Dwa domy na Klonowej
Transkrypt
Dwa domy na Klonowej
Dwa domy na Klonowej Mój dom nr 22 przy ulicy Klonowej sąsiadował z podobną dwupiętrową czynszówką, oznaczoną kolejnym numerem. Po zbliżeniu się do okna i skierowaniu wzroku w lewo widziało się jak na dłoni sąsiednie podwórko, należące do posesji nr 24. Zwróciło moją uwagę furkotanie ptasich skrzydeł. Raz po raz atakował mi uszy furkot zrywającego się do lotu stada dzikich gołębi, nagłe, ni stąd ni zowąd wybuchające frrr. Wyjrzałem przez okno. Tam po lewej jakiś smarkacz tupaniem złośliwie płoszył objadające się okruchami skrzydlate bractwo. A zaraz potem, przestraszony skutkiem własnego tupania, tym furkoczącym zrywem, wydawał z siebie pisk obrzydliwy. Gołębie zlatywały się z powrotem. Tupnięcie, furkot, pisk. Tupo-furko-pisk. I tak przez pół godziny. Działo się to pewnego letniego dnia i nie powtórzyło więcej. Takie sporadyczne historie nie czynią jeszcze spustoszenia w systemie nerwowym. Gorzej, jeśli jakieś irytujące zjawisko atakuje nas dzień w dzień i trwa to całymi miesiącami. Na sąsiednim podwórku parkował swojego fiata pewien taryfiarz. „Człowieku – chciałoby mu się powiedzieć – czy musisz aż dwadzieścia minut hałasować silnikiem przed każdym swoim wyjazdem na ulicę? Czy nie możesz wyjechać od razu, bez tego półgodzinnego popierdywania?” Równie trudny do zniesienia był ujadający kundel, co wypuszczony z mieszkania szczekał już na schodach, pędził w dół na łeb na szyję i wniebogłosy darł mordę. Ale najuciążliwszy był podwórzowy wychodek. Fetoru specjalnie się nie czuło, ale każde trzaśnięcie drzwiami przenikało niestety do świadomości. W latach siedemdziesiątych sąsiedni dom został „zmodernizowany”, lokatorom zafundowano domowe ubikacje, a całą ruderę pokryto świeżym tynkiem, podobnie jak inne rudery w tym mieście (także w innych miejscowościach, toteż dbały o propagandę sukcesu Gierek mógł wołać z trybuny sejmowej patetycznym tonem: „Pięknieją nasze miasta!”). Część każdej izby kuchennej odgrodzono przepierzeniem, wstawiono sedes ze spłuczką, no i już. Skąd to wiedziałem? Od matki. Moja matka poznała kiedyś, w kolejce do lady, pewną panią, lokatorkę domu nr 24, właścicielkę domowej wygódki. Owo urządzenie to wprawdzie nie łazienka, ale zawsze większy komfort aniżeli ustęp podwórzowy. Jednakże gościom, w razie potrzeby, tak jest, p o t r z e b y , daje się klucz od przybytku podwórzowego. „Nie mogę pozwolić, żeby mi w mieszkaniu robiono smród” – matka zacytowała słowa tamtej. Tamta, by uchronić swój nos przed smrodem, wysyłała ludzi do podwórzowego wychodka, czyli dla odmiany przysparzała smrodu moim – nozdrzom? Nie, moim uszom. Bo hałas to smród dla uszu. ...A więc dwie matrony zawarły znajomość przy sklepowej ladzie, w trakcie zakupów. Czy była przy tej okazji rozmowa o dzieciach? Moja matka, być może, wspomniała o mnie, a jej nowa znajoma – o swojej dwudziestoletniej córce, Mirosławie. Znałem tę Mirkę. W tym samym mniej więcej czasie, gdy się poznały starsze panie, doszło do zawarcia znajomości między przedstawicielami młodszego pokolenia. A polegało to na tym, iż po prostu na ulicy zaczepiłem znaną mi z widzenia młodą sąsiadkę. Nie wiedząc nawet, że nasze matki już się znają. Zaczęły się randki. Raz i drugi wyszedłem z domu na minutę przed umówioną godziną i przechadzałem się pod oknami. Każde czekanie trwało co najmniej dziesięć minut. Toteż za trzecim razem, żeby nie sterczeć na ulicy, postanowiłem wyjść z domu dopiero w chwili, gdy zobaczę swoją Dulcyneę wychodzącą na podwórko. Stanąłem przy oknie, wychyliwszy się nieco. Zobaczyłem ją, jak wynurza się z klatki schodowej, by za chwilę skręcić w tunel bramy i wyjść na ulicę. Było to dla mnie sygnałem do pośpiesznego zejścia na dół. Znalazłszy się na ulicznym chodniku ujrzałem oddalające się plecy mojej miłej, a nieco bliżej – jej matkę, grubą babę. Wychylona z bramy odprowadzała córkę wzrokiem. Chciała wiedzieć, z kim też jej Mirka poszła na randkę, kto do niej podszedł, kto na nią czekał. Nie przewidziała, biedaczka, że ten ktoś zjawi się z kilkusekundowym opóźnieniem. Ten, co miał być obserwowany, przyuważył obserwatorkę, przyłapał ją in flagranti. Przebiegłem obok udając, że nic nie widziałem, że nie zwróciłem uwagi na jejmość wychyloną zza węgła, ciekawie zapuszczającą żurawia w głąb ulicy. Potem jeszcze długo nurtowało mnie pytanie: czy ona wie, że ja wiem?