Pobierz pdf

Transkrypt

Pobierz pdf
Panika
POLECAMY
•
•
•
•
•
•
•
•
•
•
•
•
•
•
•
•
•
•
•
•
•
•
•
•
•
•
Tańczący Trumniarz
Panieński grób
Kamienna małpa
Ogród bestii
Mag
Zegarmistrz
Śpiąca Laleczka
Błękitna Pustka
Spirale strachu
Puste krzesło
Dar języków
Dwunasta karta
Kolekcjoner Kości
Spirale grozy
Manuskrypt Chopina
Miedziana bransoleta
Porzucone ofiary
Rozbite okno
Przydrożne krzyże
Pod napięciem
Konflikt interesów
Hak
Twój cień
Pokój straceń
Październikowa lista
Kolekcjoner Skór
Panika
Przełożył
Łukasz Praski
Ty­tuł ory­gi­na­łu
SOLITUDE CREEK
Co­py­ri­ght © 2015 by Gunner Publications LLC
Projekt okładki
Zdjęcie na okładce
© Hanka Steidle/Arcangel Images
Redaktor prowadzący
Monika Kalinowska
Re­dak­cja
Lucyna Łuczyńska
Korekta
Katarzyna Kusojć
Grażyna Nawrocka
Ła­ma­nie
Ewa Wójcik
ISBN 978-83-8069-449-1
Warszawa 2016
Wy­daw­ca
Pró­szyń­ski Media Sp. z o.o.
02-697 War­sza­wa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Druk i opra­wa
Drukarnia POZKAL Spółka z o.o.
88-100 Inowrocław, ul. Cegielna 10-12
Dla bibliotek i bibliotekarzy, wszędzie…
Strach zabija duszę.
Frank Herbert, Diuna
SZAŁ
WTOREK, 4 KWIETNIA
ROZDZIAŁ 1
W
przydrożnym klubie było wygodnie, przyjemnie, niedrogo. To
dobrze.
I bezpiecznie. Jeszcze lepiej.
Zawsze należało robić rozeznanie, kiedy zabierało się nastoletnią
córkę na wieczorny koncert.
Michelle Cooper w każdym razie brała to pod uwagę. Przede
wszystkim bezpieczeństwo, jeśli chodziło o zespół i jego muzykę,
klientów oraz personel.
Ważny był także sam klub, parking – dobrze oświetlony – wyjście
ewakuacyjne i instalacja przeciwpożarowa z systemem gaśniczym.
Zawsze to wszystko sprawdzała. Też ze względu na nastoletnią
córkę.
Solitude Creek przyciągał rozmaitą klientelę – mężczyzn i kobiety, młodszych i starszych, białych, Latynosów i Azjatów, od czasu
do czasu paru Afroamerykanów – odzwierciedlającą różnorodność
mieszkańców wybrzeża zatoki Monterey. W tej chwili, tuż po wpół
do ósmej, rozglądając się po sali, patrzyła na setki klientów, którzy
przyjechali z tego oraz sąsiednich okręgów i wszyscy byli w świetnych nastrojach, niecierpliwie czekając na grupę, która zdobywała
coraz większą popularność. Jeśli nawet dręczyły ich jakieś troski, dziś
ukryli je głęboko, mieli w perspektywie piwo, wymyślne koktajle,
skrzydełka z kurczaka i muzykę.
11
Zespół, który przyleciał z Los Angeles, był kiedyś grupą garażową, potem grał jako support, by dzięki Twitterowi, YouTube’owi
i Vidsterowi stać się gwiazdą koncertów w przydrożnych klubach.
Dzisiaj miejsce na rynku zdobywało się dzięki wiadomościom przekazywanym z ust do ust oraz talentowi, a szóstka chłopaków z Lizard
Annie tak samo ciężko jak na scenie pracowała przy telefonach. Nie
byli O.A.R. ani Linkin Park, ale, być może, przy odrobinie szczęścia
niebawem osiągną podobny format.
Z pewnością mogli liczyć na wsparcie ze strony Michelle i Trish.
Sądząc po składzie widowni, uroczy boysband miał dość liczną grupę
stałych fanów, złożoną z matek i córek – najbardziej nieprzyzwoite
teksty zaliczano do kategorii „za pozwoleniem rodziców”. Na koncert
przyszła publiczność w wieku mniej więcej od szesnastu do czterdziestu lat. No dobrze, przyznała Michelle, może czterdziestu kilku.
Dostrzegła samsunga w dłoni córki i powiedziała:
–Później będziesz esemesować. Nie teraz.
–Mamo.
–Do kogo piszesz?
–Do Cho.
Sympatyczna dziewczyna, z którą Trish chodziła na muzykę.
–Dwie minuty.
Klub powoli się wypełniał. Solitude Creek był czterdziestoletnim
parterowym budynkiem, wyposażonym w prostokątny parkiet taneczny z porysowanych desek dębowych, otoczony wysokimi stolikami
ze stołkami barowymi. Scena wysokości metra znajdowała się na północnym końcu sali; bar naprzeciwko niej. W kuchni po wschodniej
stronie przygotowywano regularne dania, co eliminowało ograniczenie wieku widowni: dzieci miały wstęp do lokali sprzedających alkohol, pod warunkiem że w menu było także jedzenie. W zachodniej
ścianie znajdowały się trzy wyjścia ewakuacyjne.
Na boazerii z ciemnego drewna wisiały plakaty i zdjęcia z koncertów oraz prawdziwe i fałszywe autografy wielu wykonawców, którzy
wystąpili na legendarnym festiwalu w Monterey w czerwcu tysiąc
12
dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku: Jefferson Air­plane,
Jimiego Hendriksa, Janis Joplin, Raviego Shankara, Ala Koopera,
Country Joego. I kilkudziesięciu innych. W gablotce za przybrudzonym pleksiglasem umieszczono szczątek gitary elektrycznej, podobno
tej samej, którą Pete Townshend z The Who zniszczył na festiwalowej
scenie po występie zespołu.
Stoliki w Solitude Creek, zajmowane zgodnie z zasadą, kto pierwszy, ten lepszy, były już okupowane – koncert zaczynał się za dwadzieścia minut. Kelnerki z tacami uniesionymi wysoko na nieruchomych, płasko rozłożonych dłoniach krążyły po sali, roznosząc
ostatnie zamówienia, wielkie hamburgery, skrzydełka i drinki. Zza
sceny dobiegały miaukliwe dźwięki strojonej gitary, arpeggio saksofonu, mięsiste A na basie. Panował nastrój oczekiwania. Podniecające
chwile, jakie przeżywa publiczność, zanim da się zaczarować i uwieść
muzyce.
Rozlegały się donośne głosy wypowiadające niewyraźne słowa,
gdy goście, którym nie udało się dopaść stolika, walczyli o jak najlepsze miejsca stojące. Estrada nie była wysoka, a parkiet płaski, nie
wszystkim udało się znaleźć punkt z dobrym widokiem na scenę.
Doszło do drobnych przepychanek, ale padło niewiele ostrych słów.
To był klub Solitude Creek. Żadnej agresji.
Bezpiecznie…
Jedno tylko nie podobało się Michelle Cooper. Klaustrofobia.
Niski sufit w klubie pogłębiał wrażenie ciasnoty. Ciemna sala niezbyt
przestronna i niezbyt przewiewna, mieszanina zapachu potu, płynów
po goleniu i perfum, jeszcze silniejsza od aromatów grilla i oleju
z frytownic, potęgowały poczucie zamknięcia, poczucie, że ludzie są
stłoczeni jak sardynki w puszce. Nie, za tym Michelle Cooper nigdy
nie przepadała.
Musnęła z roztargnieniem blond włosy przetykane jaśniejszymi
pasemkami, jeszcze raz spojrzała na wyjścia ewakuacyjne – całkiem
niedaleko – i to ją trochę uspokoiło.
Wypiła łyk wina.
13

Podobne dokumenty