Agata Grabowska
Transkrypt
Agata Grabowska
Agata Grabowska 1 Koordynacja projektu i tekst: Agata Grabowska, PTBRiO W projekcie udział wzięli: Maja Kunik, Łukasz Starecki, Piotr Pająk, Bartek Bałucki, studenci i absolwenci Uniwersytetu Warszawskiego. Czas realizacji:lipiec - sierpień 2012 r. Podstawą publikacji jest wtórna analiza danych jakościowych, a w celu potwierdzenia znalezisk: desk research, analiza treści forów internetowych i blogów, focusy online (6), IDI (12) oraz wywiady eksperckie (7). TrashBook powstał w oparciu o wystąpienie Agaty Grabowskiej na XIII Kongresie Badaczy Rynku i Opinii, które zostało nagrodzone główną nagrodą publiczności. ilustracje i projekt graficzny: Marcin Sosiński skład: Ora&Funksters Autorka chciałaby podziękować Basi Frątczak-Rudnickiej, Robertowi Droździkowskiemu i Zosi Smełkównie za konstruktywną krytykę, a Tomkowi Sławińskiemu za bycie dobrym duchem całości. 2 Warszawa 2012 r., copyright Agata Grabowska Badania to nic innego, jak zbieranie wiedzy. Wiedzy nieprzypadkowej. Zajmujemy się zbie‑ raniem informacji na wcześniej zadany temat. Takich informacji, które rozwiązują problem klienta, wytyczają nowe tory lub kierunki, dają przewagę w biznesie. Zbieranie tychże to chleb nasz powszedni. Pracowicie produkujemy dane, analizujemy, wnioskujemy, pakujemy w ładne pudło i przekazujemy dalej. Robota wykonana. W trakcie zmagań z materią danych wytwarzamy jednak także całe góry śmieci, odpady wiedzy, odpryski, które nigdy nie trafiają do klienta, bo nie dotyczą bezpośrednio jego kategorii czy celu badania. Są to komen‑ tarze, które padają podczas rozgrzewki, w czasie gdy moderator wychodzi, podczas wykonywania zadań, w dzienniczkach. Na marginesie głównej dyskusji i gdy respondenci pozwolą sobie na dygresję. Zazwyczaj wtedy mode‑ rator czy klient reagują: to nie na temat, przejdźmy dalej, do rzeczy! Ucinają, zniechęcają, przy wołują do porządku. Czas jest cenny, każda minuta opłacona, nie ma czasu na piesze wycieczki na peryferia z siatką na motyle i błędnym wzrokiem. W związku z tym, informa‑ cje, które pojawiają się na tych peryferiach dyskusji nie są poddawane analizie i wszystko trafia do śmieci. Co by jednak było, gdyby zebrać te nikomu niepotrzeb‑ ne resztki, tę rozproszoną wiedzę, pochylić się nad nią raz jeszcze, wyłowić ciekawe wątki, i zebrać w jednym badawczym tomie skrawków i odpadów? Stworzyć księ‑ gę wiedzy odrzuconej, ale poddanej wtórnej obróbce i systematycznie zanalizowanej? Taki właśnie zbiór masz Czytelniku w ręce. Nie bój się proszę – choć śmie‑ ciowy, nie brudzi. 3 TrashBook nie jest tylko zbiorem śmieciowych znalezisk, ale także opisem procesu, pewnego rodzaju drogi, którą przebyliśmy grzebiąc w danych. Nie byłabym badaczką, gdybym chciała opowiedzieć tylko o „co”, a nie o „jak”. Tak więc tekst ten jest także notą metodologiczną, choć nie w sensie ścisłym, bo narracyjnie przypomina bar‑ dziej dziennik podróży. Mam nadzieję, że jest także pouczającym opisem naszych zmagań i częściowo „przepisem na…”. Jeśli jednak, niecierpliwy Czytelniku, nie inte‑ resują Cię didaskalia, możesz przejść od razu do działu „zjawiska i znaleziska” i zapoznać się ze zbiorem skrawków, które wyszukaliśmy w stosach danych. Nic bardziej nie przemawia do wyobraźni jak historie z happy endem. Omówię zatem dwa przykłady pomyślnego zastosowania trash info: w procesie rozwijania nowego produktu i w tworzeniu komunikacji. W obu przypadkach wykorzystanie trash info nie było wynikiem ry‑ gorystycznie zaplanowanego i przeprowadzonego procesu, chodziło ra‑ czej o postawę badaczy, którzy mieli szczególnie wyostrzone zmysły. Pierwszy przykład brzmi prawie jak korporacyjna urban legend. Pracująca dla Gillette i dla L’Oreala badaczka jakościowa Juliette Angou usłyszała w trakcie wykonywania przez respondentów collage’u na fo- cusie poświęconym nożykom do golenia, że mężczyźni, którzy lubią nosić kilkudniowy zarost lub brodę, mają kłopot z kremami do twarzy. Nie da się ich wetrzeć w zarost, zostawiają białe smugi, nie wchłaniają się w skórę. Z kolei jeśli się już jednak ogolą to używają płynu po goleniu i nie widzą już potrzeby kremu do twarzy, bo z ich perspektywy twarz jest już nawilżona i „zaopiekowana”. Panna Angou pociągnęła temat zanim zaczę‑ ła rozmawiać o tym, co było głównym wątkiem badania (nożyki do golenia). Przejrzała też transkrypcje z przeszłości i zorientowała się, że wątek ten pojawiał się wcześniej. Ze swoim zna‑ leziskiem poszła do L’Oreala. Nie wchodząc w szczegóły, ta jedna obserwacja z peryferii pociągnęła za sobą skomplikowany proces NPD, który po osiemnastu miesiącach zakończył się wypuszczeniem na ry‑ nek kremu w żelu dedykowanego dla mężczyzn z kilkudniowym zaro‑ stem, który dobrze się wchłania, nie zostawia smug i zmiękcza zarost. Koncern poszedł o krok dalej niż tylko stworzenie nowego produktu. W nowej komunikacji linii Men Expert gwiazdy wspierające markę – Gerald Butler i Patrick Dempsey – wystąpili z zarostem pokazując, że brodata twarz także potrzebuje nawilżenia. Co więcej, w 2011, nową twarzą tej linii L’Oreala został Hugh Laurie, którego znakiem szczególnym jest trzydniowy zarost. Tyle w Paryżu, spójrzmy teraz bar‑ dziej w stronę Berlina. O ciekawym wykorzystaniu insightu pochodzącego z trash research piszą Angela Giebner, Ayobamidele Gnadig i Paul Robert Thomas w swoim artykule z 2010 roku „Phoenix and the Power of Garbage”. Badacze realizowali projekt dla berlińskiej gazety codziennej „Berliner Morgenpost”, której sprze‑ daż spadała i której właściciele rozważali repozycjonowanie tytułu. W scenariuszu znalazły się pytania o konkretne działy, okładkę, te‑ 5 maty przewodnie, ulubionych autorów i tematy artykułów. Tymczasem najważniejsza rzecz padła podczas rozgrzewki, której obecni za szybą wcale nie słuchali. O, ironio! Piszę te słowa siedząc na focusie dla jednego z moich klientów, na którym jest za szybą jedenaście osób. W czasie rozgrzewki wszyscy szukali miejsca, wyłączali komórki i włączali laptopy, zaraz potem wjechał catering. Jeśli padło coś zaskakującego i nowego na pewno tego nie usłyszeliśmy, ustawiliśmy nasłuch, jak zaczęli mówić o tym, jak oceniają animatiki. I tak było podczas badań dla „Berliner Morgenpost”. Dopiero badaczka, która czytała transkrypcje zauważyła coś ważnego, co wracało jak bumerang, coś co było ważniejsze dla czytelników gazety niż układ kolumn, kolor okładki. Najważniejszy był sam Berlin, ale nie zbiór pomników, zabytków i placów, ale żywe miasto z jego różnorodnością, tolerancją, feerią wyborów i stylów życia, celebracją inności i wolności wyboru. Na podstawie tego insightu powstał spot o Berlinie i Berlińczykach, w którym występują dwie matki lesbijki, naturyści w średnim wieku i zawinięte w chustę kobiety arabskiego pochodzenia, na pikniku w par‑ ku. Różni ludzie, różne historie – to samo miasto. Powyższą historię Giebner, Gnadig i Thomas zaprezentowali na konfe‑ rencji ESOMARu w Barcelonie w 2010 dając niejako podwaliny trash research. Oba przykłady jednak, zarówno ten dotyczący L’Oreala, jak i „Berliner Morgenpost”, mają charakter raczej epizodyczny, w ich opi‑ sie autorzy nie koncentrowali się na procesie, metodologii, nie podpo‑ wiedzieli jak przeprowadzić projekt, co nas jako badaczy interesuje w równym stopniu, jak i sam wynik. Przystępując do projektu nie miałam zatem jasnych wytycznych, jak należy go poprowadzić, żadnej sprawdzonej podstawy metodologicznej, choć oczywiście każdy przy‑ zwoity podręcznik analiz socjologicznych zawiera rozdział o wtórnej analizie danych (patrz. choćby Earl Babbie „Podstawy badań społecz‑ nych” czy Antoni Sułek „W terenie, w archiwum i w laboratorium”). 6 Jeśli mogą na świecie, możemy i my w Polsce. Do recyklingowej podróży za‑ prosiłam piętnastu doświadczonych badaczy jakościowych. Zostali wyposażeni w notesy Muji, które zrobione są z surow‑ ców wtórnych, a konkretnie ze starych japońskich gazet. Odbył się krótki briefing, w czasie którego wytłumaczyłam im filozofię trash research i ustaliliśmy zasa‑ dy procesu. Zadanie było proste: mieć oczy i uszy otwarte, zbierać interesujące skrawki, ścinki i odpady informacji w czasie swojej normalnej pracy badawczej. Podczas prowadzenia grup i wywiadów, analizowania trans‑ krypcji i dzienniczków, zdjęć dostarczanych przez respondentów. Cały proces miał potrwać od listopada do maja, czyli sześć miesięcy, co wydawało się wystarczająco długim czasem, żeby pojawiły się różne tematy, różne projekty, grupy docelowe, produkty. Ponieważ każdy potrzebuje motywacji do pracy, a chwała i satysfakcja z robienia czegoś niestandardowego to może być za mało, zaoferowałam także bardzo konkretną nagrodę. Autor najlepszego trashbooka miał wygrać weekend w Zakopanem dla dwojga z butelką dobrego wina. Notesy i ołówki w dłonie – do dzieła! Po upływie sześciu miesięcy spodziewałam się notatników pękających w szwach, pełnych zaskakujących obserwacji, trafnych insigthów. Mój własny moleskine z oślimi rogami, pokreślony i zabazgrany, pełen wykrzykników i dopisków „sprawdzić”, dawał nadzieję na obfite żniwa. I wtedy przyszło rozczarowanie. Wszystkie notesy były puste. O, przepraszam – jeden się zgubił, a jeden poszedł na bazgroły dla dziecka. Tak czy tak: niczego badacze nie zanotowali, nie odkryli, nic ich nie zdziwiło, nie zaskoczyło, niczym się nie chcieli podzielić. Ogarnęło mnie zwątpienie. Czyżby na rubieżach badań naprawdę nie było nic ciekawego? Czyżby każda wypowiedź, która pada z ust respondenta była krótka, treściwa i na temat? Nikt nie zbacza z głównego nurtu, nie ma pokusy dygresji, nikt nie robi zdjęcia, na którym znajduje się coś, co wcale nie było opisane w zadaniu? Niemożliwe. A więc to pewnie wina badaczy. Są leniwi, zblazowani 7 i głupi. Tłuką swoje, nie patrzą na boki, nie chce im się palcem kiwnąć. I jak już znalazłam sobie to wygodne wyjaśnienie, nagle mnie olśniło. Przecież to moja wina. Wysłałam ich w drogę zupełnie bez mapy mówiąc tyl‑ ko: „szukajcie czegoś ciekawego”. Ale czego konkretnie? Na jaki temat? Po co? To przecież najgorszy brief pod słońcem! Wstyd. Jeśli się nie wie czego się szuka, niczego się nie znajdzie. I właściwie w tym miejscu mogłaby się ta opowieść skończyć, ale przecież nie sztuką jest się poddać po pierwszej rundzie. Trzeba zacząć jeszcze raz, od nowa, ale nie można powtarzać tych samych błędów. Przy drugim podejściu zmieniłam zatem wszystko: zespół zaangażowanych osób, sposób briefowania, narzędzia pracy, tryb pracy, ewaluację efektów. Sprawdza się bowiem przysłowie, że spontaniczność najlepiej funkcjonuje w zorga‑ nizowanym świecie. Jak słusznie zauważyła noblistka Rosalyn Yalow (Nobel 1977 za badania nad filozofią roślin): „można dokonać cennej obserwacji zupełnie przypadkiem, ale nie ma już nic przypadkowego w tym jak ją interpretujemy”. Tę samą filozofię wyznaje Morton Meyers, autor książki „Happy Accidents. Serendipity in Modern Medical Breakthroughs”, który twierdzi, że wiele najważniejszych odkryć jest dokonywa‑ nych przypadkowo, gdy szuka się czegoś zupełnie innego, ale w jak najbardziej systematyczny sposób. Swoją drogą, szko‑ da, że nie mamy w języku polskim sensownego odpowiednika słowa „serendipity, które to definiuje się następująco: „an aptitude for making desirable discoveries by accident”. Należy zaznaczyć, że warunki dla wystąpienia tych przypadkowych odkryć są wcale nieprzypadkowe. I takie właśnie warunki postanowiłam stworzyć badaczom, którzy mieli wziąć udział w drugiej odsłonie projektu. 8 Do zespołu zaprosiłam sześciu studentów ostatnich lat i absolwentów nauk społecznych, którzy mieli już jakieś doświadczenie z analizą danych jakościowych, ale jednocześnie nie zostali skażeni rutyną, nudą i zniechęceniem. Można się było spodziewać, że podejdą do zadania nie tylko z otwartą głową, ale także z entuzjazmem i zasobami czasu i siły, którymi być może nie dysponują, skądinąd bardzo doświadczeni, badacze. Prawdą jest bowiem, jak pisze Paul Arden w książce „Cokolwiek myślisz, pomyśl odwrotnie” starzy golfiści nigdy nie wygrywają. Potrafią posłać piłeczką równie daleko, a może i dalej niż młodzi. Umieją równie celnie umieścić ją w dołku. Często jednak potrzebują kilku dodatkowych ruchów, żeby wygrać – doświadczenie podpowiada im, żeby trzymać się sprawdzonych, utartych ścieżek. Nie podejmować ryzyka. Nie rozglądać się na boki. Nie kombinować. Młodsi gracze, albo tego nie wiedzą, albo się tym nie przejmują. Na tym polega ich przewaga. Na skłonności do ryzyka i poszukiwaniu nowości. Badacze są jak golfiści. W naszą pracę z czasem nieuchronnie wkrada się pewna monotonia. Często zdarza się, że wpadamy w utarte koleiny, tłuczemy to samo i tak samo aż tępi nam się wzrok, słuch, uwaga i zmysł poszukiwania. I chociaż ciekawość świata, zdziwienie, podważanie oczywistości i dopytywanie powinno leżeć u podstaw naszych działań, po prostu zlecamy cztery grupy w Warszawie, dwie w Puławach i zmie‑ niamy trochę scenariusz, który w rezultacie zawiera podobne pytania, do tych, które już wielokrotnie zadaliśmy. Badanie za badaniem stajemy się mniej uważni i skłonni do zdziwień. Powinniśmy się przed tym bronić, uciekać schematom, ćwiczyć oko i ucho. Zacznijmy więc od kilku porad jak to zrobić. Inspiracją do TrashBooka były rozmaite lektury, wcale nie badawcze. Jakiś czas temu wpadła mi w ręce ciekawa książka o zaczepnym tytule „How to Be an Explorer of the World. Portable Life Museum” autorstwa Keri Smith. Uważam, że powinna stać się badawczym brewiarzem czytanym codziennie zanim się ruszy w teren lub siądzie do analiz. Smith przypomina w niej zupełnie podstawowe zasady dziwienia się światu, które jest podstawą tego, żeby być argonautą codzienności. Jakie to zasady? Najprostsze. Zawsze się rozglądaj. Często zmieniaj perspektywę 9 i sposób oglądu rzeczy. Szukaj wzorów. I sprzeczności. Używaj wszystkich zmysłów. Pytaj o początek, obserwuj zmianę. Załóż, że wszystko dokoła jest interesujące. A przede wszystkim przyglądaj się temu, co jest blisko, tuż przed twoimi oczami. Z czasem bowiem przestajemy dostrzegać to, co najważniejsze – rzeczy, które są proste i doskonale nam znane ze względu na to właśnie, że mamy je tuż przed oczami. Pierwszy z brzegu przykład. Producent farby do koloryzacji włosów, mój klient, postanowił obniżyć próg wiekowy swojej grupy docelowej i zacząć oferować swój produkt kobietom od 16 roku życia. Jednocześnie komunikował ten sam, generyczny dla kategorii, dobrze znany, oklepany benefit: optymalne pokrycie siwych włosów. Benefit ten był tak oczywisty dla producenta, tak osłuchany i opatrzony, że nikt się nie zastanowił, że kobiety w wieku 16 – 30 rzadko kiedy zmagają się z si‑ wizną. Bardzo rzadko. Dokładnie w siedmiu procentach przypadków. Ale to za bliskie, żeby zauważyć. W ćwiczeniu codziennej uwagi Smith zaleca długie spacery i „random experience generation pills”. Z braku takowych w naszych aptekach, wystarczy być może, jeśli zadamy sobie trud ciągłego rozglądania się dokoła, patrzenia z nietypowej perspektywy, zdawania innych pytań 10 na te same co zawsze tematy, dokonywaniu nieoczywistych wyborów z dostępnych danych. Ciekawym przykładem takiego myślenia, choć z zupełnie innej branży, jest książka, a właściwie tomik poetycki „Newspaper Blackout Poetry” Austina Kleona, której autor zmagał się z częstym wśród poetów lękiem przed pustą kartką i postanowił odwrócić sytuację, w której się znalazł. Zaczął od zapisanej kartki, a konkretnie od kartki zadrukowanej – pierw‑ szej strony „New York Timesa”. Używając grubego czarnego markera zamazał wszystkie niepotrzebne słowa i zostawił tylko niektóre, które złożyły się na wiersz. To samo postanowiłam zrobić z istniejącymi danymi jakościowymi – spojrzeć na nie jeszcze raz i wyłowić coś zupełnie innego niż zrobiono to za pierwszym razem, zmazując treści, które jako pierwsze rzucają się w oczy. Żeby móc dostrzec to, co na pierwszy rzut oka jest niewidoczne, nie fiksować się wyłącznie na głównym przekazie i umieć buszować po peryferiach, trzeba sobie trochę poprzestawiać w głowie. Uczestnicy projektu wzięli więc udział w nietypowym szkoleniu, które poprowadzili krymino- 11 log i bajkopisarz. Pierwszy przygotował warsztat na temat tego, jak w zeznaniach świadków (lub respondentów) szukać sprzeczności, wyklu‑ czających się obserwacji, jak zwracać uwagę na drobne komentarze, które padają gdzieś mimochodem, jak sklejać je w całość. Analizowaliś‑ my także zdjęcia z miejsca zbrodni szukając tego, czego na nich od razu nie widać i zastanawialiśmy się jak weryfikować podejrzenia czy hipotezy, które się pojawiają. Nauczyliśmy się także metod drobiazgowej dokumentacji wszystkich znalezisk oraz tego, że trzeba zawsze pra‑ cować we dwójkę – nikt nie jest obiektywnym sędzią tego, co sam znalazł. Każdy potrzebuje chłodnego oka drugiej osoby. Bajkopisarz z kolei, uczył nas jak wychodząc od jednej obserwacji, jednego faktu, jednego zdania budować historie, gdzie szukać inspiracji do narracji, jak sprawdzać czy to, co wyłuskaliśmy jest nośne, wreszcie jak nazywać nasze znaleziska, jak o nich mówić i pisać. Braliśmy na przykład jedno zdanie z transkrypcji, które nas czymś zaskoczyło, sprawdzaliśmy czy rezonuje szerzej (w innych kontekstach, czy stoi za nim jakieś bardziej powszechne zachowanie, przekonanie, czy pracuje w różnych obszarach dyskursu), a potem ćwiczyliśmy na nim narracyjne wprawki pisząc mini-historyjki. Były to bardzo różne zdania, od „po prostu warto sobie czasem popłakać” (wywiady z młodymi kobie‑ tami, które piją rano sok pomarańczowy), do „te nogi to są jakieś takie burżujskie” (o nogach kobiet w reklamach kociej karmy). Różne wersje historyjek pisane przez różne osoby pokazywały jak bardzo różnie ro‑ zumiemy i interpretujemy te same zdania. Trudno jest się zabrać do roboty, jeśli nie ma się odpowiednich narzędzi. Musia‑ łam więc wyposażyć moich poszukiwaczy w młotki, piły i obcęgi. Oraz materiał budowlany i plan działań. Kosz ze śmieciami, który musieliśmy prze‑ szukać zawierał ponad tysiąc stron trans‑ krypcji, kilkadziesiąt dzienniczków i kart z zadaniami wy‑ pełnionymi przez respondentów oraz ponad dwieście zdjęć. Były to materiały fieldowe dostarczone przez czterech klien‑ tów mojej agencji, pochodzące z różnych badań dla różnych kategorii. Wybraliśmy się także na dwanaście focusów na ży‑ wo podczas których nadstawialiśmy ucho na to, co pada na 12 boku. W kilku przypadkach transkrypcje były niewystarczające, więc sięgaliśmy do nagrań. Sporo czasu poświęciliśmy na desk research w celu potwierdzenia prawdziwości i skali naszych znalezisk. W celu we‑ ryfikacji sięgnęliśmy także do dwóch badań ilościowych i przeprowadzi‑ liśmy sześć focusów online oraz kilkanaście wywiadów indywidualnych (m.in. z weterynarzami) oraz telefonicznych (m.in. z pracownikami ogród‑ ków działkowych). Kluczowe dla procesu było to, że mieliśmy poszukiwać insightów dla in‑ nych kategorii lub grup docelowych niż te, dla których badania zostały pierwotnie wykonane. Narzuciliśmy sobie sześć tematów: trzy kategorialne i trzy grupy docelowe. Szukaliśmy więc takiego trash info, które można by wykorzystać dla kociej karmy, produktów do koloryzacji włosów i leków przeciwbólowych. Na naszym celowniku były trzy grupy docelowe: młodzi (18-24) wielkomiejscy mężczyźni w kontekście zaba‑ wy i wolnego czasu, młode matki oraz kobiety 50+ często używające leków OTC. Dlaczego akurat te tematy? Wybrałam je arbitralnie pod kątem tego, co mnie wówczas interesowało, dla jakich klientów pra‑ cowaliśmy jako agencja, jakie przetargi mieliśmy na uwadze w najbliż‑ szej przyszłości. To być może dość instrumentalne podejście, miało jedną podstawową zaletę: gwarancję, że cokolwiek uda się znaleźć będzie można w większym lub mniejszym stopniu wykorzystać mimo, że żaden klient nie zamawiał takiego badania. Z naszej strony było to działanie w pełni proaktywne. W naszej pracy posiłkowaliśmy się technologią. Korzystaliśmy z atlas.ti do analizy tekstów i tagowania zdjęć. Nie zawsze spotykaliśmy się na żywo, więc część naszych burz mózgu odbywała się online i wówczas korzystaliśmy z bubbl.us. Do tworzenia mind maps, które były pomocne przy rozpracowywaniu i weryfikacji konkretnych obserwacji, używaliśmy oprogramowania Concept Draw, a także Xmind. 13 Nasza praca przypominała trochę to, jak się pracu‑ je w kopalni złota czy diamentów. Musieliśmy prze‑ rzucić tony, hałdy bezwartościowych informacji, żeby wyłowić kilka drobnych obserwacji. Po pierwszej rundzie szukania w śmieciach mieliśmy ich 112, po selekcji 37, do pokazania klientom i publikacji w TrashBooku zostało ich zaledwie 14, z czego 4 muszę w tej publikacji pominąć, bo zostały wykorzystane przez klientów. Wybrane 10 znalezisk prezentujemy po‑ niżej. Jedną z kategorii, dla których grzebaliśmy w śmieciach była kocia karma. Mieliśmy nadzieję na znalezienie insightów komunikacyjnych, ale także produktowych. Szukaliśmy czegoś więcej niż to, że mruczenie uspakaja, że karma z saszetki się maże, oraz że koty lubią włazić do pudełek. TOSIA I JA JESTEŚMY NA DIECIE W trakcie dyskusji o jogurtach light czterdziestoletnia puszysta res‑ pondentka wyznała, że ona i jej kotka Tosia odchudzają się już od ponad roku. Historia Tosi i jej pani okazała się nie być odosobniona. Dowiedzieliśmy się bowiem, że kocistki, które się odchudzają są bar‑ dziej skłonne kupować karmę dla kotów sterylizowanych, która jest karmą light, a więc sprzyja zachowaniu prawidłowej wagi, choć jej głównym – i najbardziej komunikowanym – benefitem jest ochrona ne‑ rek. Insight jest dość prosty i oczywisty: w walce o utrzymanie sylwet‑ ki dobrze mieć sojusznika, kogoś, kto cierpi razem z nami, nawet jeśli to tylko kot. Kota można też łatwiej kontrolować, bo to my decydujemy ile zje i czy będzie dbał o wagę. Można zaplanować jego małe „grzeszki”, które są lustrzanym odbiciem naszych własnych. I tak jeśli kocistka się złamie i zje pączka, pozwala kotu także na porcję śmietanki. Kot jest idealnym partnerem do odchudzania się. Mąż może się znarowić, córka nie ma jeszcze nadwagi, przyjaciółki częściej nas krytykują niż wspierają. 14 Od razu zadaliśmy sobie także pytanie czy ta prawidłowość dotyczy także psów? Szukaliśmy na to odpowiedzi poza dostępnymi materiała‑ mi, na forach, oraz w trakcie dwóch focusów online, które w tym celu przeprowadziliśmy i w wywiadach z weterynarzami. Odpowiedź szybko okazała się jasna: zaobserwowana prawidłowość w mniejszym stopniu dotyczy właścicielek psów. W celu potwierdzenia obserwacji sięgnęliśmy też do danych ilościowych – w tym przypadku badania „Czas na Polki” przeprowadzonego przez 4P research mix. Skłonność kocistek do od‑ chudzania kotów wynika z kilku faktów. Polskie kocistki są średnio o pra‑ wie pięć kilo grubsze niż właścicielki psów (nawet przy kontroli wieku, bo wiadomo, że kocistki są starsze), częściej (39% vs 30%) są na diecie i chęt‑ niej odchudzają się przez ograniczenie spożycia, a nie aktywność fizyczną. Jednocześnie gorzej oceniają swój wygląd (55% vs 43% jest niezadowolona) niż psiary i są bardziej nastawione na zmianę. Kocistki, wśród których jest o trzydzieści procent więcej singielek, są też skłonne wydać więcej na swojego zwierzaka niż właścicielki psów i szukają specjalistycznych produktów: dla siebie i dla pupila. Producent karmy może wyciągnąć z tego sporo wniosków na temat komunikacji swojego produktu. KOTY SIĘ NIE STARZEJĄ Dowiedzieliśmy się o kotach znacz‑ nie więcej, zwłaszcza, że respondentki chętnie o nich opowiadały. Jedno z ciekawszych znalezisk można podsumować krótko: koty są jak żakiet Chanel. Praktycznie się nie starzeją. Wyglądają prawie równie dobrze w każdym wieku. Futerko lśniące, sylwetka zgrabna, oczy błyszczące. Co innego psy. Psy się starzeją, siwieją, mówi się „moja stara psina”. Stare psy jakoś rozłażą się na boki, szurają łapami, częściej chorują na różne starcze przypadłości skórne – narośla, guzy, a także łysienie plackowate. Koty nie. Z czasem prawie się nie zmieniają, a w każdym razie zewnętrzne objawy starzenia się kotów nie są tak wyraźne. Tak więc w oczach ich właścicielek czas się zatrzymuje. Naszą obserwację potwierdzili weterynarze. Ich zdaniem konsumentki rzadko kiedy dają się namówić na preparaty czy specjalistyczną karmę dla kotów seniorów, chętniej na różne specyfiki z kategorii „beauty” (tak, jest taka!). Co więcej zdarza im się kota 15 odmładzać w wywiadzie lekarskim! Nie spo‑ sób dojść czy świadomie czy nie, ale tak się dzieje. Nic więc dziwnego, że skoro koty się nie sta‑ rzeją, kobiety postrzegają swoich dorosłych nawet pupili jak koteczki, jak dzidzie, jak swoje futrzane córeczki (dotyczy to bardziej kotek niż kotów). Tak do nich mówią, tak je traktują. I dlatego niechętnie kupują karmy dla „kota seniora”, która w Polsce sprzedaje się dość słabo. Co więcej kocistki często dają swoim kotom karmę dla małych kociąt, bo „przecież taka jest najlepsza, najdelikatniejsza”, a o rozpieszczanie przecież chodzi. Nie zmienia to faktu, że stare koty – w środku stare, choć może nie na zewnątrz – mają przecież inne potrzeby żywieniowe. Może tylko należy inaczej o tym mówić, inaczej pozycjonować i komunikować te produkty? TE BURŻUJSKIE NOGI Kocistki to w ogóle niezwykle wrażliwy typ konsumentki. Nie tylko na punkcie kotów, ale samych siebie. Zwróciliśmy na to uwagę, gdy na tym samych focusie o produktach light, respondentka zaczęła narze‑ kać na występujące w reklamach kociej karmy nogi. Tak, kobiece nogi! Coś jest na rzeczy, bo w telewizyjnej komunikacji karmy kociej właściwie nie występują całe kobiety, tylko nogi. I to nie są nogi przypadkowe, to są na oko zamożne 25 letnie nogi w szpilkach. Nogi, które karmią kota – też pięknego – i wychodzą do pracy. Czasem nogi mają twarz, gdzieś na końcu spotu i to też jest twarz bardzo piękna i młoda, z garniturem perfekcyjnie białych zębów i hollywoodzkim uśmiechem. Tymczasem przeciętna kocistka polska ma średnio 48 lat, nadwagę (średnio pięć kilo) i nie chodzi po domu w szpilkach. Tak więc te nogi z reklam są dla niej alienujące, obce. To są nogi „burżujskiej jakieś”, jak się wyraziła konsumentka. Kwintesencją takich nóg jest chyba spot dla marki Sheba z Evą Longorią, której nogi nie tylko są przez większość czasu w szpilkach, ale są też roztańczone, wirujące. Coś się jednak na froncie komunikacyjnym kociej karmy zmienia. Marka Whiskas poszła do głowy – nie wiążę tego wcale z tym, że opowiadałam o nogach na konferencji pół roku wcześniej – i na swojej stronie www udostępnił audiobooka czytanego przez Katarzynę Herman, która jest w całości, zupełnie nie dwudziestopięcioletnia, a w dodatku w dżinsach i na bosaka. 16 Szperaliśmy też w odpadach w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie co robią w wolnym czasie młodzi ludzie (18-24). Co jeszcze lubią poza tym o czym wszyscy wiedzą: grami komputerowymi, domówkami, sportem, oglądaniem filmów ściągniętych z netu, Fejsem. Co nowego, ciekawego, niszowego robią, co ich bawi, czym się dzielą. Chodziło nam też o szukanie aktywności grupowych raczej niż samotniczych pasji, rzeczy o niskiej barierze wejścia, potencjalnie aspiracyjnych dla innych młodych, choć może na dziś jeszcze trochę szalonych czy dziwnych. Tak więc do wora „w co się bawić” wpadły dość różne znaleziska. DZIAŁKING Zaczęło się od tego, że respondentka w wieku 50+ na focusie o ubezpieczeniach narzekała na syna studenta. Że w domu nie pomaga, że wciąż siedzi z kumplami na działce, nie wiadomo po co. I że to jest wyrzucanie pieniędzy na tę działkę. Ta obserwacja padła akurat live, więc mogliśmy dopytać respondentkę co miała na myśli, już po spotkaniu. Zrobiliśmy też search na forach. Okazało się, że działki są absolutnie na czasie. Jeżdżenie na działkę starych, siedzenie z kumplami na działce i lajtowe imprezowanie, gra w badmingtona (badmington ma wielki comeback wśród młodych także w miastach, patrz: plaża nad Wisłą, okolice Malty w Poznaniu, we Wrocławiu nad rzeką). Zjawisko popularne także w Berlinie, Pradze, Amsterdamie i Londynie. Nowością tego sezonu w Polsce, i to jest właściwe nasze znalezisko, jest dzierżawienie działek pracowniczych przez młodych, najczęściej nie indywidualnie, ale przez grupę. Grupowe dzierżawienie działek w tzw. ogrodach pracowniczych – za 300 złotych rocznie studenci stają się w kilka osób posiadaczami działki, uprawiają ją, palą jointy, piszą magisterkę, pomieszkują. Wytropiliśmy to w sześciu największych miastach. Na różnych fotoblogach pojawiły się opisy działkingu we wszystkich miastach poza Katowicami. Potwierdziliśmy 17 zjawisko obdzwaniając dyrekcje ogrodów działkowych, których pracownicy potwierdzili – tak, młodzi ludzie dzierżawią działki. Jest z nimi czasem kłopot, bo imprezują, jest ich dużo i hałasują, ale w wielu przypadkach także dzielnie koszą, sadzą i uprawiają. Poniżej cytat z IDI online: „Działking jest na maxa tani. Na Bemowie wzięliśmy działkę za niecałe 300 zeta na rok, na rok, czaisz to? Po prostu imprezownia za friko i to z noclegiem. Tu znaczy nie przesadzamy, wiesz, dziewczyny tam sadzą kwiatki, robimy teraz nalewkę z pigwy czy coś. Jest absolutny czad, mamy leżaki, pisałem tam prace magisterską, a składka była po 50 zeta. No to powiedz mi czy to nie jest kurde lepsze niż Cud nad Wisłą?” Tak o działkingu opowiadał nam Karol, 23 lata, student z UW. Co można zrobić z taką obserwacją, że młodzi lubią siedzieć na działkach? Wiele. Wykorzystać to w komunikacji, wpleść w opowieść czy w warstwę wizualną komunikatu, lub choćby przygotować promocje w sklepie (promopaki działkowe z siatką na motyle?). A może stworzyć appkę dla działkowców, która przelicza godziny na leżaku z piwem na kody promocyjne? A w każdym razie, jeśli chcemy być marką dla młodych, warto wiedzieć o działkingu. ROOFING Kolejnym znaleziskiem z gatunku „w co się bawić” był roofing. Na jego trop wpadliśmy, gdy respondentka na wywiadzie o mleku dla dzieci, opowiedziała o cyklicznych imprezach na dachu jej kamienicy. Okazało się, że to nie jednostkowa sprawa. Imprezy na dachach miejskich, oczywiście w większości nielegalne, są swoistą zajawką młodych w wielkich miastach. W Warszawie odbywały się one głównie na Pradze, w okolicach placu Zbawiciela, na Muranowie i w okolicach Narbutta. Zamknięte forum roofingowe zawiera mapkę z dachami, na które można wejść i opisem jak to zrobić, jakie są warunki, ile osób się zmieści, dokumentacją wydarzeń. Roofing to nie tylko imprezy – w tym silent disco, sylwestry, zwykłe popijawy – ale także pikniki, nocne nasiadówy filmowe i randki. Jego wielbiciele odwołują się do kultowego filmu Mathieu Kassovitza z 1995 „Nienawiść”, gdzie pokazano scenę osiedlowego grilla na dachu. Roofing po polsku to także partyzanckie gry miejskie np. 18 „trasa rzezimieszków po dachach praskich”, imprezy – ustawki, podczas których spotykają się nieznajomi, którzy skrzyknęli się w sieci, żeby „zdobyć” jakiś dach. Dowodem są zdjęcia albo nagrania. Spytacie po co dzieciaki się w to bawią? Dzisiejsi wielkomiejscy młodzi wychowani w większości przez permisywnych rodziców, z dużą potrzebą poszukiwania ciągle czegoś nowego, bez widoków na jakiś bunt, bo i przeciw komu czy czemu, szukają wciąż nowych doświadczeń i chcą być choć trochę „niegrzeczni”. Niegrzeczni, ale nie do końca, nie ekstremalnie, nie całkiem na poważnie. Roofing jest właśnie taką kontrolowanie niegrzeczną aktywnością. Nie ryzykuje się wiele, a jednak mały dreszczyk po plecach, można się pochwalić, wrzucić na Fejsa. I to młodym wystarcza. Roofing ma już nie tylko undergroundowe życie. 19 maja tego roku odbył się bodajże pierwszy oficjalny i komercyjny event roofingowy. W Krakowie na górze Zielonych Tarasów zorganizowano Poland Roof Party Fest: połączenie koncertu, jedzenia i leżaków. Wstęp bynajmniej nie darmowy: 25 złotych. Frekwencja znacznie przerosła oczekiwania organizatorów. Kolejnym eventem było Roof Party w Trójmieście zorganizowane przez Instytut Spraw Wszelakich, a pewnie i inne odkąd przestaliśmy to śledzić. Łatwo można sobie wyobrazić, że taki obrandowany event robi marka, która chce być młodzieżowa i cool. NOCNE SPORTY Nie tylko na dachu jest fajnie, fajnie jest też nocą. Zgodnie z zasadą „co by tu zrobić inaczej czy wspak” popularne są wśród młodych różne nocne sporty. Niektóre bardziej zorganizowane, inne bardziej indywidualne. O nocnych sportach usłyszeliśmy po raz pierwszy w czasie wywiadów z działkowcami – jedno znalezisko doprowadziło nas do drugiego. I oczywiście byliśmy już czujni, chociaż wywiad był o działkingu, wątek nocnych sportów, choć poboczny, śmieciowy, został pociągnięty. Ale do rzeczy. Sprawa jest prosta. Sporty całkiem normalne, ale uprawiane nocą. Za dnia się nie liczy. Są więc nocni biegacze, którzy rywalizują ze sobą o najdłuższy dystans po północy. Dowodem jest zapis biegu z Endomodo. Są biegi wspólne, które zaczynają się na przykład o piątej rano z różnych punktów i cała radość jest, żeby spotkać się w jednym miejscu i zjeść razem śniadanie. To często nieznajomi z jednej dzielnicy, którzy skrzyknęli się w sieci. Bieganie nocą to wcale nie polski wynalazek. Jest to zwłaszcza popularne w Stanach, gdzie odbywają się masowe imprezy takiej jak 19 Glow for Hope – bieg dla młodzieży z odblaskami. Inicjatorem i propagatorem akcji jest Burt Hall, który już dwadzieścia osiem lat temu zorganizował pierwszy nocny bieg Rockville Rotary Twilight Runfes. Nocne bieganie stało się popularne dopiero niedawno, kiedy zaczęli biegać naprawdę młodzi. W Polsce tego lata był prawdziwy wybuch nocnego biegania. Odbyła się między innymi koszalińska Nocna Ściema, a 7 lipca wystartował Nocny Bieg Świętojański w Gdyni. Pisząc o nocnych biegach już wiem, że pewna znana marka napoju przymierza się w 2013 do swojego własnego obrandowanego nocnego biegu i do zorganizowania różnych aktywności dla indywidualnych nocnych biegaczy. To się nazywa trzymać rękę na pulsie. Nocą można jednak nie tylko biegać. W tym roku miała miejsce cała seria imprez pod tytułem „rolki nocą”. W Warszawie w weekend 18 lipca nocny przejazd odbył się po raz dziesiąty. Wzięło w nim udział 1.2 tysiąca osób, z czego 300 w specjalnych przebraniach. Podobne imprezy odbyły się latem w Krakowie, Gdańsku i Katowicach. Z kolei Masa Krytyczna organizuje nocne przejazdy rowerowe. Jak piszą organizatorzy Nocna Masa „to tradycyjne spotkanie warszawskich rowerzystów w nocy z II soboty miesiąca na niedzielę, na placu Zamkowym, skąd wyruszają w trasę układaną na bieżąco podczas przejazdu. Zaletą nocnej jazdy rowerem jest nie tylko mniejszy ruch uliczny, cisza nawet w centrum miasta i „lekkość jazdy‟, ale też niesamowite wrażenia, jakich może dostarczyć nocna jazda po klimatycznych uliczkach Pragi czy po lesie.” Nocna Masa odbyła się po raz pierwszy już w 2004, ale rozpędu nabrała ostatnio. Coś widocznie jest w tych nocach, że nagle ludzie zaczęli myśleć, że służą nie tylko do spania i imprezowania. Czy tempo życia w ciągu dnia jest tak duże, że na sporty zostają tylko noce czy chodzi o wyróżnienie się? Tak czy tak warto, drodzy marketerzy, przyjrzeć się nocom nieco uważniej. MIEJSKIE ZAJAWKI Wśród zdjęć tego, „co jest dla mnie fajne i co lubię” siedemnastoletnia Zosia – respondentka z badania dla kawy – miała zdjęcie siebie i swojej siostry w majtkach na stacji metra Centrum. Tak, bez spodni, ale za to w puchówce. Do kawy to się ma nijak, ale czujne oko badacza śmieciologa od razu się zatrzymuje. Po co stać na peronie bez spodni? W zimie?! Jak to po co? W ramach międzynarodowej akcji „No Pants Subway Ride”. W Warszawie odbyła się ona 8 stycznia 2012. Na świecie została zainicjowana przez grupę Improv Everywhere – nowojorski kolek- 20 tyw żartownisiów, którzy organizują różne zwariowane akcje w centrach miast, żeby wywołać uśmiech mieszkańców i przełamać miejską rutynę. Zorganizowali między innymi pływanie symultaniczne w miejskich fontannach, kąpiel w morzu w strojach wieczorowych, wspólny koncert na tysiąc alarmów samochodowych i podobne akcje. Warszawski przejazd metrem, w którym wzięło udział nieco ponad 300 osób, był jedynie odwzorowaniem pomysłu Improv Everywhere, ale mieści się w obecnym także w Polsce wśród młodych nurcie wielkomiejskich zajawek, które nie mają innego celu niż taki, żeby zrobić coś śmiesznego, wywołać zdziwienie, oburzenie albo uśmiech przechodniów czy obserwatorów. Takim pomysłem jest udomawianie miasta, czyli wynoszenie na miejskie place, skwery czy ulice elementów wyposażenia domu: kanap, foteli, stolików nocnych. Zasiada się na takim przykładowym fotelu i pijąc herbatkę uśmiecha do przechodniów. W akcję zaangażowało się kilkuset młodych ludzi w całej Polsce, z Łodzi, Wrocławia, Sopotu, Warszawy i innych miast. „Udomawiają”, żeby wyzwolić w przestrzeni miejskiej pozytywną energię. Jest ich może nie tak wielu, ale przez ambientowy charakter akcji ma ona spore audytorium i oddźwięk medialny – zwłaszcza od czasu, gdy na gdańskiej sofie „udomawiającej” usiadł były prezydent Lech Wałęsa. IKEA już stawiała fotele na przystankach, ale do akcji mogłaby się także włączyć choćby jakaś marka herbaciana. 21 W miejskich zajawkach często chodzi tylko o powód do tego, żeby zrobić sobie zdjęcie i wrzucić na Fejsa na znak swojego luzu i pomysłowości. Wśród polskich nastolatków i studentów przewinęły się w ciągu ostatnich dwóch lat mody na różne zajawki, często jako kopiowanie tego, co wrzucają na Facebooka zachodnie dzieciaki. Był więc planking, czyli leżenie plackiem w miejscu publicznym bez żadnego powodu, robienie sobie zdjęcia i oczywiście dzielenie się nim w mediach społecznościowych. Polscy plankerzy kładli się na chłodziarkach w Biedronce, na rowerze wodnym, na pasach. Był także owling – jak wyżej, ale chodzi o siedzenie w pozycji sowy w nietypowych miejscach. A także extreme ironing, czyli prasowanie – z deską, żelazkiem – w dziwnych lokalizacjach. Bodajże najdziwniejszym polskim przykładem było prasowanie pod wodą, które zorganizował Igor Bartoszewicz w jeziorze Ukiel pod Olsztynem, do czego udało mu się zachęcić stu trzydziestu innych nurków. W ramach Gdynia Adventure Days odbyły się nawet zawody extreme ironing w różnych konkurencjach – prasowanie na dachu samochodu terenowego, podczas zjazdu na nartach albo na dachu domku na drzewie. Moda na każdą zajawkę trwa krótko, nie ma ona przecież żadnego głębszego przesłania, więc szybko się nudzi. Moda na konkretną zajawkę przemija w mgnieniu oka, ale moda na zajawki w ogóle ma się całkiem dobrze. Kolejnym obszarem naszych poszukiwań była koloryzacja włosów, szczególnie w kontekście młodych kobiet (16-24), bo w tej kategorii niezwykle ważna jest rekrutacja. Bariery wejścia do kategorii są poważniejsze niż w przypadku kosmetyków do twarzy czy produktów do pielęgnacji ciała. Procedura koloryzacji jest relatywnie skomplikowana, efekt nie do końca wiadomy i w wielu przypadkach trwały. 22 BRUDNE DŁONIE Z BRYLANTEM Znalezisko pierwsze przyszło z niespodziewanej strony po pięciu tygodniach bezowocnego szukania czegokolwiek o farbie. W czasie pierwszych minut rozgrzewki na focusie na temat kawy młoda dwudziestoletnia dziewczyna opowiadała, że właśnie się zaręczyła. Inne respondentki koniecznie chciały zobaczyć pierścionek i wtedy bohaterka dnia pokazując brylant na palcu przeprosiła za swoje dłonie, które miały ciemnoszare zacieki od farby do włosów.„Takie brzydko zacieczone są” – powiedziała. Zaczęła się krótka rozmowa, niestety przerwana po dwóch minutach przez moderatorkę, na temat problemu jakim przy samodzielnym farbowaniu włosów jest to, że robią się zacieki na skórze, zwłaszcza twarzy i włosów i jak sobie skutecznie z tym problemem radzić. Ze strzępów rozmowy wynikało, że to, że farba do włosów zostawia plamy na skórze – twarzy, ale także dłoni – stanowi poważną barierę dla młodych kobiet, które nie koloryzują włosów z konieczności (bo siwizna), ale z chęci zmiany, w ramach dbania o siebie. Drążąc temat zorganizowaliśmy focus online i dokonaliśmy analizy treści sześciu forów poświęconych samodzielnej koloryzacji. Zacieki na skórze okazały się poważnym problemem, zwłaszcza wśród niedoświadczonych użytkowniczek. O plamach na twarzy poniżej, skoncentrujmy się teraz na dłoniach. Jak to możliwe, że farba zostawia plamy, jeśli do każdego opakowania są dodawane foliowe rękawiczki? Otóż dziewczyny niekoniecznie z nich korzystają. To znaczy zaczynają proces nakładania farby w rękawiczkach, ale ponieważ w większości przypadków są one za luźne i się ślizgają (czasem nawet spadają w trakcie), zdejmują je i rozprowadzają farbę grzebieniem lub szpatułką (często też zwykłym nożem kuchennym o szerokim ostrzu, bo łatwo go umyć) już gołymi rękami. Nie sposób jednak wtedy 23 uchronić się przed dotknięciem farby, która jeśli nie jest zmyta od razu zostawia plamy i zacieki (a o tym też dziewczyny nie zawsze wiedzą). Na forach pojawiało się wiele głosów użytkowniczek, które zniechęcały się do domowej koloryzacji po jednym doświadczeniu. Rozwiązanie problemu wydaje się dość proste: po pierwsze pojemniczki z aplikatorem, a po drugie inne rękawiczki, pewnie najlepiej lateksowe, które lepiej przylegają i się nie ślizgają. Mniejsza wtedy szansa, że zsuną się z rąk, że upuści się szpatułkę, łatwiej rozsmarować farbę na głowie. WC PICKER I SIATA NA GŁOWĘ Pobrudzone ręce to jeszcze mały problem wobec zacieków na twarzy. Jeśli niedokładnie rozprowadzić farbę ma ona tendencję do tego, żeby ściekać na czoło, skroń, koło ucha i policzki. Nie zmyta od razu zostawia trudne do usunięcia zacieki. Taką sytuację zgłaszają prawie wszystkie młode dziewczyny, które po raz pierwszy samodzielnie farbują włosy. Chyba, że zawczasu wyczytały w sieci, że należy chronić twarz smarując ją tłustym olejkiem. Znaczna część jednak tego nie wie, nie zapyta też nikogo bliskiego – mamy czy siostry - bo jak się okazuje, w wielu przypadkach pierwsza koloryzacja włosów bardzo młodych dziewczyn (15-16) odbywa się w tajemnicy przed matką, która prawdopodobnie byłaby jej przeciwna. Tak więc dziewczyny radzą sobie same i oprócz nowego koloru mają też szarobure zacieki na twarzy. Przerażone efektem szukają pomocy w sieci, która udziela wielu różnych rad. Poniżej dramatyczny apel szesnastoletniej dziewczyny na forum wizaż.pl (pisownia oryginalna) „Dziewczyny, proszę o natychmiastową pomoc. ufarbowałam przed chwila włosy kremem koloryzujacym na czarno i zacieki z farby nie zchodza niczym ze skory!!!! próbowałam mydla, wody utlenionej, szamponu, 24 soku z cytryny. Nie wiem co robić, jak jutro wyjde na ulicę. proszę, pomóżcie mi!!! Co mam robic, żeby to zmyć?. Już nigdy nie bende sama farbować!!!” Odpowiedzi na ten i podobne apele były niezwykle ciekawe. Dziewczyny polecały sobie: sodę oczyszczoną, lakier do paznokci, benzynę, płyn do naczyń, a także WC Pickera, który dla wielu okazał się bardzo skuteczny. Wystarczyłoby może, żeby producent farby, zwłaszcza takiej, która ma rekrutować do kategorii, umieścił ostrzeżenie o możliwych zaciekach na skórze, poradził jak się przed nimi chronić i co zrobić, jeśli wystąpią. Po analizie wypowiedzi sądzę również, że młode użytkowniczki byłyby wdzięczne także za czepek na głowę, bo z powodu nieudolnego nakładania farby, zacieki robią im się także na ubraniach. Jak same piszą, chronią głowy siatkami z Biedronki, ale najwyraźniej to nie wystarcza. Po takich doświadczeniach wiele z nich się zniechęca i nie tak szybko podejmuje ponowną próbę samodzielnej koloryzacji. TRUPI FIOLET Oprócz barier, jakie stanowi sam proces farbowania i jego niepożądane skutki uboczne, jest jeszcze jedna kwestia, która odstrasza młode i niedoświadczone użytkowniczki. Nie mam tu na myśli zapachu amoniaku, który od dawna jest bolączką kategorii i wielu producentów już się z nią w taki czy w inny sposób uporało (choć młode dziewczyny i tak martwią się, że „matka i tak wyczuje co się święci po zapachu”, bo zmiana odcienia jest na tyle delikatna, że nie zawsze łatwo dostrzegalna). Chodzi o kolor farby. Nie kolor włosów po ufarbowaniu, bo ten może być gorszy lub lepszy, bliższy lub dalszy oczekiwaniom. Chodzi o kolor mikstury, którą się nakłada na głowę. Jak określiła to nasza respondentka z focusa o kawie: „trupi fiolet”. Rzeczywiście w nadziei na czekoladowy brąz czy miodowy blond, dziewczyny nakładają na głowę mieszankę o konsystencji śmietany, która zazwyczaj ma kolor szaroburofioletowy. Wzbudza to ich niepokój – jak się ten paskudny kolor ma do efektu końcowego? Oczywiście na koniec przekonują się, że istotnie mieszanka na włosach zmienia kolor na właściwy i nikt nie ma włosów trupio-fioletowych, ale ten nieprzyjemny kolor w trakcie procesu psuje samo doświadczenie, które i tak jest pełne emocji (wyjdzie czy nie? będzie pasować? co powiedzą bliscy?). Nie wiem czy z punktu widzenia chemicznego to problem zmienić kolor 25 mieszanki, bo być może trupi fiolet jest koniecznym wynikiem utleniania się jakiejś substancji, ale może dałoby się go w takim razie ukryć w aplikatorze w ładnym kolorze zamiast takiego, jaki w większości farb jest dziś, czyli przeźroczystym? W trakcie naszych poszukiwań trafiliśmy też na różne znaleziska ponadplanowe. To znaczy takie, które nie dotyczyły ani kategorii, ani grup docelowych, które nas interesowały i które sobie założyliśmy jako wiodące na starcie projektu. Takie znaleziska były trzy, ilustracyjnie zamieszczam jedno z nich. SAMOTNI W ŁAZIENCE Nieskończone są możliwości lęków i podejrzeń kobiecych. W dzienniczku młodej mężatki, która się odchudzała, znaleźliśmy ciekawy opis sprzątania łazienki. Nie zwykłego sprzątania, ale sprzątania przed wizytą teściów. Mieliśmy okazję porozmawiać z tą respondentką przed grupą. Opowiedziała nam o bardzo ciekawej prawidłowości, którą potem potwierdziły inne respondentki z trzech kolejnych focusów. Otóż młode mężatki z dużą uwagą sprzątają łazienki przed przyjściem gości, a szczególnie takich gości, których opinie się dla nich liczą lub takich, przed którymi chcą dobrze wypaść. Do tej ostatniej kategorii teściowie należą w sposób naturalny. Kobiety wiedzą doskonale, że łazienka jest jedynym miejsce w domu, gdzie traci się kontrolę nad gościem. Wchodzi on do łazienki, przekręca 26 zamek i przynajmniej przez kilka minut jest zupełnie sam, poza naszą kontrolą. Może sobie zrobić inspekcję tego, co stoi na szafkach, dostrzec kurz pod pralką, wyrobić sobie o nas złe zdanie. To niebezpieczne. Trzeba więc łazienkę dobrze przygotować na samotność gościa. Po pierwsze, trzeba ją dobrze wysprzątać. Kluczem do sukcesu wizerunkowego jest błyszczący kran. Gość może nie zajrzy do szafek, ale z kranem i muszlą na pewno będzie miał kontakt. W przypadku tej ostatniej, jeśli nie ma czasu na porządne szorowanie, to zalewa się ją obficie środkiem dezynfekującym i spłukuje kilka minut przed przyjściem gości. Jeśli chodzi o kran, pełni on rolę wizytówki – zlew może nie być super czysty, ale to na kranie widać ślady po paście i zacieki, więc o kran trzeba zadbać. Oprócz mycia należy też ukryć przed niepożądanym wzrokiem gościa różne rzeczy. Co kobiety chowają? Pigułki czy środki antykoncepcyjne („żeby teściowa nie wiedziała, że nie staramy się o dziecko”), drogie perfumy i kosmetyki („żeby nie było, że jestem rozrzutna”), a czasem wagę („żeby nie prowokować rozmów o odchudzaniu się”). Zdarza się też, co chyba najbardziej kuriozalne, układanie prania w koszu na brudną bieliznę tak, żeby na wierzchu nie leżało nic prowokującego, na przykład odważne stringi. Paranoja? Może, ale pewnie nie do końca nieuzasadniona. Teściowa jest naturalnym wrogiem młodej mężatki. Powyższe znalezisko jest z gatunku ciekawostek, nie mam od razu pomysłu, jak można je wykorzystać. Jestem w stanie sobie wyobrazić jednak, że z insightu samotności gościa w łazience może skorzystać jakaś kategoria, dla której łazienka jest naturalnym miejsce bytowania albo – w sposób żartobliwy – taka, która w komunikacji chciałaby i mogła odwołać się do napiętych relacji żona-teściowa. Mam nadzieję, że TrashBook nie wydał Ci się, drogi Czytelniku, zbiorem niepotrzebnych nikomu ciekawostek i dziwactw. Dobrze przecież wiemy, że w marketingu często jedna pozornie błaha obserwacja na temat produktu może zmienić całe jego postrzeganie, a trafne odwołanie się do rzeczy, które aktualnie interesują bądź cieszą naszą grupę docelową przekłada się na twarde wskaźniki wizerunkowe i pieniądze. Na poszukiwanie takich insightów często wydaje się bardzo wiele na badania eksploracyjne. I słusznie. Czasem warto jednak przyjrzeć się temu, co już jest, nie 27 wydając zbyt wiele. Trash research jest przykładem takiego właśnie podejścia. Nie jest receptą na każdy problem, nie zastąpi tradycyjnego badania, nie ma takich ambicji. Jest sposobem na uzupełnienie, wisienką na badawczym torcie, choć moim zdaniem wisienką bardzo smakowitą. Taką usługę z powodzeniem można zaproponować zarówno nowemu klientowi, na którego dane spojrzymy pod innym kątem i świeżym okiem, jak i klientowi, z którym pracujemy od dawna. Przykładem tego drugiego podejścia jest to, co zrobiły dwie badaczki GfK Rose Tomlins i Laura Fry (swoje wysiłki opisały w tekście „(Re)searching. The Future through the Past” w: Foresight of Moods and Thoughts ESOMAR 2010). Szukając odpowiedzi na przyczyny kłopotów z systemem OVI, który jest własnością Nokii, dokonały wstecznej analizy szeregu danych zbieranych przez samego klienta i przez agencję na przestrzeni dwóch lat. Ich celem było znaleźć wczesne wskazówki co do konkretnych postaw i zachowań, które na etapie zbierania danych były przeoczone. Wracając do TrashBooka, niektóre z naszych znalezisk przekładają się wprost na produkt (kocia karma) czy dodatki do niego (farba do włosów), działania promocyjne, informacyjne czy komunikację, inne wymagają większej refleksji i może podjęcia jakiegoś ryzyka. Wszystkie jednak, jak sądzę, mogą się stać użyteczne dla takiej czy innej kategorii, czy grupy konsumentów. A to przecież zawsze największa nagroda dla badacza. W idealnym świecie moglibyśmy mieć wielkie wspólne repozytorium danych jakościowych, z których mogliby korzystać wszyscy chętni do przekopania się przez śmieci. To oczywiście niemożliwe w świecie komercyjnym, gdzie dane stanowią własność agencji i klientów. Ale w świecie badań społecznych? Podobną inicjatywę postulował już w 2005 Artur Kościański w tekście „Archiwum społecznych danych jakościowych: potrzeby, kontrowersje, propozycje praktyczne”. Jak dotąd idei tej nie zrealizowano, a nasz projekt jest, o ile mi wiadomo, jedyną próbą systematycznego przekopania się przez dane zebrane w innym celu niż były zbierane. 28 Na koniec jeszcze krótkie podsumowanie. Gdyby całe nasze doświadczenie z trash research miało sprowadzić się do jednego stwierdzenia i jednej rady, powiedziałabym, że najważniejsze jest ograniczać, wybierać i skreślać. A przede wszystkim dobrze wiedzieć czego się szuka. Nie ruszać w drogę bez planu. Należy także dać się znaleziskom trochę odleżeć – znacząca część z nich po pewnym czasie nie okaże się, ani tak trafna, ani tak interesująca, jak w pierwszej chwili. Przypomnę, że po pierwszej rundzie mieliśmy ich 112, po selekcji 37, do pokazania klientom i publikacji w TrashBooku zostało 10. To dziesięciokrotnie mniej. Rozstawaliśmy się z nimi bez żalu, choć mieliśmy dużo radości z ich gromadzenia. Należy zadbać także o to, żeby do pracy wyznaczyć odpowiednich ludzi. Drugie podejście zaczęłam z sześcioosobowym zespołem, z którego w trakcie projektu dwie osoby odpadły, bo mimo szkoleń i jasnych założeń, nie potrafiły na tyle przestroić swoich czujników, żeby zauważyć nie tylko to, co najbardziej rzuca się w oczy, nie tylko podstawowy temat badania. Niezależnie od różnic osobniczych i od tego, że pewni ludzie mają wrodzoną uważność i dociekliwość, szkolenia i sesje próbne są konieczne. Niekoniecznie musi je prowadzić bajkopisarz, ale warto, żeby badacze wzięli udział w warsztacie, który pozwoli im wyjść ze swoich przyzwyczajeń, otworzyć się, odważyć się na ryzykowane hipotezy, zmierzyć się z obserwacjami innych. Sam proces grzebania w śmieciach badawczych jest dość żmudny, trzeba przerzucić hałdy piachu, żeby znaleźć coś ciekawego. Nie oznacza to, że proces powinien być chaotyczny. Należy wprowadzić dyscyplinę, żeby nie zgubić się w gąszczu obserwacji i przykładów. Stąd konieczna rola obserwatora i weryfikatora. Nam bardzo pomogły onlinowe narzędzia do pracy grupowej, ale nie wydają mi się one konieczne, pod warunkiem, że dobrze ustawimy proces komunikacji i przepływu informacji. 29 TrashBook był projektem zrealizowanym po godzinach, który zrobiliśmy nie na konkretne zlecenie i nie dla konkretnego klienta, ale z czystej ciekawości czy i co uda nam się znaleźć. Budżet wynosił 0 złotych. Powtórzę: słownie zero. Przez sześć tygodni wypiliśmy morze kawy z termosa (dla oszczędności), złamaliśmy sporo ołówków i podarliśmy wiele kartek, nasze laptopy rozgrzały się do czerwoności. Kłóciliśmy się, były łzy i nerwowe papierosy wypalone na dachu (roofing badaczy!). Projekt nie miałby szans powodzenia, gdyby nie entuzjazm młodych ludzi, stażystów, którzy pracowali za darmo, ale z wielką pasją. I jeśli ja się czegoś przy nim nauczyłam - a może raczej przypomniałam sobie - to właśnie to: badacze napędzani entuzjazmem są najcenniejsi. Maja, Łukasz, Piotr i Bartek – dziękuję Wam. 30 31 32