„Schody donikąd” (godło: Silesius)

Transkrypt

„Schody donikąd” (godło: Silesius)
Schody donikąd.
Autor: Silesius
- Wejrzij sie, sam kiejsik wyglondŏł tyn nosz Gōrny Ślōnsk. Jakŏ szumnota!1 –
powiedziała babcia Erika, podając mi album ze starymi fotografiami i pocztówkami
oznaczonymi literami O/S – Oberschlesien. Stuletni papier, który sprostał próbie czasu, choć
nieco postrzępiony i pognieciony, wciąż odkrywa przede mną świat, którego już dawno nie ma.
Pless, Ratibor, Oppeln, Gleiwitz, Beuthen, Hindenburg, Kattowitz, Tost – nieco
wyblakłe nazwy miejscowości na kartkach papieru i zupełnie zapomniane w świadomości
mieszkańców, choć wciąż na mapie, pod nowymi, polskimi nazwami. Przeglądam pocztówki.
Majestatyczne pałace, wyniosłe kominy hut i fabryk, szyby kopalniane, robotnicze osiedla z
czerwonej cegły. Niemi świadkowie historii. Pośród nich, pozujący do zdjęć, odświętnie ubrani
ludzie. Odnajduję kilka rodzinnych zdjęć portretowych. Kobiety w kieckach i kabotkach, z
zopaskami i wierzchniami. Niektóre ubrane w ciepłe jakle. Mężczyźni w czarnych ancugach.
Wyraz twarzy poważny, skupiony. Nikt się nie uśmiecha. Fotografia musi się udać, nie każdy
może sobie pozwolić na taki wydatek. Byli i tacy, którzy nie wstrzymali oddechu, gdy fotograf
wciskał spust migawki. Ich postać była później poruszona.
Wśród stosu starych pocztówek i zdjęć znalazłem jedno, które szczególnie mnie
zainteresowało. Czarno-biała fotografia wspaniałego pałacu nad brzegiem jeziora. Budynek
odbija się w tafli wody, zdjęcie zrobiono z brzegu. Nad nim widnieje napis: Schloss Neudeck,
O.-S. – nigdy o nim nie słyszałem. Babcia też nie była mi w stanie pomóc. Sięgnąłem zatem do
zasobów Internetu. Moim oczom ukazała się jakby znajoma brama i rozwiązanie zagadki:
tajemniczy pałac znajduje się w dzisiejszym Świerklańcu, niedaleko Tarnowskich Gór. Długo
się nie zastanawiałem – postanowiłem pojechać tam, by ujrzeć piękno neobarokowej
konstrukcji. Choć zanim przekułem plan w działanie, minęło trochę czasu.
Styczeń. Parę dni temu minęło pięć lat, od kiedy nie ma babci. Pierwszy śnieg pokrył
nocą Płaskowyż Rybnicki. Przykopalniany termometr przy głównym skrzyżowaniu dzielnicy
straszy przejeżdżających ujemną temperaturą. Mówią, że zima zaskoczyła drogowców.
Piaskarki kursują tam i z powrotem, dzielni zimowi żołnierze w pomarańczowych
odblaskowych kurtkach walczą z naturą, sypiąc sól na drogi i chodniki. W powietrzu ten sam
1
Zobacz, tak kiedyś wyglądał ten nasz Górny Śląsk. Jakie piękno!
1
zapach, który towarzyszy mi od zawsze jako zwiastun zimy – wywołany niską emisją smog.
Przez zaspy śniegu i gęste, brudne powietrze docieram na dworzec kolejowy w Rybniku z
nadzieją, że trakcja nie zamarzła gdzieś na wysokości Czerwionki, czy Orzesza, a mój pociąg
do Katowic nie utknie w szczerym polu. Godzinna podróż po dobrze znanej mi trasie. Za oknem
lasy, pola, szyby kopalni, opuszczone budynki kolejowe, gdzieniegdzie brodaci panowie
krzepiący się na bocznicy tanim winem. Obrazki z wystawy.
Czuję to, co Niemcy nazywają Reisefieber, czyli gorączka przed podróżą. Nie trzeba
jechać na koniec świata. Wystarczy przemierzyć sto kilometrów w poszukiwaniu niezwykłych
historii. Pociąg dojeżdża do Katowic z piętnastominutowym opóźnieniem. Nic wielkiego,
pasażerowie przywykli do takich sytuacji. Idę dworcowym korytarzem, w którym wciąż jeszcze
unosi się zapach niedawnego remontu. Główna hala budynku jest nie do poznania. Kiedyś
centralnym korytarzem ciągnął się swego rodzaju bazar, gdzie można było dostać świeże owoce
i warzywa. Na piętrze bar mleczny przyciągał niskimi cenami, sklep muzyczny oferował kasety
z najlepszym rockiem, a na dolnym poziomie funkcjonował tani antykwariat i salon gier, w
którym dzieciaki za złotówki rodziców ratowały świat przed zagładą obcych. Dziś na miejscu
starego dworca wyrosła potężna galeria handlowa. Bar mleczny został zastąpiony amerykańską
kawiarnią, a dzieciaki tracą kasę na smartfony i hamburgery.
Przedzieram się przez miejską dżunglę w kierunku Placu Wolności, skąd odjeżdża mój
autobus do Świerklańca. Sól zdążyła już nieco roztopić śnieg na ulicy 3 Maja, ale zostawia na
butach nieestetyczne białe ślady. Autobus linii numer pięć przyjechał punktualnie. A może
spóźnił się pół godziny, nie wiadomo. Kasuję bilet za dwa czterdzieści. Siadam przy oknie.
Znów te same obrazki. Brudne budynki, niekiedy zabite dechami, z kominów ulatuje gęsty
czarny dym. Wieczorem telewizja pewnie będzie alarmować, by w dni takie jak ten, nie
wychodzić z domu. Najlepiej zadzwonić po miejskich strażników i zadenuncjować sąsiada, co
pali w piecu plastikiem, czy gumą. Stężenie pyłu zawieszonego w powietrzu pewnie
sześciokrotnie przekroczy dopuszczalne normy. Mała ekokatastrofa.
Jadę dalej. Wełnowiec, Siemianowice, Michałkowice, Dąbrówka Wielka... Co chwila
familoki. Piętrowe wielorodzinne domy z czerwonej cegły, budowane jeszcze przed wojną. Na
ich murach nowa wojna. Kibice klubów piłkarskich walczą o wyższość nad ligowymi
przeciwnikami. Ze starych domów odpada tynk. Balustrady na balkonach dawno pokryły się
rdzą. Gdzieniegdzie resztki torów kolejowych. W przemysłowej dzielnicy kolejka do sklepu z
alkoholem. Styczniowy mróz nie straszny. Kiedyś ludzie ściągali tu tysiącami za pracą. Kraina
2
mlekiem i miodem płynąca. Przed oczami dowody na upadek przemysłu i dawnego bogactwa
regionu, a w głowie wizja pięknego pałacu w otoczeniu zadbanego parku.
Przez ostatnie minuty jadę wzdłuż rzeki Brynicy. Historyczna granica Śląska i
Małopolski. Autobus dojeżdża do Świerklańca. Wysiadam na skraju parku. Dostrzegam
brązową tabliczkę: „zespół pałacowo-parkowy”. Brnę przez zaśnieżone chodniki, mijam
kościół w parku, jeszcze tu wrócę, najpierw odnajdę perłę w koronie. Z kieszeni wyciągam
nadwyrężoną fotografię pałacu. Dochodzę do centralnej części parku. Biel świeżego śniegu
szczypie w oczy. Idę dalej, po prawej stronie niewielki budynek, przypominający amfiteatr.
Docieram do jeziora. Spoglądam na zdjęcie pałacu. To te same schody, tylko gdzie jest pałac?
Rozglądam się nerwowo kilka razy. Przecież to musi być tu. Pośrodku stoi tylko fontanna. Nic
więcej. Pałac z mojej fotografii nie istnieje. Zostały schody. Schody donikąd.
Stoję kilka minut próbując zrozumieć, dlaczego wcześniej nie doczytałem historii
Schloss Neudeck do końca. Trzymam w dłoni zdjęcie i zdenerwowany spoglądam na nie i na
pusty plac przede mną. W stanie rezygnacji i zwątpienia nie słyszałem, że ktoś mnie woła.
Odwracam się po chwili w stronę, z której dobiega ochrypły męski głos. Człowiek ten nie
przedstawił się. Spytał, czy może zobaczyć fotografię. Spojrzał na nią, a na jego pomarszczonej
i czerwonej z zimna twarzy pojawił się delikatny uśmiech. Wpatrzony w kawałek starego
papieru wyglądał, jakby chciał zanurzyć się w świat przedstawiony na zdjęciu. Zapytałem, co
stało się z pałacem.
- A co się miało stać? Koniec wojny się stał, Ruscy się stali – odpowiedział z pewnym
rozdrażnieniem. – Przyszli w czterdziestym piątym z nową polską administracją i pałac
rozkradli, a potem spalili. Myśmy tu z ojcem, matką i dwoma braćmi rok później przyjechali.
Ojciec za robotą. Na dole robił, na „Miechowicach”. Ale najpierw mieszkaliśmy chwilę tu, w
Świerklańcu. Myśmy przyszli ze wschodu, ojciec uciekał przed ZSRR. Ci, co tu z dziada
pradziada mieszkali, hanysy, nie lubili nas. Od chadziajów nas wyzywali, potem się przyjęło,
że byliśmy gorolami. Słyszał pan o tak zwanej tragedii górnośląskiej? Ja teraz na starość dużo
czytam, to coś wiem. Powywozili hanysów na roboty do Związku Radzieckiego, a my zajęliśmy
ich własność. Niektórzy wrócili, dużo ich tu zostało. Patrz pan, z Dolnego Śląska to w ogóle
wszystkich praktycznie wykopali do Niemiec. Tu jest Polska! – tak mówili. Nowa władza.
Komuniści. A ja wtedy osiem lat miałem i widziałem, jak ci, co z nami przyjechali i się tu
osiedlili, rozgrabiali ten pałac. Wynosili co się dało, jakieś płyty, kafle, cegły, nawet połamane
deski na opał. Bieda była straszna, dopiero potem się przenieśliśmy do Miechowic. W latach
sześćdziesiątych zrównali pałac z ziemią. Tylko bramę wywieźli do Chorzowa, teraz to brama
3
wejściowa do ogrodu zoologicznego. Aha, jeszcze był posąg lwa, teraz w Zabrzu strzeże innego
parku. Ja tu przyjeżdżam czasem, szukam, jak Pan, czegoś, czego nie ma. Została pamięć.
Tylko tyle i aż tyle. Jedź Pan tu obok, to Nakła Śląskiego, tam się zachował pałac tego samego
rodu, von Donnersmarcków!
Guido Henckel von Donnersmarck. To on założył kopalnię, która znajduje się w mojej
dzielnicy w Rybniku. Po wojnie przynosiła zyski, z resztą prosperuje do dziś. A na co komu
pałac? Teraz można wybudować muzeum, udostępnić do zwiedzania. W 1945 roku nikt o tym
nie myślał. Tragedia górnośląska, o której wspomniał ten człowiek, dopiero teraz wychodzi na
jaw. To też był styczeń. Przyszło wojsko, zaczęły się napady, rozboje, gwałty i podpalenia.
Historycy po siedemdziesięciu latach docierają do zapomnianych akt z ostatnich miesięcy
wojny. Szacuje się, że około dwustu tysięcy Górnoślązaków zostało wywiezionych na
przymusowe roboty do kopalń Donbasu i na Syberię. W dawnych obozach jenieckich nowa
administracja polska na zajętym terenie utworzyła swoje obozy, w których więziono
niemieckojęzyczną społeczność. Tak wiele negatywnych czynników przyniosło ze sobą
opiewane przez prawie pół wieku Polski Ludowej wyzwolenie. Z tego powodu mój pałac
zachował się tylko na fotografiach i w pamięci tych, którzy widzieli go jako ostatni.
Nie wiadomo, jak potoczyłaby się historia Górnego Śląska, gdyby nie II wojna
światowa i nowe granice państwowe w Europie. Być może pałac w Świerklańcu byłby dzisiaj
perełką porównywalną do zamku Hochbergów w Pszczynie. To tylko przypuszczenia. Wracam
do domu. Nie ujrzałem na własne oczy piękna pałacu Donnersmarcków. Zyskałem za to o wiele
więcej. Zrozumiałem, że żyję w niezwykłym maglu kulturowym, w którym wciąż ścierają się
różne światy. Zapomniane, z przeszłości, a naprzeciwko współczesne, poszukujące tego, czego
nie ma. Pierwiastek niemiecki, pierwiastek polski.
A pośrodku tego wszystkiego Górny Śląsk.
Mój Górny Śląsk.
4