Na granicy - MOK Legionowo
Transkrypt
Na granicy - MOK Legionowo
Na granicy Włączam gramofon. Jest to stare urządzenie, mocno wyeksploatowane i już nie bezszelestne. Przed położeniem płyty na talerz wsłuchuję się w szum silniczka. Większy niż dotychczas? Donośniejszy niż jeszcze wczoraj? To pełne niepokoju nasłuchiwanie upodabnia mnie do pilnującego granicy żołnierza obrony przeciwlotniczej. Wojak z niepokojem nastawia uszu: czyżby znad terytorium sąsiedniego i wrogiego państwa nadlatywała eskadra bombowców? Artylerzysta utkwił spojrzenie w połaci nieba nad horyzontem. Wydaje mu się, że w bezchmurnej przestrzeni lęgną się czarne punkciki. Tak, wzrok go nie myli. Są. Są i wyraźnie się powiększają. Alarm! Celowniki nastawione, za chwilę padnie komenda: „Ognia!” Nie, nie trzeba; przed wejściem w strefę ostrzału samoloty zawracają. Nazajutrz to samo. I tak przez parę miesięcy. Codziennie o tej samej porze nadlatują nieprzyjacielskie maszyny, by w bezpiecznej odległości zatoczyć łuk i oddalić się w przeciwnym kierunku, do bazy. Jak długo można być czujnym? Po upływie pół roku obrońcy przestali niemal zwracać uwagę na te rajdy. Aż tu pewnego dnia – niespodzianka. Zanim artylerzyści się spostrzegli i zdążyli zareagować, bombowce poleciały dalej. Tym razem, nie zawróciwszy, pomknęły nad stolicę napadniętego kraju, by zrzucić swój śmiercionośny ładunek. „Co to będzie?! – zatrzęsły się portki pogranicznikom. – Dowódca każe nas rozstrzelać za to gapiostwo.” Brzmi im w uszach marsz żałobny. Wszystko, co zostało powiedziane do tej pory, znamy z gazet, książek. Resztę możemy sobie dokomponować. A więc komponujmy. Po prostu wczujmy się w psychikę lotników. Jak długo można żyć w napięciu? Wysyłają ich z bombami, odwołują atak, drogą radiową wysyłają rozkaz: „Zawracać.” Tak jest raz, drugi, dziesiąty i setny. Lotnicy oswajają się z myślą, że to wszystko pic na wodę. Ładownie wypełnione bombami stwarzają pozór, iż ma to być nalot. A faktycznie? Wycieczka krajoznawcza. Raptem: „Lecieć dalej! Zbombardować wskazany cel!” Masz ci los. Pilot już był gotów poruszyć drążkiem w rutynowy sposób i wykonać ten odwieczny manewr zawracania, a tu każą mu walczyć. „A jak mnie strącą?!” – trwoży się nieborak przy sterach. Zatrzęsły się portki załodze, wszystkim załogom, członkom całej eskadry. Wydaje im się, że w szum silników wplatają się posępne dźwięki marsza żałobnego. Bywają dni, kiedy ma się chęć na wysłuchanie określonego utworu muzycznego. I oto nadeszła oskoma na sonatę z marszem żałobnym. Uświadomiłem sobie, że ze wszystkich dzieł Chopina tego najbardziej mi się żąda. Ów słynny marsz poprzedzony jest dwiema częściami: Grave – Doppio movimento i Scherzo. Usadowiony obok aparatu, z rękami na bocznych oparciach fotela – słucham. Kończy się Scherzo, za chwilę zacznie się Marche funèbre. Zacznie się? Ta granica między częścią drugą a trzecią trudna jest do przekroczenia. Nie mogę odważyć się na słuchanie ogniwa numer trzy. Byłoby to pociąganie diabła za ogon, wywoływanie wilka z losu, prowokowanie lasu, nie, odwrotnie, wywoływanie wilka z lasu, prowokowanie losu. Unoszę gramofonową igłę, cofam, kładę z powrotem na margines. Jeszcze nigdy w tych ścianach nie zabrzmiały dźwięki marsza żałobnego; pogrzebowego, jak mawiają niektórzy. Igła sunie po czarnej powierzchni dysku, zbliża się do granicy między częściami, po czym, uniesiona moją ręką, zawraca. I tak jest od lat: sunie, zbliża się, zawraca. Chce mi się żyć. Owszem, chce mi się muzyki, tego także, ale miłość życia przeważa. Gdy przychodzi ów krytyczny moment i słychać ostatnie takty Scherza, ręka skwapliwie wyciąga się w stronę gramofonu. Czy zawsze tak będzie? Czy nie nastąpi moment, w którym ręka, posłuszna wewnętrznemu nakazowi, pozostanie na oparciu fotela – bezwładna, nieruchoma?