nie wiem, ile z tego jest jedynie mojego wrażenia i podenerwowania
Transkrypt
nie wiem, ile z tego jest jedynie mojego wrażenia i podenerwowania
WSTĘP Ostatni dzień w pracy jest niezwykle aktywny – nie wiem, ile z tego jest jedynie mojego wrażenia i podenerwowania, a ile stanu rzeczywistego. Po przyjeździe do domu ostatni raz sprawdzam czy wszystko wzięte. Ruszam z ojcem pożyczonym kombiakiem Volvo 740, do którego pudło o wymiarach 165x90x40 (dług. x wys. x szer.) mieści się bez problemu. Do takowego pudła rower wszedł mi z pełnym ekwipunkiem – bagażniki przód i tył, błotniki, jedna sakwa przednia, jedynie musiałem zdejmować przednie koło i skręcić kierownicę o 90 stopni. Kierujemy się na Gdańsk, gdyż to tam parę dni wcześniej zarezerwowałem dwuosobowy pokój w motelu. Jedziemy dość wolno, kiepska pogoda, szczególnie w ostatniej godzinie podróży, nie sprzyja szybkiej jeździe. Docieramy do hotelu bodajże około 22:00. Szybko zasypiamy. DZIEŃ 1 11 sierpnia 2010 (środa) Budzą mnie dwa dzwonki z komórek – jest za piętnaście trzecia rano. Szybko się zbieramy i polegamy na GPSie, który bezbłędnie kieruje nas na lotnisko im. Lecha Wałęsy. Jest godzina 03:40, idealnie dwie godziny przed wylotem. Nie latałem samolotem chyba ze 20 lat. Czuję lekką tremę, ale podniecenie samym wyjazdem i fakt, iż w 2 godziny pokonam tyle kilometrów, a za parę godzin będę już pokonywał drogi w Finlandii, napawa optymizmem. Nasz karton wyróżnia się na tle bagażu pozostałych turystów gabarytami i dobrymi, wyraźnymi oznaczeniami typu „fragile”, „ostrożnie” oraz „sprzęt sportowy” itd. Pani obsługująca okazuje się niezmiernie cierpliwa i tłumaczy mi co i jak, gdyż od początku nie ukrywam, iż bladego pojęcia nie mam o odprawie i locie samolotem. Mam zakupiony bilet na sprzęt sportowy (ten duży karton), w którym prócz roweru chowam także przednią sakwę, namiot, kask oraz dwie karimaty, które pełnią także rolę ochronną dla pozostałego ekwipunku. Dodatkowo dla bezpieczeństwa wykupiłem nadbagaż, w którym umieszczam dwie sakwy tylne w dwóch torbach IKEA, które idealnie się do tego nadają. Do jednej torby wkładasz, a drugą wszystko przykrywasz z góry i okręcasz taśmą klejącą. Nie rezygnuję z bagażu podręcznego, który stanowi jedna przednia sakwa. Wsadzam do niej dokumenty, pieniądze oraz bluzę w przypadku zimna oraz inne najpotrzebniejsze rzeczy. Pudło na sprzęt sportowy okazuje się prawie maksymalnym wymiarem jaki może przejść przez automatyczne prześwietlenie – prawdopodobnie większe gabaryty są odprawiane ręcznie, ale dobrze się stało, że weszło, gdyż wolę nie kusić losu. Prócz standardowych rzeczy wiozłem w pudle kartonowym także niezbędne mi środki, których według prawa lotniczego nie można przewozić. Za to już wcześniej w domu ze smutkiem spuszczam powietrze z opon, gdyż wiem ile trzeba później ręcznie je pompować, aby dobić do tych czterech i pół atmosfer. Następne pół godziny spędzam przed osobistą odprawą, razem z ojcem - posilamy się kanapkami. Następnie żegnam się z ojcem, dziękując mu jednocześnie za ogromną pomoc i godzinę przed odlotem przechodzę odprawę osobistą. Są uwagi odnośnie mojego obuwia (SPD), ale po wytłumaczeniu i ich prześwietleniu Służby przepuszczają mnie (notabene ich wychowanie pozostawia dużo do życzenia). Ostatnie minuty spędzam już przed rękawem w towarzystwie młodych Finlandczyków. Pomimo krótkiej nocy – spałem mocnym snem z 4,5h – nie czuję zmęczenia. Podekscytowanie działa jak kofeina – jestem ciągle pobudzony, ale jest to pobudzenie pozytywne. W stroju lekko sportowym oraz z żółtą sakwą odznaczam się w gronie podróżnych, ale w związku z tym, iż jestem jeszcze czysty i wyglądam na wypoczętego, to raczej wzbudzam zaciekawienie niż odrazę czy też litość. Planowany czas odlotu ulega zmianie o przeszło 20 minut. Startujemy przed 06:00 rano. Samolot robi na mnie wrażenie. Prawie dwadzieścia lat temu lecąc rosyjskimi maszynami czuło się ich masę i fakt, iż jesteś „w górze”. Obecnie jest to zdarzenie raczej przyjemne, krótkimi chwilami zakłócane lekkimi wstrząsami (głównie start i lądowanie). Przed odjazdem brat Tomek mocno mnie nastraszył i z pewną obawą myślałem o starcie, o tej chwili ostrego podnoszenia. Nie było tak źle. Starałem się myśleć o trasie i napotkanych łosiach, a nie o drżących półkach podczas lądowania. Sam lot trwał krótko – z tego co pamiętam niespełna 2h lub nawet mniej. W Tampere musiało przed chwilą lać – jest mokro. Czekam na odbiór bagaży. Niemiłosierny tłok. W końcu nadjeżdża moje pudło. Pomimo licznych znaków jak należy 1 je przemieszczać pudło zostało położone w sposób niezgodny z napisami na nim. Dojeżdżając do skrętu taśmociągu, pudło grzęźnie. Oczywiście ludzie tylko się śmieją, żaden z nich mi nie pomoże – przecież to głównie Polacy. Po kilku próbach udaje mi się zwlec z taśmy pudło. Biorę szybko jeszcze nadbagaż i ciągnąc pudło po ziemi wychodzę na zewnątrz. Zaraz za głównym budynkiem znajduję ławeczki, które wykorzystuję do rozpakowania się i kontener na śmietnik, który pomaga mi się pozbyć opakowania na moje sprzęty. Przed rozpakowaniem pudła z rowerem zauważam na nim parę wgniotek oraz adnotację na pudle dopisaną długopisem „I co nas to karwa obchodzi”? Prawdopodobnie chodziło o liczne adnotacje na pudle dotyczące ostrożnego traktowania. Przez chwilę czuję zaniepokojenie i nerwowo rozpakowuję pudło. Na szczęście wszystko na swoim miejscu, niczego nie skradziono, niczego nie przedziurawiono. Należy wspomnieć, iż prócz grubego samego opakowania miałem dwie wkładki wzmacniające w samym pudle, to też grubość tektury w niektórych miejscach wynosiła ponad 7mm i prawdopodobnie to uniemożliwiło łatwe zniszczenie pudła. Zaczynam składać wszystko do kupy, choć naprawdę pracę poprzez odpowiednie złożenie ograniczyłem sobie do minimum – pompuję koła, reguluję hamulce oraz przepakowywuję sakwy. Po niespełna 20 minutach jestem już gotowy. Podziwiam przez chwilę jeszcze startujące samoloty wojskowe siedząc sobie na ławeczce i ciesząc się jak to dobrze już jest. Jestem cały, rower i ekwipunek też cały. Wszystko przewiezione, mam na czym gotować strawę itd. Robię pamiątkowe zdjęcie, piszę parę sms'ów i w drogę. Pierwsze metry objuczonym rowerem wprawiają mnie w euforię – czuję się wolny i szczęśliwy. Okazuje się, iż lotnisko znajduje się w rzeczywistości poza miastem Tampere przez co od razu wyjeżdżam na drogę pozamiastową. Wczesna godzina sprzyja jeździe - jest pusto, jeżeli samochód mnie mija to w odstępie minimum metra – kultura kierujących jest niesamowita. Kieruję się na Helsinki. Szybko dojeżdżam do miejscowości Lempaalaä. Uzupełniam wodę z hydrantu pod garażem Ochotniczej Straży Pożarnej, gdyż przez paręset metrów wcześniej nie napotykam żadnej żywej duszy – w końcu jest to normalny dzień roboczy dla Finów. Zaraz za miastem żegnam się z białą drogą na rzecz żółtej (numer 190). Jednakże nie wyczuwam znacznego zwiększenia ruchu. Droga jest bardzo dobrze oznakowana i dobrej jakości. Pogoda dopisuje, jest około 18-20 stopni Celsjusza i lekki wiatr w plecy – jedzie się szybko. Aż nagle dwieście metrów przede mną na pustej wydawałoby się drodze zauważam ruchliwe punkty. Wytracam spokojnie prędkość, okazuje się, iż to dwa łosie chcą przejść na drugą stronę jezdni. Są mocno płochliwe i naprawdę duże – kierowca nadjeżdżającego samochodu zauważywszy zwierzęta na poboczu zwalnia radykalnie, zatrzymuje się paręnaście metrów za mną. Okazuje się, iż prawdopodobnie to ojciec pokazuje małemu synowi łosie w lesie. Wszyscy trzej patrzymy zaciekawieni, bo naprawdę są blisko. Po parunastu sekundach giną w gęstym lesie, jednakże z daleka jeszcze nas obserwują – mam wrażenie, że to ze względu na moją czerwoną koszulkę ;-) Ruszam w dalszą drogę. Dojeżdżam do przesmyku dwóch jezior, których dzieli tylko wąska szosa – Rauttunselkä oraz Vanajavesi. Mimo, iż nie są one po drodze to decyduję się nadłożyć parę kilometrów. Przysiadam sobie na skraju jednego z jezior i relaksuje się ze 20 minut. Linie jezior okazują się w dużej mierze dzikie i mało zamieszkane. W zamian za to kręcie się tutaj dużo amatorów rybołówstwa. Robię nawrót i kieruje się na Kalvola. Numer drogi ze 190 zmienia się na 303, aby ponownie ulec zmianie za paręnaście kilometrów na 130. W miejscowości Hakimäki kończy mi się woda i jestem zmuszony wjechać głębiej do wsi. Obszar ten nie przypomina naszego – domki są wyremontowane i schludne, ale także na moje nieszczęście, na tę chwilę wyludnione. Żywej duszy nie spotykam. Mijam ileś tam domków, w końcu napotykam Fina. Wjeżdżam odważnie na podwórko. Próbuję zagadać po fińsku, ale chyba kiepsko mi to wychodzi, bo Gospodarz proponuje przejść na angielski, co też czynimy. Okazuje się między innymi, że miasto Tampere czyta się w ich języku na Tampre. Uzupełniam dwa prawie litrowe bidony i ruszam dalej. Decyduje się na zjazd z drogi żółtej i powrót na białą – przeznaczone mam dwa dni na Finlandię, a jazda najkrótszą żółtą drogą, praktycznie wzdłuż autostrady nie należy do najprzyjemniejszych. Skręcam na Hyrväla. Standardowo asfalt kończy się po paruset metrach i zaczyna się szuter, ale jest bardzo dobrej jakości. Po ośmiu kilometrach znów wjeżdżam na asfalt 2 – utwierdza mnie to w przekonaniu, że dobrze jadę, czego pewny na 100% nie byłem, z powodu ilości rozwidleń jakie napotkałem. Dojeżdżam do miejscowości Renko przecinając drogę czerwoną nr 10. Decyduje się jechać dalej lokalnymi drogami – są o wiele ciekawsze przyrodniczo, mimo ich ukształtowania na zasadzie „góra-dół”, co przecież o wiele szybciej męczy. Mijam wieś o charakterystycznej nazwie Kukkolankulma. Przecinam ponownie drogę międzymiastową numer 54 do Loopi. Powoli zaczyna się ściemniać. Szukam miejsca na nocleg. Biorę wodę od Gospodarza i nieopodal wsi Hiivola udaje mi się rozbić namiot głęboko w polu. W trakcie biwaku okazuje się, iż nie rozkładałem namiotu przez cały rok, a wręcz nie wyczyściłem go po Białorusi. Cuchnie stęchlizną z metra. Na szczęście po pół godzinie od jego rozłożenia nieprzyjemny zapach mija. Miejsce na nocleg jest wyśmienite - jestem niewidoczny ze strony drogi, ze względu na sprzyjające ukształtowanie terenu. Ma być sucho, bezdeszczowo, więc nocleg w lekkiej niecce nie będzie ryzykowny. Pomimo przejechania ponad 140 km nie czuję tego w nogach. Robię sobie zupkę oraz dojadam smaczne kanapki, jeszcze przygotowane w Polsce przez mojego Tatę. Rower udaje mi się przypiąć do pobliskiego drzewa. Szybko zasypiam, śpię twardo. DZIEŃ 2 12 sierpnia 2010 (czwartek) Budzę się wypoczęty – spałem ponad 10 godzin. Nocleg miałem z dala od drogi, więc spało mi się super, pomimo wszędobylskiej rannej rosy. Szybko się zbieram i około ósmej z minutami jestem już spakowany i gotowy do drogi. Mimo poranka jest dosyć ciepło. Decyduję się kierować do Helsinek najkrótszą drogą, zatem znów wjeżdżam na 130stkę, która biegnie wzdłuż autostrady. Obliczywszy odległość jaka mnie dzieli od stolicy (około 90 kilometrów) zmieniam ciut plany i mam ochotę wkroczyć do Estonii już dzisiejszego wieczora. Mijam Hyvinkää oraz Nurmijärvi. W połowie drogi do Helsinek zatrzymuje się w barze przy drodze, aby trochę się zregenerować. Jem małe ciastko w postaci rogalika za jedno euro, co chyba jest najtańszym specjałem w całym lokalu gastronomicznym. Trasa jest raczej mało ciekawa. Nie planowałem zwiedzać Finlandii to też nie żałowałem wyboru najkrótszej trasy do Helsinek. Około 15 kilometrów przed Helsinkami zaczyna się Park, który dłuży mi się niemiłosiernie. Brak drogowskazów irytuje mnie. Muszę się pytać co i raz o drogę. Napotykam w końcu Trzydziestolatka na rowerze, który zna angielski. On sam jedzie do centrum Helsinek, więc radzi mi jechać za nim. Okazuje się, iż trzyma dobre, równe tempo - ledwo nadążam. W końcu wyjeżdżamy z lasu i ukazuje się miasto w pełnej krasie. Chłopak wskazuje mi jeszcze kierunek na prom i żegnamy się. Mimo z daleka widzę dobrze port, to okazuje się, że nie jest tak łatwo tam dotrzeć. Są dwa porty, z których można dotrzeć do Tallina. Jeden jest przeznaczony na katamarany (szybkie łodzie), drugi na ogromne statki. Z racji całego ekwipunku oraz faktu, że nie wiem jak zareaguję na bujanie na katamaranie, decyduję się płynąć statkiem. Docieram do kas w porcie. Koszta mnie przerażają – 31 EURO za prom płynący 3,5h oraz 49EURO za prom prawie dwa razy szybszy. Kupuję wpierw tańszy bilet, odchodzę od kas. Zaczynam kalkulować i postanawiam, że muszę jednak kupić droższy. Tańsza alternatywa nie pozwoli mi kompletnie zwiedzić Tallina, a co więcej, cumując w Estonii będzie problem z noclegiem o tak późnej porze. Z wymianą biletu nie ma problemu. Godziną wypłynięcia promu jest 17:30 ich czasu. Przy szlabanie mam być prawie godzinę wcześniej. Mam spory zapas czasu, więc decyduję się zobaczyć trochę miasta „z siodła”, a przede wszystkim coś zjeść. Przez pół dnia mało co jadłem chcąc szybko dostać się do Helsinek. Robię sobie obiad w małym parku, a raczej na skwerze, przy którym są niskie bloki mieszkalne. Jestem jednak dobrze schowany przed wścibskimi osobami, co daje poczucie bezpieczeństwa i pewność, iż nikt nie będzie chciał się dołączyć do mojej miski. Studiuję wnikliwie przewodnik i staram się zapomnieć o tych 49EURO ;-) Po ciepłej „chińskiej” zupce i herbacie pakuję się i zgodnie z informacją z okienka stawiam się na szlabanie prawie godzinę przed planowanym odejściem statku w morze. Jest już kilka samochodów, z minuty na minutę dojeżdżają kolejne. Odprawa przebiega bez problemu, choć należy podkreślić fakt, iż trzeba pokazać swój dowód osobisty lub paszport. Nie widzę drugiej osoby na rowerze, a szkoda – zawsze można by było z kimś porozmawiać na temat. 3 Po wjeździe na statek jego obsługa pokazuje mi gdzie dokładnie mam zostawić rower. Nie ma tam żadnego stojaka ani oparcia, nie ma nawet do czego ściągnąć gumkolinką. Dwa metry obok jest kontener na śmieci. Nie mam innego wyjścia jak się znieczulić i wytrzymać parę minut przy nim. Przez ten czas przypinam rower do balustrady kontenera oraz zaczepiam wszystko gumkolinkami. Rower jest na widoku, ale nie mam innego wyjścia. Samochodów w luku przybywa z każdą chwilą. Wchodzę na piętra pasażerskie. Jest już tam tłok. Zdaję sobie sprawę, iż z powodu upału oraz nie mycia się mogę nie być „świeży”, zatem szukam miejsca dogodnego zarówno dla mnie jak i dla innych. Znajduję idealne miejsce w rogu jednej z sal, z widokiem na Bałtyk. W trakcie niespełna dwóch godzin rejsu zwiedzam wszystkie trzy piętra pasażerskie statku. Robią na mnie wrażenie – nigdy nie płynąłem czymś podobnym. Praktycznie nie czuć kołysania. Na promie jest wszystko: restauracje, fast-food'y, sklepy, kantor i pub’y. Oczywiście ceny odpowiednio wysokie, a sądziłem, że wysoka cena promu powoduje atrakcyjną cenowo ofertę wewnątrz – myliłem się. Dwadzieścia minut przed zacumowaniem w porcie docelowym przechodzi burza – leje mocno. Oznajmiam, iż pierwszy raz na tej wyprawie udaje mi się wygrać potyczkę z burzą – wyjeżdżając z doku jest już po wszystkim. Powietrze jest wilgotne i czyste, a chmury deszczowe kierują się na północ, skąd przybyłem. Mam około dwóch godzin na zwiedzanie Tallina, a wszelki zabytki oddalone w promieniu paru kilometrów od portu. Uzbroiwszy się w przewodnik zwiedzam ważniejsze miejsca co chwila zatrzymując się i robiąc zdjęcia (więcej w galerii). Miasto sprawia wrażenie zadbanego. Napotykam nawet akcenty polskie w postaci tabliczek upamiętniających. Nie pamiętam kiedy ostatnio się wywaliłem na rowerze, ale musiało być to dawno. Niestety historia musiała się powtórzyć właśnie podczas zwiedzania. Wyjeżdżając z parku wąską ścieżką, mającą spore nachylenie oraz nierówną, a poprzez niedawny deszcz także śliską, wywinąłem orła. Kierowałem jedną ręką, w drugiej trzymałem aparat i ewentualnie lekko korygowałem tor jazdy. Rower nabrał rozpędu, hamulce nie zdążyły, wpadłem w poślizg przednim kołem i wypadłem z siodła. Na szczęście podczas wywrotki starałem się być jak najbliżej trawy, co zamortyzowało upadek. Aparat ocalał i w sumie także pozostałe rzeczy były nienaruszone. Trochę miałem obtarte kolano i łokieć, ale nie stanowiło to wielkiego problemu. Postanowiłem bardziej uważać – jadę sam i w razie poważnego urazu lub defektu sprzętu mogę mieć spory problem z szybkim rozwiązaniem sprawy. Po ponad dwugodzinnym zwiedzaniu postanawiam wyjeżdżać powoli z miasta, mając na uwadze fakt, iż jest naprawdę spore. Kieruje się na wschód w kierunku Maardu. Zaczyna zapadać zmierzch, a ja ciągle jadę wśród bloków, widząc Bałtyk z lewej strony. Zatrzymuję się stacji i uzupełniam wodę – biorę już komplet, czyli razem 1,5l+0,9l+0,9l=3,3l, co winno starczyć na wieczór i poranek. Nieopodal stacji natrafiam na pas zieleni, który ciągnął się już sporo wcześniej, jednak był on kompletnie odsłonięty z racji braku wyższych drzew oraz roślin. W tym miejscu jego rzeźba zmieniała się w mały kanion. Zjeżdżam w dół i sprawdzam jaka jest sytuacja. Jestem zasłonięty od strony ulicy, mam gdzie oprzeć i przypiąć rower. Widoczne są wydeptane ścieżki, ale ponieważ jest późno nie mam czasu na szukanie lepszego miejsca. Rozpakowuję się. Już po paru minutach słyszę szczekanie psa – okazuje się, iż jest to dość często używana droga dla właścicieli z psami. Jednakże mieszkańcy bardziej mnie się lękają niż ja ich – obchodzą dookoła mój namiot. Ciemnica przychodzi dość szybko, a maskujący namiot pozwala na odprężenie. Myję nogi przed snem, bo jakoś trzeba tę higienę trzymać. Nie zostawiam żadnego jedzenia poza namiotem, nawet resztek lub papierków, aby nie kusić żadnych zwierząt, również psów. Tę zasadę stosuję każdego wieczora. Zasypiam szybko i mimo szumu samochodów śpi mi się dobrze. DZIEŃ 3 13 sierpnia 2010 (piątek) Wstaję dość wcześnie rano – bodajże 06:30 czasu polskiego. Słońce już razi w oczy, a też miejscówka niezbyt bezpieczna. Pakuję się szybko, na stacji uzupełniam wodę, myję zęby i w drogę. Jedzie się nieźle, podziwiam przemysłowe widoki, do momentu aż muszę pokonać parę kilometrów drogi międzymiastowej, po której jedzie się makabrycznie. Udaje mi się z niej w końcu zjechać. Wjeżdżam do Maardu, skąd mam nadzieję znajdę drogowskaz do wsi Rebala. 4 O drogowskaz trudno, jednakże udaje mi się dobrze wybrać swoją drogę na rozwidleniach i dojeżdżam do parku Rebala. Jest to raczej rezerwat, bez praktycznie zalesienia. Nikogo przez parę kilometrów nie spotykam – słyszę tylko dość liczne ptaki. Cały rezerwat jest opisany na dwóch skromnych tabliczkach w języku litewskim oraz angielskim, które przedstawiają historię parku w zarysie (więcej w galerii). Kieruję się dalej „białą” drogą do Jõelähtme, gdzie spodziewam się odnaleźć zabytkowy kościół. Leży on przy drodze – wejść się do niego nie da, ale obchodzę go wokół. Nieopodal jest zabytkowy mostek, ale naprawdę skromny. Kończy mi się woda, a upał zaczyna doskwierać. Zatrzymuję się na stacji benzynowej, aby nabrać sił. Wysokie ceny w sklepie powodują, iż muszę zmniejszyć porcję do minimum. Przy stacji postawiona jest tablica z mapą okolicznych miast i wsi wraz z wytyczonymi ścieżkami rowerowymi, które zazwyczaj wiodą po drogach lokalnych. Bardzo wygodne i przydatne - weryfikuję to ze swoją mapą i mam połowę dnia zaplanowaną. Okazuje się, iż przez najbliższe kilometry będę jechał ścieżką EuroVelo. Po półgodzinnym odpoczynku ruszam w drogę. Jest naprawdę pięknie – wszędzie lasy, skromna wiejska zabudowa, ciepło, tylko ten dokuczliwy wiatr w twarz nie daje spokoju i nie pozwala się zrelaksować na siodle. Mijam paru sakwiarzy, ale wszyscy jadą w przeciwną stronę. Są skromno objuczeni, zapewne wybrali się na wyprawę parodniową. Przeważają pojedynczy rowerzyści. Jadąc podziwiam okolice, aż tu nagle czuję jak coś mi wleciało w otwór wentylacyjny w kasku (nie mam siateczek) – zaczynam ruszać kaskiem i głową w lewo i w prawo i po chwili dochodzi do mnie, że to był błąd. Czuję użądlenie pszczoły w głowę. Zatrzymuję się, znajduję na barku prawie już nieżywą pszczołę. Nie mam wyjścia innego niż jechać dalej. Mam cichą nadzieję, iż żądło nie zdołało się wbić na tyle, aby zadziałać skutecznie. Niestety po paru minutach następuje znany mi już ból. Nie mam żadnego uczulenia, jednakże organizm nie reaguje na użądlenie jak na pieszczoty ;-) Schładzam miejsce użądlenia wodą co paręnaście minut. Dojeżdżam do Kilu, mijam wsie Kahala oraz Luba. Samochody mijają mnie z rzadka. Nie decyduje się wjechać na półwysep Kolga ani do pobliskiej Kotki. Trochę bije się z myślą o wjechaniu na szuter w Parku Narodowym Lahemaa, jednakże jestem ciut zmęczony upałem, nie mam prowiantu, a łatwo się można zgubić w lesie. Wyjeżdżam na główną drogę za miejscowością Luba. I to było niedopatrzenie, a raczej błąd na mapie. Otóż według niej nie ma połączenia między drogą E20 a drogą bezpośrednio do Kõnnu. Z tego względu zrezygnowałem po części z wjazdu do samego Parku. I tu uwaga: połączenie jest, i to normalne, asfaltowe, więc można jechać z Luby dalej prosto drogą lokalną i dopiero trzy kilometry dalej wjechać na drogę główną. Za kolejne trzy kilometry zjeżdżam w kierunku miejscowości Valgejõe, aby móc znów powrócić za 2 kilometry na drogę główną. Jest ona już mocno zwężona, ale też jakby ruch mniejszy. Przy najbliższej sposobności zjeżdżam z niej na południe w miejscowości Loobu. Dalej kieruje się na miasto Kadrina. W dalszym ciągu pogoda jak i krajobrazy dopisują. Dopiero w Kadrinie znajduję dobrze zaopatrzony w sklep i zakupuję w nim ukochany makaron i tuńczyka w sosie własnym (dużo białka!). Niedługo potem rozkładam się na dużym przystanku i robię sobie pierwszy porządny obiad. Smakuje wyśmienicie, choć smutno jest jeść samemu. Po obiedzie kieruje się na Assamalla – dalej „białą” drogą o znikomym natężeniu ruchu. Zabytków lub innych ciekawostek kulturowych nie spotka się w tamtym rejonie. Całe wrażenie robi na mnie natura. Szybko dojeżdżam do Assasmalla. Kieruje się na południe już „żółtą” drogą ku Väike-Maarja. Znajduję w niej skręt na Simuna. Dwa kilometry za wsią Rohu znajduję dobre miejsce na nocleg. Myję się wodą z butelki – 1,5 litra starcza - aż nadto. Od razu po odświeżeniu czuje się lepiej. Cały dzień było wręcz gorąco, a ja od trzech dni prócz nóg się nie myłem. Nie przeszkadza mi to – jadę sam przecież, a taka przerwa przydaje się dla skóry ;-) DZIEŃ 4 14 sierpnia 2010 (sobota) Wczesny sen skutkuje wczesnym wstaniem. Po paru minutach czuję kłujący ból tuż za lewym uchem – okazuje się, że w trakcie nocy nabyłem dwóch znamion w postaci dość twardych kuleczek o średnicy około 3 mm. Coś podobnego do miejsca ukąszenia komara, ale dwa razy większe i bardziej bolące, ale za to nie swędzi. Podejrzewam, że coś mnie ugryzło w węzeł chłonny, choć z biologii to orłem nie jestem. 5 Ciut zaniepokojony zbieram się dość żwawo i godzinę potem jestem już na trasie. Mam zamiar jechać lokalną drogą aż napotkam drogę „żółtą”. Mijam miejscowości Moora, Laekvere oraz Vassivere. Wjeżdżam na drogę 21 prowadzącą do Kõveriku. W niej skręcam w lewo na Avinurme, aby następnie odbić w prawo na miejscowość Mustvee leżącą nad jeziorem Pejpus. Droga wiedzie po szutrze, ale mało co tracę na prędkości na nim, a i sił jakby nie ubywa (przynajmniej nie w takim tempie jak na innych szutrach). Albo po przeglądzie amorka zaczął on lepiej tłumić wstrząsy albo po prostu „chrawijka” jest dobrze zrobiona. Szukam wygodnego miejsca na kąpiel w Mustvee, jednakże zbiornik jest mocno zarośnięty, a w większości dostęp do niego jest w rękach prywatnych. Znajduję kawałek plaży, aby trochę odpocząć. Jezioro jest na tyle duże, że nie widać przeciwległego brzegu – wygląda jak morze. Stanowi granicę między Estonią a Rosją. Rezygnuję z dalszego poszukiwania kawałka odosobnienia nad jeziorem i kieruje się drogą 36 na Jõgeva. Atrakcją w tych rejonach są ruiny zamku w Laiuse. Okrążam ruiny robiąc im parę zdjęć. Zauważam nadciągające chmury i porywy wiatru – zbliża się burza. W takich okolicznościach super by było schować się gdzieś i spokojnie zrobić sobie obiad przez ten czas. Ma się wtedy dwa punkty wykonane: posilenie się ciepłym jadłem oraz zrobienie w „bambuko” burzy. Niestety nie natrafiam na nic przyzwoitego w skromnej mieścinie. Przy samym wyjeździe zaczyna lać, ale mam cholerne szczęście i natrafiam na dobrze zabudowany przystanek. Szybko się chowam. Naprawdę leje jak z cebra – przystanek zaczyna przemakać w paru miejscach, ale tragedii nie ma. Jak to burza, pada góra 15 minut i zostają tylko ogromne kałuże. Przed opuszczeniem przystanku nakładam ochraniacze buty, żeby nie mieć mokrych stóp. Dojeżdżam do miasta Jõgeva, ale nie znajdując tam niczego na czym można by było oko zawiesić kieruję się drogą 37 do Põltsamaa. Miasto dość spore to i z wodą nie ma problemu. Napotykam na lekko otwarte drzwi do domostwa na uboczu drogi. Śmiało podchodzę pod same drzwi i zaczynam nawoływać. Po chwili wychyla się urocze dziewczę lat około dwudziestu pięciu. Z początku nie widzi roweru i trochę czuje się wystraszona. Przechodzimy szybko na angielski i dogadujemy się już bez problemu. W międzyczasie wychodzi druga dziewczyna z domu – także młoda i atrakcyjna. Poprawia mi się humor – jak to każdemu mężczyźnie. W obecnych czasach jeżdżąc przez same wioski trudno spotkać młodzież płci pięknej. Wodę otrzymuję, w tym jeden bidon zostaje zalany ciepłą wodą, co zaoszczędzi mi czasu przy wieczornej strawie. Z wrażenia zapominam wręczyć dziewczynom foldery reklamowe o Warszawie, których parę wziąłem z Polski. Nocuję za miejscowością Võisuku, parę kilometrów za Põltsamaa w miarę dobrym miejscu – 400 metrów od mało uczęszczanej drogi, za rzędem krzewów i skromnych pagórków. Dodatkowo zasłaniają mnie dwa stogi siana, które także służą za oparcie dla roweru i bagaży. Niedogodnością takiego położenia jest chmara komarów, ale preparat zakupiony w Polsce sprawdza się wyśmienicie. Przez cały dzień ćwiczyłem swój estoński wypowiadając parę wyuczonych zdań na pamięć. Miejscowi bez problemu mnie rozumieli co cieszy ☺ Przede wszystkim mam wrażenie, że przyjaźniej reagowali po usłyszeniu swojego języka. Widzą, że się człowiek stara, więc pomagają. Wspomnę jeszcze o dwóch kuleczkach za uchem – ból utrzymuje się cały dzień, przy nacisku się zwiększa. Nic nie krwawi. Musiał mnie udziobać rzadko spotykany robaczek… DZIEŃ 5 15 sierpnia 2010 (niedziela) Pobudka wypada około 7:00. Zajadam się estońskim chlebem i łakociami. Po porannej toalecie ruszam. Niebo wygląda w miarę, ale po pół godzinie jazdy w lusterku z prawej strony zauważam chmury zwiastujące deszcze. Przez kolejną godzinę udaje mi się jechać na styku zachmurzonego i czystego nieba – deszcz mnie nie dosięga. W przypadku ulewy nawet nie mam gdzie się schować z racji kompletnego braku osad na tej trasie. Nawet przystanki na drodze nie są zadaszone, zatem nie pozostaje mi nic innego jak szybko dostać się do pobliskiej Viljandi. W tym przypadku burza nie daje za wygraną i dopada mnie około 7 kilometrów przed najbliższą miejscowością. Robi się ciemno. Zatrzymuje się na chwilę, aby założyć ochraniacze na buty (super 6 są, polecam!) oraz założyć kurtkę. Obydwie rzeczy okazują się naprawdę przeciwdeszczowe. Przy padającym już deszczu ruszam dalej. Mało co widać, zapalam lampkę z tyłu, aby być widocznym dla z rzadka przejeżdżających samochodów. Pioruny walą mocno, często błyska, ale na szczęście nie wjeżdżam ani razu w epicentrum burzy. Ostatkiem sił wjeżdżam do Viljandi. Widzę nieopodal stację benzynową. Jakoś doczłapuję się do niej. Zauważam, iż nie tylko mnie burza zaskoczyła – pod ogromną wiatą stacji oczekuje bodajże sześciu motocyklistów na klasykach. Przyjeżdżam tak mokry, iż muszę wyżymać rękawiczki. Na szczęście stopy lekko wilgotne tylko, góra sucha, jedynie golenie mokre, ale tego nie można było uniknąć. Na szczęście jest dosyć ciepło i mimo wilgotnego swetra i krótkich spodenek można wytrzymać siedząc na krawężniku pod dachem stacji. Posilam się trochę, choć o gotowaniu nie może być mowy ;-) Po około 20 minutach intensywnych opadów w końcu zauważam na niebie zwiastun zmiany pogody. Odczekuję jeszcze parę minut dla pewności i ruszam w drogę. W Viljandi jest m.in. zamek do zwiedzania, a w ogóle miasto roi się od turystów. Ruiny zamku dość skromne, ale można było sobie wyobrazić ogrom budowli, gdyż pozostałości po podwójnych murach i fosie robią wrażenie. Kręcę się trochę po mieście szukając miejsc zaznaczonych w przewodniku oraz na miejscowych tablicach. Po udanym zwiedzaniu ruszam w kierunku południowym drogą nr 49 na Karksi-Nuia, skąd blisko już do terytorium Łotwy. Dojeżdżam do celu i kieruję się dalej na południe ku granicy. Przyrządzam sobie obiad na opuszczonej stacji benzynowej – dystrybutory sprzed 30 lat wyglądają dosyć ponuro, jednak najważniejsze, że mam niedziurawe zadaszenie i spokój. Po prawie godzinnej przerwie obiadowej ruszam dalej. Mimo, iż na mapie jest to droga żółta i jakby nie patrzeć wiodąca do przejścia granicznego, to 2/3 jej długości pokrywa żwir. Mijam parę razy rozpoczęte roboty nad poszerzeniem drogi, ale wygląda to tak jakby ktoś porzucił te prace parę miesięcy temu. Śliski żwir utrudnia jazdę – non-stop muszę być skoncentrowany, aby nie wywalić się na krętej drodze. Na szczęście na osłodę mam piękną przyrodę i zapach lasu po deszczu. Podczas robienia sobie zdjęcia zauważam, iż zgubiłem (prawdopodobnie w Viljandi) stojak pod aparat. Kupiłem go dosłownie przed samym wyjazdem – umożliwiał on zaczepienie aparatu na każdym przedmiocie. Stojak był zbudowany z małych, luźno połączonych ze sobą, kulek. Około 17 przekraczam granicę niezatrzymywany przez nikogo ;-) Dojeżdżam do Rūjiena godzinę później. Postanawiam jeszcze z godzinę jechać mimo, iż czuję już w plecach dzisiejsze żwirowe drogi. Od wstrząsów przyjmowanych na kręgosłup nie jest mi do śmiechu. W takich przypadkach marzy człowiek o rowerze typu full. Pogoda jest w miarę, da się jechać w krótkim rękawku. Parę kilometrów przed miejscowością Rencēni biorę wodę od dwudziestoparoletniej kobiety. Pomimo moich starań w języku łotewskim woli przejść na angielski, co bardzo dobrze jej wychodzi. Rozmawia się bardzo miło, opowiada o swoich wędrówkach rowerowych no i oczywiście jest pełna podziwu jak można jeździć całe dnie na rowerze i jeszcze spać w lesie. Odpowiadam tylko, że trening pozwala zrobić wszystko. Na odchodne przekazuję jej trzy foldery reklamowe o Warszawie. Próbuje jeszcze mnie częstować pomidorami, ale z racji tego, że sakwy mam wyładowane po brzegi i jakoś tak nie mam ochoty na pomidory, odmawiam i jadę dalej szukać już noclegu. Szybko zaczyna się robić ciemno, słońce już prawie zaszło, a ja nerwowo szukam miejsca na nocleg. Wszystko jest ogrodzone drutem albo widoczne z drogi. W końcu z braku sił zapuszczam się głęboko w pole, ale okazuje się, iż jest strasznie nierówne i ciut mokre od opadów. Wyjścia już nie mam, rozstawiam szybko namiot, robię sobie kolację i kładę się spać. Nie jest to może Hilton, ale jedną noc się wytrzyma ;-) Gorszą rzeczą jest fakt, iż ziemia jest lekko gliniasta i oblepia wszystko wokół. Zasypiam z myślą, iż nazajutrz ma być najciekawszy dzień wyprawy… DZIEŃ 6 16 sierpnia 2010 (poniedziałek) Wstaję rano, ciut bez humoru. Wszystko śmierdzi i ja też ;-) Pakuje się i bez śniadania i bez wody ruszam. Miejsce noclegowe jest widoczne z pobliskiej chaty, a poranna mgła już zaczynała schodzić, stąd taka decyzja. Po paru minutach mijam miejscowość Lizdēni i kieruje się na pierwsze większe miasto Valmieri. Najważniejszym zadaniem jest wymienić walutę, aby coś zjeść. Napotykam bank – może i kurs gorszy, ale kasa pewniejsza. Chcę wymienić 30 euro ze 100, 7 którymi dysponuję w jednym banknocie. Pracownica banku informuje mnie, iż może wymienić 40 euro. Nie potrafi wytłumaczyć z jakiego powodu, ale nie chcąc tracić czasu, bo i tak się nie dogadamy zapewne, a szukać mi się nie chcę innego kantoru, zgadzam się na wymianę owych 40 euro. Trochę kluczę po mieście w poszukiwaniu z niego wyjazdu. Już na samych rogatkach zatrzymuję się przy supermarkecie. Rower przypinam solidnym u-lock’iem do barierek i robię szybkie zakupy. Z początku myśl o tym, że pozostawiam rower bez opieki mroziła mi krew w żyłach. Po paru takich sytuacjach na spokojnie już robię zakupy, choć staram się je robić dynamicznie i nie spędzać dłużej niż paru minut w sklepie. Zapewne zostawiając rower bez sakw byłby on bardziej podatny na kradzież. Rower obładowany, z majtkami suszącymi się z tyłu na sakwie, oblepiony błotem nie jest na pewno rarytasem dla złodzieja. W supermarkecie kupuję jogurt (bardzo przydatny podczas wypraw, bo pobudza trawienie, które jest zaburzone na skutek nędznego, jednolitego jedzenia, siedzenia codziennie przez tyle godzin na siodle oraz niedokrwienia właśnie jelit i żołądka – cała para idzie w mięśnie), parę ciepłych bułek i jakiś serek. Rozkoszuje się jedzeniem na parkingu w blasku słońca. Za każdym razem spożywając posiłek przed supermarketem obserwuję ludzi, którzy do niego przyjeżdżają i odjeżdżają. Są to bardzo pouczające obserwacje z punktu widzenia socjologicznego. W Warszawie nigdy bym nie siadł przez marketem i nie obserwował tych ludzi. Ciekawe co oni sobie myślą o mnie? Jadę dalej drogą P20 do Cēsis, oddalonego o około 32 kilometry od Valmiery. Dobra pogoda i nadzieja na porządne zwiedzanie powodują, iż jedzie się szybko i sprawnie. Na pierwszy ogień idzie zwiedzanie zamku. Obsługa zachęca do zostawienia roweru przy nich, co też z chęcią czynię. Po zakupie biletu dostaję kaganek ze świeczką – super sprawa! Więcej o samym zamku w galerii. Po zwiedzaniu fortyfikacji kieruje się do Parku Narodowego Gaujas. Z żółtej drogi nr P20 skręcam w prawo na Kārli. Znowu jazda żwirem w upale. Mam dosyć prowiantu, więc jestem spokojny. Wody też pod dostatkiem. Mam zamiar wjechać do samego serca Parku, ale przewodnik zachęca też do zwiedzenia innych miejsc w tym rejonie: m.in. bunkra, będącego niegdyś tajną bazą radziecką, czy też przejazdu Szlakiem Mitologii. Niestety nie zauważam żadnego skrętu na te miejsca, ani nie spotykam człowieka, który jest mi w stanie wskazać właściwą drogę. Dojechawszy do Ligatne dowiaduję się w miejscowym sklepie, że owe miejsca już minąłem i musiałbym wracać parę kilometrów. Wracać nie lubię, szczególnie po żwirze, krętej drodze, która wiedzie pagórkami. Najbardziej jest mi żal tego bunkra, ale i tak nawet gdybym do niego dotarł, to zwiedzanie stało by pod dużym znakiem zapytania ze względu na fakt, iż potrzebny jest przewodnik, który wpuszcza do środka, ale najpierw czeka, aż na zbierze się kilkuosobowa grupka. Innych osób prócz mnie w tych rejonach praktycznie nie widziałem, przez co można sądzić, iż miałbym małe szanse na wejście do radzieckiego bunkra bez dużego „napiwku” dla przewodnika. W informacji turystycznej miła kobieta radzi mi jechać przez samo serce Parku ścieżką przyrodniczą ciągnącą się wzdłuż rzeki. Ma ona długość 17,5 km, ale jest niby łatwiej i przyjemniej niż jazda chrawiejką. Dojeżdżam do samego rezerwatu. Robię sobie przerwę obiadową, obserwując opalającą się nieopodal kobietę, która wdzięcznie pręży swe ciało, czytając przy tym książkę. Po prawie tygodniu sjesty w tym zakresie co i raz spoglądam na tą kobietę – znaczy się zdrowy chłop ze mnie ;-) Ona za to okazuje zainteresowanie nieznajomym jedynie z początku – chyba nie mogła uwierzyć, iż będę robił sobie obiad w tak głuchej dziczy ;-) i w trakcie mego posiłku odchodzi. Obiad jem z ochotą, gdyż owe 2/3 dnia dało mi w kość – było intensywnie. Spokojnie sobie zmywam, pakuję się i podjeżdżam do bram Rezerwatu. Ucieszony pytam się czy można z rowerem i czy przepchnę się z nim przez ścieżkę. Kobieta powiadamia mnie, iż owszem – bardzo poleca rowerem, jest super, ale już dzisiaj nie jest to możliwe! Okazuje się, iż przyszedłem 5 minut za późno i ona już nie może mnie wpuścić i zaprasza jutro. Nie chcąc się kłócić, rezygnuję z tej ścieżki (ciągnie się ona około 5 km i przedstawia największe skarby Rezerwatu) i kieruję się czym prędzej ścieżką wzdłuż rzeki Gauja, o której wspominała mi poprzednia kobieta z informacji. Ścieżka ta wiedzie do miejscowości Sigulda. Koło 18 ich czasu ruszam tą ścieżką. Jest to ubita, 8 dość szeroka ścieżka leśna. Jedzie się w miarę szybko. Widoki są wspaniałe – po prawej stronie parę metrów dole płynie rzeka – dość płytka, ale kompletnie dzika (więcej w galerii). Nie widać żadnej żywej duszy – słychać tylko śpiew ptaków i szelest małych zwierząt. Pewnym zaskoczeniem są dla mnie drewniane strome schody, aby je pokonać muszę rozbroić rower z sakw i zrobić trzy kursy z dołu na górę. Nogi po 100 kilometrach nie są zadowolone z tego faktu, ale dają radę. Mniej więcej w połowie tej ścieżki błądzę, czego obawiałem się najbardziej. Taki stan rzeczy powodują najzwyklejsze rozwidlenia drogi, a drogowskazów brak. O tyle dobrze, że nawiązuję do lokalnej żwirowej drogi, gdzie po paru kilometrach znajduję zamieszkałe gospodarstwo, które utwierdza mnie w przekonaniu o dobrym kierunku drogi do Siguldy. Z Ligatne do Siguldy miało być 17,5 km (tą leśną ścieżką). Przez mój błąd droga wydłużyła się do 22 km oraz staje się monotonna. Jest już późno (18.50 czasu polskiego), gdy dojeżdżam do Sigulda. Szybkie zakupy w osiedlowym markecie i w drogę. Czas nie pozwala już zwiedzić niczego – nie może mnie zastać wieczór w mieście. Odjeżdżam parę kilometrów na południe od miasta lokalną drogą ciągnącą się w lesie. Napotykam warsztat wraz z jeszcze pracującymi dwoma mężczyznami – zagaduję do nich, proszę o wodę. Przechodzimy na rosyjski, który dobrze znają. Jeden z nich prowadzi mnie do domu, daje mi wodę, proponuje nawet coś do jedzenia, ale odmawiam – już się ściemnia, a w sumie warsztat na odludziu nie jest bardzo bezpieczny. Podjeżdżam kilometr i znajduję super miejscówkę w lesie – 50 metrów od szosy. Las jest gęsty, ale znajduje się miejsce na namiot. Przed snem myje się. Śpi się super na mchu. DZIEŃ 7 17 sierpnia 2010 (wtorek) Budzę się rano wyspany i wypoczęty – miękka ściółka robi swoje. Niebo wygląda ładnie. Po śniadaniu zaczynam się pakować. W momencie, gdy wszystkie sakwy mam już poza namiotem, wszystko popakowane, została tylko karimata z namiotem, zaczyna padać deszcz. Chowam się szybko do namiotu i odczekuję te 20 minut. Przez ten czas deszcz myje mi sakwy z kurzu z ostatnich dni. Po deszczu znów przychodzi upał. Kieruję się na Suntaži. Postanawiam zrezygnować ze zwiedzania Rygi – nie lubię dużych miast. Wjazd i wyjazd z takiego miasta jest męczący, nie ma gdzie zazwyczaj pozostawić roweru, zresztą dobrze mieć przynajmniej parę dni na zwiedzenia stolicy państwa, a nie paręnaście godzin jak w moim przypadku. Jedzie się szybko, drogi puste, ale ten upał mocno męczy. W Suntaži posilam się zimnym jogurtem oraz coca-colą o nazwie dynamo ;-) W drodze do Kegums napotykam dwie istoty płci pięknej, które pchają swe rowery w przeciwnym kierunku niż ja jadę. Zaciekawiony zwalniam, zaczynają do mnie coś mówić, co powoduje, iż postanawiam się zatrzymać. Stawiam w myślach, że złapały gumę. Nie mylę się. W jednym z rowerów kompletnie zeszło powietrze z tylnego koła. Tłumaczyły mi, że parę kilometrów stąd pożyczył im ktoś pompki, ale na niewiele się to zdało. Szły już tak z pół godziny – podziwiam wytrwałość, ale w sumie nie miały innego wyjścia. Ich rowery to podstawowe modele Gianta 26 cali. Dziewczyny nie miały sakw – cały swój dobytek miały w plecakach z tą różnicą, iż jeden plecak był ogromny (taki jak na piesze wędrówki górskie), a drugi mały. Zamieniały się nimi co kilkanaście kilometrów. Dziewczyny różniły się także posturą – jedna z nich była Niemką, o drobnej budowie (i jak je spotkałem to miała na plecach ten ogromny plecak, prawie taki jak ona), druga była Łotyszką - przy kości raczej. Rozstawiam swoje narzędzia i zatykam im dziurę w dętce. Rozmawia się miło, przy okazji „odbębniam” przerwę regeneracyjną. Dowiaduje się, iż dziewczyny są w podróży trzeci dzień i śpią w namiocie. Niemka przyjechała w odwiedziny do Łotyszki i bardzo jej się tu podoba. Dziewczyny wybierając się w podróż nie zabrały ze sobą ani pompki, ani dętki, ani żadnych łatek. Mają farta, że jakiś Polak ☺ jechał właśnie tą drogą lokalną i miał ze sobą łatki. Radzę im kupić nową dętkę dla spokoju, a w prezencie daję jedną łatkę samoprzylepną, co ewentualnie umożliwi im zalepienie kolejnej dziury bez udziału kleju. Robię sobie z nimi pamiątkowe zdjęcie i ruszam dalej. Przekraczam rzekę Daugava i kieruje się na Vecumnieki. W tym dniu robię w sumie po szutrze średniej jakości z 40 kilometrów z ponad 120 – 1/3 trasy. W Vecumnieki znajduję sklep, gdzie kupuję makaron i rybę, ale nie tuńczyka, a coś co ma niby smakować jak tuńczyk (według obsługi sklepu). Okazuje się, iż jest to ryba sajra z kołchozu im. Lenina ☺ Robię sobie dłuższą 9 przerwę nad jeziorkiem – gotuję obiad i dłużej odpoczywam. Szuter w połączeniu z upałem potwornie mnie zmęczył, aż zacząłem mieć zawroty głowy. Bałem się udaru i powtórki z jednej z poprzednich wypraw, kiedy to musiałem lać zimną wodę na głowę leżąc na ziemi na wpółprzytomny, aby odzyskać choć trochę sił. Droga z Vecumnieki do Bauska okazuje się także w dużej mierze szutrowa. W planach mam rozbicie się tuż przed Bauska. Na wieczór dojeżdżam do celu. Przed miastem napotykam na stację benzynową - taką prywatną, no name. Postanawiam przemyć w niej twarz i napełnić bidony świeżą wodą. Wchodzę do środka i pytam się o łazienkę. Prawdopodobnie sam właściciel stacji wskazuje mi ją, ale zauważywszy bidony w moich rękach mówi, że woda nie nadaje się do picia. Zbija mnie to z pantałyku – zaczynam się wycofywać czując podstęp. Zauważam uśmiechy na twarzach gospodarzach – teraz wiem, iż po prostu nie chcą dać dwóch litrów wody. Proponują mi kupno pięciu litrów wody niegazowej za 1 euro. Odrzucam ich propozycję natychmiast i szybko odjeżdżam. Stacja wyglądała już na pierwszy rzut obskurnie, ale nie sądziłem, że właściciele to takie „buraki”. Dotychczas w żadnej stacji, nawet najuboższej, nie potraktowano mnie w ten sposób. Nie zawsze dostawało się wodę z łazienki, czasem ze szlauchu, ale woda to woda. Nie sądzę, żeby mieli wodomierze na takiej stacji, więc ubytek paru litrów wody nic by ich nie kosztował. Nawet już bym kupił te dwa litry wody, ale oni mi proponowali 5 litrów – na co mi było tyle. Zajeżdżam zatem do pierwszej lepszej chaty już w samym Bauska. Zaczepiam małżeństwo, które właśnie robi jakieś prace porządkowe na altance. Dają mi wodę – mogę się przechlapać jeszcze dodatkowo, przemyć twarz i ręce. Widzę przed domem dość spory kawałek trawnika, próbuję nakierować rozmowę na nocleg, ale nie udaje mi się w końcu rozgościć na ich trawniku z namiotem (nie chcę się pytać, jeżeli by sami zaproponowali, to bym się wtedy zgodził, choć nie lubię spać „u kogoś”). Szkoda, że się nie udało, w mieście ciężko jest znaleźć dogodne miejsce na rozstawienie namiotu. Dziękuję za wodę i kieruję się do centrum miasta rozglądając się na boki i szukając miejsca na noclegu. Skręcam w bok, bo zauważam pasące się krowy i znaczący spadek terenu – nie widziałby mnie nikt wtedy z drogi. Zaraz za spadkiem jest kawałek równego terenu – niestety dość śmierdzący i zadrzewiony. Zmierzch powoli zapada i nie mogę marudzić – zaczynam się rozstawiać, niedaleko widać gospodarstwa, ale zaraz się ściemni i nie będzie mnie widać, a rano to już i tak sukces po mojej stronie ☺ Rozstawiwszy namiot zauważam kobietę, która najwyraźniej zgarnia krowy z pastwiska. Kobieta, grubo po 60stce, też mnie zauważa, ale jakby trochę zastrachana. Zaczynam po rosyjsku do niej, mówiąc, że chcę tylko jedną noc się przespać. Dowiaduje się, że jest ona właścicielem ziemi i nie ma problemu dla niej z moim noclegiem, obym tylko krowom nie przeszkadzał. Dodatkowo okazuje się, iż jej świętej pamięci mąż miał matkę Polkę, ale nie umiał języka matczynego. Nazwisko jego to Filipowicz. Babcia proponuje mi jeszcze wody i mleka, ale wodę mam, a mleko niezbyt lubię, zatem odmawiam, mówiąc, że wszystko mam i jestem samowystarczalny. Zasypiam dość długo, ze powodu szczekających wokół psy – czy to możliwe, aby pies z odległości kilkuset metrów czuł zapach obcego? DZIEŃ 8 18 sierpnia 2010 (środa) Pomimo noclegu w środku miasteczka śpi mi się dobrze. Na liczniku w polu „sumaryczny przebieg” widnieje 1039 kilometrów, nieźle jak na samotną wyprawę z dość dużą dawką zwiedzania. Jednakże czuję ten dystans w nogach – szczególnie upał daje mi się we znaki. Jazda samemu na takie dystanse jest dla mnie novum – nie ma kto osłonić przed wiatrem, nie ma z kim pogadać ani zmotywować do dalszej drogi. Zwijam szybko skromne obozowisko, jeszcze krótka rozmowa z właścicielką ziemi, którą ponownie spotykam i ruszam na zwiedzanie Bauska. Zamek i pałacyk okazują się mocno poniżej moich oczekiwań. Jadę od razu do pobliskiego Roundāle. Oczywiście szybkie śniadanko przed sklepem (jogurt+bułka). Niespełna kilometr przed pałacem w Roundāle natrafiam na Muzeum starych aut typu Horch. Chcę się dostać do środka, ale głucho. Na pewno jest czynne, bo nie wygląda na zapuszczone, ale być może natrafiam na dzień wolny od pracy. Muzeum wydaje się dość małe – na oko ze cztery auta w środku mogą stać oraz być może mnóstwo części do nich. Wołam, pukam, ale nikt nie odpowiada. Co zastanawiające, 10 nawet jest krzesło plastikowe na altance przygotowane prawdopodobnie do sprzedaży czy też sprawdzania biletów. Docieram do Pałacu w Roundāle. Na pierwszy rzut oka robi wrażenie – zadbany, ogromny i tym samym nastawiony na komercję – duży parking i sprzedaż waty cukrowej ;-) Rower zostawiam przypięty do stojaka rowerowego typu „wyrwikoło”, ale wokół sporo rowerów i w sumie kręci się ochrona, więc spokojnie udaję się na zwiedzanie. Cena zwiedzania też adekwatna do malowideł ściennych – 6,5 korony, w tym jedna korona za możliwość fotografowania. Spory wydatek równający się moim dziennym wydatkom na jedzenie. Szybko okazuje, iż pałac wart był tych pieniędzy. Jego komnaty robią wrażenie – myślę, że dorównują Wersalowi. Niezliczona ilość obrazów, malowideł ściennych jak i sufitowych, freski, zdobienia, meble, wazony – naprawdę szacunek (więcej w galerii). Zwiedzam także zadbany ogród, który zajmuje kilkukrotnie więcej miejsca niż sam pałac. Wszędzie krzątają się ogrodniczki i ogrodnicy. Jest pięknie, choć brakuje miejsca na dzikość – wszystko przystrzyżone, pod linijkę i ekierkę. Tylko dlaczego koleś od pilarki musi pracować w godzinach zwiedzania ogrodu? Rozumiem, że ogród wymaga opieki 24h, ale żeby nie mógł tego robić w godzinach mniej „turystycznych”? Hałas robi się nie do zniesienia, a może ja już się odzwyczaiłem od niego?! Kieruję się na Eleja – jadę w kierunku zachodnim. Mam lekki wiaterek w plecy przez co jedzie się naprawdę znośnie mimo upału i przechodzącej burzy, którą udaje mi się oczywiście zmylić. Jadę jej krańcem przez kilka kilometrów – trochę kropi, ale na tyle słabo, że nie zakładam niczego przeciwdeszczowego. W Eleja nic godnego większej uwagi nie znajduję i jadę dalej drogą 103 na Dobele. Odnajduję tam ruiny zamku – spore i okazałe. Jem obiad złożony z parówek i makaronu – nawet niezłe połączenie, choć przydałby się ketchup, który zawsze woził Kuba ;-) Popołudniu zdecydowanie ochładza się o 7-8 stopni C. Gruba warstwa chmur przysłania słońce, ale na szczęście nie pada. Z Dobele kieruje się na Kandava przez Sāti. Natrafiam na jedynie 4 kilometry szutru – wręcz sukces jak na drogę lokalną „białą”. W międzyczasie czynię pewną obserwację - Estończycy i Łotysze mają obsesję na punkcie przystrzyżonej trawy – koszą ją nonstop. Wieczorami roznosi się warkot kosiarek, nawet po zaraz po deszczu potrafią kosić. Często domy mieszkalne są o wiele brzydsze niż trawa przed nimi. Czasem mnie korci, żeby się spytać czy można się na takiej równej trawce rozłożyć z namiotem – tak dla zobaczenie czy dla nich ta trawa jest jak jajko czy też jest to wpisane w porządki domowe. Jedzie się dość przyjemnie, choć czuć lekki chłodek. Zakupy na wieczór i poranek wcześniej porobione, wokół żadnych zaplanowanych miejsc zwiedzania nie ma, więc tłucze się kilometry w szybkim tempie. Dojeżdżam do Sāti, skręcam w lewo na Zemite i po jednym kilometrze rozbijam się nieopodal płytkiego oczka wodnego. Wokół nie ma żadnych drzew, ale ukształtowanie terenu powoduje, że jestem praktycznie niewidoczny. Z mapy studiuję, iż tereny zalesione byłyby za parę kilometrów, a z racji zachmurzenia zaczyna się robić ciemniej wcześniej, zatem nie zamierzam dalej błądzić, stąd decyzja o takowym miejscu noclegowym. W tym dniu pierwszy raz i to od razu dwukrotnie machano do mnie dłonią i życzono powodzenia – od razu serce uradowane ☺ DZIEŃ 9 19 sierpnia 2010 (czwartek) Całą noc pada – co jakiś czas budzi mnie chlupot grubych kropel o tropik. Mam kłopoty z ponownym zaśnięciem. Mam pretensję do siebie, iż rozbiłem tak blisko owego oczka wodnego, a raczej płytkiej sadzawki. Nie przemyślałem do końca sprawy, taka sadzawka może szybko przybrać na rozmiarach i mnie lekko podtopić. Chyba trzy razy budzę się w nocy i sprawdzam w totalnej ciemnicy czy już jestem w jeziorku czy jeszcze trochę brakuje. Z bodajże około 10 metrów do sadzawki, które mnie dzieliło wieczorem, rano zrobiło się niespełna 2 m. Nad ranem tak jakby przestało padać, choć niebo swym wyglądem sygnalizuje, że może mieć inne plany. Zbieram się szybko, w międzyczasie jedząc obfite śniadanie. Po niespełna kilometrze przejechanym po mokrym asfalcie, wjeżdżam znowu na chrawiejkę, która na dodatek jest w remoncie i prawdopodobnie ma się stać niedługo asfaltem. Przez kolejne 5 kilometrów przeżywam istny koszmar. Szuter rozjeżdżony przez ciężki sprzęt oraz całonocne opady powodują, 11 że zapadam się oponami jak w błoto. Ledwie jadę 15 km/h i to znacznym wysiłkiem. Następnie znów parę kilometrów asfaltu i znów szuter – na szczęście już w dobrej kondycji. Na postoju w wiejskim sklepie kupuję chałwę, nawet smaczną. Gdy mam na liczniku 20 km przebiegu dziennego zaczyna padać deszcz. Ostatecznie jadę z deszczem aż do miasta Kuldiga. Most w Kandava okazuje się ciut przereklamowany, podobnie jak później zwiedzane wodospady w Kuldiga. Może aura po prostu nie dopasowała. Jadę ciągle krętą drogą szutrową do Kuldiga. Prędkość średnia spada chwilami do 13 km/h – ponownie na szutrze zapadam się jak w błoto. Ruch praktycznie zerowy, zresztą po takich drogach to tylko stare audi da radę ;-) Po jakimś czasie zaczyna mnie dopadać przygnębienie - do tego stopnia, że łączę się z netem przez komórkę, aby sprawdzić prognozę pogody na new.meteo.pl. Na szczęście prognoza jest obiecująca – ma padać tylko dzisiaj, nazajutrz już tylko przelotnie i z mniejszą obfitością. Dobrze, że mam sporo jedzenia w zapasie – co paręnaście kilometrów przystaję wymęczony na zadaszonych przystankach, aby odpocząć. Gdyby nie ochraniacze nieprzemakalne na buty oraz dobra kurtka byłoby nieciekawie. Przydałyby się jeszcze spodnie nieprzewiewne, choć rajtuzy i zwykły pampers też dają radę – szybko schną. Widząc tabliczkę z napisem Kuldiga cieszę się niezmiernie i wręcz przystaję na moment opierając się ze zmęczenia o kierownicę – odbyty odcinek daje mi mocno w kość. Przy sławnych wodospadach napotykam na turystę z Włoch, który postanawia podzielić się ze mną swoimi doświadczeniami sakwiarskimi. Mówi, iż stara się co roku wyjeżdżać do Maroka czy też Turcji, aby zrobić trochę kilometrów. Słucham tego cały zziębnięty i przemoknięty, i wręcz odczuwam to jako afront z jego strony, choć przecież tak nie jest. Niestety nie dane mi jest usłyszeć, ile dni trwają jego wyprawy i ile kilometrów robi dziennie, gdyż deszcz się nasila i rozchodzimy się. Dawnym zwyczajem postanawiam, iż w dniu dzisiejszym pójdę na obiad do baru/restauracji. Raz wciągu wyprawę mogę się tam udać, gdyż prócz roli czysto konsumpcyjnej, pozwala to na posiedzenie w ciepłym pomieszczeniu (a właśnie ten dzień należy do tych zimniejszych), naładować komórki, wygodnie rozłożyć mapę i zadecydować co dalej, rozkoszując się ciepłą herbatą. Dzisiaj, jak nigdy przedtem, zasługuję na ten obiad. Znajduję spokojną „kafejnicę” w pobliżu centrum. Jest na tyle luźno, że mogę wprowadzić rower do przedsionka, nikomu przy tym nie przeszkadzając. Z obsługą dogaduję się po angielsku, choć ich poziom znajomości tego języka jest mizerny – na słowo hot tea, słyszę zapytanie hot beer, które mnie wręcz obraża ;-) Nadrabiają cenami i wielkością jadła – otrzymuję ogromny kotlet z piersi kurczaka, do tego biorę frytki i gotowane warzywa. Czuć, iż wszystko było przed chwilą rozmrażane, ale ważne, że jest ciepłe. Wypijam dwie duże herbaty, ładuję telefony, korzystam z łazienki i kreślę trasę do Polski. Za wszystko płacę 4,40 LT. Nie chcąc już dłużej niepokoić obsługi, która była zaciekawiona moją skromną osobą, a zarazem zaniepokojona faktem, że mogę odstraszać klientów swoim wyglądem i zostawianymi mokrymi śladami na podłodze, ruszam w dalszą drogę. Okazuje się, iż przez niespełna godzinę wiatr rozgonił chmury deszczowe i się wypogadza. Po paru kilometrach okazuje się, iż kieruję się w tą samą stronę co deszcz – doganiam go. Muszę stawać co paręnaście minut i dać mu oddalić się – nie chcę być na nowo mokry. Ruch znikomy mimo „żółtej drogi” , dobijam do miejscowości Skrunda. Nocuję paręset metrów za skrętem z drogi A9 na P107 w lesie i jest to, jak pokażą dalsze dni, najlepsza miejscówka na nocleg podczas tejże wyprawy. Śmiem nawet stwierdzić, iż jedna z lepszych podczas mego życia – wokół las, cicho, miękki mech, jest do czego przyczepić rower jak i powiesić ubrania. Nie ma błota, ani nawet komarów – po prostu raj. Słychać tylko szum lasu i zamieszkałych go zwierząt. Kompletnie wymęczony całodniową walką z zimnem i wilgocią, zasypiam jak małe dziecko. DZIEŃ 10 20 sierpnia 2010 (piątek) Wstaję rano wypoczęty i rześki. Pierwszy i ostatni kryzys za mną, a jakby nie patrzeć coraz bliżej domu. Wokół wilgotno i przez to zbieram się dość mozolnie – prawie 1,5 h. Jadę drogą P107 wiodącą do granicy łotewsko-litewskiej. Trochę szutru muszę przełknąć, ale idzie mi to o wiele łatwiej niż dzień wcześniej. Pomaga mi w tym lekki wiatr w plecy i idealna 12 temperatura 17-18 C. W miejscowości tuż przed granicą kupuję, co się tylko da za pieniądze łotewskie, aby mi zostały jedynie większe banknoty, aby móc je wymienić. Ledwo mieszczą mi się do sakw krem czekoladowy, duży ciemny chleb, łosoś w puszce itp. Przy okazji robię sobie krótką przerwę. 15 kilometrów już po stronie litewskiej w Mažeikiai spotyka mnie nieprzyjemna sytuacja. Otóż natrafiam na kantorek przy supermarkecie wielkości kiosku. W środku jedna osoba, do środka też może wejść jedna osoba. Pytam się uprzejmie czy jest jakaś dodatkowa opłata za wymianę waluty. Otrzymuję odpowiedź, że nie. Nie zastanawiam się i wymieniam kasę. Otrzymuję rachunek, na którym wyraźnie jest zapisana dodatkowa opłata – można to nazwać manipulacyjna. Jestem zły, ale jak to się kłócić ze sprzedawczynią w obcym języku – tylko stracę mnóstwo czasu, a realne szanse na odzyskanie pieniędzy są nikłe. Wsiadam na rower i szybko odjeżdżam, aby zapomnieć o tym fakcie. Zaraz za Mažeikiai wjeżdżam na drogę 155, aby następnie skręcić w prawo na drogę 194. Niedługo potem spożywam pożywny obiad (łosoś!). W trakcie obiadu nadciągają chmury, ale na szczęście silny wiatr je rozgania. Po drodze nie zatrzymuje się częściej niż to wskazane ze względów fizycznych – nie widzę po drodze żadnych elementów godnych zatrzymania się, a widokami napawam się podczas jazdy. Deszcz nie daje za wygraną i w końcu mnie dopada. Udaje mi się dojechać do zadaszonego przystanku – kryje się pod nim. Wkrótce wypogadza się i mogę jechać dalej. Podczas standardowego brania wody od gospodarza, udaje mi się nawiązać dłuższą rozmowę i okazuje się, iż cała rodzina była w tym roku na polach grunwaldzkich w rocznicę bitwy. Dobrze wspominali, choć narzekali na dojazdy. Mieliśmy o czym rozmawiać, gdyż także byłem z Narzeczoną w tym roku na tychże obchodach – oczywiście na rowerach ☺ Teren w tych rejonach jest bardziej pagórkowaty, ale jedzie mi się nadzwyczaj lekko. Dopiero późnym popołudniem czuję już pokonany dystans, a z noclegiem jest nieciekawie – mało lasów mimo zboczenia z żółtej drogi na całkowicie lokalną parę kilometrów za miejscowością Užventis. Po parunastu minutach szukania wjeżdżam w głąb pola i rozbijam namiot na ściernisku – zaraz za wsią Pagiai. W oddali słychać psy, jednakże do rana nie jestem przez nikogo zaczepiany. Znaczącą niedogodnością biwakowania na polu jest brak drzew, do których można przypiąć u-lock’iem rower, a także oprzeć sam bicykl podczas rozładowywania ekwipunku. Aby zabezpieczyć swe dwa koła na noc stosuję wtedy chwyty polegające m.in. na zostawianiu garnków w okolicach roweru (może się potknie i będzie słychać brzęczenie), zawiązywania odciągów namiotu do roweru, przy czym rower leży na ziemi (aby był mało widoczny z daleka) i jest zasłonięty folią, która później służy mi jako worek przeciwdeszczowy na karimatę. Powyższe ma raczej znaczenie czysto psychiczne i w przypadku paru osiłków jestem bez szans, dlatego najważniejszym jest nie rzucać się w oczy podczas rozkładania namiotu oraz unikać skupisk ludzi. DZIEŃ 11 21 sierpnia 2010 (sobota) W przedostatnią noc śpi mi się dobrze, choć pierwszą rzeczą, którą robię po otwarciu oczu jest otwarcie namiotu i spojrzenie, czy jest rower – na szczęście i tym razem jest. Robię sobie zupkę i zbieram się dość szybko, bo zaczyna się robić parno, a na odsłoniętym obszarze dotkliwie czuć temperaturę. Podczas wyjazdu z bocznej, piaszczystej drogi natrafiam na krowy, z tym wyjątkiem, iż są one wrogo do mnie nastawione. Gdyby nie stalowe linki będące płotem, mam wrażenie, że by mnie rozerwały. Może podoba im się moja koszulka rowerowa, myślę sobie… Przy samym wyjeździe mijam się z kierowcą samochodu – gadamy przez moment. Jest on piątą osobą, która dziwi się, iż jestem „adin”. Jego pytania zaczynają być nadzwyczaj szczegółowe, zauważam, że śmiałym okiem zerka na mój dobytek, zatem szybko oddalam się z miejsca, oczywiście tłumacząc to pośpiechem ;-) Dojeżdżam do Kražiai. Jest to ciut większa wieś z dużym, majestatycznym kościołem. Oczywiście pełno także rozwidleń dróg i jedno co je łączy to fakt, iż po zjeździe w nie zaczyna się szuter. Muszę podpytać miejscową ludność o drogę na Valpainai. Zaczepiam młodego mężczyznę mając nadzieję, iż umie ciut po angielsku. Nie mylę się. Objaśnia mi drogę w dość oryginalny sposób: „Jak będzie rozwidlenie dróg, to na lewo będzie asfalt, a na prawo szuter” i poklepując 13 mnie po ramieniu dopowiada: „I ta droga jest właśnie dla Ciebie” ;-) Szczęśliwie udaje mi się pokonać ten szuter, choć po drodze gubię zapasowe szprychy, które już raczej nie nadawałyby się do kół, a raczej jako mocny drut do wszelakich napraw. Trzymałem je przyczepione na rurze ramy łączącej suport z główką ramy. Na wybojach widocznie zaczep nie wytrzymał, a że hałas jazdy po żwirze jest znaczny, to też nie usłyszałem, że coś mi spadło z roweru. Dojeżdżam do czerwonej drogi A12 (E77). Muszę nią przebyć parę kilometrów – nie mam alternatywy. Jedzie się nieprzyjemnie – nie ma pobocza, a do tego droga jest pełna muld. Przejeżdżam tak prawie 10 km, aż do momentu skrętu w boczną drogę na Skaudvilė. Dojechawszy do niej spożywam późne śniadanie złożone z jogurtu i słodkich bułeczek. Kupuję też tuńczyka w sosie własnym – w końcu go znalazłem. Chmury nie wyglądają za dobrze – deszcz wisi w powietrzu. Co gorsza - nie widać szans na poprawę pogody. Kieruję się na Jurbarkas drogą 198. Czasem trochę pokropi, ale nie muszę nakładać kurtki przeciwdeszczowej. Szybko dojeżdżam do tego leżącego nad Niemnem miasta. Rzeka tym miejscu jest już bardzo blisko ujścia i robi niezłe wrażenie. Niemen stanowi granicę między Litwą a Obwodem Kaliningradzkim. Robię obiad pod wiatą przystanku, parę kilometrów za Jurbarkas. Na szczęście w trakcie obiadu zrywa się ostry wiatr i przegania wszelkie chmury deszczowe. Wypogadza się. Ruszam aż zanadto najedzony. Mijam następnie miejscowość Šakiai przejeżdżając przez jej centrum, ale niczego nie znajduję interesującego, tak aby się zatrzymać. Zbliża się już wieczór, biorę zatem wodę we wsi Griškabūdis i przemierzam jeszcze dobre 10 kilometrów w poszukiwaniu dobrego miejsca noclegowego. Znajduję w końcu w miarę dobrą lokalizację za wsią Barzdai – fakt, że na polu, ale osłoniętą od drogi, zresztą i tak rzadko uczęszczanej. Do Suwałk mam 95 kilometrów. DZIEŃ 12 22 sierpnia 2010 (niedziela) Ostatnia noc nie jest przyjemna. Z racji nierównej nawierzchni śpię płytko – ciągle się wiercę i przekręcam szukając optymalnego miejsca na swe strudzone członki. Budzę się po szóstej rano, co daje prawie 9h snu, gdyż położyłem się blisko 21. Ruszam dwadzieścia minut po siódmej. Spory ruch z początku. Jadę na Marijampolė, wjeżdżam do miasta, aby zaraz skręcić w prawo na żółtą drogę do Kalvarija. Sądziłem, że jeżeli parę kilometrów obok istnieje droga główna, międzymiastowa, to większość ruchu będzie skierowana na nią. Okazało się wręcz przeciwnie. Żółta droga była zawalona samochodami, a Litwini jeżdżą chyba gorzej niż Polacy. Brak pobocza oraz duży ruch wymusza na mnie nerwowe spoglądanie w lusterko. W końcu dojeżdżam do Kalvarija. Pozdrawiam minięte dwie sakwiarki w parku i podążam do granicy, która już jest bardzo blisko. Praktycznie na przejściu w Budzisku mijam kolejnego sakwiarza. Co godne podkreślenia - przez poprzednie dni nie było mi dane ujrzeć żadnego innego amatora turystyki rowerowej. Cieszy mnie to nawet – to znaczy, że wybrałem się w dobre rejony, mało odwiedzane, wręcz dziewicze. Zaraz za przejściem spotykam swego ojca, który mimo wielu próśb zjawia się samochodem, aby mnie zabrać do Ełku na pociąg po 14-stej. W międzyczasie wychodzi na to, że biorę samochód i jadę nim do Warszawy (ojciec pozostaje w Ełku), aby koło 18-stej być już wypakowanym w domciu z rowerem-bohaterem tej wyprawy, jedząc już przyrządzoną przez Monikę jajecznicę ☺ 14