamy do 6 czerwca.
CITY men wiosna-lato 2010
STYL 13
Must Have
wiosna – lato 2010
Gorące letnie dodatki, bez których w tym sezonie modny facet nie może się obejść
1. Kapelusz
H&
M
2. Duże okulary
Najlepej słomkowy z kontrastową
taśmą. Przywodzi na myśl riwierę
w Saint-Tropez, popołudnie spędzone na jachcie, przechadzkę
po porcie. W Krakowie świetnie
sprawdzi się na bulwarze nad Wisłą, zwłaszcza że miasto zafundowało nam plażę.
3. Mokasyny
4. Slipki kąpielowe
H&M
Nosimy bez skarpetek! Dostępne są sznurowane lub wsuwane,
zwykle w patchworkowych zestawieniach kolorystycznych. Najlepszym trio kolorystycznym jest
biel, granat i czerwień, na wieczór natomiast lepsze będą mokasyny skórzane, czarne lub granatowe z metalowymi dodatkami.
P
CROP
n
ay Ba
ny R
hava
Havany albo Carrery z plastikowymi albo kauczukowymi oprawkami w tonacji spalonych brązów, miedzi, czerni i pochodnych
granatów, symbolizują powrót do
lat 70. Pamiętajcie, że gloosy to
nie tylko gadżet – dobre zawsze
mają wysoki filtr UV. W inne nie
warto inwestować.
Nie mylić z majtkami – te nadają się
tylko na kryty basen. Uwaga jednak,
aby nie były za długie. Polacy mają tendencję do przesadzania z długością gatek na plażę i po wyjściu
z wody wyglądają, jakby w kieszeniach mieli kamienie. Modne są cieniowane (moczone w farbie), kolorowe lub monochromatyczne. Wyszczuplają.
przegląd
krakowskich sklepów Rafała Nowińskiego
Subiektywny
Marka
Lokalizacja
Typ
Obsługa
Cena
Cropp
Galeria Krakowska,
Galeria Kazimierz,
Bonarka
Sportowy i casualowy, odrobinę w stronę undergroundu, polska
marka masowa; właścicielem jest grupa Lpp, mająca poza Croppem markę House i bardziej klasyczny Reserved
Obsługa, jak i oferta – wyluzowana
Na kieszeń gimnazjalisty – od
9,99 do 499 zł
H&M
Galeria Krakowska,
Galeria Kazimierz,
Bonarka
Sztandarowa marka masowa, każdy znajdzie coś dla siebie i na
każdą okazję; dobrze tu przyjść po tzw. basic, czyli proste T-shirty i swetry; trafiają się też niezłe gadżety
Obsługa zwykle w biegu i niezorientowana – jesteś skazany
na siebie
Tanio – od 19,99 do 499 zł
ZARA
Galeria Krakowska,
Galeria Kazimierz,
Bonarka, Plaza
Moda masowa, ale z hiszpańskim zacięciem, niezłym wykończeniem i jakością tkanin; zawsze nadążają za najnowszymi tendencjami w modzie
Obsługa jest, ale jakby jej nie było, choć przy odrobinie szczęścia
trafisz na kogoś zorientowanego
Przyzwoicie – od 39,99 do
899,99 zł
Peeck and Cloppenburg
Galeria Krakowska,
Bonarka
Multibrand, oferuje duży przekrój marek, od masowych (np.
Jack&Jones) po luksusowe (Armani, Kelvin Klein); jest w czym
wybierać
Samotność w kwestii stylizacji,
za to pomoc w doborze rozmiaru. Plusem jest serwis krawiecki
Skarpetki kosztują jak wszędzie, ale na metkach znajdziemy nawet kwoty rzędu 9 tys. zł
Rynek Główny
Casualowy styl dla bardziej wymagających; jedna z najlepszych
marek jeansowych, zawsze bardzo stylowa i oryginalna
Sprzedawcy znają się na rzeczy
Od 129 do 1000 zł, za T-shirt
zapłacisz co najmniej 299 zł
Paul&Shark
Grodzka 12
Marka ekskluzywna, szykowny casual, w sam raz na weekend dla
bogatych; wytworne polówki na jacht, spodnie dobre do gry w golfa; butik należy do grupy Mirage, która w Krakowie posiada m.in.
takie ekskluzywne marki jak Karl Lagerfeld czy John Richmond
Obsługa wykwalifikowana –
nie gwarantuję pełnego personal shoppingu, ale na pewno
pomoże się dobrze ubrać
Od 399 zł w górę
Lilla Moda
Galeria Krakowska
Multibrand ekskluzywnych marek: Iceberg, Armani Jeans, GF
Ferre itp. Nieco tańsze linie ekskluzywnych domów mody
Poziom obsługi odwrotnie proporcjonalny do poziomu kolekcji – słaba
Od 500 zł w górę – za te marki należy płacić
Burberry
Galeria Kazimierz
Klasyka angielskiego stylu – chyba najlepsze trencze, parasole i akcesoria w typową beżową kratę; ekskluzywny dom mody
ściągnięty do Krakowa, razem z takimi markami jak Church’s czy
Ermenegildo Zegna, dzięki inicjatywie Paradise Group
Obsługa wykwalifikowana,
nie gwarantuję pełnego per- Od 499 zł za krawat do 15
sonal shoppingu, ale na pew- tys. zł za płaszcz
no pomoże się dobrze ubrać
Pasaż 13, Rynek Główny
Multibrand, który w swojej ofercie ma m.in. Johna Galliano,
zwariowaną modę bliźniaków – Dsquared 2, oraz drugą linię
czołowej włoskiej marki Dolce&Gabbana
Obsługa rzetelna, można iść Od 329 zł za slipki po 15
w ciemno
tys. zł za kurtkę
Diesel
Likus Concept Store
CITY men wiosna-lato 2010
kosmetyka
Pięć zabiegów
dla których powinieneś wstąpić
do gabinetu kosmetycznego
Pedicure – absolutna konieczność, żebyś nigdy nie usłyszał od swojej
kobiety, że z takimi stopami nie wpuści cię do łóżka. W skrócie – najpierw
moczysz nogi, potem kosmetyczka obcina paznokcie i specjalną frezarką
usuwa zrogowaciały naskórek (co wrażliwszych może to łaskotać). W dobrym salonie proponują jeszcze piling, masaż stóp i nałożenie bezbarwnej odżywki wzmacniającej paznokcie. Ty w tym czasie siedzisz w wygodnym fotelu i czytasz gazety z całego tygodnia, na które nie miałeś czasu. Jeśli masz odciski i wrastające paznokcie, potraktuj to jako wizytę leczniczą,
a nie kosmetyczną.
Botox – nie, nie proponujemy ci redukcji lwiej zmarszczki (choć i to by ci
się przydało, no chyba że sroga mina to twój atut), ale leczenie nadpotliwości.
Botox pod pachami, żebyś nie miał nieestetycznych plam na koszulach, botox na dłonie, jeśli stale mokre ręce utrudniają ci kontakty zawodowe, i wreszcie botox na stopy. Zabieg polega na wstrzykiwaniu botoxu (czyli jadu kiełbasianego, który paraliżuje nerwy) w rejony poddane leczeniu. Skórę smaruje
się wcześniej znieczulającym kremem emla. Komfort – w normie, z wyjątkiem
stóp, które bolą, ale co to znaczy dla twardzieli.
Depilacja
– to nie fanaberia metroseksualnych mężczyzn. Naprawdę,
nie każdej kobiecie podoba się owłosiona klatka. Poza tym, czy wyobrażacie
sobie np. stomatologa, który włochatą ręką szoruje wam po twarzy? Depilacja może być wykonana woskiem lub laserem. Wosk to szybka akcja – smaruje się nim owłosione miejsca, a potem zrywa się płat wosku razem z włosami. Efekt utrzyma się przez miesiąc, potem trzeba powtarzać (no chyba że
kolejna partnerka będzie jednak wolała twój naturalny tors). Depilacja laserowa usuwa włosy trwale, ale wymaga większej konsekwencji (od trzech do
sześciu zabiegów w serii) i jednorazowo grubszego portfela.
Usuwanie blizn i tatuaży. Dzioby po trądziku to zmora chłopców
i dojrzałych facetów. Im wcześniej się za nie weźmiesz, tym większa szansa powodzenia. Usuwa się je laserem, ultradźwiękami, ipl-em lub pilingami
chemicznymi. Co w twoim przypadku będzie najlepsze, doradzi ci kosmetyczka. Z kolei tatuaże bywają niechcianą pamiątką po durnym wieku i fatalnych zauroczeniach. Są trudne do usunięcia, więc najlepiej sobie odpuść,
chyba że „love Ania” jest nie do zniesienia dla Marysi.
Oczyszczanie twarzy. Bez paniki, nie będzie wyciskania pryszczy
(chyba że jesteś nastolatkiem i masz zaskórniki, wtedy pierwsza wizyta to
oczyszczanie manualne). Dziś oczyszczanie twarzy to komfortowy piling kawitacyjny (kosmetyczka jeździ po twarzy specjalną szpatułką, a pory skóry otwierają się pod wpływem ultradźwięków). Potem nakłada się serum
i maseczkę (odżywcza, nawilżająca lub inna), do tego masaż twarzy, na koniec krem i czujesz się jak nowo narodzony. Nie pytaj, po co ci to. Jeśli palisz, siedzisz przy komputerze, w zamkniętych pomieszczeniach, nie wysypiasz się, masz twarz szarą i wymiętą – zrób sobie taki zabieg, a potem popatrz w lustro.
Adresy przyjazne mężczyznom:
Angel Studio Urody,
ul. Zwierzyniecka 30, tel. 12 429 11 59, www.studioangel.pl
Amariss Medical Spa,
ul. Balicka 79, tel. 12 43 11 681, www.amaris.pl
Dermique Instytut Piękna,
Galeria Kazimierz, tel. 12 430 66 77, www.dermique.pl
Face and Body Institute,
ul. Piłsudskiego 36/1, tel. 12 430 18 81, www.medyczne-fbi.pl
Maestria Medycyna Estetyczna,
ul. Biskupia 4, tel. 12 633 05 75, www.maestria.krakow.pl
Medicor Centrum Kosmetyki i Medycyny Estetycznej,
ul. Karmelicka 10, tel. 12 430 12 14
Vanilla Spa,
ul. Flisacka 3, tel. 12 297 40 04, www.vanillaspa.pl
sport
Karolina Siudeja
15
Po godzinach – sport
Co mężczyźni robią po pracy, GDY wracają do domu? Piją piwo i oglądają telewizję?
Nic podobnego. Zresztą pytanie jest błędne z założenia. Kto powiedział, że oni po
pracy wracają prosto do domu? Kraków pełen jest fitness Klubów i ośrodków
sportowych, w których można się zdrowo zmęczyć
J
eśli jest się człowiekiem tak zapracowanym jak ja, to aby regularnie dbać o kondycję, oprócz
dobrych chęci trzeba mieć jeszcze dużo samodyscypliny. Na szczęście jestem dobrze zorganizowany
i zawsze znajduję czas na treningi. Co rano, na 6.30 chodzę na siłownię. W krakowskich siłowniach to najlepsza pora na ćwiczenia, nie są
bowiem przepełnione, można spokojnie wykonać plan treningu, a potem już tylko
szybki prysznic, śniadanie i do pracy.
Co poza tym? Rower. Uwielbiam wycieczki rowerowe. Teraz są to już raczej przejażdżki niż ekstremalne przeprawy po bezdrożach i błotach, które lubiłem kiedyś, ale
nadal sprawia mi to wielką przyjemność. Okolice Krakowa dają rowerzystom mnóstwo możliwości – chociażby trasa na północny zachód od miasta, prowadząca
przez Bibice i Węgrzce. A jeśli już wyruszamy poza Kraków, to nie mogę nie wspomnieć o mojej ukochanej Babiej Górze, którą schodziłem wzdłuż i wszerz. Pochodzę z Bystrej pod Szczyrkiem, wychowałem się w górach i zawsze chętnie do nich
wracam.
M
ój sposób na
dobrą formę
to squash. Zacząłem grać
10 lat temu. Wtedy w Krakowie były zaledwie dwa boksy
do gry, gdzieś przy AWF-ie. Kiedyś z kumplami spróbowaliśmy i od tamtej
pory graliśmy namiętnie. Kluby z prawdziwego zdarzenia zaczęły w mieście
powstawać dopiero później. Dziś jest ich już całkiem sporo i kto tylko chce,
może znaleźć w swojej okolicy miejsce do grania. Wbrew pozorom nie jest
to drogi sport – dobra rakieta to wydatek rzędu kilkuset złotych.
Squash to jedna z najszybszych gier. Można się przy niej naprawdę zmęczyć. Do tego dochodzi odrobina rywalizacji – to naprawdę wciąga. Jestem
graczem nałogowym, zdarza mi się, że grywam nawet cztery, pięć razy w tygodniu. A ponieważ squash wciąż nie jest w naszym kraju bardzo popularny, kto chce, może się szybko piąć w rankingu. W swoim najlepszym momencie byłem 26. graczem w Polsce, teraz jestem w pierwszej pięćdziesiątce. Kilka razy też wygrywałem krakowskie turnieje squasha. To moja pasja. Polecam każdemu.
fot: Alina Pietrasik, arch. pryw
O
d ośmiu lat nurkuję. Dlaczego?
Bo to dostarcza
emocji. Kiedyś to
był sport dla wybrańców –
członków klubu nurkowego.
Dziś rozwija się w kierunku
turystyki nurkowej, przez co jest dostępny dla każdego, kto czuje się
na siłach, ma dobrą kondycję i ukończył 10 lat. Robisz kurs i otrzymujesz
uprawnienia. Ja mam stopień AOWD (Advanced Open Water Diver PADI –
przyp. red.) oraz specjalizację m.in. nurka wrakowego i fotografa podwodnego. Kocham sporty wodne – pływanie, nurkowanie, żeglarstwo, windsurfing, narty wodne. Oczywiście, najcudowniej nurkuje się w oceanach i ciepłych morzach, ale można też uprawiać ten sport poza okresem urlopowych
wyjazdów, nie ruszając się zbyt daleko od Krakowa. Najpopularniejszy jest
oczywiście Zakrzówek. Polecam także Jaworzno-Szczakową i jej „koparki”. To bardzo ciekawy akwen, który również jest zatopionym kamieniołomem. Jego główną atrakcją są olbrzymie koparki, które dają przedsmak tego, co piękne w nurkowaniu wrakowym.
Z
imą jeżdżę na snowboardzie –
najchętniej w Kasinie Wielkiej,
Krynicy i Pracicy. Latem pływam
i biegam z psem po lesie. Pod
okiem trenera ćwiczę boks, a poza treningami, w domu, codziennie robię pompki,
brzuszki, przysiady.
Koło domu wyremontowałem sobie niewielkie pomieszczenie, w którym mogę poćwiczyć nawet wtedy, kiedy pada. Jak już człowiek przyzwyczai się do gimnastyki, to
kiedy raz sobie odpuści, czuje dyskomfort, jakby zapomniał umyć zęby. Boks daje
mi dużo frajdy. Zapewnia mi też nieco poczucia bezpieczeństwa, mam nadzieję – nie
złudnego. Poza tym jest to świetny sposób, żeby zrzucić z siebie stres.
CITY men wiosna-lato 2010
16 z profilu
Założyciel i autor przedstawień kabaretowo-teatralnej Grupy Rafała Kmity
Czuję, że spełniam się w tym, co robię, choć nieraz mam dosyć. Pracowałem
ostatnio nad kabaretowym programem rozrywkowym dla telewizyjnej „Jedynki”. Poszedł pierwszy odcinek, a przed emisją drugiego dostaję telefon z bardzo wysoka:
„Wszystko fajnie, panie Rafale, tylko proszę, żeby pan wymienił skecz GPS na jakiś inny”. „Dlaczego?” – pytam. „No bo... bo tam jest żart o jednym z polityków”. Miałem
za sobą trzy miesiące potwornie ciężkiej pracy. Został wyemitowany jeden odcinek,
a napisanych miałem dwanaście. Wycofałem się z projektu, bo nie chciałem godzić
się na cenzurę. W takich momentach chce mi się wyć, ale potem się otrzepuję, wysypiam, idę ze dwa razy zagrać w piłkę i powoli dochodzę do siebie.
Sport jest jedną z ważniejszych wartości w moim życiu. Kiedyś profesjonalnie
grałem w piłkę nożną, otarłem się nawet o szeroką reprezentację Polski juniorów. Przed
studiami wycofałem się, ale do tej pory grywam dla przyjemności kilka razy w tygodniu. Oprócz tego pływam, chodzę na siłownię, gram w tenisa. Sport utrzymuje mnie
przy życiu. Konserwuje mnie, dzięki niemu odreagowuję napięcia.
Również sztuka sprawia, że się uspokajam. W młodości
byłem bardzo impulsywny, łapałem rozmówców, żeby walczyć
z nimi na argumenty. Odkąd zacząłem pisać, to właśnie w sztukach teatralnych, skeczach i piosenkach wykrzykuję to, co wcześniej krzyczałem w dyskusjach. To taka dodatkowa, terapeutyczna funkcja mojej sztuki. Dzięki niej żyję bardzo intensywnie i mięsiście, mogę się też spotykać z ludźmi, wchodzę w intensywne
relacje z aktorami, muzykami. To piękne przygody, choć czasem
trudne. Dzięki temu moja wiedza o człowieku jest bogatsza.
Moim lekarstwem na stres i depresję jest śmiech. Pewnie już dawno mogłem
skończyć jako samobójca albo w wariatkowie. Żyję w miarę zdrowo dzięki temu, że mogę się wyśmiać i wykrzyczeć na papierze, a potem w moich spektaklach.
System wartości zawdzięczam ojcu. Kiedy byłem dzieckiem, obserwowałem, jak
przekuwa w życie swoje poglądy. Jego główną zasadą było żyć tak, by nie krzywdzić ludzi. To mnie w nim zawsze zachwycało i mocno we mnie tkwi. Z wiekiem coraz bardziej
nabieram dystansu do siebie. To z kolei zawdzięczam mojej mamie. Kiedy zauważyła moje skłonności do satyry, często powtarzała, że brakuje mi tego, co miał mój dziadek – umiejętności śmiania się z samego siebie. Myślę, że coraz częściej stać mnie
na autoironię, choć ciągle nad tym pracuję.
Kryzys wieku średniego to ja miałem w wieku 30 lat. Wówczas
czytałem Kafkę, Manna, dużo myślałem i pisałem o śmierci, chciałem ją oswoić. To wtedy powstały „Trzy zdania o umieraniu” – jeden
z moich pierwszych programów kabaretowych.
Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek pracował w celach merkantylnych. Może to dlatego, że w moim rodzinnym domu nigdy nie robiło się z pieniędzy
fetyszu. Paradoks polega na tym, że choć pieniądze zawsze były u mnie na dalekim
planie, to bardzo przyzwoicie zarabiam. Robię to niejako przy okazji – realizując swoją życiową pasję, otrzymuję za to całkiem niegłupie wynagrodzenie. W tym sensie czuję się szczęściarzem.
Jeżdżę golfem „piątką”, ale marka samochodu nie ma dla mnie większego
znaczenia. Motoryzacja mnie nie pociąga. Używam auta, bo muszę się przemieszczać, ale jeśli mam do wyboru samochód i pociąg, to wybieram pociąg. Jazda po polskich drogach to ruletka, a ja nie mam żyłki do hazardu.
Z modą jestem na bakier. Kompletnie nie przywiązuję do niej wagi. Jestem typem sportowca i najlepiej czuję się w luźnych rzeczach. Nigdy, oprócz pierwszej komunii, nie miałem na sobie garnituru ani krawata. Czułbym się w nich jak w nie swojej
skórze. Staram się być w miarę autentyczny, więc zakładam rzeczy, które może i nie są
bardzo estetyczne, ale… wolę być autentyczny niż nadmiernie estetyczny.
Dlaczego tak rzadko piszę coś nowego? Bo to, co na scenie wydaje się lekkie
i śmieszne, poprzedzam wieloma miesiącami studiów i gromadzenia dokumentacji.
„Aj waj!... czyli historie z cynamonem” pisałem może osiem miesięcy, ale przygotowywałem się do tego trzy lata. Chodziłem na Kazimierz, jadłem żydowskie potrawy,
wsłuchiwałem się w klezmerską muzykę, nasiąkałem tamtym klimatem. Dużo czytałem – Singer, Szolem Alejchem, Perec, Stary Testament, fragmenty Talmudu – chciałem zrozumieć, dlaczego oni myślą, jak myślą, i z czego wyrośli. Przygotowania do
pisania kolejnego scenariusza to dla mnie wielka intelektualna przygoda. Wychodzę
z tego za każdym razem o wiele bogatszy.
CITY men wiosna-lato 2010
fot. Marcin Urban
Mam wiele miejsc, do których często wracam. Kraków, do którego przyjechałem na studia w 1986 roku, stał się moim miejscem na ziemi i nie wyobrażam sobie życia gdzie indziej. Lubię zwłaszcza okolice rynku. Wszędzie tu zostawiłem jakieś rozmowy, emocje, ważnych dla mnie ludzi, których poznawałem przez lata. Jednak w przyszłości chciałbym zamieszkać w Ojcowie, w dolinie Prądnika. Kiedy mam w życiu trudniejszy
moment, jadę tam, rozkładam się na ziemi i patrzę na skały i zbocza porośnięte drzewami.
z profilu
17
Nauczyciel kung-fu, założyciel Akademii Tradycyjnych Sztuk Walki „Biały Smok”, prezes
Polskiego Stowarzyszenia Wing Chun Kung Fu i Polskiej Federacji Kung Fu i Vo
W dzieciństwie, pamiętam, zawsze były jakieś walki. Jak nie z bratem, to z chłopakami na podwórku.
Mój kontakt ze sportami walki zaczął się od judo. Poznałem je jako uczeń szkoły
sportowej o profilu lekkoatletycznym, działającej pod patronatem ówczesnego Gwardyjskiego Towarzystwa Sportowego Wisła Kraków. Potem zainteresowałem się karate, a dopiero później kung-fu. Na krakowskiej AWF uzyskałem też uprawnienia trenera II klasy w jujitsu.
Do 35. roku życia byłem sportowcem i brałem udział w zawodach. Potem zająłem się pracą trenerską. Jednak w sztukach walki nie da się być takim trenerem, który
stoi z boku i pokazuje palcem. To wymaga fizycznej aktywności. Poza treningami kung-fu biegam, pływam, jeżdżę na nartach. Próbowałem też sił w maratonach i półmaratonach – ostatni raz w 2007 roku. Niestety, poważna kontuzja kolana, która przytrafiła mi się na treningu brazylijskiego jujitsu, uniemożliwiła mi dalsze starty. W sportach
walki odniosłem wiele kontuzji.
Od pięciu lat pracuję z niewidomymi. Stworzenie programu treningowego dla
osób niewidzących i słabo widzących zaproponowała mi Fundacja Instytut Rozwoju Regionalnego w Krakowie. Program treningowy opracowałem na podstawie praktykowanych w Wing Chun ćwiczeń w wyczuwaniu intencji przeciwnika bez kontaktu wzrokowego
(Chi Sao). Dzięki mojemu programowi niewidomi poprawiają swoją orientację w przestrzeni, ale przede wszystkim zaczynają lepiej postrzegać swoje ciało. Trening daje im też
większą pewność siebie i swobodę poruszania się poza domem i miejscami, które znają.
Wysiłek fizyczny uczy radzić sobie z bólem, a to z kolei poprawia odporność psychiczną
i sprawia, że stają się wytrwalsi w pokonywaniu przeciwności losu, których nie brak przecież w ich życiu. Sukces pracy z niewidomymi sprawił, że być może zacznę podobne zajęcia z głuchoniemymi.
Kung-fu jest moją drogą życiową. Podążanie nią oznacza nieustanną pracę nad
sprawnością ciała i doprowadzaniem techniki do perfekcji. A to z kolei jest nierozerwalnie związane z kształtowaniem umysłu, prowadzi do harmonii, pozwala znaleźć
spokój i zdrowie.
Nie mam wolnych weekendów, pracuję siedem dni w tygodniu. Każdego dnia
przed południem mam dwa treningi z uczniami i jeden własny, a po południu jeszcze
trzy treningi z uczniami. W zależności od dnia daje to 6-9 godzin ćwiczeń. Nie stać
mnie na marnowanie czasu, ciągle jestem w biegu – nie tylko po to, aby zarobić na życie, ale by mieć satysfakcję ze swojej pracy.
Gotuję sobie sam. To zajmuje mi dużo czasu, ale jest to nieodłączna składowa mojego zawodu. Bazuję na sprawdzonych przepisach kuchni chińskiej, ale nie tylko. Lubię kuchnię włoską,
francuską i indyjską. Stosuję również dietę i suplementy dla sportowców. Najgorzej jest z zakupami, które ze względu na trudności komunikacyjne Krakowa trwają coraz dłużej.
Lubię kino i nawet udaje mi się znajdować na nie czas. A jeśli nie na kino, to
przynajmniej na DVD, które pozwala nadrobić filmowe zaległości. Imprezy towarzyskie? Nie częściej niż trzy, cztery razy w roku. To na przykład obchody chińskiego Nowego Roku, w których biorę udział z moimi uczniami. Prywatnych spotkań towarzyskich prawie nie miewam, ale przyzwyczaiłem się już do tego. Robię przecież to, co
lubię, więc to żadne wyrzeczenie.
Braki w szafie uzupełniam rzadko, robiąc maraton po sklepach i kupując, czego mi potrzeba. Wybieram przede wszystkim to, co mi się podoba, nie patrząc na
metki, ale i tak później zwykle okazuje się, że wybrałem rzeczy dobrych marek. Mam
ulubione kolory, jak czarny, biały i oczywiście niebieski, które rzutują na mój styl ubierania się. Zdarza się, że chadzam również w garniturze, ale nie jest to mój ulubiony
strój, choć… podobno dobrze w nim wyglądam.
Lubię jazdę samochodem. Do niedawna, gdy samoloty były bardzo drogie, jeździłem samochodem po całej Europie. Najbardziej zaskakująca była dla mnie samochodowa wyprawa do Turcji – jazda po Stambule była nie lada wyzwaniem. Lubię długie
trasy i dobre auta.
Choć mam już 48 lat, kobiet miałem w życiu niewiele. Widocznie trafiałem na te właściwe.
Co na nie działa? Może mój urok osobisty, może zawód, może cechy charakteru?
Na podstawie swoich doświadczeń w sztukach walki skonstruowałem autorski program treningowy street fit
fighting. Powstał głównie z myślą o pracownikach ochrony, a zdobył popularność wśród tych, którzy nie chcą się zagłębiać w sztuki walki, ale mają wolę ćwiczyć i posiąść określone cechy motoryczne i umiejętności samoobrony. Wymaga on dużej wytrzymałości. Oparty jest na małej liczbie technik – ciosów, bloków, rzutów, i elementach walki w parterze – połączonych z treningiem na sprzęcie: workach, gruszkach, tarczach. Trochę tu judo, trochę karate i jujitsu, ale
przede wszystkim kung-fu.
wysłuchał Andrzej Politowicz
CITY men wiosna-lato 2010
18 zabawki dla dorosłych
Ile chłopca
w mężczyźnie
Zbliża się Dzień Dziecka. No, kto jeszcze
nie kupił sobie czegoś, co poruszy
jego wyobraźnię? Kto udaje, że nie
lubi sobie czasem zrobić prezentu?
Dla niezdecydowanych mamy kilka
propozycji
Dla kolekcjonerów
Na przykład Dunny
Co powiecie na Designer Toys? Te winylowe figurki, wypuszczane na rynek
w liczbie nieprzekraczającej kilkudziesiąt egzemplarzy, urastają do rangi sztuki.
To już nie tylko kolekcjonerskie zabawki, wokół których skupia się całe społeczeństwo zbieraczy z własnym językiem i zwyczajami. To także prężnie działający rynek. Na Zachodzie. W Polsce szał na ten nowy rodzaj artystycznej ekspresji
jest jeszcze w powijakach. Figurki można nabyć na Allegro albo na pierwszym
polskim portalu lansującym modę na Designer Toys.
Cena od 19 zł, www.subnormal.pl
Dla modelarzy King size
Kto lubi miniaturki wehikułów, może je sobie zamówić w skali 1:87 w bielskiej manufakturze Tololoko. Specjalizuje się ona w polskich lokomotywach i wagonach, przy których rekonstrukcji wykorzystywane są oryginalne plany. Liczba części składowych modelu może dochodzić do 750. Zakład robi też modele samochodów osobowych i ciężarowych oraz pojazdy wojskowe. Firmie Anatola Gacka nie można odmówić zegarmistrzowskiej pieczołowitości, zwłaszcza przy rekonstruowaniu taborów PKP i C.K. Kolei, za
które Tololoko jest nagradzane na targach modelarstwa. Na realizację zlecenia trzeba jednak czekać nawet kilka tygodni.
Cena: od 55 zł (Fiat 126p) do 7500 zł, www.tololoko.pl
Dla amatorów
militariów
Być jak John Wayne
Replika rewolweru Colt Dragoon kal. 44 w roli przycisku do papieru na biurko? Na pewno zaintryguje każdego, kto ją tam zobaczy. Ta legendarna, sześciostrzałowa broń odprzodowa kal. 44 to też świetny towarzysz sobotnich wypadów na łono natury (czytaj: na strzelnicę na Pasterniku). Rewolwer zaprojektowano w 1848 roku z myślą o amerykańskiej kawalerii, wożącej broń przy siodle,
w olstrach. Jest nie tylko długi (34 cm) i ciężki – nie każdy z odległości 25 metrów trafi w tarczę, trzymając w wyciągniętej ręce 1,9 kg
stali – ale też mocny, wytrzymały i celny. Replikę wyprodukowała firma A. Uberti i można ją kupić bez zezwolenia.
Cena: 1865 zł, www.militaria.pl
Dla praktycznych
Serce na podsłuchu
XFT 8001 to podręczny aparat do EKG, przeznaczony zarówno do stosowania w ramach profilaktyki, do samokontroli dla pacjentów kardiologicznych, jak i dla lekarzy i ratowników. Dzięki kieszonkowym rozmiarom i prostej obsłudze może być używany w każdych warunkach. Wystarczy
go przyłożyć do ciała, by wyświetlił aktualny elektrokardiogram i podał wstępną diagnozę. Wyniki są zapisywane, mogą też być archiwizowane, przenoszone do komputera, drukowane i przesyłane np. do lekarza.
Cena: 1299 zł, www.tommymedical.pl
CITY men wiosna-lato 2010
Parametry
techniczne:
Dzika hybryda Hondy
To coupe o wdzięku pantery to CR-Z – nowe cacko Hondy
z napędem hybrydowym.
Wnętrze auta ma wiele wspólnego z modelem koncepcyjnym, zaprezentowanym na tokijskim Motor Show w 2007
roku – kabina „owija się“ wokół kierowcy, w oczy kłują zegary
wykonane w technologii 3D, a podstawowe przyrządy i wskaźniki pozostają w zasięgu rąk spoczywających na kierownicy.
Podświetlenie prędkościomierza pomyślano tak, że pomaga
kierowcy prowadzić samochód, bo jest powiązane z trzema
trybami jazdy, którymi dysponuje CR-Z. W najnowszych modelach samochodów coraz częściej montowany jest przycisk
„sport”, za pomocą którego kierowca może zmienić charakterystykę reakcji przepustnicy z normalnej na bardziej agresywną.
W trybie SPORT naszej Hondy stają się one bardziej wyostrzone, hybrydowy system IMA wspomaga napęd silnikiem elektrycznym, układ kierowniczy działa z większym oporem, a prędkościomierz świeci na czerwono. W trybie ECON, gdy sterowanie przepustnicą, klimatyzacją i systemem hybrydowym zapewnia najmniejsze spalanie paliwa, podświetlenie prędko-
ściomierza jest niebieskie, ale podczas jazdy ekonomicznej
zmienia kolor na zielony. Natomiast w trybie NORMAL, stanowiącym kompromis pomiędzy dwoma pozostałymi trybami,
prędkościomierz cały czas świeci na niebiesko.
Nowa hybryda Hondy otrzymała 6-biegową manualną skrzynię biegów oraz współpracujący z silnikiem elektrycznym, 1,5-litrowy silnik benzynowy i-VTEC. Największy
moment obrotowy osiąga przy takich obrotach, przy jakich
był on dotąd dostępny tylko dla silników z turbodoładowaniem. Wrażenie robi też średnie zużycie paliwa – 5 l/100 km
i emisja CO2 zaledwie 117g/km.
Wszystkie auta tego modelu mają w standardzie 6 poduszek
powietrznych, aktywne zagłówki oraz system Vehicle Stability Assist i Hill Start Assist. Ten ostatni zapobiega stoczeniu
się pojazdu stojącego na pochyłości, gdy kierowca, chcąc
ruszyć pod górę, już zwolnił hamulec ręczny, a jeszcze nie
puścił sprzęgła. Podstawowe wyposażenie to także klimatyzacja, odtwarzacz CD z baterią, 6 głośników, wejście USB
do iPoda i przycisk uruchamiający rozrusznik. Auta o po-
Dł. całkowita: 4080 mm
Szerokość: 1740 mm
(z lusterkami bocznymi 2014 mm)
Pojemność silnika: 1497 cm3
Moc silnika benzynowego: 84kW/114kM
Moc silnika elektrycznego: 10kW/14kM
Łączna moc silników: 91kW/124kM
Zużycie paliwa [l/100 km]: w mieście 6,1,
na trasie 4,4
Prędkość maksymalna: 200 km/h
Przyśpieszenie 0-100 km/h: 9,9 s
nadstandardowym wyposażeniu dostają ponadto skórzane siedzenia i sterowniki systemu audio na kole kierownicy, a wyposażone luksusowo – bezdotykowy telefon w technologii Bluetooth®, panoramiczny szklany dach i potężny
system audio o mocy 360W.
Honda CR-Z wejdzie do sprzedaży w Europie w połowie
2010 roku.
seks
Kadr z filmu „Pachnidło”, reż. Tom Tykwer, fot. Gutekfilm
20
Afrodyzjaki
– prawda i mit
Nie wszystkie Kobiety Naszego Życia przypominają Afrodytę. Niestety. Dlatego od
tysiącleci szukamy „różowych okularów”, które pomogłyby dostrzegać wyłącznie piękno, powab i wyrafinowaną zmysłowość tej mizerii. W różnych czasach, we
wszystkich kulturach szukano panaceum, które poruszy nasze zmysły i ciało. Zapach, smak, kształt i właściwości chemiczne czyniły z banalnych obiektów i substancji drogocenny symbol albo źródło nadziei. Z różnym – dodajmy – skutkiem.
Oto krótki przegląd afrodyzjaków
Cialis – tańsza wersja Viagry. Nie budzi tyle emocji, a działa podobnie: podnosi ciśnienie, prowokuje do ukrwienia
ciała jamiste, pobudza. Niewskazany dla
mężczyzn z podwyższonym ciśnieniem.
Na rynku funkcjonuje wiele azjatyckich
podróbek.
liny pewnego chrząszcza. Pobudza śluzówkę dróg moczowych, uwrażliwia zakończenia nerwowe i jak uprzedzają lekarze, może
się skończyć bolesnym wzwodem i zapaleniem układu moczowego. Mimo to „mucha” jest popularna wśród eksperymentatorów obu płci.
Cynamon – olejek z drzewa i liści cynamonowca jest interesującym składnikiem balsamów i perfum, wpływa na
smak potu i feremonów.
Jaja przepiórcze – zawierają m.in.
cynk, więc burzą krew i budzą energię.
Don Juan jadał tuzin (kurzych) przed
randką i patrzcie, do jakiej sławy doszedł!
Drzewo sandałowe – uzyskany z niego aromatyczny olejek ma lekko piżmowy zapach, więc budzi oczywiste skojarzenia. Działa uspokajająco, nastraja
medytacyjnie, rozwija pociąg do seksu
tantrycznego. Popularne wśród „kochających inaczej”.
Jądra bycze i baranie – ciała jamiste
o specyficznym smaku, symbol witalności w kulturze macho, przysmak w wielu
kulturach. Znaczna część mężczyzn ich
nie jada, może przez męską solidarność.
Feromony kosmetyczne – mit handlowy. Że feromony istnieją, widzimy po
powodzeniu niektórych konkurentów (na
ogół łysych, głupawych kurdupli), ale ich
chemicznego składu do kwietnia 2010
roku nie odkryto.
Fugu – rodzaj silnie toksycznych ryb
morskich. Arcyniebezpiecznym afrodyzjakiem mają być jądra samców (najbardziej toksyczne). Odpowiednio dawkowane dają poczucie drętwienia języka i podniebienia. Koszt potrawy z jąder ryby torafugu jest równy polskiemu weselisku na
100 osób, ale amatorów (głównie w Japonii) nie brakuje.
Hiszpańska mucha – czyli kantarydyna
– związek chemiczny uzyskiwany z wydzie-
CITY men wiosna-lato 2010
Johimbina – organiczny związek chemiczny uzyskiwany z kory afrykańskiego
drzewa yohimbe. Zarówno w kameruńskiej medycynie ludowej, jak i w sex-shopach prawdziwy cesarz wśród podrażniaczy narządów płciowych obu płci.
Kardamon – sam wiele nie uczyni, ale
w herbacie, czekoladzie, kawie owszem
– po kardamonie kobieta nawet w świńskim blondynie dostrzeże drapieżnego
południowca.
Lubczyk – ukryty w potrawach i wywarach miał nie tylko pobudzać, ale rozkochiwać i uzależniać. Więcej w tym przesądu niż faktycznego działania.
Mięso łososia – innym rybom też
przyznawano miłosne działanie. W Chinach, aby rozkochać w sobie mężczy-
znę, należało włożyć żywą rybę do pochwy i czekać, aż zdechnie, a potem
ugotować i podać wybrankowi. Jak
można sądzić po przyroście naturalnym, Chińczycy się na tym znają, ale
my pozostańmy przy łososiu.
Mandragora – roślina śródziemnomorska, której od starożytności przypisywano lecznicze i magiczne właściwości. W jej korzeniu można się dopatrzyć fallicznych kształtów (jak w każdym korzeniu), reszty dopełniły legendy i poezja.
Owoce morza – wszelkie małże swym
słonawym posmakiem i delikatną konsystencją coś nam przypominają. Ugotowane już nie przerażają – białko, białko, białko i odrobina cynku.
Ostrygi – rozreklamował je Casanova. Kształtem przypominają najpiękniejszą rzecz tego świata, więc trudno się dziwić. Spożywanie żywych stworzeń wprost
z muszli niewątpliwie podnieca i dodaje
wigoru.
Szałwia – olejek z tego aromatycznego
ziela wzbogaca potrawy, ale też urozmaica zapach pościeli. Wrażliwość przy szałwii większa, apetyt też, nie tylko przy stole.
Szampan – działa wyłącznie na oporne i wstydliwe kobiety, po szampanie są
zdolne do wszystkiego, więc lepiej ich
wtedy nie tracić z oka.
Szparagi – czynią cuda z kobiecą wyobraźnią. Żeby paniom iść na rękę, szparagi jada się bez pomocy sztućców.
Mężczyzn nie podniecają, natomiast
smak spermy po szparagach zmienia się
diametralnie.
Viagra – uaktywnia krwioobieg, ale
jest niebezpieczna w połączeniu z alkoholem i napojami energetycznymi.
Najlepiej ją stosować w towarzystwie
zgrabnej lekarki. Wiele firm oferuje zamienniki, najpopularniejsze to: Levitra,
Kamagra, Maxigra (Polpharma!), Cialis, Vizarsin.
Róg jelenia syberyjskiego – azjatycki mit. Sproszkowany dodaje się do potraw, strugany jest bazą spirytusowych
nalewek mających wzmagać potencję,
ale współczesna medycyna nie znalazła w nim żadnych interesujących właściwości.
Żeń-szeń – afrodyzjak starszy niż Chiny.
Medyczne panaceum, w Polsce zwane też
z rosyjska ginsengiem, u wrażliwych wywołuje nawet gęsią skórkę i mrowienie
całego ciała. Wzmacnia odporność (ważne w czasach propagowania bezpiecznego seksu) i regeneruje, a kobietom ponoć
na tym zależy.
Przemysław Osuchowski
Róg nosorożca – chyba najsławniejszy
z naturalnych afrodyzjaków, nieszkodliwe
placebo, ale wiara przenosi góry i czyni
nosorożca gatunkiem zagrożonym.
PS. Podobno świetnym afrodyzjakiem
jest forsa, ale może po prostu wystarczy
lekkostrawny posiłek bogaty w minerały
i witaminy oraz trochę wiary...
Jak rozpiąć jej stanik
Twoja dziewczyna zechce sama zdjąć stanik, dosko(jedną ręką) Jeśli
nale sobie z tym poradzi. Czy jednak jesteś przygotowa-
ny na sytuację, gdy zamiast tego rzuci Ci powłóczyste, wyczekujące spojrzenie, a Ty akurat masz wolną tylko jedną
rękę, bo nie ma gdzie odstawić drinka? Spokojnie, dzięki
nam zostaniesz wirtuozem rozpinania stanika
Większość bieliźnianych staników zapina się na dwie haftki wszyte
równolegle, w odległości ok. 1,5 cm od siebie. Każda z nich składa
się z drucianego haczyka wszytego w końcówkę pasa biegnącego pod
prawą łopatką kobiety. Haczyk ów wchodzi z góry w oczko przyszyte
do pasa biegnącego z przeciwnej strony.
Chcąc rozpiąć stanik:
Przełóż drinka do prawej dłoni.
Przesuń lewą dłonią po plecach partnerki i zlokalizuj zapięcie. (Nie
daj się zmylić! Na pasie tuż przed zapinką znajdują się zwykle jeszcze dwie pary haczyków, umożliwiające lepsze dopasowanie stanika).
Czubek wskazującego palca wciśnij między haftki tak, aby uchwycić
skrawek pasa z haczykami (ten na górze).
Uchwyć ten skrawek, przytrzymując czubkiem kciuka.
Energicznie odwiń trzymany skrawek, jak pokazuje strzałka. W trakcie tego
ruchu usłyszysz błogosławiony świst. Dopiąłeś swego, gratulacje!
fot. arch. Krakow Valley Shooting Range Sp. z o.o. Paczółtowice
Niektóre staniki, zwłaszcza te od dwuczęściowych strojów kąpielowych, zapinane są na jedną metalową lub plastikową sprzączkę, składającą się z dwóch zachodzących na siebie elementów.
Aby taką sprzączkę rozpiąć, należy:
Przełożyć drinka do lewej ręki.
Duży palec prawej ręki wsunąć od dołu pod pas stanika i, przesuwając go ku
środkowi pleców partnerki, zlokalizować zapinkę.
Około 1 cm przed zapinką złapać pas, dociskając go od góry do dużego
palca palcem serdecznym, a potem całość odchylić tak, by w tych karkołomnych warunkach móc w ogóle przeprowadzić kolejne kroki.
Złapać pas po drugiej stronie zapinki, wsuwając od spodu palec serdeczny, a z góry przytrzymując kciukiem.
Lekko naciągnąć pas kciukiem i palcem wskazującym, aby zwolnić napięcie, a potem przylegającą do tych palców część zapinki wysunąć w kierunku pleców partnerki. I już po wszystkim, choć to naprawdę nie było łatwe!
STRZELNICA dobra na wszystko
Spotkałeś swoją byłą? No, to się może czasem zdarzyć. Gorzej, że była z innym. W dodatku tamten ani trochę nie wyglądał na
ofermę, kretyna ani golca. No i masz kłopot. Jeśli chcesz się po czymś takim otrząsnąć, powinieneś swój ból utopić… nie, nie
w kieliszku. Tu od wieków sprawdza się dym prochu strzelniczego. Proponujemy wypad do Paczółtowic, bo strzelnica przy Krakow Valley Golf&Country Club dysponuje na wynajem kilkunastoma egzemplarzami broni długiej i krótkiej, z bocznym i centralnym
zapłonem. Nie strzelałeś jeszcze z Glocka 17, rewolweru Taurus ani z sześciostrzałowej strzelby pump action Imperator? Instruktor pokaże ci, jak się to robi. Wynajem broni kosztuje 10 zł za godzinę, amunicja 1-3,5 zł za sztukę. Otwarte w poniedziałki w godz.
12-20, w pozostałe dni 10-20. www.krakow-valley.com
seks 21
z dr Wojciechem Śledzińskim, psychiatrą i seksuologiem
rozmawiamy o
SEksie
Przychodzi mężczyzna do seksuologa...
Ale nie od razu. Najczęściej czeka przez miesiąc lub dwa
i przychodzi, dopiero gdy nie może sam sobie poradzić.
W czasach kiedy wyemancypowane kobiety głośno mówią o swoich potrzebach seksualnych, faceci są pod presją.
Trzeba pamiętać, że czasem jedno niepowodzenie w łóżku pociąga za sobą kolejne, więc warto niezwłocznie zwrócić się do specjalisty. Często przychodzą do mnie młodzi
chłopcy, jeszcze przed inicjacją seksualną, i pytają, co mają
robić, żeby w łóżku dobrze wypaść. Siedmiu na dziesięciu
pacjentów przyprowadza do mnie ich partnerka. Trzydzieści
lat temu to było nie do pomyślenia. Facet przychodził sam,
w tajemnicy, patrząc, czy ktoś go nie śledzi. A teraz jego kobieta sadza go na fotel tam, w kącie, i mówi: „Panie doktorze, zrób pan coś z tym moim chłopem, bo ani zawodowo,
ani życiowo, ani seksualnie pożytku z niego nie ma”.
Jeśli seks, to w realu
Najliczniej odwiedzają seksuologa „komputerowcy”.
Mógłbym tu dla nich osobny dyżur utworzyć. To mężczyźni pracujący zawodowo jako programiści czy graficy albo uzależnieni od rzeczywistości wirtualnej, np.
gier komputerowych. W tej grupie bardzo często dochodzi do kontaktów seksualnych przez telefon lub internet
– partnerka po jednej stronie się masturbuje, a on słucha, ogląda i robi to samo. Albo masturbuje się przy filmikach ściąganych z sieci. Później bardzo trudno mu się
odnaleźć w sytuacji prawdziwego seksu z prawdziwą kobietą. Jego wyobrażenia w zderzeniu z rzeczywistością
mogą wywoływać frustrację i problemy.
Jestem seksoholikiem?
Granica między gorącym temperamentem a uzależnieniem od seksu jest bardzo cienka. Seksoholizm zaczyna
się wówczas, gdy potrzeby erotyczne uniemożliwiają normalne funkcjonowanie w domu, pracy, w miejscach publicznych. Gdy np. siedząc w biurze od godz. 8 do 16,
dokonujemy pięciu czy sześciu aktów masturbacyjnych.
Oczywiście jeden taki dzień jeszcze nie oznacza choroby. To tak jak z alkoholizmem – jeśli ktoś się raz porządnie upije, nie jest jeszcze uzależniony. Ale podobnie jak
w przypadku używek, także i z seksem trzeba uważać – orgazm jest bowiem czynnikiem uzależniającym. Na szczęście seksoholizm jest uleczalny. Najskuteczniejsza jest tu
psychoterapia. Nie należy się obawiać – szlabanu na seks
do końca życia nikt nie będzie zalecał. Lekarz pomoże zredukować popęd seksualny do takiego, jaki będzie akceptowalny dla naszego partnera i dla nas samych.
* dr Wojciech Śledziński jest Dyrektorem „PRO VITA” Centrum Zdrowia Psychicznego i Terapii Uzależnień NZOZ Kraków-Śródmieście, przy ul. Majora 5/1
CITY men wiosna-lato 2010

Podobne dokumenty