Mam 44 lata
Transkrypt
Mam 44 lata
Mam 44 lata. Nie mam dzieci. Długo oczekiwałam ciąży. Gdy w nią zaszłam, poddałam się badaniom prenatalnym ze względu na związane z moim wiekiem podwyższone ryzyko urodzenia dziecka z aberracją chromosomową. Niestety, wynik badań był niepomyślny. Wykazał wadę płodu określaną jako zespół Downa. Nigdy nie zapomnę chwili, gdy kierownik Zakładu Genetyki w Warszawie przekazał mi telefonicznie tę smutną wiadomość. Przez chwilę nie byłam w stanie wydobyć z siebie ani słowa. Z trudem umówiłam się na spotkanie w celu podjęcia dalszych kroków. Nagle wszystkie nadzieje związane z posiadaniem upragnionego dziecka prysły, byłam załamana i nieszczęśliwa. Do Zakładu Genetyki udałam się wraz z mężem. Tam wyjaśniono nam fachowo, na czym polega stwierdzona wada i co można w tej sytuacji zrobić. Chociaż była to zarówno dla mnie, jak i dla męża trudna i bolesna decyzja, poprosiłam o skierowanie do szpitala na przerwanie ciąży. Nie jesteśmy z mężem młodzi i doskonale zdajemy sobie sprawę, co to znaczy "dziecko z zespołem Downa". Bardzo chcieliśmy mieć zdrowe dziecko, nie kalekie. Nie mieliśmy żadnych wątpliwości, co do słuszności podjętej decyzji, ale było mi ciężko pogodzić się z tym, że akurat mnie spotkała taka tragedia. Z Zakładu Genetyki otrzymałam wynik badania prenatalnego wraz z pisemnym skierowaniem do Szpitala Ginekologiczno-Położniczego w Warszawie, z prośbą o przerwanie ciąży zgodne z ustawą z 1996 roku. Gdy ustalałam termin przyjęcia mnie do szpitala, przekazano mi prośbę ordynatora Oddziału Położniczego, abym dodatkowo dostarczyła pisemną zgodę na zabieg wystawioną przez konsultanta regionalnego w dziedzinie położnictwa i ginekologii. Zdziwiłam się, ponieważ wydawało mi się, że treść posiadanych przeze mnie dokumentów jest oczywista. Nie rozumiałam, dlaczego konieczna jest dodatkowa zgoda innych osób. Mąż mnie uspokoił, że to czysta formalność, więc udałam się do konsultanta regionalnego i otrzymałam żądany dokument. Tego samego dnia, w godzinach wieczornych, zostałam przyjęta na oddział w szpitalu. Uprzedzono mnie, żebym następnego dnia nic nie jadła przed mającą się odbyć indukcją. Na sali w szpitalu było parę innych kobiet, w tym jedna młoda osoba, która następnego dnia miała mieć taki sam zabieg jak ja z powodu wykrytego u płodu wodogłowia. Ta pierwsza noc w szpitalu była dla mnie bardzo trudna. Z powodu zdenerwowania nie mogłam zasnąć, byłam pogrążona w myślach o następnym dniu. Ze smutkiem przysłuchiwałam się rozmowom kobiet leżących ze mną na sali. Nazajutrz od wczesnego rana w napięciu czekałam na to, co miało nastąpić. Kilkakrotnie kontaktowałam się telefonicznie z mężem, który starał się mi dodać otuchy. Zaraz po śniadaniu odbył się obchód lekarski, w czasie którego pan ordynator poprosił mnie do gabinetu. Tam w obecności innych lekarzy oświadczył, że zaistniały pewne komplikacje z powodu braku wystarczających dokumentów, które zezwoliłyby na tego typu zabieg w jego szpitalu. Zaczęło się pasmo trudnych do zrozumienia żądań dotyczących przedstawienia kolejnych, niemożliwych dla mnie do zdobycia dokumentów. Ze słów ordynatora wynikało, że zgoda konsultanta regionalnego, o którą mnie wcześniej poprosił, to za mało. Tym razem domagał się zgody konsultanta krajowego oraz potwierdzenia przez specjalistów z zakresu genetyki i ginekologii celowości takiego zabiegu w moim przypadku. Starałam się wyjaśnić, że przedstawiłam wszystkie wymagane dokumenty, a wynik badania prenatalnego nie wymaga weryfikacji przez innych genetyków. Poza tym przebywałam przecież na terenie szpitala ginekologicznego, w którym pracują sami specjaliści, a więc zorganizowanie konsultacji na miejscu nie powinno chyba stanowić problemu. Nie rozumiałam, dlaczego w moim stanie psychofizycznym stawiano mi żądania, których spełnienie przerastało moje możliwości. Przestałam rozumieć, o co tu właściwie chodzi. Czułam się bezsilna, załamana. Nie miałam pojęcia, co w tej sytuacji robić. Powiadomiłam męża i rodziców, którzy bardzo się tym zdenerwowali. W tym czasie kobietę przebywającą na mojej sali z powodu stwierdzonego wodogłowia płodu zabrano na zabieg. Na mnie nikt nie zwracał uwagi. Czyżby szpital wykonywał takie zabiegi wybiórczo? Zaczęłam odczuwać coraz większy lęk; nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Chodziłam nerwowo po korytarzu czekając na męża, z którym ponownie udaliśmy się do ordynatora, aby wyjaśnić, dlaczego odmawiają mi zabiegu. Pan ordynator oświadczył, że w ustawie antyaborcyjnej nie stwierdzono jednoznacznie, iż zespół Downa uprawnia do przerwania ciąży, a dzieci dotknięte tą wadą mogą długo żyć i nie jest to wada genetyczna porównywalna na przykład z wodogłowiem. Stwierdził, że bez żądanych dokumentów żaden z warszawskich szpitali nie przerwie mojej ciąży. Napomknął, że stara się skontaktować w mojej sprawie telefonicznie z konsultantem krajowym. Na wszelki wypadek miałam nic nie jeść i czekać na decyzję. Wszystko to wydawało mi się coraz bardziej niezrozumiałe i śmieszne. Byłam rozdrażniona brakiem logiki i bezdusznością jakichś nieznanych mi decydentów. Pogrążałam się w coraz większym stresie. Zaczęłam się bać o swoje zdrowie. Mąż, zdenerwowany, pojechał szukać dla mnie ratunku poza szpitalem, a mnie nie pozostało nic innego, jak czekać w nadziei, że wszystko jednak przebiegnie pomyślnie, że zgoda konsultanta krajowego to tylko czysta formalność. Do wieczora jednak nic się nie zmieniło. Próbowałam dowiedzieć się czegoś w pokoju lekarskim, ale bez skutku. Gdy podczas wieczornego obchodu spytałam, co zamierzają ze mną zrobić, usłyszałam, że wciąż czekają na informację. Na wszelki wypadek znów kazano mi następnego dnia nie jeść, bo przecież decyzja mogła nadejść w każdej chwili. Ta noc była dla mnie jeszcze gorsza. Głód i mroczne myśli nie dawały mi spać. Do tego atak bólu, który dopadł jedną z pacjentek, postawił nas wszystkie na nogi. Nie mogłam się doczekać świtu. Gdy rano do szpitala przyszedł mój ojciec, żeby się dowiedzieć o moje zdrowie i dalsze plany lekarzy wobec mnie, ordynator nie wpuścił go do gabinetu krzycząc na korytarzu, że nie ma obowiązku udzielać mu informacji. W ten sposób potraktował człowieka w podeszłym wieku i tak już zdenerwowanego całą tą sytuacją i zaniepokojonego losem córki. Mój ojciec, z wykształcenia prawnik, przypłacił to zdarzenie zawałem serca. W czasie porannego obchodu ordynator odmówił mi kategorycznie wykonania zabiegu pod pretekstem braku telefonicznej zgody ze strony konsultanta krajowego, z którym udało mu się w końcu porozmawiać. Zapewnił mnie jednak, że jeśli będę miała wymagane dokumenty, bez problemu wykonają zabieg. To był dla mnie szok. Nie wiedziałam, co robić. Pozostawiono mnie samą sobie ze świadomością, że mam urodzić kalekie dziecko. Byłam u kresu wytrzymałości psychicznej. Mąż przyjechał mnie zabrać do domu, ale przed opuszczeniem szpitala zostawiłam w kancelarii prośbę o pisemne wyjaśnienie przyczyn odmowy przerwania mojej ciąży. Z wypisu szpitalnego wynikało bowiem, że przebywałam w nim na obserwacji i zostałam wypisana w dobrym stanie ogólnym. Zalecono dalszą opiekę ambulatoryjną. Pomimo wyczerpania, zaczęłam się starać o przyjęcie do innego szpitala. Na szczęście udało mi się znaleźć taki, który przyjął mnie z tymi dokumentami, które miałam. Cały czas się bałam, że powtórzy się koszmar z poprzedniego szpitala. Wszystko jednak przebiegło pomyślnie. Upłynęły już ponad dwa miesiące od tego zdarzenia, a ja w dalszym ciągu nie mogę zapomnieć tego, co przeżyłam w szpitalu. Zastanawiam się, co by było, gdybym uwierzyła zapewnieniom, że posiadane przeze mnie dokumenty nie wystarczą do przerwania ciąży, gdybym się poddała i zaniechała starań o przyjęcie do innego szpitala. Ciągle myślę, ile zła, tragedii i cierpień może wywołać bezduszność i zła wola ludzi, brak kompetencji zawodowych lekarzy i być może niejasno sformułowane dokumenty. Postanowiłam powiadomić o całym tym zajściu organy państwowe i osoby, które mogłyby wpłynąć na zaprzestanie stosowania opisanych przeze mnie praktyk w państwowej służbie zdrowia. Poinformowałam, między innymi, Prezydenta RP, Rzecznika Praw Obywatelskich, ministra zdrowia i inne instytucje mogące wpłynąć na zmianę interpretacji tej ustawy. Chciałam, aby kobiety w Polsce z chwilą, gdy badania prenatalne okażą się dla nich nie-pomyślne, mogły swobodnie decydować o swoim losie i nie były narażone na takie trudności jak ja. Powoli zaczęły napływać odpowiedzi na moją skargę - wszystkie wymijające, enigmatyczne i często niekompetentne. Nikt właściwie nie poczuwał się do winy za to, co się stało. Moja skarga wraz z załączonymi dokumentami często przesyłana była z miejsca na miejsce. W jednym przypadku zwrócono się o opinię do konsultanta krajowego, do którego tak konsekwentnie odsyłano mnie w szpitalu, i na tę opinię powołano się w udzielonej mi odpowiedzi. Według niego pozostaje kwestią sporną, czy rozpoznanie u płodu zespołu Downa odpowiada kryterium "ciężkiego i nieodwracalnego uszkodzenia". Uważa on ponadto, że wynik badania prenatalnego powinien być potwierdzony orzeczeniem dwóch lekarzy innych niż lekarz podejmujący zabieg przerwania ciąży. Nie bardzo rozumiem, czemu należy go potwierdzać - czy to oznacza, że nie można ufać kompetencji lekarza specjalisty? Najszybciej, najbardziej po ludzku i życzliwie zareagowała posłanka na Sejm, która w moim imieniu wniosła skargę do Ministerstwa Zdrowia na niezgodne z prawem postępowanie szpitala. W nadesłanej stamtąd odpowiedzi nie odnalazłam swojego przypadku. Wynikało z niej bowiem, że nie przerwano mojej ciąży, ponieważ ani w moim podaniu, ani w skierowaniu wystawionym przez Zakład Genetyki nie stwierdzono jednoznacznie, że "ciąża ta zagraża życiu lub zdrowiu kobiety". A właśnie to kwalifikowałoby ją do przerwania. Całkowicie pominięto milczeniem wskazania do przerwania ciąży na podstawie wyników badań prenatalnych. Myślę, że jeszcze sporo czasu upłynie, nim wszystkie te sporne punkty zostaną wyjaśnione. Zastanawiam się, ile jeszcze kobiet w Polsce padnie ofiarą wszystkich tych niejasności - być może wadliwie sformułowanej ustawy, a może po prostu braku dobrej woli ze strony ludzi uzurpujących sobie prawo do decydowania o losie innych. Ciekawa jestem, kiedy sprawy na pierwszy rzut oka oczywiste, unormują się i każda kobieta w tym kraju będzie miała prawo bez obaw decydować o swoim życiu i o tym, co przede wszystkim jej właśnie dotyczy. Pozostaje mi tylko życzyć, aby to nastąpiło jak najprędzej i aby żadna inna kobieta nie doświadczyła tego, co ja w szpitalu. Bożena K.