Raporti 10 lat w Unii
Transkrypt
Raporti 10 lat w Unii
10 lat Polski w UE Pozytywne i negatywne skutki członkostwa 1 Spis treści 1. Wprowadzenie 2. Członkostwo w UE a pozycja międzynarodowa Polski 3. Polska jako peryferium europejskiego Grossraumu 4. Demografia i geopolityka a miejsce Polski w Europie 5. Traktat lizboński i europejski koncert mocarstw 6. Nieistniejący ekonomiczny bilans członkostwa 7. Euro i przyszłość Polski w strukturach integracyjnych Zachodu 8. Pakt fiskalny i przyszłość Polski w strukturach integracyjnych Zachodu 9. Zakończenie. Przyszłość Polski w UE 2 1. Wprowadzenie W maju tego roku obchodzimy 10 lat członkostwa Polski w Unii Europejskiej. To dobry pretekst, aby przedstawić bilans naszej obecności w tej organizacji. Jego potrzeba jest tym bardziej paląca, ponieważ polskie instytucję rządowe i pozarządowe do tej pory nie podjęły zadania stworzenia całościowego bilansu. Wydawany sukcesywnie przez MSZ raport zatytułowany „Społecznogospodarcze efekty członkostwa Polski w Unii Europejskiej” 1 niestety nie spełnia tego zadania. Jego edycja z 2013 r. skupia się bowiem na wąsko pojmowanych skutkach gospodarczych członkostwa oraz w zasadzie opisuje jedynie korzyści zeń wypływające. I właściwie nie zawiera jednoznacznych ocen. Pod tym względem bardziej przydatna jest jego poprzednia edycja: „Gospodarczo - społeczne efekty członkostwa Polski w Unii Europejskiej, z uwzględnieniem wpływu rozszerzenia na UE-15 (1 maja 2004 – 1 maja 2012) główne wnioski w związku z ósmą rocznicą przystąpienia Polski do UE. Można tam znaleźć następującą ocenę: „Po ośmiu latach od akcesji bilans członkostwa Polski w UE pozostawał pozytywny” 2 W tym sformułowaniu zawiera się więc cała urzędowa ocena naszego członkostwa. Trudno tu mówić o jakimkolwiek niuansowaniu. Być może przyczyna po części leży w metodologii ukierunkowanej przede wszystkim na deskrypcję: 1 W roku 2013 polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych wydało „Społeczno-gospodarcze efekty członkostwa Polski w Unii Europejskiej (1 maja 2004 – 1 maja 2013) Główne wnioski w związku z dziewiątą rocznicą przystąpienia Polski do UE” ( http://www.msz.gov.pl/resource/25ee612b-fb3a-4570-91ee-f2e36f1d4e51:JCR), a przed rokiem „Gospodarczo - społeczne efekty członkostwa Polski w Unii Europejskiej, z uwzględnieniem wpływu rozszerzenia na UE-15 (1 maja 2004 – 1 maja 2012) - główne wnioski w związku z ósmą rocznicą przystąpienia Polski do UE” ( http://www.msz.gov.pl/resource/25ee612b-fb3a-4570-91ee-f2e36f1d4e51:JCR) 2 „Gospodarczo - społeczne efekty członkostwa Polski w Unii Europejskiej, z uwzględnieniem wpływu rozszerzenia na UE-15 (1 maja 2004 – 1 maja 2012) - główne wnioski w związku z ósmą rocznicą przystąpienia Polski do UE”, s. 1. 3 „Analiza prowadzona od momentu przystąpienia ma na celu dokonanie oceny efektów członkostwa Polski w UE. Oszacowanie tzw. efektu unijnego i precyzyjne uchwycenie skali wpływu członkostwa na poszczególne segmenty funkcjonowania gospodarki nie zawsze jest jednak możliwe we wszystkich aspektach, dlatego prezentowana ocena skupia się na „mierzalnych” efektach tego procesu. W związku z tym, w niniejszym materiale dokonano oceny wpływu członkostwa na polską gospodarkę, tam gdzie było to możliwe w zestawieniu z innymi państwami regionu. Jednocześnie uwzględniono wpływ rozszerzenia na sytuację gospodarczą państw UE-15. Oszacowano makroekonomiczny wpływ akcesji nowych państw biorąc pod uwagę wzrost przepływów handlowych i migracji. Przeanalizowano te obszary, w których zmiany w największym stopniu wynikają z obecności Polski w UE, tj. przede wszystkim: obecność na rynku wewnętrznym, co się wiąże z aktywnością handlową polskich przedsiębiorstw oraz Polaków podejmujących zatrudnienie za granicą; wpływ transferów finansowych z budżetu UE (w dwóch głównych strumieniach: polityka spójności i polityka rolna) oraz transfery od osób prywatnych pracujących za granicą. Oceniono także napływ bezpośrednich inwestycji zagranicznych, wychodząc z założenia, że obecność Polski w UE jest jednym z dodatkowych czynników przyciągania nowych inwestycji.” 3 Niestety ta rządowa analiza nie bierze pod uwagę skutków negatywnych integracji polski z Unia Europejską. Tego typu postępowanie jest typowe dla podejścia polskiej administracji do procesów integracyjnych. W dekadę po akcesji nie powstał w Polsce ani oficjalny, ani nieoficjalny, pozarządowy raport, którego celem byłby bilans korzyści i strat związanych z członkostwem w UE. 3 4 Tamże, s. 2. 4 W trakcie przygotowania niniejszego raportu zwróciłem się do kilku instytucji rządowych (m.in. do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów i Ministerstwa Środowiska) z zapytaniem, czy są w posiadaniu całościowego lub częściowego raportu podejmującego problem zysków i strat wynikających z członkostwa Polski w UE. W odpowiedzi poinformowano mnie, że ani całościowy bilans, ani bilans częściowy (np. dotyczący problematyki ochrony środowiska lub wdrożenia pakietu klimatycznego autorstwa organizacji rządowej lub pozarządowej nie istnieje. 4 Oczywiście tego rodzaju opracowanie, aby było wiarygodne musiałoby charakteryzować się własną oryginalną metodologią naukową. O ile bowiem łatwo byłoby wskazać na bezpośrednie przepływy finansowe z budżetu UE do budżetu RP i z powrotem, o tyle rachunek korzyści i strat związany z przepływem siły roboczej, czy też z wdrażaniem polityki ochrony środowiska (w tym polityki klimatycznej) wymaga naukowego opracowania szczegółowych metodologii. Bilansu takiego nie można jednak ograniczać do wartości kwantyfikowalnych. Można bowiem postawić kwestię szeroko rozumianych skutków politycznych członkostwa w UE. Realny bilans winien bowiem odpowiedzieć na pytanie, czy wskutek członkostwa pozycja Polski na arenie międzynarodowej poprawiła się, czy tez pogorszyła; czy jego skutkiem jest poprawa bezpieczeństwa narodowego, czy tez osłabienie. Warto również byłoby rozważyć skutki społeczne, które wynikają z członkostwa w UE w jej niekwantyfikowalnych przejawach, opisywanych przez socjologię czy psychologię społeczną. Ujęcie całościowe problematyki bilansu członkostwa jest zatem niezwykle skomplikowane i w praktyce na dzisiejszym etapie opracowania naukowego niemożliwe do przedstawienia. Jednakże jest ono konieczne, aby móc poważnie odpowiedzieć na pytanie, czy integracja europejska jest w interesie narodowym Polskim, czy nie jest. Oczywiście problemem takiego bilansu będzie porównanie tego, co kwantyfikowalne z tym, co niekwantyfikowalne, a więc skutków ekonomicznych z politycznymi (geopolitycznymi). To oczywiście utrudni nam jednoznaczną ocenę całościowego bilansu członkostwa. Ta trudność nie pozwala jednak na stwierdzenie, że tego rodzaju przedsięwzięcie badawcze nie ma sensu. Celem niniejszego opracowania nie jest oczywiście próba przedstawienia całościowego bilansu członkostwa. Nie jest to możliwe chociażby z tego powodu, że nie istnieje metodologia służąca realizacji tego rodzaju zadania. 5 Można sobie wyobrazić, że udałoby się to pod warunkiem zaangażowania poważnych środków i sił zarówno reprezentujących administrację jak i świat nauki. Pierwszym krokiem winno być powołanie zespołu, który rozstrzygnie kwestie metodologiczne, a następnie zespołu, a właściwie zespołów, które podejmą się określonych metodologią badań. Te zaś niewątpliwie trwałyby kilka lat. Dlatego celem niniejszej analizy jest zwrócenie uwagi na konieczność powstania całościowego bilansu jak również nakreślenie najważniejszych zagadnień, które musiałyby się nań składać. 6 2. Członkostwo w UE a pozycja międzynarodowa Polski Panuje przekonanie, że Rzeczpospolita Polska jest niezależnym i samodzielnym uczestnikiem gier międzynarodowych. Jakkolwiek nie jest żadnym mocarstwem, to z pewnością - państwem średniej wielkości, z którym muszą liczyć się jej europejscy i amerykańscy partnerzy. Członkostwo w UE i NATO ma być znakomitym tego dowodem. 5 Tradycyjna analiza, wykorzystująca instrumentarium polityki realnej, skłania jednak ku przeciwnej, pesymistycznej konkluzji. A mianowicie, że obecnie Polska odgrywa na arenie międzynarodowej rolę państwa zależnego. Co gorsza jego polityczno-gospodarcza niesterowność nie pozwala nawet na odgrywanie podrzędnej roli satelity. PRL nie była państwem suwerennym. O sprawach wewnętrznych i zewnętrznych decydowano w Moskwie. Warszawa była mniej lub bardziej biernym wykonawcą rozkazów z Kremla. Nikt jednak nie zastanawia się, jaki cudem nagle, w ciągu niecałych dwu lat 1989-90, Polska stała się państwem w pełni suwerennym. Wymiana głowy państwa, rządu, wybór 460 posłów i 100 senatorów były tylko zmianą sztafażu. Symbole suwerenności i możność posługiwania się nimi uznaliśmy za suwerennością samą. Rzeczywistość międzynarodowa –mimo słabnących protestów idealistów-rządzi się starymi, zdroworozsądkowymi zasadami. Do realnej poprawy pozycji Polski mogło dojść tylko wskutek zmiany układu sił. I to na jeden z dwu 5 Por. Informacja Ministra Spraw Zagranicznych o założeniach polskiej polityki zagranicznej w 2013 r., 20 marca 2013 r. (http://www.msz.gov.pl/resource/43569e19-908b-4695-9520-19d34407af2a:JCR) 7 sposobów: albo poprzez wzrost potęgi naszego państwa (militarnej, gospodarczej, politycznej), albo osłabienie potęgi mocarstw z naszego otoczenia międzynarodowego. Pierwsza możliwość nie wchodzi w grę, gdyż pierwsze lata transformacji wiązały się z spadkiem efektywności gospodarczej (wolny rynek musiał wyeliminować dużą część nieefektywnych, socjalistycznych zakładów pracy), kryzysem struktur państwowych (wymiana elit rządzących, reforma armii, policji i innych służb) itd. W przypadku drugiej opcji trudno kwestionować, że kres supermocarstwowej pozycji ZSRR, a następnie jego upadek, umożliwił demokratyczno-liberalną transformację państwa polskiego. Jednocześnie jednak nie zmienił w istotny sposób niekorzystnego dla stosunku sił pomiędzy Moskwą a Warszawą. Co się więc stało na początku lat dziewięćdziesiątych? Przeważająca część elit i polskiego społeczeństwa odpowiada na to pytanie w sposób następujący. W roku 1989 Polacy obalili ustrój komunistyczny. Oznacza to, że w polskiej samowiedzy istnieje silne przekonanie o odegraniu podmiotowej roli w tych wydarzeniach. Niestety, nie jest ono oparte na prawdzie. A sprowadza się ona do konstatacji, że Zachód pokonał Wschód w przeszło czterdziestoletniej zimnowojennej rywalizacji. Państwa zależne od Moskwy odegrały w tych wydarzeniach drugorzędną rolę. Zadecydowała ogromna przewaga militarno-gospodarcza Waszyngtonu i jego sojuszników nad rozpadającym się imperium sowieckim. Jakkolwiek wskutek zakończenia zimnej wojny pozycja geopolityczna (geograficzna) Polski wyraźnie się poprawiła, to jej pozycja mocarstwowa pozostała ta sama lub nawet się pogorszyła: zanotowano nie przyrost, a raczej osłabienie potencjału. Te same zatem powody decydowały, że zarówno w 8 trakcie zimnej wojny, jak i po jej zakończeniu, nie byliśmy samodzielnym podmiotem polityki międzynarodowej. Przełom lat 80. i 90 nie wpłynął na poprawę statusu Polski. De facto oznaczał on dla Warszawy możliwość wymiany patrona; wybraliśmy różnorodną zależność od Waszyngtonu, Bonn (potem Berlina) i Brukseli, po to by wreszcie pozbyć się poddaństwa wobec Moskwy. Należy jednak oddać sprawiedliwość. Ta strategia polityki polskiej początku lat 90. był w zasadzie jedyną możliwą. Ponieważ i tak znaleźliśmy się w orbicie wpływów Zachodu, należało jak najszybciej stać się członkiem dwu podstawowych organizacjami regionalnych: NATO i UE. O ile jako państwo zależne od Moskwy musieliśmy wypełniać nawet najdrobniejsze rozkazy centrali, o tyle sojusz z Zachodem dawał nam pewien margines swobody, a członkostwo w NATO i UE wpływ na politykę Zachodu. Dzięki temu otrzymaliśmy szansę, by z państwa-satelity Zachodu stopniowo przekształcić się w partnera. Niestety, minęło dziewięć lat i tej okazji nie udało się nam wykorzystać. Członkostwo w NATO, które miało być największym osiągnięciem polskiej polityki zagranicznej ostatniej dekady, z całą jaskrawością obnażyło naszą chroniczną słabość. Nie jesteśmy bowiem w stanie wypełnić zobowiązań sojuszniczych (polityczna bierność, niskie nakłady finansowe na obronność, niezdolność do głębokiej restrukturyzacji i modernizacji armii). Stosunki z UE są pokazem przedziwnej niemocy. Najbardziej niezrozumiałą decyzją była zgoda na zmianę mechanizmów decyzyjnych z nicejskiego na lizboński. Niezrozumiałe jest to, że mimo słabej pozycji jako państwo kandydackie wynegocjowaliśmy dla siebie korzystne rozwiązania, a w 2008 roku jako pełnoprawnemu członkowi daliśmy zgodę na zapisy degradującą naszą pozycje i rolę w UE. 9 Do tego dochodzi fatalne zauroczenie polityką zachodniego sąsiada. Nie bacząc, że dzisiejsza UE to 28 państw, wszystko postawiliśmy na jedną, niemiecką kartę. Co więcej namawiamy Berlin, by szedł hegemonialną drogą. Naiwnie bowiem wierzymy, że, w ten sposób nie będąc członkiem strefy euro Niemcy zagwarantują nam wpływ na decyzje eurogrupy. Tym samym zamknęliśmy sobie pole gry w polityce zachodnioeuropejskiej, gdyż jesteśmy postrzegani np. w Paryżu, czy Rzymie jako bezmyślni satelici Berlina. Rozpad Grupy Wyszehradzkiej i powrót Kijowa na orbitę wpływów Moskwy jest dowodem kompletnego fiaska naszej polityki regionalnej. Na to nakładają się niekorzystne zmiany w polityce globalnej spowodowane reorientacją polityki zagranicznej USA, dokonaną przez prezydenta Georga W. Busha, a potem Baracka Obamy. Marginalizacja Sojuszu Północnoatlantyckiego podczas antyterrorystycznej krucjaty była pierwszym symptomem osłabienia pozycji jego europejskich członków, w tym również Polski. Alians Obamy z Putinem w ramach tzw. resetu pozbawia sensu gwarancje bezpieczeństwa, jakie dawać nam miało NATO. Co więcej, po raz pierwszy od dziesięciu lat znaczenie Rosji na arenie międzynarodowej zaczęło w sposób znaczący rosnąć, wyrazem tego jest kompletnie nieprofesjonalne zachowanie prezydenta Obamy i jego administracji w sprawie Snowdena i następnie w sprawie ewentualnej interwencji zbrojnej w Syrii. Co jest zatem przyczyną mizerii polskiej polityki integracyjnej, a właściwie polskiej polityki zagranicznej? Najkrócej mówiąc jej idealizm, czyli fałszywe rozpoznanie rzeczywistości oraz niezrozumienie rządzących nią praw. Polskie elity uwierzyły, że wraz z końcem zimnej wojny doszło do rewolucji w stosunkach międzynarodowych. Bezwzględnie realizujące swe interesy państwa narodowe miały zanikać dzięki dziejowemu zwycięstwu ustroju demokratyczno-liberalnego oraz postępom 10 globalizacji, regionalizacji, integracji. Widmo „końca historii”, krążące nad światem, nad Wisłą poczuło się jak we własnym domu. Idealizm, propagowany na początku lat 90. ubiegłego wieku przez wpływową część elit zachodnich, znalazł w Polsce szczególnie oddanych admiratorów. Zakwestionował bowiem rolę instynktu państwowego, zasady równowagi sił, popędu władzy, egoizmu w realizacji interesów narodowych, a więc „prawo naturalne” stosunków międzynarodowych. Prawo, któremu Polacy z patologicznym uporem nigdy nie potrafili się podporządkować. Po raz pierwszy w historii nasza niedojrzałość miała stać się cechą pozytywną; nie my musieliśmy się naginać do rzeczywistości, to sama natura stosunków międzynarodowych zmieniła się w sposób dla nas korzystny. Od tej pory rywalizacja na arenie międzynarodowej miała mieć co najwyżej charakter szlachetnego sportowego współzawodnictwa zgodnego dżentelmeńskim „fair play”, a nie bezpardonowej walki o władzę wedle machiavellistycznoleninowskiego „кто кого” Dla Polaków, i chyba tylko dla nich, „koniec historii” oznaczał dziejowy tryumf nad pryncypiami polityki realnej, której mistrzami byli tacy pogromcy polskości jak Fryderyk Wielki, Katarzyna II, Metternich, Bismarck i Stalin. Niestety, wydarzenia drugiej połowy lat 90. ubiegłego wieku, m.in. konflikt bałkański, ujawniły utopizm wyznawców międzynarodowego idealizmu. Chwilowo wyklęte zasady polityki realnej zaczęły znowu zdobywać akceptację na salonach dyplomatycznych. Z tą na szczęście różnicą, że w nowoczesnym wydaniu nie jest ona już tak brutalna; ponieważ mocarstwa bardzo dbają o to, by świetnie skrojone rękawiczki ich dyplomatów zawsze utrzymywały nieskazitelną biel. Realpolitik stała się dziś bardziej pragmatyczna, ponieważ suwerenności nadano inny sens, aniżeli w wieku XIX. Państwa nie dążą już do osiągnięcia absolutnej niezależności od czynników zewnętrznych i wewnętrznych (niezależności od 11 wszelkiej władzy w stosunkach z innymi państwami oraz samodzielną i najwyższą władzą na własnym terytorium). Coraz większa współzależność powoduje, że w grach międzynarodowych przestaje bezwzględnie obowiązywać zasada, że zysk jednego z jej uczestników musi koniecznie pociągać za sobą stratę innego. Jest wiele przykładów (integracja europejska!), że podczas gry, jakkolwiek w różnym stopniu, korzystać mogą wszyscy. Dlatego na arenie międzynarodowej nie chodzi obecnie o osiągnięcie władzy absolutnej na innymi (ostatnim tego przykładem były zmagania Hitlera i Stalina), lecz o zdobycie przez państwo możliwie najwyższej pozycji w hierarchii władzy i dobrobytu. Polityka realna utraciła swoją absolutystyczną pretensję, stała się bardziej relatywistyczna. Relatywizacji uległo również pojęcie suwerenności, które oznacza dzisiaj zdolność państwa do artykułowania i realizacji swoich interesów. Ze zreformowanym zasadami Realpolitik Polska radzi sobie również fatalnie. Po pierwsze, narodowa duma nie pozwala na realną ocenę naszej faktycznej pozycji na arenie międzynarodowej. Próbujemy zachowywać się jak średnie mocarstwo europejskie, gdy tymczasem jesteśmy co najwyżej satelitą. Będąc członkiem UE, wierzymy w partnerstwo z możnymi tego świata, i zapominamy, że tak naprawdę jesteśmy petentem pukającym do drzwi tego ekskluzywnego klubu. Po drugie, brak nam zupełnie instynktu państwowego. Nie przypadkiem w polityce wobec Unii trudno dostrzec jakąś spójną myśl strategiczną. Decyzje podejmowane są niezgodnie z naszymi elementarnymi interesami. Jak bowiem można było zgodzić się na pakiet klimatyczny, który dla gospodarki opartej na węglu jest po prostu zabójczy. Po trzecie, historia naszego członkostwo w UE dowodzi, że nadal nie posiadamy naturalnego instynktu gry, charakteryzującego każdego poważnego uczestnika 12 sceny międzynarodowej. Negocjacje traktatu lizbońskiego poddaliśmy na samym wstępie. Nasi negocjatorzy bowiem uznali pozycje negocjacyjne, które wypracowywali miesiącami, przystępując do stołu negocjacyjnego za nierealne. Zgody na niekorzystne zapisy nie „sprzedaliśmy” za realizację jakiego ważnego interesu. A przecież można było próbować w zamian za Lizbonę próbować targować pakiet klimatyczny (np. próbować negocjować derogację w odniesieniu do Polski). Po czwarte, odrzucając egoizm, jako normę zachowania na scenie międzynarodowej, nie dostrzegamy, że nasi partnerzy konsekwentnie się nim kierują. Zamykamy oczy na fakt, że ustępstwa polityce unijnej, są najczęściej ustępstwami wobec naszego najsilniejszego zachodniego partnera, czyli Republiki Federalnej Niemiec. W ciągu ostatniej dekady wielokrotnie polscy politycy popierali rozwiązania zgodne z interesami Niemiec, ale niestety niezgodne z interesami Polski. Wymieńmy najbardziej kluczowe: traktat lizboński, pakiet klimatyczny czy też pakt fiskalny. Czy powinno nas dziwić fakt, że Francuzi traktują nas jako klienta Niemców? Altruizm stanowi wygodny pretekst, aby lekceważyć własne interesy. Specjalnością Polski miała być polityka wschodnia, dzięki specyficznemu „pomostowemu” położeniu pomiędzy Wschodem i Zachodem. Owładnięci misją okcydentalizacyjną robienie interesów pozostawiamy innym. Od lat trwają rozmowy pomiędzy UE a Rosją na temat zawarcia strategicznego sojuszu energetycznego. Chodzi o wielkie dostawy gazy i ropy naftowej dla Zachodu; dokładniej uniezależnienie od coraz to mniej pewnych złóż Zatoki Perskiej. Rzut oka na mapę przekonuje, że ze względu na swoje położenie geograficzne Polska powinna w tych rozmowach silnie forsować swoje interesy; część rurociągów przecina nasz kraj. Tymczasem nasi najważniejsi partnerzy strategiczni, czyli Berlin wybudowali omijający Polskę gazociąg, który podważa w ogóle sens wspólnotowej polityki dotyczącej dostaw najważniejszych 13 surowców energetycznych. To lekceważenie dowodzi pewności Moskwy i Berlina, że po tym jak dobiją one miedzy sobą targu, bez problemu narzucą nam wynegocjowane warunki. Po piąte, fiasko polityki regionalnej świadczy, że zasada równowagi sił jest dla nas nadal czarną magią. Przez dwadzieścia lat zakładaliśmy, że Polska będzie tzw. środkowoeuropejskim liderem, czyli najsilniejszym mocarstwem regionalnym, które pod swoimi skrzydłami skupi mniejsze państwa i artykułować będzie interesy regionu przede wszystkim wobec Zachodu. Przytłaczającą przewagę ówczesnej Piętnastki w negocjacjach członkowskich można było neutralizować łącząc siły państw środkoweuropejskich. Byłby to klasyczny przykład zastosowania zasady równowagi. Jednak działo się tak, że im dalej w negocjacjach, tym gorzej z jednością. Gdy rozpoczęły się dyskusje o sprawach zasadniczych, czyli o pieniądzach, Grupa Wyszehradzka, nasz podstawowy instrument polityki regionalnej, po prostu się rozpadła. Przeoczyliśmy bowiem podstawowy fakt, że Europa Środkowo-Wschodnia ma już od dawna swojego lidera - RFN. Obecnie wszystkie państwa środkowoeuropejskie są, niestety, w mniejszym lub większym stopniu klientami Berlina. Polska mogłaby być regionalnym liderem tylko pod jednym warunkiem, że wzięłaby na siebie ciężar budowy takiej konstelacji państw środkowoeuropejskich, która równoważyłaby wpływ niemieckie w regionie. Można oczywiście pytać, czy miałaby w ogóle na to stosowne siły. Jednak sprawdzić to można tylko w praktyce. Zasada równowagi sił jest nieubłagana; wobec Hegemona regionalnego można się zachować dwojako: albo mu się podporządkować, albo wraz ze słabszymi partnerami budować konkurencyjne centrum władzy regionalnej. W Warszawie, nie wiedzieć w ogóle czemu, wierzy w to, że można jednocześnie zjeść ciastko i mieć ciastko. 14 Tych kilka przykładów nie powinno pozostawiać najmniejszej wątpliwości. Kluczowym problemem polityki zagranicznej III Rzeczypospolitej jest nie tylko słabość państwa, lecz świadoma lub nieświadoma, bierność i obojętność Polaków wobec tego stanu rzeczy. Można zatem zaryzykować tezę, że znaleźliśmy się w sytuacji gorszej, aniżeli w okresie międzywojennym. W pierwszej dekadzie swojego istnienia odradzająca się II Rzeczpospolita odnotowała na swoim koncie kilka poważnych sukcesów: dyplomatycznych (konferencja wersalska), militarnych (wojna polsko- sowiecka), czy gospodarczych (wojna handlowa z Niemcami w drugiej połowie lat dwudziestych). Dziś o takich osiągnięciach możemy tylko pomarzyć. Stąd analogii trzeba szukać w schyłkowym okresie Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Wówczas Polacy wierzyli, że jeśli nie będą dla innych potencjalnym zagrożeniem, to Rosja, Prusy i Austria pozostawią nas w spokoju. Słabość państwa miała być najlepsza gwarancja zewnętrznego bezpieczeństwa. Elity nie rozumiały logiki, rządzącej nowożytnym systemem państw narodowych, ukształtowanym po pokoju westfalskim (1648). Spośród mocarstw europejskich tylko Polska nie przyswoiła sobie podstawowej lekcji kardynała Richelieu, że w polityce zagranicznej należy kierować się wyłącznie jedną racją – egoistyczną racją stanu (państwa), a wszystkie inne: religijne, cywilizacyjne, moralne, ekonomiczne, społeczne, sentymentalne etc., muszą zostać jej podporządkowane. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Jan III Sobieski, wybierając przebrzmiałe racje wyznaniowe, uwikłał się w działalność Świętej Ligi (16841699) i na polach bitewnych roztrwonił resztki potęgi Rzeczypospolitej. 15 W dwadzieścia lat po jego śmierci, po Sejmie Niemym (1717) utraciliśmy de facto suwerenność, godząc się na rosyjski protektorat. Rozbiory były już tylko formalnością. Polacy nie wyciągnęli jednak wniosków z upadku własnego państwa, wydarzenia bez precedensu w historii nowożytnej Europy. Skupili się na apologii status quo. Tak oto fałszywa historia stała się mistrzynią fałszywej polityki. Swój najdoskonalszy i najbardziej popularny wyraz znalazła w ideologii polskiego romantyzmu. Skoro nie udało się zbudować nowożytnego państwa, przyjęliśmy, że podmiotem historii, a więc i polityki jest naród. Następnie, naród ubezwłasnowolniliśmy, uznając, że rzeczywistością rządzą obiektywne „prawa dziejowe”, których żadna wola poza boską nie jest w stanie zmienić. Potem działaniu tych praw nadaliśmy charakter celowy, twierdząc, że zmierzają one do realizacji idei wolności rodzaju ludzkiego. W końcu wystarczyło ogłosiliśmy, że zostaliśmy wybrani spośród innych narodów, by ów wzniosły ideał wprowadzić w życie. Nieuchronny koniec historii – powszechny tryumf idei wolności, byłby zatem równoznaczny z dziejowym zwycięstwem Polaków. W ten sposób abstrakcyjna spekulacja czyniła politykę zupełnie zbędną. *** Jakie wnioski należy wyprowadzić z tych rozważań? Członkostwo w UE w niewątpliwy sposób poprawiło pozycję międzynarodową Polski w stosunku do tej, w jakiej znajdował się PRL. Niestety, mimo prawie 10 lat członkostwa pozycja Rzeczpospolitej jest nadal słaba. Mimo deklaracji elit polityki 16 zagranicznej nie udało się nam osiągnąć znaczącej pozycji w regionie (lider regionalny). Przyczyna tego była słabość wewnętrzna ujawniona szczególnie w procesie gospodarczej transformacji, ale także zmiany z najbliższym otoczeniu. A przede wszystkim wzrost potęgi mocarstwowej Niemiec i stopniowa reorientacja polityki Berlina. 17 3. Polska jako peryferium europejskiego Grossraumu Niemcy znaleźli sensowniejszą, z punktu widzenia własnych interesów, odpowiedź na wyzwania nowej eurazjatyckiej konstelacji. Skutkiem marginalizacji geopolitycznej Europy Zachodniej jest wzrost mocarstwowej potęgi Niemiec. Słabsza Europa to automatycznie silniejsza Republika Federalne Niemiec, która krok po kroku staje się dominującym mocarstwem na obszarze pomiędzy Atlantykiem i Bugiem. Swą moc wiążącą objawiła stara zasada doskonale znana politykom francuskim od de Gaulle’a do Mitteranda: im mniej Europy tym więcej Niemiec. Co ciekawe, od kilku lat sami Niemcy i to raczej politologowie niż politycy zaczęli używać, pojęcia dominacji do opisu pozycji swojego kraju w Europie. Oczywiście w Polsce tego rodzaju diagnozy są zakazane przez dominującą w mediach i na uniwersytetach germanofilską poprawność. Dominacja ta to, z jednej strony, efekt poluzowania struktur integracyjnych przez traktat lizboński. Jego zapisy prowadzą do naruszenia równowagi w procesie decyzyjnym pomiędzy dużymi i małymi krajami UE, czego największym beneficjentem będą właśnie Niemcy. Z drugiej strony, jest ona skutkiem kryzysu, który zaraził i osłabił kraje, które mogłyby być przeciwwagą dla Niemiec, czyli Hiszpanię, Włochy i Francję. Niemieccy politologowie tłumaczą, że do dominacji doszło mimo woli samego zainteresowanego. Największe państwo Unii prowadziło skuteczną politykę gospodarczą i to owa roztropność jest przyczyną obecnej pozycji RFN. 18 Forsowana przez Niemcy europejska polityka antykryzysowa prowadzi do redefinicji pojęcia suwerenności. Szczególnie dotyczy to najbardziej dotkniętych kryzysem państw peryferyjnych UE. W przypadku Grecji i Cypru kluczowe decyzje zapadały poza ich granicami, głównie w Berlinie, i były narzucane rządom i parlamentom via Bruksela. Unia Europejska stopniowo przestaje być związkiem równych w swojej suwerenności państw narodowych. Zaczyna przypominać zhierarchizowaną strukturę podobną do modelu koncentrycznych kręgów, w którym to właśnie centrum nadal cieszy się największym stopniem suwerenności a peryferia najmniejszym. Trudno oprzeć się wrażeniu, że po przeszło 70 latach na Starym Kontynencie 6 urzeczywistnia się teoria niemieckiego prawnika Carla Schmitta . Schmitt przewidywał, że społeczność międzynarodowa składająca się z równych w suwerenności państw narodowych przestanie istnieć. Zastąpią ją szersze struktury, które nazwał Grossraeumen (wielkimi przestrzeniami), centrum których tworzyć będą imperia (Reich), podporządkowujące sobie inne państwa. 7 Wiele wskazuje na to, że wizje najwybitniejszego prawnika międzynarodowego Trzeciej Rzeszy będą miały szansę urzeczywistnić się dzięki Republice Federalnej Niemiec. Pozycja III Rzeczypospolitej w porównaniu ze swą poprzedniczką uległa degradacji. Zaważył na tym przede wszystkim taki a nie inny wybór sojuszy w trakcie II wojny światowej, czego konsekwencją było totalne zniszczenie kraju, ludobójstwo i likwidacja narodowej elity a następnie trwająca bez mała półwiecze sowietyzacja kraju. Polska odrodziła się dzięki temu, że Zachód zwyciężył Moskwę w „zimnej wojnie”. Wbrew temu co myślimy o sobie, nasz realny wpływ na losy tego 6 7 Mariusz Muszyński, Państwo w prawie międzynarodowym, s. Carl Schmitt, 19 konfliktu był nikły. Odzyskaliśmy co prawda niepodległość, ale zamiast budować nowe silne państwo i wspólnotę narodową z zapałem godnym lepszej sprawy naprawialiśmy i reformowaliśmy „Peerel”. Największym beneficjentem wśród zwycięzców zimnowojennych zmagań stała się Republika Federalna Niemiec. Po zjednoczeniu została desygnowana przez światowego Hegemona, jakim wówczas jawiły się Stany Zjednoczone, do „partnerstwa w przywództwie”. Ogromna różnica potencjałów zdeterminowała stosunki polsko-niemieckie. W ciągu ostatnich dwóch dekad Polska stała się, używając terminologii polityki realnej, satelitą Niemiec. Dziwne, że tego typu określenie, wypychane jest ze świadomości polskich elit politycznych, zarówno tych germanofilskich jak i germanosceptycznych. Realia jednak mówią same za siebie. Przede wszystkim ogromne uzależnienie naszej gospodarki od gospodarki Niemiec. W roku 2010, podaję za „Rocznikiem Statystyki Międzynarodowej 2012” opublikowanym przez GUS, udział Niemiec w polskim imporcie wynosił 22% (udział zajmujących drugie i trzecie miejsce Rosji i Chin wynosił po ok. 10%), natomiast ich udział w polskim eksporcie wynosił 26% (druga i trzecia Francja i Wielka Brytania osiągnęły po ok. 6%). Dysproporcja polega na tym, że jeśli dla Polski Niemcy to partner handlowy numer jeden, to dla Niemiec Polska zajmuje miejsce na początku drugiej dziesiątki. Za uzależnieniem gospodarczym idzie uzależnienie polityczne. Przez 15 lat z entuzjazmem godziliśmy się, by najpierw Bonn a potem Berlin pełniły rolę naszego adwokata na drodze do struktur euroatlantyckich. Potem w ciemno żyrowaliśmy niekorzystne z punktu widzenia polskiego interesu narodowego niemieckie inicjatywy na arenie międzynarodowej. Przede wszystkim traktat lizboński, który drastycznie osłabił pozycji Polski w Unii Europejskiej, 20 redefiniując w niezgodzie z interesami narodowymi sens naszego członkostwa w UE. Dziś entuzjastycznie popieramy bezsensowną politykę antykryzysową i pakt fiskalny, który oznacza utratę ostatnich resztek suwerenności gospodarczej. Do rangi symbolu urastają wezwania polskiego ministra spraw zagranicznych, aby Berlin bardziej zdecydowanie dominował w Europie. Trudniej zdefiniować naturę obecnych stosunków polsko-rosyjskich. A jest to konieczne. Ponieważ nasza pozycje w Europie determinuje nie tylko członkostwo w UE i relacje z Niemcami, ale także trudne sąsiedztwo z Federacją Rosyjską. Integracja z Zachodem miała wzmocnić naszą pozycję wobec Moskwy. W ciągu dwóch dekad Polska realizowała strategie skierowane przeciwko fundamentalnym interesom Federacji Rosyjskiej. Najpierw starała się o członkostwo państw środkowoeuropejskich w NATO i UE, następnie dążyła do kolejnego rozszerzenia struktur euroatlantyckich na wschód, o czynnym wsparciu „pomarańczowej rewolucji” nie wspominając. Nie znaczy to, że wpływy moskiewskie w Polsce są małe. Wręcz przeciwnie. Jakkolwiek Polska przeszkadza Rosji w realizacji interesów geopolitycznych, to zezwala na ekspansję geoekonomiczną na swoim terytorium. Jaskrawym przykładem jest historia porozumień na dostawy rosyjskiego gazu ziemnego. Wszystkie polskie rządy, niezależnie od deklarowanego stosunku do Moskwy, podopisywały umowy, które dla naszego kraju były jawnie niekorzystne. Innym mniej nagłaśnianym faktem jest nasza zależność od dostaw rosyjskiej ropy naftowej. W przypadku relacji z Rosją można więc mówić o zależności geoekonomicznej Polski (przede wszystkim w dziedzinie dostaw surowców energetycznych). Oczywiście, dzieje się to cichą za zgodą Berlina, który dostaje od Moskwy swoją działkę, czy to w postaci udziałów w Gazociągu Północnym, czy też w 21 preferencyjnej cenie za rosyjski gaz, która jest o 10-20% mniejsza od tej, którą płaci Polska. Ów stan zależności część środowisk prawicowych mylnie utożsamia się z pojęciem „niemiecko-rosyjskiego kondominium”. Wynika to zupełnego niezrozumienia tego ostatniego pojęcia, o czym można się przekonać sięgając do podręczników prawa międzynarodowego lub w najgorszym razie nawet do Wikipedii. 22 4. Demografia i geopolityka a miejsce Polski w Europie Słabość międzynarodową Polski w najprostszy sposób tłumaczą zasady klasycznej polityka realnej. Zgodnie z nimi pozycja państwa na arenie międzynarodowej zależy od trzech czynników: demografii, gospodarki i sił zbrojnych. W ciągu dwóch dekad sprowadziliśmy na siebie demograficzną zapaść, którą potęguje największa w historii emigracja. Gospodarka wskutek tzw. transformacji została poważnie zredukowana, a to co pozostało wpadło w obce ręce. Prywatyzacja w gruncie rzeczy oznaczała wywłaszczenie Polaków, wskutek którego powstał „kapitalizm bez kapitalistów”. Armię zredukowaliśmy do stanu nędznych kilkudziesięciu tysięcy żołnierzy, zdolnych do udziału w interwencjach organizowanych przez mocarstwa, ale nie do obrony terytorium kraju. Trzeba więc sobie jasno i szczerze powiedzieć: kraj, który w ciągu dwóch dekad tak zredukował swój własny potencjał jak Polska, nie może odgrywać podmiotowej roli, znajdując się niczym w kleszczach pomiędzy dwoma potęgami: Niemcami i Rosją. Czy sytuacja jest już bez wyjścia? Czy jesteśmy skazani na marginalizację i powolne wymieranie narodu? Nie, pod warunkiem, że wykorzystamy koniunkturę zewnętrzną i dokonamy rewolucji wewnętrznej. Należy zauważyć, że może nam sprzyjać nowy układ równowagi tworzący się w Eurazji; szczególnie rywalizacja dwóch największych terytorialnie mocarstw Rosji i Chin. W ostatnich latach Pekin uznał Europę Środkowo-Wschodnią obszarem swojego szczególnego zainteresowania i zawiązał strategiczne partnerstwo z Polską. Chińczycy zasygnalizowali, że interesuje ich współpraca w wydobyciu gazu łupkowego. Ten gest można interpretować jako sygnał, że polsko-chińskie 23 partnerstwo strategiczne może być wymierzone przeciwko Rosji. Ale nie tylko, geoekonomiczne rozpychanie się Pekinu w regionie musi również ograniczyć wpływy Berlina. Realne geopolityczne i geoekonomiczne zaangażowanie Chin w Europie Środkowo-Wschodniej mogło być zatem naszą najważniejszą szansą na szybką poprawę pozycji międzynarodowej. Jednak kalkulacje te będą mrzonkami, jeśli nie odbudujemy najważniejszego zasobu, czyli potencjału ludnościowego. W oficjalnych raportach rządowych sytuacja demograficzna przedstawiana jest w następujący sposób: „W okresie transformacji Polska przechodzi fazę gwałtownych zmian demograficznych. Skutkiem malejącej dzietności jest bliski zeru przyrost naturalny. Wraz ze zwiększaniem się długości życia zmienia się struktura wiekowa ludności. Co prawda, Polska pozostaje krajem relatywnie młodym w sensie demograficznym, ale sytuacja ta zmieni się w ciągu następnych 20 lat. Kurczenie się odsetka ludności w wieku produkcyjnym, przekładające się na negatywne zmiany w poziomie wskaźnika obciążenia demograficznego, będzie stwarzać poważne wyzwania społeczno-ekonomiczne. Negatywne zmiany w sferze dzietności wynikają przede wszystkim z dwóch czynników. W kategoriach demograficznych mamy do czynienia z odraczaniem bądź odrzucaniem związków małżeńskich, rosnącą liczbą rozwodów, wzrostową tendencją do wchodzenia w związki nieformalne, co prowadzi do destabilizacji oraz deinstytucjonalizacji tradycyjnych struktur rodzinnych. W kategoriach ekonomicznych rośnie znaczenie modelu rodziny z dwojgiem partnerów aktywnych na rynku pracy. Osiągnięcie wysokiego poziomu dzietności jest w tej sytuacji warunkowane likwidacją barier o charakterze strukturalnym (możliwość łączenia kariery zawodowej kobiet z aktywnością prokreacyjną) oraz kulturowym (stereotypowe postrzeganie ról kobiety i mężczyzny). (…) 24 Postępujący proces starzenia się ludności stwarza konieczność znacznego wydłużenia okresu aktywności zawodowej Polaków. Jest to uzasadnione tym bardziej, że – jak pokazują badania – kondycja zdrowotna polskich seniorów jest relatywnie dobra (przeciętna liczba lat spędzanych w złym zdrowiu należy w Polsce do najniższych wśród krajów UE) i powinna ulegać dalszej poprawie w przyszłości. Jednym z kluczowych warunków zwiększenia aktywności zawodowej i zatrudnienia zarówno osób starszych, jak i młodszych, jest odpowiednio zaprojektowany system emerytalny. Wprowadzany od 1999 roku powszechny system emerytalny ma wbudowane mechanizmy zachęcające do wydłużania aktywności zawodowej, a począwszy od 2014 r. zapewni automatyczne dostosowanie wydatków na nowo przyznawane świadczenia emerytalne do zmieniających się warunków demograficznych. Od systemu tego istnieje jednak wiele wyjątków w postaci subsystemów oferujących świadczenia aktuarialnie niezbilansowane. Ich reformowanie w kierunku wytyczonym przez system powszechny jest nie tylko koniecznym warunkiem dalszej modernizacji Polski, lecz także nieuniknionym demograficznych.” następstwem zachodzących procesów 8 Polska nie będzie odgrywała podmiotowej roli na arenie międzynarodowej bez sanacji demograficznej. Przypomnijmy, jeszcze w latach 90. XX wieku wydawało się, że nasza dobra sytuacja ludnościowa w porównaniu ze słabnącą Niemiec i Rosji wykreuje nas na politycznego lidera regionu. Niestety, ten najważniejszy z naszych narodowych zasobów został bezprzykładnie zmarnotrawiony. Aby go odtworzyć, zostało nam tylko kilka lat. Kobiety należące do ostatniego wyżu demograficznego lat 80. XX w. przekroczyły bowiem 30 rok życia. W najbliższych latach w polska rodzinę musimy więc zainwestować setki 8 Polska 2030. Wyzwania rozwojowe, Warszawa 2009, s. 82. 25 miliardów złotych. Jeszcze większą pracę trzeba wykonać nad mentalnością Polaków. Niska dzietność ma przede wszystkim przyczyny kulturowe. Wypływa z egoistycznego konsumpcjonizmu stanowiącego quasi-religię większości Polaków. Dziecko bowiem stanowi największa przeszkodę z zaspokajaniu potrzeby konsumpcji. To oznacza de facto pro-rodzinną rewolucję kontrkulturową. Geopolityczny los Polski, jej przyszłość pomiędzy Niemcami i Rosją rozstrzyga się właśnie teraz, a o sukcesie lub o porażce Rzeczypospolitej w ostatecznym rozrachunku zadecyduje polska rodzina. 26 5. Traktat lizboński i europejski koncert mocarstw Największe zagrożenie dla przyszłości procesu integracji Europy stanowią dziś tzw. duże państwa UE - Niemcy, Francja i Włochy. Ich polityka nie służy bowiem wzmacnianiu europejskiej wspólnoty, lecz zaspokajaniu egoistycznych interesów. Przez ostatnie dwie dekady wmawiano nam, że problemem w Europie są małe i średnie państwa. To one wskutek prymitywnego nacjonalizmu i narodowego partykularyzmu miały destabilizować sytuację na starym kontynencie. Można by mnożyć wiele ostatnich przykładów dowodzących jednak, że prawdziwym kłopotem dla UE jest polityka Niemiec, Francji, czy Włoch, a nie Polski, Czech lub Litwy. Najbardziej znany to „słynna rura”, którą po dnie Bałtyku płynąć będzie do Niemiec rosyjski gaz. O nią Berlin rozbija energetyczna solidarność UE. A dziś to Europa jest głównym i jedynym faktycznym rynkiem zbytu dla Gazpromu. Gazociągi do Chin i innych wielkich odbiorców to odległa przyszłość. Pozycja konsumenta-monopolisty stanowiła potencjalną siłę Unii, która mogłaby skutecznie i długo opierać się cenowemu dyktatowi Kremla. Ale tylko pod warunkiem jedności. Jednak Berlin wybrał własny interes. To on - budując rurociąg bałtycki - korzystać będzie w przyszłości z ogromnych zysków, jakie przynosi europejski rynek gazu, żerując wspólnie z Moskwą na swoich partnerach z UE. Kolejną ilustracją problemu jest Traktat Lizboński. Efektem wprowadzenia w nim nowego, opartego na podwójnej większości, systemu głosowania w Radzie i jednoczesnego rozszerzenia z 23 na 44 liczby obszarów, w których decyzje będą podejmowane większością głosów, będzie wzmocnienie pozycji dużych państw unijnych. 27 W ten sposób złamana została jedna z podstawowych zasad integracji europejskiej - równowaga między wielkimi i małymi państwami UE – co w dalszej perspektywie może nawet zagrozić istnieniu Unii. Cóż z tego? Największe kraje UE, w szczególności Niemcy, były zdeterminowane w swym egoizmie i tak silne, że zablokowały w procesie reform jakąkolwiek dyskusję w tej materii. Polska, która jako jedyny kraj, wskazywała na to niebezpieczeństwo, została poddana bezprecedensowej nagonce w europejskich mediach. Innym przykładem jest Kosowo. Zamiast wskazać perspektywę integracyjną niepodzielonej Serbii i szukać rozwiązania problemu narodowościowego już na podstawie prawa unijnego, wielkie państwa UE wsparły secesje Prisztiny. Wcale nie w imię Europy. Każde z nich kierowało się tu swoimi partykularnymi interesami. Efekt jest oczywisty. Bałkany w przewidywalnej przyszłości znów będą źródłem destabilizacji w Europie. Wreszcie ostatnim chronologicznie przykładem istnienia mocarstwowego dyktatu w Europie jest stosunek do członkostwa Ukrainy w NATO. Francja, Niemcy i Włochy są mu przeciwne, ponieważ łączy je sieć interesów z Rosją. I za nic mają geopolityczną oczywistość, że szybkie członkostwo Kijowa w Sojuszu jest w żywotnym interesie Europy jako całości. Jego skutkiem będzie bowiem rezygnacja Rosji z prób powrotu do polityki imperialnej, a więc likwidacja jedynego potencjalnego zagrożenia dla stabilizacji na naszym kontynencie. Podobno historia się nie powtarza. A jednak nietrudno zauważyć, że polityka europejska początku XXI wieku zaczyna przypominać wiek XIX, czyli epokę, jak definiuje ją znawca tego okresu Piotr Wandycz, „hegemonii wielkich mocarstw, które poczuwały się do odpowiedzialności za losy Europy i uważały 9 się za uprawnione do narzucania swej woli” („Pax Europea. Dzieje systemów międzynarodowych w Europie 1815-1914”). Kluczową regułą ich postępowania 9 Piotr Wandycz, Pax Europea. Dzieje systemów międzynarodowych w Europie 1815-1914, 28 była zasada równowagi sił. Chodziło o to, by żadne z nich nie zdobyło dominującej pozycji. Kiedy w połowie XIX w. Rosja, a ponad pół wieku później Niemcy, chcieli uzyskać pozycje hegemonialną, powstały przeciwko nim na tyle silne koalicje, by przywrócić równowagę przy pomocy wygranej wojny (w pierwszym przypadku krymskiej, a w drugim I wojny światowej). Problem w tym, że skuteczna polityka równowagi sił służy wyłącznie zaspokajaniu doraźnych interesów mocarstw i to kosztem innych krajów. Jej ostatecznym owocem, co pokazuje historia, jest militarny konflikt na kontynencie. Tym samym jest ona sprzeczna z celem i podstawową ideą integracji europejskiej. Zgodnie z nią bowiem państwa wchodzące w skład UE powinny starać się rozwiązać konflikt interesów wskazując na strategiczny interes wspólnotowy. Chodzi więc o politykę, w której nie ma jednoznacznych wygranych i przegranych, lecz zawierany jest korzystny dla wszystkich kompromis. Nie obowiązuje zatem zasada, że zwycięża silniejszy, czyli ten kto ma większy potencjał demograficzny, gospodarczy i militarny. Traktat Lizboński wzmacnia pozycję wielkich mocarstw europejskich w procesie decyzyjnym UE. Stwarza możliwość dyktatu opartego na demografii i ekonomii. Tym samym utrzymanie stworzonego w nim prawnego status quo nie leży w interesie Polski i innych krajów środkowoeuropejskich, ponieważ nie tylko w znaczący sposób ogranicza ich wpływ na sprawy kontynentu, ale pozwala egoizmowi wielkich osłabiać Wspólnotę. Siłą rzeczy szkodzi procesowi integracji. Z tej tezy wyłania się program polityki polskiej na najbliższą dekadę. Naszym głównym zadaniem powinno być wyjście z inicjatywą wynegocjowanie nowego traktatu europejskiego, którego celem będzie rzeczywiste wzmocnienie struktur integracji europejskiej. To nic nowego ani dziwnego w unijnej praktyce. Jeszcze 29 przed wejściem w życie traktatu z Maastricht czy z Amsterdamu podejmowano działania na rzecz ich przyszłych zmian. Dziś Polska powinna postulować stworzenie europejskiej armii (ta w konsekwencji spowoduje większe, aniżeli do tej pory uwspólnotowienie polityki zagranicznej), sprzeciwiać się renacjonalizacji polityki rolnej, wspierać wszelkie przedsięwzięcia służące finalizacji procesu liberalizacji wspólnego rynku (dyrektywa Bolkesteina) etc. Równolegle winniśmy promować proces dalszego rozszerzenia UE, przede wszystkim o Ukrainę i Turcję. W efekcie wróci kwestia mechanizmu decyzyjnego i nowego bardziej korzystnego dla krajów małych i średnich podziału głosów. Aby zrealizować te cele, dyplomacja polska musi budować silne koalicję. Naturalnymi partnerami są państwa regionu środkowoeuropejskiego. To one zawsze były ofiarami polityki mocarstw i dlatego najlepiej rozumieć będą polską strategię. Koniecznym warunkiem sukcesu jest jednak konsekwencja. A tej jak na razie polskiej polityce zagranicznej brakuje. Część jej twórców nie potrafi wyzwolić się z kompleksu unijnego potakiwacza, czego dowodzi uznanie secesji Kosowa, za którym nie stał żaden polski interes. Są jednak i pozytywne przebłyski. Szczyt NATO w Bukareszcie dowiódł, że Polska potrafi budować szerokie koalicje państw środkowoeuropejskich. I chodzi właśnie o to, by tę linię konsekwentnie kontynuować. Nawet jeśli traktat z Lizbony wejdzie w życie, to i tak Wspólna Polityka Zagraniczna i Bezpieczeństwa UE będzie dalej iluzją. Mimo szumnej nazwy, jego rozwiązania pozostawiają ją nadal poza obszarem uwspólnotowionym, utrzymując status współpracy międzyrządowej, skazującej państwa członkowskie na jednomyślne decyzje. Jak pokazała reakcja Unii na agresję Moskwy na Gruzję, w dzisiejszej rzeczywistości międzynarodowej to o wiele za mało. 30 Wspólna Polityka Zagraniczna i Bezpieczeństwa UE rodziła się w bólach. Mimo pozatraktatowej systematycznej współpracy dyplomacji krajów EWG już od przełomu lat 60. i 70. XX w., została ona przyjęta jako rodzaj formalnego współdziałania dopiero w traktacie z Maastricht (1992). Postanowiono wtedy, że proces integracji wykroczy poza dziedzinę gospodarki. Jednak pod nazwą „wspólna polityka” nie kryło się wiele. Jako jej cele do traktatu wpisano ogólne frazesy m.in. ochronę pokoju, umacnianie wspólnych wartości, popieranie współpracy międzynarodowej itp. Jeszcze gorzej było ze sposobem ich realizacji. Wśród traktatowych narzędzi znalazły się jedynie: wzajemne informowanie się, uzgadnianie tych kwestii, które stanowią przedmiot wspólnego zainteresowania, oraz koordynowanie stanowisk na konferencjach i w organizacjach międzynarodowych. Jeśli Rada UE uznała za celowe, Unia mogła też przyjąć wspólne stanowisko w interesującej ją sprawie lub uzgodnić ogólna strategię działania. Tego rodzaju dyplomatyczne przedszkole trwało w praktyce do szczytu z Lizbony (2007). Dopiero przyjęty tam traktat wprowadza do WPZiB szereg nowych rozwiązań. I tak np. ustanawia funkcję Wysokiego Przedstawiciela Unii ds. polityki zagranicznej i bezpieczeństwa, który ma połączyć w jedno istniejące już funkcje Wysokiego Przedstawiciela ds. WPZiB i komisarza ds. stosunków zewnętrznych; powołuje Europejską Służbę Działań Zewnętrznych, jako zaplecze Wysokiego Przedstawiciela; tworzy Agencję ds. rozwoju zdolności obronnych, badań, zakupów i uzbrojenia (Europejska Agencja Obrony); rozszerza też zakres tzw. misji petersberskich o wojskowe doradztwo i wsparcie, czy zapobieganie konfliktom. Wreszcie przyjmuje tzw. klauzulę sojuszniczą, dzięki której państwa członkowskie mają obowiązek udzielenia „pomocy i wsparcia przy 31 zastosowaniu wszelkich dostępnych środków” temu państwu UE, które „stanie się ofiarą agresji na własnym terytorium”. Z punktu widzenia doświadczeń historycznych Polski zmiany te mogą na pierwszy rzut oka wydawać się interesujące. Szkopuł w tym, że w rzeczywistości nie niosą ze sobą żadnego przełomu. Wysoki Przedstawiciela nie ma praktycznie żadnych kompetencji do prowadzenia prawdziwej polityki zagranicznej UE. To uprawnienie pozostaje nadal przy państwach członkowskich. Będzie on jedynie koordynatorem indywidualnych polityk narodowych. Nawet Rada, jeśli podejmie decyzję określającą stanowisko UE wobec jakiegoś zdarzenia międzynarodowego, musi to uczynić jednomyślnie. Dodatkowo każde państwo może zastrzec, że w planach tych nie będzie uczestniczyć, co pozwoli mu na dalszą indywidualną dyplomację. A z perspektywy niewydolnego Przedstawiciela, ustanowienie Europejskiej Służby Dyplomatycznej mija się z celem. Powstanie znów kolejna kasta urzędników i finansowe obciążenie budżetu UE. Przypadek Europejskiej Agencji Obrony to z kolei piarowski chwyt. Traktat powołuje coś, co w rzeczywistości funkcjonuje już od 2004 r. Wtedy to Agencja ustanowiona została na podstawie tzw. wspólnego działania Rady UE (nr 2004/551). Nawet tzw. klauzula sojusznicza to przerost nazwy nad treścią. W rzeczywistości jest ona obwarowana szeregiem zastrzeżeń utrudniających jej faktyczne stosowanie. Po pierwsze, odsyła do art. 51 Karty ONZ, który podkreśla szczególne uprawnienia Rady Bezpieczeństwa w dziedzinie międzynarodowego pokoju i bezpieczeństwa. Tak więc poza samoobroną, wszelkie sankcje, włącznie z akcją militarną, będą musiały uzyskać zgodę tego organu. Czy w obecnym składzie jest to możliwe? Przecież ta norma ma potencjalnie chronić niektóre kraje UE przed zagrożeniem właśnie ze strony Rosji – stałego członka Rady 32 Bezpieczeństwa posiadającego prawo weta. Inna norma pozwala na przerzedzenie szeregów wspólnej samoobrony. Część państw członkowskich może po prostu odmówić zaangażowania się ze względu na „specyfikę polityki bezpieczeństwa”. Zakłada się, że to ukłon w stronę neutralnej Austrii, Irlandii, Szwecji i Finlandii. Czy jednak inne kraje nie skorzystają z tej furtki ogłaszając taką politykę w obliczu groźby konfliktu z Moskwą? Mitem jest również opowiadanie o solidarności w obszarze unijnej polityki zagranicznej. Tzw. klauzula solidarności jest formułą proceduralną. Nie tworzy materialnych zobowiązań, a jedynie atmosferę postępowania - nakazuje, by współpraca między państwami członkowskim odbywała się „w duchu solidarności”. Wprawdzie kiedy jedno z państw członkowskich stałoby się przedmiotem ataku terrorystycznego lub klęski żywiołowej, bądź katastrofy spowodowanej przez człowieka, na jego prośbę pozostałe kraje powinny udzielić mu pomocy. Jednak w traktacie nie ma normy mówiącej, jak taka pomoc ma wyglądać. Decyzja w tym względzie pozostaje w granicach narodowych kompetencji każdego z zainteresowanych. Pomoc nie musi więc przekładać się na zbrojne czy nawet ekonomiczne wsparcie. Może też ograniczyć się do słów politycznego poparcia i to wygłoszonych przez rzecznika rządu solidaryzującego się kraju. Traktat z Lizbony wprowadza ponadto możliwość podjęcia w ramach WPZiB tzw. „wzmocnionej współpracy”. W praktyce stanowi to wpuszczenie na obszar polityki zagranicznej „Unii kilku prędkości”. Na dodatek grupa państw mających „większą wydolność obronną” dostała możliwość ustanowienia „stałej współpracy strukturalnej”. Te konstrukcje traktatowe oznaczają de facto prawo do wewnątrzunijnych sojuszy dyplomatyczno-obronnych dla wybrańców. Te rozwiązania mają uchronić Polskę przed losem Gruzji. Tak przynajmniej uważają niektórzy polscy politycy, którym wydarzenia na Kaukazie dały asumpt 33 do publicznego żądania od prezydenta natychmiastowej ratyfikacji traktatu lizbońskiego. Problem w tym, że nowy traktat nie zawiera żadnych mechanizmów dających podstawy do takich wniosków. Dlatego właśnie prezydent Polski powinien odmówić jego ratyfikacji. Odrzucając go, uczyni to paradoksalnie dla dobra zjednoczonej Europy. Unia wróci do punktu wyjścia, co pozwoli dokonać głębszych zmian w normach WPZiB. W przeciwnym razie ratyfikacyjny sukces stanie się w rzeczywistości unijną klęską. Europa zintegrowana na polu gospodarczym, pozostanie z zaściankową polityką zagraniczną szarpaną narodowymi egoizmami jej największych członków. 34 7. Nieistniejący ekonomiczny bilans członkostwa W najbliższej perspektywie finansowej Polska ma otrzymać ponad 100 mld euro środków unijnych. Rząd polski potraktował to jako wielki sukces. To oczywiście czysta propaganda, którą rząd od lat wbija w głowy Polaków. Ma ona ukryć jedną z najbardziej kompromitujących tajemnic skrywanych przez polityczno-medialne elit III RP. Tę mianowicie, że Polska do unijnego interesu sporo dokłada a za zaszczyt przynależności do elitarnego zachodniego klubu płaci rezygnacją z szans rozwoju. Aby to udowodnić, trzeba zastosować metodę księgowego. Dokonać prostego i bardzo przybliżonego bilansu. Po jednej stronie zsumować przychody, czyli to, co otrzymujemy z tytułu członkostwa w UE, natomiast po drugiej wydatki z nim związane. W latach 2014-2020 z budżetu unijnego Polska winna dostać 105 mld euro 10 (podaję za kancelarią premiera) . A zatem po stronie prawej, po stronie przychodu zapisujemy tę właśnie kwotę. I na tym premier Tusk oraz sprzyjające mu media kończą. Jest to nieuczciwe, ponieważ ażeby dostać wypłaty z unijnego budżetu, najpierw nań musimy się złożyć (wpłat dokonujemy „z dołu”, a dotacje otrzymujemy „z góry”). Wysokość składki zależy od wysokości PKB. Każde państwo płaci do wspólnego budżetu ok. 1% PKB. A to znaczy, że nasza składka uzależniona jest od tempa wzrostu. W ostatnich latach Polska, notując wzrost gospodarczy, z roku na rok płaciła coraz więcej. Eksperci różnią się w swoich prognozach. 10 Por. oficjalną prezentację zawartą na stronach internetowych KPRM: https://www.premier.gov.pl/wydarzenia/aktualnosci/premier-o-wykorzystaniu-srodkow-eu.html 35 Szacują, że nasza składka w latach 2014-2020 może wynieść od 32 mld euro do nawet 40 mld. Krótko mówiąc, premier nie skłamałby, gdyby stwierdził, że otrzymamy kwotę w przybliżeniu pomiędzy 65 mld a 73 mld euro, czyli o około 1/3 mniej, aniżeli ogłosił. Bilansu naszego członkostwa nie wyczerpuje prosty rachunek przepływów z jednego budżetu do drugiego. Wstępując do UE zgodziliśmy się na szereg zobowiązań. Unia wymaga od nas dostosowań w wielu dziedzinach, co kosztuje nas przecież dziesiątki milionów euro. Od momentu dojścia do władzy PO instytucje rząd zaprzestał robić zbiorcze bilanse kosztów koniecznych dostosowań. Premier Tusk podczas negocjacji budżetowych w Brukseli nie dysponował prognozą kosztów członkostwa w latach 2014-2020. Stąd wniosek, że skoro poszczególne ministerstwa nie są w stanie przedstawić konkretnych prognoz, to premier RP nie mógł dysponować zbiorczym zestawieniem wydatków związanych z naszym członkostwem. A jeśli tak, to powstaje problem, czy premier w Brukseli cokolwiek negocjował. Kupił bowiem kota w worku. Nota bene, Tusk jest pierwszym premierem III RP, który podejmował ważne decyzje dotyczące przyszłości Polski w UE nie znając ich skutków finansowych. Na szczęście istnieją cząstkowe prognozy. Niewątpliwie najwięcej wydamy na ochronę środowiska. Dosyć dobrze policzone są koszty pakietu klimatycznego (ograniczenie emisji CO2). Paweł Szałamacha z Instytutu Sobieskiego wyliczył, że do roku 2020 utracimy wskutek realizacji zobowiązań zawartych w pakiecie ok. 40 mld euro. Kluczowy fragment jego analizy brzmi: „Polska energetyka jest oparta na węglu, dlatego skutki finansowe pakietu są znacznie wyższe niż w pozostałych krajach Unii. Koszty finansowe pakietu dla Polski (za opracowaniem firmy Energsys Sp. Z o.o) to: 36 wzrost średnich kosztów wzrost kosztów wytwarzania energii wyniesie 65-80% w latach 2015 – 2020 i będzie 2-3 wyższy od średniego wzrostu kosztów w EU w liczbach bezwzględnych wzrost rocznych kosztów wytwarzania energii wyniesie ok. 8-12 mld zł rocznie ( ze względu na koszty zakupu praw emisji) wzrost cen energii spowoduje wzrost udziału kosztów energii w budżetach domowych z 11% w roku 2005 do ok. 14,1 – 14,4% w latach 2020 – 2030 Wydatki roczne za kwoty emisji CO2 po roku 2020, czyli po wprowadzeniu pełnego aukcjoningu w wysokości 34 mld zł Powyższe koszty są pozycjami twardymi, policzalnymi z dużą dokładnością. Szacowany jest także ubytek PKB w wysokości 7,5%, czyli ca 150 mld zł do 2020 roku. Z drugiej strony, Polska może uzyskać wsparcie finansowe inwestycji w sektorze elektroenergetycznym o wartości 60 mld zł w latach 2013-2020 (tzw. mechanizm solidarnościowy). 11 Do tego trzeba dodać koszty oczyszczalni ścieków, utylizacji śmieci i różnorodnych odpadów itd. Ministerstwo Środowisko nie potrafiło ocenić kosztu tych przedsięwzięć. Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK, twierdzi, że może chodzić o kwotę co najmniej 25 mld euro. A zatem w latach 2014-20 na szeroko rozumiane dostosowanie do unijnych standardów ochrony środowiska wydamy tyle samo, co w tym samym czasie otrzymamy z Brukseli. Te wyrwane dane pozwalają stwierdzić, że w latach 2014-2020 zobowiązania Polski związane z członkostwem UE przekroczą kwotę wynegocjowaną przez 11 Paweł Szałamacha, Pakiet klimatycznych do nowelizacji, http://www.sobieski.org.pl/pakietenergetyczno- klimatyczny-do-nowelizacji/ 37 premiera Tuska w Brukseli. Pewne jest więc, że do unijnego interesu dokładamy. Bez dokładnych prognoz rządu nie będziemy wiedzieli ile. Na argument, że finansowy bilans naszego członkostwa w UE jest niekorzystny, euroentuzjaści odpowiadają, że jesteśmy przecież członkami klubu skupiającego najbogatsze gospodarki. W ciągu ostatnich dwóch dekad udało nam się przystosować do gospodarek zachodnich, a skoro tak to panuje w Polsce zachodni dobrobyt. To niestety kolejna wersja tej samej propagandy uprawianej przez polskie elity od lat. I nic to, że nie ma ona nic wspólnego z rzeczywistością. Fakty i liczby mówią same dla siebie. Przez ostatnie dwie dekady bezrobocie utrzymywano na stałym kilkunastoprocentowych poziomie. Jak zauważył profesor Kowalik w swojej książce „ www.polska.transformacja.pl” to jedyny wskaźnik, zawarty w planie Balcerowicza, który udało się osiągnąć i następnie utrzymać. Taka skala bezrobocia skutkuje niewiarygodna pauperyzacją. Dane są nieubłagane. W latach 1996-2005 liczba osób żyjących poniżej minimum egzystencji biologicznej systematycznie wzrastała z 4,3 proc. do 12,3 proc. (podajemy za Kowalikiem). Obecnie poniżej tego poziomu żyje mniej więcej taki sam procent Polaków ale z jednego tylko powodu; od lat nie indeksuje się odpowiedniego wskaźnika i dlatego liczba żyjących poniżej minimum egzystencji gwałtownie się nie zwiększa. Jeszcze bardziej przerażający jest inny wskaźnik. W ostatnim dziesięcioleciu poniżej minimum socjalnego żyje zdecydowanie powyżej 50 proc. proc. Polaków. Być może nawet 60 proc, ale tego nie wiemy, albowiem GUS od kilku lat przestał publikować dane na ten temat. Dla wszystkich, dla których obydwa wskaźniki pozostają abstrakcją, spieszymy wyjaśnić, że oznaczają one, iż co 8 Polak nie potrafi zaspokoić na minimalnym poziomie elementarnych potrzeb dotyczących jedzenia i mieszkania, a co drugi minimalnych potrzeb bytowokonsumpcyjnych; w tym także potrzeby posiadania i wychowywania dzieci. 38 Ukrywanie liczby Polaków żyjących poniżej socjalnego minimum powoduje, że nie potrafimy dostrzec najważniejszej przyczyny katastrofy demograficznej. Polska się zwija, tzn. Polaków więcej umiera, aniżeli się rodzi, z tego właśnie powodu: biedy. Potwierdzają to wyniki dzietności Polek w Wielkiej Brytanii, które w dobrych warunkach (m. in. większe dochody niż w Polsce oraz np. zerowa stawka VAT na artykuły dla dzieci) stały się tą grupą narodową, która w Wielkiej Brytanii rodzi najwięcej dzieci. Demografowie na tej podstawie twierdzą, że nie jest prawdą, do czego kilka lat temu przekonywali nas rządowi eksperci raporcie „Polska 2030” , że Polki nie chcą rodzić ze względów kulturowych. To było dobre alibi dla bezczynności rządu i rezygnacji z polityki prorodzinnej. No bo skoro przyczyną słabej dzietności są czynniki kulturowe, to bodziec finansowy (polityka prorodzinna polegająca na świadczeniach finansowych i ulgach podatkowych) na nic się nie zda. Kolejną katastrofalną reakcją Polaków na coraz większą biedę jest emigracja. Wiemy o niej mało, bo GUS, aby nie psuć propagandy rządzącym, nie uwzględnia jej w swoich prognozach demograficznych. To, co wiemy dzięki dociekliwym demografom, uprawnia do czarnowidztwa. Za granicą przebywa ok. 2 mln, z czego połowa według wszelkiego prawdopodobieństwa pozostanie tam już na stałe. Co więcej, w najbliższych latach za chlebem może wyjechać nawet milion młodych Polaków. Wybitny polski demograf, profesor Krystyna Iglicka, porównała emigracje ostatnich lat do emigracji z czasów stanu wojennego. Polska się zwija. Ale co ma do tego Unia? A może dzięki integracji europejskiej ten proces jest znacząco spowolniony? Takie wątpliwości z pewnością podniosą euroentuzjaści. Prounijna propaganda nie pozwala nam dostrzec widocznych jak na dłoni związków pomiędzy członkostwem w UE a pauperyzacją Polski. My, Polacy, mamy generalnie idealistyczną wizję stosunków międzynarodowych. 39 Wierzymy, że w stosunkach między państwami istotną rolę odgrywa honor, moralna racja i dziejowa sprawiedliwość. Przez ten pryzmat patrzymy na Unię. Nasze w niej członkostwo jest rodzajem sprawiedliwości dziejowej. Polska w 1989 roku miała osiągnąć swój „koniec historii”. Zapłatą za rozbiory i hekatombę XX wieku było członkostwo w najbardziej ekskluzywnym klubie Zachodu. Fundusze spójności i rolne to próba zadośćuczynienia za dziejowe nieszczęścia nie przez nas zawinione. Ta piękna, bajkowa wizja nie ma niestety nic wspólnego z rzeczywistością międzynarodową. Ta bowiem rządzi się nie zasadami dekalogu, a - darwinizmu. A jedna z podstawowych brzmi: nikt nic nie daje nikomu za darmo. Nie chcemy dostrzec, że za członkostwo w UE zapłaciliśmy takim a nie innym modelem transformacji. Przypomnijmy, rozmowy o stowarzyszeniu z EWG zaczęliśmy już w 1990 roku, a układ stowarzyszeniowy podpisaliśmy rok później. Transformacja społeczno-gospodarcza jest więc przystosowaniem się do konkretnego modelu gospodarczego: modelu integracji europejskiej. Zachód chciał opanować prawie 40 milionowy rynek konsumentów. Chodziło o to, aby na polskim rynku uplasować możliwie wielką ilość produktów wyprodukowanych w krajach zachodnich. Mogło się to dokonać tylko pod warunkiem bardzo silnego ograniczenia polskiego potencjału produkcyjnego przez likwidację przedsiębiorstw oraz drastyczne zmniejszenie rynku pracy. Przedsiębiorstwa likwidowano pod płaszczykiem rzekomej powszechnej prywatyzacji. Polegała ona na tym, że kapitał zachodni mógł po bardzo niskiej cenie kupić polskie przedsiębiorstwa i banki. Próbę podsumowania wyprzedaży polskiego majątku dokonał prof. Kazimierz Poznański w wydanej w 2000 roku książce „Wielki przekręt. Klęska polskich reform”. Wyliczył on realna wartość kapitału banków i przemysłu na 240-360 mld dolarów a wpływy z ich prywatyzacji na 18-23 mld dolarów. Straty wyniosły więc przeszło 90 proc. 40 Nawet jeśli część ekonomistów uważa, że wyliczenia te są przesadzone, to wynik profesora Poznańskiego korygują tylko o 10-20 punktów procentowych. Ale nie ten koszt transformacji jest najważniejszy. Kluczową bowiem stratą jest koszt ograniczenia polskiego rynku pracy. Już Adam Smith mówił, że dobrobyt narodów bierze się z pracy. Na wspólnym rynku polski pracownik byłby niezwykle konkurencyjny. Gdyby tak po prostu mógł on na nim pracować, to zabrałby pracę robotnikowi niemieckiemu, francuskiemu, czy włoskiemu. Aby zapewnić dobrobyt Niemiec, Francji czy np. Włoch, trzeba było drastycznie ograniczyć rynek pracy w Polsce. Wybitny badacz polskiego rynku pracy, profesor Mieczysław Kabaj napisał, że „W latach 1990-2005 [w Polsce] zlikwidowano 5 mln miejsc pracy, a ludność w wieku produkcyjnym zwiększyła się o ponad 2 mln osób. W rezultacie Polska pobiła wszelkie niechlubne rekordy: zmniejszyła się gwałtownie stopa zatrudnienia z 80% do 54%.” I to jest kluczowa dana definiująca koszty naszego dostosowania do Zachodu. Na początku transformacji nie pracował co piąty Polak, obecnie nie pracuje co drugi. Z tego właśnie powodu na początku lat 90. ojciec neoliberalizmu Milton Friedman uważał, że „głównym problemem Polski jest niewykorzystanie pracy ludzkiej”. W jaki jednak sposób liczyć straty z tytułu „niewykorzystania pracy”. Janusz Kobeszko z Instytutu Sobieskiego starał się wyliczyć stratę z powodu emigracji 2 miliony osób do krajów europejskich: „Odpływ Polaków i wyjazd z kraju na stałe to znacząca i rozłożona na lata strata dla krajowego PKB. Polscy emigranci w liczbie ok. 2 mln pomagają obcym rządom w tworzeniu ich własnego PKB, niewiele z tego transferując do Polski. Skumulowany rachunek strat Polski, a zysków innych krajów, to 85 mld euro (w długoletniej perspektywie np.6-letniej, wg cen polskich z 2010 r.). Gdyby kwotę jeszcze zrelatywizować tym, że PKB innego kraju wytwarzane na miejscu (np. w Wielkiej Brytanii) jest więcej warte niż polskie PKB (wytwarzane w Polsce), 41 to mogłoby się okazać, że Polacy wytwarzają dla innych nawet 130 mld euro PKB przez 6 lat, licząc wg parytetu Eurostatu za 2011 r. (polskie PKB per capita równa się 65% średniej dla 27 krajów UE). (…) Po pierwsze, w 2010 r. policzalny PKB na głowę statystycznego Polaka wynosił 37.116 zł przy liczbie bodaj 38.167.300 odnotowanych w statystykach Polaków. Liczba ok. 38,2 mln stałych mieszkańców kraju jest podawana przez GUS wielokrotnie od 1992 r., jak gdyby nie istniało zjawisko stałej oraz czasowej emigracji. Liczby wyjeżdżających czasowo w statystykach GUS-u w latach 2004-2010 wynoszą od 1 mln do 2,2 mln osób, z czego 85% emigrantów kieruje się głównie do Europy. Po drugie, gdyby liczbę statystycznych Polaków skorygować o ok. 2 mln emigrantów (średnia GUS-u z ostatnich lat), PKB per capita wynosiłoby 39.168 zł. Jednakże rachunek ten działa również w drugą stronę, tzn. 2 mln emigrantów „nie wytworzyło” w 2010 r. w Polsce PKB na kwotę ok. 74,2 mld zł (licząc wg mniejszego z tych przeliczników, czyli 37.116 zł), co równa się 18,6 mld euro (średni kurs euro wynosił wtedy 3,99 zł). Po trzecie, np. sześcioletnie niedoszacowanie PKB (tylko w latach 2013-2018) z powodu emigracji sięgałoby więc ok. 111,6 mld euro (licząc według cen z 2010 r.). Rachunek ten należałoby oczywiście skorygować o transfery od emigrantów do kraju, tj. średnio w ostatnich latach ok. 4,5 mld euro rocznie (oficjalne statystyki NBP), co daje 27 mld euro przez okres 6 lat. W długiej 6-letniej perspektywie pozostaje kwota 84,6 mld euro „niedoboru PKB” z powodu emigracji. Po czwarte, wpłaty polskiej składki do budżetu Unii Europejskiej przez ok. 101 miesięcy członkostwa od maja 2004 r., wg oficjalnych danych Ministra Finansów wynosiły rocznie średnio po ok. 3,1 mld euro, co dawałoby 18,6 mld euro przez okres 6 lat. Wpływy z transferów z UE średnio rocznie od maja 2004 r. wynosiły ok. 8,69 mld euro. Kwota ta daje w rozkładzie na lata (np. 201342 2018) w sumie 52,14 mld euro (przy założeniu, że UE będzie nam tak samo transferować środki, jak robi to w latach 2004-2012). Zatem rachunek salda transferów z UE przez 6 lat może wynieść 52,14 mld euro minus 18,6 mld euro składki, co daje 33,54 mld euro. Po piąte, uproszczony rachunek, nieuwzględniający wszystkich niuansów statystyki (wg MF, NBP, GUS-u czy MRR), czyli 84,6 mld euro „straty emigracyjnej 6-letniej w PKB” oraz 33,54 mld euro statystycznego transferu dotacji z UE (na plusie), daje Polsce w okresie 6 lat „stratę per saldo” wysokości 51,06 mld euro. Rozłożona w latach np.2013-2018 (w cenach z 2010 r.) równałaby się ona aż 8,51 mld euro rocznie. Pierwszy wniosek dla rządu jest następujący: negocjowane obecnie i fetyszyzowane kwoty uzyskane z dotacji UE przy obecnym (optymistycznym) stanie transferów z UE to zaledwie 40% wartości straty, jaką Polska ponosi w PKB z powodu nieobecności w kraju 2 mln swoich obywateli.” 12 Korzystając ze wskaźników dotyczących roku 2010 Kobeszko obliczył, że strata roczna wyniosła ok. 14 mld euro. Przy założeniu, że emigracja utrzyma się na obecnym poziomie do końca obecnej dekady, straty z jej tytuły w okresie 20142020 (przyszła perspektywa budżetowa) wyniosą więc ok. 100 mld euro. Ale jak przewidują demografowie w najbliższych latach liczba emigrantów może wzrosnąć nawet o 1 milion, a to oznaczać będzie, że strata z tytułu emigracji wyniesie 150 mld euro. „Niewykorzystanie pracy ludzkiej” to również horrendalne bezrobocie. Obecnie wynosi ono prawie 15% (2,3 mln bezrobotnych). Gdyby wynosiło ono 5%, to na polskim rynku pracy znalazłoby się ok. 1.5 mln osób więcej. Jeśli dokonać analogicznych wyliczeń jak w stosunku do emigracji, to okazałoby się, że wskutek ponadnormatywnego bezrobocia tracimy kolejne 75 mld euro. Reasumując, ograniczenie polskiego rynku pracy wskutek emigracji do państw 12 Janusz Kobeszko, Wizja Polski 2014-20, http://www.sobieski.org.pl/wizja-polski-2014-2020/ 43 UE i bezrobocia oznacza stratę ok. 225 mld euro. A przypomnijmy Premier przywiózł nam tylko 100 mld. Oczywiście to są bardzo grube i bardzo niedokładne wyliczenia. Być może skala błędu jest bardzo duża. Ale innych wyliczeń nie ma, ponieważ od kilka lat po prostu ich się nie robi. Gdyby Polska była rzeczywistym beneficjentem członkostwa w UE, mielibyśmy zalew różnorodnych ekspertyz wyprodukowanych w Brukseli, w krajowych instytucjach rządowych i pozarządowych. Na co jak na co ale na propagandę Unia szczędzi środków i na pewno wykorzystałaby policzalny argument, ze Polska jest faktycznym beneficjentem członkostwa w UE. Takich badań jednak nie ma, a więc teza ogólna, że słono przepłacamy za członkostwo w zachodnioeuropejskim klubie integracyjnym jest prawdziwa. Niestety racje miał profesor Witold Kieżun, który zrównał transformację ustrojową III Rzeczpospolitej kolonizacją w białych rękawiczkach państw afrykańskich po 1945 roku. 13 W obydwu przypadkach pazerne elity, które nie identyfikowały swojego interesu z interesem swojego państwa i narodu, za bezcen rozprzedały najważniejsze bogactwa. My też pozbyliśmy się swojego najbardziej wartościowego zasobu: pracy milionów młodych i stosunkowo dobrze wykształconych ludzi. Emigracja i wysokie bezrobocie, bieda i katastrofa demograficzna spowodowały, że roztrwoniliśmy nasz narodowy skarb. W Polsce do tej pory w ogóle nie badaliśmy kwestii kolonializmu względnie neokolonializmu i integracji społeczno-gospodarczej z Zachodem. Problematyka badań neokolonialnych w polskim dyskursie naukowym jest w zasadzie nieobecna. Jednym z nielicznych wyjątków są badania profesor Ewy Thompson z Rice University. 14 Dotyczą one kulturowego wymiaru neokolonializmu. Konieczny jednak byłby do zbadania kolonializm gospodarczo-polityczny po 13 14 Por. Witold Kieżun, Patologia transformacji, Warszawa 2012 Por. Ewa Thompson, Trubadurzy imperium. Literatura rosyjska i kolonializm, Kraków 2000. 44 roku 1989. Nie ulega wątpliwości, że Zachód zwyciężając w „zimnej wojnie” traktował kraje EŚW na sposób kolonialny. Świadczy o tym opanowanie sektora bankowego, czy też przejecie i likwidacja wielu gałęzi polskiego przemysłu. 45 8. Euro i przyszłość Polski w strukturach integracyjnych Zachodu Rząd Tuska uczynił z polityki zagranicznej jeden z najważniejszych instrumentów propagandowych. Racja stanu została zepchnięta na dalszy plan, ponieważ celem dyplomacji stało się przekonanie Polaków, że fajnie jest. Aby taka operacja była skuteczna, konieczne jest ukrycie prawdy o wielu przedsięwzięciach rządu, w tym o istniejących nadal różnorodnych możliwościach odmowy przyjęcia unijnej waluty, jak i negatywnych skutkach jej przyjęcia. O euro napisano w Polsce już wiele. Były to jednak teksty pełne superlatywów i 15 postulatów, by do niej jak najszybciej dołączyć. Kiedy w Unii Europejskiej pojawił się kryzys, którego jedną z głównych przyczyn jest właśnie posiadanie wspólnej waluty, dla wielu Polaków był to zimny prysznic. Racjonalne wydają się więc opinie, że na traktatowy projekt unii walutowej należy spojrzeć ponownie, tym razem bez różowych okularów polityczno-salonowego wishful thinking. Unia walutowa wystartowała 1 stycznia 1999 r. 16 Uczestniczyło w niej jedynie 11 krajów ówczesnej unijnej „piętnastki”. Ten podział wynikał z faktu, że członkostwo w unii walutowej, jakkolwiek było traktatowym obowiązkiem, zostało uzależniona od spełnienia określonych kryteriów ekonomicznych. Na tej podstawie w jej skład weszły: Austria, Belgia, Finlandia, Francja, Hiszpania, Holandia, Irlandia, Luksemburg, Portugalia, RFN, Włochy. Poza nią do 15 Wawrzyniec Smoczyński, Eurorozterki. Warto wstępować do strefy euro?, Polityka” 19.01.2009, http://www.polityka.pl/swiat/analizy/280020,1,warto-wstepowac-do-strefy-euro.read Por. M. Muszyński (red.), Unia Europejska…, wyd. cyt., s.331-351. 16 46 momentu wypełnienia tych kryteriów pozostały: Grecja i Szwecja. Natomiast Wielka Brytania i Dania odmówiły w niej uczestnictwa, uzyskując na to traktatową zgodę od swoich partnerów. Od początku nad projektem wspólnego pieniądza wisiała klątwa prymatu polityki nad gospodarką. Klątwa, która w efekcie doprowadziła do jego załamania. W momencie startu, wymogi gospodarcze w rzeczywistości wypełniało tylko dziewięć państw. Belgia i Włochy miały znaczny dług publiczny (124%) dwukrotnie przekraczający wysokość jednego z kryteriów przystąpienia (60%). Jednak unia walutowa wystartowała na poziomie 11 państw. Po prostu, liczba jedenaście wyglądała wizerunkowo lepiej niż dziewięć. Kolejne rozszerzenie „klubu euro” odbyło się w roku 2001. Choć z pozostałej dwójki kryteria konwergencji spełniała jedynie Szwecja, to jednak do unii walutowej przyjęto Grecję, która nadal nie spełniała tzw. kryterium długu publicznego (wynosił on 104%) i deficytu budżetowego (8%), co potwierdził Europejski Bank Centralny. Pomimo to Rada UE uznała, że przystąpienie Aten do unii walutowej jest konieczne. Zgodnie z zasadą „nie chcesz mieć gorączki, stłucz termometr” podjęła też 19 czerwca 2000 r. decyzję o formalnym uchyleniu wobec Grecji procedury nadmiernego deficytu, która blokowała przyjęcie. Na skutki nie trzeba było długo czekać. Oba wskaźniki rosły dalej. Dług publiczny w momencie rozpoczęcia kryzysu wynosił 120%, a deficyt budżetowy 9%. Dziś dług sięga 180%, a deficyt koło 10%. Wspólna waluta transferuje problemy do innych państw, które strefa euro ma przecież na własne życzenie. Formalnie członkostwo w unii walutowej przysługuje tylko tym państwom UE, które spełniają cztery kryteria ekonomiczne i jedno prawne (tzw. kryteria konwergencji). Są to: 47 kryterium niskiego poziomu inflacji krajowej waluty (poziom musi być zbliżony do poziomu istniejącego w trzech państwach członkowskich, które mają najlepsze rezultaty w dziedzinie stabilności cen); kryterium braku nadmiernego deficytu, a więc zrównoważony poziom dochodów budżetowych i wydatków; kryterium stabilnego kursu waluty krajowej w stosunku do głównych walut innych państw (euro, dolar, frank), a więc brak większych wahań kursowych przez co najmniej dwa lata; trwały charakter wyżej wymienionych kryteriów. Z kolei w konwergencji prawnej chodzi o dopasowanie prawa krajowego do rozwiązań unijnych, a więc zapewnienie niezależności bankom centralnym, jak i przedstawicielom krajów w Europejskim Banku Centralnym, oraz zgodności ustawodawstwa krajowego z traktatami unijnymi w zakresie monetarnym. Z perspektywy Polski oznacza to usuniecie z konstytucji dwóch zapisów. Pierwszy mówi o tym, że to złoty jest walutą obowiązująca na terytorium naszego państwa, drugi nakazuje NBP dbanie o stabilność złotówki. Przypomnijmy, że do noweli konstytucji potrzebna jest większość 2/3 głosów. Pakiet blokujący w tej kwestii mają dwie partie opozycyjne – przeciwnicy euro: PiS i Solidarna Polska. I właśnie w tym temacie premier zaczął swoje gierki. W jednej z jego przedświątecznych wypowiedzi mogliśmy już usłyszeć, że niektórzy prawnicy twierdzą, iż do przyjęcia euro nie jest potrzebna zmiana konstytucji. To znak, ze maszyna propagandy ruszyła. Przystępując do UE w 2004 roku zobowiązaliśmy się do udziału w unii walutowej w momencie kiedy spełniać będziemy kryteria konwergencji. Jednak wejście do niej nie jest automatyczne. Traktaty unijne przewidują tu specjalną, kilkuetapową procedurę, w której decyzję podejmuje zainteresowane państwo praktycznie nie ma nic do gadania. 48 Rada UE, a Wniosek w sprawie przyjęcia państwa składa Komisja Europejska. To ona bowiem monitoruje postępy państwa w zakresie spełniania kryteriów przystąpienia i robi to, kiedy uzna za właściwe. Procedura decyzyjna jest dwuetapowa. Najpierw działa Rada w składzie reprezentantów państw członkowskich strefy euro. W okresie sześciu miesięcy od otrzymania wniosku Komisji Europejskiej, przyjmuje ona kwalifikowana większością głosów zalecenie, które przekazuje Radzie działającej w pełnym składzie. Dopiero w tym składzie, także większością głosów, następuje przyjęcie, oficjalnie nazywane uchyleniem derogacji. Teoretycznie rzecz biorąc, decyzja o przystąpieniu może więc zostać podjęta także wbrew zainteresowanemu. Wynika to z faktu, że państwu członkowskiemu nie przysługuje żadne prawo wyboru, ponieważ przystąpienie do UE wiąże się z realizacją celów traktatowych, a jednym z nich jest unia walutowa. Skutkiem przyjęcia euro jest trwałe ustalenie kursu krajowej waluty państwa przystępującego wobec euro. Decyzje w tej kwestii także podejmuje Rada. Prawo głosu posiadają przedstawiciele państw strefy euro i zainteresowanego kraju. Ponieważ już w tym głosowaniu musi być zachowana jednomyślność, to może się wydawać, iż w ten sposób traktaty pozostawiają państwu aplikującemu możliwość powstrzymania swego przystąpienia do unii walutowej na ostatnim etapie. Taki kraj mógłby z różnych względów nie zaakceptować proponowanego kursu wymiany waluty krajowej na euro. Jednak w praktyce zainteresowanemu nie wolno głosować przeciwko. UE uznaje, że takie działanie byłoby naruszeniem traktatu, za które państwo sprzeciwiające się odpowiadałoby przed Trybunałem Sprawiedliwości. Czy wobec takiej procedury jesteśmy rzeczywiście skazani na euro? A może jednak wolno jeszcze urządzić w Polsce referendum? Platforma Obywatelska, 49 wbrew swojej nazwie, nie chce włączać czynnika obywatelskiego w politykę europejską. Problem polega jednak nie na dyktatorskich zapędach Tuska obawiającego się rozstrzygnięć kapryśnych w końcu wyborców, ale w tym, że nie mówi Polakom całej prawdy w tej kwestii. Oficjalna wersja brzmi, że referendum już mieliśmy. Przyjęliśmy w ten sposób traktat akcesyjny, a ten stanowi zgodę na przyjęcie całego dorobku prawnego UE, a więc także euro. Jednak w rzeczywistości Polska jest nadal władna takie referendum urządzić. Pod jednym wszakże warunkiem: w referendum nie wolno zadać pytania o zgodę na przyjęcie euro. Decyzja bowiem o przyjęciu traktatu akcesyjnego w 2004 r. rzeczywiście stanowiła zgodę na euro. Gdyby na tak sformułowane pytanie padła negatywna odpowiedź, rząd miałby naprawdę wielki problem. Znalazłby się między wyborem złamania wyniku referendum, a złamaniem zobowiązania traktatowego. Rząd jednak ukrywa przed nami inne wyjście. Po drodze do wspólnej waluty jest etap pośredni. Stanowi go dwuletni pobyt w przedsionku strefy euro, czyli w tzw. strefie ERM2 (European Exchange Rate Mechanism). Jest on miernikiem spełniania jednego z kryteriów przystąpienia, a mianowicie obowiązkiem utrzymania stabilnego kursu waluty krajowej wobec euro (3% wahań w górę i w dół). Będzie to trudny okres. Kiedy państwo ogłosi ten krok, waluta będzie poddawana presji spekulantów. I państwo musi tę presję wytrzymać bez względu na ogromne koszty. Dlatego decyzja o przystąpieniu do ERM2 należy do politycznych suwerennych decyzji państwa i dlatego w tej sprawie może być przeprowadzone referendum. Odrzucenie wejścia do ERM2 oznaczać będzie automatycznie brak możliwości wejścia do strefy euro. W ten sposób postępuje Szwecja. Od 2001 r. spełnia kryteria przyjęcia euro. Jednak w urządzanych referendach obywatele mówią „nie” właśnie wejściu do ERM2. I dziś sobie swoją decyzję chwalą. 50 W Polsce premier chce nas wciągnąć do ERM2 nie wspominając nawet o referendum. Musimy jednak być świadomi, że po tym kroku odwrotu już nie będzie. A opisana automatyczna procedura przyjęcia, w której zainteresowane państw praktycznie nie ma możliwości decyzyjnych, może wręcz doprowadzić nas do euro w momencie, w którym nie będzie to dla Polski korzystne. Członkostwo w strefie euro oznacza przekazanie na rzecz UE kompetencji monetarnych państwa. Oznacza to m.in. prawo do emisji pieniądza i obowiązek dbania o jego stabilność. Jednak i w tej kwestii rząd nie mówi nam prawdy. Zgodnie z traktatami integracyjnymi, po przystąpieniu do strefy euro, Unia Europejska przejmie całe rezerwy walutowe polskiego NBP. Do nich zalicza się: wszystkie rezerwy w obcej walucie, zapasy złota, prawa państwa wobec instytucji finansowych np. Międzynarodowego Funduszu Walutowego (udziały w tych instytucjach). Kasa Polaków wyjedzie więc z Warszawy do Frankfurtu nad Menem. Czyją własność będzie wtedy stanowić? Traktaty unijne literalnie mówią o „utrzymywaniu i zarządzaniu” rezerwami państw strefy euro przez Europejski Bank Centralny, a więc teoretycznie pozostawiają kwestię własności otwartą. Jednak zarządzanie nimi ma charakter nieograniczony. Hipotetycznie frankfurccy bankierzy mogą te pieniądze wydać w zależności od potrzeb, np. na sfinansowanie deficytów innych państw strefy euro. Pojawiają się dwa pytania. Po pierwsze, jak w świetle takiego rozwiązania oceniać korzyści finansowe wynikające z członkostwa w UE, a po drugie, co się stanie z rezerwami w przypadku wystąpienia członka unii walutowej z Unii Europejskiej, co przecież umożliwia Traktat o UE? Na przykładzie Polski widać, że korzyści wynikające z członkostwa są coraz bardziej wątpliwe. Weźmy pod uwagę ewentualny bilans przepływów budżetowych na linii Bruksela/Frankfurt-Warszawa. Wg oficjalnych danych polskiego rządu, z budżetu UE w okresie od połowy 2004 r. do połowy roku 51 2012 na czysto (po odliczeniu naszej składki) otrzymaliśmy ok. 40 mld euro. W tym czasie rezerwy walutowe NBP wynosiły około 65 mld euro. Jeśli w bilansie członkostwa uwzględnimy przekazanie rezerw, to okaże się jak kiepski interes zrobiliśmy na UE. Załóżmy, że przystąpilibyśmy do unii walutowej już w 2012 r., i UE przejęłaby nasze rezerwy walutowe, to bilans członkostwa zamknęlibyśmy stratą na poziomie 25 mld euro. Cyfry nie kłamią. Korzyści z unijnej pomocy finansowej Polska jako członek strefy euro zaczęłaby osiągać dopiero w 2017 r.! Nota bene, bilansujemy tylko bezpośrednie przepływy budżetowe w obliczeniach tych nie uwzględniamy kosztów pośrednich dostosowań Polski do standardów unijnych związanych z polityką klimatyczną, ochrony środowiska, likwidacją przemysłu etc. W najbliższych dwóch dekadach najprawdopodobniej wyniosą one kilkaset miliardów euro! Polskich rząd nie próbuje nawet dokonać takich wyliczeń, ponieważ uderzyłoby to w jego propagandę, stanowiącą rację istnienia władzy PO w naszym kraju. Odpowiedź na drugie pytanie jest jeszcze trudniejsza. Wystąpienie z UE odbywa się na podstawie traktatowej. Kwestia zwrotu rezerw byłaby więc elementem politycznych negocjacji. Ze względu na zawirowania gospodarcze i polityczne, jakim byłby efektem wystąpienia z Unii, prawdopodobnie znacząca część tych środków byłaby utracona i przeznaczona na koszt stabilizacji gospodarki UE. Brak takich środków dla kraju występującego oznaczałby kłopoty z utrzymaniem kursu nowej waluty krajowej. W ten sposób przyjęcie euro stanowi skuteczny hamulec przed pomysłami na rozwód z Unią. Dziś dotyczy to Grecji i innych państw unii walutowej, które musza bezkrytycznie przyjmować warunki pomocy finansowej, bo innego wyjścia nie mają. 52 Decyzja o przyjęciu euro mieć zatem będzie dalekosiężne skutki. Na pewno dalekie od dziecinnej prounijnej propagandy w wydaniu rządowym. Bez poważnej dyskusji o polskiej racji stanu i narodowych interesach znowu aktualnym okaże się, że Polak mądry jest zawsze po szkodzie. 53 9. Pakt fiskalny i przyszłość Polski w strukturach integracyjnych Zachodu 17 Pakt fiskalny , wbrew zapewnieniom Donalda Tuska, nie jest wcale biletem do lepszego, europejskiego salonu. Ten niewinnie wyglądający zbiór kilkunastu artykułów to w rzeczywistości bomba podłożona pod fundament suwerenności każdego państwa – jego prawo do samodzielnego określenia wpływów i wydatków, czyli budżetowej autonomii. Jest więc kolejnym krokiem rządu POPSL na drodze do rezygnacji z niezależności, zgodnie z filozofią mniej Polski, więcej Europy. Na drodze do Europy Donald Tusk wybrał jednak zgoła nieeuropejskie metody: propagandę zamiast prawdziwej debaty publicznej, bezwzględną marginalizację opozycji zamiast dialogu, nade wszystko świadomą pogardę dla prawa, a przede wszystkim dla Konstytucji Rzeczypospolitej. Oficjalnie Pakt Fiskalny ma być remedium na pogłębiający się kryzys. W rzeczywistości wprowadza on jednak szereg kolejnych mechanizmów ograniczających niezależność państw członkowskich w sferze fiskalnej i gospodarczej. Zamiast rozwiązywać problemy, politycy wykorzystali kryzys i pauperyzację milionów Europejczyków do wzmocnienia władzy Brukseli, a zatem w praktyce kilku mocarstw unijnych. Arogancja i zadufanie elit zatryumfowały więc po raz kolejny. Aby wzmocnić brukselskie instytucje, formalnie należałoby zmienić podstawy prawne UE, czyli traktaty. Na to nie byłoby zgody europejskich narodów. 17 Por. Traktat o stabilności, koordynacji i zarządzaniu w Unii Gospodarczej i Walutowej ( http://www.european- council.europa.eu/media/639256/16_-_tscg.pl.12.pdf) 54 Dyktatorzy Europy obeszli więc prawo bokiem. Powstał Pakt fiskalny – umowa, która dotyczy wprawdzie integracji, ale jest umową zawartą tylko między niektórymi państwami UE i nie należy do unijnego dorobku prawnego. Już sama ta konstrukcja jest sprzeczna z ideą integracji europejskiej. Traktaty unijne zakazują przecież krajom członkowskim regulowanie spraw zjednoczonej Europy poza obszarem acquis communautaire (dorobkiem prawnym UE). Jednak eurokraci nie mieli wyjścia. Już na etapie negocjacji Wielka Brytania miała odwagę odrzucić ten eksperyment, stąd Bruksela wymyśliła Pakt jako wyjście awaryjne. W praktyce integracyjnej cel zawsze uświęcał środki. Nie na darmo Timmothy Gordon Ash, sławny politolog angielski, stwierdził publicznie, że gdyby UE ubiegała się o przyjęcie do UE, to nie zostałaby przyjęta z powodu niespełniania standardów demokracji i praworządności. Brukseli zawsze chodziło nie o rozwój państw, a jedynie o zgarnięcie maksymalnej ilości władzy na poziomie ponadnarodowym. Stąd w przeszłości sztuczki tego rodzaju były już stosowane, co najmniej kilkakrotnie. Metoda była zawsze taka sama – rozpoczęcie współpracy między niektórymi państwami i powolne jej rozszerzanie na inne, a w sprzyjającej sytuacji, inkorporacja tych mechanizmów do dorobku prawnego UE i pogłębienie w ten sposób integracji. Jednak starano przynajmniej pozory, a przy okazji korzystali na tym ludzie. Za przykład niech posłuży umowa z Schengen, przyjęta przez kilka państw w 1986 r., która stała się częścią prawodawstwa unijnego dopiero w 1997 r. Na jej podstawie faktycznie UE przejęła władze w szeregu obszarów polityki wewnętrznej państwa, ale obywatele państw członkowskich przynajmniej mogą podróżować bez wiz. Na początku XXI w. umowy tego rodzaju przyjmowano także w ramach tzw. III filara UE, ingerując władztwem ponadnarodowym w system wymiaru sprawiedliwości. Dziś, już bez żadnego skrępowania przy 55 pomocy wynarodowionych elit, instrumentem tym próbuje się uderzać w budżet, stanowiący istotę niezależności państw. Pakt fiskalny nie jest jednorodną umową międzynarodową. Materie w nim uregulowane mają na tyle zróżnicowany charakter, że można go nazwać „zbieraniną norm”. Dotyczą m.in. koordynacji państwowych polityk gospodarczych, zarządzania strefą euro, zadań organów unijnych w sprawach finansów publicznych, ale przede wszystkim kwestii konstruowania budżetów narodowych. Treść norm też jest różnorodna. Niektóre z nich jednoznacznie ingerują w zakres praw i obowiązków organów państwa polskiego. Inne z pozoru wydają się nie mieć znaczenia dla władztwa krajowego, a inne jeszcze pozostawać całkowicie poza obszarem funkcjonowania naszego państwa (np. zarządzanie strefą euro). Jednak w całości tworzą sprawny system przesuwania władzy z poziomu krajowego na ponadnarodowy. W ten sposób, omijając traktaty integracyjne, de facto mamy do czynienia z pogłębianiem integracji. Wbrew zapewnieniom premiera Tuska konsekwencje Paktu są ogromne. Powstało prawo, które w różnym stopniu i zakresie dotyka konstytucyjnych zadań państwa. Wprowadza bowiem nowe kryteria, jakie będzie musiał spełniać budżet oraz nowe mechanizmy, wymuszające różne sposoby uzgadniania jego treści przez organy państwa polskiego z instytucjami unijnymi, w szczególności obowiązek konsultacji z Komisją Europejską. Umożliwia wreszcie kontrolę Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w zakresie wykonywania niektórych zobowiązań z Paktu. Czy tak wygląda niezależność? Podczas dyskusji w Sejmie minister Rostkowski zapewniał, że Pakt jest w Polskim interesie. Jak argumentował, ma to dać Polsce wpływ na to co dzieje się w strefie euro. Megalomania ministra nie znajduje jednak podstaw w postanowieniach traktatowych. Wprawdzie traktat przewiduje obowiązek zwoływani co najmniej dwa razy w roku szczytów tzw. Eurogrupy, jednak w jej 56 skład wchodzą tylko państwa strefy euro. Polska i inne kraje spoza tego grona będące stronami Paktu, uczestniczą tylko w debatach, czyli już nie w głosowaniu. Euroszczyty nie zajmują się wszystkim sprawami strefy euro. Te obsługiwane są w ramach prac odpowiednich organów Unii Europejskiej, i tak bez Polski. Szczyty zinstytucjonalizowane w Pakcie Fiskalnym zajmą się tylko dwoma kwestiami: zarządzaniem strefą euro i wytycznymi strategicznymi dla zwiększenia spójności polityk gospodarczych państw tej strefy. Państwa spoza strefy euro nie będą uczestniczyć w całości nawet w tych dyskusjach, a jedynie przy wycinkach z nich, tj. rozmowach nt. konkurencyjności, zmiany ogólnej struktury strefy euro (czyli przystąpienia do strefy) oraz przyszłych jej zasad. Na takie rozmowy nawet nie warto jeździć, tym bardziej że przewodniczący Euroszczytów i tak ma obowiązek informować szczegółowo państwa spoza strefy euro o przygotowaniach i wynikach tych posiedzeń. Ponadto minister twierdził, że Pakt służy interesom strefy euro. Tu ma rację, tyle interesy strefy euro nie są zbieżne ciągle jeszcze z interesami Polski. Co ciekawe, inną taktykę argumentacyjna zastosował Premier. Twierdził mianowicie, że do wejścia do strefy euro jego zapisy są dla Polski obojętne. Pakt rzekomo niczego nie zmienia w sytuacji Polski. Nie będzie on bowiem obowiązywał państw spoza strefy euro do czasu przyjęcia wspólnej waluty, „chyba że wcześniej zgłoszą taką wolę”. Donald Tusk kilkakrotnie nie omieszkał zapowiedzieć, że tego nie uczyni. Po co więc go ratyfikował? Żeby jeździć na pogaduszki na niektórych szczytach eurogrupy? Z głosowań i tak go wyrzucą. Po pierwsze, tu kluczowy jest zawarty w klauzuli o stosowaniu traktatu zwrot „chyba że”. Donald Tusk w historii swego premierowania niejednokrotnie 57 zmieniał zdanie i wycofywał się ze swoich obietnic i zapowiedzi. Po ratyfikacji, dla rzeczywistego związania się paktem nie musi już uzyskiwać niczyjej zgody. Ani nawet publicznie informować. Wystarczy, że każe notyfikować wolę związania się w Brukseli. Po drugie, Polska jako strona Paktu (nawet w zawieszeniu, a właściwie już od podpisania) jest nim na swój sposób związana. Zgodnie z konwencją wiedeńską o prawie traktatów nie może podejmować żadnych działań które udaremniłyby cel i przedmiot traktatu. Tym samym na forum UE będzie musiała głosować w sprawach objętych Paktem w taki sam sposób jak państwa strefy euro. Nawet tych drugorzędnych, bo pierwszoplanowe i tak będą rozstrzygane poza Paktem, w ramach przepisów traktatów integracyjnych dotyczących strefy euro. A z tej sfery Polska i tak jest wyłączona. Po trzecie, pakt zawarty jest na czas nieokreślony i nie zawiera klauzuli wypowiedzenia. Po ratyfikacji w praktyce trudno będzie od niego odstąpić, co zapowiada już PiS. Paradoksalnie, żeby odstąpić od Paktu trzeba najpierw będzie go włączyć do traktatów unijnych, na czym zależy Brukseli, a następnie wystąpić, ale już z całej UE. Po czwarte wreszcie, wiele zapisów Paktu ma charakter czeku in blanco. Stanowią go także normy typowo blankietowe. Student na pierwszym roku prawa uczy się, że są to przepisy bez własnej treści – odsyłające do innych norm. Te, o których piszę, zawierają odesłania nakazujące stosowanie konkretnych, obowiązujących norm prawa UE. Tym samym konstrukcja zobowiązania ma charakter otwarty. Dziś obowiązują konkretne rozporządzenia i dyrektywy, a jutro można je zmienić. I to większością głosów. A w ten sposób państwa członkowskie będą mogły w rzeczywistości dowolnie manipulować faktyczną treścią Paktu fiskalnego. W ten sposób rząd Tuska związał się Paktem, który – literalnie 58 ciągle ten sam - po następnych wyborach będzie mógł mieć de facto już całkiem inną treść merytoryczną. Co więcej, część norm tego prawa unijnego, do którego Pakt odsyła, powstaje w trybie, w którym w ramach prawodawczych na poziomie UE, Polska nie bierze udziału. Przepisy odnoszące się do strefy euro wyłączają bowiem udział państw spoza strefy w stanowieniu prawa dotyczącego jednolitej waluty. Pakt fiskalny tego nie tylko niweluje, ale właśnie poprzez te odesłania wręcz umożliwia stosowanie tak przyjętego dorobku prawnego państw strefy euro, wobec państw z walutą narodową. Tym samym dyrektywa przyjęta przez państwa euro, teraz nas nieobowiązująca, będzie musiała zostać wprowadzona do krajowego porządku prawnego. Pakt Fiskalny podzielił polską scenę polityczną. Prawica (PiS i Solidarna Polska) sprzeciwiały się tak głębokiej wiwisekcji polskiego systemu władzy. Uznając Pakt za sprzeczny z interesami kraju, naruszający suwerenność, a nawet samo prawo UE, rekomendowały jego odrzucenie. Rządząca centrolewica (PO i PSL) z satelickimi partiami lewicującymi (SLD i Ruch Palikota), chciały związania się Paktem. System konstytucyjny w Polsce na przyjęcie takiej umowy pozwalał. To Aleksandrowi Kwaśniewskiemu zawdzięczamy istnienie w nowej Konstytucji RP z 1997 r. artykułu 90. Na jego podstawie można przekazać część własnej suwerenności na poziom ponadnarodowy. Ale nawet postkomunistyczny prezydent nie odważył się na szerokie otwarcie furtki satelityzmu. Zgodę na zrzeczenie się części praw zwierzchnich na rzecz instytucji ponadnarodowej uzależnił od świadomej decyzji znaczącej większości parlamentarnej lub referendum. Pakt niewątpliwie takiej większości wymagał. O tym świadczą wszystkie opisane wyżej rzeczy, a w szczególności wprowadzone nim nowe reguły i warunki o charakterze wymogów materialnych dotyczących kształtowania 59 budżetu państwa, stworzenie możliwości kontroli procesu legislacyjnego przez Trybunał Sprawiedliwości, czy nadzoru nad budżetem państwa przez Komisję Europejską. Wreszcie warto też podkreślić, że przyjmując Pakt fiskalny państwo dokonało czegoś więcej niż tylko wiązania się umową międzynarodową zawierająca takie reguły. Zapowiadając w Pakcie włączenie zawartych w nim regulacji w ramy prawne Unii Europejskiej w przeciągu pięciu lat, państwo zobowiązuje się w sposób trwały do rezygnacji z jakichkolwiek zmian własnego prawa będących sprzecznych z jego postanowieniami, tak na poziomie ustawowym, jak i konstytucyjnym. W ten sposób Pakt narusza autonomię legislacyjną Sejmu jako organu swobodnie określającego warunki tworzenia budżetu, jak i podmiotu tworzącego budżet. Takie stanowiska były znane Platformie Obywatelskiej już w marcu 2012 r. Wtedy to szef ekspertów ds. prawa unijnego Sejmowego Biura Analiz ocenił, że jedyną możliwą formułą związania się Paktem jest przyjęcie go w procedurze kwalifikowanej, przegłosowanego na poziomie 2/3 liczby posłów. Co więcej, ocenił nawet, że Pakt Fiskalny jest sprzeczny z prawem UE. Zgodnie za art. Konstytucji RP, Polska jest demokratycznym państwem prawnym. Ale czy naszych rządzących taki zapis obchodzi? W ich rozumieniu nie rządzi w Polsce prawo, lecz propaganda. Rozpoczęto więc ostrą i zdecydowaną kampanię medialną i zaczęto szukać przychylnych władzy ekspertów. I tak większość rządząca przeforsowała swoje stanowisko wbrew prawu i interesom Polski. Dziwi dezynwoltura, z jaką koalicją rządząca oraz Ruch Palikota i SLD odnoszą się do skutków paktu. Wychodzi ona na jaw szczególnie w porównaniu z innymi państwami sygnatariuszami tej umowy, które uznały, że postanowienia Paktu mogą naruszyć ich konstytucję. Do krajów tych należą dwa główne mocarstwa UE: Francja i Niemcy. 60 Francuska Rada Konstytucyjna dostrzegła w Pakcie zagrożenie dla francuskiej państwowości i zażądała uchwalenia specjalnej ustawy o szczególnej mocy (tzw. ustawa organiczna) zawierającej konkretnie wskazane przez nią rozwiązania tę państwowość zabezpieczające i wzmacniające. Niemiecki Bundestag przyjął Pakt dopiero po burzliwej dyskusji i szeregu orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego. Najciekawsze w niemieckim doświadczeniu jest jednak fakt, że głosowanie ratyfikacyjne odbyło się większością 2/3. Niemieccy politycy i prawnicy uznali, że rozwiązania Paktu fiskalnego mogą prowadzić do przekazania kompetencji państwa. Uznali, że takiej procedury wymaga zachowanie ostrożności i poszanowania własnej konstytucji. W Polsce wręcz przeciwnie. Przeciwnicy państwowości nawet nie chcą zachować pozorów. Widać to wyraźnie w tym, że rząd, który wielokrotnie naśladował zachowanie Niemiec w sprawach ratyfikacji np. przy ratyfikacji traktatów akcesyjnych Rumunii i Bułgarii, a później Chorwacji, w sprawie Paktu fiskalnego postąpił dokładnie odwrotnie. To zamieszanie zafundowane nam w związku z ratyfikacją Paktu fiskalnego, przypomina smutną rzeczywistość. W procesie informacji o Unii Europejskiej karmi się Polaków szeregiem pięknych frazesów o demokracji i prawach obywatelskich, o godności, wolności, równości, poszanowaniu praw człowieka i praworządności. A w europejskiej rzeczywistości politycznej jesteśmy natomiast świadkami politycznej arogancji i kombinacji władzy, którą fundują nam, na co dzień nagradzani i honorowani demokraci. To się nie może dobrze skończyć, ani dla Polski, ani dla Unii. Rząd polski godząc się na pakt fiskalny zastosował znana europejską metodę zawieszania prawa. Już w trakcie kryzysu widać było wyraźnie swoisty nihilizm prawny. Cała polityka antykryzysowa była bowiem sprzeczna z zapisami traktatowymi. Traktaty bowiem jednoznacznie zabraniały finansowania długu 61 jednych państw członkowskich przez drugie lub przez bank centralny. Skoro można łamać prawo na poziomie unijnym, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby go łamać na poziomie krajowym. Tego rodzaju nihilizm zagraża fundamentom UE. 62 10. Zakończenie. Przyszłość Polski w UE W 2004 roku wstępowaliśmy do UE po to, aby realizować nasze narodowe interesy. Członkostwo miało wzmocnić naszą pozycję na kontynencie przede wszystkim wobec mocarstw. Gwarantowała to nam nicejska metoda określania siły głosów Polski w najważniejszym decyzyjnym organie Unii Europejskiej, czyli Radzie. Dziś, kilka lat po Lizbonie, sytuacja zmieniała się diametralnie. Nasz głos waży mniej. W historii integracji jak nigdy dotąd króluje zasada koncertu mocarstw; przede wszystkim dyktatu Berlina i Paryża. Tę niekorzystna sytuację pogłębiła jeszcze fatalna polityka obecnego rządu. Polityka zagraniczna tandemu Tusk-Sikorski oznaczały znaczące osłabienie międzynarodowej pozycji Polski. Polityka ta charakteryzuje się „płynięciem w głównym nurcie”, czyli zgodą na to, by politykę naszego kraju dopasować do kierunku, który wyznaczają mocarstwa, przede wszystkim Niemcy oraz w pewnej mierze Francja. Przy czym za to podporządkowanie się mocarstwom Polska nie otrzymuje nic w zamian, a na pewno nie realizuje żadnych swoich realnych interesów. Modelowym przykładem potwierdzającym tę tezę jest polityka wobec Berlina. Za wsparcie większości najważniejszych inicjatyw na arenie międzynarodowej Niemcy „płacą” nam budową Gazociągu Północnego w ramach strategicznej współpracy z Rosją i blokadą rozwoju zespołu portowego SzczecinŚwinoujście. Berlin rozwija strategię niegodną z interesami swojego partnera w 63 NATO i UE, forsuje współpracę z Rosją; państwem, z którym ma mniejszą wymianę handlową, aniżeli z Polską. Polska nie ma także koherentnej strategii dotyczącej przyszłości UE i roli w niej naszego kraju. Wspierając Niemcy jako najważniejsze mocarstwo mające uratować strefę euro minister spraw zagranicznych RP Radosław Sikorski jednocześnie deklaruje sprzeciw wobec najważniejszego elementu niemieckiego planu sanacyjnego, czyli tzw. unii fiskalnej. W swoim słynnym berlińskim przemówieniu stwierdził bowiem jednoznacznie, że podatek dochodowy i podatek VAT winny pozostawać w gestii państw narodowych (nota bene nie jest do końca zorientowany w tym względzie, ponieważ UE ma wpływ na określanie podatku od wartości dodanej). 18 Przykładem braku realizmu jest wezwanie Sikorskiego do federalizacji Europy. Tego postulatu nikt obecnie nie bierze poważnie, albowiem nie ma w tej chwili państw, które poważnie chciałyby dążyć do stworzenia Stanów Zjednoczonych Europy. Wymagałoby to, po pierwsze, zmiany dotychczasowego modelu instytucjonalnego; nowego quasi-federalnego podziału kompetencji pomiędzy dotychczasowe organy UE lub stworzenie nowych. Ponadto wiązałoby się to ze stworzeniem wspólnej europejskiej polityki zagranicznej oraz polityki obronnej (wspólna armia). Takich postulatów nie stawia na porządku dziennym żadne państwo; w tym również Polska. A zatem hasło sfederalizowania Europy jest koncepcyjnie i politycznie puste. Polska dyplomacja w praktyce nie przeciwstawia się pomysłowi „rządu gospodarczego”, który jest sprzeczny z naszymi interesami gospodarczymi. Unia Europejska zmierza w kierunku stworzenia rządu gospodarczego. Ma on być receptą na kryzys gospodarczy w strefie euro. To na razie idea dosyć 18 Por. Przemówienie Ministra Radosława Sikorskiego "Polska i przyszłość Unii Europejskiej" na forum Niemieckiego Towarzystwa Polityki Zagranicznej, Berlin, 28 listopada 2011 r. ( http://www.msz.gov.pl/resource/c2a33d88-7b8d-4fa5-8680-a67a4b2b38af:JCR) 64 mglista, jakkolwiek widać jej pewien zarys. Składać się na nią będą pewne elementy zatwierdzonego już „sześciopaku”: ocena budżetów państw członkowskich przez KE i ministrów finansów jeszcze przed przedłożeniem ich parlamentom narodowym oraz automatyczne sankcje za naruszenie Paktu Stabilności i Wzrostu. Ponadto kontrola budżetów wzmocniona została Paktem fiskalnym, nowym zawartym poza reżimem prawa europejskiego, w reżimie zwykłego prawa międzynarodowego publicznego międzynarodowego porozumieniem o wzmocnionej unii gospodarczej. Przyznanie Komisji wpływu na kształtowanie budżetów narodowych jeszcze przed decyzjami parlamentów narodowych jest wzmocnieniem tendencji do ograniczania procedur demokratycznych w funkcjonowaniu UE. Legitymizacja demokratyczna polityki budżetowej i fiskalnej jest fundamentem zachodnioeuropejskiej tradycji politycznej. Dlatego należy przeciwstawiać się przekazywaniu kompetencji w tak fundamentalnej dziedzinie urzędnikom i organom, które nie pochodzą z demokratycznego wyboru. Jedyny wyraźny postulat związany z naszymi narodowymi interesami, jaki artykułuje polska dyplomacja, sprowadza się do tego, aby być zaproszonym do stołu bez prawa głosu podczas spotkań ministrów „eurogrupy”. Obecne propozycje Niemiec i Francji mające na celu wprowadzenie w europejskiego rządu gospodarczego są niezgodne z interesami Polski. Realizacja niemieckiej koncepcji unii fiskalnej negatywnie wpłynie na konkurencyjność polskiej gospodarki. Jej główna idea polega bowiem na tzw. harmonizacji podatkowej, czyli wyrównaniu obciążeń podatkowych w obszarze integracyjnym. De facto oznaczać to będzie zrównanie stawek podatkowych z niemieckimi, po to by zwiększyć konkurencyjność niemieckiej gospodarki. Dla Polski, gdzie stawki podatkowe są znacznie mniejsze realizacja unii fiskalnej wiązać się będzie ze wzrostem obciążeń podatkowych i osłabieniem konkurencyjności gospodarki. 65 Z kolei francuski pomysł emisji euroobligacji spowoduje wzrost ceny obsługi polskiego długu. Polskie papiery dłużne będą musiały bowiem konkurować z obligacjami emitowanymi przez eurostrefę. Ponieważ dyskutowane obecnie francusko-niemieckie pakiety reform są niezgodne zarówno z interesem ogólnoeuropejskim jak i polskim, należy je po prostu odrzucić. Pogłębianie integracji nie jest receptą na kryzys. Nigdy w historii integracji dwa największe państwa kontynentalne, czyli Francja i Niemcy, nie narzucały swojej woli innym. Nigdy w historii integracji tak drastycznie nie ograniczono wpływu krajów małych i średnich na współdecydowanie o przyszłości Europy. Każdy kto chociażby pobieżnie zna historię integracji europejskiej, wie że była ona odpowiedzią na katastrofalne skutki, jakie naszemu kontynentowi przyniósł koncert mocarstw w pierwszej połowie XX wieku. Odradzanie się mechanizmów mocarstwowej dominacji jest nie tylko sprzeczne z polskimi interesami narodowymi, ale również grozi destrukcją całej budowli integracyjnej. Obecne próby wyjścia z kryzysu polegające na dalszym pogłębianiu integracji poprzez stworzenie rządu gospodarczego będą bezskuteczne, ponieważ stawiają złą diagnozę. Rzeczywistym problemem jest bowiem sama konstrukcja strefy euro. Dziś żaden z poważnych ekonomistów nie kwestionuje oceny noblisty Miltona Friedmana, który prognozował, że strefa euro nie przetrwa dekady. Najważniejszy argument sprowadzał się to tego, że wspólna waluta oznacza takie same stopy procentowe dla zupełnie różnych gospodarek znajdujących się ponadto w różnych fazach cyklu koniunkturalnego. Casus Grecji w pełni potwierdził tę diagnozę. Grecy zadłużyli się nadmiernie i doprowadzili w praktyce do bankructwa państwa, ponieważ dzięki relatywnie niskim stopom procentowym mogli korzystać bez ograniczeń z taniego kredytu. A zatem problemem strefy euro jest konstrukcja samej strefy. Kryzys nie może 66 więc zostać rozwiązany poprzez centralizację polityki fiskalnej lub emisje euroobligacji. Budując strefę euro uznano prymat polityki nad ekonomią. Do tego grona weszły kraje, które nie spełniały warunków ekonomicznych przyjęcia wspólnej waluty. A skoro tak to rozwiązaniem jest wyjście ze strefy euro tych krajów, które nie powinny się w niej znaleźć. Trzeba doprowadzić do kontrolowanego zmniejszenie liczby członków euro strefy, tak aby w jej skład wchodziły państwa, które stworzą tzw. optymalny obszar walutowy. Członkostwo w strefie euro winno być poddane wyłącznie kryteriom ekonomicznym a nie politycznym. Aby umożliwić ograniczenie liczby państw w strefie euro konieczne są zmiany traktatowe, chyba że odbędzie się to w trybie norm dotyczących wystąpienia z UE. Obecne próby ratowania strefy euro, które sprowadzają się do prób scentralizowania (czyli de facto pogłębienia) polityki gospodarczej poprzez stworzenie wspólnej polityki budżetowej będą bezskuteczne. A co gorsza istnieje prawdopodobieństwo, że przyjęcie złej diagnozy może paradoksalnie tylko pogłębić kryzys. Niemiecko-francuskie recepty są zatem próbami leczenia anginy za pomocą wywołania zapalenia płuc. Polska w obecnej dekadzie nie powinna przyjąć euro. Nie ulega wątpliwości, że do końca obecnej dekady Polska nie będzie spełniała warunków, aby stać się częścią optymalnego obszaru walutowego. Jeśli mierzyć rozwój gospodarczy poziomem dobrobytu, to średnią unijną, według dzisiejszych prognoz, osiągniemy w końcu następnej dekady. Wtedy dopiero sensownie można prowadzić rozważania na temat ewentualnego przystąpienia do strefy. Wtedy będzie jasne, czym będzie strefa euro i czy polska gospodarka korzystać będzie z uczestnictwa we wspólnej walucie. Dlatego też błędne jest podejmowanie decyzji w tej materii w roku 2015, jak chce tego premier Tusk. 67 Polska przede wszystkim musi jednak dysponować wiarygodnymi prognozami dotyczącymi wpływu naszego członkostwa w Unii na procesy społeczne i gospodarcze. Bez tego bowiem nie sposób stworzyć żadnego sensownego bilansu członkostwa. W publicznym dyskursie bowiem bardzo często popełniany jest błąd mieszania obydwu porządków argumentacji. Mamy wchodzić do strefy euro po to aby zachować przede wszystkim wpływ na decyzje zachodzące w najwęższym gronie decyzyjnym. Rzecz w tym, że jest to argument bez sensu. Nie można bowiem porównać obu porządków. Argumentem za euro winny być niezależne ekspertyzy, które dowodziły pozytywnych skutków dla polskiej gospodarki (wzrost PKB, wzrost obrotów handlowych, wzrost zatrudnienia). Dlatego wydaje się, że dopóki państwo polskie nie stworzy lub nie sfinansuje powstania odpowiednich zespołów badawczych, które kompetentnie rozwiążą problem bilansu członkostwa Polski w Unii Europejskiej, to polska polityka integracyjna będzie ślepa i głucha. 68 Załącznik nr. 1. Streszczenie rządowego dokumentu zatytułowanego: „Gospodarczo - społeczne efekty członkostwa Polski w Unii Europejskiej, z uwzględnieniem wpływu rozszerzenia na UE-15 (1 maja 2004 – 1 maja 2012) - główne wnioski w związku z ósmą rocznicą przystąpienia Polski do UE Wnioski 1. Po ośmiu latach od akcesji bilans członkostwa Polski w UE pozostawał pozytywny. Podobnie jak w latach poprzednich w okresie 2011 -2012 członkostwo Polski w UE było głównym czynnikiem wspierającym wzrost gospodarczy kraju. Główną dźwignią rozwoju były: najwyższy w historii eksport Polski (135,8 mld EUR, 80% do UE, ogólny wzrost o 12,8%, w tym do UE o 10,9%); oraz rekordowo wysokie transfery z budżetu UE: do Polski trafiło netto 10,5 mld EUR, (wzrost o blisko 36% w stosunku do roku 2010), co stanowi równowartość blisko 3% polskiego DNB. 2. Polska jest liderem wzrostu gospodarczego w Europie i konsekwentnie „dogania” europejską średnią pod względem stopnia rozwoju. W 2011 r. osiągnęliśmy poziom 65% średniej UE na mieszkańca (na co wpłynęło dodatkowo ogólne zahamowanie wzrostu w UE). Bardzo dobre wyniki gospodarcze przyczyniły się do wzrostu zaufania do polskiej gospodarki. 3. Wieloletnia analiza bilansu członkowstwa Polski w UE na tle państw regionu, badanie wpływu rozszerzenia na państwa UE-15 oraz sposobu reagowania poszczególnych państw przez kryzys ekonomiczny łącznie potwierdzają tezę, że członkostwo w UE to szansa, z której 69 trzeba umieć skorzystać, a nie automatyczna gwarancja dobrobytu i rozwoju. Ostateczne koszty i korzyści zależą od modelu rozwojowego i decyzji politycznych poszczególnych państw – zarówno tych z niewielkim stażem, jak i tych długo pozostających częścią UE. Polska bez wątpienia swoją szanse umiejętnie wykorzystała, co powinniśmy konsekwentnie podkreślać budując pozycję Polski jako lidera procesu integracji. 4. Rozszerzenie przyniosło wiele korzyści także państwom UE-15. Największą premię za rozszerzenie odebrały państwa prowadzące intensywne kontakty handlowe z państwami naszego regionu oraz te, które zdecydowały się zliberalizować dostęp do rynku pracy dla nowych członków. Rozszerzenie przełożyło sie m.in. na wzrost przepływów handlowych (np. o 3% odpowiednio dla Austrii, Szwecji i Niemiec) i zwiększenie konsumpcji gospodarstw domowych, (najbardziej w Niderlandach - 1,77%), zmniejszenie stopy bezrobocia (przykładowo, Niderlandy - 0,56 pp., Szwecja – 0,55 pp, Niemcy – 0,43 pp) i wzrost płac (np. Niderlandy: 1,56%, Szwecja: 1,06%, Dania 0,73%). W efekcie przyczyniło się do wzrostu gospodarczego w państwach UE -15 (przykładowo Wielka Brytania - 1,36%, Austria - 1,33%, Szwecja - 1,05%). 5. W ósmym roku członkostwa następował dalszy spadek liczby osób przebywających i podejmujących pracę za granicą oraz zwiększała się liczba osób powracających do kraju, co potwierdza tezę o stopniowym zmniejszaniu się potencjału emigracyjnego Polaków. Konsekwentnie zmniejszyła się liczba transferów finansowych przekazywanych przez osoby fizyczne do kraju, niemniej wciąż pozostała wysoka: do Polski trafiło 3,67 mld EUR od Polaków pracujących w UE. Dla wyjeżdżających głównym kierunkiem pozostają tradycyjnie Wielka 70 Brytania, Niemcy i Irlandia. Obawy o wzmożony napływ pracowników do Niemiec i Austrii po otwarciu rynku pracy okazały się nieuzasadnione. 6. W momencie spadku społecznego poparcia dla integracji w całej UE, nadal postrzeganie przez Polaków korzyści z członkostwa (75% za, 25% przeciw) znacznie przewyższa średnią unijną. Mimo oczywistych wątpliwości Polacy wierzą w skuteczność działań antykryzysowych UE. Pozytywne spojrzenie na sens integracji polskiego społeczeństwa jest niezwykle ważne w momencie wdrażania bolesnych reform w UE. Duże poparcie społeczne dla UE pozostaje bardzo dużym kapitałem Polski, który należy wykorzystać poprzez aktywne działania na rzecz pogłębiania procesu integracji. Przystąpienie Polski do Unii Europejskiej 1 maja 2004 r. wiązało się z wieloma oczekiwaniami dotyczącymi poprawy sytuacji społeczno-gospodarczej Polski oraz jakości życia Polaków. Analiza prowadzona od momentu przystąpienia ma na celu dokonanie oceny efektów członkostwa Polski w UE. Oszacowanie tzw. efektu unijnego i precyzyjne uchwycenie skali wpływu członkostwa na poszczególne segmenty funkcjonowania gospodarki nie zawsze jest jednak możliwe we wszystkich aspektach, dlatego prezentowana ocena skupia się na „mierzalnych” efektach tego procesu. W związku z tym, w niniejszym materiale dokonano oceny wpływu członkostwa na polską gospodarkę, tam gdzie było to możliwe w zestawieniu z innymi państwami regionu. Jednocześnie uwzględniono wpływ rozszerzenia na sytuację gospodarczą państw UE-15. Oszacowano makroekonomiczny wpływ akcesji nowych państw biorąc pod uwagę wzrost przepływów handlowych i migracji. Przeanalizowano te obszary, w których zmiany w największym stopniu wynikają z obecności Polski w UE, tj. przede wszystkim: obecność na rynku wewnętrznym, co się Wiąże z aktywnością handlową polskich przedsiębiorstw oraz Polaków podejmujących zatrudnienie za granicą; wpływ transferów finansowych z 71 budżetu UE (w dwóch głównych strumieniach: polityka spójności i polityka rolna) oraz transfery od osób prywatnych pracujących za granicą. Oceniono także napływ bezpośrednich inwestycji zagranicznych, wychodząc z założenia, że obecność Polski w UE jest jednym z dodatkowych czynników przyciągania nowych inwestycji. 72 Załącznik nr 2 Streszczenie rządowego dokumentu zatytułowanego „Społeczno-gospodarcze efekty członkostwa Polski w Unii Europejskiej (1 maja 2004 – 1 maja 2013) Główne wnioski w związku z dziewiątą rocznicą przystąpienia Polski do UE.” Wnioski 1. Dobra kondycja gospodarcza Polski w czasie kryzysu przyspieszyła proces wyrównywania poziomu gospodarczego do średniej unijnej (tzw. catching-up). W porównaniu do 2007 r. polski PKB był w 2012 r. większy o 18,2%, co było najlepszym wynikiem w UE. Drugą najszybciej rozwijającą się gospodarką była będąca członkiem strefy euro Słowacja, gdzie nastąpił wzrost o 10,5%. Chociaż tempo wzrostu gospodarczego w Polsce było niższe niż w okresie pierwszych lat członkostwa w UE (średniorocznie 5,5% w latach 2004-2007, 3,4% w latach 2008-2012), to wskutek kryzysu w UE, Polska szybciej zbliżała się do średniej unijnej. 2. W 2012 r. eksport towarów był filarem polskiej gospodarki i osiągnął historyczną wartość 141,9 mld EUR. UE pozostaje najważniejszym partnerem handlowym Polski, pomimo że w 2012 r. ze względu na kryzys spadła dynamika eksportu do UE (wzrost jedynie o 0,9%, w porównaniu do wzrostu o 10,9% w 2011 r.). W 2012 r. aż 107,5 mld EUR (75,8%) polskiego eksportu trafiło do krajów UE, a 34,4 mld EUR (24,2%) do krajów trzecich. Udana ekspansja eksportowa na rynki krajów trzecich odpowiada w dużej mierze za wzrost całkowitego eksportu Polski o 3,8%. Eksport do pozaunijnych krajów rozwiniętych wzrósł o 10,2%, do państw WNP o 22,5%, a do pozostałych krajów rozwijających się o 14,8%. 3. Rok 2012 był rekordowy pod względem transferów z budżetu UE. Do Polski napłynęło 11 869,63 mln EUR (wzrost o 13,1% w stosunku do 2011 r., 73 równowartość 3,11% polskiego PKB). Do 2 grudnia 2012 r. KE wypłaciła 51% całości alokacji polityki spójności na lata 2007-13. W związku z tym można oczekiwać, że transfery będą w najbliższych latach na równie wysokim poziomie. 4. Na nastroje i postawy społeczne względem Unii Europejskiej wpływa szereg czynników i zmiennych zależnych – zarówno o charakterze wewnętrznym, jak i niezależnych od danego kraju. Jednym z tych najistotniejszych jest niewątpliwie kryzys – jego odczuwalne skutki oraz doniesienia medialne dotyczące sytuacji określonych krajów strefy euro. W tym kontekście nie powinna dziwić pozorna rozbieżność postaw – wysokie poparcie społeczne dla członkostwa Polski w Unii (kwiecień - 78% „za” wg GfK Polonia, 73% „za” wg CBOS) w połączeniu z wysokim sprzeciwem wobec wprowadzenia wspólnej europejskiej waluty (luty 2013 r. - 70% „przeciw” wg GfK Polonia, 64% „przeciw” wg CBOS) oraz spadającym w porównaniu do okresu sprzed kryzysu zaufaniem do Unii Europejskiej (2007 – 18% nieufności, 2012 r. – 42% nieufności). Warto podkreślić, że na tle nastrojów społecznych w skali całej Wspólnoty, mimo ww. wskaźników, Polacy i tak sytuują się znacznie powyżej średniej unijnej. 74