Najpierw zobaczyłam schody. Rozmowa z Martą Sokołowską

Transkrypt

Najpierw zobaczyłam schody. Rozmowa z Martą Sokołowską
Najpierw zobaczyłam schody
Rozmowa z Martą Sokołowską
Do Bożkowa pojechała pani już w trakcie pisania sztuki, prawda?
Wszystko zaczęło się od pewnej wizji. Prześladowały mnie schody – ale nie
wiedziałam, czy zwykłe czy ruchome, kamienne czy drewniane, może nawet bardziej
słowo niż obraz, chodziłam po różnych opuszczonych miejscach, żeby je odszukać.
Wreszcie trafiłam przypadkiem na sprawę pałacu w Bożkowie, znalazłam jego zdjęcia w
Internecie i okazało się, że to były po prostu zniszczone schody pałacowe. Tak oto moja
wizja się zmaterializowała. Zaczęłam pisać, a potem zimą tam pojechałam. Poznałam
miejscowych ludzi, odbyłam kilka rozmów, niedawno dostałam nawet tajemniczego
mejla. Nadawca, który się nie podpisał, przysłał różne zdjęcia pałacu jeszcze sprzed jego
upadku, ale już z okresu, kiedy nie wolno tam było legalnie wejść. Teraz też nie można i
nie mogłabym się pochwalić, że byłam w środku, bo naraziłabym kogoś na kłopoty.
Swoją drogą ciekawe, jak pałac teraz wygląda.
Źle wygląda. Nie ma też właściwej oprawy. Znajduje się sto metrów od ulicy, tuż
przy skrzyżowaniu, między sklepem a miejscową ruderą. Jakby go ktoś przenosił i nagle
upuścił.
A czy ktoś się nim próbował zaopiekować, jak te dwie dziewczyny w pani sztuce?
To była taka moja fantazja, bardzo chciałam, by ktoś taki się znalazł. Powstaje
pytanie, czy ludzie z zewnątrz w ogóle mogą takie miejsce uratować, czy nie staną się
jego ofiarą, nie ściągną na siebie gniewu. A co do dziewczyn – ich wybór na strażniczki
pałacu, w dodatku połączonych dziewczyńską, lesbijską więzią, wydał mi się pomysłem
mało wyeksploatowanym, niepopadającym w takie schematy jak relacje heteroseksualne
czy gejowskie.
Pałac najpierw jest dla ich miłości schronieniem, potem staje między nimi.
Staje się pułapką. I powodem do poważnej rozmowy, może pierwszej.
Warto by jakoś wystawić didaskalia, szkoda odbierać im głos.
Dziękuję, też je lubię. Miałam taki pomysł, by rozsypujący się, wykoślawiony
język podążał za rozpadem pałacu. Lubię eksperymentować, ale przy tym tekście
poszłam na największy jak dotąd kompromis – starałam się zachować konstrukcję,
ograniczyć poetyckość, pilnowałam, żeby kwestie były dla aktorek i aktorów do
wypowiedzenia. Nie chciałam, aby język zasłaniał historię. I historię pałacu, która dużo
mówi o Polsce, i historię niszczenia, przemijania. Didaskalia były jedynym miejscem, w
którym mogłam „puścić oko”.
Dotychczasowe pani teksty były rzeczywiście dosyć hermetyczne.
Staram się nie iść na łatwiznę. Szukam trudnych przestrzeni. Kiedy w
Laboratorium Dramatu pokazałam moją ukochaną sztukę Księżna, usłyszałam, że
nieprzypadkowo akcji dramatycznej nie umieszcza się w windzie. A mnie się właśnie
wydaje, że winda, schody, metro to przestrzenie bardzo teatralne. Jasne, można przenieść
gadające głowy do mieszkania i moje teksty dałoby się pewnie wystawić tradycyjnie, ale
wolę, kiedy to jest wyzwanie dla wyobraźni. Marzy mi się totalne dziwowisko, sklejone z
głosów zasłyszanych, nie do końca atrakcyjnych, gdzie język byłby puszczony samopas.
Ale to w sferze projektów.
W swoich trzech ostatnich sztukach, „Kopii paryskiego metra w kawałkach”,
„Pałacu w Bożkowie” i najnowszym „javen saste i bahtałe” udziela pani głosu tym,
których nikt nie chce słuchać.
Takim, którzy żyją na krawędzi, bo wizja życia na krawędzi uruchamia
najciekawsze emocje. W ostatnim tekście oddaję głos Romkom i Romom, i mniej mnie
może interesuje, jak oni rzeczywiście żyją na co dzień, bo żyją różnie – bardziej, jak są
odbierani, jakie budzą wyobrażenia, od wstrętu po fantazje o ogniskach i taborach, które
pod panowaniem standaryzującej wszystko Brukseli stają się czymś wstydliwym.
Podobnie w sztuce o paryskim metrze, której bohaterowie schodzą do podziemia,
wymigują się od normalności, są jakby wrzodem na sumieniu francuskiego
społeczeństwa. Mówi się o nich „ludzie z marginesu”, ale to jest margines z perspektywy
tych, którzy mają mikrofon i występują w telewizji. Gdyby policzyć, ile osób żyje pod
powierzchnią, proporcje mogłyby się odwrócić. Chciałam też oddać hołd francuskiej
kulturze, którą się fascynuję, ale tej nieco niszowej, raczej z powieści Raymonda
Queneau niż z piosenek Piaf.
Pracowała pani w różnych miejscach, w pomocy społecznej chyba też?
Tak, wciąż tam pracuję, już od kilku lat. Jestem koordynatorką projektów:
małych, dużych i bardzo dużych. Rekordowy miał jedenastomilionowy budżet, ale przy
nim nie widziałam już na końcu żywego człowieka, wszystko ginęło w papierach. Nie
umiałabym też pracować w terenie, z ludźmi, bo to wyjątkowo niewdzięczna praca –
angażująca, niedoceniana, niebezpieczna i przede wszystkim wymagająca opowiedzenia
się po jednej ze stron: albo klienta, albo systemu pomocy. Czytałam w „Dialogu” sztukę
Felicji Zeller Haspar Hauser blokowiska i mogę potwierdzić, że tak właśnie wygląda
ciężkie życie pracownic socjalnych.
Wracając do „Pałacu”, ciekawym wątkiem są mechanizmy kradzieży.
Bo to mnie fascynuje – jak dochodzi do tego, że ludzie krok po kroku
zawłaszczają cudze lub wspólne dobra. Kiedy pałac popadł w ruinę, w mediach
podkreślano właśnie fenomen zbiorowej kradzieży, trochę bagatelizując inne kwestie: że
nie było tam porządnego nadzoru, że inwestor wcale się budynkiem nie interesował, że
może odpowiedzialność za taki zabytek powinno przejąć ministerstwo, a nie lokalny
samorząd. Co ciekawe, mieszkańcy Bożkowa kochali „swój” pałac: mówili mi ze
wzruszeniem, jaki był piękny jeszcze pięć lat temu.
Ale był poniemiecki.
Tak. Zanim znalazł się w posiadaniu rodziny niemieckich arystokratów, von
Magnisów, czyli rodziny, która zdecydowała o jego potędze, przechodził z rąk do rąk, po
wojnie jako już polski pałac został znacjonalizowany, była tam szkoła, potem stał się
problemem dla lokalnych władz. Rozmawiałam z Michałem Kmiecikiem, który lepiej
zna Dolny Śląsk. Opowiadał, na czym polegało rozumowanie mieszkańców Ziem
Odzyskanych, którzy sami stracili swoje majątki na Kresach i po wojnie byli wręcz
zachęcani do tego, by sobie te straty „zrekompensować” mieniem poniemieckim albo po
prostu, żyli na nieswoim terenie, czekając na powrót do siebie. Kwestie własności i
odpowiedzialności poplątały się zupełnie.
Dostajemy sporo sztuk o nieszczęśliwych ludziach. Chyba po raz pierwszy ktoś
napisał o pokrzywdzonym dziedzictwie kulturowym.
Z drugiej strony nie chciałam, by pałac był tylko ofiarą. Pozwalam mu na trochę
bezczelności, nonszalancji. To nie jest biedak, który kona na naszych oczach i ciągnie za
sobą wenflony, tylko potężne zamczysko. Przetrwało setki lat, raz już spłonęło, wiele
jeszcze przetrzyma. Najważniejsze, że wszystkim każe się wobec siebie określić,
wydobywa z ludzi ich prawdziwą naturę i zadaje pytania. No i w przeciwieństwie do
postaci przetrwa, jeśli nie realnie, to w pamięci.
Rozm. jj

Podobne dokumenty