„Tape” Stephena Belbera

Transkrypt

„Tape” Stephena Belbera
„Tape” Stephena Belbera
Tape Stephena Belbera wprowadza widza w gąszcz złożonych psychologicznych relacji,
które gubią się i wikłają, utrudniając zrozumienie motywacji ludzkich działań i ocenę
moralną postaci. To chyba największe osiągnięcie tego dramatu – wskazanie, iż próby
ferowania wyroków w sferze ludzkich zachowań zawsze obarczone będą błędem i ryzykiem
pomyłki. Belber ukazuje spotkanie dwóch przyjaciół, którzy umawiają się w pokoju
hotelowym, by porozmawiać o latach spędzonych w szkole. Każdemu z nich życie ułożyło
się w inny sposób: Jon próbuje swoich sił w filmie jako reżyser, Vin jest strażakiem
nadużywającym alkoholu i niestroniącym od narkotyków. Łączy ich uczucie do koleżanki ze
szkolnej ławy, które przez wiele lat nie pozwala o sobie zapomnieć. Okazuje się, iż cała
trójka pamięta, bądź chce pamiętać, o zdarzeniach z przeszłości w inny sposób. W każdej
z postaci inaczej działa mechanizm wypierania zdarzeń trudnych i bolesnych, a także
w odmienny sposób kształtuje się własna, prywatna pamięć o tym, co faktycznie zdarzyło
się w trakcie ostatniej imprezy klasowej. Tekst Belbera wymaga precyzyjnego i uważnego
wczytywania się w niuanse psychologicznej motywacji ukrytej pieczołowicie za pozornie
przezroczystymi dialogami. Aktorom udaje się to z różnym szczęściem, ale ogólnie sztuka
Belbera w reżyserii Anety Groszyńskiej i wykonaniu studentów łódzkiej PWSTiTv
i warszawskiej Akademii Teatralnej jest ciekawym portretem ludzkiej moralności i trudnej
walki o własne szczęście.
Na scenie widzimy łóżko, fotel i małą łazienkę, czyli pokój hotelowy w miniaturze.
Dekoracja minimalna, stwarzająca doskonałą, bo neutralną i nieinwazyjną przestrzeń dla
uczuć i emocji, które mogą się w niej w pełni ujawnić. Nad postaciami ciążą ich ukryte
lęki, sekrety i tajemnice, a także emocje buzujące pod pozornie uspokojonym obliczem.
To wszystko wychodzi na wierzch nieco wbrew postaciom, które własną życiową
i psychiczną stabilizację zbudowały na bolesnym okiełznywaniu wierzgających wspomnień.
Stąd całkiem uspokojony Jon przekracza próg hotelowego pokoju, w którym mieszka Vin.
Jest dobrze zapowiadającym się filmowcem, a jego nowe dzieło właśnie ma swoją
premierę. Amy, ich szkolna sympatia, po jakimś czasie wkracza do tego samego pokoju
równie opanowana i pewna siebie. Jedynie Vin od początku zdradza ślady emocjonalnej
niestabilności i zdenerwowania. To on bowiem, bez wzajemności zakochany w Amy, jako
jedyny z trójki przyjaciół nie ułożył sobie życia, a ponadto nie umie poradzić sobie z myślą,
iż szkolny związek Jona i Amy zakończył się czymś, co on uznaje za brutalny gwałt.
Wyprowadza więc swego przyjaciela z równowagi, przypiera do muru, by ostatecznie
wydobyć z niego wyznanie, iż Jon faktycznie zgwałcił Amy w trakcie ich ostatniej szkolnej
imprezy. Coś, co mogłoby zakończyć sztukę – wyznanie niepodlegające zakwestionowaniu
i utrwalone na taśmie (Vin ukrył włączony magnetofon, na którym nagrała się rozmowa
przyjaciół) – dopiero otwiera drogę do głębszego spojrzenia w ludzką psychikę.
Zwrotnym punktem opowieści jest wizyta Amy. Pełna opanowania pani prokurator nie
pasuje do stereotypowego obrazu ofiary gwałtu. Co gorsze, wiele może wskazywać na to,
że nigdy nią nie była. Kiedy bowiem Jon zmuszony przez Vina do szczerych przeprosin
nawiązuje do owej tragicznej imprezy, Amy stwierdza, iż była „tej nocy” głęboko w Jonie
zakochana, a wszystko, co pomiędzy nimi zaszło, odbyło się za jej pełnym przyzwoleniem.
Wiadomo, iż coś w tej historii pęka, coś się załamuje, rozkleja. Komu potrzebna prawda?
Może lepiej żyć w spokoju, nie uznając przeprosin? Ich przyjęcie oznaczałoby bowiem
przyznanie się do własnej tragedii, na marne poszłyby wtedy próby zlepienia własnego ja
wbrew pamięci o bolesnych wydarzeniach. Vin, który rozpętuje tę burzę, pozostaje
najbardziej skomplikowaną, centralną postacią sztuki. Z jednej strony upomina się
o sprawiedliwość, karę i prawdę, chcąc zmusić Jona do przeprosin. Jest czymś w rodzaju
fatum, które nie pozwala młodemu filmowcowi na bezkolizyjny dryf po świecie wartości.
Z drugiej strony motywacje kierujące postępowaniem Vina nie są całkowicie
bezinteresowne. Wciąż zakochany w Amy, poszukuje zemsty na przyjacielu, który wygrał
z nim walkę o jej względy. Ostatecznie wszystkie postaci opuszczają hotelowy pokój
w konfuzji i zagubieniu. Pozornie dowiedziały się więcej o własnej psychice i psychice
pozostałej dwójki, ale w rzeczywistości ich indywidualne losy, wyrwane z trudno
wypracowanej stabilizacji, uległy skomplikowaniu i zapętleniu.
Sensy w sztuce Belbera ujawniają się na poziomie na wpół uświadomionych gestów,
mimowolnych ruchów, mimiki twarzy. Jest tak dlatego, że słowa wypowiadane przez
postaci są złudne, tworzą maskę, kłamią sobie i innym. Zatem jedynie to, co mimochodem
wymyka się postaciom jako podświadomy ślad uczuć, daje wgląd w głębszą warstwę ich
emocjonalnej kondycji. Dla aktorów gra z tego rodzaju tekstem to zadanie nader trudne.
Konstrukcja psychiki jest realistyczna i psychologiczna, ale sama postać rozsypuje się na
kawałki, zmienia oblicza, nie wie, co chce powiedzieć i co znaczą słowa, które wypowiada.
W zasadzie w sztuce Belbera słowa padają wprost, natomiast zagrać należy owo wahanie
obecne gdzieś między zdaniami i między słowami. Najlepiej pod tym względem wypada
rola Vina (Karol Puciata). Widać tu autentyczne zdenerwowanie oraz lawirowanie między
sensami, zmiany kierunku, niepewność. Role Jona (Konrad Łaszewski) i Amy (Delfina
Wilkońska), zagrane z dużym zaangażowaniem i zdradzające sporą pracę, wydawały mi się
nieco zbyt dopowiedziane, domknięte i uciekające w nazbyt sztywną pozę. Jakby
domyślano je do końca i ukonkretniono. Zabrakło w nich nieco otwarcia na niewiadomą, na
chaos. Akurat w takich rolach perfekcja dopracowania roli okazuje się wrogiem
wieloznaczności.
Na całą opisaną tu historię realizatorzy nałożyli fikcyjną ramę: spektakl grany jest tak,
jakby był rejestracją nagrania sztuki Belbera dla teatru telewizji. Nad całością czuwa
fikcyjna postać reżysera, który co jakiś czas prosi aktorów o powtórzenie jakiejś partii
tekstu; który poprawia ich kostiumy bądź po prostu daje uwagi na temat gry. Wypada to
ciekawie i w sumie rozumiem intencje reżyserki zmierzające w kierunku dodatkowego
zwizualizowania sytuacji gry i udawania. Ostatecznie jednak z grą nikt z nas kłopotu nie
ma. Udajemy i już, przed sobą i innymi. Problemem jest właśnie tytułowa taśma, czyli
zarejestrowana raz na zawsze prawda – nie tylko przeraża dosłownością, ale również
straszy niezmiennością swego brzmienia – nie podlega bowiem tej pamięciowej
i emocjonalnej obróbce, na którą wciąż wystawiamy własne prywatne biografie.
Michał Lachman
10.11.2013
http://lodzwkulturze.wordpress.com/2013/01/10/tape-stephena-belbera/