Dwa światy... blog część 3

Transkrypt

Dwa światy... blog część 3
Dwa światy...
blog
część 3
W latach 2004 – 2009 prowadziłem bloga „Dwa światy”.
Ta pozycja to trzecia część moich zapisków.
Możliwość ściągnięcia sobie wersji elektronicznej tej
książki jest ukłonem w stronę tych wszystkich, którzy
"Dwa światy" odkryli później...
Z życzeniami szczęścia i miłości…
14 maja 2007
Zasada 8126 – „Światów się nie miesza”...
Do ciężkiej cholery! Co ja mam zrobić?! Wczoraj
dostałem od Iwony maskotkę do samochodu – pieska
puchatego.
Kupiła
go
specjalnie
dla
mnie
na
Krupówkach sobie kupując tego samego... no przecież
nie powiem żonie, że właśni taki pudel mi się spodobał i
nie zawieszę go przy lusterku, a o to właśnie prosiła
Iwona...
Nie ma sensu liczyć na pamięć o zdejmowaniu go przed
żoną i wyjmowaniu przed spotkaniem z Iwoną – przecież
tak łatwo o wpadkę, tak łatwo o takiej pierdole
zapomnieć...
Od kiedy kilka miesięcy temu ponownie spotkałem w
swym życiu moją odskocznię od codzienności tyle razy
powtarzałem sobie, że nie będzie ona obecna w moim
życiu codziennym i nie będę ani odbierał od niej
telefonów ani smsował będąc w domu ...
Tyle razy mówiłem jej też, że nasz powrót do związku
ma charakter spotkań dwojga dorosłych ludzi, którzy nie
mają szans być ze sobą... przyjmowała te reguły bez
mrugnięcia okiem pragnąc jedynie, bym co jakiś czas ją
zaspokoił i poprzytulał. Jest osobą bardzo twardo stojącą
na ziemi i żadne uczucia trochę wyższe nie wchodziły w
grę – sama powtarzała, ze jeśli w jej życiu pojawi się
ktoś inny to ode mnie odejdzie, a ja zgodziłem się z tym
bez wahania. Byliśmy parą zwyczajnych kochanków na
godziny i jej to odpowiadało, a teraz ten piesek!
Taka pierdoła, a może spowodować, ze będę bał się z nią
spotykać. Tak - bał, bo mnie w życiu nie potrzebna nowa
żona, a tylko odskocznia od codzienności, ktoś, kogo
mógłbym spokojnie poczarować swym urokiem, jakby
wypróbować
własną
męskość
bez
konieczności
głębszego zaangażowania. Na to jestem za stary – nie
chce mi się tworzyć niczego nowego, chcę mieć spokój i
luz – komfort, że mam i rodzinę (żonę i dzieci) i
niegroźny dla mniej romansik na boku. To wszystko
miałem przez tych parę miesięcy – Iwona, jako moja
była, nadawała się do roli kochanki i sama nie chciała
wiele więcej - k..., idealny układ seksualny korzystny dla
obydwu stron, który może się rozpaść przez takiego
małego pieska za parę złotych...
No tak, piesek – co z nim zrobić? Moja żona do głupich
nie należy i kiedy zobaczy tę maskotkę pod lusterkiem w
samochodzie od razu się domyśli, że kogoś mam. Jak
Karwowska w „Czterdziestolatku” – przypomniałem
sobie teraz ten odcinek, zgroza. Po co mi to, no, k..., po
co? Jak go schowam to Iwona będzie niezadowolona i
pomyśli, że mam ją tylko do jednego, a w życiu
codziennym o niej nie chcę myśleć, obrazi się, zacznie
żądać większej lojalności, konsekwencji słów i czynów,
może w przyszłości rozwodu, a jeśli się nie zgodzę
pójdzie dalej... a było tak spokojnie!
Światów się ze sobą nie miesza – dom to dom, kochanka
to kochanka – jest od czego innego. Od telefonów,
sekretnych
sprośnych
smsów,
umawiania
się
i
planowania kolejnych spotkań – by po wszystkim wracać
do domu z błogą miną i przeświadczeniem o własnej
wartości jako ogiera niesamowitego... Świat rodzinny to
zupełnie inna bajka – tu są kłopoty codzienne, żona,
dzieci, rachunki, wyjazdy do hipermarketu... kochanka to
poczucie swobody i bycia wciąż na topie, seks, rozmowy
o niczym, wielkie słowa, których przed żoną już nie ma
sensu powtarzać... każde wtargnięcie jednego w drugi
świat jest zagrożeniem dla istniejącego układu i dla jego
stabilności... takie są zasady i żadna kochanka nie może
ot tak sobie kupować pieska pod lusterko...
16 maja 2007
Kabaret Starszych Panów...
Lubię kiedy Starsi Panowie spotykają na swej drodze
dziewczyny
wykorzystać
na
tyle
męską
inteligentne,
słabość
do
by
swobodnie
płci
odmiennej
miękkością. Przy takich okazjach napatrzeć się też
można jakich to metod perswazji używają, a jest to
szkoła pouczająca niesamowicie...
I mnie jako Panu nieco posuniętemu (choć też mającemu
jeszcze nieco do posunięcia w życiu) zdarzają się takie
fajne kobietki... a że pomocną dłoń wyciągam to i na
mnie te sposobiki się wypróbowuje dosyć często...
Zaczyna się od nieśmiałych półsłówek, które nazywam
„badaniem gruntu pod zabudowę” – człowieczyna
wciągnięty w jakże ważne dylematy i problemy
rodzinno-czasowe nagle zaczyna sam chcieć takiej
drobince niebieskiej pomóc, by jej ulżyć, by ujrzeć
uśmiech na jej zafrasowanym liczku...
To tylko krok do pójścia nieco dalej – następuje
kulminacyjne zdanie „a może miałby Pan trochę wolnego
czasu i znalazł dla mnie kilka minut?”. I co robi
człowieczyna? No przecież nie odmówi, no przecież nie
okaże się wilkiem w owczej skórze, co to najpierw
przymilnie
w
oczki
patrzy,
a
potem
„pożera”
stanowczym „K..., dajże mi spokój, dziewczyno, sądzisz,
że ja nie mam co robić?!”...
I choć jego spokój został nieco podburzony to zgadza się
– nic nie wynika z uświadomienia sobie, że naprawdę
tego czasu ma tylko na tyle, by koledze z ławy szkolnej
odpowiedzieć i to niezbyt długim mailem... Starszy Pan
rozpoczyna więc kombinacje, by wkleić dziewczę
słodkie w swój harmonogram i wykonać zadanie na
siebie nieopatrznie wzięte...
Odpowiada – „a cóż ja mogę dla Ciebie zrobić”, na co
otrzymuje listę żądań brzmiących jak szantaż, ale
okraszonych przepięknym uśmiechem, przy którym
więdnie wszelki opór... i choć przestrach w oczach,
rozpaczliwe wręcz szukanie czasu dla tychże żądań, to
przecież nie wymięknę, to przecież nie pokażę, że nie
potrafię... Potrafię! Zrobię! Całą noc będę jeździł, a
znajdę!
Dziewczę jest zachwycone, miota swymi pięknymi
oczętami, kołysze ciałkiem, pochyla się ukazując niby
mimowolnie swe rozróżniki płciowe, aż Starszemu Panu
ciśnienie się podnosi do niebezpiecznie widocznych
rozmiarów...
Jest ugotowany... dziewczę wyjdzie, a on będzie już
planował jak to ona, młoda, piękna i nadobna
odwdzięczy mu się za ten czas spędzony na szukaniu,
pisaniu, układaniu tekstu czy załatwieniu rzeczonej
rzeczy... oczami wyobraźni będzie słyszał ten głos, który
mówi „Pan jest taki mądry, a ja taka mała, głupiutka,
niepozorna. Jak mogę się Panu odwdzięczyć? Może Pan
żądać
czego
chce.”...
rękami
wyobraźni
będzie
(nieważne, wiadomo co będzie rękami wyobraźni)...
Wszystko idzie w kąt – książka – eee tam, zdążę,
artykuły czekają do Cieszyna i Zakopanego – później,
egzaminy trzeba przygotować – mam czas, po remoncie
wysprzątać – wytrzyma... rzuca się człowiek do
internetu, łapie za klawiaturę i z każdym słowem, kiedy
zbliża się do końca widzi już tę, dla której to wszystko
robi... „ech, niech ja ją tylko dorwę!”
Koniec, mail – materiał wysłany... krótkie zagajenie, „to
spotkamy się we wtorek u mnie, wytłumaczę o co chodzi
w tym tekście”, „Oczywiście, będę – jestem Panu bardzo
wdzięczna!”
Ale we wtorek nie przychodzi... ciekawe dlaczego?
21 maja 2007
Konkurencja czuwa...
Kiedyś ktoś mnie zapytał „Dlaczego kobieta, która ma
wielu facetów traktowana jest jak zdzira, a mężczyzna
mający wiele kobiet
uważany jest
za macho?”.
Odpowiedziałem pytaniem „A kto tak uważa?”
- Wszyscy! – odpowiedziała...
- Kto to są ci wszyscy? – ciągnąłem – czy ty też tak
uważasz?
- Ja nie, ale... – i tu nastąpił ciąg mitów i półprawd na
temat kobiet i mężczyzn
Co ciekawe to pytanie słyszałem później wielokrotnie...
im częściej je słyszałem tym bardziej rosło we mnie
przekonanie, że to w naszych głowach tworzymy sobie
bariery i szufladki, a pośród „wszystkich” szukamy tylko
ich potwierdzenia nie wysilając się zbytnio na szersze
spojrzenie...
Wracając do pytania „A kto tak uważa?” zdałem sobie
sprawę, że tymi, które „blokują” i „piętnują” kobiety
najczęściej są one same!
Przykładów podawać można wiele...
Mam znajomą, która pisuje do mnie czasami kiedy ma
chandrę... ostatnio opisała jak pokłóciła się ze swoją
przyjaciółką o to, że odważyła się rozmawiać z jej byłym
mężem – złość i zazdrość przyjaciółki, zamiast na
facecie, skupiła się na niej... to ona została uznana za
prowokującą i uwodzącą...
Inna sytuacja – swego czasu pewna dziewczyna straciła
pracę przez zatargi z kochanką szefa – zamiast psioczyć
na tegoż zwalniającego i na niego wylać wiadro pomyj
znowu wszystkiemu winna była kochanka. A przecież to
facet był tylko ślepym wykonawcą woli tej drugiej... to
facet okazał się głupi, niekompetentny, zapatrzony i
beznadziejny... ale jest tylko facetem... na tym ostatnim
zdaniu prześlizguje się wielu – skoro jestem uznany
przez kobiety za gorszego i mimo to mi dobrze to nie
muszę się starać, by być lepszym...
Ostatnio miałem okazję być na kilku Komuniach
poprzedzonych
uwielbiam
wręcz
zbiorowiskach,
wcześniejsze
oczywiście
patrzeć
uwielbiam
kolejki
do
wizytą
na
w
ludzi
wyobrażać
fryzjerów,
kościele...
w
takich
sobie
te
krawców
i
kosmetyczek! Te małe dziewczynki uczone od samego
początku, że liczy się to, kto ma ładniejszą sukienkę,
ładniejsze paznokcie, ładniejszą fryzurę, ten wyścig –
tylko dokąd i po co? Chłopcu wystarczy byle ładny
garniturek, przy dziewczynce zaczyna się szopka, która
trwa do końca życia – bo to jak się wygląda w trumnie
też jest ważne...
Wielokrotnie łapałem się na tym, że wyobrażałem sobie
kobietę bez tych poskręcanych, zalakierowanych do
granic możliwości loków, naturalną i świeżą, bez
sztucznej opalenizny, która pokazuje tylko jak bardzo ma
się zniszczoną skórę... wyobrażenia były o wiele
przyjemniejsze od rzeczywistości... ale fryzury i stroje
nie są przecież dla mężczyzn tylko dla innych kobiet,
które mają ich zazdrościć...
Tyle o konkurencji – pozostała odpowiedź na pierwsze
pytanie - „Dlaczego kobieta, która ma wielu facetów
traktowana jest jak zdzira, a mężczyzna mający wiele
kobiet uważany jest za macho?”
Najłatwiejsza odpowiedź - bo tak mówią stereotypy
stworzone przez nas samych...
Pozostaje wierzyć, że dojdziemy do takiej świadomości,
kiedy tego „macho od wielu panienek” nazwiemy
„męską zdzirą”, a kobieta wyzwolona nie będzie
oznaczała panienki bzykającej się z byle kim w ubikacji
czy cichodajki, która robi dobrze nieco starszym i
ustawionym panom... niewłaściwe rozumienie pojęcia
„wyzwolona” jest nagminne, bo seks jest jedyną bodaj
rzeczą, w której mężczyźni są uzależnieni od kobiet - im
trudniej go zdobyć, tym bardziej będzie doceniona osoba
z nim wiązana... niestety takie dziewczątka nie tylko nie
są wyzwolone, ale będąc zbyt łatwymi zdobyczami
utrwalają pewien patriarchalny układ...
Według mnie kobieta musi się najpierw wyzwolić się ze
schematów myślenia o konkurencji i sobie samej –
schematów, dzięki którym facet spokojnie może sobie
robić głupstwa – a kobiety uważając się za mądrzejsze,
rozsądniejsze, lepsze, skazane są na permanentny stres
konkurując między sobą...
23 maja 2007
Rok 2057...
Jak donosi jedna z lokalnych gazet w sobotę w
Częstochowie odbyła się zapomniana już uroczystość –
ślub. W jednym z trzech zachowanych w mieście
kościołów
odbył
się
ślub.
„Szczęśliwa”
para
zdecydowała się na ten krok z niezrozumiałych dotąd
względów. O szczegóły prosimy naszego reportera –
Sławka... a przy okazji Sławku, co słychać u Błażeja?
„Dziękuję, dziękuję... to naprawdę głębokie uczucie...
Tak, proszę Państwa, od kiedy nasz Świetlisty Parlament
pod przewodnictwem Pani Marszałki stosunkiem głosów
posłanek 459:1 uchwalił, że mężczyzna jest zbędny
(tylko jedyny przedstawiciel rodu męskiego - potomek
sędziwego Olejniczaka się sprzeciwił) jest to pierwszy
przypadek, kiedy kobieta godzi się na bycie żoną..
W ciągu wielu naszej historii kobiety pozwalały na
szarganie
swej
świętości
poprzez
związki
z
mężczyznami, nie dostrzegając, że służyć oni mogą tylko
i wyłącznie do reprodukcji, czy też przyjemności i to z
marnym skutkiem.
Dopiero
powstanie
wyzwolenie
się
sieci
z
banków
niewoli
pozwoliło
męskiej
na
dominacji
i
decydowanie kobiet o samych sobie...
Wynalezienie orgazmotronów ostatecznie spowodowało,
ze kobiety w końcu mogły mieć i dzieci, zaspakajając
swój macierzyński, tak czysty instynkt jak i niekończącą
się przyjemność bez konieczności bycia kelnerką na
bankiecie życia mężczyzn...
Wybranie przez społeczeństwo w roku 2025 większości
kobiet do Parlamentu i Pani Pierwszej było przełomem –
stało
się
to
dzięki
zaangażowaniu
kobiet
i
–
paradoksalnie - mistrzostwom świata w cymbergaju
rozgrywanym
w
naszym
kraju.
To
ta
impreza
zgromadziła przed telewizorami miliony mężczyzn,
którzy
zapomnieli
o
wyborach
chlejąc
piwo
i
rozmawiając o łatwych, niepostępowych kobietach.
Szereg zmian w prawodawstwie doprowadziło między
innymi do legalizacji związków homoseksualnych (za co
ja z Błażejem jesteśmy bardzo wdzięczni). Jak wiadomo
gej jest najlepszym przyjacielem kobiety i tylko on może
ją zrozumieć – ta idea przyświecała Świetlistemu
Parlamentowi i Pani Prezydent...
Kolejny zmiany to pierwsze próby zamykania mężczyzn
w rezerwatach, który to proces zakończono w 20 lat
później,
prace
nad
uniezależnieniem
się
od
heteroseksualnych mężczyzn jako jednostek niezdolnych
do życia i zbędnych oraz upowszechnienie hodowli
najlepszych gatunków mężczyzn w celu reprodukcji...
Równocześnie zmieniono prawo tak, by niepotrzebne
było
małżeństwo
-
wiążące
wszystkich
zupełnie
niepotrzebnie – relikt przeszłości, którego wynikiem jest
tylko przemoc i patologie, uzależnienie kobiet od
męskiej, zdeprawowanej, wciąż zdradzającej i niezdolnej
do właściwego funkcjonowania grupy osób. Grupy,
której w głowie tylko seks i mecze popijane piwem, po
którym śmierdzą...
Od tej chwili liczyły się tylko wolne związki, w którym
całość majątku po rozpadzie mogły zachowywać
wyłącznie kobiety jako jedyne te, które potrafią
opiekować się dzieckiem... Dlatego z tym większym
zdziwieniem
przyjęto
pierwszą
od
masowego
upowszechnienia wolnych związków ze sługą mężczyzną
przyjęto
wiadomość
wydarzeniu...
o
tym
częstochowskim
Co skłoniło „szczęśliwą” parę do tego kroku, który
wymusił otwarcie w sobotę, czynnego tylko pół godziny
dziennie dla nielicznych turystów, Kościoła św. Jakuba?
Czy to pieniądze tak przewróciły w głowie młodym
częstochowianom, ze pozwolili sobie na ten żart i
ekstrawagancję?
niezrozumiałe,
Czy
nikomu
próżność?
nic
nie
Czy
jakieś
mówiące
retro
sentymenty? Obiecujemy, że już niedługo rozwiążemy tę
nurtującą cały kraj zagadkę. Z Częstochowy relacjonował
Wasz (a szczególnie Błażeja) Sławek...
25 maja 2007
Telefon do drwala...
Nie uważam się za osobę specjalnie atrakcyjną fizycznie.
Zresztą niewiele robię, by to zmieniać – żadnych
specjalnych ćwiczeń, pakowania się, siłowni – nie chce
mi się, nie mam na to czasu, nie mam do tego motywacji,
a zainteresowanie płci przeciwnej (jeśli chcę) zyskuję
innymi metodami niż wizualna prezentacja walorów,
które oczywiście można pokazać bez narażania się na
kolegium...
Nie zależy mi na osobach, które oceniają mnie na
podstawie wyglądu, nie zależy mi na „blondynkach”
(cudzysłów!), łaszących się do nażelowanego dupka i
wzruszeniem ramion przyjmuję brak zainteresowania
moją osobą jako mniej atrakcyjną fizycznie... inna
sprawa, że do Quasimodo mi dużo brakuje i mam tego
świadomość
i
każdemu
samcowi
życzę
takiej
świadomości...
Wiedząc zatem jaki jestem i czego mi brakuje z
przyjemnością (graniczącą z próżnością) przyjmuję różne
wyrazy sympatii czy zainteresowania moją nieskromną
osobą...
Wyrazy te dostrzegam czasem u osób, które do mnie
przychodzą i ze mną rozmawiają – ale ograniczają się
one do uśmiechów, pewnych dwuznaczności czy
niegroźnej gry słownej – z uwagi na miejsce czy
okoliczności oczywiście nigdy nie przechodzi się do
żadnych „konkretów” i nie przekracza granic (nawet w
słowach)... ot, taka przyjemna słowna rozgrywka, z
której nic nie wynika...
Zupełnie inaczej to wygląda, kiedy mam do czynienia z
bardziej anonimowymi formami komunikacji...
I tak, kiedyś wieczorem siedzę sobie oglądając jakąś
zabijankę (przepraszam – to na pewno był jakiś film
Pedro Almodovara, melodramat psychologiczny o walce
kobiety z bulimią na tle klęski suszy w południowym
Peru) i słyszę dzwonek telefonu. Patrzę leniwie na
zegarek – 22.43 – kiej czort... bez pośpiechu pozwoliłem
telefonowi
wybrzmieć
i
poczekałem
na
sygnał
wiadomości zostawionej na poczcie... biorę, patrzę,
„Prywatny” – więc odsłuchuję...
Pierwsze słowa - „Sławku, marzę o Tobie, chcę, byś
mnie rżnął...” wprawiły mnie w niejakie osłupienie, więc
słucham dalej – ochy, achy, piski, przedstawianie
scenariusza jak miałbym się w tego drwala zabawiać...
Dziewczę było wyraźnie rozbawione swym żartem,
ale też zdecydowanie rozczarowane, że nie podniosłem
słuchawki... ja z kolei byłem wyraźnie zadowolony, a
potem zacząłem kombinować kto mógł wpaść na taki
pomysł... i nie wpadłem – mój telefon rozdaję na lewo i
prawo, bo taką mam pracę, która wymaga kontaktu z
ludźmi, kobiet w tej grupie jest około 80 procent, o ile
nie więcej... pytanie, czy mi to się podobało?
Powiem tak – o ile język niewiasty odbiegał bardzo od
moich standardów erotycznych marzeń i pragnień to w
zasadniczej treści przekaz był nadzwyczaj interesujący i
wywołał nie tylko uśmiech ale i niejakie podniecenie...
oczywiście, to był żart, ale samo to, że byłem jego
adresatem było przyjemne – tak jakby człowiek
dobrowolnie godził się na lizusostwo wobec siebie...
Takie to zewnętrzne, nieprawdziwe i ułudne poczucie
własnej wartości, a jednak dobrowolnie i z uśmiechem
chcemy wierzyć, że druga strona istotnie pragnęła tego,
byśmy robili za drwala w jej towarzystwie...
28 maja 2007
Dziecko z gwiazdy...
Przychodzi kobieta, lat około dwudziestu pięciu do
pewnej lekarki... „Pani doktor, podejrzewam, że jestem w
ciąży”... ta ją bada... wynik badania odpowiada
przypuszczeniom, więc lekarka wypisuje kartę ciąży...
„Imię, nazwisko, ojciec” „Niestety ojciec jest nieznany,
bo to jest dziecko z gwiazdy”. „Słucham?” „Dziecko z
gwiazdy” – powtarza pacjentka. Dopiero widząc, że pani
doktor
nie
rozumie
pacjentka
spokojnie
zaczęła
tłumaczyć ten zawiły związek znaczeniowy...
Nie chodziło bynajmniej o mistyczne przeżycie czy też
kontakt z obcą cywilizacją, który zapoczątkowałby to
nowe życie, ale o pewną zabawę - niezbyt „moralną”, ale
za to popularną w pewnych mniej czy bardziej
zamkniętych
kręgach
klubowego
życia
stolicy
i
większych miast Polski...
Zabawa polega na tym, że osoby płci miększej kładą się
na dostatecznie miękkim podłożu, tak by ich ponętne
ciała widziane z góry tworzyły kształt gwiazdy... w
pozycji oczekującej przyjmują one taką samą liczbę osób
płci twardszej i oddają się przyjemności przez kilka
minut, aż moderator zabawy nie da znaku na koniec
tury...
wtedy
osobniki
twardsze
przenoszą
swe
nabrzmiałe gdzieniegdzie organy w sąsiednie miejsce,
zgodnie z ruchem wskazówek zegara... jeśli któraś z par
szczególnie przypadnie sobie do gustu opuszczają
towarzystwo, by dokończyć w jakimś ustronnym
miejscu, a ich miejsce zajmuje para następna...
Pierwszy raz przeczytałem o tej zabawie w książce
Jerzego Kosińskiego (nie pamiętam dobrze, ale chyba
chodzi o „Grę”) – już wtedy jej opis zrobił na mnie duże
wrażenie – na tyle duże, że pamiętam go dobrze po
kilkunastu latach, ale szczerze mówiąc sądziłem, że to
zwykła literacka fikcja pana w średnim wieku... co
ciekawe tamten opis dotyczył zabawy toczącej się w
Warszawie i wydaje się jakby rzeczywistość dopasowała
się doskonale do tejże fikcji...
Anegdotkę o tej dziewczynie opowiedziała mi (nam)
moja własna bratowa, a w niecały tydzień później
podobne rzeczy usłyszałem od mojego „gumowego
ucha” w stolicy...
A czego się dokładnie dowiedziałem? Okazuje się oto, że
to co się dzieje w naszych (polskich) klubach
rozrywkowych bije na łeb na szyję podobne w Berlinie,
Amsterdamie czy Paryżu... taka „gwiazda” to tylko jedna
z wielu rozrywek, które wymyślili nasi przedsiębiorczy
rodacy w celu zabicia nudy stałych związków (bo
przychodzą głównie stałe pary) – zamknięte spotkania
dla sprawdzonych wybrańców, krzyżówki różnego
rodzaju, zabawy grupowe to tylko niektóre, o których
usłyszałem...
Kiedyś napisałem, że wszystkiego w życiu trzeba
spróbować, ale akurat tego chyba bym nie potrafił...
dzielenie się partnerką nie leży w mojej naturze,
„korzystanie” z tej, z której akurat „skorzystał”
poprzednik również, nie wspomnę już o tym, że mój
ekshibicjonizm nie obejmuje pokazywania swojej gołej...
Może
nieco
eksperymenty
idealistycznie
są
dla
osób,
uważam,
że
które
życiu
w
takie
się
permanentnie nudzą, a niewiele wnoszą, bo za jakiś czas
znowu będzie czegoś dziwacznego brakować... poza tym
czemu mają służyć? Przedłużeniu związku? Jeśli kobieta
tak się z nami nudzi, że proponuje takie zabawy to koniec
związku jest bliski... jeśli proponuje facet – podobnie...
A może jednak nie? Przecież z drugiej strony jest to
realizacja pewnych fantazji i erotycznych marzeń –
spełnione z partnerem czynią związek bardziej otwartym
i mniej narażonym na wstrząsy... (tylko do tego trzeba
być odpowiednio zbudowanym psychicznie)
Nie wiem – cały głupi byłem i jestem... może dlatego, że
w swym prywatnym życiu nigdy nie spotkałem kobiety,
która gustowałaby w takich eksperymentach (czy też
dokładniej – która by się ze mną nudziła), a i samego
mnie do nich nie ciągnie... ale dzięki temu wiem, że nie
zostanę raczej ojcem dziecka z gwiazdy...
30 maja 2007
Tinky Winky i inni zboczeńcy...
Ostatnio
naszymi
mediami
wstrząsnęła
niezwykła
wiadomość. Pani rzeczniczka praw dziecka, Ewa
Sowińska zbadała sprawę rzekomego propagowania
homoseksualizmu przez Teletubisia Tinky Winky...
„Teletubisie” byłem zmuszony oglądać kilka lat temu i
już
wtedy
z
uśmiechem
ja
i
moi
znajomi
przyjmowaliśmy tę jego torebkę, ale do głowy mi nie
przyszło, że to może być propaganda, najwyżej lekcja
tolerancji (i to też raczej żartobliwa niż zamierzona)...
Lubię absurdy na szczycie władz naszego pięknego kraju
– a w ciągu ostatnich lat ich nie brakuje – tu poseł
Zawisza chce ubierać panienki przy drogach ( w trosce o
ich zdrowie), tu poseł Piłka chce karać za posiadanie
„świerszczyków”, tu znowu minister Giertych sądzi, że
ubranie uczniów w mundurki zlikwiduje problem
chwalenia się ciuchem czy paradowania z gołymi
pępkami w gimnazjach (u nieco starszych lubię). Na
marginesie to ja też w podstawówce chodziłem w
fartuchu
–
dlatego
dodatkowo
wprowadziłbym
jednakowe, szmaciane buty i spodnie z juty...
Sprawa Teletubisia, co lubi torebki, dopełniła obrazu
naszych
przedstawicieli
chyba
nie
mających
się
widocznie czym zajmować... ale trudno ich winić –
gospodarka sama rozwija się w dużym tempie, Euro2012
jest bodźcem na lata kolejne, nasi bezrobotni masowo
zasilają rynek brytyjski czy ostatnio holenderski, co
powoduje, że i w Polsce zmusi się właścicieli firm do
podniesienia płac – gospodarka samoistnie gna do przodu
nie czekając na pomysły polityków, które (tak się zdaje)
dzisiaj mogą tylko zaszkodzić...
Dlatego też te pomysły odbieram jako wyraz totalnej
nudy
politycznej
ubarwionej
dodatkowo
jakimiś
ideologicznymi bzdurami...
Ja rozumiem, że dzieci w różnym wieku trzeba chronić
przed szkodliwością telewizji – jeśli więc chodzi o dzieci
młodsze to radziłbym się przyjrzeć
- Bolkowi i Lolkowi, co w jednym pokoju śpią i nie
wiadomo co robią po zgaszeniu światła, a Tola zdawała
się być tylko przykrywką dla ich związku
- Misiowi Uszatkowi, który zachowuje się czasami jak
wyrośnięty ze skłonnościami pedofilskimi „dzieci lubią
misie, misie lubią dzieci”,
- Pyzie, co podróżuje sama bez pieniędzy, a płacić czymś
musi, a do tego wystaje przy polskich dróżkach (i cóż z
tego, że strój ma na sobie ludowy - niektórzy to lubią)
- Misiowi Coralgolowi (francuskie pomietło) co uciekł z
domu, a paraduje z kolorowymi parasolkami
- Reksiowi, co błąka się po różnych podwórkach, a
względem płci odmiennej zachowuje się wyjątkowo
aseksualnie – woli swych panów lub kolegów
- Krecikowi (zrzut z Czech), co ciągle pod kimś ryje
- Makowej Panience – czy trzeba coś dodawać?
- Żwirkowi i Muchomorkowi – razem mieszkali, i w
dodatku ze sobą kręcili
Do tego dochodzi literatura – proponuję zmielenie
wszystkich nakładów fredrowskiego „Pawła i Gawła”, co
w jednym stali domku... czy ktoś zapyta dlaczego nie
mieli
rodzin?
Na
drugą
nóżkę
dałbym
„Słonia
Trąbalskiego”, który widocznie pod wpływem nie
pamiętał imion swoich dzieci... no i w oczywiście
„Akademia Pana Kleksa” – to podejrzane, że Ambroży
Kleks
przyjmował
do
swej
akademii
wyłącznie
chłopców, którzy (było na filmie) brali wspólnie prysznic
pod drzewem w sypialni...
Dużo roboty przed naszymi przedstawicielami – do stanu
, kiedy w telewizji będzie jedynie „Detektyw w
sutannie”, „Ziarno” i „Warto rozmawiać” jeszcze bardzo
daleko...
A tak całkiem serio, to patrząc czasem na filmy dla nieco
doroślejszych dzieciaków zaczynam się zastanawiać, czy
zbytnio nie propagują heteroseksualizmu i to w tej
najbardziej prymitywnej formie - „Szkoła złamanych
serc” (zdanie „Przespałam się z nim” padało z ust
nastolatek co drugą scenę) „Czarodziejki z Księżyca” –
nie ma to jak silne seksowne, choćby narysowane,
kobietki, „Tarzan” – idealne dla niewyżytych, bo
atrakcyjnych
panienek
w
obcisłych
strojach
tam
mnóstwo...
Ja nie mówię, że to źle - mówię, że pełna konsekwencja
w przypadku filmów w telewizji jest niemożliwa, dlatego
nie trzeba się tak przejmować pierdołami, bo dojdziemy
do dużo większych absurdów, a dzieciaki i tak uczyć się
będą „życia” od kolegów i koleżanek z podwórka...
31 maja 2007
W tym największy jest ambaras...
- Jejku jak on ślicznie pachnie – powtarzała, a jemu
ciemno zrobiło się przed oczami. Wiedział, ze tak będzie,
wiedział, że odwiedzając siostrę ze swoją dziewczyną
skończy się na dziecku.
Nie lubił tych wizyt, bo zaraz pojawiały się pytania o ich
własne plany… siostra, która ledwo dwa lata temu
wyszła za mąż, a po roku stać się matką zamęczała go
mówieniem o macierzyństwie, wzruszeniach kiedy
Junior zaczynał chodzić, nie mógł znieść tych jej
anielskich ocząt wgapionych przed miesiącami w
pełzającego szkraba… i może nawet by to nie ruszało,
gdyby do tego chóru Matek Polek nie włączała się jego
własna narzeczona…
Zawsze, ale to zawsze po odwiedzinach poruszała ten
sam temat – dziecko… kiedy się zdecydują, kiedy u nich
się pojawi… żyli sobie dobrze, on zarabiał, ona zarabiała,
ślubu nie brali, bo im był zbędny i razem uznali, że tak
będzie lepiej…
On miał dopiero 30 lat i nie chciał bawić się w tatę…
dopiero co dostał awans, podwyżkę, mogli więcej
pieniędzy przeznaczyć na wyprawy w ich ukochane góry,
jeździć częściej, dłużej, inwestować w porządniejszy
sprzęt… kiedy wytaczał ten argument to mówiła, że
mogą jeździć z dzieckiem, ale jak tu chodzić po górach
ze szkrabem na plecach, można się poślizgnąć, upaść –
góry to nie miejsce dla dzieciaka… ewentualnie później,
ale kto zagwarantuje, że będzie lubił te wyprawy? No i
co? Siedzieć w domu przed telewizorem? Chodzić na
spacery na Promenadę czy do parku?
Dziecko to zmiana dla ich obojga, a on miał w nosie
instynkt rodzicielski… przez wiele lat harował jak wół,
by móc dzisiaj powiedzieć sobie „zarabiam jak gość i
stać mnie na to co lubię”… dziecka nie chciał…
- Potrzymaj go, „pójdziesz do wujka? No leć…”
- O nie, jeszcze mi się zsika na spodnie…
- Nie marudź… popatrz jakie jest śliczne, a jak wspaniale
się uśmiecha... no powiedz, nie chciałbyś takiego? Kiedy
my się zdecydujemy na takiego szkraba?
No tak, wykrakał – padło to pytanie, które paść musiało –
i zawsze odpowiedź była ta sama...
- Kochanie, wiesz przecież, ze mamy na razie inne plany,
mamy sobie kupić domek, wyremontować go, poza tym
dziecko to...
- Ja wiem, wielki obowiązek – zmieniła ton, czego
bardzo nie lubił, ale też poczuł się zaskoczony – ale ja
chcę tego obowiązku!
- To my musimy chcieć – rozmowa przybierała coraz
bardziej ostrą formę
- Może kawy – siostra chciała załagodzić, ale na niewiele
się to zdało...
- Nie zamierzam chodzić jako babcia do przedszkola czy
szkoły... mam dość czekania na Ciebie, kiedy później
wracasz do domu, mam dość myśli, że znajdziesz sobie
inną... chcę mieć coś naszego, tylko naszego...
- To Ty nie wiesz, że mając dziecko będziemy musieli
zrezygnować z Alp?
- Mam to w nosie... – jeszcze nigdy nie była tak zła
- Nie poznaję Cię, Kochanie, masz wszystko, dom, pracę,
pieniądze, wolność? Po co ładować się w pieluchy? po co
rezygnować z przyjemności, które mamy teraz? Po co!?
- Może po to, by mieć dla kogo żyć, a nie tylko dla
samego siebie - Ale my żyjemy dla siebie nawzajem!
- Ile jeszcze?
- Całe życie! Nie wierzysz w to?
- To ja pójdę przewinąć małego – powiedziała siostra i
wyszła szybko zostawiając ich samych na placu boju
- Nie wierzę... każdy dzień wygląda tak samo, każde
wakacje to ciągłe szukanie, a co znaleźliśmy do tej pory?
Co nam zostanie? Sterty plików ze zdjęciami, których
nikt nie chce oglądać? Wspomnienia wypraw, których
nikt nie będzie chciał słuchać? Trzeba iść dalej, a nie
zatrzymywać się na poziomie nastolatka i chcę to zrobić
– z Tobą a jak się nie zgodzisz to z kim innym – nie
martw się, znajdę... mimo Twych usilnych zabiegów nie
oduczyłam się być atrakcyjną...
- Jak w ogóle możesz tak mówić?
- Mogę, bo widzę z każdym dniem, że nie chcę Cię
takiego, jakim jesteś – teraz Ty wybieraj, albo coś
zmienimy w naszym życiu, albo...
Wyszła, a on siedział jak zamurowany...
04 czerwca 2007
Lista...
Z okazji Dnia Dziecka zrobiłem sobie miły prezent –
kupiłem sobie drugą część zestawienia notowań Listy
przebojów Programu Trzeciego...
Listy zacząłem słuchać niemal od samego początku, to
było 18 notowanie - lato 1982 roku, a „zaraziła” mnie nią
moja starsza siostra...
Dziwne to były czasy – muzyka na dobrą sprawę była
zbitkiem naszej rodzimej rodzącej się sceny rockowej i
popu rodem z zagranicy... ale na tym kształtowałem swe
muzyczne gusty i LP3 (jak zresztą u wielu) miała w tym
kształtowaniu największy udział...
Od tego lata zacząłem też listę notować, a kolejne zapiski
stawały się takim małym pamiętnikiem. Zapisywałem na
tych kilku stronach zeszytu nie tylko pozycje piosenek,
ale też swe dziecięce jeszcze fascynacje – na przykład
pismem technicznym (którego uczyłem się w szkole i
które kiedyś wprost
uwielbiałem) pisałem
inicjał
dziewczyny, która mi się wtedy podobała, jeden raz,
drugi – myśląc o niej, jej włosach, twarzy, przyjemności
patrzenia na nią (no bo i czego innego)...
Był taki czas (1985 rok), że zepsuło nam się radio –
kupienie nowego graniczyło z cudem, więc chodziłem do
mojego dziadka, mieszkającego naprzeciw na tym
samym podwórku... i słuchałem – on leżał w łóżku, a ja
słuchałem, notowałem i rozmawiałem z nim... dziwne,
ale nie miałem wtedy świadomości, że to ostatnie
tygodnie jego życia... pamiętam moje zdziwienie kiedy
umarł... potem dorobiłem się pierwszego Kasprzaka i nie
dość, że Listy mogłem słuchać u siebie to jeszcze
nagrywać – to było dopiero coś! Nieważne były
atrakcyjne filmy w sobotni wieczór, ważna była lista!
Wysyłałem głosy na ulubione piosenki, angażowałem się
w konkursy, prowadziłem statystyki, a wraz z moim
kumplem z podstawówki Andrzejem – dziś znanym w
środowisku
muzycznym
Częstochowy
„Harrym”
Łozowskim (jeden z dwóch moich kolegów, którzy po
ślubie zmienili swe nazwisko) bawiliśmy się w ustalanie
jak będzie w przyszłym tygodniu i dyskutowaliśmy
zawzięcie na temat piosenek pojawiających się na liście...
W
szkole
trwała
„wojna”
między
zwolennikami
Republiki i Lady Pank, a podśpiewywało się „Małą
Meggie” Azylu P czy „Superparę” zapomnianego L4...
Dorastałem, kiedy po raz pierwszy bez pamięci się
zakochałem Lista była doskonałą wymówką, by u mej
wybranki pobyć aż do 22 (a czasem i dłużej, bo po Liście
był program kabaretowy z Mannem – z nieśmiertelnym
„Żelaznym Karłem”, Kabaret Elita, „Długi” i jeszcze
jeden, któremu muszę poświęcić oddzielny tekst, ale
nazwy jego nie pamiętam)... ten czasowy handicap to
było bardzo dużo, chyba nie muszę nikomu mówić
dlaczego...
Kiedy poszedłem na studia sama Lista się zmieniła –
przede wszystkim coraz mniej pasowało mi przesunięcie
emisji na piątek i opuszczałem coraz więcej notowań nie
przyzwyczajony do tej zmiany. Potem doszły do tego
poważniejsze sprawy – fakt, że Lista niemal całkowicie
znikła z mego rozkładu dnia...
Pojawiała się jednak w momentach ważnych, o których
już kiedyś napisałem...
Teraz wracam do niej rzadko, bo – wiadomo... ale
sentyment mam wciąż pamiętając te notowania słuchane
u dziadka czy u dziewczyny, to notowanie trzynaście lat
temu czy zestawienie najpopularniejszych piosenek
Grzegorza Ciechowskiego i Republiki...
Patrząc na te zestawienia piosenek i komentarze samego
Marka Niedźwieckiego sam wracam do swego życia i
swoich wspomnień... jakże to przyjemne...
06 czerwca 2007
Obyś cudze dzieci pilnował...
Wczoraj skorzystałem byłem z okazji wyjazdu do
Krakowa... nie był to jednak bynajmniej wyjazd
turystyczny – pokazałem się bowiem w zupełnie nowej
dla mnie roli – opiekuna dzieci i narzuconej sobie roli
fotografa...
Straszakami, które wybrały się wczoraj na tę wycieczkę
były IIc i IIIa ze Szkoły Podstawowej nr 21 – dziewięcioi dziesięciolatki - już na samą wizję robiło się słabo, ale...
Kraków był miastem, do którego przyjeżdżałem często w
czasie studiów i które od tych studiów też bardzo się
zmieniło... ja nie będę się rozpisywał, bo chyba każdy
słysząc słowo „Kraków” wie jakie to jest miasto dla
młodego człowieka...
Zwykle jechałem tam oczywiście na własną rękę i
mogłem robić co mi się podobało, tym razem było
„nieco” inaczej...
Dzieciaki wysypały się z autokaru, liczenie, Wisła...
piękna, szeroka, ale na oglądanie „kaczków” nie było
czasu, bo jeden Kacper usilnie chciał dotknąć liny
łączące statek z brzegiem pochylając się nad zielonkawą
wodą, a za nim poszli następni... Smok Wawelski –i
zaraz po obowiązkowych zdjęciach rzucili się do
sklepów z pamiątkami, wydając prawie wszystkie swoje
pieniądze na smoki, „diabełki” do strzelania, pistolety i
inne... potem każdy oczywiście chciał pokazać co kupił...
Wejście na Wawel, dziedziniec, Smocza Jama... jedynym
problemem było mnóstwo ludzi i poczucie obowiązku,
by żaden maruder nie został, bo znalezienie go
graniczyłoby z cudem – na szczęście nic takiego się nie
stało, mimo wysiłków obu Julek, wspomnianego Kacpra
czy Krystiana...
Utrzymanie
w
jedności
grupy
rozbrykanych
dziewięciolatków nie jest rzeczą prostą, a oczy trzeba
mieć dookoła głowy – na szczęście nie byłem sam do
pilnowania...
W Smoczej Jamie wyładowały mi się baterie do aparatu,
pech – i to wstyd się przyznać, ale akurat tam nie byłem
chyba nigdy... kupiłem od razu następne, a całą grupą
ruszyliśmy na Rynek... brakowało czasu na kontemplację
zabytków,
spostrzeganie
ciekawych
(z
różnych
względów)
ludzi (choć Płażyńskiego widziałem)...
szybciutko
Grodzka,
Rynek,
hejnał o
dwunastej,
Floriańska, Kościół Mariacki i czas wolny...
Dostałem grupkę pięciu urwisów – pierwsze pytanie - Co
chcecie? Jeść? A co chcecie jeść? Kebaba! Na szczęście
nie zauważyły Mc Donald’sa (nie lubię go)... Dzieciaki
oczywiście były już bez pieniędzy (pamiątki), więc
robiłem za sponsora – tu trzy złote, tu cztery, nieważne...
Kiedy zamawiałem trzy kebaby, lody i zapiekankę pani
patrzyła na mnie nieco dziwnie...
Nakarmiliśmy gołębie, obeszliśmy Rynek, gdzie po
drugiej jego stronie szykował się wieczorny koncert na
750 lecie lokacji miasta (gigantyczna scena, chór,
orkiestra, robiło wrażenie!) i pod Adasia... I znowu
czekanie, liczenie i do autokaru, dzieciaki nie wydawały
się zmęczone, wprost przeciwnie, nabierały z każdą
godziną rozmachu - w przeciwieństwie...
We Wieliczce nie byłem od ponad dwudziestu lat i
zrobiła na mnie wrażenie, może też dlatego, że było
nieco wolniej a i dzieciaki podzielone na dwie klasy były
mniej niesforne... o Wieliczce napisano tomy opracowań
– ja osobiście szukałem miejsca, gdzie kręcono sceny do
„Seksmisji” (chyba znalazłem), a gigantyczny, ogromny
Kościół (Kaplica?) Świętej Kingi jest czymś naprawdę
niesamowitym i dla niej jednej warto było...
I znowu pamiątki... i znowu dzieciaki, które musiały
koniecznie kupić drzewko szczęścia czy drabinę z
okruszkami soli – sam też kupiłem sobie drobiażdżek...
jakie to fajne...
Głupawka zaczęła się już w windzie (piski, krzyki) i po
wyjściu z Kopalni, liczenie, szukanie i autokar...
Było po siódmej kiedy dojechaliśmy do Ojcowa i
Pieskowej Skały... tego nie było w planie wycieczki, ale
dało się wygospodarować tę chwilę, bo zrezygnowaliśmy
z Kościoła Mariackiego z przewodnikiem...
Nigdy tam nie byłem... o dziwo pod względem
turystycznym jest tam raczej ubogo, chociaż i tak
dzieciaki nie miały już czym kupować („co kupować” to
by się znalazło)... i było pięknie, cicho, spokojnie i
zielono...
Do autokaru... ufff... but not so fast...
Osobny
fragmencik
trzeba
poświęcić
naszemu
pilotowi… W czasie jazdy puszczono trzy filmy – żaden
z nich nie doczekał końca, bo pilot (bardzo fajny zresztą)
uparł się, by usłyszeć wierszyki i piosenki w wykonaniu
dzieci... ja rozumiem wszystko, ale zamiast doczekać w
spokoju i przy filmie do samej Częstochowy od Olkusza
miałem okazję wysłuchać kawałów o Jasiu, który mył
zęby siedem razy, by na tydzień mieć zapas i innych
opowiastek, wierszyków, piosenek (ojra tarira, ojra, ku
ku!!), a im dalej w las tym dzieci brały autokar i
mikrofon w swoje ręce, co było przyjemne nawet i
śmieszne... ale po dotarciu na miejsce w głowie szumiało
mi jak nigdy (tym bardziej, że siedziałem z tyłu)...
Było świetnie... rozbudziłem przyjemne wspomnienia,
napatrzyłem się na zachowania dzieci i dorosłych,
pośmiałem się z nich, zobaczyłem kilka nowych miejsc...
a teraz do roboty!!!
11 czerwca 2007
Sprawa się rypła...
Kiedy dwa lata temu do naszego biura przyszła nowa
pracownica od razu mi się spodobała, miła blondyneczka
w okolicach trzydziestki, wolna i otwarta na życie....
wystarczyło kilka tygodni odpowiednich zabiegów i już
spędzaliśmy w godzinach nadliczbowych miły czas –
była ideałem, nie chciała się wiązać, liczyła tylko na
jedno, a ja mogłem i najważniejsze jej to dać... nauczona
przez życie, wypalona z romantycznych uniesień za to
wspaniała w łóżku...
Około roku temu Danka przez przypadek dowiedziała się
o wszystkim odbierając kiedy jeszcze spałem gorącego
smsa od tamtej... rozmowa i wiadome słowa – „obiecaj
mi, że już nigdy więcej się z nią nie spotkasz”
Obiecałem – a cóż miałem robić, a przez pierwsze
tygodnie byłem dla Danki tak miły jak nigdy przez
dwadzieścia lat ślubu, opłacało się, ona się uspokoiła,
utwierdziła w mojej obietnicy...
Z tym, że ja ani myślałem rezygnować z mojej małej
blondyneczki, a jedyne co, to postanowiliśmy być
bardziej ostrożni ograniczając smsy i miłe chwile
przenosząc na godziny pracy biura – od tej pory moje
biurko i przeróżne zakamarki biurowca były świadkiem
pięknych chwil – kilkunastominutowe przygody, które
lubiła i ona i ja... tylko czasem wyskakiwaliśmy na łono
natury lub do jej domu na godzinkę, kiedy wiedziałem,
że Danka wróci później i mogę przyjechać dosłownie
pięć minut przed nią... adrenalina się podniosła, przybyło
też gorących momentów w moim samochodzie, tylko
uważać musiałem, by nie zostało w nim jakiś kolczyków,
szminek czy innych pozostałości, nawet wietrzyłem
wdychając z uśmiechem ostatnie resztki zapach perfum
blondyneczki...
I rezygnować z takiego życia? Po co? W domu
zadowolona żonka pracująca i gotująca, a w pracy
kilkanaście lat młodsza, która nie ciągnie do ołtarza, nie
pyta kiedy rozwód, nie robi scen i liczy tylko na jedno...
Żyłem sobie przez rok jak król, w południe jedna,
wieczorem druga – przecież nie widzę powodu, by
rezygnować z przyjemniejszych rzeczy z własną żoną...
dziecko już poza domem, w Irlandii na etacie, więc żyć
nie umierać...
I wszystko się rypło – byłem nieco później przez
„przedłużoną dniówkę” licząc na jej stałą godzinę
powrotu, a ta wróciła kilka minut przede mną – źle się
czuła... zacząłem się miotać a ona od razu zapytała o
tamtą sprawę – zacząłem zaprzeczać, że to już dawno
skończone, że za kogo mnie ma i tak dalej, ale nie
uwierzyła... poprosiła o mój telefon – dałem, a w nim
oczywiście smsy od blondyneczki – jeden wystarczył,
cholera jasna... teraz znowu muszę się łasić jak pies, ale
będzie ciężej... no i te papiery, cóż – liczę, że jej
przejdzie...
Może istotnie nieco przesadziłem z tą adrenalinką, ale
dlaczego Danka nie potrafi z siebie wykrzesać takiej
energii jak blondyneczka? I co z tego, że się starała, że
pod względem łózkowym zaczęła być bardziej otwarta i
wprowadziła do menu szereg nowych elementów, skoro
to nie to samo... to nie o seks chodzi, a o coś większego,
czego nie potarfię określić...
Może
więc
istotnie
rzucić
wszystko
w
diabły,
wyprowadzić się i zgodzić się na rozwód? Ale ja tak nie
lubię komplikacji – to będzie ostateczność
Dobra, spróbuję ją jeszcze ułagodzić, tu kwiaty kupię, tu
pościemniam,
że
to
właśnie
blondyneczka
mnie
molestuje - ja już nie mam ochoty się z nią spotykać i jej
to powiedziałem już dawno, tylko, że ta nie chce słuchać
i przesyła te gorące smsy i nalega na spotkanie... a
ostatnia wpadka była właśnie po rozmowie kończącej
jakikolwiek związek z tamtą przy kawie w kawiarni
(gdyby Danka wiedziała co my w tej „kawiarni”
robiliśmy to by to nie przeszło na pewno) ... zobaczymy
– może się uda po raz kolejny, a jeśli się nie uda to
rozwody są dla ludzi, nieprawdaż...
***
A naprawdę było i jest tak:
Małżeństwo z 25 letnim stażem uważane za udane.
Rodzina funkcjonuje poprawnie, oboje dbają o dzieci.
Wszystko jest ok dopóki dzieci są małe I trzeba razem
dbać o to gniazdko. Z dzieci robi się młodzież, która ma
swoje sprawy. ON awansuje, wkracza w nowy, ciekawy
świat biznesu. Żona pozostaje w pustym domu sama, tzn.
sama nie jest, ma wokół siebie rodzinę, ale jest samotna.
Wpada w dół. On kwitnie.
W pracy piastuje wysokie stanowisko, często jeździ w
delegacje, szczególnie z jedną osobą. Ta osoba ma już za
sobą jedną próbę rozbicia małżeństwa. Ma dziecko z
innym mężczyzną, mieszkała z nim trochę, ale on wrócił
do żony. Teraz pojawił się nowy, lepszy kąsek. Zagięła
nad nim “parol”. Udało się.
ON- mężczyzna po czterdziestce, ONA-kobieta po
trzydziestce. Romans kwitł 2 lata. Ale jej było za długo
czekać, aż ON się zdecyduje. Powiadomiła więc Żonę. A
Żona zamiast się rozwieść zaczęła walczyć o NIEGO.
Schudła, wypiękniała. ON teraz nie wiedział, co zrobić.
Wcześniej – odszedłby, ale taraz zaczął dostrzegać
walory ŻONY. Zaczął się wahać. I tak wahał się przez
rok. Żona żyła w błogiej nieświadomości, że tamto już
skończone, a kochanka czekała, bo teraz ON jeszcze się
nie mógł rozwieść. I minął 3 rok. Znów wszystko się
wydało. Żona już zupełnie się załamała, a znów się
podniosła. OŃ znów dawał nadzieję, na odbudowę
małżeństwa. I minął 4 rok, a potem 5. Ile lat można żyć
podwójnie: z 2 kobietami? Niech wypowiedzą się na ten
temat Panowie.
Osobiście znałam takiego, co tak żył 10 lat. I co dalej?
Otóż ON sprawia wrażenie, że zależy mu na Żonie. Do
niej zwraca się w potrzebie, gdy ma problem, gdy
potrzebuje rady. Żona jest dla niego wsparciem, dom
przystanią. Gdyby chciał – odszedłby do Tamtej. Ale jest
z Żoną. Tamtą ma tylko do rozrywki. Więc czemu nie
jest tak silny, by zrezygnować z tej rozrywki. Czy
dlatego, że tak jest pewny Żony, że ta nie odejdzie, że
wszystko przetrzyma? A Tamta? Pewnie sobie myśli, że
kiedyś ta Żona puści, bo innego wyjścia przecież nie ma.
I czeka, bo może nie ma innych kandydatów. Przecież
straciła już 5 lat. A Żona. Nie jest z nim dla pieniędzy.
Nie dla dzieci, bo są duże. Nie boi się samotności, bo
samotną by nie była: są wokół niej mężczyźni, którzy
tylko czekają, aby zakończyła ten związek.
A Żona tego nie potrafi. Wciąż patrzy na Niego z
tkliwością, wciąż chce się do Niego tulić. Tylko, gdzie
podziała się jej godność. Według rozumu: powinna
odejść od Niego, zostawić Go. ON nie jest jej wart,
okazał się słabym śmieciem, według rozumu….. a serce
mówi: wytrwaj, on w końcu sie przekona, że robi źle,
zrozumie, co to wartość , tylko…. Czy to się na pewno
stanie? Niepewność….
(pisownia oryginalna)
16 czerwca 2007
Magiczna...
Czy można zachwycić się oczami, włosami czy
sylwetką... tak zwyczajnie, normalnie nie zwracając
wcale uwagi na małą Szarą Myszkę, której kiedyś się
zupełnie nie widziało pośród blond włosów i wypiętych
ekspozycyjnie piersi...
Tę Myszkę, która zawsze tam gdzieś była i pozostawała
niedostrzegana... a kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy
była tylko jedną z wielu...
Na marginesie to może to dziwić, ale nie lubię zbyt
widocznego
eksponowania
przez
kobiety
swych
walorów... widzę głęboki dekolt i owszem, wzrok ucieka
ku
krągłościom,
ale
jest
to
odruch
samczy
i
niekontrolowany... czasami mi to przeszkadza, bo wiem,
ze gapię się w to, w co nie powinienem, a to utrudnia
rozmowę, bo cały czas myślę o tym, by nie patrzeć, by
nie patrzeć... i psińco, nic z tego...a lato jest tym czasem,
kiedy tych „pokus” jest więcej...
Jest jeszcze coś – pokazująca swe walory doskonale wie,
że to na faceta działa, a jednocześnie nie chce być
traktowana jak kawałek ciała – stąd kolejny stres, by zbyt
na tym ciałku się nie skupiać, a to trudne jak cholera!
Wracam do... czasem jedna chwila, jedno zdarzenie
wystarcza, byśmy o danej osobie nie mogli przestać
myśleć – uśmiech, obrócenie się i spojrzenie za siebie,
błysk w oku, magia spojrzenia, niedostrzegana przedtem
śmiałość i otwartość, dziewczęcość i uroda... potem
trzeba tę chwilę podtrzymać, odpowiedzieć uśmiechem,
zacząć rozmowę, która nagle schodzi na zupełnie inne
tory... i już... czy to tak oczekiwane zakochanie, czy
tylko chwilowa fascynacja - wstęp do wspaniałej miłości,
przyjaźni, wspomnień, a może tylko nieistotna, ale
przyjemna znajomość... nie wiadomo, na szczęście...
To ciekawe, że ma się tyle na myśli tyle różnych kobiet,
pięknych, atrakcyjnych, a wspomnieniami biegniemy do
tej, której daleko do modnych ciuchów, czy długich nóg,
bo zasłania je najczęściej długą spódnicą... i zamiast
wymyślnych, modnych i modelowanych fryzur, chce się
dotykać
włosów
umytych
zwykłym
szamponem
szałwiowym...
Jeśli miałbym powiedzieć czego mi będzie brakować za
dwadzieścia lat to właśnie możliwości zadurzenia się jak
sztubak w takiej właśnie dziewczynie, opalonej słońcem,
a nie samoopalaczem czy w solarium... o magicznym
spojrzeniu, które rozmraża serce i powoduje, ze doczekać
się nie można następnej chwili poddania tej kuracji...
kiedy marzenia czy fantazje biorą górę nad rozsądkiem...
I szkoda tylko, że nie mam już możliwości jej spotkać,
atak chciałbym raz jeszcze poczuć na sobie jej wzrok,
zobaczyć jej usta, dotknąć spojrzeniem...
18 czerwca 2007
Suplemencik, czyli jeszcze raz o roli wyglądu...
Podstawową kwestią w kwestii jest kwestia następująca:
Czy wygląd ważniejszy czy piękno wewnętrzne?
I idealiści rzucą się od razu mówiąc, że wnętrze istotne,
bo laleczką li tylko być nie wypada - nie... a pragmatycy
powiedzą, że trzeba się najpierw pokazać, aby to piękno
wewnętrzne w nas odkryto - nie...
A ja powiem tak...
Spotykam na swej drodze setki kobiet w wieku
najlepszym z możliwych (jak wielu sądzi) i rzeczą jasną
jest, że postrzeganie określonych osób musi następować
na podstawie wyglądu, bo nie sposób jest poznać
wszystkich, tym bardziej, że kobiety są przewrotne i
doskonale
wiedzą,
jak
samcami
wszelakimi
manipulować...
Postrzeganie jednak to coś zupełnie innego niż ocena –
bo kiedy spotykamy kogoś w przelocie, to nie oceniamy,
a to, czego dokonujemy to dostosowanie danej osoby do
naszych gustów – my wkładamy machinalnie daną osobę
do określonej przegródki...
Tak, uprzedzamy się niejako, ale według mnie jest to
proces naturalny... to jest ułatwienie sobie rozumienia
świata, bo gdybyśmy mieli dokonywać ocen każdego
napotkanego człowieka oddzielnie to musielibyśmy
każdemu poświęcić czas, którego nie mamy...
Spotykając daną osobę może dla nas być ona „tabula
rasa”, ale rzecz w tym, że jest tak tylko wtedy, gdy nie
robi
na
nas
kompletnie
żadnego
wrażenia...
w
pozostałych przypadkach często wmawiamy sobie, że nie
jesteśmy uprzedzeni, ale postrzegamy według własnego
systemu wartości i wpojonych schematów...
I widząc atrakcyjną kobietę w miniówce, ładnym ciuchu,
z fryzurą tlenioną będziemy ją traktować tak, jak mówią
nam nasze uprzedzenia... na przykład faceci z taką
częściej wchodzić będą na tematy „dwuznaczne” i badać
grunt pod ewentualny romansik, bo to mówi jej strój, a
dopiero potem gesty, sposób wypowiadania się...
Byłem ostatnio na Nocy Kulturalnej w Częstochowie i z
uśmiechem patrzyłem na rewię mody w wykonaniu może
osiemnastoletnich dziewcząt – bardzo ładne, atrakcyjne i
szły na dyskotekę w Alei 29 – takie obrazki widać co
sobotę... mnie i innych facetów nie obchodzi co dana
panienka ma w głowie, bo my się z nią umawiać na całe
życie nie chcemy, odbiór jest prosty, bez włączania
żadnych intelektualnych możliwości...
Jeśli kobieta godzi się na rolę tej, na którą „się patrzy”
musi zgodzić się też z tym, że postrzeganie jej będzie
proste i nieskomplikowane, a oceny z gruntu pobieżne i
najczęściej niesprawiedliwe...
Intelekt włącza się potem, potem dochodzimy do
kontaktu i wtedy dopiero ocenić (w mniejszym lub
większym stopniu) można jaka istotnie jest dana osoba...
Można stawiać na wygląd... kobiety czeka wtedy
przebijanie się przez uprzedzenia – to naturalne... bo to
działa tak, że do tych najładniejszych „podchodzą”
głównie intelektualne ćmoki, którzy sądzą, że są ósmym
cudem świata... i grają takich macho, których kobiety nie
trawią i z każdym następnym coraz częściej myślą, że
każdy facet to niedorozwinięty kretyn... stąd też
twierdzenie, że największym afrodyzjakiem jest intelekt i
już nie dziwią piękne, wspaniałe kobiety u boku
łysiejących trzydziestoparolatków (ja nie łysieję)...
A czy kobieta może nie przejmować się kompletnie
wyglądem? Też nie, bo wtedy czeka ją walka z „tanimi
zdzirami” (tak ich określa), którym wystarczy, że pokażą,
albo pójdą... no i oczywiście z każdą porażką narastają i
kompleksy i uprzedzenia („bo faceci są głupi i patrzą
tylko na te blondynki”, „bo kiedy przyjdzie do pracy
blondynka, to nieważne co umie, ważne czym oddycha”
– dla mądrych ludzi jest to bardzo ważne, a kołków
niewiele zmieni – wystarczy więc nie trafić na kołka)...
A ja myślę, że sam wygląd jest na dobrą sprawę istotny
tylko wtedy, kiedy kogoś ważnego dla nas szukamy...
potem przestaje mieć aż takie znaczenie, a liczy
się piękno wewnętrzne, jakby ono nie wyglądało...
Nie uważam też, że trzeba się "stroić w piórka", by ktoś
nas zauważył - ten ktoś zauważy nas nawet wtedy, gdy
będziemy mieli barchanową bieliznę i aparat na zębach,
wystarczy ten błysk...
I co ciekawe – atrakcyjną ZAJĘTĄ kobietę od razu
zdradza jej zachowanie – jest poważniejsza, pewniejsza,
spokojniejsza i swobodniejsza... ale to już temat na
zupełnie inną historię...
20 czerwca 2007
Kierunek Kemer...
Koniec, mam dość... w ciągu ostatniego tygodnia
przeżyłem i zrobiłem więcej niż w ciągu pół roku 2007 muszę odpocząć, muszę dać sobie luz, po raz kolejny
zresetować się, bo zwariuję (o ile już tego nie zrobiłem)...
Turcja – szczerze mówiąc nigdy tam nie byłem, kierunki
miałem bardziej zachodnie, zresztą za Wschodem i
tamtejszą mentalnością nie przepadam – na szczęście nie
ja za to płacę, tylko onet.pl...
Tak więc jutro w nocy ruszam w stronę Warszawy, by o
piątej być na Okęciu, a o siódmej już siedzieć w
samolocie, którym polecę na dwa tygodnie wylegiwania
się do góry pępkiem...
I niech mi tam mówią, że jest wiele pięknych rzeczy do
obejrzenia, że wspaniałe do kupienia, że to i tamto, w
ogóle i szczególe... ja chcę spokojnie i bez nerwacji
spędzić w pozycji leżącej całe dwa tygodnie, bez
telefonu,
z
najwyżej
szczątkowym
dostępem
do
internetu... i nie będę się bił jeśli go nie będę miał...
żadnego komputera, ekranu, niczego, spokój i cisza bez
zastanawiania się co tam ode mnie chcą w pracy, czy kto
oczekuje ode mnie zawodowej pomocy...
Od miesięcy trąbiłem, że od 20 czerwca mnie nie ma, od
miesięcy każdy zainteresowany powinien wiedzieć, że
znikam na całe dwa tygodnie zewsząd, gdzie można mnie
było spotkać...
I nieważne, że kiedy wrócę, to pewnie skrzynka mailowa
będzie pełna pilnych informacji, na które natychmiast
będę musiał odpowiedzieć, by nie komplikować ludziom
życia... siądę sobie wtedy i spokojnie wszystkim po kolei
odpowiem... i już wiem, ze 7 lipca mam dożynki, a 9
przygotowany kolejny stres, nie mówiąc już o tym, co
sześć dni później, że wakacje moje potrwają tylko te dwa
tygodnie, bo potem trzeba znów wskoczyć w kierat pracy
zawodowej i zrobić wszystko, by mnie z roboty nie
wywalili, a dokładniej nie mieli ku temu powodów...
Kemer, hotel Alatimya Village, basen, morze, darmowe
drinki z palemką i nic mnie nie odchodzi... wczoraj
zrobiłem ostatnie zakupy, wszystko przygotowane,
jeszcze dzisiaj ostatnie sprawy zawodowe i koniec...
Blog zostaje w tyle, odpoczywając sobie tak jak ja... i
tylko ciągnięty niewidzialną siłą skorzystać będę chciał z
internetowej kawiarenki i zobaczyć, jakiż tam ruch w
przestrzeni wirtualnej i cóż tu u mnie się nowego dzieje,
ale proszę nie liczyć na dziennik podróży...
Wrócę już do mojej nowej rzeczywistości i już teraz
mogę powiedzieć, że blog nieco się zmieni - nie zmienię
się tylko ja i tematy, które będę chciał poruszać – wciąż
dużo będzie o kobietach, bo lubię jakoś poznawać tę płeć
miększą i snuć dziwne wizje na jej temat... wciąż chciał
będę być przerwą w trakcie picia porannej kawy... małą
cząstką, którą zapełniacie wolny czas...
4 lipca o 5.50 melduje się na Okęciu z powrotem,
opalony nieprzyzwoicie i naładowany nową energią...
I do zobaczenia 5 lipca... odpoczywajcie ode mnie...
05 lipca 2007
Powroty, tęsknoty...
Polska przywitała mnie 13 stopniami „zimna” – w Kemer
przyzwyczajony byłem co najwyżej do 25 stopni i to z
klimatyzacji – tym bardziej, że dzienne temperatury
sięgały tyle ile ja, czyli czterdziestki...
Jak było? Nie, nie tak szybko – z czasem nazbierało się
kilka tematów, które będę teraz sprzedawał, by
opowiedzieć (prawie) wszystko...
Po nieprzespanej nocy nie tak szybko wraca się do rytmu
– dopiero dzisiaj na dobrą sprawę zacząłem egzystować,
a że moja skrzynka, zgodnie z przewidywaniami pękała
w szwach to i spędzę dzisiaj przed komputerem trochę
czasu, którego zabrakło (z własnej woli wcześniej)...
I od czego tu zacząć? Nie chce mi się... myślami wciąż
jestem nad błękitnym basenem, z widokiem na kostium
w poprzeczne paski...
Wróćmy jednak do początków... przyjazd na lotnisko i
wylot przebiegł bez większych problemów – w drodze na
lotnisko
mój szwagier zgodnie z zasadą rzadko
przekraczał 110 km na godzinę, przez co i wschód słońca
mi dane było spokojnie obejrzeć i tyły licznych o
czwartej nad ranem ciężarówek... ja w ogóle nie
wiedziałem, że można tak wolno jeździć, zaskoczył
mnie...
Z lotu pamiętam Polaków zachowujących się jak
japońscy turyści, którzy obstrykiwali samolot od
wewnątrz i robili dużo więcej zamieszania niż można
sobie wyobrazić... na przykład jeden z panów położył nie
do
końca wiadomo
po
co
kurtkę na schowku
bagażowym, zamiast w nim, dzięki czemu od razu
podpadł ochronie...
Film „Vinci” widziałem już piętnaście razy, ale jak się
przekonałem jest to jedyny polski film firmy SunExpress
(w drodze powrotnej też był), dzięki czemu obejrzałem
go i szesnasty i siedemnasty raz patrząc też jak język
angielski skutecznie może zniszczyć bogactwo polskich
treści...
Niestety, wśród pasażerów przeważały rodziny z
dziećmi, co powodowało, że ani na kim oka zawiesić, co
lubię, ani też z nikim specjalnie pogadać... jedynie
podsłuchiwałem jak to pani mówi o katastrofach
lotniczych czy terroryzmie – umilało mi skutecznie to
końcowy etap lotu...
Nie lubię lądowań, a że miałem widok na skrzydło, to
widziałem jak charakterystycznie wygięte na końcu
faluje przy przenoszeniu się na niższe wysokości – dla
kogoś wychowanego na kinie katastroficznym jest to
średnia przyjemność, ale (chyba na szczęście) ani nic nie
odpadło, ani nie było komunikatu „safe position, safe
position” – nuda... klapnęliśmy i już... jesteśmy na
tureckiej ziemi, a gorące powietrze na płycie lotniska
uderzyło gwałtownie w twarz... z autobusu lotniskowego
po wizy tureckie, sprawdzenie paszportów i czekanie na
bagaż...
Takie czekanie na bagaż też potrafi być stresujące –
czekasz i czekasz, walizka jedzie, bierzesz ją, a tu po
minucie okazuje się, że jest tu inna pani, która też kupiła
walizkę w Realu w promocji i to właśnie jej nazwisko
jest na zawieszce... więc czekasz, a im mniej ludzi przy
taśmie przypominasz sobie „Białego” Kieślowskiego i
wykonując
skomplikowany
zabieg
skojarzeniowy
wyobrażasz sobie jak w twe koszulki i spodenki ubiera
się pół tureckiej osady...
I już... do przedstawicieli Itaki, odhaczyć się na liście,
wsiąść do autobusu i można zacząć wyprawę na basen...
07 lipca 2007
Overbooking... czyli korzyść...
Mało wczasowiczów ma możliwość skorzystania z
dwóch hoteli podczas jednego wyjazdu, bo zwykle jest
tak, że wiozą ludzisków do jednego, w którym to są
ciurkiem przez dwa tygodnie... na moje szczęście
(właściwie to można to tak nazwać) hotel Alatimya
Village sprzedał więcej miejsc niż miał, przez to grupka
Polaków (a ja wśród nich) była zmuszona do spędzenia
dwóch nocy w innym...
Gdybym zapłacił za wyjazd złotych polskich 10 tysięcy
byłbym pewnie wściekły, że zamiast wylegiwać się na
jednej i tej samej plaży włóczą mnie po różnych
miejscach i zmuszają do pakowania i przenoszenia,
stresując mnie i działając na skołatane tu i ówdzie nerwy,
ale...
Ja chyba jestem jakiś nie taki – nie mogłem zrozumieć do
końca rezydentki posypującej głowę popiołem, wśród
biegających po scenie dzieciaków w sali konferencyjnej
hotelu Ma Biche...
A była ona naprawdę biedna, bo nie dość, że dzieciaki
zrobiły sobie gonitwę przez scenę i musiała je
przekrzykiwać to jeszcze jedna z rodzin nie trafiła tak
dobrze jak ja i dostał jej się nieco starszy bungalow... a
głowa rodziny była pyskata i raczej nieprzyjemna... Ale
za to jedna z wycieczek, płatnych była przez tę
przeprowadzkową niedogodność gratis, co przekładało
się na około 40 euro na osobę... moja skąpa dusza została
uradowana tą informację bardzo...
Sam Hotel Ma Biche należy do grupy Joy, obsługującej
głównie Francuzów, przez co przez dwa dni nie było z
kim pogadać, bo po francusku to ja tylko „Je taime” i „Je
ne parle francois pas” i to pewnie z błędami (inne
umiejętności związane z tym językiem raczej nie
wchodziły w grę)... moje naturalne predyspozycje do
tego języka na nic się nie zdawały... wymiękłem
całkowicie, kiedy ciągnięty przez dziecię francuskie na
zjeżdżalnię usiłowałem pojąć co ono do mnie mówi...
dopiero
potem z
jego
matką doszliśmy
łamaną
obustronnie angielszczyzną, że dziecię ciągnęło mnie po
to, by uruchomić wyłączoną po 16 wodę na zjeżdżalni...
w
końcu
i
ten
francuski
dzieciak
miał
trochę
przyjemności - wnosiłem wodę w wiaderku i po strudze
wody ono zjeżdżało całe uchachane – przy okazji
awansowałem na jego godzinnego tatę...
Hotel i restauracja były piękne, bungalowy zacienione
licznymi palnami, dojście wśród zieleni szerkimi
chodnikami, basen duży i kolorowe, morze słone i piękne
z widokiem na Taurus...
Jedzenie... ufff, to temat na zupełnie innny czas, a jeść
można było cały czas, głównie jedzenie raczej francuskie
z hektolitrami wina wlewanymi przy śniadaniu, obiedzie
i kolacji... kobiety – ech... następnym razem w
konkursach trzeba wygrać jakąś Ibizę, bo akurat w Turcji
to odpowiedniego segmentu na lekarstwo...
Powiem szczerze, że w pierwszym momencie człowiek
jest nieco zszokowany tym wszystkim, dopiero z każdą
kolejną godziną zaczyna się przyzwyczajać do tego
basenowego rytmu – do ludzi, mnogości języków, do
animacji, do gier, do polityki i kultury zajmowania
leżaków... no i do polowania na basenie, ale to już temat
na kolejną historię...
09 lipca 2007
Polowanie na basenie...
Kiedy byłem o wiele młodszy, tak ze trzydzieści
kilogramów, lubiłem bardzo polowania na basenie czy
plaży... chyba mi wiele z tych lat zostało, chociaż i
człowiek poważniejszy i obiekty nieco dojrzalsze...
Gdyby podejść do polowania bardzo teoretycznie to
można je rozpisać na następujące punkty
Punkt pierwszy. Określenie celu.
Kiedy idziemy na basen musimy sobie określić cele
polowania.
Czy szukamy dziewczyny na stałe (czyli na cały turnus) dziewczyny, z którą spędzać będziemy od tej chwili
każdą wolną basenową chwilę, tworzyć POZORY
zaczątków wspaniałego uczucia, prężyć wybrane grupy
mięśni (w efekcie prowadzimy flirt, który w niektórych
przypadkach prowadzi nas do jej pokoju)...
Czy szukamy dziewczyny na jednorazową zabawę w tej
chwili, którą powrzucać można do wody, ponosić na
ramionach, pograć w piłkę i tyle? Dziecinada, ale
przyjemna i luźna...
Czy szukamy obiektu platonicznych westchnień sycąc się
tylko pięknem kobiecego ciała? Wersja dla nieuleczalnie
chorych na romantyzm.
Punkt drugi. Określenie segmentu docelowego i szukanie
obiektu.
Basen czy plaża pełna jest różnych typów ludzi i
ludzkich zachowań. Można zwrócić zatem uwagę na
mężatkę opuszczoną na dłuższą chwilę przez męża,
matkę dziecku w wieku około siódemki, samotną z
dzieckiem, samotną bez dziecka, „Królową plaży” (o
nich też będzie) czy „dziewczynę przy rodzinie”...
O wyborze obiektu decyduje gust, jej zachowanie,
potencjalne wspólne tematy (w Turcji warto było zwrócić
uwagę też na wspólny język (bo trafienie na Turczynkę
właściwie
oznaczało
posługiwanie
się
językiem
migowym)... najczęściej wybiera się kobietę taką, przy
której nie ma wielu konkurentów (mąż się nie liczy), bo
to niepotrzebnie komplikuje sprawy...
Punkt trzeci. Zgranie cyklu basenowego
Cykl basenowy składa się z trzech rzeczy: kąpiel,
leżakowanie i jedzenie. Dla powodzenia polowania
ważne jest, by myśliwy wchodził do basenu w tym
samym czasie (mniej więcej) co upatrzona potencjalna
zdobycz. Ułatwia to zdecydowanie kontakt i czyni go
bardziej „naturalnym”.
Punkt czwarty. Kontakt.
Szukamy odpowiedniej chwili do kontaktu krążąc jak
krokodyl nieopodal wybranki. Tą chwilą może być niby
przypadkowe wejście w tor pływania czy podanie piłki. I
tu rzecz podstawowa – zaczyna się od uśmiechu,
lekkiego, bez wyszczerzu, nieco zalotnego, ale też
niezbyt nachalnego i dwuznacznego... W następnym
kroku pora na kontakt słowny...
Punkt piąty. Podtrzymanie kontaktu. Podtrzymanie
kontaktu może następować już poza basenem i tu znowu
istotne jest zgranie cyklu basenowego – spotkania mogą
zatem nastąpić przy bufecie czy przy leżaku... może to
być mniej lub bardziej stanowcze, ale to zależy od
podatności podmiotu na nacisk...
Punkt szósty. Kontrola wyników i modyfikacja strategii.
Nasze działanie powinny być każdorazowo sprawdzane
pod kątem narzuconych przez nas samych celów. W tym
punkcie ważne jest także elastyczne dostosowywanie się
do zmieniającej się sytuacji i zmiana naszego podejścia
na mniej lub bardziej bezpośrednie.
Oczywiście można zwyczajnie podejść na plaży do
ładnej dziewczyny i zagadać, ale jaka to przyjemność?
12 lipca 2007
Strach przed ołtarzem...
Odejdę
na chwilę od wakacyjnych wspomnień...
Dlaczego? Otóż rzadko się zdarza, by w ciągu kilku dni
usłyszeć historie, które łączy jedno – strach przed
ołtarzem...
Znali się od ośmiu lat, pierwszy chłopak, pierwsza
dziewczyna – ona poważna, ale jednocześnie pełna
życia... w lipcu miał być ich ślub – odwołała, w pewnym
momencie poznała kogo innego i mimo wszystko
(przeciwko rodzicom, dalszej rodzinie) zdecydowała się
na odwołanie uroczystości, zaproszenia jeszcze dzisiaj
leżą na stoliku w jej domu... teraz jest z tym innym i już
teraz wie, że niewiele z tego będzie - ale nie żałuje...
niedoszły małżonek ma już ponoć inną, szybko
otrzeźwiał...
Inna historia - mieszkali ze sobą od wielu lat, ona
powyżej trzydziestki, on nieco starszy, było bajecznie!
Śniadania do łóżka, kwiaty, romantyczne wieczory –
ideał wręcz... kiedy pisała o nim to wyłącznie w
superlatywach. Ślub był wyznaczony na wrzesień i
nagle... okazało się, że on nie chce ślubu... powód – nie
jest na to przygotowany, tak jakby małżeństwo w ich
życiu
miało
cokolwiek
zmienić...
dla
mnie
to
trzydziestoparoletni dzieciak... ona już się wyprowadziła
– będzie wychodzić na prostą jakiś czas, ale wyjdzie –
jedyne czego się boi to to, że nie zdąży urodzić dziecka...
Nie dalej jak kilka dni temu usłyszałem też, że moja
znajoma poważnie zastanawia się nad zamążpójściem, a
termin już jest – na sierpień... ja nie wiem, czy
powiedziała to żartobliwie, ale fakt faktem, że od kiedy
wszystko jest przyklepane i ustalone w ich związku wiele
rzeczy zaczęło się nagle psuć... zaczęli szukać dziury w
całym i zastanawiać się nad tym ostatecznym krokiem...
oboje mają ponad trzydzieści lat. Czy to strach? A jeśli
tak, to przed czym, skoro i tak żyją wspólnie, spędzają ze
sobą mnóstwo czasu?
Kiedy człowiek zalicza wpadkę i „trzeba” się żenić strach
jest rzeczą zupełnie naturalną... wchodzi się w zupełnie
inny świat, nieznane obowiązki... ten strach jest wręcz
paraliżujący, ale wie się, ze dziecko musi mieć (powinno
mieć) ojca, odczuwa się tę powinność...
Żadne z przedstawionych wyżej zarysów prawdziwych
historii nie ma w tle dziecka - żadna para nie "musi"...
związek sakramentalny miał (ma) utwierdzić miłość
dwojga ludzi i co? Okazuje się, że jeśli mamy „nóż na
gardle” to decyzja jest właściwie łatwa, jeśli nie to dzieje
się inaczej... ale co się dzieje z miłością?
Czy facet mówiący dziewczynie, ze nie ma ochoty na
ślub, że to ona go do niego zmusiła kocha ją (bo ja
zaczynam wątpić)? I to mimo tego wszystkiego co o nim
wspaniałego słyszałem. Co przez tych kilka dni stało się
z
tą
miłością?
Czemu
wyparowała
wprost
proporcjonalnie do zbliżającej się daty? Czy aż tak się
boi utraty ILUZORYCZNEJ WOLNOŚCI, że kładzie na
szalę połowę życia z tą, której zrywał nenufary? A może
to tylko strach i wszystko wróci do normy i szczęśliwego
końca? Tylko co potem, skoro w chwilach, które
powinny być szczęśliwym oczekiwaniem pokazal się od
jak najgorszej strony?
Czy dziewczyna, która odwołuje ślub w istocie nie
szukała uczucia gdzie indziej? A co by się stało, gdyby
nie znalazła? Należy podziwiać jej odwagę, ale czy sama
nie jest sobie winna doprowadzając w istocie do takiego
scenariusza? Doprowadzając do tego swą biernością w
poprzednim związku...
Dlaczego w przededniu ślubu pojawiają się problemy,
tak jakby NIE CHCIAŁO SIĘ życia pod wspólnym
nazwiskiem, w prawnie własnym domu, tworząc rodzinę
wraz z pozostałymi jej członkami, rodzicami, siostrami,
braćmi?
Nie rozumiem takiej niekonsekwencji działania, która
dopuszcza mieszkanie z dziewczyną, ale tylko bez
ślubu... nie wierzę w miłość, kiedy szuka się innego... nie
rozumiem po co szukać problemów tuż przed...
15 lipca 2007
Królowe plaży...
Kiedyś „Wały Jagiellońskie” śpiewały o Monice, teraz
widziałem takie Moniki, które same usilnie wręcz chciały
być
dziewczynami
ratowników
(czy
raczej
animatorów)... jakże to było ucieszne...
Pobyt w Ma Biche trwał dwa dni... ale muszę
powiedzieć, że żałowałem troszku, bo hotel piękny, w
zieleni, restauracja pod dachem, jedzenie świetne no i ta
królowa plaży...
Określenie to wymyśliłem wtedy właśnie – w Ma Biche i
przetrwało do końca, a określa tę, która cała swoją
atrakcyjnością i zachowaniem gromadzi wokół siebie co
najmniej kilku przedstawicieli - jeśli nie brzydszej, to
bardziej podatnej na wdzięki Królowej - płci...
W Ma Biche była nią jedna Francuzka (oczywiście), w
czarnym kostiumie, której uroda przyciągnęła od razu
męską część animatorów (czyli tych odpowiedzialnych w
hotelu za zabawę, gry i muzykę)... i brylowała i
wdzięczyła się i dawała zabawiać... zbytniej konkurencji
to ona nie miała, bo otoczenie wiekowo posunięte, albo z
dzieciakami, ale tak czy inaczej wrażenie zrobić
potrafiła...
Uwielbiam patrzeć na takie gierki z
prawdziwym,
choć
bardzo
boku...
krótkotrwałym
z
żalem
przenosiłem się z innymi do Alatimya Village w samym
Kemer... wiedziałem, że i tutaj znajdę co najmniej kilka
królowych plaży...
Alatimya Village jest hotelem, w którym przeważają
Turcy (najczęściej niemieccy), Niemcy i Rosjanie –
Polacy pojawili się w drugim tygodniu, za to było ich
słychać najbardziej. No tak, ale honoru Polski przy
basenie czy na plaży broniły panie z dziećmi u boku
(były małe wyjątki, ale o nich później), najczęściej
trzydziestolatki, którym w głowie niemal wyłącznie
zabawy z mężami – ale nie powiem, nie powiem, kilka
znajomości się zadzierzgnęło...
Wśród Rosjanek dominowały kobiety, które sam
określałem
mianem
„dziewczyna
gangstera”,
z
dzieckiem, ale samotna... to dziwne jak bardzo stereotypy
rządzą naszym myśleniem...
Turczynki na krok nie oddalały się od mężów i dzieci było kilka młodszych, ale w wieku mocno nastoletnim...
odpada...
I tak szukając wzrokiem kogoś, kto mógłby zastąpić
wspomnianą Francuzkę zwróciłem uwagę na dwie
Niemki...
wprawdzie
ten
kraj,
jak
pozostałe
reprezentowany był głównie przez wyjątkowo brzydkie
(niespodzianka!) rodzicielki, ale był wyjątek i to
jaskrawy...
Dobrały się jak Żwirek i Muchomorek - jedna była
wysoka, a druga niska - pierwsza ładniejsza z długimi,
rozjaśnionymi, kręconymi włosami, podobnie jak jej
towarzyszka... obie miały może z osiemnaście lat...
To było coś przekomicznego... przez pierwsze trzy dni
panienki paradowały wzdłuż i wszerz placu ukazując
niby przypadkiem swe wdzięki, zawsze razem, papużki
nierozłączki. Wciąż w nowych plażowych kreacjach,
wciąż z łakomym wzrokiem wypatrywały chłopców do
zabawy. Szukały zainteresowania, szukały, aż w trzecim
dniu znalazły... bo zainteresowała się nimi grupka
młodych Niemców i od tego czasu część czasu (bo też
nie cały) spędzali już razem śmiejąc się do siebie
perliście.
Przyjemnie było patrzeć na te podchody jednych do
drugich – oni święcie przekonani, że je właśnie
zdobywają, one szczęśliwe do granic możliwości, że ktoś
się nimi zajął... tym bardziej, że rodzice ich jakby nie
istnieli, więc dziewczęta robiły co chciały i pokazywały
co chciały...
Odchodził też problem odłączenia ich od „stada” i gorzej
zapewne było z odłączeniem ich od siebie (na dyskotece
– nie byłem, ale złośliwy jestem - też pewnie ze sobą
tańczyły)... bo z odłączaniem od „stada” jest zwykle
kłopoty, szczególnie jeśli chodzi o rodzinę, ale o tym już
w następnej historii...
16 lipca 2007
Jak sobie pościelisz, tak się nie wyśpisz...
Jessica była urocza... od pierwszego momentu kiedy ją
zobaczył chciał, by poświęciła mu nieco czasu... wysoka,
ładna pokojówka, którą pytał o godziny sprzątania
pokoju i działanie klimatyzacji...
Pierwszy dzień, drugi, trzeci – ciągle wpadała mu "w
ramiona" i uśmiechała się serdecznie...
Nie bardzo wiedział jak to zrobić, by poznać ją nieco
bliżej – krótkie rozmowy po angielsku nie wystarczały...
Zwykle „bliższy kontakt” załatwiał to w ten sposób, że
zapraszał na drinka i dziewczyna po dwóch, trzech
próbach lądowała tam, gdzie miała wylądować - ale
przecież ona tu pracowała... uparł się na nią, postawił
sobie cel, ale z każdym dniem cel ten zaczynał się
oddalać,
bo
nie
sposób
było
przeskoczyć
tej
niewidocznej bariery...
Kiedy człowiek jest uparty przychodzą mu do głowy
różne rzeczy, a kiedy czuje opór nie tyle samej partnerki,
a nieożywionej materii, to pomysły bywają coraz głupsze
i nierealne na pierwszy rzut oka...
Mijał dzień za dniem, bawił się jak chciał z innymi, ale ta
wysoka, ciemnowłosa i ciemnooka pokojóweczka nie
dawała mu spokoju... aż w końcu...
Nie przejmował się nigdy tym, co też ludzie o nim
pomyślą, podszedł do niej i po krótkiej wymianie
uprzejmości, wręczając jej banknot o nominale 10 euro,
powiedział po angielsku:
- Proszę, to dla Ciebie - dostaniesz sto, jeśli przyjdziesz
dzisiaj o dziewiątej wieczorem do mojego pokoju
Nawet nie bał się dostać w twarz od kobiety, która w ten
sposób odrzucała jego niedwuznaczną propozycję
- Ależ, proszę pana! – była oburzona, ale chyba bardziej
zaskoczona – ja nie jestem taka! Mnie nie wolno!
- Nie miej mi tego za złe, po prostu, będziesz chciała –
przyjdź, jeśli nie przyjdziesz - oboje o tym zapomnimy
- Ale... – nie dokończyła, jej twarz wyrażała zdumienie
- Do widzenia – zostawił ją w niemym oburzeniu i z
pewną miną poszedł w stronę windy
Stała długo wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszała,
a on? On już miał to za sobą, nie zależało mu na tym, czy
ona będzie go szanować, czy nie. Myślał tylko o tym czy
przyjdzie...
Znał kobiety i potrafił z grubsza ocenić kiedy wolno im
mówić takie rzeczy... niektóre nie lubią kiedy mężczyzna
krąży wokół nich i nie potrafi się zdecydować, inne wolą
podejście romantyczne nie oferując niczego konkretnego
w zamian... jej nie znał, ryzykował wiele – nawet to, że
przyjdzie ze swym facetem, który mu obije pysk, ale kto
nie ryzykuje ten... Przygotował się do tego wieczoru bez
przekonania... wziął butelkę dobrego wina, zadbał o
nastrój, nie zapominając o banknocie położonym w
widocznym miejscu na biurku... nie miał jednak wielkich
złudzeń... w razie czego pójdzie na dyskotekę...
Chwilę po dziewiątej rozległo się jednak cichutkie
pukanie... jest... była spięta, przestraszona, ale piękna w
tym wszystkim. Wyobrażał sobie ile ją kosztowało to,
żeby przyjść...
Jeden kieliszek, drugi, podziałało i nerwy nieco puściły, a
on powoli zbliżał się do niej, by w końcu zacząć gładzić
wierzchem dłoni jej twarz i z każdą chwilą być bliżej...
jeszcze moment i już zatopili się w pocałunku... czuł, że
poddaje mu się i skwapliwie to wykorzystywał, powoli,
ale stanowczo kolonizując kolejne obszary jej ciała...
zapominała się coraz bardziej, przejmowała kontrolę nad
sytuacją, a on pozwalał jej być coraz odważniejszą i
namiętną... ubóstwiał ten moment, kiedy kobieta
przestawała myśleć... teraz on oddawał się jej woli bez
pośpiechu, a ona szalała... coraz bardziej i bardziej...
Kiedy rano obudził się w swoim łóżku jej już nie było,
banknotu również, ale to przecież przewidział... krótki
rachunek zysków
i strat
(a właściwie kosztów)
spowodował na jego twarzy zagościł uśmiech...
19 lipca 2007
Sara i jej siostry...
Któż z nas nie lubi platonicznych zachwyceń?
Ja jestem uzależniony od piękna i kiedy nie ma go wokół
mnie po prostu źle się czuję... stąd te obserwacje i opisy,
które oznaczają jedynie tyle, że uwielbiam patrzeć... ba, i
nawet piękna kobieta u mego boku nie potrafi opanować
tego „zboczenia”...
Śmiesznie czasem układa się życie, niby z przypadków,
ale
skrzętnie
poukładanych
przez
zainteresowaną
stronę... widzimy osobę na lotnisku i nagle pojawia się
myśl „jakby pięknie było, bym mógł się z nią poznać".
Już w miejscu docelowym okazuje się, że ona nie jedzie
tym samym autobusem do hotelu, więc mówisz sobie
„trudno”, a po trzech dniach spotykasz ją przy basenie i
zaczynasz się nią platonicznie zachwycać – to tak jakbyś
istotnie chciał się cofnąć o tych dwadzieścia lat do
czasów, kiedy każda kobieta była dla ciebie odkryciem...
Kimś takim była Sara, dziewczyna z Warszawy, chyba
21 lat... czy muszę dodawać, że bardzo ładna, zgrabna,
opalona z zadartym noskiem, ładnymi rysami twarzy i
prostymi ciemnoblond włosami? I właściwie tyle –
chociaż nie...
Sara była na wakacjach z mamą, Kasią (bardzo fajna
kobitka – hmmm, przepraszam) i z siostrami... Pauliny
prawie wcale nie poznałem, bo była wyjątkowo skryta,
Marta różniła się diametralnie od sióstr i była z nich
najbardziej otwarta (co mi się zresztą bardzo podoba, bo
nie lubię sztucznych barier międzyludzkich, zabawy w
lepszych-gorszych, starszych-młodszych, bardziej i mniej
wykształconych)...
i
paradoksalnie,
jeśli
kogoś
zapamiętam po latach to nie Sarę, a właśnie Martę dzięki
tej szczerości (przy okazji - Marta zaczęła niedawno kurs
prawa jazdy, powodzenia!)...
A Sara? Faceta pociąga w kobiecie nie tylko jej wygląd,
ale chęć zburzenia pewnej widocznej bariery między
wami... i mnie to pociągało... i szczerze powiem, mimo,
że nie udało mi się to (wcale nie miałem takiego celu nie ten wiek, nie ten produkt, nie te kilogramy, no i zbyt
mało czasu), to w sumie było warto...
Wystarczy tylko wierzyć a wszystko się spełni... moje
ulubione zdanie – i tak tez było z Sarą... ledwie
pomyślałem, ze mogłaby z nami jechać na jakąś
wycieczkę, bym ją bliżej poznał to już wsiadała do
małego autokaru wiozącego chętnych na rafting (spływ
pontonami), a lepszej okazji do poznania się i z nią i z
Gosią (z Agnieszką i jej synem – Kubą też) nie było...
Na samym spływie, oczywiście w jednym pontonie,
pływanie, chlapanie wodą, śmiech... no i mam dzięki
temu jej zdjęcie w jakości najlepszej z możliwych...
A potem – to już tylko kwestia podtrzymywania
znajomości, a to kawa po turecku, a to wspólna gra w
piłkę, basen, a to gra w turecką odmianę remika (nie
wiem jak to się zwie)... piękne chwile z miłymi
widokami, a na koniec siedziałem obok Sary i Gosi w
samolocie...
I tak Sara została moją wakacyjną widokówką... jednym
z przyjemnych estetycznych początków niemal każdego
dnia...
Ja tylko mam nadzieję, że tu nie wejdzie i nie przeczyta,
ale nie sądzę, by interesowały ją blogi podstarzałych
podrywaczy...
21 lipca 2007
Raj czyli rzecz o pseudofeminizmie...
Życie jest tak proste, ale ludzie tak czasem zupełnie
niepotrzebnie je sobie komplikują...
Biologia ukształtowała płci w ten sposób, że kobieta
różni się od mężczyzny w podejściu do spraw seksu i
prokreacji... mężczyzna dba o to, by zapewnić ciągłość
swych genów, kobieta szuka genów teoretycznie
najlepszych dla potomka.
Kobieta przez całe życie może urodzić kilkanaście razy
(ufff...), a mężczyzna teoretycznie może zapłodnić wiele,
wiele kobiet (luzik). Kiedyś w czasie, gdy kobieta była w
ciąży to samiec walczył o inną, której robił to samo, a
teraz jego materiał genetyczny się marnuje. Oczywiście
na przestrzeni dziejów ten model uległ zmianie, ale tym
niemniej w każdym z nas jest przecież mała lub większa
cząstka jaskiniowca i ten układ jest w nas zakodowany...
Mężczyzna jako samiec jest prosty.
A
co
go
teraz
powstrzymuje
jaskiniowcem? Normy społeczne.
Własne zasady. Kobiety.
przed
byciem
Więzi rodzinne.
Wielokrotnie
spotykałem
się
z
kobietami
„wyzwolonymi”, które uważały, że najlepiej będzie
postępować tak jak faceci i polować na najlepszy
materiał
genetyczny.
W tym
całym
pomieszaniu
zapominały one o jednym – o facecie i jego podejściu. A
w sztuce cynizmu kobiety nigdy nie prześcigną facetów,
którzy w swym samczym przebraniu są w prostej linii
spadkobiercami jaskiniowych przodków.
Czy można sobie wyobrazić coś piękniejszego niż setki
kobiet, które Ciebie wybierają? Bo jesteś trochę
piękniejszy od Diabła. Bo mają taki kaprys. Bo pociąga
je w Tobie inteligencja, dojrzałość, zasobność portfela
czy długość...
Spośród miliona na pewno znajdzie się takich co
najmniej setka, jeśli nie więcej... wizja cudowna,
wspaniała, jak z kiepskiego filmu erotycznego...
W męskich fantazjach pełno jest obrazków z łatwymi,
piersiastymi kobietami – a czy w kobiecych znajdą się
obrazki z łatwymi facetami?
I niechby te kobiety wybierały na raz! A co mi tam!
Interes będzie się posuwał i o to chodzi – nie muszę dbać
o jedną czy drugą. Wszystko mam na wyciągnięcie ręki.
Wystarczy wyglądać, prezentować się, szkolić się w
sztuce „krzywej nawijki”.
Bawią mnie kobiety uważające, że zrobią mi krzywdę
tym, że mnie jakoś wykorzystają. Niech wykorzystują,
czekam na to z tęsknotą! Czekam na łatwe i wyuzdane,
które sądzą, że to one wybierają, a w rzeczywistości
tylko kupują mój ogólnodostępny produkt... nie kupi
jedna, kupi kto inny - jest mi to obojętne, bo nie napalam
się na konkretnego klienta (jak każdy w miarę realnie
myślący sprzedawca). Każdy klient sądzi, że jest dla
sprzedawcy niezwykle istotny – a jaka jest praktyka? Po
wyjściu klienta sprzedawca czeka na innego i jemu (o
dziwo!) też pokazuje, że jest niezwykle cenny.
Kobiety łatwe, lekkie i przyjemne są marzeniem takich
sprzedawców, bo kupują, nie wymagając niczego ponad
obsługę... ich nie trzeba dopieszczać, przekonywać,
przekupywać programami lojalnościowymi itp., wchodzą
i kupują...
Mężczyzna prawdziwie ceni kobietę tylko wtedy, gdy
musi o nią walczyć! Nie wtedy, gdy łapie się ona na
marketingowe sztuczki, ale gdy ten musi przestać być
sprzedawcą i pokazać swoje własne oblicze...
Trzymanie mężczyzny „na dystans” powoduje, że
kobieta staje się dla niego kimś znacznie cenniejszym, a
im dłużej walczy o nią, tym bardziej trudno mu się z nią
rozstać – i to dotyczy całokształtu związku, a nie tylko
jego początków... można być w facecie zakochanym,
można mu być oddanym, można robić do niego maślane
oczy, ale tylko wtedy, gdy on będzie czuł tak samo i robił
to samo (i to też dotyczy drugiej strony)...
Wyzwolenie seksualne jest zdecydowanie najgorszą
metodą na równość płci,
bo dopiero ono daje
mężczyznom przewagę nad kobietami – gdyby na tym
„rynku” był deficyt
kobiet skorych do łatwych,
niezobowiązujących i przyjemnych chwil, to i tak
samczo myślących facetów było mniej... zaszyliby się w
swych domach, przytulili do żon i cieszyli się, że je
mają...
24 lipca 2007
He-man i Witch w jednym stali domku…
Lat miałem wtedy z piętnaście, kiedy na naszych
ekranach telewizyjnych z dwoma programami gościł Heman… odważny ten wojownik sprzeciwiał się złu
zamieniając się z mydłkowatego, tchórzliwego księcia
Adama po słowach „ Na potęgę Posępnego Czerepu,
mocy przybywaj!” (ten „Posępny Czerep” chodzi za mną
do dzisiaj)… przemianie ulegał też jego leniwy tygrys
Płoszek, który stawał się Kotem Bojowym.
Bajeczka jak to bajeczka – typowa, najpierw zawiązanie
akcji, potem pojawiał się zły, atmosfera gęstniała, aż do
momentu przemiany i powłóczenia złymi spod znaku
złego Szkieletora (też zostało z dawnych lat) i żartu na
koniec…
I co z tego, że głupie to było i naiwne, skoro na 19 w
czwartek każdy dzieciak pędził do domu, by jeszcze raz
zobaczyć jak przy użyciu wybuchów i ognia laserów jak
He-man niszczy zło chcące zawładnąć Ziemią i
nieświadomymi niczego ludźmi…
Dzisiaj dziewczynki oglądają Witch, Winx, Czarodziejki
z Księżyca oraz wymieniają się obrazkami, kupują i
zaczytują się w gazetkach, których na rynku jest
mnóstwo.
A czym różnią się te seriale od siebie? Niczym… każdy
jest taki sam, rywalizacja dobra ze złem, z tym, że obraz
potężnego mężczyzny zastąpiły niepozorne dziewczątka
w wieku 13 (słownie TRZYNASTU) lat (Witch)…
O ile Załoga G. (miałem może lat dziesięć) była jeszcze
mieszana to z biegiem lat z biegiem dni faceci zostali
całkowicie wyparci z silnych piątek (Wojowniczych
Żółwi Ninja nie liczę)
Zawsze śmieszyły mnie schematy w filmach – tak jak w
showbiznesie w piątkach muszą się znaleźć blondynka,
brunetka, szatynka, ruda i ciemnoskóra (gdyby jeszcze
połączyć brunetkę z żółtą byłoby suuuper) – im więcej
bohaterek tym lepiej (w Winx jest ich sześć)…
Dodatkowo wśród pomocników powinien być jeden
gamoniowaty facet i starsza kobieta – Wyrocznia… i już
można stworzyć serial bazując na starych, tajemniczych
znakach, walce o Ziemię, jednego niepokonanego przez
85 odcinków wroga, który wysyła zastępy sługusów,
głupich jak hitlerowcy w polskich filmach…
Przez pewien czas myślałem, że takie zróżnicowanie to
po to, by bohaterki łatwo rozpoznawać. Dopiero potem
przyszło mi na myśl, że są one takie po to, by każda mała
kobietka mogła się z nimi identyfikować i grać na
podwórku a to Will, a to Teranee… He-man był jeden,
każdy chciał nim być, a nie wrednym Szkieletorem, tu do
wyboru mamy pięć postaci, z których każda jest innej
równa…
He-man mimo swej naiwności i prostoty został u nas
serialem kultowym, Witch, Winx raczej nim nie
zostaną…
Dlaczego? Może dlatego, że każdy drobiazg z He-manem
był ciężko zdobytym skarbem, a Witch-ki możemy kupić
w najbliższym kiosku…
W ogóle to zastanawia mnie pojęcie kultowości seriali,
filmów… widziałem „kontynuację” „Alternatywy 4” i
zgrzytałem zębami przez całe pięć minut, które temu
poświęciłem,
boję
się
pójść
na
„Rysia”,
„Czterdziestolatek – 20 lat później” potrzebuje chyba
czasu na przekonanie mnie do siebie…
A skąd te dziwaczne przemyślenia? „Witch” uwielbia
pewna mała Teranee, kończąca dzisiaj 7 lat…
26 lipca 2007
Nasza medialna hipokryzja...
W następstwie tragedii, która dotknęła kilkudziesięciu
Polaków we Francji i żałoby w sieci znów można było
napotkać krytykę mediów.
Nie włączałem telewizora na wiadomości przez kilka dni,
nie czytałem praktycznie żadnych opisów w gazetach,
sieci, nie oglądałem zdjęć, nie słuchałem wywiadów...
praktycznie odciąłem się od mediów, bo wiedziałem, że
każde medium będzie temat ten wałkowało, by pokazać
łzy, rozpacz, ból... ale to przecież normalne i tego się nie
zmieni...
Ja nie chciałem na to patrzeć, więc nie patrzyłem – nie
próbowałem też nikomu tłumaczyć powodów ostatniej
tragedii, mądrzyć się w dyskusjach, być ekspertem w
sprawie, w której zwyczajnemu człowiekowi należy
milczeć...
Media – nie od dzisiaj wiadomo, że media żywią się
cierpieniem – to truizm, każdy sezon ogórkowy to nuda,
ale także spadek oglądalności czy sprzedaży... i właśnie...
Wściekamy się, ze media włażą do łóżek, że w obliczu
tragedii pytają o rzeczy oczywiste, zaglądają ludziom w
oczy, kochają łzy... ale kto jest temu winien? My i tylko
my...
Kto włącza telewizor? Kto kupuje gazetę, by poznać
SZCZEGÓŁY tragedii? Kto daje głośniej wybraną stację
radiową, by wyraźniej słyszeć? Kto czyta wiadomości i
komentuje na forum? Kto czeka na nowe wieści? My...
Wyrażając dezaprobatę mediów chcemy, by życie
płynęło dalej bez zatrzymywania się i roztrząsania
skutków
tragicznego
wypadku
(bo
przecież
tyle
wypadków na drogach). W rzeczywistości to czekamy na
kolejne informacje (często ociekające krwią), plotki,
żądni słów i tematów do dyskusji w pracy...
Gdy tych nie ma mówimy, że stacja telewizyjna,
radiowa, gazeta czy portal są nudne, że nie są na bieżąco,
że inni są lepsi... przełączamy kanał, klikamy myszką w
poszukiwaniu wrażeń – byle tylko nie były one ciągnięte
dłużej niż jeden, dwa dni...
Kto dzisiaj pamięta o zaginionej jedenastolatce z Kielc?
O mordercy Beksińskiego? O dziecku zabitym przez
pijanych
opiekunów?
Gdyby
media
ciągnęły
w
nieskończoność te tematy nikt by ich nie oglądał, bo
przecież chcemy nowości... przełykamy tematy „niusów”
i zapominamy po dwóch dniach – to nie media
zapominają, nie rząd, władza, a MY...
To nie jest wina pani redaktor, że jej praca polega na
robieniu reportaży, które ktoś chce oglądać – i większość
zapewne ogląda, a mniejszość już tematem się znudziła i
chce iść dalej... ku nowej tragedii, by obejrzeć zdjęcia,
dodać swoje trzy grosze, popsioczyć na warszawskich
kierowców
czy
krzyknąć
wirtualnie
w
najmniej
oczekiwanym momencie „Wisła Pany!”...
I oczywiście, można dyskutować, czy wszystko co robią
media jest etyczne. Nie jest, ale im bardziej nieetyczne
tym przecież prawdziwsze, ciekawsze dla odbiorców... a
to odbiorcy dyktują redaktorom, co ci mają pisać i jak...
Nie trzeba pracować w mediach, by wiedzieć jakimi
regułami się one rządzą, ale to nie one winne są, że
ludzie kochają informacyjne łzy (jeśli dotyczą one
innych)...
Każda tragedia to wielki smutek i zaduma nad kruchością
życia, jeśli już chcemy współczuć to róbmy to bez
telewizora... proszę, wyłączmy się z medialnego szumu,
który sami tworzymy... nie oczekujmy, że media
przestaną, bo one nie są od tego – i żerują na takich,
którzy bez informacji nie potrafią istnieć...
Wielokrotnie widziałem w sieci komentarze „a kogo to
obchodzi?” – a sprawy dotyczyły wyborów w Kenii czy
też egzaminu Dody na prawo jazdy... ja chciałbym, by
wszystkie główne informacje dotyczyły takich spraw...
28 lipca 2007
Dziennik rogacza...
Poniedziałek
Wróciłem z pracy do domu jak zwykle o 15.15. Żona
podając mi obiad była dziwnie podniecona i nieobecna
duchem. Zamiast umówionych wczoraj pierogów zrobiła
naleśniki – ja do niej nie mam siły!
Potem wyszła gdzieś i bardzo dobrze – mogłem sobie w
spokoju obejrzeć Teleekspress i „Facetów do wzięcia” –
wróciła zarumieniona i nawet nie zwróciła uwagi jak
wykonałem kolejną misję w „Tank Asault”... te kobiety
Wtorek
Próbowałem się dodzwonić do domu, a le cały czas było
zajęte. Pewnie moje Złotko odłożyło źle słuchawkę. O
piątej miałem dziwny telefon – jakiś facet chciał
rozmawiać
z
jakąś
Mariolą,
po
czym
odłożył
słuchawkę... ludzie to nawet nie umieją porządnie
wystukać numeru telefonu...
Środa
Wieczorem żona moja zamknęła się w pokoju z
komputerem, a kiedy wchodziłem wyłączała szybko gg.
Kiedy
zapytałem
z
kim
rozmawia
zmieszana
odpowiedziała, ze z koleżanką – takie babskie sprawy.
Po namyśle uznałem, ze to nie moja sprawa i zaczekałem
aż
skończyła
oglądając
serię
programów
publicystycznych. Bardzo mi się podobały, chociaż
niewiele zrozumiałem.
Zapytała późnym wieczorem czy nie mam ochoty na
małe „conieco”, ale byłem zmęczony, jutro przecież
musze po szóstej wstać – poza tym robiliśmy to już w
zeszłym tygodniu...
Czwartek
Szef na piątek i sobotę wysyła mnie do Szczyrku w
grupie współpracowników, szkolenie.. Zadzwoniłem do
żony, żeby podzielić się informacją – bardzo się
ucieszyła i natychmiast przerwała rozmowę tłumacząc,
że kotlety jej się przypalają. Kiedy potem zadzwoniłem
telefon był zajęty. O dziwo, na obiad były jajka
sadzone...
Piątek
Wyjechałem do Szczyrku – żona pospiesznie mnie
pakowała
i
odprowadziła
do
samochodu...
nie
zauważyłem, żeby machała, bo szybko wróciła do domu.
Dojechałem spokojnie, załatwiłem sprawy zawodowe i
zadzwoniłem do domu. Odebrała dziwnie zasapana, a
kiedy zapytałem „co się stało, ze jesteś zdyszana?”
odpowiedziała „biegłam do telefonu, Skarbie”...
Moje Kochanie spieszyło się do mnie, jakie to słodkie!
Sobota
Samotna noc w hotelu dała mi w kość, nawet się nie
wyspałem, bo w pokoju obok mój kolega i koleżanka
bardzo krzyczeli... dziwne - on jest żonaty, ona mężatka
– nie mogą tego robić ze swoimi małżonkami, a muszą ze
sobą? Muszę ich zapytać...
Dwie godziny przed powrotem do domu wysłałem smsa
do żony, że będę wcześniej niż przewidywałem.
Otworzyłem drzwi, a tu na mojej kanapie leży moja
żonka z jakimś facetem! Wybiegłem z mieszkania, by się
uspokoić...
Moje Złotko, Moje Kochanie okazało się zdzirą! Tak – to
najlepsze słowo, zdzira, szmata i w ogóle... „no przecież
wysłałem smsa” - zapaliłem papierosa, powoli zacząłem
się uspokajać, „a może jednak nie jest taka najgorsza, a
może sms nie doszedł? Tak – ona nie jest taka zła - to na
pewno wina operatora”...
30 lipca 2007
No to pogadajmy...
Każdy komunikator działa na zasadzie konfesjonału – nie
widzimy osoby, nie znamy jej ani ona nas, więc łatwiej
jej się wyspowiadać, napisać co nas boli, z czym mamy
problem – według mnie rzadko chodzi tylko i wyłącznie
o pogadanie z byle kim (od tego są znajomi i koledzy).
Mnie osobiście drażni taki kontakt, jak każda forma
spowiedzi...
Jak pisałem kilka razy - nie lubię gg - nie lubię długo
rozmawiać, nie mam na to kompletnie czasu i ochoty...
tym niemniej kilka razy miałem okazję oczywiście
porozumiewać się w ten sposób z zupełnie nieznaną mi
osobą – nigdy nie wychodziło to ode mnie, ale...
Przy gg postępuje się identycznie jak w życiu – ktoś cię
zainteresuje, ktoś nie. Wystarczy, że pierwsze słowo
będzie typu „Hejka” z emotem i już ci się odechciewa, bo
oczami wyobraźni widzisz po drugiej stronie jakąś
małolatę, z którą wymiana poglądów skończy się na
ocenach z historii lub przygotowaniach do matury...
oczywiście to mylące, ale naturalne – nie chcemy tracić
cennego czasu na pierdoły, bo skoro kontakt złapaliśmy,
to przynajmniej chcemy coś z tego mieć...
Potem następuje faza poznawania się, aż do fazy
zwierzeń... czasami te zwierzenia służą temu, by na siłę
przełamać opory i bariery – jeśli powiedzieliśmy komuś,
że nam z żoną źle i że już dawno ze sobą nie śpimy, i że
kolanko od zlewu się rozleciało, i że samochód nie chciał
odpalić to znak, ze zaczęliśmy tę osobę traktować jak
przyjaciela... rodzi się uzależnienie – im informacje
wzajemne intymniejsze i należące do „drugiego świata”
tym bardziej podnieca nas myśl, że oto możemy je
komuś sprzedać, podzielić się nimi na bieżąco... Reakcją
na uzależnienie jest z kolei chęć spotkania...
Przez ten cały czas żyje się w swym wirtualnym świecie,
w którym jesteśmy biedni, nieszczęśliwi, zagubieni (bo
szczęście
rzadko
się
„sprzedaje”)
oszukując
się
wzajemnie lub pozorując szczerość... bo mimo, że ta
szczerość pojawia się w zdaniach to nie napiszemy
przecież nic, co mogłoby znacznie zmienić postrzeganie
tej drugiej strony... nie napiszemy, że cały dzień
przesiadujemy przed kompem lub telewizorem, że
wróciliśmy wczoraj o drugiej w nocy, że głupiego
kwiatka
nie
kupiliśmy
żonie
od
kilku
lat,
że
zapomnieliśmy o dzisiejszej trzynastej rocznicy ślubu, że
nie chce nam się z nią gadać i inne brednie. Brednie
wskazujące, że wcale nie jesteśmy tacy kryształowi i
wspaniali, że tylko nas brać...
W wirtualnej rzeczywistości naturalna jest manipulacja
informacjami i przedstawianie ich w sposób dla nas
korzystny, ale też kłamstwo ma krótkie nogi... dlatego
nie
warto
ukrywać
małżeństwa
(najpopularniejsze
kłamstwo w sieci i poza nią) - chyba, że po drugiej
stronie siedzi „panienka z popularnych kawałów” w
najściślejszym tego słowa znaczeniu...
Jeśli tak nie jest to kobieta zawsze nas zapyta „dlaczego
wczoraj tak nagle się wyłączyłeś?” – nie pomogą
sztuczki w rodzaju „miałem kłopoty z siecią”, bo w
końcu nie starczy nam wymówek... a i żona może się
wkurzyć, ze ciągle z kimś gadamy w sieci, a z nią jakoś
nie.
I tak mój kolega (byliśmy ostatnio na piwie na
Kwadratach) spotkał w sieci jakąś odpowiednią wiekowo
kobietę po przejściach (takie – jak mówi - są najlepsze) i
zaczął z nią mały seansik szczerości i zwierzeń. Ma
jednak żonę, która zagląda mu przez ramię, kiedy pisze.
Nie chce, by ta zbyt wiele się dowiedziała o tematach
rozmów, ale też nie ma zamiaru zamykać się w pokoju
lub nerwowo wyłączać gg, kiedy żona akurat przyjdzie.
Rozwiązał
ten
problem
tak,
że
ustalił
z
swą
„spowiedniczką”, że ilekroć wejdzie do pokoju jego żona
tyle razy on napisze do niej jedno pytanie – a ona już
będzie wiedzieć, że z intymnej trzeba będzie przejść na
rozmowę o niczym (Co tam w pracy? Jak dzieci? Na co
chorujesz?). W ten sposób żona jest święcie przekonana,
że mąż niegroźnie „romansuje” z jakąś nudziarą, a on ma
spokój i wolną drogę...
31 lipca 2007
Pytania do kochanki - list...
„Jestem zdradzaną żoną.
Wiadomo, w małżeństwie są dobre i złe chwile. W chwili
złej
na
drodze
mego
męża
stanęła
kobieta
z
doświadczeniem w rozbijaniu małżeństw. Nie miała
skrupułów, gdy robiła to pierwszy raz, gdy związała się z
żonatym mężczyzną mającym małe dzieci, a zrozpaczona
żona szalała z rozpaczy.
Mam do niej pytanie, co wtedy czuła?
Czy nie było jej żal, że młoda, niepracująca matka
dwójki małych dzieci staje nagle przed możliwością
utraty męża i ojca, jak będzie dalej żyć, a co z dziećmi i
opieką ojcowską?
Czy ona nie miała wyrzutów?
Czy liczyły się dla niej tylko własne emocje? Przecież
człowiek to istota myśląca. Ja też jestem kobietą.
Gdybym była na jej miejscu, to gdybym nawet czuła coś
do żonatego mężczyzny, to uciekłabym na drugi koniec
świata, żeby go nie widzieć i nie być narażoną na pokusę,
bo krzywda żony i dzieci byłaby dla mnie zbyt dużym
obciążeniem, nie pozwalającym cieszyć się z własnego
szczęścia. Nie udało się. Żonaty wrócił do żony,
zostawiając Kochance-potomka. I co robi Kochanka. Po
tak smutnym doświadczeniu z romansem z żonatym, gdy
jeszcze łoże po jednym nie ostygło? Zamiast uciekać od
żonatych, jak od ognia, wdaje się w romans z drugim
żonatym. Ale tym razem wybiera ostrożniej. Ten jest na
stanowisku, staż małżeński duży, dzieci odchowane.
Romans kwitnie, razem pracują, ma z tego oczywiste
korzyści (także i materialne).
Co wtedy myśli Kochanka? Co wtedy czuje?
Czy jest tak wyrafinowana i cwana, że robi to z
premedytacją.
Czy znowu zakochała się w niewłaściwym mężczyźnie
zapominając o całym świecie?
Czy myśli, że tym razem to uda się jej, bo żona stara, on
znudzony
małżeństwem
w
trudnym
wieku
czterdziestolatka.?
Kim jest ta kobieta, która potrafi tylko niszczyć? Ja też
jestem kobietą, ale myślałabym tak: zgoda, mają kryzys,
on może już jej nie kocha, już wcale ze sobą nie śpią, ale
nie chcę być przyczyną czyjegoś nieszczęścia, nie chcę,
by inna kobieta mnie przeklinała, więc usunę się, to oni
się pogodzą, nie będę wchodzić między nich.
A co myśli Kochanka? Co ona myśli? Co myśli, gdy
żonaty, nie rozwodzi się tak szybko, jak obiecał.
Co czuje, gdy wciąż wymyśla nowe powody, by nie
odejść od rodziny? Co czuje, gdy kolejne święta spędza z
rodziną, gdy soboty i niedziele też, a dla niej ma tylko
zaplanowane wyjazdy służbowe? Co czuje, gdy wie, że
jej ukochany zasypia przy boku swej niekochanej żony?
Czy ma pewność, że oni już ze sobą nie śpią? A może
jednak śpią i nie tylko...śpią.
Co czuje, gdy powiadamia żonę o romansie męża, a
tamta nie wyrzuca go z domu, tylko chce ratować
małżeństwo? Co czuje, gdy jest tą drugą, po żonie?
Czy tak kocha żonatego, że wierzy we wszystko, co jej
obiecuje, a nie dotrzymuje? Czy nie pomyśli o tym, żeby
dać sobie spokój i ułożyć sobie życie na nowo. Czy nie
szkoda jej zmarnowanych lat, gdy nie ma normalnej
rodziny i na wakacje jeździ sama z dzieckiem.
Czy nie powinna poradzić się psychologa, że wchodzi w
toksyczne związki, które niszczą i ją i innych. Czy może
robi specjalnie, bo jest okrutną kobietą nie liczącą się z
uczuciami innych? Czy nie boi się tego, że krzywda
wyrządzona innym może do niej wrócić podwojona?
Czy ktoś może odpowiedzieć mi na te pytania?
Może tylko Kochanka.”
***
Te pytania przysłała mi jedna z czytelniczek – publikuję
go
w
formie
nadawczyni...
niezmienionej,
zgodnie
z
prośbą
03 sierpnia 2007
Z kim jak z kim, ale ze szwagrem trzeba żyć dobrze...
„Największą korzyścią z mojego małżeństwa jest
posiadanie szwagra” mawia mój brat Mariusz... i nie
mówi tego bynajmniej cichutko, z dala od żony, ale przy
niej, czym wywołuje u niej niekłamany uśmiech i
ciągnące się śmieszne opowieści o jej własnym bracie... a
jest o kim opowiadać...
Nie ma to jak męskie towarzystwo – żona kładzie się
spać, wtedy szwagier cichutko zagaja „Masz coś?”, albo
„Może byśmy się czegoś napili?”, „Jakże bym nie
miał?”... no, i wyciąga się z barku a to Johny Walkera, a
to Staropolską...
Potem moment zastanowienia – jest coś do drina, czy
nie... jeśli pomyślało się wcześniej to jest schłodzone i
gotowe... ewentualnie można jeszcze wyskoczyć do
Kisiołka,
gorzej,
jeśli
już
za
późno
i
trzeba
kombinować... nerwowe poszukiwanie półek w kuchni
kończy się sukcesem! JEST – kilka soczków dla dziecka,
ale przecież odkupi się jutro, a teraz jest stan wyższej
konieczności... do jednej szklanki wchodzi akurat pół
soczku pomarańczowego czy jabłkowego, kilka kostek
lodu, „to co najważniejsze” i już...
Teraz trzeba zadbać o rozrywki... na tę okazję zawsze
przygotowane są filmy z tytułem „DO” czyli „do
obejrzenia”... nie jest to Almodovar czy Fellini, a raczej
bardziej
zagmatwane
psychologicznie
strzelanki
o
walecznych agentach, filmy o mutantach w kosmosie,
akcje oddziału „Foki” czy nieśmiertelny Jason z „Piątku
trzynastego”... ideał na wieczory ze szwagrem! Żona w
pokoju obok śpi sobie spokojnie, a tu bawić się można w
„body count” ...
Jeszcze lepiej jest kiedy film jest całkowicie nieznany –
wtedy zapewne w jakimś momencie (zgodnie z
narzuconym kiedyś schematem filmom klasy „C”, a
może raczej „D”) obok bohaterskiego mięśniaka pojawia
się główna bohaterka... i wtedy z ust szwagra pada
sakramentalne „będą się parzyć”, no i oczywiście słowa
te, mniej więcej w dwóch trzecich filmu, stają się
proroctwem...
A
tu
w
międzyczasie
kończy
się
pierwszy
wysokoprocentowy soczek i pora zrobić kolejnego – i
serce się kraje kiedy dziecku śpiącemu od ust trzeba
odjąć, ale tatuś musi i wujek też...
- Wiesz, ja nigdy tych kobiet nie zrozumiem – zaczyna
pierwszy – u mnie w pracy jest taka – o, podobna do tej,
szprycha nieziemska. Cały czas zgrywa nimfomankę,
prowokuje, kokietuje, aż kiedyś przychodzę do niej, a tu
jej „pchacz” stoi – a ona cichutka, spokojniutka,
zagubiona. A ten facet - normalnie dres kompletny –
wygolony z łańcuchem na szyi – koszmar. Powiedz mi
po co jej ta „rzekoma nimfomania” i co ona widzi w tym
tłuku
- Kobiety są dziwne – a ona jest tuż po dwudziestce, tak?
- Tak
- No widzisz, ona sądzi, że jest ucieleśnieniem marzeń
wszystkich facetów i to wykorzystuje póki może - w
gruncie rzeczy jednak to taka mała dziewczynka, która
bawi się w heroinę i to ją dowartościowuje... normalne...
w rzeczywistości zaś to wszystko tylko gra, bo uwikłana
jest w związek z „tłukiem” i boi się z niego zrezygnować.
Popatrz jak załatwił tego mutanta! Coś pięknego!
- Nooo... ale ładna sztuka
- Na świecie chodzi mnóstwo ładnych sztuk.
Kolejne minuty upływają na oglądaniu jak to główny
bohater dostaje postrzał w ramię, ale mimo to rozprawia
się bez większego problemu z kolejnymi mutantami. Nie
zapomina o kobiecie, której ma czas opowiedzieć o
dzieciństwie, co powoduje, że ona zauroczona nim w
czasie przerwy w siekaniu mutantów oddaje mu się
namiętnie... i nawet „kocham Cię” facet nie musi
mówić... takiemu to dobrze! Film i postać koleżanki
wywołuje jeszcze większe dyskusje i próby zgłębiania
natury, ale do czasu, bo nagle w drzwiach staje żona...
- Drzecie się na cały dom... dziecko obudzicie
- Tak, kochanie, przepraszamy, już idziemy spać...
07 sierpnia 2007
I płacze co noc...
Skończyło się coś, co miało być na całe życie... dla niej
na całe życie – nie dla mnie.
Kiedy szliśmy pół roku temu do kościoła, kiedy
zamawialiśmy salę sądziła, że chcę tego, ale ja wcale
tego nie chciałem...
Nie potrafię raczej żyć w stałym, sakramentalnie
ustanowionym związku... po co mi papierek, po co ta
szopka z suknią, ślubem, salą, zaproszeniami, po co to
wszystko? Chcę czuć się wolny u boku kochanej kobiety
bez żadnych papierków – przecież to chyba normalne, że
dzisiaj małżeństwo nie jest nikomu potrzebne kiedy liczy
się miłość między nami. Nie można kochać, jeśli coś jest
robione przeciwko tobie .
Chciałem jej to powiedzieć już dawno, ale nie potrafiłem,
bo widziałem, ze ona tego chce i do tego dąży. Aż
przyszedł w końcu ten dzień kiedy przestraszyłem się, że
już wszystko poszło za daleko i powiedziałem jej
wszystko, co mi przeszkadzało w tym układzie.
Po co mieliśmy się wiązać węzłem małżeńskim, skoro
było nam tak dobrze i bez niego? Nie rozumiem po co
kobiety tak do tego ciągną? Źle im? Przecież życie jest
nieprzewidywalne i trudno stwierdzić, czy miłość się nie
wypali, czy będzie nam z sobą dobrze. Wtedy najlepiej
się rozejść, a nie bawić się w sprawy rozwodowe,
podziały majątku. Czy ona tego nie wiedziała?
Skończone, wyprowadziła się i , co by nie mówić, brak
mi jej. Dzwonię często, by zapytać jak się czuje – i
płacze co noc... ale widocznie tak musi być, skoro nie
potrafiła
zrozumieć
mojego
punktu
widzenia
to
najwyraźniej nie było nam dane być ze sobą. Powoli
godzę się z tym, ale próbuję ciągle – może ją przekonam
do tego, że małżeństwo jest zabójcą miłości i nie oznacza
nic poza nudą, zastojem i szybko kończy się w nim
uczucie, a górę biorą rozmowy o przyszłych dzieciach –
a to to już zupełna śmierć młodości... więc dzwonię i
czekam na powrót tego, co nas połączyło i dzięki czemu
byliśmy razem... może zmięknie i wróci, pewnie tak i na
to liczę...
Nie rozumiem jej. Czy było jej źle? Starałem się,
przynosiłem kwiaty, urządzałem romantyczne kolacje
przy świecach, pamiętałem o rocznicach spotkania,
pierwszego pocałunku, byłem niezłym kochankiem (to
widać) – dbałem o to, by było jej świetnie, a ona tak
głupio uparła się na ten ślub i całą tę komedię z nią
związaną...
I pojmij tu kobiety – chcesz, by wasza miłość trwała
nieprzerwanie, nie dała się upokarzać przez nieprzydatne
do niczego uroczystości i związki, a tu źle, a tu
niedobrze – ciągnie do ślubu nie zdając sobie sprawy z
ułomności i głupoty takiego związku...
Nie jestem w stanie pojąć tego ciągu do białej sukni i do
tego skompromitowanego sposobu na życie... tyle zdrad,
tyle cierpienia przez małżeństwo na tym świecie – gdyby
jedna z drugą strona żyły w wolnym związku to w
każdym momencie można go by było przerwać i iść w
swoją stronę... spokojnie i bez nerwów.
Nie jestem w stanie zrozumieć dlaczego chcąc być z
ukochaną kobietą, której poświęciłem najpiękniejsze lata
swego życia musze się z nią ożenić, a nie mogę być z nią
zwyczajnie razem...
Czy mam się żenić dla jej rodziny czy dla nas? Jeśli dla
nas to uważam, że do szczęścia nam to niepotrzebne, bo
szczęśliwi byliśmy i bez tego...
***
W każdym z nas jest Piotruś Pan, tylko niektórzy na
szczęście z niego wyrastają... ja raczej wyrosłem bohater notki niekoniecznie...
10 sierpnia 2007
Jak ja nie lubię ślubów...
Nie znoszę chodzić na śluby!
Nie przeszkadza mi suknia panny młodej kupiona
specjalnie na tę okazję za dwa i pół tysiąca złotych,
dumna i szczęśliwa rodzina, której często nie znam (bo i
jak?), fotograf i „wideofilmujący” pakujący się wszędzie,
a
skutecznie,
brokatem,
blichtr
sztuczność
kreacji pań przyprószonych
kwiatów
w
kościele
czy
zdenerwowanie młodej pary.
To mi nie przeszkadza – to jest w miarę normalne...
I chociaż organicznie wręcz nie cierpię sztuczności i
schematyczności scen ślubnych to uważam, że „walczyć
z tym nie mam sensu” – skoro są ludziska, którzy to lubią
to ich sprawa, a ja tu najważniejszy nie jestem...
Co więc przeszkadza mi w pozytywnym odbiorze
ślubów? Ostateczność...
Jakkolwiek by rozumieć słowa małżeńskiej przysięgi i
jakiego by nie mieć do niej stosunku to jest to przysięga.
My jesteśmy jej świadkami, więc od nas również
wymaga się, byśmy nie pozostawali wobec niej obojętni.
A zatem będąc w kościele stajemy się kuzynem, rodziną
pana młodego i panny młodej i przyjmujemy na siebie
niejako ich obowiązki w trwaniu w przysiędze.
Bardzo to pokrętne, ale logiczne...
Czego oczy nie widzą tego sercu nie żal... jeśli słyszymy,
jak panna młoda wymawia słowa przysięgi to jasnym
staje się, że nawet gdyby zaciągała nas siłą do łóżka nie
możemy jej ulec... bo wtedy nie tylko ona, ale my też
złamiemy małżeńską obietnicę...
Wydaje mi się, że człowiek z natury jest istotą obłudną –
kobieta, która jest mężatką, ale na jej ślubie nie byliśmy
jest dla nas wyłącznie łakomy kąskiem, nie znamy jej
męża (lub nic nas z nim specjalnego nie łączy – nawet
okazjonalne życzenia), nie widzieliśmy jej rodziny...
romansując z nią nie zastanawiamy się nad tym, że
przysięgała tak samo jak ta, wobec której z powodów
powyżej wyłuszczonych nigdy poważnie startować nie
będziemy...
Dopasowuje się więc często zasady do życia, a nie życie
do zasad...
Ja wiem – takie ślubne dylematy są samolubne z
podejściem typu „mogę mieć wszystkie”, a to przecież
absurd, ale mają w sobie coś... bardzo często lubimy się
łudzić, że możemy mieć każdą i to nie jest nic
nadzwyczajnego... a ślub tę „nadzieję” sprowadza do
nieziszczalnej fantazji, choćby taką była i bez niego...
Dla cynika nie mają znaczenia żadne słowa i żadne
uroczystości - ten działa bezuczuciowo, planowo i w
miarę skutecznie... z tym, że ja nie chcę być cynikiem...
I mimo, że ślubów nie znoszę to, walcząc z tymi moimi
fobiami, z przyjemnością wybiorę się jutro na ślub mojej
koleżanki z pracy, której życzę w tym miejscu ogromu
szczęścia i miłości, gromadki dzieci (to znaczy takiej w
miarę potrzeb) i uśmiechu... niechaj będą ze sobą do
końca i trwają w uczuciu, które ich połączyło!
12 sierpnia 2007
„Jesteś niedojrzały” czyli suplemencik...
Niezwykle rzadko zdarza mi się odnosić do tego, co
miało miejsce kilka dni wcześniej w tym miejscu... tym
razem jednak nie mogę się powstrzymać, bo skala
niezrozumienia tekstu przerosła moje oczekiwania...
Onet mnie lubi, dlatego notki moje już kilkadziesiąt razy
były promowane, a to na głównej stronie, a to przy
wylogowaniu poczty... jest to zarówno przyjemne i
łaskoczące moją próżność, ale przede wszystkim
uciążliwe, szczególnie jeśli piszę o sobie jako cyniku,
egoiście itp...
Taki sposób pisania nie jest do końca prowokacją, a
raczej metodą zrozumienia postaw osób, które są
bohaterami
poszczególnych
notek
(pozwalają
też
zrozumieć to postępowanie przez osoby najbardziej
zainteresowane)... bo historie, które opowiadam są
prawdziwe i ludzie też...
Dziewczyny z blog.onet śledzące to, co w blogach się
pojawia i odpowiedzialne za wstawianie ich na strony
onetu mają za zadanie zainteresować treścią i tematyką,
więc
wyjmują
z
kontekstu
zdanie
najbardziej
przyciągające potencjalnych czytelników i umieszczają je
jako tytuł... im większy odzew tym lepiej... a Ty się,
Autorze, martw...
I tak pierwszy mój tekst zatytułowano „Mam kochankę i
boję się jej stracić” – wtedy jeszcze chciałem odpisywać,
tłumaczyć, ale ledwo odpisałem na jeden pojawiały się
kolejne – dałem sobie spokój...
Potem jeszcze kilka razy musiałem sobie radzić w ten
czy inny sposób, bo osoby pojawiające się „z reklamy”
czasem były jakby z kosmosu – zarzucano mi to, że
jestem licealistą, widziano we mnie dawną miłość,
sugerowano, że zupełnie inaczej się nazywam, zarzucano
mi nawet włamanie do komputera... śmieszyło mnie to
niezmiernie!
Z czasem nauczyłem się podchodzić z większym
dystansem do onetowych promocji – ba, ja je bardzo
lubię!
W końcu, aby unikać sytuacji stresujących dla siebie (bo
nie jest
zbyt
przyjemne czytać o sobie rzeczy
niekoniecznie miłe) pod notką zawsze umieszczałem
kilka własnych słów wskazujących, że to nie moje osoba
jest podmiotem nielirycznym... stali bywalcy „Dwóch
światów” szybko orientowali się w tym i dyskurs toczył
się bez osobistych wtrętów, niejako „nad problemem”, a
nie nade mną... zresztą, w razie czego, wyraźnie pisałem
w komentarzach „ta notka nie jest o mnie” i wszystko
było jasne...
To jednak co miało miejsce przedwczoraj i wczoraj
przeszło moje najśmielsze oczekiwania – trzy razy
poprawiałem dopisek, by wyraźnie wskazać, że to nie
jest moja postawa życiowa, że to nie moje słowa i nie
mój problem... nie pomogło...
Nowy komentarz i czytałem te same słowa „Jesteś
niedojrzały, jesteś egoistą, jesteś nieuczciwy” albo
„popieram – ja też nie chcę ślubu” i tak ledwo
wygrzebałem
się
spośród
takich
komentarzy
już
pojawiały się kolejne o identycznej treści... w przypływie
szaleństwa próbowałem jeszcze zwracać uwagę na te
kilka zdań – potęga onetu i tytułu linka była większa...
Gdybym był osobą zaczynającą swój głos na forum
słowami
„Mam
IQ166
i
głosowałem
na
PiS”,
„czułym_wojtkiem” albo „jasiem śmietaną” to byłbym
przeszczęśliwy, że prowokacja mi się udała... na
szczęście nie jestem...
Z jednej strony to porażające, ze tak wiele osób nie czyta
uważnie i wypowiada się krytycznie (banki są z tego
powodu na pewno bardzo zadowolone), z drugiej
optymistyczne, że widzą w bohaterze z 7 sierpnia egoistę
i drania (w rzeczywistości jest dużo większym, ale to
innym razem)...
I tylko szkoda, że ten krytyczny, ostry głos jest tak
anonimowy – tak, jak gdyby w życiu nikt nie znał
nikogo, kto ciągnie swój nieformalny związek w
nieskończoność używając jakże banalnych dziś słów o
„papierku, który do niczego nie jest potrzebny”...
14 sierpnia 2007
Wstrząśnięty, nie zmieszany...
Wakacje... urlopu ponad miesiąc, plany przede mną
wielkopolsko - sztumskie więc dalekosiężne i czymś
trzeba
tę
egzystencjalną
pustkę
pozapracową
uzupełniać...
Jak mówią moi koledzy - gdzie by tu pójść w sobotni
wieczór, kiedy kiesa pełna i siła w lędźwiach jest? Może
na Biznes Centrum? Wszak tam dziewcząt bez liku nie
nosi
staników...
zadzierzgnięcie
tańczyć
tematu,
nie
„czeba”,
pomachanie
wystarczy
kluczykami
odpowiedniej marki...
Ja tego to dokładnie nie wiem, ale tak mówili moi
koledzy, którzy podobno urywają się od swoich żon i od
razu pędzą na piwo, by zarwać „towara”... i mówili też,
że nawet oni, w wieku popoborowym i brzuszkiem trzy
razy większym od mojego mają branie niesamowite, bo
piękne, młode kobietki najbardziej lubią ustawionych z
kasą i dobrym samochodem.
Wprawdzie nie mówili jaki to samochód, ale patrząc na
ich golfy dwójki w porywach do seata ibizy rocznik 99
to „lachonom” nie zaimponuje tylko fiat 126 (i to pe)
oraz łapacz kur po wioskach marki kobietopodobnej (ale
nie do użytku, chyba, że ktoś lubi niekonwencjonalnie)...
z
rodzinnym
byłbym
peugeotem
więc
królem
polowania... nic tylko jechać...
Tak, moi kumple to mają dobrze – oni to mają się komu
urywać, a ja? Komu się mam urwać, skoro żonka moja
kochana sama mnie wypycha z domu mówiąc czule –
„jeśli masz po raz zmuszać mnie do oglądania z
tobą Legii Warszawa to lepiej, k..., idź na...” – tu nie
kończy,
bo
to
kobieta
kulturalna
jest...
żadnej
przyjemności nie widzę więc w wychodzeniu z domu i
podrywaniu co się umie ruszać i na drzewo nie ucieka
(przede mną)...
Co jeszcze mówią moi kumple? Mówią, że najlepiej
napić się przy barze drina (to chyba coś do picia) i
koniecznie powiedzieć „wstrząśnięty nie zmieszany” tak
jak Bond (James Bond). Na ten tekst każda leci, bo to
oznacza, że po pierwsze klasykę oglądasz - po drugie, że
policji się nie boisz i pijesz mimo bycia kierującym... to
czyni z ciebie w ich niebieskich oczach twardziela...
Jeszcze większym twardzielem musisz się okazać, kiedy
taka odłączy się od stada (bo takie stadami się poruszają)
i przysiądzie do ciebie... żadnych krzywych nawijek,
bleblania o żonie i dzieciach – najlepiej wychodzi tekst
nawijki o stresującym dniu w korporacji, w której jesteś
Product Menagerem i zajmujesz się szeroko rozumianym
merchandisingiem
w
wielkopowierzchniowych
placówkach handlowych... i zarządasz kilkoma tysięcami
sztuk asortymentu (nie dodaje się raczej, że te są do
wyłożenia)...
To
zawsze
robi
wrażenie,
tym
bardziej,
że
zainteresowane skończyły z językami (zagranicznymi,
ale niekoniecznie z obcymi) w momencie rozpoczęcia
wakacji i od tej pory po angielsku znają tylko
wieloznaczne
„hello”
i
„ok.”,
a
po
niemiecku
„donnerwetter” ( a i to z błędami)... możesz zatem
spokojnie udawać Greka mieszając dowolnie niemiecki z
angielskim, a hiszpański z łaciną i suahili...
Ja tam zazdroszczę kolegom, kiedy opowiadają o tych
„piana
party”,
seksie
w
samochodach
z
dziewiętnastkami czy swym powodzeniu wśród płci
młodszej. Kiedy ja chodzę do „Bianco”, „Fotomontażu”
czy „Ti Amo” czy nawet "Depo" żadna ze spotykanych
tam dziewczyn nie chce w szale zabawy ściągać stanika –
tylko tańczą - chyba muszę knajpę zmienić...
No tak, znowu „przegapiłem” moment wyjścia – teraz to
mi się nie chce – nic, obejrzę wiadomości i film, a potem
zadzwonię do Adama, niech mi trochę poopowiada jak
to jest w „wielkim świecie” albo poczytam blogi – ci
autorzy to dopiero mają życie!
17 sierpnia 2007
Spotkanie na szczycie...
Takie wakacje to jest czas co najmniej dziwny - kiedy
człowieczyna pracuje to ma czas na wszystko, kiedy ma
przymusowy miesięczny urlop to jego życie zaczyna
przyspieszać osiągając szybkość pociągu Częstochowa –
Włoszczowa Północ... ja pędzę jak oszalały, a zatrzymam
się pewnie dopiero w połowie września...
Jeszcze przedwczoraj bawiłem się na weselu w hotelu
Diament w Katowicach – jak zwykle w takich
przypadkach wybawiłem się dostatecznie (szkoda tylko,
że do „Białego misia” nie doczekałem)...
Efektem tej uroczystości była wizyta rodziny z
Gdańska... wczoraj i dzisiaj... i mając oglądać mecz w
„Oslo” musiałem właśnie jej poświęcić więcej czasu i
uwagi...
Tymczasem w „Oslo” zebrało się kilka czekających na
mnie osób... a ja mogłem być tylko 10 minut, bo
nieubłagany czas gonił – i choć zostałbym chętnie
godzinę, dwie, trzy to byłem zmuszony pozostawić
towarzystwo w ich towarzystwie i oddalić się szybko w
stronę zawiadukcia...
Spotkania z ludźmi znanymi dotychczas wyłącznie przez
te białe (lub czarne literki) zawsze mają w sobie element
niepewności – wyobrażasz sobie określone osoby, a
potem porównujesz te wyobrażenia z rzeczywistością...
Taka randka w ciemno paradoksalnie nie ma w sobie
takiego ogromnego elementu zaskoczenia, bo znam te
osoby z sieci i rzadko jestem kimś rozczarowany
(częściej oczarowany, bo do słów dołącza się wizję)...
Kurde, trochę żałuję tego wczorajszego wieczoru miałem sobie siedzieć i popijać piwo rozprawiając o
meandrach
życiowych
i
podziwiając
urodę
poszczególnych osób (wzrokowcem jestem), a spędziłem
go
na
oglądaniu
zdjęć
z
Turcji
i
rodzinnych
opowieściach (lubię je, ale bez przesady)...
I cały czas miałem wrażenie, że jestem obgadywany!
Może bez przesady, ale jednak... przez cały dzisiejszy
ranek żałowałem też, że nie pracowałem nigdy dla WSI,
nie zostawiłem na miejscu żadnej „pluskwy”, dyktafonu
czy nie prowadziłem monitoringu... kobiece pogaduchy
są o niebo ciekawsze od męskich.
Faceci skupiają się na gadaniu o samochodach (których
nie lubię), dziewczynach (najczęściej tych niedostępnych
na zasadzie „taką to bym”) i pracy (ileż można mówić o
pracy?). A ja jestem gadułą, plotkarzem – lubię słuchać
jak „jedna koleżanka miała faceta, a ten ją rzucił po
trzech latach dla o dziesięć lat młodszej blond laski”. I
wprawdzie o kosmetykach bym rozmowy nie zdzierżył, o
nowych trendach w modzie, ubraniu czy gotowaniu
również ale łatwiej mi rozmawiać z kobietami – z
facetami wolę niekrępującą ciszę, bo porównywanie
osiągów
określonych
modeli
samochodów
jest
przeraźliwie nudne, a dla mnie niezrozumiałe...
Spartoliłem ten wczorajszy wieczór nie do końca ze swej
winy (i to jest najśmieszniejsze), a kolejna szansa może
się już nie zdarzyć – może we wrześniu w Katowicach,
Opolu, może w Częstochowie będzie lepiej, ale też
zorganizuję to nieco lepiej... przynajmniej pewne będzie,
że będę miał czas i nic mi nie przeszkodzi w spędzeniu
tych dłuższych chwil niemilczenia...
17 sierpnia 2007
Jej włosy pachniały jaśminem...
Spotkanie dobiegało powoli końca, robiło się późno, ale
ja wciąż nie miałem dość jej widoku i tego zapachu,
który wypełniał jej aurę... jaśmin wirował w głowie i
pobudzał zmysły...
Powoli podniosła się i uśmiechnęła lekko... spacer do jej
mieszkania wypełniły miłe szepty, tak jakby ktoś nas
chciał podsłuchiwać...
Zatrzymała się przed swym blokiem.
-
Wejdziesz?
-
Jeśli Ci to nie przeszkadza to oczywiście – na
chwilę. Może dłuższą.
W chwilę później byliśmy już w jej przedpokoju,
pochyliłem się do niej i z tyłu lekko pocałowałem jej
włosy, a zapach jej całkowicie mną zawładnął... nie
oddała pocałunku, ale widziałem, że sprawił jej
przyjemność
-
Herbaty?
-
Tak, proszę...
-
Zrobię ci taką specjalną, chcę, byś zapamiętał jej
smak i aromat.
-
Zapamiętam nawet gdyby była najzwyczajniejszą
ze zwyczajnych...
Schowała się w kuchni, a ja patrzyłem na jej pokój,
potem wybrałem płytę i włączyłem. Kiedy weszła z
głośników już płynęła muzyka, spokojna i cicha...
-
Lubię to, bardzo... proszę – podała filiżankę z
herbatą i przygasiła światło...
Przysiadła tak blisko mnie, że krew zaczęła krążyć
szybciej. By nie oszaleć wziąłem do ust gorącą herbatę i
poczułem jej smak - jaśminowy...
Już nie było odwrotu, pochyliłem się do niej i czując
zapach jej włosów utonąłem w nim... jej usta były
miękkie, skóra delikatna i gorąca... oddawała pocałunki,
jeden za drugim, czułem tę energię, która w niej
wzbierała i pozwalała na to, bym zapuszczał się w nią
coraz głębiej i silniej...
Przyciskała mnie do siebie mocno i zdecydowanie, a ja
obsypywałem ją pocałunkami, najpierw gwałtownie, by
po odsłonięciu nowych miejsc zmniejszyć tempo i
delektować się niesamowicie pięknymi odkryciami... z
każdym muśnięciem jej skóry czułem jak drży...
Po chwili byłem bez koszuli, w kolejnej całkowicie
bezbronny poddawałem się wszystkiemu na co mnie
skazywała jej namiętność...
Usiadła tyłem do mnie, a jej ciepło zmieszało z
moim...ścisnęła
nogi,
a
me
ręce
skierowała
ku
najgładszym miejscom na świecie...
Telefon...
-
Nie odbieraj... – poprosiłem cicho przyciskając ją
do siebie
-
Muszę – odpowiedziała uspakajając oddech i
sięgnęła po srebrzystą komórkę, a palec wskazujący
położyła mi na ustach... lekko też obróciła się do mnie
bokiem, tak, że mogłem widzieć jej twarz... ale wciąż w
niej byłem...
-
Witam kochanie. Co robię? Nic takiego – słucham
muzyki i czytam... tak... – powiedziała spokojnie
W tym momencie jednak poruszyła biodrami i sięgnęła
po moją dłoń kładąc ją na swej piersi...
-
Tak... – rozmawiała z nim ciągle, ale zamknęła
oczy, jeszcze raz zakołysała się zapraszając mnie do
większej aktywności – dzisiaj jest już za późno,
spotkamy się jutro, może...
-
Nie wiem – odpowiedziała rozmówcy i pocałowała
mnie nie odrywając słuchawki od ucha...
Byłem
cicho,
bardzo
cicho...
byliśmy
połączeni,
dotykałem jej całej, a ona tylko uśmiechała się do mnie
jakby nie słuchając telefonicznego rozmówcy...
-
Pa...
Kiedy odłożyła słuchawkę spletliśmy się w miłosnym
uścisku, który trwał i trwał i trwał...
19 sierpnia 2007
„Nie mogę zabronić” czyli bo męska rzecz być daleko,
a kobieca wiernie czekać...
„Jest początek sierpnia. Kraków. Od czterech miesięcy
jestem narzeczoną.
Właśnie mija
miesiąc,
odkąd
widzieliśmy się po raz ostatni. Mój Karol zdobywa w
Pakistanie górę, jeszcze dziewiczą. Tęsknię za nim
bardzo, ale najtrudniej jest z ludźmi mnie otaczającymi.
Ciągle słyszę: „Zabroń mu, to niebezpieczne”. Martwię
się o Karola, ale nie uważam, żeby okradanie kogoś z
pasji tylko dlatego, żeby siedział bezpiecznie obok mnie,
było sposobem na udany związek. Decydujemy się na
bycie ze sobą z zaletami i wadami, ale także z pasjami i
szaleństwami. Realizowanie pasji jest rodzajem rozwoju
wewnętrznego, więc nie ograniczajmy się nawzajem,
tylko próbujmy „zaadoptować" zamiłowanie naszego
partnera, bo być może będzie to też krok w naszym
rozwoju osobistym.
Moira”
List
ten zamieszczony był w ostatnim numerze
„Wysokich Obcasów” – czytuję czasami, jako dodatek
do GW.
Przeczytałem raz, drugi. Pierwszy odruch to cyniczne
stwierdzenie „fajnie ma ten facet”, drugie – bardziej
głębsze – to pytanie „dlaczego dziewczyna napisała ten
list i o czym on właściwie jest?”.
Jest dla mnie rzeczą oczywistą, że więzienie pasji przez
drugiego człowieka nie prowadzi do niczego dobrego –
powoduje chęć wyrwania się lub/i pretensje o „stracone
życie”... jeśli zabronimy po latach mieć w domu
będziemy osobę zgorzkniałą, która codzienność nazywać
będzie piekłem, a myślami wracać będzie ciągle tam,
gdzie nas nie było, mówić o wolności i swobodzie
wyboru...
Jest jednak jeszcze kwestia granic...
Znam wiele par małżeńskich i niemałżeńskich, w których
kobieta i mężczyzna mają inne pasje – żadna z osób nie
więzi drugiej i nie wypomina czasu spędzonego na grze
w piłkę, tenisa, czytaniu książek, nartach czy pływaniu –
jest normalnym, że w związku są ludzie różni i mają swe
indywidualne światy... ale to, co je różni od związku
Autorki listu to to, że pasje te nie oznaczają
permanentnej samotności i strachu drugiej osoby...
Moira decydująca się na związek z Karolem była
przygotowana na taką samotność i strach, ale (w moim
odczuciu) nie do końca ją akceptuje szukając w sobie
idei, która miałaby usprawiedliwiać własny wybór
życiowy – tą ideą jest przekonanie, że poprzez
umożliwianie
kochanemu
realizacji
pasji
i
brak
sprzeciwu do jego szaleństw sama się realizuje.
Proszę mi wybaczyć – ale dla mnie siedzenie w domu,
strach i pisanie o tym do gazet to żadna samorealizacja...
kojarzy mi się to raczej z cierpiętnictwem...
Nie mówię, że drugą osobę należy przywiązać do
kaloryfera. Sądzę jednak, że osoby, które mają żyć
wspólnie nie mogą w imię własnej pasji (on) lub
cierpiętnictwa (ona) skazywać siebie lub innych na
czekanie, samotność i strach.
Mamy w rodzinie żonę żołnierza, który był na misjach w
Bośni i Iraku (musiał jechać) – wiem z relacji jak może
takie czekanie, samotność, niepewność i strach wyglądać.
Jeśli jestem z drugą osobą to czuję się za nią
odpowiedzialny. Jeśli moją pasją są góry to robię
wszystko, by nimi zarazić moją ukochaną. Nie skazuję
jej na przeszło miesiąc niepewności w imię moich (i
tylko moich) marzeń.
Związek to nie tylko pozwalanie sobie wzajemnie na
realizację
własnych
szaleństw,
ale
też
sztuka
kompromisu i pogodzenie racji dwóch stron...
Oczywiście – nie mamy tu wszystkich informacji – może
ona jechać nie mogła, może sama nie chciała, a on ją do
tego namawiał, może, może, może...
Pozostaje mi wierzyć, że Karol po powrocie z Pakistanu
po tygodniu, dwóch nie pojedzie sam (lub z kolegami) na
dwa miesiące do Peru, a potem na Wyspy Galapagos.
Może spróbuje pomyśleć nie tylko o swych pasjach ale
też o tej, której ma zamiar przyrzekać to, że jej nie opuści
aż do śmierci...
22 sierpnia 2007
Uświadamianie ludzka rzecz...
Sprawa uświadomienia naszych latorośli jest rzeczą,
która pozostaje od lat jedną z najtrudniejszych... no bo
ciężko rozmawiać o czymś, co krępuje, a i tak ma się
wrażenie, że toto młodsze nas nie rozumie kompletnie
albo jest w naszym przekonaniu zbyt młode...
Ja sam kilkadziesiąt już lat temu sam sobie kupiłem
książkę „Co każdy chłopak wiedzieć powinien” w
ulubionej księgarni na 1-go Maja (księgarnia dziś już nie
istnieje - książka owszem) i douczałem się niekoniecznie
wiedząc czego... raczej byłem ciekawy co też ten chłopak
wiedzieć powinien, bo to od ciekawości się zaczyna...
Pamiętam też, że naszą edukacją zajmowała się starsza
siostra, ale szczerze mówiąc szło jej średnio, bo
naprawdę nie wiedzieliśmy o co jej chodzi i co znaczą
wypowiadane przez nią słowa... rodzice wcale ze mną na
temat nie rozmawiali za co teraz jestem im wdzięczny...
Na ulicy grało się w piłkę, jeździło na rowerze i robiło
nawet zawody lekkoatletyczne, a sprawy damsko-męskie
nas nie interesowały w ogóle... jeśli już jakaś dziewczyna
się komuś podobała i się z nią zadawał to miał przypiętą
metkę babskiego króla... a potem mimo kilkunastu lat na
karku nie było też żadnego ciągu w stronę posiadania
dziewczyny czy dyshonoru z powodu jej nieposiadania...
I co? I wszystko w tej kwestii toczyło się stopniowo... nie
bałem się o niechcianą ciążę, bo żeby dojść do czegoś
więcej przechodziło się drogę bardzo długą, a też nie
robiło się tego z byle kim na suto zakrapianej imprezie...
nie
było
przypadkowych
dziewczyn,
nie
było
przypadkowego seksu, nie było chwalenia się kolegom
ze swych rzekomych zdobyczy,
były wzruszenia,
młodzieńcze miłości, zachwycenia, zakochania, zaloty...
Miałem szczęście... moje pierwsze doświadczenia były
bajeczne, romantyczne - takie, które się pamięta na całe
życie z uśmiechem... żadnego zaćpania, zachlania i
zaliczania półprzytomnych panienek w ubikacji...
I wierzę, że tak jest często i teraz, chociaż świat zupełnie
niepotrzebnie
pędzi
w
stronę
jakże
niedojrzałej
dorosłości... chociaż zmieniły się środki komunikacji,
chociaż więcej kolorowych pisemek, chociaż jest to
zupełnie inny świat...
Nie mam nastolatków w swym otoczeniu, nie wiem jak
bardzo zmienił się pod tym względem świat bardzo
młodych ludzi (wiem, że się zmienił)... patrząc wyłącznie
przez
pryzmat
telewizji,
internetu,
telefonów
komórkowych i pisemek wyglądałoby, że wychowujemy
pokolenie kretynów i kretynek, które mając 20 lat już
będą po aborcji, a seks dla nich będzie wyłącznie
„spuszczeniem z krzyża” (przepraszam – nie mogłem się
opanować)... na szczęście nie jest raczej aż tak źle i
uogólniać
nie
można
i
idealizować
własnych
doświadczeń również...
Inna sprawa, że o ile w wieku nastu lat nie
potrzebowałem informacji i rozmów (bo nie rozumiałem
treści przekazu) tak w obecnym czasie informacje i
pytania pojawiają się znacznie wcześniej...
Mam znajomą, która ma wręcz książkowe podejście do
spraw uświadomienia swych dzieci. Uważa zatem, że z
dziećmi trzeba bardzo wcześnie mówić o „tych
rzeczach”, jasno, otwarcie, bez owijania w bawełnę
przygotowując je do życia. I pewnego razu znajoma ta
była u swej bratowej, która również dzieci posiada.
Temat zszedł na kwestię uświadamiania, więc znajoma
dalejże mówić, że trzeba dziecko uświadamiać i
odpowiadać konkretnie na wszystkie pytania, by nie
dowiedział się od kolegów na podwórku, bo to najgorsze.
W
tym
momencie
jej
bratowa
zawołała
swą
dziewięcioletnią córkę i powiedziała do niej „Kochanie zapytaj ciocię o to, o co pytałaś mnie wczoraj”, a dziecko
z zaciekawieniem zwróciło się do cioci „Ciociu, co to
znaczy „walić konia””?
24 sierpnia 2007
Trudny temat...
Ten temat miał być zupełnie inny, wakacyjny, lekki...
niestety, nie będzie...
Będąc kilka dni temu na Biznes Centrum z kolegą
widziałem tłumy wręcz młodych dziewcząt, najczęściej
w trzyosobowych grupkach. Patrząc na nie pomyślałem,
że ich życie jest proste, nieskrępowane, pełne koloru i
piwa
z
sokiem
malinowym
(lub
soku
pomarańczowego)... kiedy potem myślałem o tej
dziewczęcości dziwaczny ciąg skojarzeń zaprowadził
mnie jednak zupełnie gdzie indziej...
Pomyślałem bowiem, że wiek ten oprócz radości i życia
nosi ze sobą szereg niebezpieczeństw. I od razu
przypomniałem sobie pewną opowieść o dziewczynie,
która przyszła z chłopakiem do Depo lecz zamiast
wspólnej zabawy spotkał ją koszmar... została zgwałcona
przez ochroniarzy, a on pobity...
Skąd ta opowieść i skąd do niej nawiązanie? Nie wiem...
siedzi ona we mnie i nie mogę się od niej uwolnić, a
chciałbym.
Mężczyzna nigdy nie zrozumie kobiety upodlonej do
tego stopnia, ja nie próbuję nawet, bo wszelkiego rodzaju
dywagacje
będą
pustymi
zdaniami
pełnymi
schematycznych słów...
Pójdźmy więc dalej...
Są różni ludzie – dla jednych nawet takie przeżycie
będzie
epizodem
wspomnieniami,
przysypanym
dla
drugich
skutecznie
będzie
to
innymi
trauma
oddziałująca na całą przyszłość...
Posiadanie osób kochanych w swoim otoczeniu pozwala
na to, by zamglić nieco takie obrazy... to ich rola i żaden
psycholog nie pomoże jeśli nie będzie na tyle bliskiego,
by nie tylko pocieszał, ale też naprawdę pomagał...
Z czasem się (nie)zapomina – kobieta ma wspaniałego
faceta, który potrafi słuchać i rozmawiać na trudne
tematy... on rozumie, ale też nie pyta.
Po latach pojawiają się dzieci – i nawiązując do ostatniej
mojej notki – po pewnym czasie trzeba im pewne rzeczy
wytłumaczyć...
Wszelkiego rodzaju ostrzeżenia „miękkie” typu „uważaj,
nie pij (bo mogą ci coś wsypać)”, „nie wsiadaj do
samochodu, w którym jest dwóch (lub więcej) facetów”,
„nie jedź autostopem”, „zakładaj spódniczki, by mieć
swobodę ruchów”, brzmią jak kazania wapniaka...
Czy takie młode dziewczyny należy uświadomić, że
gwałt to nie abstrakcja trzęsących się ze strachu o córkę
rodziców, ale coś co spotkało ich własną matkę, gdy była
ledwie dwa lata od nich starsza? Czy trzeba im ostro i
bez owijania w bawełnę powiedzieć, że są na świecie
ludzie zwyczajnie zwierzęco źli? Jak rozmawiać, by nie
wywołać u nich nienawiści do mężczyzn, która nikomu
nie jest potrzebna? A może w ogóle nie mówić i ominąć
temat swych własnych wspomnień i przeżywać samotnie
strach o nastolatki i swą traumę...
Trudne pytania, trudne odpowiedzi... nie będę na nie
odpowiadał - nie umiem i najwyżej mogę podjąć
dyskusję... w każdym razie zostawiam Was z nim co
najmniej do jutra...
25 sierpnia 2007
Może byś tak Damian wpadł popedałować...
Jadę na rowerze słuchaj do byle gdzie
Rower mam posłuchaj w taki różowy jazz
Może byś tak Damian wpadł popedałować
Ubierz się w obcisłe bo to warto mieć styl
I depniemy sobie ode wsi dode wsi
Może byś tak Damian wpadł popedałować
Flaga na maszt
Irak jest nasz
A rower jest wielce OK
Rower to jest świat (...)
(Lech Janerka „Rower”)
Jak już pisałem nie przepadam za wakacjami. Może
jestem pracoholikiem, może zbyt szybko mijają dni,
które akurat na wakacjach są do siebie bardzo podobne, a
może po prostu wkurzam się, że czas przeznaczony na
nie-zasłużony odpoczynek muszę przeznaczać na szereg
spraw zawodowych. Cóż jednak – sam sobie jestem
winien...
A kiedy mam naprawdę dość wszystkiego jadę
przejechać się na rowerze – sam lub nie sam...
Ostatnio odkryłem kilka przyjemnych ścieżek.
Zawsze myślałem, że Częstochowę znam dobrze,
tymczasem w czasie tych wakacji wielokrotnie mnie
zaskoczyła. Na przykład odkryłem, że jadąc wałem
wzdłuż rzeczki Stradomki, potem Warty w ciągu
piętnastu minut z drewnianego mostu niedaleko mojego
domu można się znaleźć na drugim końcu miasta – na
Zawodziu lub przy Trasie – ścieżki są szerokie, z
widokiem na ładne zakola rzek. Jak ktoś chce to może
przysiąść na ławce niedaleko stawu przy Krakowskiej,
zrobić piknik przy połączeniu Kucelinki i Warty czy
pojechać dalej do Mirowa w stronę wapiennych skał
kręcąc pedałami wzdłuż samej malowniczej Warty...
Kiedyś mieszkałem na ulicy Warszawskiej i stamtąd
stosunkowo blisko miałem do wzgórz i lasu nad samą
rzeką – tam sam (lub nie sam) kładłem się na trawie i
patrzyłem
w
(przeważnie)...
stronę
ruin
zamku
w
Olsztynie
Inny kierunek niedawno odkryty to trasa od OBI w stronę
Parkitki i rzeki Białej...
Przebijając się początkowo łąką można dojechać do
szpitala, potem ulicą Bialską. Wzdłuż ulicy Bialskiej
rosną brzozy tworzące przepiękną Aleję Brzozową...
potem wzdłuż sanktuarium Kacpra Del Bufalo i wjeżdża
się na piaszczystą drogę wyglądającą na wiejską... i tak
aż do źródeł Białej... ładnie, świeżo, cicho i czysto...
Wycieczki rowerowe, szczególnie gdy ma się dobry
sprzęt (ja nie mam – dobry mi ukradziono w zeszłym
roku) dają mi wytchnienie i spokój od wszystkich
dziwacznych spraw, w które się mentalnie lub faktycznie
zamotałem,
od
komputera,
internetu,
wiadomości
sportowych i poczty elektronicznej zaczynając a na
koszeniu trawnika, rozpalaniu na wodę i opłatach za prąd
kończąc...
I pomyśleć, że swój pierwszy z kilkunastu już rowerów
kupiono mi dopiero jak miałem trzynaście lat na Berka
Joselewicza – była dostawa rowerów młodzieżowych
marki „Paw”(tak też wyglądał)... ale byłem taki dumny i
blady...
I choć nigdy nie zrobiłem 100 kilometrów dziennie, bo
nie ten sprzęt ani towarzystwo (nie mam żadnego
Damiana, który wpadłby popedałować, ach, niestety), to
rocznie jeżdżę rowerem około 2500 kilometrów...
A teraz rozstaję się na tydzień z rowerem, z siecią (uff,
jak dobrze) i jadę w stronę wielkopolską, by jadąc
Szlakiem
Piastowskim
(i
nie
tylko)
zobaczyć
Puszczykowo, Poznań, Gniezno, Żnin, Biskupin, Ostrów
Lednicki... potem Kruszwica, jezioro Gopło i na drugą
stronę Wisły... tam czeka Malbork, ale przede wszystkim
czeka sama słodycz w postaci miodu rzepakowego (40
kilogramów, a jak!) w Barcicach niedaleko Sztumu...
Do zobaczenia już we wrześniu... do tej pory ode mnie
musi wystarczyć "dzieło" i archiwalne notki...
02 września 2007
Fenomen...
Jako socjologa z zamiłowania i obserwatora życia
różnego typu zawsze fascynowały mnie fenomeny... i to
takie, których powodzenie oparte jest na prostych
manipulacjach, kontrowersjach, budowaniu sztucznych
barier, półprawdach i zwyczajnych kłamstwach . Może
wynika to z mej nieukrywanej pogardy (to mocne słowo ,
ale właściwe) dla głupoty, a może jedynie z próby
zrozumienia zachowań ludzkich i ich motywacji...
Jako człowiek rozgarnięty (nawet jeśli przyjąć, że
średnio) przecieram często oczy ze zdumienia jak można
swobodnie manipulować opinią publiczną w taki sposób,
by opowiadała się machinalnie ZA i PRZECIW, by
tworzyła sztucznie spolaryzowane grupy ludzi, by nie
istniał zdrowy rozsądek, własne zdanie oparte o fakty
(słowa napisane lub wypowiedziane w przeszłości)...
Konkrety? Przykładów mamy mnóstwo!
Z niekłamanym zdziwieniem obserwuję polityczny cyrk.
Usiłuje się w nim wmówić społeczeństwu, że minister
spraw
wewnętrznych
(czyli
od
zawsze
jeden
z
najważniejszych ludzi w Polsce) był członkiem jakże
tajemniczego „układu”. To tak jakby już w niemowlęcym
wieku WSI przygotowało pana K. do sabotażu i dywersji
na
tyłach
jedynie
słusznego
rządu
w
dziejach
niepodległej Ojczyzny.
Jeszcze niedawni partnerzy dzisiaj są „wilkami w
owczych skórach”, nieukami i przestępcami według słów
tych, którzy ich samych zaprosili do władzy...
Daje się NAM też „dowody układu”, które składają się
(między innymi) z podsłuchanych rozmów między
panem N. a panią NN. Mnie w tych rozmowach
zaszokowało jedynie to, że Prezes PZU, na którego
niemałą pensję składamy się wszyscy posługuje się
językiem barwnie okraszanym zgrabnym „k...” jak
znajomy pan Zenek ze sklepu pod dziewiętnastką...
Aresztowania w świetle kamer, laurki na cześć w
„Wiadomościach” przypominają mi jako żywo moje
czasy młodzieńcze... schemat jest ten sam, bo „ciemny
lud wszystko kupi”...
I szczerze powiem – o ile sądziłem kiedyś, że trzeba dać
czas na pokazanie umiejętności to teraz uważam, że tych
umiejętności praktycznie nie ma, a całe (lub prawie całe)
działanie to jedynie szum medialny i manipulacje,
których nie powstydziłoby się niejedno Ministerstwo
Propagandy...
„Najśmieszniejsi” w tym wszystkim są jednak nie
politycy (im z reguły nie powinno się wierzyć, bez
względu na opcję), a odbiorcy.
To zadziwiające jak łatwo MY SAMI dajemy się
wtłaczać w tryby machiny medialnej na różnych
poziomach (od telewizji poprzez czasopisma, prasę
codzienną do internetu)... tak łatwo NAM wmówić, że
„walczy się z korupcją”, „robi się porządki”, tuszuje się
własne błędy, zaniedbania, zapomina o własnych
słowach i deklaracjach... dodatkowo pod hasłem „Zasady
zobowiązują”...
Z drugiej strony tak łatwo uchodzić za „mędrca” kiedy
napisze się „NIE Kaczogrodowi!”. A przecież działania
opozycji
przez
wiele
miesięcy
były
naznaczone
biernością i brakiem prób wzniesienia się ponad partyjne
interesy jednej czy drugiej formacji (na przykład poprzez
wprowadzanie projektów własnych ustaw)... no i przede
wszystkim, że dzisiejsza sytuacja jest konsekwencją
zostania w domu w dniu wyborów dwa lata wcześniej
ponad połowy społeczeństwa... może także tych tak
chętnie dzisiaj krzyczących...
I chociaż wciąż uważam, że W SKALI MIKRO polityka
nas dotyczy w bardzo małym stopniu i jest jedynie grą,
którą się interesujemy tak jak piłką nożną, to po tym
wszystkim marzę już o październikowych wyborach...
A żeby nie było tak, że takie manipulacje to wyłącznie
domena polityków... bo nawet w sieci - jakże łatwo
dzisiaj wskazać wroga, zarzucać mu „nienawiść”...
gdybym i ja tego spróbował wyglądałoby to może tak:
„Nienawidzisz mnie za to, że Twoje życie jest żałosne, a
moje pełne wspaniałych osiągnięć. Sam nie jesteś w
stanie do tego dojść, więc wyładowujesz swą frustrację w
różnych wypowiedziach. Jesteś pełen kompleksów i
zazdrościsz mi tego, że ja mam to, co mam, podczas gdy
Ty nie masz niczego. Jesteś życiowym bankrutem. Mnie
przez tydzień mnie nie było a tu kilkaset osób pokazuje,
że żyć beze mnie nie może, wierzy mi i czeka na każde
moje słowo. Do tego dochodzi kilkadziesiąt maili. A
czym się Ty pochwalisz?”
Jakiż to uniwersalny tekst, prawda? Setki takich można
przeczytać na blogach megalomańskich panienek i
panów... a przecież to najprostsza z możliwych
manipulacja...
A teraz wystarczy dodać do tegoż tekstu „Prezydenta z
Gdańska” i „Premiera z Krakowa” i już się robi on
polityczny i dziwnie znajomy...
04 września 2007
Niemoralna propozycja...
- Widzi Pan, mam czteroletnie dziecko, wychowuję je
sama od momentu rozwodu, alimentów nie starcza na
nic, potrzebuję pracy. Poprzednia firma, w której
pracowałam zbankrutowała, kończą mi się środki do
życia, a słyszałam, że poszukuje Pan kogoś do
sekretariatu, a ja umiem.
- Widzisz, Moja Droga, to nie jest takie łatwe, ale sobie
z tym poradzimy... – rozsiadł się wygodnie w swoim
fotelu
i
spojrzał
jeszcze
raz
na
młodą,
ładną,
dwudziestoparoletnią kobietę przed nim.
- Może jednak coś się znajdzie?
-
Ale praca u mnie jest bardzo ciężka, czasem
kilkanaście godzin trzeba być w gotowości. Nie wiem
czy zdołasz to pogodzić z wychowaniem dziecka.
- Postaram się, jestem naprawdę w ciężkim położeniu. –
powiedziała niepewnie
Uśmiechnął się do niej promiennie. Podobała mu się
bardzo i czuł nad nią swą przewagę. Czy „zaatakować”
teraz czy zaczekać jeszcze aż zmięknie... czekał od
dawna na taką właśnie rozmowę i rozmówczynię...
-
Tu postaranie się nie wystarczy, tu trzeba być
zdecydowanym i silnym, poświęcić się firmie całym
sobą. Rozumiesz o co mi chodzi?
-
Rozumiem, naprawdę jestem w stanie się tak
poświęcić...
- Ile chciałabyś zarabiać?
- Nie wiem, może 1500 na rękę. Nie będzie zbyt dużo?
– przestraszyła się tej kwoty, to było widać od razu.
- Nie to nie jest dużo. Tylko widzisz, ja nie potrzebuję
obecnie nikogo nowego.
- W takim razie niepotrzebnie przyszłam, przepraszam.
- Zaczekaj chwilkę. Czy mogę być z Tobą szczery?
- Myślę, że tak...
- Nie potrzebuję asystentki, ale mogę Ci zaproponować
od razu 2000 złotych bez konieczności przychodzenia do
pracy
- Jak to?
- Jesteś młodą kobietą, Twoje dziecko potrzebuje matki,
która by się nim zajmowała i spędzała z nim dużo czasu.
Mogę Ci to zapewnić pod pewnym warunkiem.
- Pod jakim? – widział, że domyślała się o co chodzi i
chciała to usłyszeć od niego... w jej oczach widać było
przebiegającą już chłodną kalkulację zysków i strat
- Wynajmę sobie małe mieszkanko w Bytomiu, ładne i
dobrze wyposażone. Co jakiś czas będę dzwonił do
Ciebie i będziemy się w tym mieszkanku spotykać. Poza
tym kiedy będę potrzebował będziesz mi towarzyszyć w
różnych spotkaniach, do których moja żona się nie
nadaje. Podobnie będziesz posłuszna kiedy będę chciał,
byś potowarzyszyła moim przyjaciołom. Za taką pełną
dyspozycyjność otrzymasz co miesiąc do ręki dwa
tysiące złotych, a jak będziesz grzeczna i chętna do
współpracy to będziesz dostawać na szkołę, wakacje i co
tam jeszcze chcesz. Jestem bogatym człowiekiem i
potrafię być wdzięczny za lojalność. Jeśli będziesz
uczciwa i lojalna to nawet kiedy przestaniesz mnie
interesować nie dam Ci zginąć. Jeśli będziesz nielojalna
to sprawę zakończymy szybko i bezboleśnie - mam
nadzieję, że bezboleśnie, bo nie lubię, kiedy mnie się
oszukuje.
- Mam być Pana prostytutką?
- Są tacy, którzy uważają, że żona jest prostytutką męża,
który za seks kupuje jej co ona chce. Jeśli Cię to nie
interesuje to droga wolna, niestety nie mam dla Ciebie
innej propozycji poza tą jedną.
- Ale przecież...
- Nie musisz dawać odpowiedzi dzisiaj, teraz. Przemyśl,
prześpij się z tym. To tylko propozycja i nie musisz z niej
korzystać. Jeśli nie chcesz zwyczajnie zapomnij o całej
rozmowie. Jeśli się zdecydujesz to w ciągu kilku dni
zostaw mi, albo mojej sekretarce swój numer telefonu,
zadzwonię niebawem. Proste.
06 września 2007
Dlaczego faceci płacą za seks?...
W świecie bez tabu, w jakim żyjemy, znalezienie sobie
kochanki
nie
stanowi
specjalnego
problemu.
W
przeważającej ilości przypadków wystarczy jedynie
chcieć (może jeszcze mieć do tego predyspozycje) – nie
każdy chce, nie każdy ma, nie każdy potrafi...
A kim jest kochanka? Kochanka to taki drugi świat –
niecodzienny,
porywający,
ekscytujący,
bo
umożliwiający nabranie życiowej energii, udowodnienie
sobie, że jest się jeszcze męskim i silnym...
I jakby nie deliberować to, mimo pozorów, świat ten jest
trudny, pełen stresu i niepewności, balansuje się bowiem
na krawędzi uczuć. Każda kobieta o statusie kochanki
mniej czy bardziej angażuje się uczuciowo (mężczyzna
także). Bardzo często właśnie od tych uczuć i stosunku
do faceta uzależniony jest cały zakazany związek i to jak
szybko się rozwija i na czym bazuje. W końcu seks dla
kobiet to nie tylko mechaniczne ruchy, ale też to, co
dzieje się w głowie (a to potrafi być o dużo istotniejsze)...
Nie zajmujmy się samotnikami, zajmijmy się osobami
zajętymi... takimi, które inną kobietę mogą jedynie w
sobie rozkochać lub jej zapłacić...
Samotny (dokładniej „singiel”) nie musi płacić, ale
również nie chce rozkochiwać w sobie nikogo, bo chce
samotności
(przynajmniej
tak
o
sobie
mówi)...
teoretycznie może pójść na imprezę, poznać, zbajerować,
ale musi trafić na taki sam „okaz” zdeklarowanej
„wyzwolonej”, by zbajerowana i cała w skowronkach po
upojnej nocy nie wprowadziła się następnego dnia do
jego legowiska lwa...
Wracajmy
jednak
zapatrywaniach
komplikuje.
do
mężczyzn
poligamicznych.
Nie
ma
Tu
legowiska
zajętych
o
sytuacja
się
lwa,
czas
jest
ograniczony, w oczy zagląda strach dekonspiracji. Mamy
do czynienia z konsekwencjami swych działań – ciąży
na nas odpowiedzialność za żonę, dzieci, dom, rodzinę...
poligamiczni uciekają w pracę, budują dom, kupują
większe
misiowacieją
samochody,
-
im
niektórzy
więcej
dobrowolnie
pozauczuciowego
zaangażowania włożą w obecny związek tym trudniej im
się z tym rozstać... a krew nie woda...
W jaki sposób zaspokoić drzemiące siły? Jak sobie
udowodnić swą męskość? I jednym z tych sposobów jest
młodsza kobieta.
I pewnego razu mężczyzna poligamiczny poznaje
kobietę, przy której ma to romantyczne przeczucie, że
chciałby ją... czuje euforię ogarniającego go uczucia
(niekoniecznie miłości do niej – częściej uczucia powrotu
męskich sił witalnych – młodsza kobieta jest tylko
narzędziem do ich uruchomienia). Ale przecież mamy
żonę! Nie możemy z niej „ot, tak” zrezygnować, mamy
dzieci, mamy dom, mamy osoby i rzeczy, które do nas
należą, a których nie chcemy stracić... pojawiają się
kłamstwa, nerwy, stres – nie tylko w domu, ale także w
kontaktach z coraz bardziej „pazerną” na nas kochanką...
Ale przecież jest wyjście...
Dlaczego mężczyźni płacą za seks? Nie dlatego, że bez
pieniędzy
żadna
wspominałem
by
ich
mojego
nie
chciała.
kumpla,
(Kiedyś
wyjątkowo
nieatrakcyjnego, brzydkiego, z krzywymi zębami, który
pokazywał mi zdjęcie jego zakazanej panienki, która
wyglądała ufff...), i nie dlatego, że kobiet specjalnie
potrzebują.
Mężczyźni płacą dlatego, by mieć wybraną przez siebie
atrakcyjną, młodą kobietę, a jednocześnie nie mieć w
stosunku do niej ŻADNYCH zobowiązań. Używać przy
niej do woli, a jednocześnie nie być narażonym na nocne
telefony, szantaże, sceny...
Im mężczyzna bogatszy tym mniej mu zależy na
pieniądzach, a bardziej na udowodnieniu własnej
męskości NIE poprzez ZWIĄZKI z młodszą, a
kupowanie tych, które w tym są dobre. On NIE MUSI
kupować, on CHCE, by w związek się nie wikłać!
Bo
każdy
związek
to
ryzyko
straty
osiągnięć
dotychczasowego życia - wystarczy nieco życiowego
cynizmu, egoizmu i obojętności, by tego uniknąć...
zbajerowanie panienki przy barze i wzięcie jej w motelu
to ryzyko, że będzie się za nami ciągnąć, da znać żonie,
zatruje nam życie pretensjami o potraktowanie jej jak...
Płacąc mężczyzna ma PEWNOŚĆ (przeważnie), że ten
krótki epizodzik z luksusową panienką za tysiąc złotych
zostanie
między
zainteresowanymi...
on
będzie
zadowolony, bo przeleciał się z dziewiętnastką w tę i z
powrotem, jak chciał, z kim chciał, ile razy chciał. I
słowa złego na temat jego zdolności nikt nie powiedział,
i głowa nikogo nie bolała... ona cieszy się, bo dorobiła do
stypendium naukowego i poćwiczyła skłony, no i lubi tę
robotę...
Tylko niech taka kobieta, broń Boże, nie myśli, że jest
kimś więcej niż tylko towarem, bo każdy kupujący takie
usługi zaśmieje jej się w twarz...
11 września 2007
Trza być w parze na weselu...
Mało gdzie tak widać potrzebę/konieczność bycia z kimś
jak na weselach. Na nich to spotykają się pokolenia i
związki wszelakie, czy formalne czy nie. Samotnik w
tłumie gości weselnych nie ma co robić.
I choć Pan Młody czy Panna Młoda rwie go do tańca,
(taki jest ich obowiązek, by nikt nie siedział samotnie
przy stole kiedy inni szaleją) to ten, kto na wesele
przyszedł sam ten skazany jest w większości na
obserwowanie innych.
Dla faceta to powód, by się solidnie napić i popatrzeć na
ładne, ale ZAJĘTE dziewczyny...
Na weselach widać kastowość instytucji małżeństwa – tu
mąż ma siedzieć przy żonie, a chłopak przy dziewczynie,
choćby po drugiej stronie stołu jakaś kobietka (także
zajęta oczywiście) puszczała powłóczyste spojrzenia. To
z żoną albo z partnerką ma przetańczyć całą noc, choćby
ta już mu się „opatrzyła” i miał ochotę na coś/kogoś
innego... zresztą to samo jest i w drugą stronę – czasem
zjawi się jakiś „Banderas” co tańczy i rusza się jak
Banderas. A tu trzeba trwać przy mężu/partnerze i tylko
tęskne spojrzenia zostają, kiedy partner w tańcu porusza
się tak jak wygląda, a zdeptane stopy proszą, by kapela
grać w końcu przestała...
Jedna z zasad weselnych mówi, że mąż i żona powinni na
weselu siedzieć oddzielnie...
Jasne, różne są małżeństwa, mniej czy bardziej otwarte,
ale będąc w życiu na paru tego typu imprezach nigdy tej
zasady nie zauważyłem – żony trwały przy mężach, a
mężowie przy żonach... i niechby spróbowało być
inaczej!
„Ze mną przyszłaś/przyszedłeś i ze mną masz się bawić!”
– werbalnie podkreśla to partner, samymi oczami potrafi
powiedzieć partnerka...
A z czego to wynika? Z wielu rzeczy.
Można powiedzieć, że nie chcemy bawić się z kim
innym,
bo
przyszliśmy
przecież z
własną
osobą
towarzyszącą i jej jesteśmy winni czas i energię na taniec
oraz zabawianie jej.
Można powiedzieć, że panicznie boimy się, by nas
rodzina nie oplotkowała. I to szczególnie ta dalsza, którą
widujemy wyłącznie na ślubach, weselach i pogrzebach.
Ta bliższa nas zna i wie na co nas stać... to dziwne, ze tak
bardzo zależy nam na ludziach, których prawie nie
znamy, ale naturalne – oceny nas samych bazują na
rzadkich kontaktach i nie chcemy, by były one złe, bo nie
mamy ambicji być tematem plotek...
Można podkreślić poczucie własności co do określonej
osoby wyrażone zdaniem „Nie będzie mi tu nikt na
oczach rodziny i znajomych podrywał mojej własnej
żony!”... i możemy tej żony mieć dość, ale jest nasza i
nikt nie będzie jej obskakiwał i doprawiał nam „rogi”
(nawet jeśli są wymyślone przez nas samych)... pies
ogrodnika.
Można
wskazać
zazdrość,
poczucie
wspólnoty,
kompleksy, swoisty lęk o dzień jutrzejszy... bo jutro
będziemy musieli wyspowiadać się z tego namiętnego
tanga
odtańczonego
z
atrakcyjną
blondynką
i
nakręconego przez wścibskiego kamerzystę...
Na weselach jesteśmy więc bezpieczni, aseksualni w
stosunku do innych, nawet atrakcyjnych osób, wzorowi
partnerzy i tak chcemy być postrzegani... i chociaż krew
nie woda to na weselu zapominamy o poligamicznej
naturze i cieszymy się z monogamii (szczerze się
cieszymy).
I co na to singiel? Singiel jest pozostawiony sam sobie.
Nie będzie miał „kłopotów” z partnerem, ale też jego
zabawa jest nieco ograniczona...
Jeśli przyjechał z kolegami to szybko się uwali. Jeśli z
koleżankami, to wyjdą na zewnątrz, by "pogadać". Jeśli
jest
sam,
to
otoczony
jest
samymi
małżeństwami/związkami i liczyć może najwyżej na
kilka wyjść na parkiet (chyba, że dominuje kółeczko
i węże).
Na "wolnych" siedzi sobie spokojnie i popijając wódkę z
sokiem pomarańczowym mętnie patrzy na wtulone w
siebie pary i zastanawia się dlaczego tak nie lubi
związków, skoro można się tak fajnie poprzytulać...
13 września 2007
Imielin...
Dzień był pochmurny i ponury... jakże chciał ją
zobaczyć, jakże chciał przy niej być... niestety, widział,
że tego dnia nie będzie jej w domu. Miała jechać do swej
koleżanki, do Imielina...
Kiedy się o tym dowiedział poczuł smutek...
Ale przecież sam nie był dzisiaj wolny, przecież
przyjechała z Gliwic (gdzie mieszkała na stancji) jego
dziewczyna.
Byli ze sobą już trzy lata, bywało różnie, ale od kiedy
poznał bliżej Ewę to tamta schodziła na drugi plan w
jego myślach... nie chciał zrywać z Beatą, przeczekiwał
fascynację, ale nie mógł powstrzymać się od myśli o
innej... do szaleństwa.
Smutek jego był tym większy, że Beata musiała wracać
do domu w Piotrkowie, a on zostawał.
Jechali autobusem w stronę dworca – uśmiechając się do
siebie i spokojnie rozmawiając. Kiedy wysiedli nagle
skierował wzrok w stronę przystanku pod dworcem.
Ewa! Czekała na autobus do Imielina. To był jedyny
moment w życiu, kiedy widział je razem...
„A może jednak po odprowadzeniu Beaty dogonić ją” szalona myśl przebiegła przez – z trudem powstrzymał
emocje
„Boże mój, pociąg za dziesięć minut dopiero, nie
zdążę!” – „spokojnie, może jednak”... „Kupię bilet do
Szopienic, Beacie zrobię niespodziankę, a może zdążę
złapać ten autobus”
Przyjechał, każda minuta przechodziła zbyt szybko, a
jazda dłużyła się w nieskończoność... trzymał twarz, nie
wykazywał emocji, choć jego myśli były daleko...
Jest, dojechał, czule pożegnał się z Beatą i ledwie pociąg
zniknął z jego oczu pobiegł w dół szukając przystanku,
ale ku swej rozpaczy zobaczył tylko tył dymiącego
autobusu 149...
„Co robić? Wracać? Nie, skoro doszedłem aż tutaj to idę
dalej... o której następny? Za godzinę, poczekam.”
Cały czas myślał jak ją znajdzie, znał tylko imię i
nazwisko koleżanki, wiedział, że prowadzi
knajpkę po rodzicach w Imielinie...
„Trudno, znajdę ją, a jeśli nie to zaczekam na powrotnym
przystanku, muszę ją dziś zobaczyć” – powtarzał do
siebie jak w amoku
Jazda była długa, na miejscu rozejrzał się za kimś kogo
mógł spytać o drogę...
„Dzień dobry, czy zna pani może...? Gdzieś tu prowadzi
małą knajpkę”. Nie pomylił się – w takim miasteczku
wszyscy się znają... nie bez trudu doszedł pod wskazany
adres, serce mu biło mocno...
Wszedł, typowa atmosfera małomiasteczkowej knajpki,
podszedł do baru... „Czy jest może...?
„Tak...” – i w chwilę potem zobaczył i ją i zaskoczoną
Ewę...
Nie wie co działo się później, jacyś ludzie, jacyś znajomi,
jego świat zamknął się na jednej osobie... szczęśliwej i
wpatrzonej w niego jak on w nią... świat przestał istnieć,
a wszystko wokół zamazywało się tworząc niewyraźne
tło...
Po kilku godzinach gwaru wspólnej zabawy zostali
sami... w drodze na przystanek zaczął padać deszcz...
czekali krótko, a w autobusie mocno przytuliła się do
niego, a on całował krople deszczu, które pozostały na jej
włosach i policzkach... do dziś pamięta ten dzień i nigdy
go nie zapomni...
Co dzisiaj dzieje się z tymi ludźmi? Gdzie powiodły ich
drogi? Czy ona wciąż ma te myszowate długie włosy, a
on szalone pomysły? Czy on wciąż jest z Beatą? Czy ona
ma dzieci? A może wyjechała do Anglii, a on do
Niemiec? Czy się jeszcze spotkają?
Świat idzie do przodu, ścieżki ludzkie schodzą się i
rozchodzą z róznych przyczyn i pozostaje jedynie pamięć
szczęśliwych chwil, nawet jeśli są zakazane...
15 września 2007
W „życiowym fast foodzie”...
Czym różni się fast food od restauracji? Każdy wie, bo
niemal każdy korzystał z fast foodów, „restauracji” Mc
Donalda czy Burger Kinga... niemal każdy był także w
normalnej restauracji...
W pierwszym na pożywienie czekamy mniej niż minutę,
a jemu samemu po dziesięciu mija termin przydatności
do spożycia (takie są normy – po takim czasie
niesprzedany hamburger ma trafić do kosza)... jemy
szybko, byle jak i tylko towarzystwo sprawić może, że
uznamy wizytę w takim „lokalu” za coś specjalnego,
wyjątkowego i godnego wspomnień...
W restauracji z prawdziwego zdarzenia kelner przynosi
nam menu, wybieramy, zamawiamy i czekamy...
czekamy na coś wyjątkowego popijając aperitif i
niespiesznie rozmawiając, jest przeważnie cicho i
spokojnie, a czasami w tle gra miła muzyka... wizyta w
takiej restauracji jest długa i przeważnie przyjemna...
posiłek wyjątkowy, a nastrój i atmosfera niecodzienne...
„Nie mam czasu, więc kocham szybko i nie bawię się w
długotrwałe relacje międzyludzkie. Wszystko w mym
życiu jest jasne, szybkie i bezkompromisowe” – jak w
fast foodzie - „Jadam w fast foodach, bo nie mam czasu!
Nie chcę długo czekać na potrawę, tracić czasu na menu,
kelnera, rachunek, rozmowy” – mówią zabiegani
przedstawiciele handlowi...
I tak to, nieco zmieniając optykę, można porównać
słynne zdanie „żyj mocno, kochaj szybko, umieraj
młodo” z szybkim jedzeniem, wrzaskliwym kontaktem
ze „przyjaciółmi” (przyjaciel bez cudzysłowu to ktoś
nieco ważniejszy niż współuczestnik wyjścia „na
miasto”), wrzodami i nadwagą...
Kiedy jest się młodszym to żyje się szybciej, człowiek
się zdrowiem nie przejmuje, „przyjaciół” i „psiapsiółek”
ma mnóstwo. To fajne, sam tego miałem pod dostatkiem
udzielając się wokalnie w „Produktorze Dźwięku”. Było
to tak młodzieńcze, paliło się z rzadka „Zefiry” (może
dlatego teraz nie palę), piło się siarczane wino (pewnie
dlatego teraz wolę szlachetnijesze trunki), miało się
własny styl, a nawet specyficzny sposób powitania...
Różniło się to wszystko nieco od „dzisiejszych czasów”
ale chodziło o to samo.
To jest właśnie „życiowy fast food” i trzeba mieć
świadomość tego, że prędzej czy później „wątroba” nie
wytrzyma, a „przyjaciele” odejdą, bo zabraknie im
czasu...
Tym bardziej, że im człowiek starszy tym bardziej
chciałby się zatrzymać, uspokoić, ustabilizować, dać
odpocząć. To jak najbardziej normalne...
I w pewnym momencie stajemy przed ostatecznym
wyborem - czy wybrać fast food czy restaurację?
Przykład? Wczoraj do rozmawiającego ze mną sąsiada
podszedł jego pracownik, ten dał mu sto złotych
tygodniówki... pracownik zażądał jeszcze sto. „Przyjdź
jutro to Ci dam resztę”... pracownik odszedł – wrócił po
kilku minutach – „To ja chcę teraz, bo rezygnuję z
pracy”...
„Panie Sławku, i widzi Pan?” – powiedział mi sąsiad –
„On teraz rezygnuje, a jutro do mnie wróci, bym go
zatrudnił z powrotem, bo wszystko straci w ciągu
jednego wieczoru. Żadnej rodziny, żadnej dziewczyny,
uwalić się, poderwać jakąś głupiutką małolatę na raz. Ma
29 lat”
Fast food to szybkie kontakty, szybkość, ciągły gwar
wokół nas... związki międzyludzkie nie istnieją – giną w
powodzi blichtru i hałasu... nie sposób w fast foodzie
skupić wzroku na jednej kobiecie, mijają szybko, jedna
za drugą, druga za trzecią... wspomnienia istnieją tylko
wtedy,
gdy
zdarzy
się
coś
gwałtownego
i
niespodziewanego...
Restauracja to cierpliwość, czekanie, nastrój, budowanie
związku, które pamiętamy i chcemy pamiętać... to
skupienie na jednej kobiecie, delektowanie się chwilą,
poznawanie siebie i tylko siebie... to w końcu
odpowiedzialność
za
swe
życie
i
nieegoistyczne
podejście, bo żyje się nie tylko dla siebie, ale też z
innymi i dla innych...
Oczywiście między „życiowym fast foodem” a takąż
„restauracją” są jeszcze obiekty pośrednie... ale przecież
wiadomo, że nie wszystko jest wyłącznie czarne i białe.
***
Niestety,
z przykrością
zawiadamiam,
że
z
powodów rodzinnych kolejna notka ukaże się za tydzień,
w
poniedziałek.
Także
moja
obecność
w
sieci
ograniczona będzie jedynie do niezbędnego minimum.
Pozdrawiam wszystkich
24 września 2007
„Przebojowa noc”...
Czasami się zastanawiam ile razy Natasza Urbańska
musiała się przespać z Januszem Józefowiczem, by ten
uczynił ją gwiazdą swej „Przebojowej nocy”. Z tego, co
widziałem, ładna buzia i robienie gimnastycznych
wygibasów wystarczy, by za taką uchodzić. I chociaż
repertuar mizerny to ta buzia (i nie tylko) zrekompensują
przecież wszelkie wokalne niedostatki.
A wszystko tym bardziej, że publiczność dobrana tak, by
uchodzić za spadkobierczynię jakby tej „polskiej
opolskiej”, co z przyjemnością wysłucha każdego
odgrzanego kotleta w postaci znanego przeboju Maryli
Rodowicz czy „Przeżyj to sam”…
I bawi się, śpiewa, podskakuje, klaszcze, wywija
marynarami.
Jakże ja lubię patrzeć na takie programy!
Z jednej strony kreowana na „gwiazdę” przytulanka JJ.
Pięknie wyglądająca, energiczna, wiecznie uśmiechnięta
jak na maskotkę przystało. Zresztą nie ma co się jej
dziwić, bo nic tak kobiety nie cieszy jak to, że ustawiona
została na pierwszej linii przed innymi kobietami.
Z drugiej przeboje, których nie brakuje na żadnym
większym
weselu.
Zgrane
do
cna,
ale
zawsze
powodujące u publiki chęć do „nie bycia drewnem” (w
końcu sąsiedzi patrzą).
Z
trzeciej
przyblakłe
już
porządnie
zaproszone
„gwiazdy” śpiewające te same piosenki od czterdziestu
lat (Paul Anka) bądź śpiewać nie umiejące (Michael
York).
„Gwiazdy”,
wywołuje
burzę
których każde
oklasków,
jakby
polskie
zrobili
słowo
coś
niewiarygodnie ciężkiego.
Z czwartej nieśmiertelne smsy na piosenkę, debiutantów,
strój „gwiazdki”, ulubiony kolor świateł, najładniejszą
tancerkę,
najprzystojniejszego
tancerza,
najlepiej
bawiącego się widza, mmsa, mp3 z własnymi popisami –
wszystko to, dzięki czemu program się zwraca, bo ludzi
naiwnych, którzy chcą mieć rzekomy wpływ na to, co w
telewizorze się dzieje nie brakuje.
Z piątej debiutanci, którzy sami by się przespali (bez
względu na płeć) z Wielkim JJ, by ten nieco podrasował
wyniki sondy i na nich zwrócił swe łaskawe oko…
Z szóstej publika, która tańczy, śpiewa karaoke, bawi się
i weseli, a niemal wszyscy w kreacjach czy garniturach,
jakby przyszli na kiepski dancing…
Z siódmej – niesłychana promocja. Przed i po
„Teleekspresie” – kulisy, wcześniej piosenki, potem
podsumowanie,
w
„GW”
wkładka,
w
internecie
reklama… bawić się, słuchać patrzeć ponuraki! Jak
wesele to wesele! Na pohybel inteligencji widzów,
tańczyć, śpiewać, choćby za pieniądze z abonamentu
odstawiano chałturę… no i gdzie ta misja telewizji?
„Sławek Maruda”
***
W sobotę po raz kolejny mieliśmy okazję na przeżycie
czegoś
wręcz
cudownego,
niepowtarzalnego,
niesamowitego. A wszystko dzięki staraniom Telewizji
Publicznej,
by
dostarczyć
widzom
rozrywki
na
najwyższym, światowym wręcz poziomie.
Niebanalny talent Nataszy Urbańskiej wykorzystano
doskonale tworząc widowisko pełne wigoru, energii i
niespotykanego wręcz w naszej siermiężnej czasami
rozrywce rozmachu. Kolorytu widowisku dodawała nie
tylko błyszcząca Natasza, ale też gwiazdy wielkiego
formatu jak Paul Anka czy Michael York, które w
dowcipny sposób przedstawili się publiczności jako
wspaniali frontmani i piosenkarze.
Dodając do tego żywiołowo reagującą publiczność,
bawiącą
się
wraz
choreograficzne
z
artystami,
stworzone
przez
ciekawe
układy
niezmordowanego
Janusza Józefowicza, karaoke i wspólne przeżywanie
święta
rozrywki
można
powiedzieć,
ze
projekt
„Przebojowa noc” jest nadzwyczaj udany.
Z przyjemnością zatem zasiądę w sobotni wieczór przed
telewizorem, włączę Jedynkę i bawił się będę razem ze
wszystkimi.
"Sławek Entuzjasta”
27 września 2007
Starzeję się, więc...
Z niepokojem odczytałem wiadomość, że podobno się
starzeję.
Od razu przystąpiłem więc do działań
zmierzających do udowodnienia sobie i innym, że mimo
swego
posuniętego
niejednokrotnie
wieku
i
kształtującego się w coraz bardziej wyraźny sposób
brzuszka, jestem wciąż jak młody Bóg (a nawet dwa)...
Od czego zacząć? Od celu, potrzeb, planu...
A więc co sprawia, że kobiety (bo do takiej Holandii nam
jeszcze daleko) uważają Cię za atrakcyjnego, młodego
faceta i nie zauważają jego oszronionych skroni?
Samochód! Nie sposób uchodzić za młodego, skoro mój
peugeot 206 kilka razy spotkał się blisko a to z moimi
własnymi kolanami, a to z bramą koleżanki... Trzeba go
zmienić! I tu nie chodzi o pospolitego lakiernika, a o
całość... Od razu rzuciłem się do internetu. BMW – zbyt
krzykliwe, audi – zbyt nobliwe (nie chcę być postrzegany
jako tatusiek), Jaguar XK! To jest to! Niestety zapał mi
przeszedł kiedy zobaczyłem cenę – okazało się, że
spłacałbym go przez najbliższe 20 lat... trudno, dzwonię
do lakiernika...
Może motor? Kupię sobie Yamahę i będę sunął w skórze
poprzez polskie drogi - trudne, wyboiste, kręte jak wąż
boa. Tańsza, ale muszę do niej kupić odpowiedni strój...
niestety, w sklepie z skórzaną okazało się, że nie
prowadzą spodni skórzanych w rozmiarze pasa nawet
zbliżonym do mojego (mogę zamówić indywidualnie)...
czy człowiek z lekką nadwagą nie może już sobie
pochodzić w skórze? Niesprawiedliwość... trzeba będzie
pozostać w tej żółtej bluzie z „Biedronki” ze Żnina i
spodniami z Wałów Dwernickiego, na szczęście koszulek
ci u mnie dostatek, bo promocja była w Lee Cooperze...
w razie czego włożę garnitur – on już niejedno przeżył,
ale nie widać!
Trzecia rzecz, najważniejsza, powodzenie u kobiet! Czyż
to nie jest eliksir młodości? Sprawdzenie poziomu reakcji
na bodźce. Najpierw wyszukuję Monicę Bellucci, potem
patrzę w liczko pewnej znajomej przesłane mi jakiś czas
temu – reakcje prawidłowe, poziom przyjemności w
normie, wyobraźnia działa...
Zadowolony zacząłem się przymierzać do „segmentu
docelowego”... wiek – 20-35 lat, względnie wolna, ładna,
jak młodsza - raczej brunetka, jeśli nieco starsza – raczej
blondynka (ale na dłuższą metę to bez znaczenia),
niegłupia, ale niezbyt przemądrzała...
Tylko gdzie takich szukać? Przecież nie będę uwodził
wzrokiem (i nie tylko) sąsiadek, nie dość, że w
segmencie się nie mieszczą, to też niekoniecznie są w
mym guście... a jeszcze bym się któremuś z sąsiadów
moich kochanych naraził i skończyłbym z podbitym
okiem w okolicach mostu na Stradomce.
No to „na miasto”! Kurde, ale samemu to nic nie złowię trzeba obdzwonić kolegów... co za pantoflarze! Jeden ma
imprezę rodzinną, inny wyjeżdża na weekend, trzeciemu
się nie chce, czwarty mecz będzie oglądał... co za ludzie?
No to sam poszedłem, oczywiście tam, gdzie „segmentu”
najwięcej w Częstochowie – na Biznes Centrum (z
biznesem to ma niewiele wspólnego, już raczej z
interesem) – siadłem sobie przy piwie i dalej szukać
jakiejś
niewiasty
co
to
przekonałaby
organoleptycznie, że się wcale nie starzeję.
mnie
Jest, „w stadzie”, więc spokojnie poszukałem okazji, by
ją od tego stada odłączyć – niestety, nie pomogły
spojrzenia, uśmiechy, gesty... czyżbym więc naprawdę
się starzał? Zasępiony pochyliłem się nad kolejnym
piwem... to widocznie trzeba będzie zamówić to ubranko
skórzane i kupić sobie ten motor, zmienić styl, zapuścić
włosy.
I kiedy tak sączyłem chmielowy płyn mętnie smutno
patrząc w dal, dziewczyna, w którą cały czas wbijałem
wzrok podniosła się i podeszła do mojego stolika
wkładając mi w rękę mały zwitek papieru z zapisanym
numerem telefonu, „zadzwoń”, powiedziała i odchodząc
uśmiechnęła się tak, że odpłynąłem...
***
Człowiek starzeje się z każdą sekundą, nie ma na to
wpływu. Może sztucznie podtrzymywać stan rzekomej
młodości, ale przecież młodym wiekiem, sensu stricte,
już nie jest... nawet jeśli jest się młodym duchem to i tak
trzeba nieco zmienić swoje podejście, bo częściej jesteś
odbierany pod kątem siwych włosów, a każde udawanie
młodzieniaszka naraża cię na śmieszność...
Nie pomogą żele,
motory,
sportowe samochody,
wyuczone doświadczeniem gesty, krzywe nawijki, by
przekonać siebie samego o własnej młodości.
Jeśli robimy to na siłę, wręcz niezgodnie z naszym
stylem, to znak, że czujemy się starzy – jeśli my się
czujemy starzy to tak nas też się będzie odbierać.
Jeśli wynika to z naszej stałej, wewnętrznej energii to
znak, że wciąż jesteśmy młodzi, tym razem duchem – i
nasz wiek nikomu nie będzie przeszkadzał, ale też nie
możemy zachowywać się ciągle jak gołowąs.
Jestem zdania, że zawsze powinniśmy akceptować fazę
życia, w ktorej się znaleźliśmy... nie szarpać się, nie
miotać w poszukiwaniu straconego czasu, nie udawać
kogoś, kim nie jesteśmy.
Akceptacja to spokój, cisza i naturalny uśmiech, a wtedy
bliżej do realizacji naszych marzeń...
30 września 2007
zadzwoniłem...
„Randki w ciemno” mają tę przewagę nad spotkaniami z
osobami znanymi, że po nim można spokojnie i bez
pretensji zwyczajnie od siebie na całe życie odpocząć... z
takim to przeświadczeniem szedłem w piątkowy wieczór
na spotkanie tej, której poświęciłem wizualnie tyle
minut... tej, która mnie oczarowała tą wizualizacją do
tego stopnia, że przemogłem w sobie swoistego rodzaju
strach przed nieznanym...
Przeświadczenie to po godzinie mogłem spokojnie
wyrzucić do kosza, bo do przyjemności dla oczu doszła
przyjemność słuchania...
Lubię kiedy kobieta przejawia inicjatywę, kiedy nie
muszę jej ciągnąć za język, kiedy nie chowa się za
konwenansami i schematami... powoli, bez pośpiechu i
do przodu, z uśmiechem, bez nadmiernego gadulstwa, na
którym często się łapię...
Pierwsza rozmowa to powolne wyciąganie informacji,
dowiadywanie się szczegółów o tym, z kim się
rozmawia, przyjemność płynąca z patrzenia na kobietę,
której zazdrościć mi powinni wszyscy wchodzący
faceci... i co z tego, że nie była moją na własność, że
właściwie jej nie znałem, skoro z każdą chwilą czułem,
że moja dusza rwie się do pląsania w chmurach.
Zawsze lubiłem to uczucie uniesienia chwilą, moment,
kiedy świat wokół przestawał istnieć, a ja skupiam się
tylko i wyłącznie na jej ustach, słowach czy uśmiechu. I
nagle odpływa się w słodycz fantazji...
Jestem strasznym gadułą – pewnie dlatego zamiast
krzywych nawijek wolę zwyczajną rozmowę pary
znajomych-nieznajomych, bo nie musze wtedy ani grać,
ani wymyślać, ani niczym się chwalić (żadnym golfem
dwójką, czy tym, że czasami pożyczam od kolegi golfa
trójkę)... tematy do głowy wpadają same, a jeśli nawet
nie wpadają, to kto powiedział, że cisza jest zła... wtedy
zawsze można powiedzieć wiele gestem, spojrzeniem,
zmrużeniem oczu czy powolnym, okrężnym ruchem
palca po brzegu szklanki... takie gesty sprawiają, ze
atmosfera staje się niebezpiecznie erotyczna, ale przy tej
dwuznaczności spokojna i wyważona...
Cenię sobie to, że nie jestem w żadnym stopniu obiektem
zainteresowania plaplających dziewczynek, które mówią,
śmieją się, chichoczą i tegoż samego oczekują od
potencjalnego partnera. Mój układ nerwowy długo nie
wytrzymałby ciągłych wysokich dźwięków wysyłanych
w moim kierunku. I mimo, że lubię osoby wesołe i
otwarte, to w tym wszystkim musi być jakaś granica,
wyważenie i spokój...
Tutaj trafiłem niemal idealnie – moja rozmówczyni była
mistrzynią słowa, budowania nastroju i napięcia... dobrze
wiedziała o co mi chodzi i żądała wręcz tej samej gry
słów, wymieszania powagi z otwartością i humorem.
Chyba
się
zakochałem!
Moja
kochliwa
natura
podpowiadała tylko i wyłącznie takie rozwiązanie tego
nadmiaru szczęśliwości ogólnej...
I tylko kiedy, odprowadzając ją, myślałem już co będzie
dalej z tym rodzącym się uczuciem, powiedziała:
„Muszę Ci coś powiedzieć” – uwielbiam takie początki –
„bo widzisz, ja mam męża! On teraz jest w Anglii, wraca
za tydzień na kilka dni, a potem znowu jedzie. Koleżanki
mnie wyciągnęły we wtorek do knajpy, bym sama nie
siedziała w domu, no i zjawiłeś się Ty. Spędziłam bardzo
miły wieczór, jakiego dawno nie miałam. Chciałabym się
z Tobą spotykać częściej, ale nie wiem czy się zgodzisz
na to, byśmy byli tylko przyjaciółmi?”
03 października 2007
Mężatki – out!...
Ostatnie wydarzenia spowodowały, że z zakresu swych
zainteresowań
jakichkolwiek
wywaliłem z
hukiem
mężatki.
Owszem, bywają różne... zawsze sądziłem i miałem ku
temu
powody,
że
mężatki
są
grupą
wygodną,
nieskomplikowaną, koszt pozyskania tej grupy był
względnie niski, utrzymanie na granicy stanów niskich
lub średnich. Nie chodzi się z mężatką do kina, teatru,
restauracji. Popołudnia ma się wolne, nie trzeba tracić
czasu na godzinne, wieczorne rozmowy – można iść z
kolegami na piwo. Kwiatów i prezentów się nie kupuje.
No i przede wszystkim, nie będzie ona ciągnąć do
ołtarza, a spotkania z nią dają odpowiednią dawkę i
przyjemności i adrenaliny. To są te rzeczy, dla których
mężatka jest osobą pożądaną i wygodną, ale są też skutki
uboczne... a podstawowym skutkiem ubocznym jest
niepożądany stres.
Ileż razy można bowiem odpowiadać na pytanie „Czy na
pewno robimy dobrze?”, ile razy można wysłuchiwać
długich peror o mężu, który daleko lub który już się nią
nie interesuje, ileż razy można tłumaczyć, że kawa we
dwójkę to naprawdę nic strasznego?
Mężatka się boi, w kółko powtarza, że nasze miasto jest
bardzo małe i na pewno zaraz do lokalu wejdzie
przyjaciel domu, który od razu zadzwoni do jej męża,
albo co gorsza zostawi tę wiadomość dla siebie i będzie
ją szantażował domagając się od niej tego samego, co w
jego przekonaniu daje RZEKOMEMU kochankowi.
I co z tego, że na pierwszym spotkaniu się ustaliło, że
zostajemy tylko przyjaciółmi, skoro w jej głowie jest
zdanie „Nie ma przyjaźni damsko-męskiej!” i wszystko
kręci się wokół jednego. I każdy Twój gest postrzegany
jest jako zachęta do czegoś więcej. I zabronione jest
mówić o tym, że jest piękna (a jest!), ma ładny uśmiech
(a ma!) i innych komplementów płynących nie z tej,
jakże romantycznej, chęci przelecenia się w tę i z
powrotem, ale z potrzeby mówienia tego co się istotnie
czuje.
Przecież nie o to chodzi, żeby złapać króliczka, ale o to,
by go gonić. Jeśli wyłączyło się seks – seks jest
przyjemny, ale potrafi dużo niszczyć – i powiedziało się
to raz, dwa, trzy razy, to przecież facet nie będzie do
niego ciągnął na siłę (jak pewnie ciągnąłby naiwną
panienkę
poznaną
w
dyskotece)
i
jemu
podporządkowywał całości swych działań – SZKODA
CZASU. Jeśli z nią się spotyka to robi to by mieć
nadzieję na to, że wprowadzi się w jej życie trochę życia,
że nauczy się ją cieszyć z każdego dnia, że wyleczy się ją
z kompleksów, które zalęgły się w czasie ciągłego
siedzenia w domu i czekania, ciągłego czekania... będzie
przyjacielem...
„Bo męska rzecz być daleko, a kobieca wiernie czekać”!
Skoro chce czekać to niech czeka, z obiadkiem na 15.15,
na ostatni weekend miesiąca, kiedy mąż wróci z
zagranicznych
saksów,
niech
będzie
mu
wierna
całkowicie, a nie rozpływa się w niepewnościach.
Żadnych spotkań, żadnych wyjść, żadnych czatów w
sieci, blogów, rozmów, grup wsparcia... Chce rozmów z
innymi, które są same w domu? A jeśli wśród niech
będzie taka, która bawi się życiem (i zdradza swego
męża)? A jeśli zasieje w niej ziarnko niepewności? A
zaczyna się to od słów - „każdy facet to świnia, na
przykład mój facet pewnego dnia...”. W ten sposób
sugeruje się, że nie powinna mieć wyrzutów sumienia, bo
jej mąż też pewnie zdradza.
Ach strach , strach, strach, rany boskie! Lepiej nie, lepiej
nie otwierać tej sieciowej puszki Pandory, siedzieć w
domu cicho i pichcić obiadki. Spotykać się tylko z
sąsiadkami i zapewniać je, że bardzo kocha się męża (no
bo w końcu to od nich zależy nasze życie i ważniejsze
jest co one myślą, a nie co my sami chcemy czy
czujemy)
Jeśli dla niej rozmowa z facetem to zdrada to może niech
się z nikim nie spotyka? Jeśli nerwowo rozgląda się na
ulicy, to może w ogóle na nią nie wychodzić? Jeśli
uważa, ze w pracy koledzy patrzą na nią jak na
wygłodzone mięsko to może ubrać się w zgrzebny chałat
od stóp do głów? Jeśli uważa, ze ktoś spotyka się z nią
tylko po to, by ją... to może lepiej nie kusić losu i po
pracy od razu iść do pustego mieszkania i obejrzeć
kolejny odcinek „M jak miłość”. Jeśli uważa, że
koleżanki tylko marzą o tym, by zdradziła swego
ukochanego męża to niech zamknie przed nimi drzwi.
Będzie spokojna, szczęśliwa i zachwycona tym, że
potrafi być wierna.
Życie, według mnie,
polega (między innymi) na
wyznaczaniu granic, których nie przekraczamy... ważne
jednak, by nie stać w miejscu ze strachu przed dojściem
do tych granic...
06 października 2007
„Ja bym się rozwiodła”...
Dziś nieco narcystycznie, bo przyszła mi do głowy
pewna myśl...
Otóż zastanowiłem się nad tym, że to, co piszę
dyskwalifikować mnie może w oczach wielu osób jako
kogoś wartościowego. Przecież niewielu zastanawia się
nad drugim dnem, motywacją, czasami zbyt widocznym
moralizatorstwem, nieco sztucznym cynizmem (który
prezentuję), prowokacją (która też mi się zdarza),
grafomańskimi popisami.
Czytający widzą za to kobiety wokół mnie, machoizm,
mężatki, zdradę i tym podobne rzeczy.
A przecież wystarczy trochę chcieć, by zobaczyć całą tę
zabawę z zupełnie innego punktu widzenia.
A tak? Gdybym był zajęty, żonaty, dzieciaty to wiedzący
o tej „tajemnicy” postrzegałyby mnie pewnie jako kogoś,
z kim nie warto żyć. Babiarz (i to nie Przemysław), bez
zasad moralnych, szukający okazji żeby zaciurlać z byle
„blondynką”, manipulant, oszust, zdrajca.
Gdzie jest granica między ułańską fantazją, która
pozwala wymyślać teksty na określone tematy, a życiem
rzeczywistym? Czy wszystko to, co piszę jest prawdą?
Co nią jest a co nie?
Od blisko trzech lat dbając o dobrą zabawę i
podtrzymując ciekawość czytelników nie zdradzam co
jest wytworem fantazji, a co moim życiem. Zmieniam
podmioty liryczne, formy wypowiedzi, przyjmuję na
siebie wirtualne ciosy, kiedy w przypływie cynicznej
nuty chcę przedstawić świat pełen niespieralnych
brudów.
Ostatnio usłyszałem, że jedna z kobiet rozmawiając o
mnie użyła zwrotu „ja bym się z takim facetem
rozwiodła”. Rozśmieszyło mnie to szczerze, bo jestem
przekonany, że przedstawiając ten nieśmiertelny „męski
punkt widzenia” w ogromnej części przypadków nie
piszę niczego odkrywczego – część z moich opowieści
jest brana prosto od moich kolegów, z rozmów przy
piwie, szczerych wyznań, czasem listów, maili...
Kiedy mówię o facecie, który wodzi wzrokiem za
atrakcyjną kobietą, to zauważam jedynie ten fakt, którego
żona/dziewczyna zauważyć nie chce – i czytając o tym
„wścieka się”, że jej własny facet TEŻ MOŻE się tak
zachowywać. To tak, jakby karało się posłańca
przynoszącego nieakceptowaną (złą) wiadomość. Rzadko
używam bezwzględnych uogólnień, nie zdarza mi się też
mówić, że wszyscy, że zawsze, że nigdy (to wynika z
tego, ze zajmuję się marketingiem, a w marketingu nie
ma słowa „wszyscy”). I proszę tego nie traktować jak
próby tłumaczenia się.
Jedna z teorii mówi, ze jeśli coś piszemy to znaczy, że to
tym marzymy (świadomie i podświadomie). Jeśli piszę o
kobietach to chcę mieć wiele kobiet i źle mi strasznie w
tym w czym jestem.
Trochę spłycając zatem, reżyser, który w swoim filmie
zatrudnia same atrakcyjne gwiazdeczki i każe im się
rozbierać w co drugiej scenie takich właśnie chce zamiast
swej „podstarzałej” trzydziestoletniej żony (toż to
absurd!). Pisarz (ja się nie uważam, ale to przykład),
który pisze o orgii w swej powieści o takiej orgii marzy i
samym opisem się podnieca. Czy to nie jest zbyt proste
rozwiązanie? A może jeden, drugi i ja w tym
towarzystwie bawimy się tylko obrazem i słowem i
przedstawiamy coś, co wydaje się warte przedstawienia.
Bez żadnych podtekstów, bez mieszania dwóch światów.
„Ja bym się rozwiodła”. A jakim byłbym mężem i
ojcem? A może byłby to mąż oddany do końca żonie i
dzieciom, każdą wolną chwilę poświęcający właśnie im,
przynoszący kwiaty, całujący na dzień dobry, gotujący
obiad i sprzątający z przyjemnością w domu. Idący z
żoną do teatru co miesiąc, wspierający ją w ciężkich
chwilach,
których
nie
brakuje.
Kąpiący
dzieci,
wysyłający je do szkoły i zabierający na wycieczki, by
mogła sobie odpocząć – ja mam przecież obiektywnie
dużo czasu.
A jedyną moją wadą byłoby to, że piszę sobie ku uciesze
swojej i innych grafomańskiego bloga, na którym
przedstawiam walkę między czarnym a białym, usiłując
powiedzieć, ze niemal wszystko jest szare i bez
jednoznacznych rozwiązań.
Czy jest to w ogóle możliwe?
09 października 2007
Kupuję...
Reklamy mają to do siebie, że często łechczą przyjemnie
próżność ich docelowego oglądacza. I nie jest ważne, czy
dany produkt tak działa jak w reklamie, ważne, że tak
działać może.
Taki „Axe” jest dezodorantem cenowo średnim, ale to
jak reklamuje się go od wielu lat powoduje, że żadne
inne nie są w stanie mu dorównać pod względem zabawy
stereotypami i męskich fantazji.
Ostatni spot (podobnie jak i poprzednie) uwielbiam... nie
dlatego, ze jestem nieuleczalnym MSW (Męskim
Szowinistycznym Wieprzem), ale dlatego, że dostarczają
małej pożywki męskiej próżności, która jest w każdym z
facetów.
Ja nie znam faceta, który nie marzyłby o gigantycznym
powodzeniu wśród atrakcyjnych pań (może to ukrywać)
– w mniejszym lub większym stopniu z przyjemnością
pomyśli
o
sytuacjach,
bohaterowie reklamy „Axe”.
w
których
znajdują
się
I można mówić tu o seksizmie, ale niczego to nie zmieni.
Ja sam nie lubię nachalnego uprzedmiotawiania jednej
płci, ale reklamy opierające się na tym schemacie
przyjmuję raczej z uśmiechem (są wyjątki).
Siłą tych reklam jest pojawianie się w nich „zdań
kluczy”. Dziwne, że są to podobne zdania do tych, które i
ja często prezentuję.
„Nie, nie spóźniłeś się, to pewnie mój zegarek, ciągle się
spieszy”, „Widzę, że patrzysz na moje piersi, jak miło”,
„Choć, pouprawiajmy seks, potem zniknę”(tłumaczenie
dosłowne), „Ona nic nie znaczyła (krzyczy dziewczyna
wymachując znalezionymi majtkami) – no, skoro tak
mówisz to ci wierzę (i z miejsca łagodnieje)”, „Mam
pytanie - czy moja przyjaciółka mogłaby się dołączyć?”
– to te zdania celowo wybrane z ostatniego spotu.
Ja sam przecież mówiąc o tzw. wyzwoleniu seksualnym
na te rzeczy i zdania zwracałem uwagę. Pojawienie się
ich w tej reklamie tylko potwierdza, że facet jako taki
(jeśli go nie przycisnąć, zawładnąć nim, wychować) jest
istotą emocjonalnie uboższą.
Dosadność i bezpośredniość tego spotu jest wprost
zniewalająca.
I mimo, że facet przedstawiany jest w nim jako kretyn
paradujący z gitarą, gadający o piłce, komiksach, gapiący
się bez przerwy na piersi i zdradzający to faceci tego nie
zauważają, bo liczy się tylko efekt! Efektem zaś jest
atrakcyjna kobieta, przyjmująca wszystko jak idiotka,
znikająca po upojnym „razie”, spełniająca jego własne
zachcianki i tolerująca nawet jego wprost jaskiniowy pęd
do... wiadomo czego.
Odwróćmy role – wyobraźmy sobie kobietę kupującą
dezodorant, który ma takie same „efekty” jak „Axe”. I
co? Żadne, absolutnie żadne zdanie z przedstawionych
powyżej nie będzie znaczyło tego samego. Bo mężczyźni
w odróżnieniu do kobiet chyba lubią kiedy traktuje się
ich przedmiotowo (oczywiście bez przesady).
Reklama kobieca ukazywałaby romantyczne lub ogniste
spotkanie, kwiaty... ale nigdy to, że facet mówi
„pouprawiamy seks, a potem zniknę”. Bo to nie jej
fantazja, a jego... niemal wyłącznie jego...
I cóż, że żyjemy w XXI wieku? Cóż, że internet sprawił,
że kontakty międzypłciowe mogą odbywać się na
zasadzie – „raz i koniec”, skoro kobiety w konfrontacji z
mężczyznami w takich przypadkach ZAWSZE będą na
przegranej pozycji. Ja nie znam sytuacji, żeby facet
kierowany wyłącznie nagłym uczuciem po jednej
nieprzespanej nocy chciał z kobietą budować stale
stadło...
„Kobiety są z Wenus, mężczyźni z Marsa... a ja jestem z
Częstochowy...”, że na koniec dokonam trawestacji
tekstu Andrzeja Poniedzielskiego z sobotniego spotkania
z częstochowską publicznością.
12 października 2007
Kobiety - od garów!...
Przerażają mnie kobiety maści wszelakiej, które tak
spełniają się w macierzyństwie, że poza potomkami
swojemi nie widzą świata. W przenośni i dosłownie.
Model rodziny zakłada w mniejszym lub większym
stopniu to, że kobieta po urodzeniu dziecka pozostaje z
nim z w domu – jest urlop macierzyński, potem
wychowawczy. O ile przedtem pracują to powrót do
pracy bywa względnie szybki (choć nie zawsze), gorzej
jest kiedy w ciążę zachodzą, wychodzą za mąż tuż po
szkole czy studiach.
Ja osobiście znam JEDEN przypadek, kiedy mężczyzna
wziął urlop wychowawczy zamiast żony. Zwykle w
domu z dzieckiem pozostają kobiety, co im się nawet
bardziej podoba. Na dłuższą metę to jednak tylko
pozory.
No i wygląda to tak, że mąż wychodzi do pracy
pozostawiając żonę z dzieckiem, a ona sprząta, pierze,
gotuje obiad, wychodzi z dzieckiem na spacer, rozmawia
z koleżankami przy piaskownicy. Mąż wraca (wiadomo o
której), jedzą obiad, oglądają telewizję, kąpią dziecko,
oglądają wieczorny film, idą spać. W sobotę i niedzielę
jadą do teściów, na grzyby, na basen lub siedzą w domu
przy telewizorze.
Z
„przyjaciółmi”
spotykają
się
względnie rzadko, bo nie każdy lubi opowieści o tym,
jakąż to ostatnio kupkę zrobiła nasza pociecha.
Dzień za dniem, taki sam, coraz bardziej szary, coraz
bardziej zwyczajny.
To w tym właśnie okresie zaczynają się małżeńskie
schody, bo coraz mniej mają wspólnych tematów. Ona
nie wie, kto to jest Rysiek, który ostatnio wyleciał z
pracy za picie, nie widziała remontu ulicy Wolności po
ulewie, nie zna nowej stażystki, o której mąż nie chce
zbyt dużo mówić.
On żyje wśród współpracowników, choćby chciał się
dzielić informacjami to widzi, że ją bardziej interesuje to,
że dziecko ząbkuje. Jest to normalne, żyje bowiem w
innym świecie. Ten świat to dziecko, dom, koleżanki z
wózkami,
problemy
z
„mamusią”,
przygnębiająca
codzienność.
Czasami w poszukiwaniu kogokolwiek taka kobieta
włącza się w wir internetu, ale to z kolei niespecjalnie
pociąga jej męża, więc przepaść miedzy nimi się
poszerza.
Z dnia na dzień, tygodnia na tydzień ona przyzwyczaja
się do takiego życia, ale jednocześnie chce się z niego
wyrwać. Z każdym dniem rośnie też frustracja z powodu
siedzenia w domu. Im więcej lat ma dziecko tym mniej
bezpośredniej opieki wymaga. Da się mu zabawki do
pokoju (o telewizji nie wspomnę) i można jedynie
zerkając czasem na niego kontrolować czy nic złego się
nie dzieje. Czasu ma się coraz więcej, ale przecież siedzi
się w domu...
Frustracja
rośnie,
poczucie
upieluchowienia,
marginalizacji z życia społecznego. Jest to podobne do
syndromu bycia bezrobotnym. A z frustracji rodzi się
wściekłość.
Kobieta, która jest codziennie wściekła to koszmar.
Mężczyzna staje wtedy przed nie lada dylematem. Bo co
z tego, że obiadki, że w domu posprzątane, skoro
każdego dnia ma się wrażenie, że to w niej się gotuje, a
nie na gazie? A że zacznie się gotować to pewnik! I
zacznie strofować, narzekać, biadolić, mieć wieczne
pretensje, obwiniać o wszystko.
Kiedy tylko zauważy się pierwsze objawy wrzenia
natychmiast trzeba robić wszystko, by ogień zmniejszyć
lub go wyłączyć.
Są kobiety, które nie wyobrażają sobie tego, by dziecko
mogło być w domu z kim innym. Bo zbyt małe, bo
będzie płakać, bo nie można wykorzystywać babci (lub
dziadka), bo dziecko potrzebuje matki i inne tym
podobne bzdury. O wiele bardziej to dziecko będzie
cierpiało, gdy będzie mieć przy sobie tykającą bombę
zegarową, która będzie wybuchać przy tatusiu z byle
powodu. Taka kurka domowa nawet po latach nie
omieszka przypomnieć,
że
całe życie
poświęciła
obiadkom, sprzątaniu i praniu.
Ja nie piszę, by zostawiać dziecko, a samemu rzucić się
w wir pracy od świtu do nocy, ale by nie ograniczać
swego świata do spraw okołodomowych.
Nie
bądźcie,
Drogie
Panie,
ani
egoistkami,
ani
męczennicami, bo i jedno i drugie na zdrowie nikomu nie
wyjdzie.
„Idź do roboty! Dziecko zostaw w przedszkolu, z babcią,
z opiekunką – stać nas na to! Rusz się z kuchni! Nie
jestem inwalidą, byś musiała mi podstawiać obiadki pod
nos, poradzę sobie! Zobacz o czym mówią inni,
zainteresuj się czymś innym niż tylko chorobami wieku
dziecięcego! Nie bądź kurą domową, Matką Polką! Bądź
kobietą!”
15 października 2007
Partia „Dziecko mi choruje”...
Wybory polityczne tej jesieni nie są łatwe. Jak wiele,
wiele osób mam elekcyjny dylemat. Wiem, że nie poprę
na
pewno
partii
rządzącej
(poprzez
dziwaczne
skojarzenia metod, które ta stosuje z PRL-em),
przystawek (banda nierobów i karierowiczów lub styl
podobny do hitlerowskiego – historii gospodarczej się
uczyłem). Z ciężkim sercem LiD też nie może liczyć na
mój głos (ciężkość serca spowodowana jest tym, że są w
tej grupie – szczególnie w drugim jej członie - za
przeproszeniem - osoby, które uważam za autorytety).
Niestety, ta partia kojarzyć mi się będzie z moim
przeżywaniem realnego socjalizmu, urodziłem się za
wcześnie.
Pozostaje – jak wielu PO i PSL... w stosunku do jednych
i drugich mam uczucia ambiwalentne... można więc
powiedzieć, ze w swych dylematach nie odbiegam od
sporej części Polaków.
Wiedząc,
jakie
mam
problemy
z
przyjemnością
przyjąłem fakt zaistnienia Partii Kobiet. Wydawała mi
się ona swobodną alternatywą dla rozpolitycznionej
reszty główne przedstawiając cele raczej społeczne,
zmierzające do wyrównania szans kobiet na rynku pracy,
płacy i świadczeń socjalnych. O ile sama przywódczyni
są w moim przekonaniu średnio przekonująca – jakoś nie
pałam uczuciem do kobiet w tym stylu - to idea
wydawała mi się słuszna.
Z braku laku dobry kit. Głos nie pójdzie na marne, a
miałbym przynajmniej poczucie, że zrobiłem coś
pożytecznego,
przyjemnego,
podniecającego,
porywającego (poniosło mnie) dla drugiej płci, a to lubię
- bardzo lubię...
No i z tego, skoro partia ta w Częstochowie nie zebrała
wystarczającej liczby głosów? Nawet w gronie rodziny i
znajomych rzuciłem wtedy pomysł, by wsiąść w
samochody
i
jechać
do
Katowic
ze
świstkiem
potwierdzającym prawo do głosowania i zagłosować na
tę partię. I powiem, ze pomysł ten był przyjęty nader
chętnie – może tak właśnie zrobimy, ale...
Człowiek spotyka wiele osób, a ja wczoraj przypadkiem
zupełnym spotkałem osobę z zarządu (o ile dobrze
zrozumiałem) tej właśnie partii. Kiedy tylko mieliśmy
minutkę, by pogadać podszedłem do niej i zapytałem
wprost „Dlaczego Partia Kobiet w Częstochowie nie
zebrała wystarczającej liczby głosów, by wystawić
swoich przedstawicieli? Przecież straciliście przez to
kilka tysięcy głosów. Może i ja bym na nią zagłosował.
A za mną kilkadziesiąt innych osób.” No i się
dowiedziałem...
Ja nie przytoczę wszystkich zdań, które padły, nie
pamiętam ich dobrze - rozmowa jak to rozmowa... w
głowie zostało kilka znaczących – na przykład te, że
kiedy Partia miała zbierać głosy poparcia to okazało się,
że nagle część aktywistek zachorowała, miała gorączkę,
chore dziecko, obowiązki itp...
Po tej nieudanej próbie kilka osób pożegnało się z
aktywną
działalnością
na
własną
prośbę,
zarząd
zmieniono, postawiono na nieco inne rozwiązania...
Czy ta nieudana próba to przykład słomianego ognia?
Brak zdolności, brak zdecydowania, przerost haseł nad
rzeczywistością?
Mnie samemu daleko do aktywności społecznej – ja sam
mam postawę raczej społecznie bierną, ale też nie
kandyduję, nie pcham się do Rady Dzielnicy, Rady
Miasta
- udzielam się tylko w najbliższej szkole
podstawowej wożąc scenę z SOWY czy angażując się w
zbiórkę makulatury.
Cóż, mnie daleko, ale jeśli ktoś deklaruje swój aktywny
udział w strukturach partyjnych to powinien chyba
aktywnym BYĆ. I wtedy żadne dziecko, żadna gorączka
- to „śmierć za idee”, a nie wykręcanie się sianem jak
tylko można. Albo się walczy o słuszną sprawę, albo się
siedzi w domu i gotuje obiadki.
Może i kobiety są lepszymi politykami - mniej
krwiożerczymi, łagodniejszymi - ale ruszyć je z domu, z
kuchni, z wygodnej kanapy gdzie czytają „Wysokie
Obcasy” o wiele trudniej... i dlatego, że ta aktywna część
wciąż stanowi zdecydowaną mniejszość twory takie jak
Partia Kobiet na poziomie lokalnym będą zbieraniną
osób o podobnych poglądach, ale niezdolnych do
konstruktywnego działania.
No chyba, że za marketing polityczny w tej „firmie”
weźmie się mężczyzna...
17 października 2007
Oświadczenie czyli „chciała wykorzystać, a teraz się
mści”...
Jakiś czas temu poprzez „Dwa światy” poznałem pewną
dziewczynę... zgadzała się za mną w każdym słowie, co
niejednokrotnie dała mi odczuć stając się moją „fanką”
(czy też „idolką”). Każda kolejna notka służyła jej do
tego, by zbliżyć się do mnie, i tak od komentarza do
komentarza, w końcu napisała maila.
Najpierw gadki-szmatki, „jaki jesteś fajny, jaki jesteś
inteligentny, jak bardzo bym chciała Cię poznać
osobiście”...
potem
rozmowa
przeszła
na
nieco
poważniejsze tematy.
Zaczęła ona pisząc, że jej mąż to góra tłuszczu niezdolna
do czegokolwiek, nie znający się na potrzebach kobiety
tępak, któremu w głowie tylko mecze, piwo i koledzy.
Ona sama zaś jest niespełnioną trzydziestoparoletnią
kobietą i poszukuje na świecie kogoś, kto by jej
wysłuchał.
Potem
seria
podtrzymywanych
przeze
mnie
komplementów kierowanych w moją stronę (ale w
sposób jak najbardziej zgodny z zasadami etycznymi,
nigdy niczego nie sugerowałem, nie proponowałem, nie
ingerowałem).
Liczba
maili
przekraczała
jednocześnie
wszelkie
dopuszczalne normy, bywało, że przychodząc z pracy
miałem kilkanaście maili od niej – w każdym niemal
opisy erotycznych wizji tu w kuchni, tu w motelu., tu w
taki sposób, tu w inny...
Początkowo mi się to bardzo podobało, gdyż przyznaję,
jestem próżnym facetem (kto z nas nie jest bez winy)...
Potem jednak stwierdziłem, że dziewczyna przesadza –
w końcu mam ukochaną żonę, trójkę dzieci, bez których
życia sobie nie wyobrażam, dom i nie zamierzam tego
wszystkiego niszczyć ze względu na jedną napaloną
kobietę...
Zacząłem ją zatem powoli stopować- najpierw zacząłem
pisać, by przemyślała swój związek, zaczęła myśleć
pozytywnie o swym życiu, w końcu – w ostateczności –
zaproponowałem, by znalazła sobie kochanka nieco
bliżej swego miasta (dzieli nas od siebie trzysta
kilometrów)...
W żadnym mailu nawet nie sugerowałem, że chciałbym
coś z nią, wiecie, i tak dalej... zresztą nie podobała mi się
wcale, a wizja dwóch godzin w motelu (które jasno
proponowała) sprzeczna była z moimi zasadami, bo
nigdy nie zadaję się z mężatkami i sam nie zdradzam.
Nie potrafiłbym zniszczyć też cudzego małżeństwa w
imię własnej chorej żądzy...
Jestem dobrym człowiekiem, pomagam ludziom, chcę,
by żyło im się dobrze... nie potrafię używać w stosunku
do kobiet ostrych słów, klnę tylko zmuszony do tego, w
zdenerwowaniu,
w
zapamiętaniu.
Jestem
słaby
i
chorowity...
Niestety, nie wytrzymałem – kiedy przeczytałem, ze chce
do mnie specjalnie przyjechać na seks, wybuchnąłem,
choć zwykle tego nie robię, bo jestem wyważony i
spokojny...
W kolejnym mailu napisałem jej, że nie życzę sobie
takich propozycji, że jestem wierny swojej żonie i
zasadom i nie ma szans na seks między nami! Muszę to
powiedzieć raz i ostro chociaż słowa obraźliwe zwykle z
trudem przechodzą mi przez gardło – „Dałem jej kopa,
odmawiając jej namolnym prośbom o seks w hotelach"...
Napisałem, by zastanowiła się nad własnym życiem, a
we mnie ma jedynie wirtualnego przyjaciela, jeśli
oczywiście chce. Odpisała jedynie „Pożałujesz tego”
Od tej pory zaczęło się moje piekło... tego samego dnia
na blogu ukazał się komentarz, w którym atakowała mnie
i kwestionowała moją męskość. Potem nie było dnia, w
którym bym nie czytał o sobie w najgorszych z
możliwych słów. Każda kobieta, której odpowiadałem
była kontrowana jej chamskimi dopiskami (przepraszam,
bardzo przepraszam, ale inaczej nie można tego nazwać).
Przestałem spać, bo bałem się co też ona jeszcze może
wymyślić. Czy nie przyjedzie i nie będzie chciała
zniszczyć mojego życia, rodziny, domu, który tworzyłem
tyle lat. Choroba moja dawała o sobie coraz bardziej
znać, do tego doszły kłopoty w pracy... wszystko się
zaczęło walić.
Nie wiem już jak walczyć z jej oszczerstwami,
szkalowaniem mnie na każdym kroku.
Mam nauczkę i chcę przestrzec wszystkich przed takimi
znajomościami... byłem słaby, zbyt dobry, uczynny i
dlatego przegrałem...
19 października 2007
Chciałbym być blondynką...
Gdyby dane mi było urodzić się jeszcze raz to chciałbym
być blondynką.
Wyznanie
to
co
najmniej
dziwne,
ale
poparte
informacyjne
obiegła
konkretnymi argumentami.
Kilka
dni
temu
programy
wiadomość o tym, jak to posła Misztala zatrzymano na
granicy niemiecko-szwajcarskiej z gotówką w wysokości
pół miliona dolarów.
Pieniądze te wiózł prosto z Włoch, gdzie nie udało mu
się kupić apartamentu dla swej dziewczyny.
Ja w stosunku do tego pana mam utrwalone zdanie i nie
jest ono zbyt pozytywne – organicznie nie lubię ludzi,
którzy chwalą się przed kamerami swym samochodem,
komórką czy w ogóle dużymi pieniędzmi przy okazji
startując do Sejmu z list Samoobrony broniącej podobno
ludzi biednych. Poseł, oczywiście, niczego konkretnego
nie zrobił z wyjątkiem kłótni z AL i epatowania
bogactwem w postaci na przykład Maybacha. Tak czy
inaczej Misztal był przykładem dobitnym obłudy całej tej
formacji, o której być może od niedzieli będziemy
powoli zapominać. Ale nie o politykę rzecz się rozbija.
Tak patrząc na te materiał zobaczyłem w pewnej chwili
tę dziewczynę, krótko, ale skutecznie.
Jakże chciałem chwilę przedtem, by była to krótko
ostrzyżona szatynka w okularach! Przynajmniej nie
właziłaby na szpilkach w ten nieszczęsny stereotyp
„blondynki” (cudzysłów). Niestety - długie tlenione
blond włosy, szczupła sylwetka, ubrana w skórę,
poruszająca się (grała w piłkę) jak Barbie. Dlaczego???
Przecież takich dziewczyn są setki tysięcy, ten sam kicz,
ta sylwetka, ten ubiór, białe kozaczki, tlen we włosach
potargał wiatr...
Pełno ich na ulicach, w knajpach, dyskotekach....
dlaczego mając tyle kasy Misztal wybrał kolejny klon,
którego nie sposób rozróżnić na ulicy spośród innych? A
mógł przecież niemal wszystko.
Misztal to „burak” (i mówię to z pełnym przekonaniem),
który
dorobił
się
na
materiałach
budowlanych
ogromnych pieniędzy, a ponieważ jest człowiekiem bez
klasy to chwali się nimi gdzie popadnie. Tak jak
nastolatek
chwali
się
piętnastoletnim
BMW
czy
postnastolatka drogim telefonem jakiego Krauze czy
Kulczyk nie mają. To jest podobny poziom „buractwa”
(można to rozwinąć, ale później...).
Taki Misztal może być „burakiem największym”, ale w
końcu brzydki nie jest, pieniądze ma na cudowne życie,
luksusu do śmierci nie zabraknie. Można go też
wycyckać dokładnie, a przy okazji pożyć jak hetman
(przepraszam - królowa, oczywiście)... jeśli się znudzi to
rzuci, ale wtedy będzie się już miało apartament we
Włoszech, sporą sumkę na koncie, dobry samochód w
garażu.
I tak sobie pomyślałem - „Jak ona ma fajnie!”
Choćbym starał się i naprężał to żadna kobieta nie kupi
mi skromnego apartamentu we Włoszech za pół miliona
dolarów. Nie mam szans. Jestem facetem i to ode mnie
oczekuje się, bym kupował. Jeśli nawet przyjąć, że są
kobiety , które lubią utrzymywać sobie zabawki to
przespałem swoją szansę. Zamiast chodzić na siłownię,
wcierać w siebie olejek, robiłem jakieś durne studia.
Czy ta blondynka ujęła posła Misztala swą inteligencją?
Czy skończyła studia samodzielnie bez żadnej pomocy,
swą wytężoną pracą, pisząc na koniec rewolucyjne
opracowanie na temat reformy systemu ochrony zdrowia
w Polsce, którego ujęcie byłoby przełomem na skalę
światową? Czy poznali się w bibliotece, gdzie czytała
najnowsze eseje Guntera Grassa w oryginale? Czy może
na akcji charytatywnej,
gdzie
była organizatorką
ogólnopolskiej akcji wspomagania dzieci z biednych
rodzin. Być może, ale doprawdy – nie widać...
Opłaca się tak czy owak robić mu dobrze, nawet
pozwalać
na
różne
ekscesy,
eksperymenty
czy
szaleństwa.
„A miłość?” – zapyta ktoś...
Nie wiem – może ta blondynka go kocha miłością
szczerą i prawdziwą, ale patrząc na jej przerażającą
wręcz typowość doprawdy trudno w to uwierzyć (można
zawsze spróbować).
Wracam do marzeń – dom, wyjazdy, podróże, pieniądze,
stroje, bankiety...
No tak, ale trzeba być blondynką, może w kolejnym
życiu – już się nie mogę doczekać...
22 października 2007
Żegnaj IV RP...
Obudziłem się wcześnie, popatrzyłem na zegarek – 6.00?
Nie jestem przyzwyczajony... doprawdy. Przez moment
strach zlał me czoło, bo pies mój rozszczekał się i
pomyślałem, że lada moment stanie u drzwi Załoga G....
ale zaraz – przecież prócz małych grzeszków nie mam
nic specjalnego na sumieniu.
Uczciwy niby nie powinien się bać, a jednak się bałem...
łapówek w tysiącach złotych nie brałem, seksualnie nie
molestowałem, przesadnie źle się nie prowadzę (chyba,
że chodzi o prowadzenie samochodu), w spółkach
Skarbu Państwa wtyków nie mam, nawet żadnej cioci na
stanowisku.
Więc skąd ten strach o szóstej nad ranem - może sen
przyjdzie? No tak, wszakże ja urodzonym jeszcze w
komunie, lustracja mnie nawet objęła, gdzie musiałem
napisać,
że
nigdy
nie
współpracowałem.
Ale
człowieczyna wie co to za komuny podpisywał? A
możem ja wcielony został do ZSMP? Może to, że dowód
odbierałem z rąk Pierwszego Sekretarza KW PZPR w
Częstochowie może być pretekstem? Może to, że
niosłem jako osiemnastolatek z dumą transparent z
nazwą szkoły na 1-go Maja? Przecież ja o tym wszystkim
tutaj pisałem!
Do
tego
jestem
mikroekonomię
który
wykształciuchem,
zdawał
u
premiera
taką
Messnera
w
Katowicach... i jeszcze jadaczki nie potrafię trzymać za
zębami i wszędzie rozgłaszam, ze nie podoba mi się
polityka IV RP...
Komu ostatnio coś obiecywałem? Czy w mym życiu
pojawiła się jakaś zabójcza trzydziestka, którą mamiłem
pomocą w pracy i życiu osobistym? Nie...
Ale nie udzielam się patriotycznie, nie słucham Radyja,
nie
walczę
podsłuchiwanie
z
układami,
i
potępiam
donosicielstwo,
stanowczo
drażni
mnie
sprawiedliwość (jeśli dotyczy tylko jej wycinków),
doceniam Unię Europejską i nie uważam, byśmy przez
ostatnich 18 lat prowadzili jakąkolwiek nakolanną
politykę zagraniczną, uważam, ze Balcerowicz zrobił dla
Polski o wiele więcej niż Macierewicz... o blogu nawet
nie wspomnę...
Boże, ilem ja głupot w życiu narobił i teraz się to
wszystko mści!
Trzeba było do kościoła chodzić, a nie zbuntować się w
PIERWSZEJ klasie podstawówki, przeżywać każdą
pielgrzymkę Papieża, a nie z aparatem fotograficznym
marki smiena za nim latać i „na barana” kolegów
podnosić, by zdjęcie było lepsze...
I cóż, że już w 1990, roku pytałem innych co się stało z
kolegami
-
towarzyszami?
Ich
synami,
córkami,
zięciami? Wiedziałem wtedy, że komuna nie zginie, bo
wzbogaci się na przekształceniach, nieszczelnym prawie,
znajomościach i koneksjach... stwierdzałem to z żalem i
bezsilnością, ale przecież takie jest życie. Cóż, to tylko
jedna, jedyna rzecz na moje usprawiedliwienie.
Cała reszta to bezsprzeczny popis (ups, wyrwało mi się)
antypolskich zachowań, które dyskwalifikowały mnie
jako pełnowartościowego obywatela naszego kraju, gdzie
świerzop i gryka, i dzięcielina, a w dodatku pała.
Przestraszyłem się więc szczekania mojego psa, bo w tej
krótkiej chwili zdałem sobie sprawę, że i ja mogę być
szpiegowany,
podsłuchiwany
i
jako
przykład
wykształciucha wyprowadzony w kajdankach. Próżność
podchwyciła, że przyjemnie byłoby być męczennikiem,
ale lenistwo odparowało, że lubi spędzać czas na
rowerze, a nie jako jedna z jego części w czteroosobowej
celi (biernie). I co z tego, że moje grzechy lekkie, skoro
zawsze można dodać jakieś „już nigdy przez tego Pana
nikt zdradzać nie będzie”...
Po tej małej chwili przyszło jednak rozprężenie... i
nadzieja...
Że od wczoraj żyjemy wszyscy w kraju choćby
zbliżonym do normalnego, gdzie karze się przestępców,
łapówkarzy i innych nieuczciwych bez względu na opcję
polityczną, w której są, a nie tylko ze względu na to co
mówią.
Że nie będzie już barwnych konferencji prasowych,
„Wiadomości” kontrolowanych, manipulacji i indolencji
decyzyjnej.
Że za kilka tygodni nie będę już musiał patrzeć na panią
AF, która ( w mojej opinii) swoją osobą kompromitowała
nas samych w Europie i na świecie.
Że nikt nie będzie mi wmawiał, ze wszystkie sukcesy to
zasługa jednej słusznej partii, nawet (a może zwłaszcza)
te, przy których nikt z tej partii nie majstrował.
Że patriotyzm nie będzie oznaczał uczestnictwa w
akademiach ku czci, świętowania rocznic przegranych
bitew, ale to, co polskiego jest w nas samych... tradycja,
zdrowa duma, bez kompleksów przeszłości...
I wiele, wiele innych „że”...
I tak bym
bardzo
normalniejsi...
chciał,
byśmy od teraz
byli
26 października 2007
Lis w kurniku...
Miło było Was wszystkich poznać, ale niestety – to
prawdopodobnie ostatnie moje spotkanie z Wami. Już
jutro pewnie mnie nie będzie. Zgubi mnie pewność siebie
i przekonanie o własnej sile. Niestety, tak się zdarza, ze
zderzenie z rzeczywistością bywa bolesne – bardzo
bolesne.
Dlaczego tak?
No bo dzisiaj mam w planach odwiedzenie pewnego
zaczarowanego miejsca pełnego nabuzowanych do granic
możliwości kobiet. I cóż z tego, że rozszarpać mnie mogą
i zetrzeć na miazgę, skoro sam się o to proszę.
Zaproszenie otrzymałem już jakiś czas temu, wahałem
się, wahałem, aż w końcu pomyślałem – „a cóż mi one
zrobić mogą czego sam bym nie chciał?”... przecież ja
uwielbiam konfrontację popartą argumentacją, lubię
występować przed ludźmi, lubię bronić też swych
pokręconych opinii. I chociaż często zdarza się, że się
mylę to nie wpływa to nijak na czerpanie przyjemności z
samej konfrontacyjnej wymiany zdań.
Dzisiaj, ulica Kilińskiego 88, godzina 19.15... miejsce
spotkań częstochowskiego koła Partii Kobiet no i moja
nieskromna nad wyraz osoba, która zdecydowała się
opowiedzieć o tym, co
zaproponować jako
ja osobiście mogę PK
marketer. Opowiem trochę o
wizerunku PK, o tym w jakim kierunku moim
nieskromnym zdaniem powinna ona iść, opowiem o
stereotypach, o szansach, o marketingu politycznym no i
o tym jak moja (i nie tylko moja) osoba może pomóc tej
Partii.
Dla mnie takie doświadczenie to także zabawa, ponieważ
doszedłem jakiś czas temu w życiu do momentu, kiedy
praca
sprawia
przyjemność,
człowieczyna
jest
rozleniwiony, a jednocześnie gotowy na służenie innym
swą intuicją zawodową i wiedzą.
Mimo to wszystko mogę zostać rozszarpany przez żądne
krwi kobiety. Wszystko dlatego, że po odsyłaczu na
stronę bloga pojawi się na nim wiele kobiet, które
widzieć będą we mnie wyłącznie MSW...
Co za piękna śmierć! – pomyślałbym kiedyś, ale teraz?
Ja przecież jeszcze jestem młody, silny, piękny (oj, chyba
się zagalopowałem)...
Czym ja sobie zasłużyłem na taki koniec? Powodów jest
wiele. Obok okołoblogowych dodam kilka nowych.
Ostatnio na przykład, ostro zaatakowałem porażającą
jednostronność
książki
Wojciecha
Eichelbergera
„Kobieta bez winy i wstydu” – bo nie lubię, kiedy
mężczyzna rozpływa się pisząc o boskości kobiety i jej
zdecydowanej
(ważne
słowo)
wyższości
nad
mężczyzną... książka mądra, logiczna, ale ideologiczna,
bez odniesienia do konkretów i rozwoju społeczeństwa i
jednostek.
Zamierzam skrytykować ruch kobiecy w formie partii, a
nie
ruchu
społecznego,
zamierzam
zająć
się
wizerunkiem PK, który jest koszmarnie jednostronny i
nie jest tylko wina odbiorców, a samej Partii. Wizerunek
ten bardzo dobrze ilustruje podejście do Partii moich
znajomych.
Nie chcę owijać w bawełnę swego sceptycyzmu
odnoszącego się do słabości kobiet jako aktywistek...
Po prostu idę tam z podniesionym czołem i gotowy do
ostrej wymiany poglądów,
polityczne, ale i społeczne.
nie
tylko
na
tematy
W każdym razie, gdybym został rozszarpany, zakłuty,
dorwany w ciemnej uliczce to chciałbym, byście mnie
dobrze wspominali... mimo wszystko miło było...
Gdybym jednak wrócił bez widocznych uszczerbków na
ciele (dusza moja przyjmie wszystko) to dam znać...
28 października 2007
Naiwna…
Czy ona naprawdę sądziła, że mi chodzi tylko o
rozmowę? Owszem, lubię pobajerować, pogadać trochę,
by zmiękczyć to i owo co miękkie nie jest, ale bez
przesady. Ileż można wysłuchiwać tych samych wierszy
o motylkach? Ileż razy można słuchać o wczesnych
dokonaniach Adama Asnyka lub odpowiadać na pytanie:
„A co sądzisz o samotności w małżeństwie? Ja o tym
myślę co wieczór, kiedy mąż siada przed komputerem, a
ja siedzę w kuchni i patrzą w jeden punkt. I tak od
miesięcy…”
W znajomości są stopnie, już się zaznajomiliśmy, już
poznali otoczenie, w którym żyjemy, już zaczęliśmy
rozmowy „o życiu” no to idźmy dalej…
K…, milion ludzi w Polsce uprawia seks przez internet
(lub internet ich łączy), a ta myśli od razu, że ja jestem
inny. Jasne, jestem inny, bo niemal każdy na moim
miejscu powiedziałby od razu, że liczy na jedno, a nie
bawił się w kwiatki, różyczki i całuski.
Ja lubię oswajać kobietę z taką myślą, by sama chciała.
Żadnego chamstwa, żadnych bezpośrednich tekstów w
rodzaju „Jakie pozycje lubisz najbardziej? albo „Czy
robiłaś to już z kimś poznanym w sieci?”. Spokój,
romantyzm, szmery-bajery…
Ale co – mamy sobie tak ględzić przez pół życia? Można,
ale po co tracić czas?
Musiałem wziąć sprawy w swoje ręce. Cóż to za problem
dowiedzieć się od niej samej, gdzie pracuje, mieszka,
jakim samochodem jeździ? Wystarczy chcieć. Te
wysłane kwiaty też były elementem mojego planu – no
przecież brakowało jej romantycznych uniesień, a mąż–
kretyn już od dawna niczego jej nie kupił zapatrzony w
monitor lub telewizor. Na pohybel kretynom, którzy nie
potrafią dbać o swoje żony!
Przecież nie zmuszałem do niczego, przecież niczego nie
proponowałem, działałem lekko, ale skutecznie –
myślałem, że sama zrobi co trzeba i jeszcze będzie
szczęśliwa.
W „Samotności w sieci” ta, no… główna bohaterka…,
od razu miała oczka zamglone i głupkowaty wyraz
twarzy, a tu…
Ona ma do mnie pretensje, ale przecież dałem jej tylko
to, czego jej brakowało. Że zbyt szybko? Że nie jest
przygotowana? Że nie chce? Że czuje się niepewnie?
Mówi wolałaby jednak nie mieszać dwóch światów –
rzeczywistego i wirtualnego, a czy zapytała mnie o
zdanie?
Już trzy miesiące od momentu, kiedy posłałem jej
pierwszy tekst! Inny na moim miejscu już dawno
przerzuciłby się na jakąś bardziej „kumatą”, ale ja się
uparłem i mam! Trzy miesiące bajerowania idzie w
diabły, bo panienka myślała, że nie mam co robić tylko
leczyć jej małżeństwo. Ja tam znam jedną metodę
leczenia
–
stary
dobry,
wypróbowany
dwudziestocentymetrowy sposób… i od razu miło,
przyjemnie, człowiek rozluźniony i zadowolony…
I tak można żyć sobie swobodnie przez wiele miesięcy i
mężowi nie przeszkadzać w grze w Quake’a i samej
korzystać z życia.
To nie moja wina, że źle odczytywała moje intencje. No
przecież jesteśmy dorosłymi ludźmi i wiadomo, że
napięcie się buduje po to, by energię tę kiedyś przy sobie
uwolnić. I nie po to, by cała para szła w gwizdek lub
korzystali z niej inni, którzy nic w tej kwestii nie
zrobili…
Jeśli ona chce niekończących się rozmów to niech sobie
poszuka wirtualnej czy rzeczywistej koleżanki – ta na
pewno nie będzie chciała niczego poza paplaniną. Nie
jestem „homo”, by tracić czas na bezproduktywną
gadaninę, która ma prowadzić do niczego… i jako facet
domagam
się
„zapłaty”
za
godziny
spędzone na
reperowanie jej życia. To dzięki mnie przeżyła przecież
te ostatnie miesiące w zupełnie innym świecie, o którym
już zapomniała, bo jej mąż jest durniem.
Teraz i ja chciałbym z tego coś mieć, a nie tylko pozorną
satysfakcję, że komuś tam będzie dzięki mnie lepiej. I to
też guzik prawda, bo po moim odejściu panienka pewnie
znowu popadnie w jakąś chorą depresję, a „mężulo” się
nie ruszy.
Nie jestem Armią Zbawienia, ale facetem…
Dobra, poczaruję ją jeszcze – może zmięknie, a ja jak
nie, to przerzucę się na inną. I żadnych kwiatków,
motylków czy poezji…
31 października 2007
Rytm tradycji...
To nie 1 stycznia jest okazją do wspomnień, to nie wtedy
cofamy się do minionego czasu. Tym dniem jest
Wszystkich Świętych, kiedy jesteśmy o wiele bardziej
wyciszeni niż po „szaleństwach sylwestrowej nocy”..
O wspomnieniach decyduje roczny rytm tradycyjnych
obrządków,
trasy
na
cmentarzu,
mijanych
czy
spotykanych stale tego dnia ludzi czy czerwonej łuny nad
cmentarzem Stradom.
Dobrze, kiedy nie przybywa na tej tradycyjnej liście ani
grobów ani nazwisk...
Mnie, niestety, w ostatnim roku na tej liście przybyły aż
dwa nazwiska...
Teofil...
Kiedy umiera osoba z pokolenia moich rodziców mam
dziwne uczucie, że nie mieli szans na lepszy świat.
Komuna, na którą przypadła ich młodość odznaczyła się
wspomnieniem gazu na ulicach i pałami na plecach.
Nieustanny, dla wielu, głód sukcesu nie mógł być
zaspokojony, bo a to pochodzenie nie to, a to kark zbyt
sztywny.
Kiedy komuna się skończyła okazało się, że nie można
już dogonić młodzieńczych fascynacji, a i siły nie te. Gdy
dusza zakochana w Gałczyńskim, ale na pójście jego
dróżką, choćby, brakuje już werwy...
Choroba, jedna, druga, trzecia i przegrana z nią w
ostatecznym
rozrachunku.
Niedokończona
poezja,
niedokończone wspomnienia – z których ja osobiście
dowiedziałem się o młodości czasów rewolty studenckiej
roku 68 – saga rodzinna i wiele pomysłów na życie,
których nigdy się nie zrealizowało...
Z Teofilem grałem w brydża, co tydzień, wygrałem
mnóstwo pięknych karcianych rozgrywek i przeważnie
przegrywałem w szachy... już nie zagram z nim nigdy.
Babcia Stenia...
Kanada pachnąca żywicą – tam mieszkała przenosząc się
z Polski dwadzieścia lat temu. Do końca swych dni
sądziła, że Polska wciąż jest krajem, w którym dolar
amerykański jest skarbem. Przysyłała więc dziesięć
dolarów „na życie” – nigdy nikt jej nie pisał, że teraz jest
inaczej... kiedy urodziły się jej prawnuki robiła dla nich
sweterki i czapki na drutach. Lubiła rządzić, umiała
rządzić... potrafiła w wieku siedemdziesięciu lat zejść do
piwnicy, by sprawdzić czy jest w niej porządek. Na
swych nieudanych fotografiach zamazywała długopisem
swą twarz.
Ostatni raz była w Polsce dziesięć lat temu, jeszcze
zdrowa. Wtedy widziałem ją ostatni raz – chociaż o tej
wizycie ona sama chciałaby pewnie jak najszybciej
zapomnieć.
Chciała, by jej prochy spoczęły przy jej córce, mężu i
zięciu... za miesiąc pewnie spełni się jej życzenie...
Tego Święta będę wspominał głównie te osoby...
Zmarli żyją w naszej pamięci, byli częścią naszej drogi, z
nimi wiążą się nasz wspomnienia... dbajmy o to, by i o
nas miał kto pamiętać.
Do zobaczenia w poniedziałek
05 listopada 2007
Trolle atakują...
O ile piękniejszy byłby świat, gdyby nie trolle? Trolle to
złośliwe krasnale, które zwykle są próżniakami, w
każdym znaczeniu tego słowa. Bo to i pracowitością nie
grzeszą, a w głowach też przestrzennie dudni...
Kim
są
trolle
w
Computerworld.com
internecie?
Jak
„Mianem
trolli
podał
serwis
określa
się
użytkowników, którzy zabierają głos w dyskusjach, nic
do nich nie wnosząc, a jedynie zaśmiecając forum. Jak
mówi jeden z internautów: "Nienawidzę, kiedy ktoś
włącza się do dyskusji tylko po to, żeby komuś
powiedzieć ze jest idiotą."
Nie dotyczy to jedynie forów, ale także blogów.
Ciężkie jest życie Autora, który już trzy lata męczy się z
złośliwością i głupotą stosunkowo nielicznych (na
szczęście) trolli. Przez te lata można nauczyć się
skuteczności w ich zwalczaniu.
Podstawowy warunek dla rozpoczęcia tego dzieła to
oczywiście duża odporność psychiczna, która pojawia się
dopiero po paru miesiącach od momentu wejścia w
barwny świat blogowych „dyskusji”.
Jeśli już nabierzemy pewnej odporności należy pamiętać
o następujących rzeczach:
Troll to stworzenie przemijające. Przyjdzie, nabrudzi i
pójdzie sobie. Nie należy go traktować jak stałego
gościa, komentatora, uczestnika - chyba, że mamy do
czynienia z kimś wyjątkowo upartym.
Troll kocha, kiedy mu odpowiadasz. Ma dziwaczną
satysfakcję z tego jak się denerwujesz. Oczywiście nie
ma ona nic wspólnego z jakąkolwiek „prawdą” czy
choćby jej zalążkiem, ale ważne dla niego jest
przekonanie, że spowodował reakcję. Jeśli prowokuje
umiejętnie można to uznać za grę, jeśli popisuje się
jedynie swym łacińskim słownictwem – można go uznać
tylko za tego, kim się pokazuje. Dlatego nie można się
denerwować
i
najbardziej
obraźliwe
inwektywy
traktować z przymrużeniem oka. Kiedy jednak już
zdecydujemy się odpowiedzieć, riposta musi być cięta,
taka, by dany osobnik zrozumiał, że na danym blogu nie
ma czego szukać.
Troll
nigdy
nie
podaje
żadnych
konkretnych
argumentów, więc dyskusja z nim nie ma żadnego sensu.
Można mu zadawać setki pytań, powoływać się na
logikę, zdrowy rozsądek, ale i tak to nic nie da. Najlepiej
więc dać mu spokój, bo kiedy zorientuje się, ze ktoś jest
na jego głupotę odporny przeniesie się na bardziej
podatny grunt nas zostawiając w spokoju.
Troll nie czyta tego, co napisałeś. Jest to dla niego nie
tylko drugo-, ale wręcz sześciorzędne. Ważniejsze jest,
by dokopać, obrazić, wykorzystać w sposób prymitywny
z anonimowości, którą daje internet. Najlepiej więc
potraktować go w sposób ironiczny, zwracając się, na
przykład, do innych z prośbą o wytłumaczenie co piszący
miał na myśli. Troll wykazuje zdecydowany brak
odporności na ironię. Boi się uznania go za śmiesznego,
bo siłę bierze wyłącznie z tej sieciowej anonimowości.
Kiedy się go ośmieszy, raz, drugi, w razie potrzeby trzeci
odchodzi z podkulonym ogonem i raczej już nie
przyjdzie. Bardzo często musi to być akcja wsparta przez
innych komentatorów traktujących trolla w identyczny
sposób. Jeśli choć jedna osoba potraktuje trolla poważnie
(i na przykład się zdenerwuje) to ten szybko nie odpuści
– wtedy operację trzeba powtórzyć od początku.
Troll jest wirtualnym chamem, bazującym na najbardziej
zakorzenionych
stereotypach.
Najczęstsze
jego
określenia w stosunku do innych to: pedofil, ciota, idiota,
debil, zboczeniec, wieśniak, pedał, impotent (o innych,
bardziej dosadnych, przez grzeczność, nie wspomnę). Do
tego dodać należy opisy i rady w rodzaju „jesteś
zakompleksiony”,
„siedzisz
cały
dzień
przed
komputerem", "masz kaprawe oczka", "jesteś pryszczaty
i nikt cię nie chce" - w każdym przypadku określenia nie
wykraczają poza pewien poziom intelektualny...
Przez trzy lata i tutaj nie brakowało trolli... ja sam nie
wiem czemu mają służyć podobne wpisy – może
podniesieniu
własnej
iluzorycznej
wartości,
może
wyrzuceniu z siebie złości w przestrzeń, anonimowo i
bez poczucia odpowiedzialności za słowo, może są
efektem tego, że sieć przyciąga także tak prymitywne
osoby, którym obca jest wymiana poglądów, może one
zwyczajnie inaczej nie potrafią wyrażać myśli... trolle
jawią mi się jak troglodyci stukający bezmyślnie w
klawiaturę i chichoczący, kiedy ich „komentarz”
przyniesie skutek.
Lubię przemyślaną prowokację, sarkazm i ironię, nie
zrozumiem nigdy eksponowania własnego chamstwa.
We mnie samym jest czasem dużo złości, kiedy czytam
tu i ówdzie pierdoły, ale dlatego uważam się za homo
sapiens (w pełnym tych słów znaczeniu), że potrafię nad
tym własnym chamstwem panować...
07 listopada 2007
M&M...
Z Moniką nie układało mi się najlepiej niemal od samego
początku. Nie potrafiła zrozumieć prostych rzeczy,
chciała mnie zawłaszczyć dla siebie, a ja tego nigdy nie
lubiłem. Związek związkiem, ale nie czułem się w nim
dobrze,
a
i
w
niej
czułem
pewnego
rodzaju
zniecierpliwienie z takiego stanu rzeczy.
Rozstanie było burzliwe, ale rana pozostała nadzwyczaj
drobna i zaleczyłem ją od razu.
Od tej chwili nieco do kobiet jak ciał stałych byłem
zrażony. Wolałem krótkie „imprezowiczki”, które po
wszystkim odchodziły w zapomnienie przy i ku
obopólnej satysfakcji (moja satysfakcja była na pewno)...
Aż pewnego dnia spotkałem Marzenę. To jedno z tych
przypadkowych zupełnie spotkań w M1. Marzena była
najlepszą przyjaciółką Moniki, znałem ją doskonale i
lubiłem.
-
Cześć, to spotkanie trzeba uczcić – byłem tego
dnia w bardzo dobrym humorze – czy dasz się
zaprosić na ciastko?
-
Czemu nie...
Nigdy nie miałem problemów z rozmową i kiedy usiadła
przede mną język sam mi się rozwiązał. Dawno z nikim
tak dobrze mi się nie rozmawiało.
Oczywiście, nie uniknęliśmy tematu Moniki – według
relacji była samotną dziewczyną z kotem, podrywającą
obecnie jakiegoś mięczaka z pracy. Tyle chciałem
zrozumieć i to mi wystarczyło.
Po pożegnaniu z Marzeną po raz pierwszy od dłuższego
czasu poczułem pustkę wokół siebie. Wziąłem telefon do
ręki, wyszukałem jej numer i wysłałem na niego smsa
„Będę zaszczycony, jeśli spotkamy się jeszcze, choćby
jutro”. „Widocznie to spotkanie też jej sprawiło
przyjemność,
bo
odpisała
„ok.,
jutro,
17.00,
Fotomontaż”.
Od tego dnia spotykaliśmy się już niemal codziennie,
czułem, że coś przyjemnego się ze mną dzieje i chciałem
to ciągnąć. W naszych pogaduszkach temat Moniki już
się
prawie
„sprzedawała”
nie
mi
pojawiał,
mimo,
czasem
zasłyszane
że
od
Marzena
Moniki
informacje o jej życiowych dylematach z kotem w tle.
Traktowałem to bardziej jako jeszcze jedną opowieść o
życiu niż relacje o „byłej”...
Mówiliśmy o wakacjach, żartowaliśmy, dyskutowaliśmy
zażarcie i przy żarciu o wyższości płci, o socjologii,
polityce, sporcie...
Po jakimś czasie nasze kontakty stały się bliższe,
poczułem smak jej ust i ciała... było fantastycznie –
skończyłem z „imprezowiczkami”, zacząłem sprzątać
swoje mieszkanie, myśleć nad wspólnymi kolacjami,
dbać o siebie...
To normalne ale jednocześnie jakże dziwne, że człowiek
zakochany nie myśli o niczym i nikim innym...
Nigdy nie zastanawiałem się nad tym jakie są relacje
między Marzeną a Moniką, aż do dnia, kiedy ta pierwsza
przyszła do mnie i oznajmiła:
-
Dzisiaj powiedziałam o nas Monice
-
Ja myślałem, że ona już dawno o nas wie –
szczerze się zdziwiłem.
-
Nie, dzisiaj się dowiedziała. Wiesz, czuję się
podle, bo przez ten cały czas ona mi o sobie
mówiła wszystko, a ja nas ukrywałam. Powiedz
mi czy zdradziłam przyjaźń? Ona tak właśnie
powiedziała. Powiedziała, że z naszą przyjaźnią
koniec. Ja wiem, że powinnam jej to była
powiedzieć od razu, ale nie mogłam, nie byłam
przygotowana na jej reakcję. Poza tym ja przecież
ja niczego złego nie zrobiłam, mam chyba prawo
do własnego życia i własnej miłości...
Między
facetami
takie
sytuacje
rozwiązuje
się
natychmiast, a nie czeka kilka miesięcy. Albo przyjaciel
jest prawdziwym przyjacielem i zrozumie, albo jest
zazdrosnym melepetą i nie warto z nim więcej pić piwa.
Poza tym przyjaźń między facetami nie polega chyba na
zwierzaniu się z wszystkiego i byle czego, szukaniu
często abstrakcyjnych problemów, ale na pomocy w
konkretnych sytuacjach. Nie odpowiedziałem jej, bo
odpowiedzi na jej pytania nie znałem...
09 listopada 2007
Jak zostałem dość wykształconym ekonomistą...
Drogą okólną, niepozorną
Ktoś się podkrada jak padalczyk:
To tatuś niesie album porno,
Co mu pożyczył pan Kowalczyk!
To tatuś porno w dom przemyca,
A nie chcąc mamie wpaść do rączek,
Od tyłu, od ogródka kica
Jakby króliczek lub zajączek!
Kica po grządce i po skwerku,
I strach, i zachwyt ma na licu,
Czasem w ten album zerku - zerku,
A potem dalej kicu - kicu!
Album jest piękny i wesoły,
Różne w nim rzeczy są podane,
Na przykład są dwie panie gole,
Które się bawią w panią z panem!
Aż się tatkowi uszki pocą
Aż rączki w podnieceniu ściska...
W swoim łóżeczku, późną nocą,
Obejrzy to dokładnie z bliska.
Lecz jaki chytrus bywa z tatki!
Zanim się weźmie za czytanie Wsadzi ten album do okładki
Z książki uczonej niesłychanie,
Żeby mieć haka na mamusię,
Kiedy się zbudzi nieprzytomnie
I spyta: - Co ty czytasz, Niusiek?
To on odpowie: - Ekonomię...!
I zacznie dukać różne słowa,
Takie jak: - Procent, strajk, recesja,
Rentowność, wartość dodatkowa,
Polucja... O pardons, progresja...
Noc płynie... Gdzieś tam sowa huczy...
Czasami wiatr przez szpary gwiźnie...
Nasz tatko się i seksu uczy,
I ekonomii przy tym liźnie,
I grzeje sobie w łóżku kości,
Zamiast się gdzieś po knajpach włóczyć.
Tak wzrasta poziom świadomości,
I o to chodzi:
Bawiąc - uczyć!
(Bawiąc - uczyć
Andrzej Waligórski)
***
Kiedyś lata świetlne temu moi koledzy z pokoju
akademika na Franciszkańskiej w Katowicach mieli do
zbycia
cały
komplet
świerszczyków
„Catsa”.
Wyjeżdżaliśmy do domów, a oni nie chcieli tego brać.
Ja sam nie gustuję zbytnio w tego typu literaturze, wolę
Kosińskiego czy Irvinga, ale pomyślałem o moim
dobrym kumplu, który w niej był rozsmakowany. Lubił
po prostu literaturę skandynawską – postanowiłem mu
więc zawieść do Częstochowy cały zbiór kilkudziesięciu
tego typu wydawnictw. Pech chciał, że do Częstochowy
jechałem przez Kraków.
Gdyby zapytać dzisiaj kobietę, do której jechałem, o to,
co pamięta o mnie wśród trzech rzeczy (nie powiem
jakich) wymieni z pewnością moment, kiedy w moim
bagażu odkryła ten pokaźny zbiór. I nie uwierzyła w me
tłumaczenie, które (o ironio!) było jak najbardziej
prawdziwe...
12 listopada 2007
„Mistrzowie krzywej nawijki”…
- Dzień dobry Szanowni Państwo! Dzisiaj w programie
„Mistrzowie
krzywej
nawijki”
Andrzej.
Witamy
Andrzeju. Co Cię do nas sprowadza? O czym chciałbyś
nam opowiedzieć?
- Dzień dobry. Opowiem o Małgorzacie.
- O Małgorzacie? To świetnie. Słuchamy wszyscy z
uwagą.
- Nawijanie dziewcząt jest przedsięwzięciem dosyć
skomplikowanym. Małgorzatę poznałem kilka miesięcy
temu osobiście. Spodobała mi się i od razu zacząłem ją
oswajać.
- Jak to?
- Takie rzeczy robi się mechanicznie. Od znajomej
dostałem
jej
numer
telefonu
i
mail
udając
zainteresowanie czy jakąś sprawę – nie pamiętam, to
nieistotne. Potem zacząłem rozmowę, od razu od
wysokiego
„C”,
bez
specjalnych
przygotowań.
Opowieści o tęsknocie, o miłości.
- Muszę przyznać, ze to dość odważna strategia.
- Była taka w zamierzeniu. Jeśli się podchodzi zbyt
łagodnie gotowa człowieka zbyć, jeśli zbyt ostro –
napisze
„spadaj!”.
Wystarczy,
że
wymieszamy
i
znajdziemy proporcje w byciu łagodnym i ostrym i
dziewczyna jest już nasza.
Początkowo nie odpowiadała, ale nie znam kobiety, która
będąc w takiej sytuacji jak Małgorzata by pozostała
głucha na wołanie o miłość.
- A w jakiej sytuacji była Małgorzata?
- Typowej. Już niekochany mąż, dziecko, codzienność,
beznadzieja.
- Jak postępuje się z takimi kobietami?
- Na tyle pewnie, by wiedziała, że ma po drugiej stronie
faceta z krwi i kości, a nie rozchwianą melepetę i na tyle
łagodnie, by czuła się przy nim spokojna i bezpieczna.
Ale wszystko – także strategia krzywych nawijek zależy od klasy dziewczyny. Małgorzata uwielbiała
dobre wino, poezję, Mozarta. Nic prostszego tylko jej
tego dostarczać przy jednoczesnym budowaniu własnego
wizerunku.
- Nie rozumiem.
- To proste. Kobieta nie kupuje faceta jako takiego tylko
jego historię. Mnie najlepiej wychodziła strategia „na
pokrzywdzonego”.
- Powiedz naszym widzom, Andrzeju, na czym polega ta
strategia?
- Wyobraź sobie, że - na przykład - jesteś kimś ważnym i
mówisz komuś, że straciłeś pracę. Żałuje Cię, pragnie
przytulić, pocieszyć, uspokoić.
Jeszcze lepiej to działa, kiedy w odpowiednim momencie
sięgniesz po „kłopoty małżeńskie”. Masz takie problemy,
a tu własna żona Cię już nie kocha, jesteś pozostawiony
sam sobie, nawet nie śpicie ze sobą. W kobiecie odzywa
się instynkt matczyny, zaczyna Cię żałować, chce ulżyć
Ci w biedzie, pomóc w kłopotach i tu ją masz.
- Co to znaczy, ze „ją masz”?
- Możesz wszystko. Przede wszystkim wzmacniasz
przekaz spotkaniem, jednym, drugim, nie wstydzisz się
smutku (w ostateczności łez)…
- Ale przecież tego nie można ciągnąć w nieskończoność.
- Z każdym spotkaniem jest eskalacja żądań. Próbujesz
ją, eksperymentujesz do jakiego momentu możesz sobie
pozwolić. A jeśli na dużo pozwala wykorzystujesz to,
oczywiście z
miną zbolałego
triumfującego
samca.
Kiedy
mężczyzny,
zdobędziesz
a nie
możesz
ponawiać, albo odejść (najczęściej do innej)…
- A jeśli nie wytrzyma prób?
- Małgorzata była kobietą zmienną i niełatwą. I prób nie
wytrzymała. W ostateczności powiedziała „Żegnam
Pana”.
- To musiało być straszne!
- Nie, bo wtedy wiedziałem, że niewiele z tego wyniknie,
czyli tak jak gdyby sama zerwała a jednak to ja
pozwoliłem, by jej się to udało. Sądzi też, że ma
przewagę, ale to ja kontroluję sytuację.
- Jak to, znowu nie rozumiem.
- Kobieta oczekuje od mężczyzny, by ten starał się o nią
nawet po pożegnaniu. Oczekuje, że ten nie pogodzi się ze
stratą tej,
której
miłość
wyznawał.
Nawet
jeśli
powiedziała „won!!” to liczy, że tzw. siła miłości
pozwoli pokonać mu słowa - chce udowodnienia słów
poprzednich. Kiedy tego nie dostanie jest albo smutna i
płacze, albo jest zła.
Jeśli mamy do czynienia z tym pierwszym przypadkiem
to wystarczy, że do niej zadzwonię w tej chwili i już
będzie na mnie czekała. Nie dzwonię, kiedy wiem, że
sam nie chcę tego ciągnąć.
- A jeśli istotnie to ona jest na ciebie zła i ma ciebie
dość?
- To i tak nic nie tracę. Odłoży słuchawkę i będę miał
pewność, że mogę ją skreślić.
- Czy mógłbyś nam, wszystkim tutaj udowodnić to, co
mówiłeś.
- Oczywiście. (wyciąga telefon, wystukuje numer).
Małgosiu, przepraszam, wybacz mi, miałem ostatnio
dużo pracy – mówiłem ci, dostałem nową pracę. Co do
naszego ostatniego spotkania to przyznaję, zachowałem
się jak ostatni… przyrzekam, poprawię się (chwila
ciszy)… nie możesz rozmawiać, bo mąż w pobliżu? To
jutro w Ti amo, o 19, dobrze, będę i wszystko ci
wytłumaczę… nie chcę cię tracić mimo wszystko.
Kocham Cię. (wyłącza telefon)
(do Prowadzącego) - i załatwione…
- Proszę Państwa, oto Mistrz, oto jego sztuka, wielkie
oklaski dla Andrzeja!
16 listopada 2007
Dwie tęcze...
Dwie tęcze, co za zjawisko! Szedłem wzdłuż ulicy i
patrzyłem oczarowany tym widokiem. Jeszcze dużo
czasu, mam być punktualny więc będę... czekanie pod
klatką, nie szkodzi, wiele razy czekałem, gdyby zliczyć
ten cały czas wyszedłby może miesiąc życia... miesiąc
czekania... dwudziesta... naciskam dzwonek...
Jakiż ja jestem spięty, najchętniej wziąłbym tę poduszkę,
położył ją sobie na kolanach i tak siedział przez cały czas
w pozycji zamkniętej... jest piękna, dawno jej nie
widziałem, dwa, trzy tygodnie, zmieniła się, a może to
tylko złudne wrażenie oparte na tym, że jestem u niej w
domu...
gdyby
ona
była
w
moim
pewnie
też
wydawałbym się jej inny... filozofia -zamiast myśleć o
niej znowu myślę o sobie...
Lubię z nią rozmawiać, ma w sobie coś uroczego, takiego
przyciągającego, magicznego, błysk w oczach, czar
sylwetki, nie wiem... otwartość, mój segment, chciałoby
się powiedzieć, może tak...
Zrobiło się ciemno, nie zauważyliśmy tego, blask świec
rozświetlił mały pokój, tak ciepło się zrobiło, tak
przytulnie...
posłusznie
usiadła
podałem,
przy
mnie...
„widzisz,
„pokaż
linia
dłoń”,
miłości
jest
postrzępiona i rozwidla się w pewnym momencie”, tak,
jakby mnie znała, jakby wszystko o mnie wiedziała...
wziąłem w rewanżu jej rękę i patrząc jej w oczy
zacząłem głaskać wewnętrzną stronę dłoni... lubię
dotykać
kobiece
dłonie...
poczułem,
że
chcę
ją
przytulić... zbliżyłem się i delikatnie objąłem, poczułem
zapach jej włosów, brzoskwiniowy... pocałowałem w
szyję zaraz za uchem „przepraszam, obiecałem sobie, że
to zrobię”... poczułem gładkość jej policzków, pragnienie
ich dotknięcia ustami, nieokiełznaną chęć poznania
dotyku jej skóry... nie wiedziałem, czy mnie odepchnie,
czy
przyzwoli
na
taką
zuchwałość,
pragnienie...
przymknąłem oczy, musnąłem jej wargi, jeszcze raz,
pocałowałem
delikatnie,
odwzajemniła
pocałunek,
cudowne uczucie, kiedy ktoś poddaje się tobie bez reszty
i kiedy można zapomnieć...
Pocałunki, takie jakie uwielbiam, powolne, pochłaniające
czas, energetyczne, poruszające całe ciało i duszę
dogłębnie, wspaniale...
Przerwałem na chwilę, opadłem na podłogę i sięgnąłem
po szklankę... usiadła za mną i zaczęła masować mi kark
i ramiona, co za uczucie, ciarki przechodziły mi po całym
cele, odpięła guziki mojej koszuli i ręką zaczęła gładzić
mój tors... odwróciłem się i usiadłem koło niej, nowy
pocałunek...
Oddech jej stał się szybszy, słyszałem to przy każdym
muśnięciu szyi i uszu, moje ręce zatopiły się w jej
włosach... czułem, że mnie pragnie...
Osunęliśmy się na kanapę... przycisnąłem ją, a ona objęła
mnie udami... pocałunki stały się gwałtowniejsze, a my
coraz bardziej w nich zapamiętani... na moment wstałem,
zrzuciłem koszulę, a ona pozwoliła mi odsłonić czarny,
koronkowy biustonosz... odsłoniłem jej piersi, boskie...
oparłem się na nich i zacząłem całować, znowu
delikatnie, obserwując jej reakcję na każdy mój ruch
opuszkami palców, które poznawały jej ciało... zdjąłem...
przylgnąłem do niej, pragnąc poczuć jej ciepło, żar z niej
się wydobywający, nasze usta znowu się spotkały,
niecierpliwe siebie...
„Nie
wiem,
czy
powinnam”...
„nie
powinnaś”
odpowiedziałem... leżeliśmy tak przez moment, w
zamyśleniu, aż nagle przesunęła się w moją stronę a jej
pocałunki stały się gwałtowne i zaborcze... przesunąłem
swą rękę niżej i zacząłem ją pieścić... stała się jeszcze
bardziej porywcza i zdecydowana... wsunęła mi rękę w
spodnie i dotknęła mnie... mocno masując doprowadzała
mnie do euforii... w porywie żądzy ściągnąłem jej szybko
dżinsy i zrzuciłem swoje spodnie... dopiero wtedy
mogłem się znowu uspokoić...
Leżała rozpalona w bieliźnie, a ja rozchyliłem jej uda i
ustami dotarłem do niej samej, język jakby uspokojony
dotykał jej wrażliwych miejsc, palce torowały drogę,
znowu spokojnie, cicho, delikatnie... „chodź do mnie”
wyszeptała, a ja posłusznie wykonałem jej rozkaz,
wsuwając się jednocześnie w nią... jakże była gorąca,
jakże rozpalona, nasze ruchy stawały się coraz szybsze,
ścisnęła mnie mocno udami i zaczęła unosić biodra ze
mną w środku, coraz szybciej, gwałtowniej... jeszcze
Wbiła mi paznokcie w bok, całe jej ciało wyprężyło się
gwałtownie i opadło, była w niebie...
Odpoczywała... a ja znowu wolno poruszałem się w
niej... z każdym ruchem z jej ust słychać było cichutki
jęk i słowo „jeszcze...”... jakże mi było wspaniale w tej
chwili...
Zszedłem na podłogę, a ona usiadła na mnie, jej ruchy
znowu stały się szybkie, a ja czułem jak jej dobrze...
„jaki ty jesteś mokry....” ... opadła z sił...
Wsparła się na kanapie, a ja wsunąłem się znowu w nią,
tym razem gwałtownie, głęboko... poruszałem się w niej i
patrzyłem na jej twarz, na której odbijały się promienie
palących się świec... odpływała w niebyt z każdym moim
ruchem...
Była przeszczęśliwa, zmęczona... zaprosiła mnie pod
prysznic, tym razem na przemian z wodą gładziłem jej
delikatną skórę, piersi, całowałem usta... jakże ona
pachniała...
Wróciliśmy nadzy na kanapę... woda na nas jeszcze nie
wyschła, a już przytulała się do mnie i chciała mnie w
sobie poczuć raz jeszcze... odwróciłem ją, ręką
wyczuwałem jej kształty, podziwiałem doskonałość
formy... kiedy wszedłem w nią ponownie jęknęła... po
kilku
minutach
szalonej,
gwałtownej
miłości
eksplodowałem i rozlałem się na jej plecach... dziękując
jej rozmasowałem ją mym balsamem... wcierając go jej
w
plecy...
delikatnymi,
choć
zdecydowanymi
pociągnięciami rąk...
Odpoczywaliśmy, ona z przymkniętymi oczami, a ja
całując jej stopy, palec po palcu... rozmawialiśmy... już
nie pamiętam o czym...
Wracałem do domu oszołomiony tym, co się stało,
ciemna noc, gwiazdy, a ja rozpamiętywałem jeden z
najwspanialszych wieczorów w mym życiu...
Następnego dnia dostałem maila:
„Ciągle jeszcze wspominam Twój pierwszy pocałunek,
taki delikatny i niepewny, dotyk Twoich dłoni i Twoje
czułe słowa
Bardzo cieszę się że byłam z Tobą, było naprawdę bosko
i będą to dla mnie niezapomniane przeżycia. Ale nadal
wspomnienie to jest dla mnie jak sen. Chcę zawsze być
tak dotykana jak wczoraj!!!!!!!”
Dla takich chwil warto żyć.
20 listopada 2007
O czym powinno być na męskim blogu...
Ale, k..., zabalowałem parę dni temu, głowa mnie nap...
jeszcze dzisiaj. Poszedłem sobie niegrzecznie do knajpy
z kumplem. Niby pogadać, a właściwie na podryw - jak
to zwykle robię w piątkowy wieczór. Sam już jestem na
tym świecie, k..., więc należy mi się trochę rozrywek,
nie? Dzieciaki odchowane, żona już nie żona, więc mogę
się gibać na boczki jak chcę, z kim chcę i kiedy chcę...
Siedzę więc z tym kumplem, gadamy o pierdołach, a tu
wchodzą dwie takie, uch, że tylko schrupać na miękko w
sosiku własnym. No nic, gadamy niby, a cały czas
filujemy w ich stronę, żeby kontakt złapać, nie?
No, udało się – jakże miałoby się nie udać – nie one
pierwsze, nie ostatnie. Drina do stolika, uśmiechy,
dosiedliśmy się. Szmery-bajery, uśmiechy, frazesy,
„jakież ma śliczne usteczka”, „a może pójdziemy się
nieco pobujać”...
K..., ja się znam na ludziach, od razu wiem, czy lachon
jest skłonny iść w tango, czy nie. Czasem najtrudniej jest
odczepić od siebie panienki, bo jedna boi się o cnotę
drugiej i odwrotnie. No ale ma się te swoje sposoby. Jak
panienka skłonna do tańca to i z innymi rzeczami nie jest
na bakier a i alkohol zmiękcza.
Ja sobie wziąłem blondynkę, kolega rudawą. Balety na
parkiecie przez godzinkę, dwie, a potem trzeba coś
zrobić...
Brzydki nie jestem, nawijkę mam, pieniędzy na taksówkę
nie żałuję. Taka od razu widzi o co chodzi i albo się
zgadza, albo idzie pod pierzynę mamusi. Na szczęście
nie wybieram małolat, tylko takie, które same szukają
towarzystwa w tę zimną listopadową noc. A o takie nie
jest trudno, tylko trzeba mieć odpowiednie nastawienie.
Żadnych bzdur o miłości, tylko jedno... jakby szukała
miłości to poderwałaby kolegę z biura a nie szła do
knajpy i dała się wyciągać na balety.
Zdecydowanie najbardziej lubię moment kiedy zostaje
się już tylko we dwoje. Kolega odciągnął swoją zdobycz,
ja dałem się odciągnąć swojej i już... alkohol w żyłach
zaczyna działać, tamy puszczają, czyściutka namiętność
wzrasta.
Pić to trzeba „umić”... panienki pić nie umieją, czasem
już w taksówce nie może wytrzymać i obmacuje mnie i
całuje - lubię takie. Czasem winda (na szczęście jest na
tyle późno, że nikogo się nie spotyka, bo byłoby
ciekawie).
Częściej wybieram jej mieszkanie, bo bezpieczniej i nie
trzeba szybko kończyć, by ją jeszcze odwieźć do domu
(szlachectwo, k..., zobowiązuje)...
Lubię takie porywy, kiedy rozochocona panienka
wyciska ze mnie wszystkie soki. Jęczy, kwiczy, krzyczy,
chce jedną pozycję za drugą, jakby w jedną noc chciała
przerobić całą Kamasutrę.
Chociaż kiedyś bywało lepiej to teraz też nie narzekam, a
przede wszystkim one nie narzekają...
Mieszkanie puste, więc można spać do rana, żeby potem
stlenić się ze sakramentalnym „zdzwonimy się”...
Nie dzwonimy, chyba, że znowu mamy ochotę na małe
rypanko... ale takich przypadków to miałem może dwa. I
nie było już tak fajnie, bo panienka zaczęła mówić o
jakimś chorym związku albo mieć pretensje, że za
szybko chcę skończyć u niej w domu, a ona by chciała
mnie poznać. Za pierwszym razem wystarczyło jej kilka
drinów, a teraz chce gadać? Po co?
Zwykle więc spokojnie rozchodzimy się do swoich
legowisk i zaznaczamy w swych czarnych zeszytach jak
było...
Szczerze mówiąc nie obchodzi mnie jak jestem oceniany
- mnie zawsze udawało się zrobić to, po co poszedłem, a
nie zauważyłem, by panienka też cierpiała przesadnie z
powodu mojego najścia.
Jak ja oceniam? Twarz panienek na raz się nie pamięta,
pamięta się tylko okoliczności – tu winda, tu kanapa, tu
samochód, tu ubikacja.
Dobra, k..., dość pierniczenia... dzisiaj znowu wybieram
się na małe rypanko. Tym razem mam ochotę na tylne
siedzenie samochodu. Zwykle wożę dziewczynki za
osiedle Norwida na Wyczerpach - nad Wartę lub do
pobliskiego lasku, bo cicho, spokojnie, mogę śmiało
zrobić swoje aż resory ponadwyrężam... potem odwożę i
wszyscy są zadowoleni...
Dzisiaj będzie szatynka...
Pojutrze opiszę jak było – w końcu po to ten blog
prowadzę, nie?...
22 listopada 2007
A przyszłość?...
Kilka tygodni temu po południu odebrałem telefon.
Numer nieznany, ale w słuchawce odezwał się głos,
który znany mi był i to dobrze.
Z Iwoną nigdy nic wielkiego mnie nie łączyło, kilka
spotkań, parę „życiowych” rad. Zawsze śmieszyło mnie
jej zdanie, że nigdy się z nikim nie zwiąże, bo wszyscy
faceci
są
tak
samo
beznadziejni.
Spokojnie
wysłuchiwałem wizji jak to świetnie będzie żyć samej
sobie i bez nikogo. Odwiedziłem ją też raz w Blachowni,
gdzie mieszkała.
Ucieszyłem się słysząc jej głos, chociaż jednocześnie
zdziwiłem, bo nie kontaktowaliśmy się ze sobą od
przeszło dwóch lat. Życie, zwyczajne życie i rozstaje
dróg. Ona poszła swoją drogą, ja swoją, przyjaźnie,
naturalnie bez wielkich słów i pożegnań - normalka.
O dużo bardziej się zdziwiłem kiedy usłyszałem po co do
mnie dzwoni?
-
Wiesz, Sławku, jestem teraz w poważnym
związku – zaczęła
-
Gratuluję! – przerwałem zadowolony z takiej
informacji.
Ja nie uważam się za osobę pazerną na innych i cieszę
przeważnie się z cudzego szczęścia i stabilizacji
uczuciowej.
-
Chodzi o to, że mój chłopak dowiedział się o
nas.
Zakrztusiłem się słysząc te słowa, bo „nas” nie było.
Było kilka spotkań, były rozmowy, było przyjemnie, ale
trudno o tym powiedzieć „my”
-
Czego się dowiedział?
-
No wiesz.
Nie wiedziałem, ale...
-
I on chce przyjść do Ciebie do pracy, by
wyjaśnić tę sprawę
-
Słucham?
-
No przyjść, słuchaj - chodzi o to, byś mu
powiedział dokładnie to, co Tobie teraz przekażę.
I zaczęła wymieniać tematy naszych „spotkań”, które
przekazała chłopakowi.
-
Dobrze, Iwonko, ale Ty nie sądzisz, że
powinienem go potraktować nieco ostrzej? Ile on
ma lat, że jakakolwiek przeszłość dziewczyny ma
dla niego znaczenie?
-
Sławku, ja przyjdę do Ciebie jeszcze jutro, by
Ci to wytłumaczyć.
-
Dobrze, no zrobię tak jak chcesz. To do jutra.
Przez cały wieczór „chodziła” mi ona po głowie, bo
byłem tak zszokowany... układałem sobie w głowie
rozmowę z jej facetem, by go wgnieść w podłogę, bo nie
trawię takich gości. Nie znoszę organicznie debli, którzy
są tak zakompleksieni, że swej dziewczynie nie dają
grama
swobody
i
wymagają
od
nich
totalnego
posłuszeństwa. Trzeba być idiotą, by nie wiedzieć, że
każdy człowiek potrzebuje wolności i zrobi wszystko,
żeby tę wolność mieć. Jak nie teraz (zaślepiony) to za
jakiś
czas,
kiedy czyste
uczucie
ustąpi
miejsca
codzienności. Tylko czekać.
Następnego dnia istotnie przyszła uzgodnić jeszcze
ewentualne zeznania. Przy okazji dowiedziałem się, że z
„męskich” numerów telefonu to u siebie może mieć tylko
ojca. Jeśli są inne to musi się z nich spowiadać. Komórka
jest przeglądana, mail czasami również, nie może się
spotkać z nikim.
I pomyśleć, że wiem więcej o niej niż jej facet, bo to
mnie powiedziała o rzeczach, którymi przed nim się nie
pochwali.
Jej to bardzo przeszkadza, ale go kocha. Zmienić go nie
zmieni, a rozmawiają o pierdołach - kwiatkach,
motylkach w brzuszkach, ale nie o przyszłości. Kobieta
uzależniona, zaślepiona, ale uważająca się za szczęśliwą.
Koniec, kropka.
A ja po tej całej sprawie tak sobie myślę: Jak to będzie z
nimi za pięć lat? A dokładniej – kiedy ona nie wytrzyma?
24 listopada 2007
Moje życie jest tak proste jak piosenka ta...
„Moje życie jest tak proste jak piosenka ta
Rano wstaję, doję krowy, potem idę spać
A gdy wstanę, włożę buty jakiś obiad zjem,
Drugi raz wydoję krowy i znów kładę się”
(Dyszcz - Dyskoteka Szarego Człowieka)
Czy życie jako takie nie przypomina nieco tej piosenki.
Szereg powtarzalnych codziennie czynności.
6.45 – budzik, mycie, ubranie, śniadanie, 7.15 –
odpalenie i jazda do pracy, 7.30 – praca i kawa... 15.30
powrót i obiad, 17 – „Teleexpress”, wieczór, książka lub
telewizja, czasem wyjście do znajomych lub rodziny,
rzadziej do kina. Niekiedy załatwiamy sobie jogę, salsę,
siłownię czy basen raz lub dwa razy w tygodniu.
Wieczorem odpoczynek, komputer, telewizor i spać.
Życie jest nudne.
I teraz wyobraźmy sobie, że mamy to dwa czy trzy razy
w tygodniu opisywać. Po trzech miesiącach zdajemy
sobie sprawę, że nasze życie jest nudne jak flaki z
olejem. Po pół roku czujemy pustkę w głowie, bo
wszystko już zostało przez nas napisane, przetrawione,
przeanalizowane. Po roku zapisujemy się na kurs
szydełkowania, by o nim napisać...
Gdybym cały czas pisał o sobie to zapewne nie
dotrwałbym
do
drugiego
roku,
bo
ileż
można
deliberować o drodze do pracy, zakorkowanych ulicach,
pani Jadzi z księgowości.
Jeśli ma się jeszcze dzieci to wiadomo – o dzieciach
można tomy wspomnień napisać, a każde wspomnienie
głupsze, choć ważne.
A to, że Natalka – koleżanka Karoliny – używa
brzydkich wyrazów i zły daje przykład naszej jakże
niewinnej pociesze. Tu znowu nasza druga przypadłość
strzeliła dwie bramki, ale trener-tyran nie chce dziecka
wystawić na mecz w Rędzinach. I mu stroju nie dał, bo
za krótko chodzi na treningi. Z innej strony można opisać
teatrzyk, które dzieci zrobiły z licznych kotów i
debiutancki występ misia Izydora przysłanego z Ives
Rocher
za
odpowiednio
wysokie
zamówienie
kosmetyków. Innym razem opiszemy przezabawną
historyjkę o tym, jak to nasz chodzący Aniołek zaśmiewa
się słysząc teksty ze „Świata według Bundych” oglądając
go oczywiście z Tatusiem, kiedy Mamusi nie ma w
domu.
Ewentualnie
opisując
zażarte
rozwalanie
potworów w Duke’u przez starszą latorośl, także w
tajemnicy przed rodzicielką. Bo Mamusia nie rozumie,
że dziecku też adrenalina jest potrzebna.
I tyle się traci, kiedy bloger nie ma dzieci.
Jak mamy żonę to można opisywać barwne z nią życie
(bez przesady) – a tu wyjście do teatru na Salon Poetycki,
do empiku (bo promocja ING Banku Śląskiego) z
zahaczeniem o knajpkę Mithos w Alejach, na imprezę
rodzinną i tak dalej i tak dalej. Weny starczy na jakiś rok
intensywnego pisania. Oczywiście o ile żona nie
wścieknie się w którymś momencie, że nie ma
prywatnego życia, bo każda sprawa jest wywlekana na
bloga.
W innych przypadkach zmuszeni jesteśmy opierać się na
historiach, opiniach, książkach, artykułach lub własnym
widzimisię. A to starcza najwyżej na trzy lata.
Po trzech latach w głowie pustka, a człowieczyna myśleć
musi o założeniu rodziny i posiadaniu dzieci, które
skutecznie oduczą go pisać, dzięki czemu uwolnią od
blogowego uzależnienia.
26 listopada 2007
Świat bez mężczyzn...
Za 125 tysięcy lat mają z powierzchni zniknąć mężczyźni
doniósł „Dziennik”...
Oczywiście – nie dożyjemy do tych czasów i nie dożyje
nic co z naszym życiem jest związane – za 125 tysięcy lat
być może (a raczej najprawdopodobniej) wcale nie
będziemy
istnieć
jako
gatunek,
ale
można
się
pozastanawiać.
Ciekawe jakby świat wyglądał bez facetów?
Nie za tych „kilka” lat, a dzisiaj. Czy byłby lepszy czy
jeszcze lepszy?
Jedno jest pewne – życie kobiet straciłoby sens. Po co
żyć, kiedy całość podporządkowana jest karierze i
napychaniu brzucha? Przecież sens istnienia to przede
wszystkim rywalizacja o coś, o kogoś, to zostawienie
czegoś po sobie pokoleniom następnym.
Od wieków kobieta była dla mężczyzny (i odwrotnie)
siłą napędową – taka głupia miłość powodowała
powstawanie dzieł, obrazów, rzeźb, poezji, literatury. Ileż
kobiet było muzami? Z drugiej strony ta rywalizacja
prowadziła często do wojen, zbrodni... te były domeną
mężczyzn, ale pamiętajmy, ze rola kobiety jeszcze sto lat
temu była raczej służalcza...
Już Margaret Thatcher w latach osiemdziesiątych nie
bała się ostrej rywalizacji o Falklandy/Malwiny z
Argentyną i wysyłała żołnierzy brytyjskich na wojnę.
Podobnie Benzazir Bhutto w Pakistanie (kraj islamski!)
czy Indira Gandhi nie cofały się przed rządami silnej
ręki...
I teraz wyobraźmy sobie, że nie ma tej płciowej
rywalizacji...
Błędem jest sądzić, że kobiety zbiorą się w grupie i będą
się cieszyć, i tworzyć wspólne, zgodne rządy, i nie będzie
wojen,
i nie
będzie przemocy – człowiek jest
zwierzęciem (przeważnie rozumnym), więc ZAWSZE
będzie dążył do dominacji.
Kobiety godzą się między sobą to tylko PRZECIW
komuś...
Kobiety z jednej nieistotnej informacji potrafią wysnuć
miliardy wniosków, są pamiętliwe, ale i naiwne w swym
postrzeganiu świata.
Prawda jest taka, że żadna ze stron bez drugiej nie ma
powodu istnieć. Kobiety malują się dla mężczyzn,
ubierają się, by czuć się atrakcyjnymi dla mężczyzn.
Robią kariery, by udowodnić coś mężczyznom. Potrafią
być
„siłaczkami”
na
złość
mężczyznom.
Będą
wychowywać swe dziecko same, nie oczekując niczyjej
pomocy, by móc potem rozpaczliwie wykrzyczeć
„Potrafię żyć bez faceta!”. W rzeczywistości będzie to
tylko krzyk upartej oślicy, która nie potrafiła wywalczyć
sobie z związku kompromisu (obustronnego), a teraz
chce udowodnić INNYM, że jest silna i „wartościowa”.
Udowodnić innym, bo sama czuje, że ta sytuacja nie jest
normalna i w gruncie rzeczy to wolałaby mieć kogoś
przy sobie, ale chora duma jej na to nie pozwala.
Faceci robią to samo – niemal wszystko co z nami
związane podporządkowane zostało kobietom. Ubiór,
styl, atrakcyjność, komunikacja, rzeczy materialne,
kariera... Po co się męczymy po dziesięć godzin w pracy
jak nie po to, by mieć kobiety (stałe lub na raz)? Czy
chcemy napychać swe brzuszyska i pić piwo całe życie
oglądając mecze w telewizji? Nie, bez przesady – ktoś
może widzieć w takim życiu większy sens, ale w istocie
to ...
Człowiek
nie jest stworzony, by mieć – on jest
stworzony, by być. Kupujemy Lexusa, by pokazać naszą
„pozycję” innym – kobietom i konkurentom do ich...!
W rzeczywistości, bez rywalizacji o kobiety życie
mężczyzn pozbawione by było pięknego pierwiastka,
sensu...
A bez rywalizacji o mężczyzn kobiety przestałyby być
kobietami. Powielałyby tylko wpojone schematy stając
się
babochłopami
dążąc
nieświadomie
do
ról
wyuczonych przez naturę. Ról, w których jedna strona
jest męska, druga żeńska. Dość powiedzieć, ze nawet w
związkach lesbijskich nie ma dwóch ról kobiecych, jedna
jest „mężem”, druga „żoną”...
Jesteśmy na siebie skazani i jeśli miałbym mieć jakieś
życzenie to chciałbym, by było to dożywocie...
28 listopada 2007
Dzień z życia samotnego z dziećmi...
7.00 - pobudka, mycie, budzenie dziecka
7.15. - dziecko się ubiera i trzeba przypilnować, by
zjadło śniadanie
7.30 - dziecko marudzi, że go gardło boli, mierzymy
gorączką. Na szczęście wszystko w porządku.
7.45 - śnieg na dworze, samochód niby garażowany, ale
nie chce zapalić. Przebijanie się przez nieodśnieżone
ulice przedmieść – na szczęście krótkie.
7.50 - wybór bułki – a czas mija i mija...
7.58 – dziecko samo nie wyskoczyć do szkoły, kilka
ostrych słów pomaga, w ostateczności trzeba je
przekupić czymś co kupi mu się w przyszłości. Gdyby
nie
było
w humorze to
trzeba szukać
miejsca
parkingowego, a przy szkole nie ma szans.
8.05. – z powrotem w domu. Dzisiaj na szczęście mam
wolne. Ja nie zazdroszczę tym, którzy pracują całymi
dniami.
8.15 – można sprawdzić wiadomości w sieci. Piętnaście
minut, bo zaraz wstaje drugie dziecko i trzeba go ubrać,
wysłać do lodówki.
8.30 – nie ma masła, trzeba pójść do sklepu po raz drugi
lub wysłać dziecko. Ciągle pada, więc idę sam.
8.40 – w końcu śniadanie, ale przedtem trzeba napalić w
piecu
9.00 – dziecko domaga się godzinnego dostępu do
komputera. Ulegam. Czas poza komputerem zajmuje
sprzątnięcie
kuchni
i
chwila
przy
gazecie
lub
telewizorze.
10.00 – sprawdzić czy dziecko ma odrobione lekcje i jest
na pewno przygotowany do szkoły, pogonić w razie
czego. Trochę czasu dla siebie - komputer.
11.30 - wyjazd do szkoły, na szczęście przestało padać.
12.00 – czekanie w szkole na pierwsze dziecko. Idę na
większe zakupy.
12.50 – powrót do domu. Szykuję dla mnie obiad.
Pierogi – dzieci mają obiad w szkole. Trzeba też
odśnieżyć chodnik i 70 metrów kostki. Dziecko
pomaga.
13.30 – telefon z pracy, muszę się zjawić. Mówię, że
będę za pół godziny. Ubieram dziecko i wiozę do mamy.
15.00 – powrót do mamy po dziecko. Chwilę siedzimy i
rozmawiamy. W drodze powrotnej do domu zabieram
starsze.
15.30 – spokój. Zajmują się swoimi sprawami, odrabiają
lekcje i bawią się.
17.00 – wyjazd na trening piłkarski dla starszego (na
Orkana) i kółko plastyczne młodszej (w MDK na
Ostatnim Groszu) .
17.30 – mam godzinę wolnego. Wyskoczę do Makro (po
drodze) rozejrzeć się za prezentami i kupić ciastka na
Andrzejki (jestem w trójce klasowej)
19.00 – powrót do domu. Trzeba znów rozpalać w piecu.
Dzieci ciągną na sanki - obiecałem. Na górkę na
wiadukcie przy przystanku jest dziesięć minut drogi.
Fajna zabawa!
20.30 – dzieci się myją i idą spać. Jeszcze 15 minut
głośnego czytania młodszej i mały turniej w piłkarzyki
ze starszym.
21.30 – zasypiają. Mam czas na wyprasowanie ubranek
na jutro do szkoły przy jakimkolwiek filmie.
23.30 – myję się, idę spać.
***
Jeśli mamy jedno dziecko lub pracujemy (8 godzin
dziennie) to obowiązki zmniejszają się o jedną trzecią. W
przypadku pracy skutkuje to gorszym kontaktem z
dzieckiem.
Jeśli mamy oddaną babcię obowiązków jest mniej o
połowę.
Jeśli jesteśmy sami to musimy sobie z tym wszystkim
radzić... sami.
30 listopada 2007
Ludzie się zmieniają, ale nie pan, doktorze Mengele...
-
No cześć, kopę lat, ile to?
-
Trzy, czas szybko mija, nieważne.
-
No to czego się napijesz?
-
Weź dwa razy „Oslo” – potem moja kolej.
-
Ok.. No to co się zmieniło przez te lata, chłopie?
Bo ja ciągle zaobrączkowany, dzieciaki rosną, do szkół
poszły. Ech, fajnie jest.
-
Nieźle, a ja ostatnio mam taką jedną - chyba już na
stałe. Moja była studentka.
-
No proszę, a mówią, że to plotki, ze gdzie jak
gdzie ale na uczelni zawsze.
-
No, nie da się ukryć - to nie są plotki, przynajmniej
w moim przypadku. Zresztą warto było - jest tych parę
lat młodsza, pełna życia i energii, mieszkamy razem.
Myślimy o ślubie...
-
Ty i ślub, kurde, ludzie się zmieniają.
-
Zmienić się nie zmieniłem. Jestem taki sam tylko
nie chce mi się już bujać. Przeżyłem wszystko. I ślub i
rozwód i liczne romanse. Parędziesiąt kochanek.
-
Zaglądasz w „czarny zeszyt” i widzisz pustkę.
-
Co?
-
Nic, przeczytałem o tym „czarnym zeszycie” na
blogu.
-
Ty blogi czytasz? No no, nie znałem cię od tej
strony
-
A jest taki jeden, na który czasami zaglądam. Taki
niedorobiony lowelas go prowadzi, ale niektóre teksty
ma dobre. I napisał kiedyś o takim „czarnym zeszycie”,
gdzie notuje i ocenia się swoje kochanki.
-
A wiesz, z tymi kochankami to ciekawa rzecz.
-
Tak?
-
No weź, kilka dni temu zalogowałem się na
naszej-klasie.
Od
czego
zacząć?
Od
kochanek.
Niektórych nazwisk wcale nie znałem, ale kilkanaście się
uzbierało. I tak szukam, aż trafiłem na Monikę
-
To nie z nią bujałeś się te trzy lata temu?
-
Dokładnie! I wiesz, patrzę na zdjęcia – nie
zmieniła się bardzo. Widzę, że ma stronę ze zdjęciami
więc wchodzą, a tam szok. Ma drugie dziecko!
-
A co w tym dziwnego?
Rozśmieszyło mnie to – i ta strona z mężem
ukochanym i to drugie dziecko.
-
Dziwne rzeczy cię śmieszą.
Bo ja znałem Monikę. Pamiętam jak dziś jak
mówiła, że jej mąż to niedorajda, a na drugie dziecko NA
PEWNO NIGDY się nie zdecyduje.
-
A nie sądzisz, że kochanki zwykle mówią o swych
mężach jak najgorzej? A dziecko mogło wynikać z
wpadki?
-
Jasne. Ale zrozum mnie – panienka tu pokazuje
szczęśliwą
rodzinę,
przytula
dziecko,
paraduje
z
wózkiem, a ja sobie przypominam w tym momencie, jak
mnie zaprosiła do swojego mieszkania i jak robiła mi
dobrze, kiedy mąż był w delegacji, a dziecko za ścianą.
-
Wiesz, ludzie się zmieniają...
-
...ale nie pan, doktorze Mengele
-
Dlaczego nie chcesz uznać, że ona po tobie nie
może być szczęśliwa z mężem? Jak się w ogóle
rozstaliście?
-
Mnie nic do jej szczęścia. Jak? Mąż się dowiedział
- banał, a ona wybrała rodzinę - normalka
-
Czy ty aby nie myślisz o niej tak, bo tak wybrała?
Szczerze? Wiedziałem, ze wybierze rodzinę i
byłem na to przygotowany. Ale dla mnie dzisiaj to ona
jest „starą krową”, która nie potrafiła wyjść z twarzą z
sytuacji. Bo w takiej sytuacji daje się buzi-buzi i
„żegnaj”. Każdy w miarę rozsądny człowiek tak robi, a
nie rzuca się z pazurami na kochanka. „Stara krowa”...
-
Takie słowa? No... a jednak jej szukałeś ?
Nie myl dwóch systemów walutowych. Jak
mówiłeś? „Czarny zeszyt” - a w łóżku była dobra.
Poza tym mnie nie obchodzi czy ona jest szczęśliwa,
zadowolona z życia, rodziny... niech będzie. Ja odbieram
jednak to wszystko (zdjęcia, uśmiechy, dziecko) jako
ironię życia i stąd mój śmiech. Jeśli panienka kwiczy z
zadowolenia z tobą w środku - w swoim mieszkaniu,
pcha ci się do łóżka, powtarza „kocham cię”, domaga się
maili, smsów, telefonów, mówi „mój mąż to impotent i
kretyn” i „nigdy więcej dziecka, bo nie chcę być całe
życie kuchtą”, a potem widzisz ją z dzieckiem, w
ramionach męża na Krupówkach to ogarnia cię pusty
śmiech. I myślisz – „K..., jak to dobrze, że to nie moja
kobieta”...
-
Ludzie się zmieniają, może zrozumiała, że
najlepiej jej z mężem i bardzo kocha to dziecko, a
wszelkie słowa, które ci mówiła to była gra. Ty chcesz
się ustatkować, ona też chce spokoju i stabilizacji, może
to o to chodzi...
-
Może... a może nic się nie zmieniło. Nie wiem i
nie chcę wiedzieć. Zamów to drugie piwo...
03 grudnia 2007
Wołanie przez ciszę...
Nie o uśmiech mi chodzi
Bo się śmiałaś nie raz
Ale o to co kiedyś utworzyło sie w nas
Coś co przyszło tak szybko
I przeszło jak wiatr
Czego właśnie najbardziej mi brak
Przychodziłem co wieczór
Posłuchać Twych płyt
O miłości w ogóle nie mówiliśmy nic
Wyjechałaś tak nagle
Cichutko, jak mysz
Zostawiłaś swój adres i list
ref.: W taką ciszę wszystkie gwiazdy na niebie wyliczę
Ciebie wołam, ale cisza i pustka dookoła
Jesteś moim aniołem
Miłością bez dna
Jesteś moją boginią
Którą widzę co dnia
Jakże długo mam czekać?
Jak prosić Cię mam?
Każesz trwać w niepewności
Więc trwam!
ref.: W taką ...
Choć dostaję Twe listy
I zdjęć parę mam
Żyję jak grzeszny anioł
W tłumie ludzi, lecz sam
Jeszcze tli się nadzieja,
Że spotkamy się znów
Do księżyca się śmiejąc
Przywołuję Cię
Wróć!
ref.: W taką ,,,
***
Miałem tę piosenkę wstawić miesiąc temu, ale wtedy...
To głupia piosenka, naiwna, kiczowata. Tekst banalny,
wykonanie
wzruszające,
ale
takie
słodziutkie
i
nastoletnie.
Nigdy za Universe
nie przepadałem,
parodiowałem wręcz ich piosenki i głos Mirka Breguły.
To wszystko nieważne.
Do końca życia pamiętać będę bowiem
własne
wykonanie tej piosenki. To było dziewiętnaście lat temu
na niewykończonym piętrze domu na ulicy Gersona.
Tam,
w małym pokoiku, dwa razy w tygodniu
zbieraliśmy się z chłopakami.
I właśnie tego wiosennego dnia, kiedy po „napoju
energetyzującym” Zefirek, kilku sztachach (nielicznych
w życiu) papierosa o tej samej mentolowej nazwie
stanąłem przy mikrofonie i zaśpiewałem właśnie tę
piosenkę...
Tu nawet nie chodziło o dykcję, przebijanie się przez
wadę wymowy, głos czy melodię, ale o nastrój.
Kolorofony, kilka słuchających osób i przyćmione
światła. To była najpiękniej i najbardziej emocjonalnie
wykonana przeze mnie piosenka.
Cóż chcieć więcej, by pamiętać...
05 grudnia 2007
O co Ci chodzi?...
Zmieniłaś się. Kiedyś nie przeszkadzało Ci, że gram w
gry komputerowe, rzucam skarpetki pod łóżko czy
przekładam na później nieważne dla mnie rzeczy.
Kiedyś mogłaś czekać na mnie dwie godziny, a teraz
zaczynasz się wściekać, że o pięć minut się spóźniłem
lub nie wychodzę po Ciebie na peron kiedy przyjeżdżasz
tylko siedzę w samochodzie.
A nie wychodzę, bo zimno - w samochodzie włączę
ogrzewanie i czekam spokojnie, a kiedy przyjdziesz to
nie muszę przecież wstawać i Ci otwierać drzwi – sama
sobie przecież poradzisz – jesteś silna i niezależna.
Nigdy ode mnie nie wymagałaś tego, by z Tobą gdzieś
chodzić. Dlaczego nagle teraz tego chcesz? Przecież nie
lubisz tłumów. Wolałaś zawsze zostać w domu, gdzie
jest przytulnie i nie trzeba za nic dodatkowo płacić.
Uwielbiałaś te nasze miłe spotkanka w Twoim pokoju, a
potem w naszym wspólnym mieszkaniu. Teraz ni stąd, ni
zowąd mówisz o jakichś wyjazdach czy imprezach.
Ja byłem przecież ostatnio na imprezie mojej klasy – nie
zabraniam Ci też chodzić na takie imprezy, więc jeśli
masz ochotę to też idź sama – ja bym się czuł trochę
głupio patrząc na Twoje koleżanki i kolegów, których nie
znam i pewnie nigdy więcej nie zobaczę. Szkoda mojego
czasu, ale Ty idź – zabaw się.
Nie znasz moich kumpli? A po masz ich poznawać?
Mam Cię zabierać na mecz do „Oslo” czy małe piwo w
„Rue de Foch”? To męskie grono i Ty sama czułabyś się
tam na pewno źle. Odpowiada Ci to? Nie rozumiem. Tak
sobie spokojnie w domu poczekasz, a ja wrócę i Cię
utulę, przecież się nie upijam.
Chcesz wychodzić? Może z koleżankami urwij się
kiedyś do „Genesis”, wiesz, że nie jestem zazdrosny –
jesteś mądrą dziewczyną i wiesz co robisz.
Ja nie wiem, kiedyś też tak mnie nie szpiegowałaś –
przecież ja Cię nie zdradzam. Po co miałbym to robić? U
Ciebie mam ciepło, przyjemnie, a Ty jesteś taka
podejrzliwa. Zupełnie niepotrzebnie. Jak mam Cię
zdradzić to i tak to zrobię i o tym nie się nigdy. Gdybyś
Ty mnie chciała zdradzić to też mi o tym nie mów i
będziemy sobie żyli spokojnie w nieświadomości aż
wszystko się uspokoi...
A może Ty masz kogoś, kto Ci nawkładał do głowy te
różne dziwne myśli? Może to on Cię tak ustawił
przeciwko mnie, by Ciebie mieć tylko dla siebie?
Kiedyś cieszyłaś się z każdej chwili ze mną a teraz masz
pretensje o wszystko. Że nie dzwonię, ze nie odzywam
się na gg...
Kochanie – wiesz przecież - ja pracuję, mam mnóstwo
przeróżnych zajęć i też nie chcę Ci przeszkadzać. Wiem,
ze się uczysz, ze masz przed sobą ciężkie kolokwia i
egzaminy. Po co mam Ci zawracać głowę? Tyle razy Ci
powtarzam – nie martw się o mnie, mnie się nic nie może
stać - jestem, żyję, pracuję, jestem Ci wierny, bo nie
mam ochoty na żadną inną kobietę.
Kochanie – dlaczego nie może być tak jak kiedyś?
Uśmiechałaś się do mnie, nie przeszkadzało Ci nic
zupełnie, kochaliśmy się i wspólnie podejmowaliśmy
ważne dla nas decyzje – teraz chcesz mnie zmienić,
uformować na nowo. Sama się zmieniłaś i wymagasz ode
mnie rzeczy dziwnych – żebym był, dzwonił, zabierał
Cię do kina i teatru, do pubu...
Nie rozumiem co Ci przeszkadza w naszym życiu, nie
rozumiem Cię...
08 grudnia 2007
Zakupy to nie rozrywka i nigdy nią nie będą...
Zbliża się powoli przedświąteczne zakupowe szaleństwo,
świecidełek
moc
i
przebrzydłe
uszom
(choć
nieodmiennie piękne sercu) kolędy, które słychać z
każdego głośnika...
I zaroją się w dwójnasób galerie handlowe, centra, hiperi super-
i te zupełnie małe jak u Pani Joli na
Piastowskiej...
Czy zakupy są rozrywką? No – jeśli ktoś lubi ścisk,
gwar, trzydzieści minut czekania przy kasie, to pewnie
tak. Ja nie przepadam.
Jakoś nie widzę specjalnej przyjemności w zakupach
nawet wtedy, gdy nie mam na głowie przedświątecznych
obowiązków i zadziwia mnie nieprzerwanie fakt, ze
można spędzić godzinę na przymierzaniu jednej rzeczy.
Jak już kiedyś pisałem – ja wchodzę, patrzę, kupuję...
Kto jest na zakupach efektywniejszy? Kto kupuje więcej?
Kobieta...
Co ma facet przeważnie na zakupach – kartkę...
Ta kartka dla faceta jest wyznacznikiem co on MA
KUPIĆ – on poza tą kartką to najwyżej zgrzewkę
browaru lub komplet kluczy nasadowych. Dla kobiety
kartka jest wyznacznikiem co MUSI KUPIĆ, a co kupi to
już zupełnie inna sprawa...
Dlaczego kiedy idę sam to w pół godziny potrafię kupić
wszystko, a kiedy z kimś o płci nieco ładniejszej to i trzy
razy tyle czasu nie starcza?
Jeśli coś jest potrzebne wystarczy przecież ująć to
wcześniej na kartce, a nie zastanawiać się przez minut
piętnaście czy lepszy do samochodu będzie zapach leśny
czy waniliowy? Czy spaghetti ma być jednej czy drugiej
firmy? Czy kupić mleko dobrej firmy w promocji czy
tańsze, ale typu TiP czy Tesco?
Chciałoby się w pewnej chwili przecedzić przez zęby
„Pięć kilogramów cukru i DO DOMU!”
Proste
decyzje
urastają
przy
tym
do
rangi
nierozwiązywalnego problemu, który wydłuża czas do
denerwujących rozmiarów... i ten sklepowy szum, gwar, i
ta muzyczka słodka... scyzoryk w kieszeni się otwiera i
najchętniej warczałbym na wszystkich, którzy mnie
mijają... i nie pomagają błagalne „Chodźmy już, proszę.”
Kiedyś (za czasów dziecięcych) jeździłem „do miasta”,
by popatrzeć na wystawy, nasycić się widokiem
kolorowych żołnierzyków w sklepie, którego zastąpił
dzisiejszy HIT... nie przeszkadza mi zanadto szum
samochodów (chociaż wytrąca nieco z równowagi
podczas spaceru z kimś), nie przeszkadzają mi specjalnie
ludzie (ja lubię ich obserwować).
W hiper- czy super – dostaję jednak białej gorączki, bo
kumulacja tych elementów jest dla mnie nie do
zniesienia. I jeszcze głos „Pracownik stoiska nabiał – 429
proszę” i to czekanie przy kasie... i wózek, który
elektrycznie kopie...
Słowo „rozrywka” osobiście kojarzy mi się z czymś
przyjemnym – nie jest niczym przyjemnym przebieranie
w zabawkach na palecie i zastanawianie się co by tu
kupić. I nie są przyjemne powroty do tegoż miejsca, bo
może jednak ta rzecz się spodoba...
Nie
jest
przyjemnym
marnowanie
godziny
na
przymierzanie pięciu łudząco podobnych zestawów
ubrania. I tak w każdym wygląda się tak samo!
Nie zależy mi na opinii innych, więc nie odczuwam
absolutnie żadnej satysfakcji kiedy kupię sobie spodnie,
marynarkę, czy koszulę, bo to jest rzecz i traktuję ją
wyłącznie jak rzecz, a nie jako poprawiacz nastroju! Od
poprawiania nastroju mam muzykę, internet, komputer,
książkę, krzyżówki, nagrane na płytkach kabarety, filmy
lub rodzinę.
No, wyrzuciłem to z siebie, a teraz idę na zakupy!
10 grudnia 2007
Co się stało z naszą klasą?...
Jak wielu w Polsce moja rozrywka z wykorzystaniem
internetu objęła ostatnio wyszukiwanie znajomych z
klasy (i nie tylko) na stronie www.nasza-klasa.pl.
Zajęcie to monotonne i żmudne, wymagające dobrej
pamięci do nazwisk, a z tym u mnie nie jest najlepiej, bo
nazwisk mam do spamiętania za dużo.
Dość powiedzieć, ze wczoraj „popisałem się” nazywając
Iwonę Kamilą, a dodam, że ta kobietą interesującą pod
jakimś względem jest. Niestety dla mnie – moja nabyta
cecha braku pamięci do imion i nazwisk spowodowała
pewnie, że na jakiś czas muszę o Iwonie zapomnieć (ja
nie znam kobiety, która tolerowałaby to, że ktoś nie
pamięta jej imienia)...
Na domiar złego miałem jej wysłać „przeprośny” mail,
ale okazało się, że (oczywiście) jej adresu spisanego nie
mam...
Wracając do mojej klasy (a właściwie klas).
Przeglądałem cierpliwie setki zdjęć na profilach,
szukając w pamięci nazwisk i usiłując sobie przypomnieć
kogóż to ja w życiu spotkałem. W odniesieniu do osób
nieco młodszych znalezienie kogoś jest niczym wielkim
– każdy, kto urodził się i wychował w epoce „post” ma
gg, ma adres mailowy, jest skłonny do zakładania profili
na portalach.
Jeśli chodzi o roczniki 70 i w dół to już tak różowo nie
jest. Przecież każdy z nas wychował się bez komórki i
komputera (o przyzwyczajeniu do sieci nie wspomnę).
Teraz, jeśli nie musi go obsługiwać w pracy czy w domu
komputer staje mu się zbędną do życia zabawką
(najczęściej kupowaną i obsługiwaną przez dzieci). Nie
potrzebuje on (czy ona zaistnieć w sieci, nie potrzebuje
lub nie używa często gg, nie jest uzależniony od
komunikacji z drugim człowiekiem.
W efekcie znalezienie kogoś w sieci z moich klas jest
trudne. Dotychczas znalazłem (lub mnie znalazły)
dosłownie pięć osób. Mało jak na spotkanie po latach.
Patrzę na innych z moich klas – liczba znajomych – 5,
14, 13...
Co się stało z naszą klasą?
Jeśli chodzi o podstawówkę to dotarcie bezpośrednio do
jednego, drugiego czy trzeciego nie jest niczym wielkim.
Wiem, gdzie mieszkali, wystarczy pójść, a w kilku
przypadkach zadzwonić. I cóż, że Miszon w Worms, że
Ciechu w Warszawie, Kruczek chronicznie narzeka na
brak czasu, Hiszpan (tak jak i Sosna), zamieszkali poza
Częstochową, Olej w Stanach, razem z żoną Japonką
(kontakt się urwał, tak jak z innymi)...
Z dziewczyn z podstawówki odezwała się jedna (Ela –
jedyna, która wolała Republikę od Lady Pank). A gdzie
Asia, Ania, Marzena, Edyta, Agnieszka, Dorota, Bożena?
Szkoła średnia to głównie dziewczyny – dotychczas
„odmeldowały” się dwie, ale inne mają ze sobą jakiś
kontakt. Kasia pracuje w ING, Iza w Urzędzie
Skarbowym, Beata (chyba teraz na wychowawczym) w
Urzędzie Powiatowym, druga Beata ma etat w szkole
wyższej, kolejna Beata pracowała w biurze maklerskim,
Iwona
jest
księgową
(na
swoim),
Asia
jest
wicedyrektorką podstawówki, druga Asia i Agata się
pokazały, ale nie wiem, co u nich, Andrzej jeździł TIRami. Basia, Mirka, kolejna Iwona, i jeszcze jedna Iwona,
Ania, druga Ania (widuję ją czasem w okolicach alei
Wolności), Ewa, Gosia, i jeszcze jedna Gosia, Arletta,
Sabina, Renata i Marzena...
Jak by dzisiaj wyglądało spotkanie z nimi? Jak odnaleźli
się w rzeczywistości, czy się zmienili, czy są szczęśliwi?
Miłe pytania, a czy odpowiedzi także? Nie wiem...
dowiem się...
Na fali szkolnych wspomnień wyszukałem zdjęcie z
czwartej klasy... nie ma mnie na nim, nie było mnie
wtedy w szkole. Może ktoś rozpozna swojego znajomego
lub znajomą?
12 grudnia 2007
Facet d***, czyli to my mamy się starać...
W kultowym już „Dniu świra” (nie przepadam za tym
filmem, wolę „Porno”) Adaś Miauczyński wykrzykuje w
przedziale swoje zdanie na temat równouprawnienia.
Chodzi o ściągnięcie zwykłej walizki z górnej półki –
czynność, którą machinalnie facet przeróżny wykonuje
kilkaset razy dziennie. Tymczasem Adaś Miauczyński
poproszony o to krzyczy „NIE!”.
I ja czasem mam ochotę tak krzyknąć.
Ot, prosta sprawa – inicjatywa.
Przyjęło się, ze to facet przejawia inicjatywę. Ok., ale czy
przejawiając inicjatywę nie daję się wpychać w schemat
faceta polującego? Ja zadzwonię (bo jej nie wypada),
więc mi zależy. Bo to ja myślę o seksie co kilka minut, a
kobieta pewnie wcale...
Ale zaraz - przecież ona jest zajęta. To jak? Mam
dzwonić,
inicjować
spotkania,
czy
czuć
męską
solidarność? Czy to czasem nie ona jako osoba zajęta,
mężatka, z dziećmi powinna z tą inicjatywą wychodzić?
Przecież ja powinienem być raczej solidarny względem
jej faceta i tylko ona mnie może przekonać, ze ten jest
niezdarą, ciamajdą i melepetą.
A właściwie to dlaczego jej nie wypada? Bo zostanie
uznana jako łatwa, bo musi grać niedostępną dziewicę?
Kobieta więc z przyjemnością
będzie przyjmować
schemat – „Ty mnie zdobywaj!”, bo jest on dla niej
bezpieczny i wygodny. Odpowiedzialność za późniejszy
zakazany związek przechodzi też na faceta. „Przecież
wiedziałeś, że jestem zajęta. Przecież to Tobie zależało i
mnie usiłowałeś zdobyć wszelkimi środkami?”.
Dobrze – zakazany związek zakazanym związkiem, ale
cofnijmy się nieco w czasie.
Kiedy poznajemy dziewczynę w liceum rzeczą naturalną
wydaje się, ze to facet dba, organizuje, stara się. W ten
sposób kobiety już od młodych lat są uczone bierności w
„tych sprawach”. A potem piszą „Bardzo mi się podoba,
ale on nic nie robi, by mnie mieć. A przecież miałby na
jedno jego skinienie. Jak mam spowodować, by zaczął
się o mnie starać? A nie mogę mu tego powiedzieć, bo
uzna mnie za łatwą.”
Z drugiej strony jest jeszcze większy miszmasz. Jeśli
chłopak należy do tych wrażliwszych to wpada w
pułapkę niepewności. Czy? Jak? Co się dzieje? No bo
ona mu przeciez pierwsza nie powie, nie zasugeruje, nie
zamajta powiekami, nie zaproponuje "chodzenia" (nie
znoszę tego słowa!)...
I żeby było śmieszniej to nawet, gdy zdecyduje się na
pierwszy krok dziewczyna, zamiast jasno mu powiedzieć
„No, mam Cię, tego chciałam!” wysyła szereg sygnałów
sprawdzających. Kryguje się przy tym jak pensjonarka.
Facet
odbiera
sygnały
w
sposób
prosty
i
nieskomplikowany (większość facetów tak robi), nie
potrafi doszukiwać się drugiego, trzeciego , a czasami
czwartego dna. Niektóre (hmmm...) kobiety mają za to
skłonność
do
komplikowania
wszystkiego...
dość
powiedzieć, ze zapamiętają każdą nieistotną rzecz
wmawiając sobie, że to „coś znaczyło”...
Łatwo nazwać faceta, który inicjatywy nie przejawia,
d***, i nie patrzy się, że:
1. jest zajęty,
2. ona jest zajęta, a on czuje męską solidarność lub
nie
ma
czasu
na
pierdoły,
półśrodki,
bezproduktywne działanie, zwodzenie, grę,
3. nie czuje chemii,
4. nie chce mu się,
5. nie widzi w spotykaniu się po latach (na
przykład) sensu.
Do czego zmierzam? Kiedy się czegoś chce to się to
bierze. Kiedy „chce się” faceta to mu się to mówi,
pokazuje, samej inicjuje kontakt, a nie się przejmuje, się
czeka, się zastanawia... w ten sposób wiele rzeczy staje
się zwyczajnie prostszych.
14 grudnia 2007
Nie było Ciebie tyle lat...
K..., i znowu sentymentalnie będzie.
Nie wiem co się za mną dzieje ostatnio. Może to ten
ulubiony portal większości Polaków tak na mnie
podziałał, że cofam się myślami, i szukam i szperam... a
może zwyczajnie kolejne - nieco osamotnione Święta.
Wczorajszy dzień natchnął mnie znowu wspominkowo i
siedząc wieczorem przed komputerem postanowiłem
wyszukać tę, której twarz już niemal zapomniałem...
Jakie to ma jednak znaczenie, kiedy komuś zawdzięcza
się tak wiele? Wiele razy powtarzałem, że jestem tym
kim jestem dzięki tej właśnie dziewczynie.
I znalazłem.
Na zimowym zdjęciu uśmiechnięta kobieta z dzieckiem.
Ubrana w niebieskie jeansy i krótką czerwoną kurtkę z
kapturem. Na głowie czapka, na szyi szalik w szkocką
kratę (zawsze lubiła takie szaliki). Długie, myszowate
(tak je nazywałem) włosy... ładna, naturalna.
Trzyma za rękę dziecko w wieku około czterech lat. W
drugiej ręce sanki.
Inne nazwisko, więc mężatka... miasto niezmienione,
więc nie wyjechała...
Nie wiem, czy bym ją poznał, trudno ocenić. Chyba się
nie zmieniła fizycznie, dziwne – nie wiem...
I poczułem się zwyczajnie szczęśliwy. Dziwaczne
uczucie, ale...
Przez wszystkie lata czasami układałem sobie różne
scenariusze jej życia. A to wysyłałem ją do Anglii czy
Irlandii, bo znała bardzo dobrze angielski. Innym razem
wysyłałem ją w myślach do innych miast Polski, bo
nigdy do Katowic przywiązana specjalnie nie była. Ale
najchętniej widziałem ją właśnie taką, z dzieckiem,
uśmiechniętą i (przynajmniej na obrazku) zadowoloną.
I co dalej? Nic...
Bo to szperanie nie było podyktowane (absolutnie) żadną
chęcią powrotów, zmian, pojawiania się nagle w
drzwiach dziewczyny o dawno zapomnianej twarzy. Ja
wątpię czy chciałbym ją znowu spotkać. Czas idzie
naprzód i o ile można pamiętać, to wracać nie ma sensu.
Każda chęć jakiegokolwiek kontaktu byłaby klęską, bo
mentalnie „razem” żyje się wciąż kilkanaście lat
wcześniej.
Mogę wysłać maila, mogę zadzwonić na stacjonarny,
mogę wyszukać czy i gdzie pracuje... mogę wszystko,
tylko po co?
„Dwa światy” (kto wie, czy to nie od niej się zaczęły)...
ja mam swój świat, ona swój... i chociaż raz w roku
mieszam te światy (czego robić się raczej nie powinno,
ale robię to egoistycznie wyłącznie dla siebie) to nie
jestem przygotowany na nic więcej.
Nie, nie boję się, ale chyba nie chcę – każdy poszedł
swoją drogą i z niej już nie zawróci, a każdy inny
scenariusz jest dobry jako pożywka dla łzawych filmideł,
a nie jako nieco już twardawe życie.
Bo ludzie się zmieniają, a zmieniają ich okoliczności.
A czy ja sam korzystnie odebrałbym tę nieuchronną
zmianę? Czy byłby ten sam poryw? Czy byłaby ta sama
energia? Nie wiem, nie sądzę... dlatego zdecydowanie
wolałbym stać z boku i nie przeszkadzać. I nie ma
znaczenia, że MOGŁOBY BYĆ świetnie, bo równie
dobrze
ewentualne
spotkanie
mogłoby
zniszczyć
wszystko, co dało takiego energetycznego kopa i
podważyć moje podstawy osobowościowe...
W takich sytuacjach zwykło się mówić – nie przekonasz
się dopóki nie spróbujesz. Z tym, że tu nie ma czego
próbować. Nie ma sensu burzyć wspomnień, skoro nimi
się nie żyje, skoro nie chcę się żadnego powrotu, skoro
patrzy się w uśmiechniętą twarz dziewczyny i czuje się
niesamowite zadowolenie zamiast zazdrości.
Czy to znaczy, że miłość minęła? Nie – to znaczy po
prostu, że czasem dla miłości rezerwować trzeba maleńki
kawałek myśli, pamiętać ją, hołubić, nawet uświęcać...
po to, by żyć dalej... w poczuciu szczęścia, że coś takiego
dane nam było przeżyć... i w teraźniejszości, które teraz
jest naszym życiem.
No tak, rozkleiłem się kompletnie... nieważne, jutro też
jest dzień!
17 grudnia 2007
Świąteczna Częstochowa... wreszcie...
Kilkanaście już lat temu spędzałem czas przed Świętami
w Niemczech. To były chyba trzy tygodnie u siostry w
Springe, gdzie między innymi opiekowałem się dziećmi,
wysyłałem je do szkoły za wikt i opierunek.
To małe miasteczko kilkadziesiąt
kilometrów od
Hanoweru, stało się wtedy dla mnie wyznacznikiem tego
co się powinno dziać w miastach przed Świętami. Że ten
czas to nie tylko reklamy, zakupy, promocje, ale przede
wszystkim
kolory,
budowany
świąteczny
nastrój,
poczucie ludzkich więzi, uśmiech, wspólnota – jakby jej
nie nazwać...
I te niemieckie jasełka, i wystrój, i ludzie, serdeczni i
uśmiechnięci... tak to odebrałem...
I czekałem aż Częstochowa – miasto, które mieści się
wśród największych miast Polski doczeka wreszcie takiej
chwili i nie będzie mogła się nadziwić. Chwili, w której
stanie się kolorowa i pełna kolorów świątecznego życia.
I tak się stało. Z jakąż przyjemnością przyjąłem
informację, ze w Trzeciej Alei przez cały tydzień będzie
świąteczny
kiermasz,
„Sienkiewiczem”
została
że
na
scenie
ustawiona
scena,
przed
gdzie
produkują się młodzi i starzy wykonawcy. Kolor, kolędy,
piosenki... i cóż z tego, że połączone z handlem, skoro
ten jest bardzo daleki od hipermarketowego szumu?
Trzecia Aleja, najbliższa Jasnej Góry od roku pracuje na
nowy wizerunek – i choć nie każdemu podobają się
odcienie
szarości,
klomby
z
pomarańczowymi
otoczkami, chociaż kierowcy klną (mimo Dnia Bez
Przeklinania) na jedną nitkę, a w którą wjechać można
tylko z jednej ulicy i wyjechać tylko w jedną stronę.
Wreszcie Częstochowa ma deptak z prawdziwego
zdarzenia, gdzie coś się dzieje. Opole ma rynek,
Wrocław – bez komentarza, Poznań, Kraków, nawet taka
Legnica – wszędzie jest takie miejsce, gdzie ludzie się
zbierają, gdzie samochody mają mniejsze prawa lub ich
wcale nie ma.
I jeszcze Poświatowska marznąca dzisiaj na swej
ławeczce, i jej podświetlone muzeum tuż przy cukierni
Bliklego...
Dzisiaj przechodząc wzdłuż Trzeciej Alei od świetlistego
placu Biegańskiego, gdzie lampki na drzewach jak
zawsze
wyglądają
nowoczesnością
pięknie,
zimno
a
Ratusz
przegrywa
z
przyciąga
grzańcem
galicyjskim... przechodzę między szpalerem drzewek pod
bladoniebieskimi lampkami, słuchając kolęd i pierwszy
raz chyba czując, że Święta już są naprawdę blisko, nie
tylko te w lodówce, ale przede wszystkim w sercu...
A w środę pokaz sztucznych ogni...
W
ubiegłą
niedzielę
byłem
na
„Turnieju
Mikołajkowym”, teraz cieszę się z tego, że Częstochowa
ma coś nowego, świątecznego, miłego dla uszu i oczu...
byle tak dalej...
A czy w innych miastach Święta już blisko?
19 grudnia 2007
Kotek będzie tęsknił...
-
To znaczy, że przed Świętami już się nie
spotkamy? – była wyraźnie przygnębiona.
-
No, niestety. Wiesz, trzeba zakupy zrobić, a
żona moja wzięła urlop na tych kilka dni . Ale
będę dzwonił. – próbował tłumaczyć, ale też nie
bardzo wiedział jak wybrnąć
-
To mało
Ja wiem, ale obiecuję, ze następne Święta
spędzimy już razem. Zaraz po Nowym Roku
składam pozew o rozwód i (o ile nic nie
przeszkodzi) to niedługo będziemy z sobą –
kłamał, wcale nie chciał rozwodu
-
Mówisz tak od roku – wiedziała, ze kłamie, ale
nie dała po sobie tego poznać
-
Wiesz, w tym miałem na głowie tyle różnych
spraw
biznesowych,
że
na
tę,
w
końcu
najważniejszą sprawę, nie starczyło energii
Zaczynało zgrzytać w tej machinie, więc szybko zmienił
temat
-
Jak spędzisz Święta? Będziesz tęskniła za
mną?
Uśmiechnęła się, udało się
-
Jadę do mojej rodziny, spędzę je spokojnie i
miło, jak zawsze. Poradzę sobie bez ciebie, w
końcu ciągle muszę sobie bez ciebie radzić.
(zabrzmiało jak sarkazm, ale złagodziła to
uśmiechem). Najgorsze jak zwykle będą ciotki.
„Kiedy wreszcie poznamy Twego faceta. Taka
ładna dziewczyna, a sama. Nienawidzę tego!”
-
No bo jesteś ładna. Inaczej bym Cię nie
pokochał.
-
Widzisz we mnie tylko ładną buzię? Tak?
-
No nie, nie tylko, także piersi, pupcię i...
-
Złośliwiec!
-
Mrau! Żartuję - przecież wiesz, że niczego tak
nie cenię w kobiecie jak inteligencji.
-
Tygrysku... a Ty będziesz za mną tęsknił?
-
Nawet nie wiesz jak bardzo.
-
Pokaż
Mógł na chwilkę odetchnąć. Wiedział, że chce, by ją
teraz pocałował i zrobił to. Miał ochotę na coś jeszcze,
ale ciasnawa przestrzeń samochodu i zimowa kurtka
Diverse’a uniemożliwiała „skuteczność” w tej dziedzinie
-
Może być?
-
Mało
Ileż to razy słyszał ten tekst? Zawsze oznaczał to samo i
zawsze mu się to podobało.
-
Więcej będzie po Nowym Roku.
-
Ale dlaczego dopiero po Nowym Roku? Kotek
będzie tęsknił.
-
Tygrysek też, ale wiesz, że jadę na Sylwestra
do Egiptu.
-
Tak wiem, z żoną.
-
Wymusiła, a poza tym ja lubię piasek.
-
Piasek. Tylko on ci w głowie. A ja? Moje
potrzeby
są
dla
ciebie
nieważne?
–
zaszczebiotała.
-
Bardzo ważne, przekonasz się po Nowym
Roku – wielokrotnie się przekonasz.
-
Mrau...
-
Ty mi tak nie mrucz, bo wiesz... zarrraz ja
zamrrruczę i zrobię ci...
-
Co mi zrobisz?
-
To co lubisz...
-
Właśnie po to to robię...
-
Za
chwilę,
zdążymy.
Gdzie
spędzisz
Sylwestra?
-
Wybieramy się z grupą przyjaciół w okolice
Zakopanego.
-
Jestem zazdrosny...
-
Bądź - wiesz, że mnie to podnieca. Ale seks
nie jest wliczony w imprezę, poza tym wszyscy ci
chłopcy, z którymi jadę są tak dziecinni. W
głowie im tylko jedno. Picie i ... wiesz.
-
To tak jak mnie.
-
Nie tak, nie żartuj, nawet porównania nie ma...
-
Twój Tygrysek to poważny gość!
-
A ja lubię poważnych gości... przytul mnie
-
Mam coś dla ciebie
-
Tak. – zaszczebiotała radośnie.
-
Proszę? Po to, byś mogła spokojnie odmierzać
czas do naszych spotkań
-
Zegarek? Jaki piękny! Musiał kosztować
mnóstwo forsy?
-
Drobnostka. Dla ciebie wszystko.
-
Kocham cię, Tygrysku!
I kurtka przestała przeszkadzać, kiedy powoli zaczęła
rozpinać...
22 grudnia 2007
Świętujmy!...
„Pada śnieg, pada śnieg, dzwonią dzwonki sań
Bo Świętego Mikołaja goni CBA”
Święta – kolejne w życiu, kolejne na blogu...
Choinka jeszcze czeka na ubranie (dopiero rano w
Wigilię), ale lampki już sprawdzone. Oj, miałem ja
wczoraj użerania z nimi, cięcia, sprawdzania stu
światełek z użyciem baterii płaskiej. Dwa komplety w
porządku, trzeciemu brakuje trzech lampek, czwartemu
odpuściłem z nerwów (bo nie chciał być dobry)...
Wczorajszy wypad po ostatnie prezenty zakończył się
spektakularną klęską, jedyne dobre to to, że kupione już
wszystko – oprócz karpi, których czas nastąpi w moim
domu pewnie dopiero w niedzielę. A kupię pewnie pod
Megasamem - nie wiem, zobaczymy - tegoroczne Święta
przychodzą wolno - jest czas...
Nie wysyłam praktycznie smsów i maili świątecznych,
bo
ode
mnie
wszystkie
życzenia powinny mieć
indywidualny styl i treść...
Ja zwykle tego nie robię, a i tak mój telefon ciągle
bzyczy, a skrzynka mailowa pełna - fajnie.
I tak wszyscy wiedzą, ze o nich pamiętam i życzę
kolorowości wszelakiej.
A na co komu Święta? Rodzina? Nastrój? Kolor? Chyba
każdemu potrzeba wszystkiego po trosze. Fakt, ze Święta
powinno się przeżywać dla siebie.
To wszystko jest przecież dla nas... i to my decydujemy
jak chcemy spędzić te dni lenistwa.
To tradycja, wigilia, poprzedzona sprzątaniem totalnym
(jednym na pół roku w takiej skali – przynajmniej na
metrażu mojego domu) i przygotowaniem potraw, ciast,
smakołyków i łakoci, które spowodują, że obwód mój
znów się powiększy...
Co nas obchodzi, że sąsiad za płotem przez trzy dni
będzie się obżerał? Co z tego, że telewizja wszelaka
przygotowała
maraton
filmów
i
programów
od
nieśmiertelnej „Szklanej pułapki” poczynając a na
„Rybkach z ferajny” kończąc...
Co znaczy, ze znowu skarpety czy koszulę w
nieciekawym wzorze, skoro ktoś je dla nas wystał w
hipermarkecie w kolejce do kasy. Jakie to ma znaczenie?
Co z tego, że rodzina przyjdzie i uśmiechać się trzeba
będzie czasem krzywo, i tłumaczyć, i gadać ileż to
zarabiamy alibo nie...
To w końcu nasza rodzina. Coś niezbywalnego i tylko od
nas zależy czy będziemy czuć w niej siłę, czy mówić, że
tylko na zdjęciu i w ciemnych okularach dobrze się z nią
wychodzi.
Ja mówię, że moja rodzina do łatwych w pożyciu nie
należy, typy są różne, różniste czasami nerwowe (jak ja)
– ale to w końcu rodzina, a w niej nie ma kłótni – jest
dyskusja. I spotykamy się w Święta, i kłócimy
(dyskutujemy), i rozprawiamy o sprawach pobocznych, i
planujemy, i jemy, i pijemy, i śmiejemy się, i chyba o to
chodzi...
Święta są dla nas, idźmy więc na spacer, odpoczywajmy,
nawet kolędę zaśpiewajmy - choćby wujek Mariusz
fałszował jak zwykle, a ciocia Ilonka udawała tylko, że
zna tekst...
Albo leniuchujmy, siedźmy sobie przed telewizorem... w
każdym razie świętujmy!
I
Rodzina
Tradycja, Wigilia
Pierwsza Gwiazdka na niebie
I skarpety w prezencie lub znowu ciepłe kapcie
Karp na stole, miejsce dla zbłąkanego człowieczyny
I nasza choinka zielona, tak świecąca wszystkimi
lampkami
Niechaj te Święta przeminą w błogim spokoju i
atmosferze takiej,
Że zapomnimy o tym, co złe i cieszyć się będziemy
każdą chwilą.
Nowy Rok niech będzie mrrruczący i spełnia wszystkie
sny i jawy.
Wesołych
Świąt!
Mam wolne do 4 stycznia, nie pracuję, więc Święta mają
dla
mnie
być
wyłącznie
początkiem
dłuższego
odpoczynku. I wprawdzie do Egiptu nie wyjadę, ale z
Piaskiem będzie związany mój sylwestrowy „szał”...
ognisko, kulig czy też konne zaprzęgi z pochodniami,
grzaniec i zabawa...
My spotkamy się już w Nowym Roku!
01 stycznia 2008
No to za ten Nowy Rok...
„... chęci do miłości i porywów serca...”
To fragment życzeń, które dostałem. I jeśli miałbym
sobie sam czegoś życzyć to pewnie tego właśnie. Bo
zdolność do kochania jest najlepszą oznaką młodości i
życiowej werwy.
Rok 2007. To był dla mnie dziwny rok, przeplatający
wydarzenia złe i smutne z tymi bardzo pozytywnymi. Już
dawno nie miałem tak intensywnego życia, chociaż
akurat nie w tej wewnętrznej sferze. Tu panował spokój i
stabilizacja.
W styczniu rok temu miałem sobie przygotowaną listę, z
której prawie wszystko się udało. To, czego nie
dokończyłem czeka w tym roku. A że wielkich planów
mniej to i pewnie uda mi się o i owo.
Praca. W zeszłym roku obiecywałem sobie, że ruszę się
zawodowo,
a
to
ruszenie
zaowocowało
kilkoma
ciekawymi (bardzo ciekawymi) wyjazdami, publikacjami
i projektem własnej książki (na przyszły rok – właśnie
tworzę jej układ).
Całe szczęście, że w tym roku pozbawiony jestem
możliwości uczestnictwa w konkursach i galach, bo stres,
który przeżywałem w zeszłym roku jak na mnie był nieco
zbyt
duży.
Wyszedłem
z
nagrodami
i
dwiema
statuetkami, których nikt mi nie odbierze i stoją teraz u
mnie w pokoju, ale odczuli to wszyscy z mojego
otoczenia. A kiedy jestem poddenerwowany to jestem nie
do zniesienia.
Za to (i za ciężką blogową pracę) były Turcja i dwa
tygodnie cudownego odpoczynku. I jak na razie są to
najlepsze wakacje, na których byłem. Może też ze
względu na towarzystwo i totalny, piękny bezruch i
lenistwo z kieliszkiem w ręku. Tak czy inaczej warto
było się męczyć.
Wydrukowałem sobie „Dwa światy...blog”. Książeczka
nie zginie w wirtualnym świecie i choć po latach mam
nieco bardziej krytyczne zdanie co do swych niektórych
tekstów to jest to rzecz przyjemna. Może wreszcie coś
mnie zdopinguje, by powtórzyć całe to zamieszanie i
wydrukować sobie część drugą?
Wrzesień był smutny, ale w jego smutnym apogeum
udało mi się coś, czego bałem się całe życie. Jak się
okazało zupełnie niepotrzebnie.
W grudniu w końcu znalazłem odpowiedź na pytanie,
które mnie nurtowało od wielu lat. I uśmiechnąłem się do
kogoś po raz pierwszy od wielu, wielu godzin...
A plany? Kontynuacja z jednej strony, rozpoczęcie
działań z drugiej, „żeby oddawać regularnie dwa dobre
skoki” z trzeciej...
Dobra, dobra, Sławek – nie ściemniaj – a gdzie te
uczucia? Gdzie chęć do wielkiej, euforycznej miłości i
porywów serca?
Hmmm... chyba jednak wolę pozostać przy tym co mam
w tej chwili. I czuję się przy tym młodo i z werwą... tylko
o szaleństwa nieco trudniej, ale to akurat normalne.
No to
ruszamy w Nowym Roku! Przyjemności
różnorakiej więc życzę z czytania przy porannej kawie...
02 stycznia 2008
„Wykolejony”, czyli lekcja odrobiona...
Dostałem na ciebie zlecenie – „Wykolejony” - i powiem,
że nie spełniłeś wszystkich moich oczekiwań.
Widzisz – kiedy spotyka się piękną kobietą w pociągu to
najpierw się myśli głową. Dopiero na końcu zadałeś
sobie pytanie „Co ona we mnie widziała?”, a to trzeba
było zrobić od razu.
Ja wiem, kobieta wyglądająca jak Jennifer Aniston
potrafi zawrócić w głowie, ale...
Ale dobra, to Ci ewentualnie wybaczę – krew nie woda.
Dałeś się ponieść, ale dlaczego tak łatwo poszedłeś tam,
gdzie Cię zaprowadziła? Dlaczego w obskurnym hotelu?
Trzeba było ją wywieźć poza miasto, zrobić jej
„niespodziankę”, a nie dać się podprowadzić jak
dziecko...
Byłeś oszołomiony, zdziwiony, nie myślałeś? Dobra,
rozumiem – z żoną już nie całowałeś się na pożegnanie
(dlaczego?), choroba córki Cię przygnębiała, chciałeś
miłości, uczucia, może pożądania – a tu taka Lucinda też
tego chce...
Nie ma sprawy - moralności cię uczył nie będę...
Jednak to, co zrobiłeś potem mnie dobiło!
Słuchaj – ja rozumiem, ze facet, który na zakazanej
randce dostał po pysku i napastnik zgwałcił mu
dziewczynę ma prawo czuć się niespecjalnie, ale...
Przecież w momencie, kiedy zgłosił się do ciebie po kasę
(po te pierwsze 20 tysięcy dolarów) powinieneś wziąć się
w garść, żonę do kuchni zdybać, a że ładna taka, nie
czekając dłużej, pokazać jej ptaka (może być kurczak w
kapuście)... a potem, już w spokojniejszej atmosferze
powiedzieć prawdę albo wymyślić zgrabną historyjkę.
Mogłoby być to tak –
„Pamiętasz to moje pobicie? Nie powiedziałem Ci
prawdy, bo nie chciałem, byś się denerwowała.. Miałem
spotkanie z jedną kontrahentką, która ma robić u mnie
reklamę – ponieważ chciała to omówić w spokojniejszej
atmosferze (jak to określiła) to zaprowadziła mnie do
hotelu – siedzimy sobie spokojnie – ustalamy warunki, a
tu wpada jakiś gość, zabiera nam portfele, a potem daje
mi parę razy w pysk – kiedy się ocknąłem okazało się, że
ją zgwałcił.
Nie dałem znać policji, bo ona tego nie chciała.
Odprowadziłem ją do taksówki. Z tą kobietą nigdy się
już nie spotkałem.
Teraz facet zadzwonił, że chce kasy, bo niby tam – w
tym pokoju hotelowym – do czegoś doszło. Grozi, że
zawiadomi Ciebie. No przecież nic nie było! A ja mu nie
dam ani grosza, bo zbieramy na leczenie naszej córki.”
I bomba rozbrojona! Nawet, jeśli żona nam nie uwierzy
to wie, że nikomu nowemu wokół niej nie można
wierzyć. I policję można wezwać gdyby co?
Ty dałeś się za to wydoić. I pomiatać. I przyjaciela zabito
przez ciebie. Niczego tego by nie było. Trochę odwagi,
wstydu i już...
A te spotkania późniejsze z Lucindą i jej oczy zapłakane.
To nie widziałeś, że to grubymi nićmi szyte? To nie
czułeś, że to wszystko nie ma sensu? Jej mieszkanie
(skoro było puste to dlaczego nie poszliście ten pierwszy
raz do niego?), brak tak wspominanego przez nią
dziecka, straszenie wizją jej rozwodu, w ogóle jej
późniejszy udział. Kobieta, która jest zgwałcona raczej
nie chce wracać potem (nawet myślami) do faceta, z
którym to zdarzenie kojarzy.
I tak miałeś szczęście – jak to w amerykańskich
filmach... za ten Twój brak elementarnej odwagi i
konsekwencji to ja bym cię inaczej potraktował.
Jeśli się już idzie z dziewczyną do łóżka to mimo szału
uniesień trzeba pomyśleć o sobie jak o kimś, kto zdradza
( i o niej też), a nie grać aniołka... jeśli zdradzam to
jestem szują, a jeśli jestem szują to, kiedy trzeba, muszę
ponieść tego konsekwencje. Tobie się upiekło, żona się
nie dowiedziała, pieniądze odzyskałeś – jedynie ta
malwersacja, ale to przecież pryszcz.
Na przyszłość uważaj z kim się zadajesz...
Pozdrawiam i życzę powodzenia. Mam nadzieję, że się
nie przyda.
Sławek
05 stycznia 2008
Rzecz o subiektywnym widzeniu...
Niedawno, tydzień temu przeczytałem sobie artykulik o
sponsoringu towarzyskim.
Były w nim przedstawione trzy kobiety zajmujące się
tym i jeden facet, podmiot sponsorujący.
Ja nie powiem, bym był fachowcem w tym przypadku, a
to, co zwróciło moją uwagę wykraczało daleko poza
temat.
Trzy kobiety – dwie z nich samotne matki wychowujące
dzieci. Jedna – trzydzieści, druga – czterdzieści trzy lata.
Trzecia to dwudziestotrzyletnia studentka.
Zostawmy w tyle oceny moralne (o nich później) –
zastanówmy
się
nad
subiektywnym
widzeniem
odbiorców tego przekazu.
Rozmawiałem na ten temat z kilkoma osobami. Co się
okazało? W przypadku dwóch pierwszych widzi się i
ocenia te kobiety jako „nowoczesne Matki Polki”, które
radzą sobie z trudami wychowania dziecka, przy czym
dorabiają do pensji kilkoma tysiącami od stałych
sponsorów. To nie rozświergolone panienki, które „lubią
seks” i mogą to robić z każdym i wszędzie, a kobiety,
które też lubią ale mają warunki. Ich niespełnienie
dyskwalifikuje
kandydata
(raczej
przy
obopólnej
zgodzie).
To jest tak jakby cel uświęcał środki. Widzi się przede
wszystkim to dziecko, któremu trzeba zapewnić wspólne
wakacje na nartach (razem z koleżanką z pracy).
Najbardziej w pierwszym wywiadzie zaryło mi się w
pamięć to, że trzydziestolatka, tak pracując, nie ma się z
tego pełnej satysfakcji. Patrzy się w sufit czekając, aż
facet z niej w końcu zejdzie. „Elektriczny orgazam” ma
tylko z jednym...
Widoczny cynizm i zimnosukowatość, żadnych uczuć,
żadnych obiekcji, żadnych wyrzutów sumienia w
stosunku do nikogo. Jakby mówiła „To nie ja zdradzam,
więc jestem uczciwa wobec siebie. Ja tylko pracuję na
swoje dziecko”.
W przypadku osoby trzeciej – studentki - już nie widzi
się tego powodu (dziecka), więc i oceny są druzgoczące.
O
ile
można
„zrozumieć”
(tu jest
cudzysłów!)
postępowanie pierwszych to studentka nie może już tak
się bronić. Bo co to za powód – „Chcę się utrzymać w
Warszawie na studiach” albo „Nie chcę odbiegać od
moich koleżanek noszących buty Birkenstock” albo
„Lubię seks, a skoro można na tym zarobić to dlaczego
nie?”
Jedno i to samo zajęcie, a jakie różne podejście. I różnica
wynika tylko z tego, ze pierwsze są dojrzałe i po
przejściach,
mają dziecko,
cel.
Trzecie dziewczę
ważnych powodów nie ma, choć jako jedyne mówi, że to
właśnie prostytucja i nic więcej...
Dwie pierwsze mają usprawiedliwienie – dla nich to
heroiczna (hmmm...) walka o lepszy byt dla dziecka i
siebie (w takiej kolejności), trzecia robi to tylko dla
siebie i nie walczy, a po prostu głupio żyje (subiektywne
odczucie).
No i jeszcze ten facet – typowy – niczego wielkiego nie
powiedział. Żona zachorowała i nie może mu dawać tyle
ile on chce, więc kupił sobie w miarę dobry seks...
Przy okazji – zawsze się mówi, że gdzie jest popyt
znajdzie się i podaż. Obawiam się, ze w tym przypadku
to podaż powoduje zwiększony popyt. Więcej kobiet tak
chce „zarabiać”.
A może tych FAKTYCZNIE kupujących (a nie jedynie
chcących tego popróbować) jest znacznie mniej niż
sprzedających. Bo przecież stosunkowo niewielu jest
zarabiających powyżej 10 tysięcy (powiedzmy, ze to
dolna granica), którzy chcą zdradzać swe żony. Tych
zarabiających poniżej to nie na sponsoring stać, a tylko
na jednorazową prostytutkę.
No i miało być o moralności. Moralność jest wartością
stałą w
określonym
społeczeństwie (na
przykład
europejskim). I na tej podstawie nie można znaleźć
żadnego
obiektywnego
usprawiedliwienia
dla
wiarołomstwa czy dobrowolnej prostytucji. To jest
czarne,
a
to
białe.
Ktoś
kto
sprzedaje
jest
prostytutką/tkiem, ktoś kto kupuje jest wiarołomcą
(przeważnie).
To
usprawiedliwienie
(czyli
odcienie
szarości)
znajdujemy jedynie w podejściu subiektywnym (czyli z
natury ułomnym, choć bliższym niewątpliwie tzw.
życiu).
Czy dziecko, czy sytuacja materialna, czy koleżanki, czy
żona, która jest chora... to wszystko to jedynie próby
(często nieudolne) zatuszowania tego, że w istocie
jesteśmy
osobami
niemoralnymi,
egoistycznymi,
wygodnickimi lub nie mamy pomysłu na życie...
08 stycznia 2008
Szczerze mówiąc…
Muszę się do czegoś przyznać.
Przez wiele lat utrzymywałem, że jestem samodzielny,
wykształcony, stosunkowo dużo zarabiam, nienajgorzej
wyglądam. To wszystko kłamstwo – tak, jestem kłamcą.
W rzeczywistości mam, owszem, trzydzieści osiem lat,
ale pracuję od dziesięciu na stróżówce po zwolnieniu
mnie z pracy przy tokarce w zakładzie stolarskim.
Byłem w poprzedniej pracy tak beznadziejny, że
utrzymywałem
się
tylko
dzięki
litości
mojego
kierownika. Niestety – jego cierpliwość się skończyła,
gdy pewnego razu zamiast wytoczyć walec wyszedł mi
stożek. Mój żart na ten temat nie spodobał się i zostałem
na bruku. Przez cztery miesiące byłem bez pracy,
utrzymując się ze sprzedaży mioteł i zbiórki złomu. Nie
piję, więc na bieżące potrzeby starczało. Wtedy kolega,
którego przypadkowo spotkałem zaproponował mi pracę
na stróżówce. Mam tu raj, bo oprócz telewizora mam tu
internet. W ciągu dziesięciu lat pracy awansowałem na
dzienne zmiany z prawem do kilkunastu dni urlopu w
roku.
Kilka lat temu postanowiłem zmienić swe życie,
przynajmniej
na
niby
i
założyłem
tego
bloga.
Pokazywałem się w nim jako człowiek w miarę
zadowolony z życia, znający kobiety (w rzeczywistości
wszystkie ode mnie uciekały), w miarę wykształcony (w
rzeczywistości skończyłem podstawówkę i OHP).
Blog pozwolił mi rozwinąć skrzydła fantazji i stać się
kimś
innym.
Odpowiednio
Kimś,
kim
przystojnym
zawsze
być
facetem,
chciałem.
który
ma
powodzenie. Z taką kasą, która pozwala fundować kawę i
grog w kawiarni na Wolności od razu dwóm kobietom na
raz (i sobie też).
W zeszłym roku spełniło się moje marzenie – zdobyłem
na tej fikcji, którą stworzyłem nagrodę, ale do Warszawy
po jej odbiór już nie pojechałem. Wysłałem tego kolegę,
który załatwił mi pracę. Wstyd mi było przed nim, ale
musiałem coś wymyślić. Zresztą on nie interesuje się
siecią, a zrobił to w zamian za flaszkę wódki. Dlaczego
sam nie pojechałem? Bo jestem zbyt brzydki, by
komukolwiek się pokazywać, bałem się, ze wszyscy się
ode mnie odwrócą i przestaną mnie czytać.
Potem ta Turcja – ją też jemu oddałem za dwa tysiące –
dzięki temu mogłem sobie kupić wymarzony odtwarzacz
DVD i pierwszy w moim życiu telefon komórkowy.
Jestem
samotny,
niespełniony,
pełen
bez
rodziny,
kompleksów.
nieszczęśliwy,
Mieszkam
w
zagrzybionym pokoiku, w którym temperatura rzadko
przekracza 12 stopni.
Kiedyś jedna kobieta chciała się nade mną zlitować i
przytuliła do piersi – to jest jedyne moje seksualne
doświadczenie. Od tej pory – czyli od jakichś piętnastu
lat - tak lubię kobiece piersi, które dane mi było widzieć
jedynie na okładkach pisemek dla dorosłych.
Jestem chorobliwie nieśmiały, zakompleksiony, jestem
zwyczajnym nieudacznikiem, który potrzebuje fikcji, by
jakoś w ogóle funkcjonować.
Moja przyszłość? Za pięć lat przejdę na ochroniarza, a
jak firma się rozwinie to może wreszcie wyjadę gdzieś
dalej na wycieczkę, na przykład do Warszawy. Jest to
moim marzeniem, bo najdalej do tej pory byłem w
Blachowni moją damką złożoną z tego co zebrałem przed
laty.
Co chciałem osiągnąć tym wyznaniem? Pewnie to, żeby
więcej osób mnie polubiło. W końcu podobno szczerość
popłaca, prawda?
10 stycznia 2008
Igraszki z Diabłem...
-
Na pewno nie przyjdzie i nagle, znienacka, nie
zaskoczy nas?
-
Wiesz, z Hanoweru to trochę daleko
-
Co on właściwie robi w tym Hanowerze?
-
Jakieś biznesowe sprawy, nie obchodzi
mnie to, niech jedzie w diabły.
-
Nieładnie tak mówić o ślubnym
-
Dla niego ważniejszy jest nowo kupiony
samochód niż ja, więc będę tak mówić. Może
kiedy się to zmieni to przestanę.
-
Nie rozumiem go.
-
Ja już dawno przestałam go rozumieć. Kasa
oddzielna, jakieś wyjazdy, jakieś spotkania, a
żeby ze mną pójść choćby na „Igraszki z
diabłem” to nie ma siły.
-
Oto ja, Diabeł… na igraszki wystarczy
poczekać
-
Spokojnie Diable? Jak Ci się podoba moje
mieszkanko?
-
Piękne, lubisz piękno. To mnie nie dziwi.
-
Dlaczego?
-
Piękno ciągnie do piękna…
-
Przestań
-
Dopiero zaczynam
-
Nie zaczynaj
-
Nie podoba Ci się?
-
Podoba, ale to trochę takie… a ja chciałam
pogadać
-
Przepraszam, czasami nie potrafię się
powstrzymać, powiedz tylko słowo
-
Może nie chcę go mówić
-
To nie mów słowa, a tylko pozwalaj
-
Tego nie mogę obiecać.
Siedzieli sobie na wygodnej kanapie. Pili kawę. Za
oknem powoli zapadał zmierzch, a mróz skuwał ulice. Po
raz pierwszy byli tylko oni, nikt inny...
-
W ogóle to
przyjmiesz
mnie
w
się spodziewałem, ze
podomce,
z
włosem
rozchełstanym, rozespana i leniwa
-
Chciałbyś. A dlaczego tak myślałeś?
-
Gdybym ja został sam w domu przez
prawie tydzień to tak by m zapewne wyglądał.
Nic nie musieć robić, do niczego się nie spieszyć
-
No wiesz, jesteś tu pierwszy raz –
musiałam tu nieco ogarnąć, siebie również. Masz
rację – rozleniwiająca taka samotność, ale tak
między nami to od samotna jestem i wtedy, gdy
mój mąż nigdzie nie wyjeżdża. A gdybyś
przyszedł pół godziny wcześniej to i podomka by
się jakaś znalazła.
-
Na piżama party we dwoje mamy zawsze
czas. Na razie wystarczy mi dotyk twych jasnych
włosów.
-
A jeśli mi to nie wystarczy?
-
To weźmiesz więcej, ale uprzedzam - będę
się bronił.
-
A jak?
Przysunęła się do niego, zbliżyła twarz do jego twarzy,
tak blisko, że poczuł żar jej policzków. Nie pozwoliła mu
na żaden ruch...
Ledwie wymamrotał „Tak nie...” już usta ich spotkały się
w namiętnym pocałunku...
13 stycznia 2008
Dwa tygodnie później…
- O co Ci chodzi? Dlaczego wysłałaś mi takiego maila?
- Ty się jeszcze pytasz? Słuchaj – dwa tygodnie się do
mnie nie odzywasz, jakbym dla Ciebie nie istniała.
- No wiesz, no, myślałem, że po naszym spotkaniu jasno
powiedziałaś, że nie chcesz mnie widzieć?
- Tak to zrozumiałeś? No to gratuluję!
- A jak miałem zrozumieć to, że po miłych chwilach Ty
nagle mówisz „Słuchaj, to nie tak, poniosło mnie,
podobało mi się, ale to nie tak…”. Zrozumiałem, że
chcesz ode mnie odpocząć jakiś czas.
- Po raz pierwszy zdarzyło mi się, że przestałam nad sobą
w ten sposób panować. Czy to tak trudno pojąć? Było
wspaniale, ale to nie było fair.
- No przecież wiedziałaś, ze tak się stanie zapraszając
mnie wtedy, gdy Twój mąż był w tym Hanowerze.
- No tak, ale to wszystko mnie nieco przerosło.
Chciałam, żebyś mi pomógł uporać się z tym, a Ty...
uciekłeś… Dlaczego nie zadzwoniłeś, nie odezwałeś
się…
- No przecież się odzywam.
- Teraz? Na gg? Kiedy Ci napisałam tych kilka ostrych
słów. Za późno…
-
Myślałem,
że
mnie
nie
chcesz.
To
przecież
powiedziałaś.
- Dlaczego nie potrafisz zrozumieć tak prostej rzeczy.
Nie jestem pierwszą lepszą „zimną suką”. Dla mnie seks
to nie jest zabawa, a pełne wyrażenie uczuć. Powinieneś
to wiedzieć.
- Wiem
- Nie widać. Zostawiłeś mnie samą z myślami o tym. Tak
jakbyś mnie zdobył i jakbym przestała Ci być potrzebna.
- No przecież wiesz, że to nieprawda.
- Właśnie o to chodzi, że nie wiem. Przez te dwa
tygodnie myślałam stale co się dzieje u Ciebie, ciągle…
patrzyłam w oczy mojemu mężowi i myślałam o Tobie.
Kłamałam myśląc o Tobie, a Ty?
- Ja też…
- Tak, na pewno. Po pierwszych czterech dniach kiedy
nie dawałeś znaku życia poczułam się jak dziwka, a
chciałam czuć się jak kochająca i kochana kobieta. Potem
była wściekłość, potem zobojętnienie… A potem
zobaczyłam Twój wpis na forum. Pisałeś jak gdyby
nigdy nic, jakbyś następną sieć zarzucał na kolejną
naiwną.
- Przepraszam, ale to nie tak miało być.
- A jak?
- Myślałem, ze mnie nie chcesz, że nie spełniłem Twych
oczekiwań, że nie chcesz
- Nie powinieneś myśleć, powinieneś czuć
- Przepraszam, może da się to jakoś naprawić
- I co? Zaczarujesz mnie swoimi diabelskimi oczami?
Poczuję wyrzuty sumienia, że nie powinnam Cię tak
potraktować? Pójdziemy do łóżka - będzie wspaniale, a
potem znowu znikniesz? Po tygodniu napiszesz, że masz
dużo pracy, spotkasz się ze mną po jakimś czasie, by
mnie znowu przelecieć. A przez ten cały czas ja będę
sądziła, że tylko o mnie myślisz, tak?
- Nie, obiecuję
- Już za późno, nie naprawisz tego co straciłam… jesteś
osłem, jednym wielkim, głupim osłem…
15 stycznia 2008
Lista Tekstów Prowokacyjnych...
Witam, witam. Dzisiaj w naszej Liście Tekstów
Prowokacyjnych, Które Zawsze Wywołają Reakcję i
Wprowadzą Nas w Samozachwyt zmiany, zmiany i
jeszcze raz z m i a n y !!!
Zaczynamy od miejsca dziesiątego! Tu, nowość na
liście!
10. Małysz to NIELOT, a jego kibice to banda żuli!!!
Debiut na liście, debiut w sieci. Nie ma to jak dołożyć
ludziom przy okazji obrażania najlepszego naszego
skoczka narciarskiego. Nic tak nie odświeża umysłu jak
kolejny tekst w rodzaju „Wpisujcie miasta, które śmieją
się z Małysza Nielota”
Na miejscu dziewiątym także nowość. Krótkotrwała jak
sądzimy, ale zawsze…
9. Owsiak to szuja, sprawdzić stan jego konta!
Wszak WOŚP to przecież maszynka do zarabiania
pieniędzy dla jej pomysłodawcy, prawda?
Ósme miejsce, spadek z pierwszego, uuu…
8. Głosujący na PO to czerwone pachołki, a Gazeta
Wyborcza ich zmanipulowała! Mordy Wy moje...
Po wyborach, więc emocje opadają, ale głosów wciąż nie
brakuje,
w
końcu
uwielbiamy
narzekać,
sarkać,
biadolić… byle tylko nikt nas z roboty nie chciał
wyrzucać za komentowanie na forum.
Siódme miejsce, awans o dwie pozycje to…
7. Emigranci to nieudacznicy!
Wszak nic przyjemniejszego i łatwiejszego jak uznać
wszystkich emigrantów, bez wyjątków za idiotów, którzy
w Polsce pracy nie mogli znaleźć i dlatego wyjechali, by
tam zarabiać za minimalną płacę na zmywaku!
Szóste miejsce. Awans o jedną pozycję. Pierwszy
przedstawiciel tzw. nurtu społecznego czyli
6. Korzystam z usług prostytutki, jestem sponsorem!
Ach, jakaż to przyjemność przyjąć na siebie wiadra
pomyj od tych, których nie stać…
Piąte miejsce to niespodzianka. Spadek z drugiego... o
dziwo, bo ten temat zawsze był nośny i gwarantował
wiele kontrowersji i obraźliwych opinii
5. Małżeństwo to bagno! Jestem samotny i śmieję się z
frajerów, co się żenią!
Nie ma to jak przedstawić siebie jako jedynego mądrego
pośród bandy kretynów. I to w taki sposób, żeby nie było
wątpliwości, kto tu ma receptę na jedynie słuszną drogę
życiową...
Czwarte miejsce. Awans z dziewiątego.
4. Miłość dobra jest dla debili! I tak liczy się tylko seks...
Kolejna pozycja z gruntu społecznego. Suuuper, nie
sposób się nie zgodzić z tym, że wszyscy kochający są
zgrają zaślepionych głupców, którzy nie znają życia. I
tak facet zdradzi, a kobieta puści się z byle kim.
I wkraczamy w strefę medalową! Trzecie miejsce to
kolejne zaskoczenie w tym zestawieniu. Nowość na
liście. Polityka rządzi czyli...
3. I gdzie te cuda Panie Tusk?
Brakuje nam, brakuje tego nieustannego politycznego
jazgotu z poprzednich miesięcy... widać to na forach,
widać aż nadto...
Pozycja druga to awans z czwartego. I nieśmiertelne
2. Facet to świnia, a wszystkie kobiety to...
Jakież to przyjemne uważać, ze wszyscy są tacy sami, ze
nie ma wyjątków, że i tak wyjdzie na nasze, bo my
jesteśmy najmądrzejsi, najwspanialsi i najlepiej znamy
tzw. życie...
Pierwsze miejsce. Tu utrzymujący się od dłuższego
czasu...
1.
Polaczki Katolicy, obłudni i fałszywi, zasłuchani
w Radio Maryja, moherowe berety...
I znowu można się postawić wyżej od tych wszystkich,
którzy wierzą, chodzą do kościoła i wrzucić ich do
jednego wora z Ojcem Rydzykiem, babcinami w
beretach, antyżydowskim i antyeuropejskim bełkotem.
Piszący te słowa od razu uważani są za światłych
(Eskimosów bardziej,
no
przecież
nie Polaków),
mądrzejszych o wiele od Józefa Tischnera, który przecież
był księdzem, więc na pewno był głupszy... tak trzymać!
18 stycznia 2008
Limeryki czyli o plugawości i promienistych szczytach
nonsensu...
Co to limeryk? To krótki wierszyk, opowiastka, w której
pierwszy, drugi i piąty wers rymują się wzajem, a trzeci i
czwarty takowoż. Można limeryki wymyślać, bawić się,
śmiać przy nich.
Zajmowali się tą formą po- i niepoeci, zaspakajając
drzemiącą w człowieczynie potrzebę tworzenia a czasami
nawet świntuszenia.
Archeolog co zwykle miał pecha,
Znalazł coś, co nie przejdzie bez echa:
Lekko zgięte, lśni w słońcu,
Ma zgrubienie na końcu,
Bo to wacek świętego Wojciecha.
Nawet świntuszenia powiązanego z wielką polityką:
Pewien profesor ze Żnina
Zapragnął posiąść Stalina
Może ów pan
Wykonałby plan,
Gdyby nie reakcyjna rodzina.
(Maciej Słomczyński czyli Joe Alex)
Czasami chodziło o poznanie innych, egzotycznych
ludzi:
Raz pewna dama z miasta Praha
Była kochanką szachinszacha
Ten młody, lecz zepsuty Pers
Powtarzał wciąż jeden wers,
A ona śmiała się „cha cha cha”.
(Wisława Szymborska)
A czasami o konkretną osobę:
Słynna globtroterka imieniem Wisełka
Całe życie śniła o wyprawie do Ełka.
Wreszcie – pakuje kufry, w drzwiach domyka skobla.
Wtem patrzeć - sprytni Szwedzi jej przyznali Nobla.
Więc do Sztokholmu musi. A Ełk? – Cały Ełk łka.
(Stanisław Barańczak)
Ale najczęściej o normalnych ludzkich sprawach:
Była raz nimfomanka w Alwerni
Której przyśnił się w nocy Kopernik
I rzekł „Ale ciało...
Oj, by się je obracało...
Ale żem już jest za stary piernik
Pewien przebiegły cyklista z Zwickau
Na swej damce chyżo pomykał.
Pod pretekstem przejażdżki na ramie
Robił dziecko kolejnej damie,
Po czym kłaniał się szybko i znikał.
(Bronisław Maj)
O kochających inaczej też było:
Pedał w rodzinnym mieście Piasta
Znany był w połowie miasta,
A zaś z drugiej strony
Pieprzył wszystkie żony.
Świnia był, nie pederasta.
(Tadeusz Kwiatkowski)
lub prawdziwa perełka:
Pewien nekrofil z Nowego Targu
Nieboszczkę kupił raz w przetargu.
Lecz zesłały nieba
Karę na trupojeba
Bowiem dziewczę to było w letargu.
(Maciej Słomczyński czyli Joe Alex)
A ja? Ja też spróbowałem.
Pewien Sławek z Częstochowy
Wprost uwielbiał białogłowy
Więc stworzył bloga
Lecz na Boga
Stąd daleko jeszcze do alkowy
W każdym razie niedługo posłucham limeryków o dużo
lepszych. Już jutro o godzinie 11 w Teatrze Mickiewicza
na Salonie Poezji...
(Wszystkie – prawie - limeryki pochodzą z książki
„Limeryki czyli o plugawości i promienistych szczytach
nonsensu” Anny Bikont i Joanny Szczęsnej)
***
Wczoraj w knajpie „Rue de Foch” miałem zupełnie inne
zamiary. Nie udało się, więc by nie marnować czasu
wziąłem serwetki z baru i wymyśliłem kilka limeryków...
Jedna Justyna ze Zwierzyńca
Chuć czuła do Krzysztofa Tyńca
I kiedy fortuny kazał kręcić kołem
Ona z rozkoszy jęczała pod stołem
Aż gorszyli się zakonnicy z Tyńca
Urzędniczka znad Bajkału
Uczulenie miała na widok nabiału
Stąd brały się koszmary,
Bo mąż – sprośnik stary
Wciąż przyzwyczajał ją – pomału
Jedna pani z Chorwacji
Bardzo lubiła w ubikacji
I choć robiła to chętnie
To kochając namiętnie
Nie mięła przy tym kreacji
Zakonnica w Oliwie
Rozsmakowała się w piwie
Żywiec, warka, lech
Piła za trzech
Potem „Barkę” śpiewała leniwie
Pewien Wrocławianin – Zajączek
Ujrzał dziewczę jak pączek
I dalej się do niej zabiera
W piękne słowa ubiera
Cóż, gdy do konsumpcji nie dostał ni rączek
Pewna dziewoja z Podhala
Piękne piersi, aż dwie, miała
Ilekroć mąż je dotykał
Tyle razy kozła fikał
Że potem sił nie miał na „tralala”
Raz pewna hiena cmentarna
Zrobiła się ofiarna
I wszystko co wygrzebała
Spadkobiercom oddała
Mina ich była koszmarna
Raz pewien sędzia z Weimaru
Wagę przywiązywał do rozmiaru
Aż rozmiar się urwał
Zaklął więc sędzia „O k...
Nie dostosowałem ciężaru!”
22 stycznia 2008
"Zimne suki"...
Jak określić dziewczynę, która uważa, że jest ósmym
cudem świata i mając to na uwadze takoż się zachowuje?
Każde zdanie jest zmrażane i podawane w lodowej
otoczce, a wokół niej tworzy się aura z gatunku „bez
ciepłej kurtki nie podchodź”.
„Zimne suki” to kobiety, które uważają siebie za ósmy
cud świata, choć wcale takimi nie są postrzegane. Ich
główną cechą jest obojętność, kompletny brak poczucia
humoru wyparty poczuciem wyższości. „Zimna suka” ma
przekonanie,
że
jest
najlepsza,
najładniejsza,
najmądrzejsza, najwspanialsza i inne pozytywne naj...
Zimna suka dąży też po trupach do celu i nikim się nie
liczy. Nie są dla niej ważne relacje, ludzie, uczucia, tylko
jej własny zysk. Zdobywa mężczyzn gdy tego chce - nie
dla miłości, ale dla pozycji, pieniędzy, zemsty czy też
satysfakcji innego rodzaju (a oni łaskawie dają się
zdobyć)...
Owszem, są atrakcyjne, ale między atrakcyjnością, a ich
pożądaniem jest jeszcze spora luka (ja wprost mówię, ze
są kobiety piękne i atrakcyjne, piękne i nieatrakcyjne,
niepiękne i atrakcyjne oraz niepiękne i nieatrakcyjne).
Pożądanie i zachwyt jest tylko w pierwszym momencie,
kiedy mówisz sobie „O k..., jaka lasencja! Z taką to na
kraj świata i z powrotem!”... ten zachwyt jednak w miarę
szybko przechodzi. Jest to reakcja pierwotna, jaskiniowa,
ale przecież jaskiniowcami być przestaliśmy. Dziś nie
wystarczy być silniejszym niż inny samiec, ale trzeba też
„zawładnąć” jej duszą i sprawić, żeby ta też nas właśnie
chciała.
I tu pojawiają się pierwsze problemy. Bo jesteśmy od
razu – na wejściu - owiani pierwszym lodowatym
zdaniem i tak zmrożeni trwamy przez jakiś czas.
Jeśli jesteśmy odporni na chłód próbujemy po raz wtóry,
a napotkawszy kolejną falę powoli otrząsamy się z
pierwszego zachwytu. W zależności od okoliczności
przyjmujemy
na
siebie
jeszcze
kilka
mroźnych
powiewów, aż w naszej głowie zacznie się pojawiać
pytanie „po co my to robimy?”.
Od tego na ile to pytanie zostanie przygniecione przez
męską (samczą) dumę zależy czas do kompletnego
otrzeźwienia...
Otrzeźwienie to jest powodowane jedną zasadniczą
sprawą.
Nie
ma
kobiety
bardziej
ASEKSUALNEJ
i
NIEATRAKCYJNEJ (w sensie towarzyszki – nawet na
imprezie) niż „zimna suka”.
Kobieta może nas zwodzić, prowadzić za nos i pokazać
na końcu figę (nie mylić z figami), ale będziemy
szczęśliwi, bo uśmiechała się do nas, kokietowała, a
nawet w pewnym momencie dała się objąć czy
pocałować w policzek. Będziemy przeszczęśliwi, bo
potwierdziła przez to naszą „męską siłą”, choćby do
niczego innego nie doszło (nawet szans na taki „happy
end” nie było). Będziemy wspominać ją i chwilę z nią
spędzone miesiącami, a nawet latami.
W momencie zaś, gdy kobieta nas zmrozi to staje się dla
nas jeszcze jedną pustą laleczką, której mniemanie o
sobie przewyższa kilkukrotnie jej urodę. Prychniemy,
parskniemy, wzruszymy ramionami i przeniesiemy się do
kobiet może nie tak atrakcyjnych widokówkowo, ale na
pewno towarzysko.
A „zimna suka” niech czeka na takich samych „zimnych”
jak ona – takich, dla których takie laleczki są na małą i
krótką rozgrzewkę. Dla takich, którzy nie przejmują się
chłodem, bo ich własna temperatura oscyluje zawsze
wokół zera bezwzględnego. Miłości z tego nie będzie,
motylków w brzuszku także, ale dogadają się na pewno...
Epilog części trzeciej
Część trzecia kończy się niespodziewanie. Z tego, co
pamiętam to po latach zdecydowałem się na ujawnienie
mojego wygląd. Okazało się, że nie jestem łysy, nie mam
chorobliwej nadwagi, no i nie jestem jakimś młodzikiem.
To ostatnie akurat najmniej mnie ucieszyło, ale…
Przyjemnie było w dalszym ciągu bawić się konwencją.
Czytelników
przybywało.
Coraz
więcej
czasu
poświęcałem też wtedy sobie, pozostawiając blog bez
opieki i jakiegokolwiek nadzoru. Przyjemnie było
wiedzieć, że ludzie bawią się sami, nie czekając aż się
pojawię.

Podobne dokumenty