Jacek Prześluga

Transkrypt

Jacek Prześluga
Srebrny metalik (2001)
Huk! Z popołudniowej drzemki pozostały mi urwane nagle półsny, półjawy,
mary-koszmary. I robaki. Robaków ze snu boję się najbardziej. Coś mnie obłazi, maca,
skubie, a potem podjada, gryzie i beka, wydala na mnie swój kał, aż wreszcie
wszystko to razem ze mną spopiela się i przepada. I ja nie mam na to żadnego
wpływu, leżę i jestem bezwolnym świadkiem tej hucpy robactwa na moim ciele, tego
tańca robali na mnie, samopożerania się. Tej hańby, jaką jest śmierć i pochówek
półtora metra pod ziemią.
Ledwie wyczołgałem się z łóżka. Z popołudniowej drzemki pozostał jeszcze pot
na karku i w kroku. I moje przerażenie – już? teraz? śmierć? Ja???
Boże, jezusmaria, jestem tu, żywy. I mokry. Kurwa, w kroku też?
***
Ten huk gniecionej blachy. To była cudza śmierć. Odetchnąłem: obca, na
szczęście!
Sześć pięter w dół, sto sześćdziesiąt osiem schodów poniżej moich dwóch pokoi
z kuchnią skoda fabia zmierzyła swoje siły z dziesiątką, i przegrała – wbita w wagon
tramwaju na głębokość komory silnika. Słyszałem śmierć, jej-nie-mój krzyk. Mój był
strach.
Uspokój się. Relaks bejbe, wszystko jest oka, coś się stało na dole, ale to nie
dotyczy ciebie, trzeba wstać, jaciępieprzę, ale mi serce bije!
Marta! Telefon! Miała być po czwartej, która już jest? Zero sześćset dziewięć,
nauczyła mnie wszystkiego, od sztuki beztroskiego seksu po sztukę zapamiętywania
numerów, pięć dwa, zero zero, żeby tylko chciała być, musi być, dziewięć dziewięć...
– ...Dzień dobry, mówi Marta Wesołowska, nie ma mnie w pobliżu telefonu,
zostaw jakąś pozytywną wiadomość, oddzwonię...
Nie zgadzam się! Przecież nie dlatego pieprzony Bell wymyślił telefon, żeby jego
zniewalająca ludzi komórkowa odmiana komunikowała się ze mną Marty głosem, ale
nie komunikowała Marty – ze mną. Bell wymyślił urządzenie, które jasno określało
wzajemne relacje między ludźmi. Bell do ciebie dzwoni, ty odpowiadasz. Nie ma
ciebie – nie odpowiadasz. Jesteś – mówisz, że jesteś, a Bell przedstawia się: cześć,
mówi Bell, i gadacie, i kropka. Jest komunikacja albo jej nie ma. Czystość sytuacji.
A tu i teraz? Marta mówi, że jej nie ma, choć ja słyszę, że jest. Bo przecież m ó w
i do mnie: ,,Nie ma mnie, oddzwonię!’’ Czyli jednak jest – bo mówi. Trójka mówi,
kiedy wykręcam siedem trójek i chcę narzekać na podatki, że linie są zajęte, chociaż
jak mogą być zajęte, skoro wyraźnie słyszę: ,,Tu Trójka, nasze linie są zajęte’’. A głuchy
nie jestem! Marta mówi, że oddzwoni i nie oddzwania, Trójka też nie oddzwania, ale
Trójce dziwię się mniej, Marcie bardziej; w końcu bzykam Martę, nie Trójkę.
Skutek jest taki sam: zero komunikacji, maksimum komplikacji. Porypane.
***
Ten człowiek w skodzinie, ta śmierć – niech ją szlag. Obudziła mnie. Wziąłem
lornetkę. Ciekawość. Ludzkie, nie? Srebrny metalik. Znajomy kolor. Ale przypierdolił.
Nie powinienem się tak wyrażać w myślach do siebie, jeszcze ktoś pomyśli, żem
wiocha. No i dobra jest! Wiem, że przeklinam, że kaleczę język giętki, co mówi
wszystko o czym zdąży pomyśleć głowa, albo wcześniej. Wolno mi. Przypierdolił, o!
Wykurwił w wagon! Ha! Dwa barwne określenia na jedną banalną sytuację. O której
jutro w gazecie, za trzy złote brutto, reporter dyżurny napisze pół
zdania.ŻenaroguPłockiejiWolskiejniezachowawszynależytejostrożnościkierowcaskody
uderzyłwnadjeżdżającytramwajprzypokonywaniuskrzyżowaniawwynikuczegoponiósłś
mierćnamiejscu.
I szlus.
***
Ten telefon. Nie mogłem znieść, że po drugiej stronie rozmawia ze mną
idiotenautomat, stale powtarzając tę samą zwrotkę. ,,Zostaw jakąś pozytywną
wiadomość, zostaw jakąś...’’! Ja ci zostawię, babo, uważaj:
...Kocham cię Marto, właśnie zginął człowiek, oddzwoń do mnie, Tomek. Brzmi
wystarczająco pozytywnie?
Albo inaczej: Kocham cię Marto, ale mam Sajgon, pogotowie, policja,
Universum, oddzwoń do mnie, Tomek.
Albo jeszcze pozytywniej: Kocham cię Marto, spałem, jakaś śmierć mnie
obudziła, oddzwoń, Tomek.
Każdą z nią rozmowę zaczynam od takich kochamciemów.
***
Z góry ekstra widok! Nie zdążyłem jedynie zobaczyć jak wkładali TO do czarnego
pokrowca. Policjant mierzył kółkiem jakieś odległości, gapie wgapiali się w gapiów, w
biel lekarza i w czerń brezentu z logo Universum. Żółty samochód wciągał na
platformę rozdarty kokon dwóch trzecich skody, strażak wrzucał za burtę obumarłe
resztki jednej trzeciej: zderzak, blachę chłodnicy, tablicę z rejestracją WE 3 i coś tam.
Ktoś podniósł zgniecioną komórkę, musiała wypaść, i podał ją strażakowi, ten
wepchnął ją pod brezent jakby to miało jakieś znaczenie dla truchła, ktoś rozgniatał
na asfalcie kawałki szkła.
Ktoś krzyczał: proszę się rozejść!, tu nie ma nic do oglądania!, jak nie ma?,
przecież jest, ten motorniczy co zawodził, że matkoprzenajświętsza-cojamogłem-
cojamogłem,
jezujezu,
bożejedynywszechmogący,
jakbogakocham,
tobyłyułamkisekund, jezujezu, ten wyciekający olej i ta miotła zgarniająca go na
torowisko, ten jazgot samochodów przelewający się obok pokrowca, bo przecież
Warszawa nie stanie z byle powodu, ten widok krwi, ciała, uliczny bigbrader – to
właśnie było do oglądania! Na chodniku, w sklepie, na pierwszym piętrze, na trzecim,
na szóstym u mnie, na siódmym i wyżej, aż po ostatnią kondygnację, która też chciała
widzieć i wiedzieć, i pytała tę z czternastego: pani, a kto miał winę, aaaanowłaśnie!,
te młode tu latają jak wariaty, mój Roman zawsze mówił, że gówniarzeria ma za
dobrze, wyścigi robią i się doigrały; i właśnie to wszystko było do oglądania, do
komentowania, i ja to wszystko oglądałem, pożerałem wzrokiem i lornetką,
obudzony, zły i samotny.
***
Nie ma co narzekać. Huk zderzenia był lepszy od awantury budzika, który dziś
rano dostał szału na myśl, że znów trzeba podnieść do życia faceta – tego samego
któremu dzień wcześniej odbiło, gdy kupował buty za 399, już po
czterdziestoprocentowym rabacie, a potem do czwartej rano zrzędził zły na siebie, że
posłuchał rad ekspedientki:
– Pana nie stać na tanie buty!!! Tanie się panu w trymiga rozwalą!
A mnie się świat rozwalił: 399! Czyli prawie siedem płyt z empiku, czyli
dwadzieścia sześć płyt ze Stadionu Dziesięciolecia i jedno piwo reszty, czyli sto piw,
gdyby liczyć puszkę po cztery, a przecież są tańsze! I to wszystko zrobiłem ja, idiota,
który za cenę stu piw kupuje jedną parę butów włoskich butów ze Słupska, bo jakaś
głupia baba wmówiła mu, że nie stać go na taniochę.
Oddam je. Słowo, że oddam. To było pierwsze zdanie wypowiedziane tuż po
tym, jak budzik przeorał mi mózg pięcioskibowym pługiem dzwonka, nie reagując na
błagania o litość. Ale przecież wstałem, na przekór porannej sile ciążenia i wrednemu
charakterowi maszyny, którą – kurna, przecież gdybym tylko chciał! – mógłbym na
wieki unicestwić jednym silniejszym przekręceniem sprężyny.
Budziki są głupie. Buty też.
***
Zaparzyłem kawę przed kolejną próbą złapania czegoś więcej niż ersatz Marty w
telefonie. Ogarniałem myślami wszystkie dzisiejsze wydarzenia. Poranek, dzień
spędzony w domu, czekanie na Martę, gorący kubek na obiad, drzemkę i strach, który
mnie obudził.
No tak. Miała być po czwartej, uprzedziła, że trochę się spóźni. Trochę! Zawsze
jest jakieś trochę! Może Maks zatrzymał ją w domu? Powinienem się wykąpać, Marta
może przyjść w każdej chwili, żeby choć fiutek nie był spocony, pomyślałem, ale mój
środek ciężkości ani o milimetr nie przesunął się z fotela w kierunku łazienki.
Przeciwnie, przesunął się w kierunku Jasia, Przyjaciela Samotnych Wędrowców.
Alkohol i kawa. Taaa... Kobiety mają swój PMS i ratują się podpaskami. A ja
ratuję się Johnnie Walkerem i kawą; wychodzi drożej, ale skuteczność jest
porównywalna.
Podniosłem się jednak i wytarłem kurz z radia. Marta nie znosi kurzu.
Spojrzałem w dół przez okno, na chodniku stał jeszcze radiowóz, gapiów wywiał mróz.
Boże, ale bym się pokochał! Na pewno wpadnie i będzie miała tylko pięć minut,
zostawi mnie rozgrzanego i zniknie. Poleci do męża. Ale i tak ją kocham. I uwielbiam
na nią czekać.
Może jednak powinienem się wykąpać.
***
Wannę w moim mieszkaniu na pewno zaprojektował i ustawił mężczyzna.
Między nią i ścianą zmieściła się półka-na-pół-ka-felka: idealnie odpowiadająca
średnicy butelki z piwem i/lub łyskaczówki. Za plecami miałem półkę-magazyn:
szeroką na dwie butelki whisky i filiżankę z kawą. W przestrzeni między butelką i kawą
doskonale komponowała się moja głowa. Ległem. W wodzie i w alkoholu.
Ten wypadek nie dawał mi spokoju.
– No i co z tego, że wypadek? – powiedziałem sam do siebie. – Zginąć można
gdzie bądź. Nawet tu, w wannie, przy goleniu łydek. Można zginąć nawet przy goleniu
łydek! Się zaciąć i się wykrwawić! – Ta myśl wydała mi się odkrywcza. Jak na wannę,
porę dnia i poziom interlokutora. – Ty ale jesteś mądry! – zaciągnąłem z poznańska. –
Widzisz fiutek, jakiego masz mądrego pana?
Z męskiej, filozoficznej autozadumy wyrwał mnie dźwięk telefonu.
Wyświetlono: Wiśka. Najlepsza przyjaciółka Marty. Wykrzyczała tylko jedną kwestię:
– Tomku, dzwonił do mnie Maks, Marta miała wypadek samochodowy, nie
żyyyyje... Jeeeezutooooomek!
Jak film puszczony od tyłu:
...miotła zgarniająca olej...
...krew...
...szkło na asfalcie...
...zgnieciona komórka wrzucona pod brezent pokrowca...
...brak sygnału...
...Zostaw jakąś pozytywną wiadomość...
...strażak wrzucający zderzaki, blachy i tablicę z rejestracją WE 3 i coś tam...
...WE 3218A!
Skoda fabia. Srebrny metalik. Nowy. Samochód. Marty.
Marta. Jezunazareński! MARTA!!!