dziecko chore jako szansa duchowego rozwoju dla

Transkrypt

dziecko chore jako szansa duchowego rozwoju dla
DZIECKO CHORE JAKO SZANSA DUCHOWEGO ROZWOJU DLA RODZINY I OTOCZENIA
Ks. dr Andrzej Muszala
Międzywydziałowy Instytut Bioetyki Papieska Akademia Teologiczna w Krakowie
Dziecko chore jest nie tylko przedmiotem troski rodziców oraz przedstawicieli służby zdrowia, lecz także –
mówiąc wprost – swoistym dobrem moralnym. Podświadomie rozumiemy, iż urodzenie się dziecka chorego czy
kalekiego jest jednak jakimś balastem, ciężarem, „przypadkiem klinicznym”, z którym należy sobie „poradzić” –
krótko mówiąc: jest społeczno-moralnym złem. W niniejszym artykule chcę podjąć polemikę z takim poglądem.
Każdy z nas był kiedyś dzieckiem; co więcej dzieckiem chorym, choćby tylko przez krótki okres swego życia.
Każdy wie, że całkowite wyeliminowanie choroby z ludzkiej egzystencji jest po prostu niemożliwe; stworzenie
społeczeństwa genetycznie idealnego jest czystą utopią. Stąd dziecko chore jest znakiem, iż wszyscy są wezwani
do wzajemnej troski o zdrowie, życie i akceptację społeczną. Warto więc na chorobę dziecka spojrzeć przez
pryzmat wiary i moralności personalistycznej, tzn. w sposób „pozytywny”. Innymi słowy, odkryć, że jest ono –
także w stanie kalectwa czy choroby – „darem” dla rodziny, „wartością”, wręcz „szansą” rozwoju poszczególnych
jej członków, jak i społeczeństwa. Spojrzenie takie, oczywiście, nie deprecjonuje w żaden sposób wysiłków
rodziców, lekarzy czy pielęgniarek w trosce o powrót do zdrowia małego pacjenta; stanowi jedynie poszerzenie
horyzontu spojrzenia na cały problem.
Są, bowiem takie przypadki, wobec których nawet współczesna medycyna staje bezradna, i nie jest w stanie
zaoferować zrozpaczonym rodzicom skutecznej pomocy. Także człowiek XXI wieku doświadcza granic swych
możliwości i wielokrotnie zmuszony jest jedynie patrzeć oraz być obecnym przy odchodzeniu z tego świata
bezbronnego, umierającego dziecka.
W całościowym spojrzeniu na ten problem pomocnym okazuje się odwołanie do przykładu samego Jezusa, który
również był dzieckiem, przeszedł przez cierpienie i doświadczył (dość przedwczesnej) dramatycznej śmierci.
Spojrzenie takie możliwe jest oczywiście jedynie w optyce wiary oraz odczytaniu Ewangelii jako natchnionego
Słowa Bożego; w przeciwnym razie staje się bezużyteczne. Po tych założeniach postawmy tezę wprost: dziecko
chore jest dobrem dla społeczeństwa, dla rodziny i dla siebie samego.
I. Dziecko chore jako dobro dla społeczeństwa
Obecność chorego dziecka w społeczeństwie, które dość mocno jest nastawione na używanie i korzystanie
z doczesnego życia oraz otaczającego świata, jest swoistym wyrzutem sumienia. U osób przeprowadzających
nieco głębszą refleksję nad sobą i własnym postępowaniem spontanicznie rodzi się pytanie: „Dlaczego to on/ona,
a nie ja?” Wyczerpująca odpowiedź jest tu niemożliwa, jednakże z refleksji takiej może zrodzić się bezcenny
wniosek, iż w przeżywaniu naszego krótkiego życia nie możemy ograniczyć się tylko do egoistycznych postaw
brania i używania. Nikt, tak jak dziecko chore, nie pobudza zdrowych członków społeczeństwa do życia
w postawie daru z siebie, służby oraz solidarności z ubogimi, odrzuconymi i chorymi, z którym identyfikuje się
nieustannie sam Chrystus: „Byłem chory, a odwiedziliście Mnie” (Mt 25,36). Dziecko chore, obecne w danej
rodzinie, powoduje konieczność otwarcia się rodzin sąsiednich jak i innych członków społeczeństwa oraz wyjścia
z ciasnego kręgu życia tylko we własnej, domowej wspólnocie. Przykładem niech tu posłuży pewna wielodzietna
rodzina, która na wieść o porzuceniu przez mieszkającą w tej samej wiosce kobietę kalekiego noworodka,
zdecydowała się adoptować go pod własny dach. Trudno wyobrazić sobie dziś piękniejsze świadectwo życia
Ewangelią oraz wyraz praktycznego budowania cywilizacji życia. Dziecko chore jest niemym świadectwem, iż
wszystko (tzn. także zdrowie) otrzymaliśmy za darmo, jako niezasłużony dar.
Jak wielkim dobrem dla społeczeństwa może być chore dziecko, niech posłuży pewien przykład. W jednej ze
swoich książek J. Toulat zapisał: „Gdyby tak postawiono kwestię: ojciec jest syfilitykiem, matka gruźliczką; mieli
już czworo dzieci, z których jedno jest ślepe, drugie umarło przy urodzeniu, trzecie jest głuchonieme, a czwarte
gruźlicze. Pojawia się nowa ciąża. Czy radzilibyście ją przerwać? Z pewnością - odpowiedziałoby 95 procent
rodziców. - A więc zabilibyście Beethovena”1. Ludwig van Beethoven był dzieckiem chronicznie chorym i wedle
współczesnych standardów medycyny predyktywnej „nie powinien był się urodzić”; jego „przypadek” winien być
zdiagnozowany jako wskazanie medyczne do aborcji. A jednak pozwolono mu żyć. Kiedy w roku 1824 dyrygował
prawykonaniem swojej IX symfonii, od jedenastu lat był już całkowicie głuchy. Nie słyszał wrzawy braw, jaka
podniosła się w wiedeńskim Kartnertortheater. Dziś fragment jego dzieła stanowi hymn zjednoczonych narodów
Europy. Czy można sobie wyobrazić dzisiejsze społeczeństwo bez Beethovena, owego chorego niegdyś
dziecka? Oczywiście można, lecz również nietrudno zrozumieć, jak bardzo bylibyśmy ubożsi.
II. Dziecko chore jako dobro dla rodziny
Dziecko chore jest także wielkim darem dla rodziny. Potrafi w niebagatelny sposób wpłynąć na swoich rodziców
i rodzeństwo, przyczyniając się do ich duchowego wzrostu. Ponownie posłużmy się tu przykładem, tym razem
z terenu północnej Francji. Teresa Martin (znana później jako św. Teresa od Dzieciątka Jezus) była ostatnim,
bardzo schorowanym dzieckiem Ludwika i Zelii. Czwórka jej rodzeństwa zmarła, nie dożywszy roku. Sama
z trudnością uniknęła podobnego losu; przeżyła tylko dzięki opiece mamki mieszkającej w sąsiedniej wiosce.
Rozwijająca się choroba osiągnęła swoje apogeum, gdy Teresa miała 10 lat, doprowadzając ją niemal do śmierci.
Z drugiej strony, choroba ta spowodowała całkowitą przemianę wewnętrzną tej dziewczyny, której po najcięższym
ataku pozostało jeszcze 14 lat życia, z czego 9 w Karmelu. W tym krótkim czasie Teresa odbyła „bieg olbrzyma”2,
wypracowała „małą drogę”, zrealizowała ją we własnym życiu, a przede wszystkim przemieniła wewnętrznie
najbliższą rodzinę. Już jako doktor Kościoła doczekała się beatyfikacji swoich rodziców (19 X 2008), zaś jedna
z jej sióstr, Leonia, ma być także już wkrótce wyniesiona na ołtarze.
III. Dziecko chore jako dobro samo w sobie
Przykład Teresy z Lisieux jest sam w sobie najlepszą ilustracją, w jaki sposób choroba może przyczynić się do
duchowego wzrostu jej nosiciela. Z pewnością ta młoda dziewczyna, a potem karmelitanka, nie osiągnęłaby tak
radykalnej przemiany i zjednoczenia z Bogiem bez doświadczenia dziwnej choroby w młodości, a następnie
sprowadzającej ją ku przedwczesnej śmierci gruźlicy. Sama zainteresowana na pewno nigdy nie zechciałaby też
zrezygnować z doświadczenia tego, co, choć trudne, stało się jednym z najskuteczniejszych środków całkowitego
oddania się Bogu.
Na chorobę konieczne jest zatem spojrzenie nie tylko od strony czysto klinicznej, „materialnej”, lecz także –
a może przede wszystkim – duchowej. Można przyjąć wobec niej postawę buntu i negacji; można zaafirmować ją
jako czynnik oczyszczający wewnętrznie i element „nocy ducha”, która zawsze zwiastuje świt poranka, w którym
dusza-oblubienica spotyka Umiłowanego. Choroba dotyka, bowiem całego człowieka – nie tylko jego ciała, lecz
także ducha i duszy. Na tych głębszych poziomach osobowości może wydać niezwykły owoc w postaci arcydzieła
– człowieka, który jest skarbem dla społeczeństwa, rodziny i dla siebie samego. Być może, dlatego właśnie Jezus
stawiał dzieci jako wzór, gdy mówił: „Kto by przyjął jedno takie dziecko w imię moje, Mnie przyjmuje” (Mt 18,5).
Oraz: „Strzeżcie się, żebyście nie gardzili żadnym z tych małych; albowiem powiadam wam: Aniołowie ich
w niebie wpatrują się zawsze w oblicze Ojca mojego, który jest w niebie” (Mt 18,10). Albowiem „Kto nie przyjmie
królestwa Bożego jak dziecko, ten nie wejdzie do niego” (Łk 18, 17).
Piśmiennictwo:
J. Toulat, Sztuczne poronienie, Editions Du Dialogue, Paris 1978.
Teresa z Lisieux, Rękopisy, Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 1997, s. 106.