Podanie

Transkrypt

Podanie
Podanie
Do ogródków działkowych można było przejść drogą prosto od rynku. Większość tak
chodziła. Nie chcieli iść ścieżką na skróty, która prowadziła pomiędzy posesjami
jednorodzinnych domów. Zawsze ktoś był za swoim domem; coś robił, bawił się z dziećmi,
pławił się w plastikowym basenie, czy całkiem zwyczajnie krzątał się koło grilla lub pił drinka w
cieniu orzechowego drzewa. Patrzyli na przechodzącego jak na agresora, intruza zakłócającego
ich mir domowy i intymność podwórza za domem. Dlatego większość, nawet w największym
pośpiechu, szła drogą, co prawda, nieco dłuższą, ale przecież wygodniejszą i publiczną.
Pas ziemi pomiędzy posesjami, w którym był rów zbierający wody z południowej części
miasta i głównej ulicy oraz ścieżka, też były poniekąd publiczne. Sama ścieżka stanowiła
własność prywatną w rozumieniu właścicieli przylegających działek, szczególnie wtedy, gdy ktoś
postronny z niej korzystał. Do rowu nikt się nie przyznawał, bo trzeba go było kosić, wycinać
krzaki i utrzymywać w porządku.
Jedni zagrodzili swoje posesje do skarpy rowu, aż słupki ogrodzeniowe przechyliły się z
braku dostatecznego oparcia w ziemi. Inni użytkowali te kilka metrów bez zagrodzenia, ale dbali
i utrzymywali je w czystości. Byli i tacy, którzy za ogrodzenie, na ścieżkę, do rowu, w zielska i
badyle wyrzucali obierki, skoszoną trawę, naręcza chwastów i gałęzi ze swoich przydomowych
ogrodów.
Po co mieli tamtędy chodzić blokowi działkowicze, choćby spiesząc się po świeżą natkę
pietruszki do niedzielnego rosołu, czy pęczek rzodkiewki, garść masłowej sałaty, bo akurat
brakło, a tu czas kolacji? Szli drogą, choć dalej, ale bez obawy czyjegoś wzroku. Nie musieli się
schylać pod gałęziami rozrośniętych wiśni, przedzierać się pomiędzy gąszczem dzikiego bzu.
A jednak ktoś chodził tą ścieżką. Była wydeptana, a w miejscu wąskim schodziła na
skarpę rowu, jak szosa na zboczu alpejskiej góry. Dalej, gdzie już kończyły się posesje prywatne,
a zaczynały się ogródki działkowe, przez rów była przerzucona kładka z grubego oflisu olchy.
Ci, którzy najczęściej z tej ścieżki korzystali, za nic mieli złe spojrzenia właścicieli
jednorodzinnych domów i tych posesji. Nie dbali o to i nikt im złego słowa nie odważył się
powiedzieć. Niechby spróbował. W zależności, na kogo by trafił, na jaki stan ducha,
homeopatyczne odczuwanie ciśnienia i pogody, ilość promili i usposobienie przechodzącego,
dostałby taką wiązankę epitetów, przy żonie, przy dzieciach leciałyby iskry i przekleństwa lub od
kogoś rozbrajającego łagodnością, pełnego dobroci i zdziwienia w oczach, usłyszałby:
- Prezesie kochany, a po co tak do człowieka spragnionego!? Ścieżki nie ubędzie. Życie
marne i bez złości prezesa.
- Butelki po piwie muszę po was zbierać.
- Nie po naszej brygadzie, prezesie kochany. My za kaucję oddajemy. A jakby prezes
poratował, od rana sucho.
- Do roboty się weźcie!
- No, my magistrom roboty zabierać nie chcemy. Ale te buteleczki mógłby prezes
ofiarować. Przyjacielem będę dozgonnym.
1
I ośmiał się prezes, czy inny inżynierem nazwany i kilka flaszek po harnasiu przez
ogrodzenie mu podał. Może by powiedział przy tym - spieprzaj dziadu - ale taką wdzięczność w
oczach obdarowanego zobaczył, że nawet głową kiwnął i jeszcze musiał mu dłoń uścisnąć, bo z
życzliwością ją podawał, więc byłby to klasyczny grzech pychy i arogancji.
Przez kładkę przechodziło się na wprost działkowych ogródków, ale by drogi nie
nadganiać do bramy, w siatce ogrodzenia dziura była wyrwana i stad tylko kilkadziesiąt kroków
do drewnianego domku Kierownika W Rzeczy Samej. Domek pomalowany był na brązowo.
Farba już miejscami odchodziła, ale konstrukcja trzymała się solidnie. Dach dwuspadowy kryty
blachą falistą schodził z przodu nad werandę zagrodzoną płotem pomalowanym na zielono.
Domek stał na betonowej podmurówce, jedno miał okienko i jeden był wchód do niego.
W dni upalne kompani właściciela domku pili tanie trunki na werandzie. Ale nie była to
tylko melina na czas letni, gdzie szli, jak do wodopoju, również w zimie śnieg na ścieżce był
udeptany. Podążali gęsiego utartym szlakiem do domku Kierownika W Rzeczy Samej, jak
zwierzyna do paśnika pod lasem. Jedzenia wprawdzie nikt im tam nie oferował. Mało jedli,
żołądki mieli skurczone, na płyny tylko łase jak szpak na czereśnie.
Kierownik W Rzeczy Samej odkąd przestał być kierownikiem w miejscowej cegielni,
zaczął ostro pić. Był już w piciu wprawiony i nawykły, bo kto chciał cegłę na kominy kupić,
napoleona w Peweksie kupował lub litrową żytniówkę i z nim załatwiał. Tylko tak można było
dobrą cegłę kupić, inaczej nawet na asygnatę tylko jakąś popękaną i rozwarstwioną na ścianki
działowe. Wprawiony był i biurko miał zapatrzone w trunki peweksowskie, jak dewizowiec, więc
picie i później szło mu sprawnie. Chociaż pracy już nie miał, a po alkoholach tylko dwie puste
butelki stały na szafie, po koniaku Napoleon Maxime i whisky White Horse (jako trofeum na
wspomnienie tych chwil dawnych, lat tłustych i szczęśliwych), pił dalej łapczywie, a po kilku
latach już byle co, byle gdzie i z byle kim, i tylko szczęśliwie jakimś cudem wcześniej rentę
dostał.
Tak się staczał, zaciskały się na nim szpony nałogu. Żona wyganiała go z domu. Nie
chciał wyjść. Na kilkudniowe loty mieszkanie opuścił, wtedy zamki zmieniła, a gdy wrócił, całą
klatkę schodową w środku nocy obudził. Policja przyjechała. On dokumenty pokazał, że tu jest
zameldowany, a mieszkanie z dobytkiem stanowi współwłasność małżeńską. W prawie był, więc
wpuścić do mieszkania go musiała i przy policjantach jeszcze klucze do drzwi wejściowych
wręczyć, by już po nocy głowy nie zawracał policji i lokatorów sąsiednich mieszkań nie budził.
Po tygodniu żona posądziła go o gwałt. Poszła na posterunek policji ze świadectwem
obdukcji lekarskiej i tam młodemu posterunkowemu, nie tylko ów kwit pokazała, ale jeszcze
grube uda całe w siniakach, aż biedny posterunkowy głowę odwrócił i dwoma palcami na
maszynie protokół pół godziny wystukiwał, a apetyt na swoją Mariolę całkiem stracił. Po
miesiącu wszystko się unormowało, żona sprawę wycofała, W Rzeczy Samej w domku na
działce zamieszkał, a nawiasem mówiąc, posterunkowy Mariolę na Kasię zamienił, bo miała uda
smuklejsze.
Kierownikowi żona, bo formalnie jeszcze żona, wyprawę dała. Wywianowała go na nową
drogę życia. Kuchenkę elektryczną, wersalkę małżeńską z pościelą, kilka garnków i starą
jesionową szafę dwójkę, do której włożył wszystkie swoje ciuchy. Do domu już nie wracał. Bał
się więzienia jak ognia. Na mieście tylko w żałości czasem mówił, że rodzona żona go z domu
jak psa wysiudała. Przywykł, zapuścił korzenie, jak wszystko, co w ogródkach rośnie. Już tak
kilkanaście lat wegetuje. Z renty na emeryturę przeszedł rok temu.
Od kilku lat już sam nie mieszka, lokatora sobie przyjął. Grosza za to nie bierze, ot tak z
dobroci serca go przyjął. We dwóch raźniej. Mieszka z nim Janek Kalina, jednak wszyscy mówią
2
mu Wania i tak to do niego przylgnęło, wrosło, jak bród za paznokciami, że chyba tylko w USC z
nazwiska go znają, ale tylko formalnie.
Wania w szkole podstawowej na wsi uczył języka rosyjskiego dopóty, dopóki angielski
wprowadzili. Teraz tam angielskiego uczy jego szwagier. Wania odprawę wziął i na zieloną
trawkę. Niby wszystko w rodzinie zostało, ale do czasu. Wani się pieniądze skończyły, innej
pracy nie znalazł, a tak naprawdę nie szukał. Czytał te swoje rosyjskie i radzieckie książki,
wiersze pisał, po łąkach spacerował, a jak mamusia jego na łono Abrahama odeszła, szwagier go
z domu wyrzucił.
Wyrzucił to słowo chyba zbyt słabe, nie to, że anemiczne, ale nie oddaje całego
dramatyzmu sytuacji i napięcia chwili. Należałoby powiedzieć, że anglista po rusycyście, swoim
szwagrze, posadę nauczyciela w szkole dostał, bo się ustrój przekręcił i Ruski z Czarnej
Tarnowskiej musieli odejść. Drzwi mu pokazał i – fuck off - powiedział. Widząc błyski w oczach
szwagra, zaciśnięte szczęki i rękę w stronę drzwi wyciągniętą, słowa te śmiało przetłumaczyć
można na swojskie – wypierdalaj. Wania w swoim narzeczu odrzekł mu – poszjeł na chuj (co na
polski tłumaczy się: Chuj ci w dupę) - i odszedł ze swoimi książkami. I to był ostatni akt zimnej
wojny na polskiej ziemi.
Wania zrobił codzienny obchód rynku. Stanął pod sklepem, patrzył, nastrajał się na cały
dzień. Październikowa pogoda była znośna. Ludzie przechodzili, robili poranne zakupy. Ktoś na
parkingu wykłócał się o opłatę. Jakaś kobieta od parkingów robiła zdjęcie staremu fordowi i
zaczęła spisywać dane jegomościa w średnim wieku. Ludzie patrzyli z zaciekawieniem. On
wymachiwał rekami jak wiatrak. Dopiero jak podeszła do nich kobieta z siatką zakupów, zaczęło
się na dobre.
- A mówiłam, żeby tu nie przyjeżdżać. W Biedronce mogliśmy wszystko kupić, a bo tylko
tu jest apteka? To ile mnie będą te maści kosztować? - wyjęła leki i podtykała je raz mężowi, raz
parkingowej w żółtej kamizelce.
Jeszcze się przekomarzali, ale Wania poczuł ssanie w żołądku i przeszedł na drugą stronę
rynku. Miał jeszcze kilka złotych, mógł kupić sobie coś do jedzenia, ale postanowił trzymać je na
zaspokojenie potrzeb wyższego rzędu. Poszedł prosto do zaprzyjaźnionej piekarni „Poziomka”.
Od roku dwa razy w tygodniu pracuje tam po kilka godzin. Zamiata plac przed piekarnią, układa
skrzynki, w lecie kosi trawę, w zimie prosi Boga o śnieg, bo z tego ma parę złotych i reklamówkę
drożdżówek i chleb świeży i bułki. Również tam wypijał poranną kawę, którą częstowała go
właścicielka piekarni, pani Maria - kobieta dobra i życzliwa, rozumiejąca życie.
Dzisiaj grabił liście z trawnika i robił porządek za wiatą magazynu. Po kilku godzinach
wracał, znowu postał na rynku w podsieniach. Jego koledzy już byli. Obojętnym spojrzeniem
omiatali przestrzeń. Ale nic im nie umknęło. Jeden z nich wysoki, szczupły, lekko przygarbiony i
z długim nosem opierał łokcie na kolanach. Drugi przypominał trapera z amerykańskich
westernów. Ogorzały od wiatru, słońca i mrozu, w ubraniu wyświechtanym od brudu. Włosy
barwy zetlałej słomy miał zapuszczone na żywioł. Kłębiły się mu na kołnierzu. A siwy, kosmaty
zarost zaokrąglał jego twarz i tylko pałające gorączką życia oczy patrzyły na świat z milczącą
rezygnacją i obojętnością. Codziennie obchodził swoje miejsca, jakby sprawdzał paści i wnyki,
przysiadał na dłuższą chwilę przy fontannie i uchodził z dwoma sakwami do swojej gawry. Ci
dwaj nie należeli do ferajny melinującej się w domku Kierownika W Rzeczy Samej. To rynek
stanowił ich wspólną przestrzeń.
Inni mieli wygląd raczej pospolity, nie wyróżniali się niczym szczególnym. Chyba tylko
jedno ich łączyło w wyglądzie. Byli szarzy. Szare spodnie, kurtki, i włosy przybrudzone siwizną.
Twarze szare jak popiół, zniszczone. Oczy też mieli jakby zetlałe, tęczówki rozmyte.
3
Dzisiaj nie byli wszyscy na rynku, zaledwie trzech opierało się o filar, reszta już poszła
węszyć w innych rejonach. W poniedziałek jest jarmark na targowisku, może tam udali się na
rekonesans.
Wania z dwoma towarzyszami pili tanie wino. Rozmawiali, że dzień już krótszy i zima
tuż tuż. Drewna by im pasowało trochę przysposobić na opał, ale z cegielni już wszystko
wybrane. Złom poszedł na pierwszy ogień na przelew, a drewniane wiaty do suszenia cegieł
rozbierali przez kilka lat i opalali swoje nory w zimie za darmo. Dał im Wania po drożdżówce z
serem, kupił jeszcze nalewkę leśną i wracał do domu. Miał, jak zwykle, skręcić w ścieżkę, ale
zobaczył, że radny Marciniak przy ścieżce łupie bukowe kloce. Poszedł drogą. Nie spieszył się.
W domku Kierownik W Rzeczy Samej leżał dokumentnie zaprawiony na wersalce, a
pusta butelka po nędznej wódce leżała obok. Oprócz wersalki w skład wyposażenia tej małej
klitki wchodził stół, kilka krzeseł, na ławce z boku stała kuchenka elektryczna, na taborecie obok
wersalki stał radioodtwarzacz, a w kącie kuchenna szafka zagracona okropnie. Ze względu na
szczupłość miejsca polowe łóżko Wani i szafa na ubrania stały na werandzie.
Wania siadł za stołem, nalał sobie nalewki do szklanki, pił powoli, jakby delektował się
przednią marką. Książki złożył na jeden stos i odsunął na brzeg stołu. W zeszycie zaczął pisać.
Po kilkunastu minutach wszedł Stefan.
- Serwus Wania – powiedział matowym głosem. Cały był matowy. Miał już dobrze po
pięćdziesiątce. Ogorzały na twarzy, ale jeszcze niezniszczony alkoholem. Czoło miał wysokie, a
włosy już przyprószone siwizną.
- Cześć! Siadaj! Cicho, bo mi rym ucieknie. Pokazał na krzesło obok.
Stefan nie usiadł, zaglądał mu przez ramię.
- No pokaż, co piszesz.
Wania zamknął zeszyt.
- Później, najpierw podanie napiszemy. Kartki masz?
- Mam, pięć przyniosłem, bo na brudno trzeba napisać najpierw i jak coś się pomyli, to w
zapasie mieć trzeba. Zostanie, będziesz miał na to swoje pisanie. O, długopis też mam czarny.
Kulfony na podaniu się czarnymi literami pisze – mówił, ale zerkał wzrokiem tęsknym i
wygłodniałem na butelkę nalewki.
Wania uśmiechnął się.
- Nie kulfony, bo burmistrz nie przeczyta. Do władzy piszesz, to z szacunkiem,
wycyzelowane musi być. A, a skąd wiesz, że trzeba czarnym długopisem?
- No, w Unii już to unormowali. Bo jak szwagier wniosek o dopłaty pisał, to specjalnie do
kiosku za czarnym długopisem dziecko wysłał, a w kiosku brakło. Ha ha ha! Cała wieś czarne
długopisy wykupiła. Ha ha ha! A ten w banku za niebieski podmienił. A czarny poważnie
wygląda i tak urzędowo. W starych papierach takie kaligrafie widziałem, pisane jeszcze za babki
Austrii, jak pradziadek morgi kupował. W szkole też robiłem kolegom rysunki techniczne, tak że
dla mnie kaligrafia to pikuś. Kaligrafuję jak pisarz na urzędzie, tylko no, no dyktować mi trzeba,
bo do władzy pisać nieprzywykły jestem. I ręka mi trochę chodzi. Walnę z pół szklaneczki.
Nalał sobie nalewki do szklanki i wypił jak najlepszy eliksir przywracający animusz.
Wania zrobił mu miejsce przy stole, a sam stanął za jego plecami.
- Pisz! – powiedział.
Stefan zaczął pisać.
- Drogi Burmistrzu.
- Co drogi? List do wujka piszesz?
- To szanowny Panie Burmistrzu, albo lepiej będzie Wielce Szanowny Panie Burmistrzu.
I wszystko z dużej litery. Sam mówiłeś, że z szacunkiem trzeba.
4
Wania zapalił papierosa.
- Ale bez przesady. Schlebiać chcesz, a burmistrz przez szcz piszesz – powiedział i
wyrzucił z ust kłąb dymu. - Pisz przez trz. O, tu miejscowość, data dzisiejsza, który dzisiaj? Aha,
czternasty, a tu z tej strony swój adres podaj.
- Mój adres? Może twój?
- No przecież ja adresu nie mam. Jaki ta nora ma adres? – Ogródki działkowe. Altanka nr
5? Gościnnie tu u Kierownika występuję. Swój adres podaj! Tylko ty z naszej paczki masz dom.
Jolka w bloku mieszkanie ma, ale wstępu jej synowa zabroniła. Endriu gdzieś na Śląsku ma
adres, a od siedmiu lat tu przebywa. Wrócił do korzeni.
- No, napisałem.
- Tu na środku dużymi literami – Wania palcem pokazał, w którym miejscu ma pisać. Do Burmistrza Miasta i Gminy Zalesie. - Dzisiaj dzień przyjęć, pójdę, od razu mnie wpuszczą.
Sekretarka mnie lubi, zawsze jej komplement powiem, czasem wiersz przeczytam. Pisz dalej! Zwracam się w imieniu swoim i niżej podpisanych osób do Szanownego Pana Burmistrza - no
tylko burmistrz z dużej litery i trz, Stefan - o nieodpłatne użyczenie nam lokalu, składającego się
z dwóch pomieszczeń biurowych i szatni po magazynach na Placu Zbożowym 16 w Zalesiu.
Wszedł Endriu, przyniósł poduszkę i koc, jakby posłania szukał.
- Bryss chłopaki! – przywitał się przez siebie wymyślonym zawołaniem. - Poduszkę ci
Wania przyniosłem i koc. Marylka z ciucholandu dała dla ciebie. - Trochę się jąkał. - Ale mnie
Marciniak wkurwił. W ogrodzie drzewo rąbał i pytał się, gdzie idę. Mówię mu, że do ciebie. - To
spał tam będziesz - się mnie pyta, ja mu, że tobie poduszkę i koc niosę, bo zima idzie. To on, że
na Woli Porębskiej masz przecież mieszkanie w socjalnym budynku, że gmina ci płaci prąd i
ogrzewanie, i nawet drzewa rąbać nie musisz. No, Wania, to mnie wkurwiło. Ty stąd jesteś, a on
cię na obcą wieś wysyła. Mówię mu: - Niby takiś mądry, a głuuupiś. Szkoda, żeś taki szkolony i
na stanowisku, a nic nie rozumiesz . - Tak mnie wkkk..., że się znowu jąkać zacząłem. –
Człowieku, on jest u siebie, tu zna wszystkich i miejsca też zna wszystkie od dziecka.
Chcielibyście go wysiudać jak parszywego kota. On tutejszy. Pniok z korzeniami.
- Dziękuję Endriu – powiedział Wania.
- Golnąć se muszę, to mi jąkanie przejdzie.
Wania nalał mu słuszną szklaneczkę, on chciwie wypił i już uspokojony przestał się jąkać.
- A co piszecie? – wyciągnął szyję i zapuścił żurawia na kaligrafie Stefana.
- Podanie o lokal do burmistrza. No, o ten cośmy w tamtym tygodniu tyle butelek i puszek
znaleźli – odrzekł Stefan.
- Zima idzie, to piwko albo jabcoka byłoby gdzie wypić, kulturalnie się spotkać.
To piszcie tak, żeby gościu nie odmówił.
- To mówię, że gościa, to znaczy burmistrza, zainteresować od wstępu trzeba, bo inaczej
do końca nie doczyta. Okular niby ubierze, a po papierze tylko oczami przeleci i odmówi.
Argumenty trzeba już na początku. I podchlebić, jak nie połaskoczesz od wstępu, to popatrzy od
kogo i odmówi.
- Pisz dalej – powiedział Wania i zaczął znowu dyktować: - Pragniemy rozwijać w nim
działalność społeczno-kulturalną. Byłby to rodzaj świetlicy, w której rozpowszechnialibyśmy
szeroko pojętą kulturę. Zobowiązujemy się lokal, jak również obejście lokalu, do tego celu
odpowiednio zagospodarować i utrzymywać w należytym porządku. Znając pozytywny stosunek
Pana Burmistrza do działalności kulturalnej, której jest niedoścignionym wzorem mecenatu,
jesteśmy pewni pozytywnej decyzji w naszej sprawie. Zapewniamy Pana Burmistrza o
szlachetności naszej idei i jednocześnie nadmieniamy, że wyposażenie świetlicy postaramy się
5
załatwić we własnym zakresie. Nasz sukces będzie również sukcesem miasta. - I pod spodem
napisz. - Z poważaniem. - I tu się podpiszemy – znowu pokazał palcem miejsce na kartce.
Endriu przesunął nogi Kierownika i usiadł na wersalce. Zapalił papierosa, a popiół
strzepywał do pustej butelki.
- Wania wierszem coś napisz, wierszem. Kulturę wtedy widać, oczytanie – powiedział
Endriu takim tonem, jakby teraz dopiero się mu coś przypomniało.
- Ostatnio to chyba etykietę na winie czytałeś. O to -„Moskwa - Pietuszki” Jerofiejewa
byś przeczytał - Wania pokazał na cienką książkę leżącą na wierzchu stosu.
- To po rusku. Pewnie rewolucyjne jakieś?
- Po polsku, liter ruskich nie znasz? O nas pisze. O mnie, o tobie, o Jolce i o Kierowniku.
Na te słowa Kierownik się poruszył i pijacko spojrzał dookoła.
- Że Kierownika zna, to się nie dziwię, bo on za komuny był szychą w cegielni, to może
się zwąchali, ale że Jolkę zna? Przecież jej nie było za rewolucji – dziwił Endriu.
- Stefan powiedz mu, że to jest taka parabola.
- To parabola jest! Rozumiesz!
Endriu machnął ręką zniechęcony do takiej rozmowy.
- Podpiszcie, tylko czytelnie. Spotkam Jolkę z Młodym, to podpiszą. Kierownik W
Rzeczy Samej już do kultury chyba nic nie wniesie. Za bardzo odleciał.
Znowu Kierownik powiódł pijackim wzrokiem po wszystkich, przyłożył palec do ust i
powiedział:
- Cicho! - I padł zmęczony.
- Tylko jak pójdziesz, to musisz tak z nim gadać, żeby się zgodził, choć na rok, na próbę.
Już ja bratu pokażę, że też coś potrafię, w kulturze będziemy działać. Ale mu kopara opadnie. Ha
ha ha! Tylko Wania, musisz burmistrzowi owsem żłób podsypać, bo odmówi. Zagada cię i
odmówi. Wiesz, że on mówca urodzony, ty pisać potrafisz, a w gębie to dupa jesteś. Ja bym
poszedł – zdeklarował się Stefan.
- Co?! Jakim owsem? Na wino nie masz, a burmistrza chcesz korumpować.
- No Wania, jak ty paraboli nie rozumiesz, to po co z pismem leziesz. Zbędzie cię, a o to
chodzi, żeby temat kupił.
- Tak? To akurat jest przenośnia. Ja te wszystkie parabole i onomatopeje, personifikacje,
oksymorony i inne środki stylistyczne to tu w paluszku mam, zastosować potrafię, Słowo na
papierze jedno z drugiego ma się rodzić, myśl oddawać logicznie i zrozumiale. Okrasić też
porównaniem trzeba, samo się wtedy czyta, słowo w gębie leży. Burmistrz czyta, oczy przeciera i
nie odmówi, bo nasza racja w każdym słowie, ba, nawet w przecinku jest. I wie, że z ludźmi
kulturalnymi ma do czynienia. Idę!
Złożył pismo i wyszedł.
Siedzieli przez chwile w milczeniu. Stefan wziął do ręki książkę i powiedział - posłuchaj
Endriu! - Zaczął czytać:
„Przecież to życie tak mną zachwiało, że od tamtego dnia jestem stale urżnięty. Nie żebym
przedtem był taki znów trzeźwiutki, ale przynajmniej pamiętałem, co piłem i co było po czym. A
teraz nawet tego nie pamiętam. Mam takie okresy, całe życie w okresach: to nie piję przez
tydzień, to zapiję czterdzieści dni pod rząd, to znów nie piję przez cztery dni, to potem znowu
przez sześć miesięcy ciągnę bez przerwy… Teraz też.”
- Tak jakby o nas. Kierownik już piąty tydzień w cugu.
- Albo jeszcze tego posłuchaj.
„Mówiłem wam już, że w Pietuszkach nigdy nie przekwita jaśmin i nie milknie ptasi
śpiew. Otóż i tego dnia, dokładnie przed dwunastoma tygodniami, ptaszki i jaśmin były na
6
miejscu. A jeszcze ktoś, nie wiadomo kto, miał urodziny. W dodatku była otchłań wszelkiego
picia: może dziesięć butelek, może dwanaście czy dwadzieścia pięć. I było wszystko, czego może
zapragnąć dusza człowieka, który tę otchłań wypił, to znaczy wszystko absolutnie – od piwa z
beczki do piwa w butelkach. „A poza tym?- spytacie - a co poza tym?”
Poza tym byli tam dwaj faceci i trzy dobrze wlane dziwy, jedna pijańsza od drugiej, i
ubaw po pachy. I bodaj to wszystko. Więcej nic.”
- Samo życie, samo życie. Rzeczywiście, jakby o nas pisał. I ten jaśmin na działce Miarki.
A pamiętasz Stefan - w lecie nad jeziorem - tę Ewkę pamiętasz, co z Cieszyna przyjechała mnie
odwiedzić? Wysportowana szelma! Ech, to se ne wrati – pokręcił głową z błogą miną na
wspomnienie tamtych chwil.
- Endriu, jak nam burmistrz da ten lokal, to Wania może tam klub otworzyć. Jerofiejewa
by czytał i tego tu Mandelsztama, bo go lubi, nawet po rusku by czytał, albo tego
Dostojewskiego. – Brał po kolei książki Wani i z okładki czytał nazwiska autorów. - W szkole
przecież ruskiego uczył, zanim angielski wprowadzili. On czasem do siebie wierszem gada po
rusku. Mówię ci Endriu, wysoką kulturę można uskuteczniać. Wystawy i spotkania z ciekawymi
ludźmi, i w cieple porozmawiać.
- Kulturalnie się napić. No powiedz Stefan, że fajranta kulturalnie byś się w lokalu napił?
- Jak burmistrz lokal nam przydzieli.
- Jak odmówi, znaczy się za kulturą picia nie jest? – obruszył się Endriu na taką
możliwość.
- Endriu!
- No co? We Francji jak byłem, tam naród kulturalny, wino do każdego posiłku piją. W
restaurantach siedzą od rana, przed restaurantami stoliki stoją, Normalnie kultura. Każdy po
francusku gada. Sawa, mesje, malmuazel, bon żur, trawaj, żetę, że tamtę. A goście jak ubrani.
Szalik taki mesje ma zarzucony luźno, albo wokół szyi omotany jak chomąto, a jak idzie, to za
nim zapachy jak z perfumerii się ciągną. Flizy kładłem w takim domu przy Rue de Belleville i po
dwóch tygodniach wypłatę wziąłem, to sobie szalik taki kupiłem. Chłopie dałem za niego więcej
niż tu za garnitur, jak na wesele brata kupowałem. Wyszedłem w tym szaliku na wieczór, w
restaurancie wino sobie kazałem. Nie smakowało mi, kwaśne jakieś. Potem zgaga mnie przez pół
nocy paliła. W restaurancie tak się nieswojo jakoś czułem. Szybko wyszedłem - na wspomnienie
tamtego odczucia na jego twarzy pojawił się grymas zawodu.
- Toś szyku bracie nie zadał. Ruchy, kanciaste i smaki też masz chłopskie. Do Francji to
możesz na winobranie jeździć, a do picia ich wina trzeba mieć podniebienie szlachetne. – Stefan
pokiwał głową z miną znawcy zagadnienia.
- Wiadomo – przyznał mu rację Endriu.
Rozlał resztę nalewki po równo do dwóch szklanek. Gdy się odwracał i jedną podawał
Stefanowi, syknął z bólu.
- Co się tak krzywisz. Łupnęło cię w plecach, czy co?
- Gdzie tam łupnęło. Krupa mnie od tyłu zaszedł i kuksańca pod żebra zasadził. Jeszcze
boli. – Znowu się skrzywił.
- Rzeczywiście, Jolka coś mówiła, że jakąś grandę miałeś pod sklepem w sobotę. No, a co
ty na to?
- A co ja! Siadłem na chodniku i krzyku narobiłem, jakby się paliło. Pół placu świadków
miałem. Krzyczałem, żeby po policję ktoś zadzwonił, i że obdukcję zrobię. - Jeszcze mi
odszkodowanie zapłacisz - krzyknąłem, gdy wystraszony do samochodu wsiadał. Dyla dał.
- A na policji byłeś? – zaciekawił się Stefan.
7
- Nie, dałem spokój ze wszystkim. Ta sprawa z Krupą już się ze dwa lata ciągnie i niech
się na tym skończy. Moja strata, bo za odszkodowanie by się dobrze napił. Trudno.
- Jaka sprawa? Bo nie kojarzę – dopytywał Stefan.
- A, ty wtedy byłeś na odwyku. Ja też jakoś nie piłem wtedy za dużo, a wiosną to już taka
posucha była, mówię ci Stefan…istna Sahara - na wspomnienie tej suszy saharyjskiej łyk nalewki
pociągnął i mówił dalej. - Grosza nie miałem, no to trzeźwy byłem. Pluta mnie najął do położenia
płytek w pawilonie. Tydzień kładłem, w sobotę zapłacił. Kasa była, smak przyszedł, to piłem. On
jeździł za mną, aż mnie w środę rano spod sklepu o suchym pysku zabrał na budowę. W
kanciapie mnie zamknął i trzeźwieć kazał. Wyprosiłem piwko na kaca, bo inaczej bym się
rozleciał. Wiesz Stefan, jak jest. Lekarstwo musi być.
Spojrzał na Stefana, ten kiwnął głową i maksymę pijacką przytoczył.
- Czym się strułeś, tym się lecz.
- No tak. Tu mnie zrozumiał. Przywiózł mi piwko i kanapkę. Uspokoiłem te wibracje w
sobie. Od południa za robotę się wziąłem. W sobotę wypłatę chciałem, a Pluta powiedział, że
teraz mi nie zapłaci, bo znowu pić zacznę, a robota jeszcze nieskończona, on terminy ma. - Nie,
to nie. W dupie mam twoje terminy ciulu – pomyślałem sobie. Pojechał, a ja mu z kanciapy
trzydzieści metrów terakoty dźwignąłem. Sam sobie zapłaciłem. Krupie sprzedałem. – Tu znowu
Endriu łyknął, bo mu w gardle zaschło od tak długiego opowiadania. - Czy ktoś Plucie doniósł,
czy sam się kapnął, w poniedziałek do mnie przyjechał. - Płytki mi oddaj – krzyczał. - A co się
wydzierasz? Przecież mi nie zapłaciłeś, to kwita jesteśmy. Uczciwie policzyłem, nie tak jak ty, co
mi zawsze mniej liczysz. Ale on oddaj i oddaj do mnie krzyczał, to mu powiedziałem: - Ja twoich
płytek nie mam. Do Krupy jedź! Z nim załatwiaj. - Pojechał. Krupie powiedział, że jak po
dobroci terakoty nie odda, to policja przyjedzie i jeszcze w sądzie będzie miał sprawę jako paser,
bo kradzione kupił. Krupa oddał.
- Aha, to taka polka.
- Ano taka. Ja od tamtej pory już roboty nie mam. A Krupa, co mnie spotkał, to mnie
prześladował, aż mnie wczoraj uderzył. No powiedz Stefan, co on ode mnie chce? Po ciula
kupował. Z Plutą kwita jesteśmy. Swoje wziąłem. Za robotę uczciwie policzyłem. To ich sprawa.
Krupa niech z Plutą załatwia.
- Niby racje masz Endriu. Ale coś mi się widzi, że Pluta tobie jest zapłatę winny. Przecież
ci nie zapłacił, a terakotę odzyskał.
- Aha, to znaczy, on na tym wygrał!? Popatrz Stefan, bogatemu to się nawet byk ocieli.
- To ty idź do Pluty niech ci za robotę zapłaci. Nawet w ewangelii jest napisane, że nie
zapłacenie za pracę, jest grzechem wołającym o pomstę do nieba – powiedział Stefan z takim
przekonaniem i stanowczością, że Endriu już musiał zrozumieć, ale nie zrozumiał tego wywodu.
- Pomału, Stefan, bo mi się już miesza. Tak na sucho tego nie pojmuję – przyznał i wypił
ostatni łyk nalewki. - Przecież mi Krupa zapłacił.
I teraz już nie wiedział, kto zyskał, kto stracił i komu się jeszcze coś należy.
- Ale za terakotę! Za robotę Pluta ma ci wypłacić! Należy ci się jak psu buda - ze złością
mówił Stefan pewny swojej racji, ale po chwili czoło zmarszczył i już łagodniej dodał: Najwyżej jak Pluta ci wypłaci, Krupie kasę oddasz.
- Co ty Stefan! Od niego należy mi się odszkodowanie za pobicie – zawyrokował Endriu.
Rumor z drzwiami oznajmiał gości, więc przerwali te prawnicze rozważania. Weszła
Jolka z Młodym. Ona już pięćdziesięcioletnia, ale jedyna kobieta w ich gronie. Odstawała od ich
szarości. Tylko Endriu, gdy sobie ubrał jesienną wiatrówkę w kolorze lawendy ze wstawkami
wrzosowych i niebieskich trójkątów i rąbów, pasował do niej. Nawet jego fryzura jak u Hendrixa
korespondowała z jej stylem. Reszta kompani stanowiła dla Jolki tło, na tle którego wyróżniała
8
się jak ważka. Swoją grupę rozweselała odważnymi kolorami. Zawsze miała coś różowego lub
niebieskiego na sobie, a żółta torebka dopełniała jeszcze tę nonszalancję w ubiorze. I taka była w
obcowaniu z innymi; otwarta i przedsiębiorcza. Kultywowała taki styl i takie życie tylko w
zakresie zaspokajającym jej podstawowe potrzeby. Na rynku nie lubiła przestawać. Szła przez
plac, gdy musiała coś w sklepie kupić, czy śpiesząc się w inne rejony miasta, zawsze
zdecydowanym krokiem, jakby miała coś pilnego do załatwienia, a żółtą torebkę przyciskała
łokciem do boku z obawą. Nigdy nie chodziła sama, przeważnie pół kroku za nią podążał Endriu,
a ostatnio Młody. Jolka wrosła w miasto. Stała się ikoną jego przestrzeni.
Inni z jej świata gromadzili się na rynku. W chłodne jesienne i zimowe dni przystawali w
zaułkach, w sieniach, uciekali przed mrozem do klatek schodowych geesowskich budynków i
patrzyli zazdrośnie na tych, którzy wchodzili do „Hadesu” – baru w piwnicy, by odbyć tam
codzienny rytuał, swoisty underground.
Kryli się od wiatru za filarami i stamtąd obserwowali teren. Mówili do siebie pół gestem,
pół słowem, pół spojrzeniem. W upalne dni lata siedzieli w anemicznym cieniu drzew łaskawie
pozostawionych na rynku po ostatniej rewitalizacji. Patrzyli znużeni życiem i oczekiwaniem na
coś, co ledwo przeczuwali, ale nazwać nie umieli. Fontanna rozpryskiwała pióropusze wody tak,
że mogli dojrzeć w niej tęczowe barwy. Zawsze to symbol nadziei. W roku następnym nadal
czekali, siedzieli i patrzyli, ale tęczy już nie było. Dysze fontanny zarosły kamieniem i siurała
teraz kilkoma strumieniami w górę, jak, przymierzając się do wielkiego świata, sikający chłopiec
w Brukseli. Siedzieli na ławce bardziej milczący niż rozmowni, zawsze grzeczni, cisi i niejeden
od nich mógłby nauczyć się pokory. Każdy z nich coś miał, coś stracił. Wiedzą, że to już nie
wróci, przepadło.
Na noc idą do swoich miejsc. Próbują zasnąć. Wpadają w jakiś dziwny stan
półświadomości i budzą się co chwilę. Jadowita cisza dzwoni im w uszach, a lepka ślina klei
usta. Kto ma, wypija kolejną szklankę nalewki, bo trzeźwość, to tylko stan przejściowy, którego
już nie rozumieją, nie znoszą i boją się. Tylko alkohol wprowadza ich w stan znośnej
normalności, budzi w nich jakąś nadzieję, roznieca iskierki żądz i nadaje sens wyczekiwaniu.
Rano znowu przychodzą na ten plac przy skrzyżowaniu dróg, jakby z którejś z nich miało
coś nadejść i odmienić ich życie. Nie wiedzą sami, na co czekają i nawet nie są pewni, czy
chcieliby zmiany. Trwanie jest ich sensem.
Już przywykli do tej pustoty rynku. Z początku trochę narzekali między sobą, że plac jak
patelnia jest wystawiony na słońce, żaden krzew nie tłumi szumu samochodów z ruchliwej drogi
i nie ma intymnych miejsc w cieniu głogów, zielonej forsycji i srebrnych świerków.
Zurbanizowano zieleń i czekać muszą na ludzkich oczach, a każdego przechodnia
odprowadzają mętnym spojrzeniem rzuconym mimochodem bez zbytniego zainteresowania.
Czekali. Mijały wiosny, jesienie i zimy, mijały lata, a to coś nie przychodziło nigdy. Oni
wtopili się w ten plac swoimi statycznymi sylwetkami. Przez kilka godzin dziennie stanowili jego
inwentarz. Jak samochody na parkingu, nie dziwili nikogo. Nikt na ich milczącą obecność nie
zwracał uwagi, a oni jej swoją szarością nie prowokowali. Co innego Jola, ona nie mogła przejść
niezauważona.
Jola stanęła w drzwiach, spojrzała na wyczerpanego Kierownika W Rzeczy Samej, na
siedzących przy pustej butelce po nalewce leśnej.
- Ale tu kuźwa śmierdzi, jakby się capy parzyły - powiedziała z wyrzutem i otwarła okno.
- Co tak przy pustym siedzicie? – spytała już łagodniej.
- A masz co? – spytał Endriu.
- A może mam. - Jolka łokciem jeszcze bardziej przycisnęła torebkę.
- Widziałaś się z Wanią? – zapytał Stefan.
9
- Widziałam. Autograf złożyłam i Młody też. Co Młody?
Klepnęła Młodego w plecy. On kiwnął głową. Był z natury małomówny, przytłamszony
poczuciem małej wartości. Miał już dwadzieścia sześć lat, ale wśród nich był najmłodszy, stąd
miano Młody do niego przywarło.
- No – odpowiedział.
- Wania załatwi lokal – z pewnością w głosie zaczął Stefan. - Z burmistrzem się znają
jeszcze ze szkoły, z jednych lat przecież są. Wtedy to tylko Wania i burmistrz z klasy na studia
poszli. A teraz jakoś tak; jeden na wozie, a drugi pod wozem. Myślę, że mu burmistrz po starej
znajomości nie odmówi. Lokal będzie. Biurko się wstawi i ze dwa krzesła.
- A skąd ty biurko weźmiesz? – Endriu zapytał.
- A z geesu - powiedział Stefan, jakby miał je już obiecane. - Prezes da. Węgla się mu do
kotłowni wrzuci to i fotel da. Jest taki, całkiem dobry, u niego na zapleczu stoi. Po co mu? W
naszym lokalu się przyda.
- Jolka dyrektorką Domu Kultury będziesz. Laptopa się jeszcze przed tobą postawi. Jak
królowa będziesz. Telefony od burmistrza, z powiatu, a nawet z województwa. Nie Stefan? –
Endriu już funkcje zaczął przydzielać z entuzjazmem.
- No pewnie! Wania będzie od kultury, Jolka ekonomicznie zarządzać będzie. Z kobietą
petenci inaczej będą rozmawiać. Bluzkę co dzień inną będziesz nosić, fryzurę sobie zrobisz, to
już od progu każdego onieśmielać będziesz. A nie będziesz miała humoru, to na czarno ubrana
będziesz i powiesz: - Pan wybaczy, ale zajęta jestem, czasu nie mam. Z dystansem ich trzymać
będziesz. Oj Jolka, żeby tylko Wania załatwił.
Jolka stała zaskoczona ich dobrocią. Uśmiechała się na takie propozycje, chociaż była
bardzo sceptyczna w sprawach wszelkich awansów. Gdy jeszcze dobrych kilka lat temu
pracowała zawodowo, góra obiecywała, dawała nawet premie. Ona pomagała przekształcić
przedsiębiorstwo, miała mieć wyższe stanowisko, udziały, ale przy kolejnej restrukturyzacji
zwolnili ją.
- Młody! Włącz radio! – rozkazała.
Wyjęła z torebki płytę i podała mu. Z odtwarzacza popłynęła jej kultowa piosenka „Jolka,
Jolka”. Ona wcisnęła dwa krzesła w kąt za wersalką, wzięła Młodego pod rękę i zaczęli tańczyć.
Stefan siedział przy stole i patrzył na swoje wielkie dłonie. Taka muzyka wywoływała w
nim nastrój wspomnień. Jeszcze kilka lat temu te dłonie były mu potrzebne w jego
gospodarstwie. Przeinwestował, wpadł w pułapkę kredytową, jak taki tragiczny stan nazywają
bezduszni ekonomiści. Potem zaczęła się dla niego równia pochyła, żeby się ratować zaczął
wyprzedawać maszyny. Nie pomogło. Przyszedł komornik, zlicytował. Szczęśliwie jego brat
kupił wszystko na licytacji. Ludzie z okolicy zachowali się wtedy szlachetnie, nikt nie przebijał
w licytacji jego brata. Teraz pomaga bratu w gospodarstwie, a w żniwa najwięcej, bo jest
operatorem kombajnu. Kiedy przypomni sobie tę dobroć ludzką, decyduje się życie zmienić i
wtedy nawet na odwyk by poszedł. Ma takie myśli, już próbował, ale jeszcze nie potrafi, brakuje
mu wyobraźni. Nie charakteru, ale wyobraźni, by wrażenia, jakie wywołuje w nim alkohol
zastąpić czymś innym, wytworzonym we własnej świadomości. By to osiągnąć, trzeba umieć
pokierować swoją wyobraźnią. Głód alkoholu trzeba czymś zastąpić, a nawet oszukać.
Endriu, choć trzeźwy tańczył jak w pijackim transie samotnie. Rozkładał ręce, jakby miał
objąć tańczącą parę i śpiewał Felicjanowi Andrzejczakowi do wtóru. W Rzeczy Samej przekręcił
się na wersalce, mruczał coś pod nosem, a oni kołysali się wtuleni w siebie prawie przez całą
piosenkę. Naraz Jolka gwałtownie odepchnęła Młodego i z płaczem siadła na brzegu wersalki.
Szarpało nią, jakby miała za chwilę puścić pawia.
10
- Czarodziejka gorzałka. Kochał mnie i ja go kochałam. Ta gorzałka nas zgubiła. Poszedł
z tą Elką rudą. Teraz udaje, że mnie nie zna. Wkoło dworca ma rewir. A ta ruda pinda już łysieje.
Hi hi hi! Dobrze jej tak, a zbrzydła - ucieszyła się zawistnie na taką dysfunkcję rywalki, ale dalej
łkała. Endriu zaczął ją pocieszać.
- No pewnie Jolka, nie płacz. Ty taka ładna jesteś. Nasza królowa. Nie to, co tamta.
- Edka nie żałuj – odezwał się Stefan - nie był ciebie wart. Widziałem go kiedyś, taki
mizerny, już fioletowy. Zębów nie ma. Czym on teraz piwo otwiera? Menel jest, kultury żadnej.
Nie żałuj go!
Jolka przestała płakać.
- Co menel! On taki dobry i czuły był dla mnie, tylko ta przywłoka go przekabaciła. O tak
dupą kręciła, ślepiami za nim wodziła. Cycki to prawie na wierzchu nosiła, takie podniesione, że
prawie przy szyi miała jak wole jakieś – Jolka mówiła i aktorsko pokazywała to wszystko. Dbałam o niego, jak mogłam. On zawsze pierwszy pił, a mnie na dnie zostawiał. Jak coś
wykombinowałam, sama nie dopiłam, a jemu przyniosłam. Zostawił mnie jak szmatę, porzucił. –
I znowu w bek uderzyła żałosny i w spazmach dopytywała kompanów. - A co mnie brakuje, no
co?
- Ty Jolka lasensja jesteś, żadnej nadwagi, jak francuska modelka. A teraz, jak dyrektorką
se będziesz, to on wróci, wróci. A jeszcze inni się będą wkoło ciebie kręcić, bo ty urzędowa
osoba będziesz. Wybierać będziesz jak w ulęgałkach. Nie Młody? Klepnął Endriu Młodego w
plecy.
- Nie.
- Co nie?
- Bo nie!
- Oho, zazdrosny – stwierdził Endriu.
- Daj mu spokój – powiedział Stefan do Endriu i do Jolki odwrócił się na krześle. - Jolka
tylko ciuchów lepszych sobie załatw, to zobaczysz. Pantofelek zgubisz, już bryka podjedzie, gość
wysiądzie, o biuro się spyta i z pantofelkiem w drzwiach stanie. A ty przez okno spojrzysz, bryka
dobra. On wysoki, włosy czarne gęste, na skroniach już posrebrzone. Spojrzysz na buty,
czyściutkie, eleganckie, bo mężczyznę po butach się ocenia. Dłonie ma białe, paznokcie
przycięte, jak nie przymierzając nasz proboszcz. Pachnie old spice΄m albo jakimś innym
adidasem. Kapelusz w dłoni trzyma i pantofelek. W górę wzrokiem pojedziesz - widać, że gość
przystojny, stateczny, a na twarzy ma taki intelekt, jak ten aktor, ten no Richard Gere. Za nim
jego umyślny kwiaty trzyma. Gere pantofelek do przymierzenia podaje. Ty widzisz, że niebo się
dla ciebie otwarło i już przymierzasz. I pasuje, bo choćby był większy, to skłamiesz, a jak będzie
mniejszy, to też wciśniesz. Udawać będziesz, że pasuje. Nie takie rzeczy kobiety udają. Mój ci
on! Mój!- pomyślisz.
- A jak brzydki będzie? – spytała.
- To wargi wydmiesz, od góry do dołu go zlustrujesz i powiesz: Nie, nie zgubiłam.
Dziękuję panu, teraz zajęta jestem. Wnioski o dofinansowanie piszę. On wyjdzie, ale inni
przyjdą, a ty przebierać będziesz, aż znajdziesz swojego Romeo.
- A kiedy się napić, jak urzędować będę? – spytała, zapalając papierosa i wydmuchując
dym cienką smużką w górę.
- Jolka, barek będziesz swój miała. Koniaczka z rana na rozruch się napijesz. Usta
odświeżaczem popsikasz, to choćby i z powiatu przyjechali, nie poczują. Zresztą oni też o
suchym pysku nie jeżdżą. Na krzywego, tu koniaczek, tam winko. W kieliszeczkach, w
literatkach, kultura. Wtedy rozmowa się układa, znajomości się zawierają i zaufanie wzajemne.
Bo alkohol nie ciału potrzebny, on duszę skołataną ukoić potrafi.
11
- No pewnie, że tak – przytaknął Endriu.
Stefan tak się już rozochocił w projektowaniu jej kariery, że stał się elokwentny jak nigdy.
Takiego go Jolka nie znała.
- Barek będziesz miała w meblościance na kluczyk zamykany, a w nim najlepsze gatunki.
Dajmy na to: żubrówka, krupnik miodowy, soplica wiśniowa, czy nawet żołądkowa gorzka
miętowa. Słodkie zawsze lubiłaś, to się delektować będziesz. A jak za czystą zatęsknisz, czy jaki
gość tylko czystą preferuje, to dziadostwa nie podasz. Odpowiednio schłodzoną finlandię albo
absolutu kieliszeczek jeden i na drugą nóżkę drugi. Gdybyś patriotycznie chciała, to polską
belvedere, chopina lub wyborową w kieliszki nalejesz i w Polskę idziemy drodzy panowie. – Z
lubością o tych trunkach opowiadał, jakby wracał pamięcią do tych czasów, kiedy spokojnie
mógł sobie na nie pozwolić. - A jak, i johnnie walker w zapasie będzie stał i jemu do
towarzystwa jack daniels. Nawet destylaty kukurydziane z Kentucky będziesz miała, bo jakby
taki z Polonii chicagowskiej zawitał, to jest jim beam. U nas jest wszystko, nie trzeba do
Ameryki jeździć, żeby się dobrej wódki napić - przełknął ślinę i z żalem spojrzał na drwiące z
niego puste dno butelki.
Teraz Endriu zaczął fantazjować.
- A jego zdziwko jebnie, oczy wybałuszy, a ty Jolka, żeby go dobić, spytasz: Z sodą, czy z
lodem pan pije? I już masz sponsora. Stanlej czy jakiś Dzian czek wypisuje. Bo widzisz Jolka u
nas taki kraj, że na wszystko niby kasa jest, a sponsorów szukają. Jak smaki mam, też za
sponsorem się rozglądam – wlepił oczy w jej żółtą torebkę.
I Stefan w swoich przepowiedniach nie mógł się powstrzymać, a mówił ze znawstwem.
- Piwo nie pasteryzowane z małego browaru na kaca sobie chlapniesz. Do wyboru, do
koloru: magnus żurawinowy, lwówek malinowy, z browaru „Jagiełło” na miodzie gryczanym,
czy ciechan wiśniowy. Festiwal smaków. Piwo z rana jak śmietana – krzepi. Już nawet jeść nie
musisz, bo szlachetne kultury bakterii sobie z każdym łykiem zaaplikujesz. Oczy zamkniesz i
piweńka spróbujesz. W ustach rozprowadzisz, wszystkie kubki smakowe nim napełnisz,
pomlaskasz jak ten barista od kawy, czy degustator win i smak zgadniesz, albo i nie. Następne
weźmiesz i znów zgadywać będziesz, jak w konkursie jakimś. Przecież ty, jako dyrektorka
instytucji kultury, święta będziesz organizować, scenariusze układać, gości zapraszać, o
sponsorów zabiegać. A mówię ci Jolka, ze swoim doświadczeniem rozeznanie masz, to
potentatów z branży gorzelnianej, czy piwnej zaprosisz. Oni kultury picia będą uczyć, smaki
kształtować przyszłych swoich klientów. To nie tylko kultura, ale i społeczne działanie,
wdrażanie szlachetnych nawyków – można powiedzieć. Ech, szerokie pole działania przed tobą
Jolka, szerokie.
- Chętnie w takim konkursie bym stanął – rozmarzył się Endriu. – Wygrać można
sześciopak, a jak nie, to i tak ze trzy browary bym walnął na krzywego.
Stefan z plastikowej butli nalał sobie do szklanki wody. Wypił duszkiem i znów zaczął o
trunkach, ale z innej beczki.
- Tak jak wino mszalne proboszcz ma w zakrystii, tak ty Jolka w gabinecie alkohol mieć
musisz. Każdy trunek pod ręką, a brakować będzie, zadzwonisz i już dostawa ze sklepu świeża.
Wino Porto spirytusem wzmocnione albo będziesz chciała smak Ameryki Łacińskiej poznać, to
chilijski antores zamówisz, lub z Europy zapragniesz – bordeaux polecam. Mówię ci „Don
Corleone” zaopatrzony po sufit. Zadzwonisz, na miejsce jak pizzę przywiozą. Częściej będziesz
brała, abonament u nich dostaniesz. A znudzą ci się już szlachetne trunki, bo żaden z nich takiego
smaku nie ma jak nalewka goliat miodowo-lipowy za pięć trzydzieści, czy komandos strong,
przyjdziemy do ciebie i przyniesiemy, nie Endriu? Ty z jednego przyłożenia do dna pociągniesz,
12
a nam ze swego barku dasz po flaszce finlandii. Tak do odsiarczenia wnętrzności trochę –
spojrzał na Jolkę tak prosząco, jakby już o taką zamianę zabiegał.
- Przy winie zagranicznym kultura francuska, z gwinta pić nie wypada, tak jak nasze
mózgojeby. Panią se będziesz, tylko na wyposażenie biura odpowiednie kieliszki musisz se
kupić.
Endriu wszedł mu w przerwę na oddech.
- A z szatni świetlicę się zrobi, fotele wstawi i telewizor taki na 40 cali. Filmy będziemy
oglądać kulturalnie. Na jednym kanale się skończy, pilotem pyk, już na innym się kolejny
zaczyna. Ech! Mówię wam, cały świat na ścianie. Nie Endriu?!
- Hi hi hi! – zaśmiała się Jolka. - Tak się cieszę chłopcy. Co ja bym bez was zrobiła. Sama
bym była jak palec. Wy to i pocieszyć i rozbawić umiecie. Macie tu po łyku.
Na stole postawiła małą piersiówkę krupniku. Im zaświeciły się oczy. Rozlali solidarnie
na czterech po pięćdziesiątce.
- Ja pójdę i jeszcze coś na ząb kupię. Chodź Młody! Matka cię szukała dzisiaj. Do domu
byś poszedł.
- Nie pójdę! – stanął w kącie i boczył się.
- Dlaczego?
- Wstydzę się.
- Czego?
- Mama płacze.
- Zima idzie. Gdzie się podziejesz?
- U ciebie w biurze będę.
Jolka wzięła go pod ramię. Wyszedł z nią potulny. Już za drzwiami powiedziała:
- Oj Młody, Młody! Żadnego biura nie będzie.
Stefan wychylił się przez okno i krzyknął, by kupiła goliata porzeczkowego. Ona
pokazała mu środkowy palec, ale tego nie zauważył. Dalej stał przy stole i znowu zaczął
opowiadać.
- Wczoraj stałem koło banku. Mariola akcję miała, łapała wszystkich, którzy na zakazie
parkowali, a tam znak jak byk już od miesiąca stoi, to mandaty pisała. Jeszcze jednego nie
skończyła pisać, już następny wjechał na pamięć. Mówię ci, kolejka po mandaty stała. Taki jeden
ze wsi przyjechał i do mnie na Mariolę powiedział:
- Jak gestapo za okupacji.
- A przecież pan wojny nie pamięta – ja do niego, bo nie miał więcej jak sześćdziesiąt lat.Wstydu pan nie ma, naszą policję do gestapo porównywać. Znak stoi już od miesiąca, ale wy ze
wsi na pamięć jeździcie, jak na pole po kukurydzę. Alejki też są, a wy swoje ścieżki w trawniku
wydeptujecie jak na błoniu.
- A idź, ty pijaku - on mi na to.
- A idź, ty pastewny buroku – mu odpowiedziałem.
- Znasz mnie Stefan, grzeczny jestem, ale jakby mnie kto tak ubliżył, to mówię ci Stefan,
taką wiąchę bym mu posłał, żeby pod prąd uciekał i nowy mandat by mu Mariola wlepiła.
- A nawet mi tym nie ubliżył. Mówię ci, że chyba mnie trochę podźwignął.
- No co ty? – zdziwił się Endriu.
- No tak, bo dawniej na wsi pijak to był gość, bo żeby pić trzeba było kasę mieć. Krowę
taki sprzedał – pił. Odstawił sześć bekonów do skupu – pił. W barze „Pod Świerkami” po setce
zamawiał. Kogoś znaczniejszego do stolika doprosił. To był pijak całą gębą. Miał pieniądze,
morgi. Klasyfikatora ugościł wódeczką i zakąszali, nie śledzikiem, jajeczkiem w majonezie, czy
koreczkiem z sera z barowej gabloty, ale wiejskiej kiełbasy dwa pęta do poczęstunku w torbie
13
przywiózł. Zagryzali, aż w całym barze pachniało. Na następny skup się umówili. Tamten
odjechał, a gospodarz pił dalej. Pod szyją się rozpiął, bo już czerwony się zrobił jak cegła i na
bufetową chciwie spoglądał. Oj, ciśnienie by mu zeszło, zeszło. Jeszcze na odchodne flaszkę brał
i odjeżdżał furmanką do domu. Tak było Endriu. Ty tego nie pamiętasz, mówię o czasach, kiedy
ty w pieluchę jeszcze srałeś - spojrzał Stefan na Endriu.
On w myślach szukał czegoś, co z tamtych lat jeszcze pamięta, ale nic takiego nie znalazł.
Kończyła się komuna wtedy, gdy on kończył podstawówkę. Kolegów pamięta i nauczycieli, i
takie szkolne wygłupy pamięta. Reszta go nie interesowała. Stefan mówił dalej.
– W domu żonka już z obiadkiem czekała, a po obiadku na kanapę go położyła, buty
zzuła i dzieciom się kazała uciszyć, bo tatuś zmęczony. Szacunek pijak miał i poważanie. Albo
raz w tygodniu wieczorem szedł taki pijak do baru we wsi. Pięćdziesiątki zamawiał, z
gospodarzami gadał. Jeden drugiemu stawiał, potem już cała taca pięćdziesiątek przed nimi na
stoliku stała. Żona po niego przychodziła, pokornie prosiła, by już do domu szedł, po ramieniu go
głaskała, żeby jego nerwy ujarzmić i czekała wytrwale. On dżentelmen, krzesło jej podał,
usiadała posłusznie, na koniec strzemiennego walnął, w bufecie czekoladę dla niej brał i
wychodzili z baru. Tak Endriu, dawniej pijak na wsi to był gość. Miał pieniądze i miał gest. A w
mieście też, póki pijak w fabryce pracował, to jeszcze ogolony chodził, w barze swój stolik miał,
a jak go z roboty wylali wreszcie, to się stoczył szybko. No chyba, że rentę pijacką dostał, to
jeszcze przez parę lat miał poważanie u ferajny.
- No, a teraz jak jest?
- Teraz pijaków już nie ma, w domach się pochowali jak w mysich norach. W sklepie
wódkę kupi i przy grillu robaka zalewa. Pijaka już w barze, czy na ulicy nie uświadczysz, same
menele zostały. Pan da złotóweczkę na bułeczkę. Samochodzik prezesowi popilnuję, jak pan
szanowny do piweńka dorzuci. Honoru za grosz. Stoi taki od świtu przed sklepem nieogolony,
niedomyty, skulony z rękami w kieszeniach, w kurteczce wiatrem podszytej, w butach brudnych.
Za dużo nie gada, bo energii szkoda, tylko oczy mu płoną jak pochodnie z głodu dwojakiej
natury. Do baru takiego nie wpuszczą. Idzie ulicą, dziwki go ze swojego rewiru przeganiają. I
takie półkurwie weneckie menela sprzezywa, za nim splunie, bo menel niżej od niej stoi. Z nim
nikt nie chce mieć nic do czynienia, a one klientów mają.
- No co ty, Stefan!?
- Tak jest, Endriu. Tak jest. A jak się czasem zdarzy, że menażeria na melinie posiedzenie
ma i jest co wypić, i czym zakosić, a konkubina po takiego menela przyjdzie, to albo sama się
urżnie jak bela, albo go już takimi przezwiskami od progu przy całym szanownym gremium
poczęstuje, że uszy więdną. Szacunku menel nawet od swojej kobiety nie ma, pieniędzy menel
nie ma, wielu rzeczy menel nie ma, tylko pragnienie, bo człowiek jest.
Milczał przez chwilę zamyślony.
- Spsiało wszystko Endriu. Wódka teraz tylko lepsza i wybór ogromny, a ludzie jacyś
tacy jak ta vistula dawniejsza, stołowa, czy jakiś inny peerelowski zajzajer. Na rzyganie ciągnie.
Pawia puścić. Tak, że widzisz Endriu, ten burak wcale mi nie ubliżył.
- To ja menel jestem!? - bardziej zaprotestował niż spytał Endriu tak głośno, że Kierownik
oczy otworzył i o ciszę się upomniał.
- Cicho, kurwa, drzecie się jak stare gacie. Głowa pęka - jedną rękę przyłożył do czoła, a
drugą opadającą z wersalki szukał butelki.
- Spij Kierownik, w cegielni mogłeś se rządzić. Tu o kulturę picia idzie – powiedział
Stefan.
Kierownik usiadł, głową potrząsał na boki, jakby chciał sen pijacki odgonić, czy resztę
wódki z niej wychlapać.
14
- U siebie jestem! A wam wódka mózgi już wypłukała. Wy o kulturze? He he! Do kogo
się porównać chcecie? Tak jak inni gonić, w sadełko obrastać. W rzeczy samej, wódek
przeróżnych naprodukowali, żeby człowieka tylko wkurwić. Popatrzy sobie po półkach, śliny
narobi w gębie, że przełknąć trudno. Od samych nazw już człowiek ma zawrót głowy, w oczach
się etykiety mienią z całego świata. Geografii by się z tych etykiet człowiek nauczył lepiej niż w
szkole. I po co to wszystko? Za szesnaście pięćdziesiąt i tak flaszkę biorę. Za grosz
sprawiedliwości społecznej.
Endriu siedział na krześle i wpatrywał się wielkimi oczami w siną twarz Kierownika.
Stefan stał oparty o stół i uśmiechał się, bo wiedział, że Kierownik odwoływał się będzie do
socjalistycznych imponderabiliów.
- Kultura konsumpcji w rzeczy samej. Taki już chleba czerstwego nie kupi, tylko
świeżutki, a z ziarnami, wiedeński z piekarni „Siedem zbóż”, pumpernikiel, a na zakwasie, a
razowy z formy, okrągły, w torebce foliowej, krojony, a pulchniutki, z piekarni „Złoty łan”
proszę, a bułeczki, a rogaliki, geesowskiego połóweczkę, taki siaki, a jakby czerstwy jedli, mniej
by zjedli, w rzeczy samej, a syci by byli i innym by chleba nie brakło. Internacjonalistycznie
trzeba myśleć – grzmiał Kierownik W Rzeczy Samej.
Na te słowa o chlebie Stefan poczuł głód i z reklamówki leżącej na kuchennej szafce
wziął sobie drożdżówkę.
- Świat do przodu idzie, a ty Kierownik dalej w PRL-u – powiedział przełykając kolejny
kęs.
Kierownik się rozsierdził, rozpalił. Nie lubił takich wypominek i nie podobał mu się bieg
świata, odkąd stracił przywileje.
- W duperelu. Do zagłady idzie. Świat niewieścieje, w rzeczy samej. Każdy w
szyneczkach przebiera, a to chłopska, a to cygańska, staropolska, wędzona, gotowana, parzona,
taka, sraka, owaka, polędwica bosmańska, polędwica zbójnicka. Baleroniku 15 deka pani ukroi,
cztery schabowe bez kości, a może jeszcze tej sądeckiej z 20 deka. A pani przekroi ten kawałek
boczku. Tylko taki? O nie! Za dużo tłuszczu. Słoninę już trudno w sklepie trafić, tylko
pachwinkę wędzoną na omastę kupują. Kto teraz pasztetową jada? Konserwy, kaszankę i
salceson dla psa kupują. W dupach im się przewala. Sama szlachta i arystokracja, tylko jucha
jeszcze czerwona w rzeczy samej. Nie, od samego żarcia nie zbłękitnieje.
- A boś do tego pociągu nie wskoczył i gorycz teraz z ciebie wychodzi – dalej
prowokował go Stefan.
Kierownik wstał, stanął naprzeciw Stefana, w oczy mu patrzył i prorokował.
- Do upadku wszystko idzie. Jak Rzym, padnie ta cywilizacja konsumpcji. My, w rzeczy
samej, jesteśmy najzdrowszą tkanką społeczeństwa. Wszyscy wyginą, my zostaniemy, bo nie
straszna nam bieda, chleb czerstwy jemy, kaszaneczką zagryzamy najtańszą czyściochę.
Najgorsze wino pijemy. Uodpornieni jesteśmy. Wyginą wszyscy jak dinozaury. Insekty zostaną.
My zostaniemy, bo wolni jesteśmy, na niczym nam nie zależy, nikt nam nic kazać nie może.
Picie to nasz wybór, wolna i pijacka nasza wola. Ja wam to mówię Kierownik, w rzeczy samej,
kurwa jego mać - czknął, palcem pogroził, zatoczył się lekko i padł na kanapę.
- Amen – powiedział Endriu.
- Śpij Kierownik! Pieprzysz jak na tureckim kazaniu – podsumował Stefan, ocierając
twarz, bo chyba Kierownik opluł go nieco.
W drzwiach stanął Wania. Z kieszeni wyjął dwie butelki fajranta.
- Widzę, że lokal mamy, będziemy opijać – powiedział uradowany Endriu.
- Nie ma lokalu. To na frasunek – odrzekł Wania.
- To u burmistrza nie byłeś? – zaniepokoił się Stefan.
15
- A po co? Jak cały Plac Zbożowy z magazynami i biurami od przedwczoraj „Rem-Bud”
dzierżawi. W tym naszym lokalu już okna wymienili. W ogóle remont robią, będzie tam jakiś
skład budowlany. - Wania machnął ręką z rezygnacją. Usiadł. Na stole postawił butelki wina i
położył obok arkusz podania. Z wewnętrznej kieszeni kurtki wyjął zeszyt i zaczął w nim pisać.
- Popatrz Stefan, tyle starań o kulturę i wszystko psu w dupę. – Endriu znowu zaczął się
lekko jąkać.
- Wania! Czemu tak długo cię nie było, nas w niepewności trzymałeś? – spytał Stefan.
Wania tylko palcem pokazał, by mu nie przeszkadzał i dalej pisał. Stefan patrzył mu przez
ramię, a Endriu nalał sobie pół szklaneczki i zapalił papierosa.
- Przeczytaj Wania – prosił Stefan.
- Ale to smutne.
- To upijemy się na smutno.
Wania wstał i zaczął czytać.
Jak z mysiej nory na świat patrzę;
Strzęp nieba błyśnie, chmura zatrze
Gwiazdę, co dała mi olśnienie
I łap za nogi, i na ziemię.
Infrastruktura mego miasta
Kolczastym jeżem we mnie wrasta.
W bramie wypijam wino tanie
Pod papierosa na śniadanie.
Nikt mnie nie kocha, nikt mnie nie chce.
Won! Bo zatruwasz tu powietrze.
Chyłkiem przebiegam tuż pod ścianą
Schowany za podwójną gardą.
Świat składam z własnych wyobrażeń;
Codziennych spraw, świątecznych marzeń.
Powodowany wciąż pragnieniem
Znów gubię czas swój i przestrzenie.
Gdy noc zamyka wieko głuche,
W melodii słów poezji szukam.
Z rachunkiem strat i niespełnienia
Spod nóg usuwa mi się ziemia.
Wypite flaszki do snu liczę
I myśl uderza w potylicę,
Że smok nałogu mnie pożera.
O Boże! Jak wytrzeźwieć teraz?
I na ratunek ust mych glina
Wymawiać psalmy rozpoczyna.
Brzask po cichutku już się skrada,
W marihuanę snu zapadam;
Ja człowiek, czasem gbur i pętak
I więcej grzechów nie pamiętam.
Wszyscy słuchali w ciszy. Nawet Kierownik siadł na wersalce i łapał słowa z
zaciekawieniem. Przy pierwszych wersach weszła Jolka. Stanęła w drzwiach i słuchała w
16
wielkim skupieniu. Jej twarz wyrażała emocje, jakich od dawna nie przeżywała. Wania skończył
czytać, siadł naprzeciw Kierownika. On chyba już trzeźwy, przeżuwał te słowa wiersza i z
mętnych oczu płynęły mu łzy. Jolka usiadła na krześle obok Wani, wyjęła z torebki butelkę
goliata i postawiła na stole. Rozlała dla każdego z butelki, którą przyniósł Wania i powiedziała
jak przy modlitewnym zawołaniu.
- O pocieszycielko nasza.
Wypili w milczeniu. Gdy cisza zaczynała już być dojmująca, Jolka otwarła kolejną
butelkę taniego wina, a Stefan podniósł wzrok znad szklanki i spytał:
- A Młody gdzie?
- Do domu wrócił. Namówiłam go. Z nami by zmarniał jak Banasiowa koza.
Wania smutny ściskał szklankę w dłoni, aż pękła. Zachrupotało coś głucho, pięść jeszcze
zaciskał i grymas bólu krzywił mu twarz. Krew zaczęła wypływać z pomiędzy palców, kapała na
podłogę. Kierownik patrzył z niedowierzaniem, wreszcie zaczął krzyczeć.
- Co ty! Co ty! Puść! Jola! Stefan! – wołał i rozchylał mu pięść.
Wyjęli z jego pokaleczonej dłoni szkło.
- Wódką zalać! Wódką! – wołał zdenerwowany Endriu.
Jolka wyjęła z torebki małą piersiówkę białej żubrówki i polała mu zranioną dłoń. Wania
syknął z bólu. Gdy nakładała mu na ranę chusteczki higieniczne i obwiązywała kawałkiem
tkaniny, Wania się rozkleił.
- Kto we mnie człowieka widzi? A przecież krew mam nie wilczą. Dla nich tyle jestem
wart, co i to podanie teraz. Kogo to obchodzi? Komu potrzebne moje wiersze? – łkał i targał
zeszyt na strzępy.
Endriu i Stefan zbierali kawałki kartek z podłogi i wkładali w oprawę, a on pytał:
- Jak sam się człowiek w sobie nie zaweźmie, to na kogo może liczyć?
Jolka trzymała go za ramię, dodając otuchy. Kierownik W Rzeczy Samej leżał na wznak i
patrzył milcząco w sufit. Stefan chciał podać im po szklaneczce trunku, ale odmówili. Wypił on i
Endriu.
- Włączcie radio! – powiedziała Jolka.
Endriu przekręcił gałkę potencjometru. Redaktor Marek Niedźwiedzki kończył opowiadać
jakąś anegdotę i w eter popłynęła piosenka „Idzie na burzę, idzie na deszcz”. Słuchali. Wania
uspokoił się. Pomyślał, że właściwie jest już po burzy i uśmiechnął się. Był już wieczór. Tupot za
drzwiami kogoś prowadził. Wszedł Młody. Dźwigał telewizor.
- Chłopaki! Trochę kultury przyniosłem – rozglądał i zastanawiał się, jak wejść dalej do
tej ciasnej klitki i gdzie go postawić.
- No pewnie, że trochę, teraz trzeba szukać sponsora na dekodera – powiedział Endriu.
Czerwiec 2013. Adam Tomczyk
17

Podobne dokumenty