Jesienią będzie australijskim górnikiem

Transkrypt

Jesienią będzie australijskim górnikiem
Jesienią będzie australijskim górnikiem
Utworzono: czwartek, 25 listopada 2010
I nic dziwnego. Tym bardziej, gdy dowiedzieli się, ile można zarobić. Rocznie, na początek, średnio 110 tysięcy australijskich
dolarów (330 tys. zł, czyli 27,500 zł miesięcznie). Przed kilkunastoma dniami media nagłośniły temat. Efekt? W agencji szukającej
górników (na zlecenie australijskiej firmy Mastermyne – firmy outsourcingowej w australijskim górnictwie) urywają się telefony.
Za późno. I za wcześnie. Za późno – bo piętnastu już jest po rozmowach kwalifikacyjnych. Pięciu jeszcze musi się nieco douczyć
angielskiego. Za wcześnie – bo jeszcze w tym roku holenderska agencja pracy PRAN ogłosi kolejny nabór. Australia czeka.
Niestety, nie na wszystkich.
Przezorni
Krzysiek jeszcze nie skończył trzydziestki. Jego, jako ostatniego, przesłuchiwali w Gliwicach Australijczycy z Mastermyne. Krzysiek
w rzeczywistości ma inne imię. Nie poda go. Zdjęcie? Wykluczone! Dlaczego? Bo w jego kopalni nie wiedzą, że chce jechać na 4,5
roku do Australii. A niech mu coś nie tak wyjdzie w badaniach lekarskich! I nici z wyjazdu. Zatem strzeżonego... i tak dalej. Szkoda
byłoby nie jechać do roboty za australijskie dolary i jeszcze stracić pracę za polskie złote. Taką postawę prezentują wszyscy ci,
którzy przeszli przez sito. Strach ma wielkie oczy? Nie, tłumaczy Krzysiek, raczej: przezorny – ubezpieczony.
Najmłodszy ze szczęśliwców ma 24 lata, jest górnikiem dołowym z 6-letnim doświadczeniem. Najstarszy ma pięćdziesiątkę,
sztygar; 28 lat doświadczenia w zawodowym życiorysie.
Szansa
Robota jest w Queensland (jeden z siedmiu stanów Związku Australijskiego, położony w północno-wschodniej części kraju),
najpewniej w kopalni Kestrel & KME. Radosław Berner, odpowiedzialny za rekrutację kandydatów na australijskich górników
wyjaśnia, że wymagania wobec nich nie były wygórowane. Minimum trzy lata doświadczenia w górnictwie węgla kamiennego.
Znajomość angielskiego na poziomie komunikatywnym, do weryfikacji podczas rozmowy z ludźmi z Mastermyne. I oczywiście
dobry stan zdrowia. I gotowość wyjechania na 4,5 lata.
Polacy będą musieli dostosować się do pracy w warunkach zupełnie innych, niż w Polsce.
Rekruter opowiada o tych, którzy odpadli. Pierwsze ogłoszenia pokazały się w listopadzie 2010 r. Na samym początku było
wymagane, by mieć certyfikat znajomości angielskiego. Nikt go nie miał. Zmieniono wymóg: „komunikatywna znajomość”. Połowa z
sześciuset chętnych nie umiała dogadać się po angielsku. Zostało trzystu. Znakomitej większości brakowało doświadczenia.
Zostało pięćdziesięciu. Z pół setki wyłoniono dwudziestkę. Pięciu jeszcze będzie z niej po raz wtóry egzaminowanych językowo.
Mają szansę. Jeśli jej nie wykorzystają, na ich miejsce wskoczy ktoś z rezerwowej trzydziestki.
Przed najlepszymi dalszy ciąg procesu rekrutacji. Badanie lekarskie – niepowodzenie i koniec rekrutacji. Następny wchodzi. Po
badaniach będą składać ofertę pracy. Rezygnacja, koniec rekrutacji. Potem kolej na kompletowanie i przesyłanie dokumentów
wizowych. Pięć tygodni czekania na odpowiedź. Jak będzie negatywna, koniec rekrutacji. Ci, którzy przejdą z powodzeniem przez
ów proces, lecą do pracy. Na przełomie października i listopada.
Pieniądze
Kasa. Media podawały tak temat, jakby w Australii dawali naszym dolary, a nie płacili im za pracę. Tam zarabiasz, tam wydajesz.
Krzysiek ma tego świadomość. Zresztą jest jednym z kilku, którzy chcą lecieć do Australii w jedną stronę. Emigrują, jak się trafiła
okazja.
Mastermyne udziela pożyczki relokacyjnej. Do 10 tysięcy AUD dla kawalera (co drugi w grupie) i do 15 tysięcy dla chcących
sprowadzić rodziny. Te mogą przyjechać dopiero po trzech miesiącach. Pożyczka przeznaczona jest na przelot i zakwaterowanie.
Do ręki kasy nie dają. Z pożyczki nie kupi się jedzenia, ubrania itp. I trzeba ją zwrócić w pierwszym roku zatrudnienia. Jason
Richardson przeleciał prawie 15 tysięcy kilometrów, by rozmawiać z finalistami. Przyznaje, że jest pod wrażeniem fachowości tych,
u których weryfikował znajomość angielskiego. Rekruter zachwala australijskie górnictwo. Dobre zarobki, rozwojowa praca,
perspektywy na przyszłość. Polski rekruter podaje szczegóły. Po pierwsze: Polacy do łopaty nie jadą...
Zaczynają średnio od 110 tys. AUD rocznie, czyli 1752 AUD tygodniowo z dodatkiem (220 AUD). Należy liczyć, że pod koniec
kontraktu mogą zarabiać dwa razy więcej, niż na starcie. Wszystkich zarobionych pieniędzy nie da się odłożyć. Z czegoś trzeba
żyć.
Plusy, minusy
Krzysiek wie, że przez pierwszy miesiąc musi się utrzymać sam. Pierwszą wypłatę dostanie po 3 tygodniach. Zakwaterowanie i
wyżywienie podczas dni pracy zapewnia pracodawca. Poza nimi – płaci przybysz z Polski. Przez trzy miesiące będzie mieszkał w
czymś w rodzaju hotelu. Trzeba płacić za to. Potem musi wynająć coś własnego. Koło tysiąca na tydzień za dom w pobliżu kopalni.
Krzysiek będzie płacił z zarobionych pieniędzy za opiekę medyczną i na składkę emerytalną. Pracodawca przelewa na nią 9 proc.
zarobków pracownika. Jeśli opuszcza się Australię, to zwracają tę kasę. Krzyśka to nie dotyczy, bo od jesieni, to będzie jego kraj.
Dlatego te pieniądze otrzyma, gdy skończy 60 lat.
Finalistom powiedzieli, jakie to górnictwo jest w Australii. Krzysiek i bez tego by wiedział, bo trochę szperał w internecie. I wie na
przykład, że do kopalni najczęściej wjeżdża się... autami. Szyby to rzadkość. Ściany mają od 3 do 5 m wysokości i 300 m
szerokości. Stropy zabezpiecza się kotwami i siatką. Pokłady urabia się kombajnami. Mastermyne wykonuje głównie
zabezpieczenie stropów, relokację ścian, instalacje systemów wentylacji i rozbudowę chodników. Robota jest zmechanizowana i na
tyle, jeśli tak można rzec, czysta, że od pół wieku w Australii nie odnotowano pylicy płuc.
Polski rekruter wyjawia, że finaliści z tzw. pewną dozą niepewności podochodzą do czekających ich badań lekarskich. Australia nie
chce mieć na utrzymaniu rencistów...
Andrzej Bęben