Niewygodna przeszłość gen. Chapela,OSTATNI POETA SPOTYKA

Transkrypt

Niewygodna przeszłość gen. Chapela,OSTATNI POETA SPOTYKA
Niewygodna
Chapela
przeszłość
gen.
OSTATNI
POETA
SPOTYKA
OSTATNIEGO CZŁOWIEKA
OSTATNI POETA SPOTYKA OSTATNIEGO
CZŁOWIEKA
Ostatni Człowiek
siedzi przy ognisku na pustyni
obok karabin odpoczywa po pracy
nad głową ciemne niebo
patrzy zimnym okiem
czeka
na Ostatniego Poetę
nawiedza go w myślach
o straconym dziecku
żonie matce
Ostatni Człowiek
patrzy na czerwone płomyki
i znikające iskry
wraca do przeszłości
gdy wszystko było przejrzyste
karabin był tylko mglistą myślą
a śmierć pracowała w ukryciu
teraz wszystko otula cisza
Ostatni Człowiek chce spotkać Ostatniego Poetę
chce by razem milczeli przy ognisku
w odbiciu horyzontu zobaczyli
zarysy znikających twarzy
Ostatni Poeta odmawia
wysyła sms
pisze że pracuje nad Ostatnią Metaforą
ona musi objąć Ostatnie Drgawki
Ostatniego Człowieka
Musi się przygotować
Na Ostatnią Chwilę
NASZ
RODAK
NA
PARANOICKIEJ JUNTY?
CZELE
KULTURALNE
CZŁOWIEKA
Lesław Czapliński
„Kulturalne środowisko człowieka”
ŚRODOWISKO
Od czasów Teokryta i Owidiusza poprzez Jean-Jacques’a Rousseau
po Nietzschego i Freuda zwykło się utopijne wyobrażenie natury
przeciwstawiać alienującej człowieka kulturze, zrodzonej
jakoby wskutek sprzeniewierzenia się odwiecznym prawom tej
pierwszej i całkowitego zaufania własnemu rozumowi, co w
biblijnej przypowieści znalazło wyraz w przywłaszczeniu sobie
owocu z drzewa wiadomości dobrego i złego. Stąd arkadyjski mit
o rajskiej niewinności, wolności, autentyczności i
żywiołowości złotego wieku ludzkiej nieświadomości poprzedza
wizję ograniczeń i represyjności ładu jaki zapanował wraz z
odkryciem przez „prarodziców” nie tylko nagości i wynikającego
z tego sromu, ale również upływu czasu i nieodłącznej od niego
śmiertelności, a wyidealizowana pierwotna uniwersalność
historyczną partykularność i relatywizm. Dziś jednak ta
antynomia zdaje się coraz bardziej stawać anachronizmem wobec
zagrożeń obydwu sfer ze strony ekspansji agresywnej
cywilizacji, będącej konsekwencją jednostronnego rozwoju,
zdominowanego przez wiedzę techniczną, a którego jedynymi
kryteriami okazują się wydajność i użyteczność.
Nie będę się w tym miejscu wdawał w spekulacje Spenglera i
Toynbee’iego, czy należy upatrywać w tym stanie rzeczy znaków
nadciągającego zmierzchu, lecz zajmę się bardziej prozaicznymi
tego skutkami. W obliczu nasilającego się skażenia
kulturalnego środowiska człowieka trzeba je zacząć bronić nie
mniej energicznie niż czynią to ekolodzy w odniesieniu do
naturalnego. Cywilizacyjne zanieczyszczenia wkradają się już
nie tylko do ekosfery, ale także audio- oraz ikonosfery. Dawno
minęły czasy, gdy poczciwe tranzystory zakłócały spokój
niedzielnego lub wakacyjnego wypoczynku plenerowego ku
oburzeniu miłośników mniej uciążliwych form rekreacji i
rozrywki. Dziś coraz powszechniej pospolite hałasy bez pardonu
wdzierają się nawet do dotychczasowych sanktuariów ciszy i
skupienia, a więc audytoriów muzycznych i naukowych. Podczas
koncertów w stylowych wnętrzach starych rezydencji, gdy trzeba
latem uchylić okien, jakże często kontrapunktu dla
wykonywanych utworów dostarczają odgłosy włączających się
samochodowych alarmów czy pojazdów przejeżdżających na
sygnale. Co gorsza, okazuje się, że wróg przeniknął już
pomiędzy nas i atakuje od środka, kiedy znienacka daje znać o
sobie niewyłączony telefon komórkowy jakiegoś roztargnionego
słuchacza, który zapomniał go wyłączyć, pomimo licznych
przypomnień o tym ze strony organizatorów. Ostatnio, podczas
jednej z premiery operowej, sygnał telefonu komórkowego
rozległ się jako nowy instrument z kanału orkiestrowego,
dodatkowego wzmacniającego jego moc. Dziwiłem się dlaczego
muzyk szybko nie spacyfikował urządzenia, jego chwilowe
wyłączenie się z tutti pozostałoby przecież niezauważalne,
dopóki nie doszło do mnie, iż rzecz dotyczy prawdopodobnie
dyrygenta (sic!), który, aby to uczynić, musiałby przerwać
przedstawienie. W tym zestawieniu małe trzęsienie ziemi,
wywoływane przez przejeżdżający obok krakowskiej filharmonii
tramwaj wydać się może jedynie przejawem technologicznego
zapóźnienia.
Z kolei oglądając panoramy historycznych miast z okolicznych
wzniesień bywa się zazwyczaj zmuszanym podziwiać zabytkowe
budowle w przemysłowym sztafażu, na gwałt się z nim
komponującym w nieoczekiwane skróty perspektywiczne (np.
kominy elektrociepłowni Łęg dodające industrialnego
„splendoru” królewskiemu Wawelowi czy baterie chemicznego
kombinatu, ustawione naprzeciwko weneckiej laguny, a których
nie da się usprawiedliwić obcymi klasowo rządami). Spacerując
natomiast starymi uliczkami uczestniczy się zarazem w
architektonicznym kolażu, w którym zabytkowe mury są tylko
jednym ze składników, i to bynajmniej nie najważniejszym, obok
kakofonii rozkrzyczanych szyldów i plansz reklamowych czy
wentylatorów oraz telewizyjnych anten , przybierających formę
pajęczyn lub satelitarnych talerzy.
W tych warunkach biedni filmowcy muszą niekiedy rezygnować z
zachowanej w prawie nietkniętym stanie autentycznej zabudowy
historycznej (np. twierdzy w Kamieńcu Podolskim), gdy nie da
się przesunąć poza kadr ich współczesnego otoczenia. A nie
wszystkich stać, jak ekipę Spielberga, by wymusić usunięcie
niepożądanych urządzeń na czas zdjęć „Listy Spielberga”, choć
podobno ostatecznie nie wypłacono mieszkańcom wcześniej
obiecanych odszkodowań. Co prawda tego rodzaju problemy coraz
bardziej stają się bezprzedmiotowe, ponieważ na coraz większą
skalę można komputerowo generować cyberrepliki potrzebnych
obiektów, lub z ujęć nakręconych w naturalnej scenerii usunąć
wszelkie „brudy” i współczesne wtręty.
W tych okolicznościach dziwić mogły przesadne ceregiele
krakowskich konserwatorów, uporczywie odmawiających spełnienia
ostatniej woli Tadeusza Kantora, pragnącego się uwiecznić w
naturalnej wielkości figurze
, po wsze
czasy zatrzymującej go w pozie jak pośpiesznie zmierza do
ówczesnego ośrodka swej twórczości – Cricoteki przy ulicy
Kanoniczej. Podobno uwłaczałoby to powadze miejsca uświęconego
przez sąsiedztwo Wawelu – polskiego Akropolis – choć Stanisław
Wyspiański, który wymyślił to porównanie, nie żywił podobnych
skrupułów, zgłaszając przed stu laty śmiały projekt przebudowy
tego wzgórza.
NAJWIĘKSZY WSPÓŁTWÓRCA STREFY
BLOGERATURY
[pjc_slideshow slide_type=”tworca”]
GDYBY CAGE DOŻYŁ NASZYCH DNI…
Lesław Czapliński
„Gdyby Cage dożył naszych dni…”
John
Cage,
reprezentant
dwudziestowiecznej
amerykańskiej
awangardy
muzycznej,
twórca
aleatoryzmu, komponował utwory oparte na efektach
osobliwości, kwestionujące bądź w nowym świetle
stawiające problemy formy, przebiegu i percepcji
dzieła muzycznego, a nawet samego sposobu jego
zaistnienia oraz koncertowych obyczajów. W „4’33’’”
(do tytułu tego, określającego czas wykonania,
nawiązał Krzysztof Penderecki w „8’37’’”, wtórnie
dopiero nazwanym „Trenem pamięci ofiar Hiroszimy”),
zwanym także „Tacet”, przez wskazany okres wykonawcy
(pianista, lub w innej wersja orkiestra)
powstrzymywali się od wszelkich czynności,
zachowując ciszę. Dzięki temu „słyszalnym” stało się
wszystko to, co obyczajem koncertowym oraz za sprawą
odpowiedniej konwencji wypchnięte zostało poza próg
postrzeganego (skrzypienie krzeseł, pokasływanie
słuchaczy, dźwięki dobiegające z zewnątrz – w
filharmonii krakowskiej na
przejeżdżający tramwaj).
przykład
byłby
to
W 1951 roku skomponował z kolei Imaginary Landscape
No 4 na dwanaście radioodbiorników, nastrojonych na
różne, losowo wybrane rozgłośnie, dzięki czemu
powstawała quasi-polifoniczna struktura, złożona z
głosów odbieranych przekazów/programów, których
zawartość każdorazowo w znacznej mierze określał
przypadek. Obsługującymi je dwudziestoma czterema
wykonawcami kierował dyrygent.
Współcześnie za koncert lub przedstawienie do końca
spełnione uznać można wyłącznie takie, podczas
których
rozlegną
się
niechciane
dźwięki
niewyłączonych telefonów komórkowych publiczności
(wcześniej preludium do tego zjawiska stanowiły
przez jakiś czas rozlegające się sztafety o równej
godzinie sygnałów zegarków elektronicznych, na ogół
o ułamki sekund różniących się nastawieniem). Myślę,
że Cage, gdyby żył, to skomponowałby utwór na
dwanaście
telefonów
komórkowych
lub
ich
wielokrotność, rozmieszczonych w różnych miejscach
audytorium, pośród słuchaczy, i ustawionych na
odbiór połączeń rozłożonych na kolejne fazy rozwoju
tego utworu. Wtedy i realizujący taką partyturą
kapelmistrz mógłby dyrygować kolejnymi melodiami,
jak to desperacko uczynił swego czasu Marc Minkowski
w Krakowie, chcąc w ten dowcipny sposób dać do
zrozumienia właścicielowi aparatu na niestosowność
jego zachowania, iż nie tylko nie wyłączył telefonu,
ale nie zrobił niczego, by go spacyfikować, udając,
iż całe zajście jego nie dotyczy!
A zatem może któryś ze współczesnych kompozytorów
potraktuje to jako wyzwanie i zaaranżuje tego
rodzaju utwór-zdarzenie?
Tajemnice generała Chapela
KIM
JEST
EKSCENTRYCZNY
GENERAŁ CHAPEL?
ABUDE, WIDZIMY TYLKO UŁAMKI
STRONIC
ABUDE, WIDZIMY TYLKO UŁAMKI STRONIC
Abude, Abude, jesteś bosa i naga. Wodzisz wzrokiem po kartach
księgi, znak po znaku, przekreślasz palcem każdą literę. Pada
deszcz, wieje wiatr od skal nadbrzeżnych. Księga zapisuje
promienie ścieżek, na których stawiamy stopy. Twe życie
otulają podmuchy fal, a w morzu mieszkają oczy, które chciałaś
nasycić brzmieniem mowy.
Abude, wpatrujesz się w rytm fal pieszczących ostre skały. Czy
widzisz tam swe odbicie! Jestem ślepy, dlatego czuję
chropowatość piasku, na wydmach, na plaży, w sercu. Przede
wszystkim światło i mrok, jak łączą się w granicach ciała.
Jestem ślepy, ty też. Nie patrz tak obojętnie, nie odrzucaj
daru powiek zawieszonych na szczytach skał. Potem może być za
późno. Potem odejdę. Potem zostaniesz sama, sama ze swoją
historią, pełną uniesień, i beznamiętnych widoków. Pełną
broczących słowami ran.
Abude, tylko nie ty, Abude, nie śpij. Nie oddalaj się ode
mnie. Nie porzucaj życia jak flet, który zamilkł ze znużenia.
Czy słońce wschodzi tylko dla nas? Czy morze utula nas do snu?
Czy stronice odwracają się same? Nic, tylko pytania, tylko
szum w uszach jakby zelżał. Unoszą cię tam, daleko, gdzie już
zadławisz się oddechem, martwym już ciałem. Idźmy, nie czas
odpoczywać, gdy szept odkrywa słabość poranka, a noc więdnie
na ustach.
Abude, co ci dała mamusia, by się uśmiechała do chłopców
gębusia? Dwa słowa, jak dwie gwiazdy, jak piersi, których nie
dotykał mężczyzna, jak dwa nieba, wtulone w ramiona. Masz dwa
lata? Jesteś stara, skurczona, zmarszczki na twarzy pamiętają
młodość? Czy otwierasz jeszcze gwiazdy? Zamykasz nadzieję, by
nie rozhulała się marginesami łez? Od świtu do świtu,
wytrzymać, ten napór, ten ogrom. Pszczoły też mają marzenia.
Bądź jak pszczoła, Abude.
Abude, migoce powietrze na twej twarzy. Po policzkach spływają
meteory. Jeszcze nie jest za późno. Zmieścimy się na ostatniej
stronie, znajdziemy schronienie, pójdziemy spać na marginesie.
Nie przebudzimy się już, bo księga jest dla sprawiedliwych, a
my skąpani pożegnaniem życia. Teraz mamy po piętnaście lat.
Jutro, jutro będzie zawsze, bez końca, bez-domne, jak
opuszczona jodła. Jutro będziemy twarzą w twarz z
najtrudniejszym słowem księgi. To jest nie do zniesienia.
Abude, nocą wyją rany. Kiedy ostatnia gwiazda ześle ukojenie,
nas już nie będzie. A na twej piersi zaśnie poranek, dzień
pierwszy. Pomiędzy mrokiem a mrokiem rozgrywa się opowieść, ta
biała, ta przezroczysta, ta, której nie podlega świat. To ona
opowiada o nas, o naszych wędrówkach po krawędzi zmierzchu,
gdy pokonujemy każdy dzień. Każdy długi etap dnia, gdy po
prostu znikamy za horyzontem. Nie będziemy już śpiewać. Potem
tylko dzień.
Od czego zaczęła się opowieść?
Gdzie byłaś przy stworzeniu?
Abude, Abude, nie niszcz świata, może jeszcze ktoś go
potrzebuje.
A paproć? Ta w lesie, nie zapisana jeszcze w
przeoczeniu.
Zaproś mnie do lasu, tam, gdzie nie ma już drzew i
rośnie ostatni cedr.
MEC JEGHERN znaczy ZAGŁADA
Lesław Czapliński
„MEC JEGHERN” znaczy zagłada
Pojęciem „Mec jeghern” (dosł. wielkie nieszczęście)
Ormianie
określają
doświadczenie
krwawych
prześladowań, jakich doznali ze strony osmańskiej
Turcji ich rodacy z Anatolii w drugim roku I wojny
światowej. Paradoksem stało się, że odpowiedzialność
za to spoczęła na ugrupowaniu politycznym
Młodoturków, które zrazu głosiło hasła zapewnienia
Ormianom odpowiednich praw oraz współpracowało z ich
stronnictwami w celu przeprowadzenia w Imperium
postępowych
i
modernizacyjnych
reform
cywilizacyjnych. Podobna ironia pojawi się
kilkadziesiąt lat później, kiedy turecką inwazję na
Cypr w 1974 roku zarządzi ówczesny premier Bülent
Ecevit, socjaldemokrata i poeta, który wcześniej w
swojej twórczości nawoływał do turecko-greckiego
pojednania („Wiersz turecko-grecki” z 1947 roku,
polski przekład w Literaturze na świecie nr 5 z
1979).
W kilkanaście lat po dokonanym ludobójstwie (orm.
ceghaspanutjun) ukazały się jego świadectwa
literackie: powieść Franza Werfla „Czterdzieści dni
Musy Dağ” (rzecz dotyczy ponadmiesięcznego oporu,
jaki, niczym obrońcy Masady, stawiali na tytułowym
wzniesieniu mieszkańcy pobliskiej Musy, którym
ostatecznie przyszedł z odsieczą francuski okręt
„Joanna d’Arc”) oraz bliskowschodni reportaż Agathy
Christie „Opowiedźcie, jak tam żyjecie” (tł. Ewa
Adamska, Warszawa 1999). Jednym z pierwszych, który
zajął się badaniem tych zdarzeń był Arnold Toynbee,
filozof kultury i twórca teorii faz rozwojowych oraz
typów cywilizacji.
Ludobójstwa bynajmniej nie wymyślił wiek XX i jego
ideologie, stanowiące współczesne odpowiedniki
religii, w imię których dokonywano wcześniej
masowych prześladowań, że przywołam zagładę
bałtyckich Prusów przez Zakon Krzyżacki, po których
pozostała nazwa, jak na ironię przybrana przez ich
etnicznych oprawców, którzy zasiedlili pozostałe po
nich tereny, a także ślady w toponimice czyli
nazewnictwie geograficznym. Nieco wcześniej ofiarą
masowej eksterminacji na tle religijnym padli
katarowie w południowej Francji (rzeź Beziers 22
lipca 1208 roku w ramach krucjaty, skierowanej
przeciw temu ruchowi przez papieża Innocentego III,
którą opisuje Zbigniew Herbert w „Barbarzyńcy w
ogrodzie”). Podobny charakter posiadała zagłada
Indian po podboju Nowego Świata przez hiszpańskich
konkwistadorów arcychrześcijańskiego monarchy.
Stanisław Lem popełnił swego czasu na łamach „Odry”
mistyfikację, publikując pod tytułem „Prowokacji”
recenzję z fikcyjnego studium o ludobójstwie
nieistniejącego niemieckiego uczonego Horsta
Aspernicusa. Rzekomo referując jego tezy, twierdzi
że „Prekursorstwo ludobójstwa hitlerowskiego widzi w
rzezi Ormian przez Turków podczas pierwszej wojny
światowej, gdyż zdobyła już pełnię cech nowożytnego
ludobójstwa: nie przyniosła Turkom żadnych korzyści
istotnych, a zarazem rzeź ta została zakłamana, a
przed światem jak się dało ukryta”. Z pierwszym
wnioskiem nie można się zgodzić, ponieważ w jej
wyniku nastąpiło całkowite i trwałe oczyszczenie
terytorium historycznej Wielkiej Armenii z jej
rdzennych mieszkańców, stając się prototypem
późniejszych czystek etnicznych (np. na Wołyniu
wobec ludności polskiej). Po anatolijskich Ormianach
pozostały jedynie ślady w toponomastyce (miasto i
jezioro Wan) oraz najczęściej popadające w ruinę
kościoły. Natomiast mec jeghern stanowiło
niewątpliwie prefigurację shoah Żydów w czasie
drugiej wojny światowej (tak jak wymiana ludności
pomiędzy Turcją i Grecją po zwycięskiej kampanii
Kemala Paszy stanowiła pierwowzór masowych
przesiedleń, będących wynikiem drugiej wojny
światowej). W związku z tym przywołuje się słynne
zdanie Hitlera, wygłoszone na odprawie dla dowódców
Wehrmachtu przed inwazją na Polskę: „Któż jeszcze
dziś pamięta o wyniszczeniu Ormian” (Grzegorz
Kucharczyk „Pierwszy holocaust XX wieku”, Warszawa
2004, s. 8). Zresztą nie do końca została wyjaśniona
rola oraz odpowiedzialność za tę pierwszą zbrodnię
niemieckich doradców wojskowych przy tureckim
rządzie.
O ile późniejsza zagłada Żydów stała się wyjątkowa
za sprawą metodyczności jej przeprowadzenia przy
zastosowaniu najnowszych zdobyczy nauki i
cywilizacji, a więc technologii na skalę nieomal
przemysłową, to w odniesieniu do Ormian nie
rozporządzał takimi środkami „chory człowiek
Europy”, jak określano pogrążone w stanie rozkładu
Imperium Otomańskie. A zatem eksterminacja tychże
posiadała poniekąd przebieg żywiołowy, między innymi
poprzez stwarzanie okoliczności zwiększających
śmiertelność (wyniszczające błędne marsze, często
kluczące w koło, lub przemieszczające się przez
półpustynne tereny, które zresztą też znalazły swój
odpowiednik w hitlerowskich marszach śmierci po
ewakuacji Auschwitz przed zbliżającym się frontem).
Konwoje te stawały się na dodatek obiektem
tolerowanych napaści ze strony kurdyjskich lub
arabskich bojówek, a zwłaszcza tych utworzonych
przez władze z pospolitych przestępców tzw. czetów.
Dochodziło przy tym do aktów bezprzykładnego
okrucieństwa i barbarzyństwa (podkuwanie stóp,
palenie żywcem czy topienie w Tygrysie, Eufracie lub
Morzu Czarnym), o czym wspominały nie tylko
nieliczne ocalałe ofiary, ale także cudzoziemscy
świadkowie, którzy znaleźli się na tych terenach. I
tak u Agathy Christie występuje opis zagnania ofiar
do dołu i ich podpalenia, z której to masakry ratuje
się mały chłopiec, któremu udało się ukryć pod
innymi zwłokami, a następnie po odejściu oprawców
wydostać na zewnątrz (op. cit. ss. 51-52), jakże
korespondujący ze wspomnieniem Jonasza Sterna,
słynnego malarza surrealisty, członka Grupy
Krakowskiej, który ocalał w podobny sposób, podczas
masowego rozstrzeliwania we lwowskim obozie
janowskim, a którego relacja została potem
wykorzystana w „Brygadzie śmierci”, elekronicznej
kompozycji Krzysztofa Pendereckiego na głos
recytujący i taśmę oraz ostatnim spektaklu Tadeusza
Kantora „Dziś są moje urodziny”. Ogółem pogromy z
czasów Abdülhamida II pochłonęły dwieście tysięcy
istnień, podczas gdy właściwe ludobójstwo pociągnęło
za sobą około półtora miliona ofiar (szacunki te
podaję za: Yves Ternon „Historia zapomnianego
ludobójstwa” tł. Wawrzyniec Brzozowski, Kraków
2005).
Lem w przywołanym tekście twierdzi, iż hitlerowskie
unicestwienie narodu wybranego stanowiło zastępcze
bogobójstwo. Tezę tę można z równym powodzeniem
odnieść do zagłady Ormian, jeśli zważy się, że
członkowie młodotureckiego triumwiratu, a zwłaszcza
Talaat Pasza byli ateistami, i że ze szczególnym
okrucieństwem traktowane było duchowieństwo.
Natomiast różniła je możliwość ocalenia poprzez
przejście na islam, podczas gdy Żydzi pozbawieni
byli takiej szansy, choć Hitler w wyjątkowych
przypadkach rezerwował sobie prawo do nadawania
„aryjskości” nie wynikającej z „przynależności
krwi”, lecz raczej tej przelanej dla dobra „ziemi”,
czyli zasług frontowych, związanych z obydwiema
wojnami, co dotyczyło głównie wąskiej grupy dowódców
wojskowych, przy czym mieli oni zostać poddani
ponownej weryfikacji po ostatecznym zwycięstwie.
Na wieść o zbrodni na swych rodakach, Aleksandr
Spendiarian, krymski Ormianin, spowinowacony z
marynistą Howannesem Ajwazjanem, lepiej znanym jako
Iwan Ajwazowski, trzeci z twórców narodowej opery
ormiańskiej, jeszcze w tym samym roku skomponował
arię koncertową w formie lamentu – „Do Armenii” op.
27, po raz pierwszy wykonaną rok później na jego
koncercie kompozytorskim w gruzińskim Tyflisie. W
Krakowie natomiast dla upamiętnienia ofiar jec
meghern stanął kilka lat temu obok kościoła św.
Mikołaja, nieopodal średniowiecznej latarni
zmarłych, chaczkar (kamienny krzyż kwietny,
charakterystyczny dla ormiańskiej małej architektury
sakralnej).
W 2008 roku powstał dokument filmowy „O synu
sprzedawcy
oliwek”
Mathieu
Zeitindjioglou,
ożenionego z Polką francuskiego reżysera pochodzenia
ormiańskiego o sturczonym nazwisku. Wprzągł on do
realizacji swego filmu różnorodne środki, a więc
obok metod dokumentalnych, polegających na
rejestracji rozmów oraz wywiadów, w tym kręconych z
ukrytej kamery, również animację, której towarzyszy
baśniowa przypowieść. Wszelako pojawiające się w
komentarzu porównanie eksterminacji Ormian z
sytuacją w Kosowie jest o tyle chybione, że w
przypadku tego ostatniego, to właśnie rdzenna
ludność serbska tej kolebki jej państwowości – na
podobieństwo Wielkopolski, poddawanej germanizacji,
której też groziło oderwanie od macierzy – poddawana
była długotrwałej czystce etniczno-demograficznej.
Jeszcze po wojnie stanowiła większość mieszkańców
tego regionu. Tito, nazywany jedynym prawdziwym
Jugosłowianinem (skądinąd, niczym Stalin Gruzinów,
nie faworyzował Chorwatów, spośród których się
wywodził), w celu osłabienia dominującej w państwie
narodowości dokonał rozbioru Serbii na okręgi
autonomiczne: Wojwodinę i Kosowo właśnie. Tolerowane
przez władze gwałty i rozboje, dokonywane na Serbach
przez albańską mniejszość, wywołały exodus tych
pierwszych, a reszty dopełniła wyższa rozrodczość
wśród muzułmańskich Albańczyków, doprowadzając do
odwrócenia dotychczasowych proporcji etnicznych. I w
niedługiej przyszłości prawdopodobnie po Serbach,
niczym po Ormianach, pozostaną jedynie nazwy oraz
ruiny cerkwi. W tym świetle zupełnie nowego
znaczenia nabiera protest Petera Handkego przeciw
antyserbskiej kampanii i agresji w 1979 roku, za co
zresztą był odsądzany od czci i wiary.
Wracając do filmu, to reżysera interesuje przede
wszystkim jak radzą sobie z dziedzictwem tego
ludobójstwa współcześni Turcy. A poradzili sobie
bardzo dobrze, wypierając po prostu niewygodne fakty
z pamięci, lub na zasadzie znanego z psychologii
mechanizmu przeniesienia i projekcji nie tylko
przerzucili winę na samych Ormian, oskarżając o
zamiar wzniecenia powstania oraz dokonywania aktów
dywersji, wspierających inwazję Rosjan, którym mieli
sprzyjać (skądinąd w wyniku wojny z Rosją 1877-1878
na 54 lata Kars przeszedł pod carskie panowanie,
które przywołuje w swoim „Śniegu” Orhan Pamuk), a
więc usprawiedliwiając represje wojennymi realiami,
ale też odwrócili role i to ich obciążyli zbrodnią,
tyle że popełnioną jakoby na Turkach, czy szerzej
muzułmanach, o czym przekonywać mają ekspozycje w
muzeach w Erzurum i Wan. Staje się to punktem
wyjścia do tropienia fenomenu tureckiego
negacjonizmu zbrodni (francuski parlament uznał ją
za ludobójstwo i objął jej zaprzeczanie penalizacją
na podobieństwo tzw. kłamstwa oświęcimskiego w
odniesieniu do holocaustu). Tylko mimochodem
wspomina się w filmie o głosach tureckiego sumienia
w osobach noblisty Orhana Pamuka oraz Elif Şafak,
ryzykujących pociągnięcie do odpowiedzialności
karnej za okazywane świadectwa cywilnej odwagi i
publiczne poruszanie kwestii popełnionego na
Ormianach genocydu.
Elif Şafak poświęciła tej tematyce napisaną po
angielsku powieść „Bękart ze Stambułu”, w której
młoda Turczynka ze stambulskiej burżuazji nawiązuje
kontakt z amerykańską rodziną ormiańskich
imigrantów, jak się okaże spowinowaconą z nią za
sprawą jej przodka, którego pierwszą żoną była
uratowana przezeń z pogromu Ormianka, która potem
wyjechała za ocean. Z kolei w filmie Özcana Alpera
„Przyszłość trwa wiecznie” pojawia się epizodyczny
wątek ostatniego Ormianina w Diyarbakir, trwającego
na przekór wszystkiemu i opiekującego się
popadającym w coraz większą ruinę kościołem, w czym
pomaga mu Turek zajmujący się sprzedażą wideokaset z
filmami Yılmaza Güneya, Andrieja Tarkowskiego i
Krzysztofa Kieslowskiego, co więcej mówi o nim samym
niż przysparza mu klientów i pieniędzy.
Mnie by interesowało także przywołanie świadectw
występowania wśród Turków z tamtych czasów
sprawiedliwych, którzy ratowali swych ormiańskich
sąsiadów, niczym anonimowa Turczynka z powieści
Edgara Hilsenratha „Baśń o myśli ostatniej” (tł.
Ryszard Wojnakowski, Katowice 2005), która znalazła
na drodze porzuconego ormiańskiego noworodka, mimo
że za niesienie pomocy groziły surowe represje
(publicznie powieszeni za to dwaj Turcy i Kurd),
bardzo często oznaczające podzielenie losu
prześladowanych. Ale było tak nie tylko w
odniesieniu do fikcji literackiej, lecz także
Grzegorz Kucharczyk przytacza autentyczne przypadki,
zarówno w odniesieniu do pogromów z czasów panowania
sułtana Abdülhamida II na przełomie stuleci XIX i
XX: „mufti oraz kadi z Hadjin sprzeciwiali się
zabijaniu Ormian w tym mieście. Imam w Hagia Sophia
publicznie potępił pogromy Ormian w Stambule w 1896
r.” (op. cit., s. 43), jak i samej eksterminacji
(gubernatorzy Aleppo, Smyrny (Izmiru) i Erzurum
odmówili wykonania rozkazu, podobnie jak
burmistrzowie Mardin i Lidje, co ci ostatni
przypłacili życiem, natomiast w Adapazarze i Mudarin
miejscowi
Turcy
utrudniali
przeprowadzenie
deportacji (ibidem, s. 115). To prawda że
odosobnionych, ale tym bardziej godnych odnotowania.
Żałować należy, iż wciąż w filmach zbyt
powierzchownie przywołuje się to ludobójstwo.
Epizodycznie ormiańskie pogromy za wspomnianego
Abdülhamida II pojawiają się w „Ameryce, Ameryce”
Elii Kazana, jako prefiguracja losu, który mógłby
przypaść tureckim Grekom (skądinąd udzielającym w
1915 roku w czarnomorskim Trabzonie schronienia w
swych domach czterdziestu Ormiankom), co skłania
bohatera, porte parole reżysera (naprawdę też
noszącego sturkizowane nazwisko Kazanjoglou), do
emigracji właśnie do Stanów Zjednoczonych. Poniekąd
tej problematyce poświęcony jest „Ararat” Atoma
Egoyana, ale zbyt skomplikowana forma tego utworu, w
którym wątki historyczne przeplatają się ze
współczesnymi i na dodatek nie dotyczącymi sfery
polityki, lecz nowoczesnej sztuki, nie przemawia na
tyle bezpośrednio, by wstrząsnąć sumieniami. A
przecież właśnie film fabularny, za sprawą
identyfikacji z losami fikcyjnych bohaterów, jest w
stanie przemówić do masowej wyobraźni i uczynić to
zdarzenie historyczne równie obecnym w powszechnej
świadomości, jak holocaust, który dotknął
trzydzieści lat później Żydów.