- Simon Zack

Transkrypt

- Simon Zack
Sovenis
prolog
Zapatrzony w płomienie starzec kołysał się powoli na zydlu ustawionym blisko
zbawiennego ciepła. Za oknami chaty wichura rozszalała się na dobre. Ogień paleniska raz po
raz przygasał, by po chwili znów rozbłysnąć pomarańczową łuną. Trzaskały płonące polana,
smugi siwego dymu wirowały leniwie ku sklepieniu, znikając w dymniku. Drugi z mężczyzn,
pochylony nad rozpostartą na szerokim pulpicie księgą, sunął palcem po linijkach drobnego
tekstu. Czytał na głos, powoli i uważnie intonując poszczególne sylaby. Łojowe świece
zatknięte w drewnianym świeczniku zalewały stronice jasnym światłem.
– Jeszcze raz. Nie przyspieszaj – odezwał się siedzący przy palenisku. – Każde ze
słów niesie znaczenie, jak nuta w melodii. Zaburzając jedną nutę, psujesz całą frazę. Jeszcze
raz.
– Byłoby łatwiej, gdybym w końcu dowiedział się, co znaczą te słowa. – Czytający
przełknął twardo ślinę.
– Cierpliwości. Zacznij jeszcze raz.
Chata skonstruowana z bali i rzecznych kamieni wspierała się na prastarym drzewie.
Hulający wiatr szarpał wiekowymi konarami, kołysał i targał, wypełniając co chwila wnętrze
izby głębokim, posępnym skrzypieniem potężnego pnia.
– Zbyt monotonnie. Zapominasz o właściwym tempie i intonacji. To jak poezja.
Poezja musi mieć swój rytm. – Starzec odgarnął siwe włosy z twarzy. Zakasłał i otarł czoło
zlane zimnym potem. – Nie wkładasz w to serca.
– Pamiętam miejsca inne niż ten dom. – Czytający podniósł wzrok znad księgi. –
Pamiętam kamienne ściany zdobione płótnami. Pamiętam kolorowe szaty kobiet, ich głosy i
śpiew.
– To tylko sny. Czytasz o tych rzeczach w opowieściach, a później śnisz.
– To nie sny. To wspomnienia.
– Wróćmy do księgi, chłopcze.
– Dziś nie mam już ani sił, ani ochoty. Moje myśli odpływają. Wciąż obiecujesz, że
kiedyś pokażesz mi...
– Trzeba nam cierpliwie czekać.
– Więzisz mnie.
Starzec zakołysał się, jakby ktoś smagnął go po plecach. Zrzucił z siebie futra i
dźwignął się, z trudem utrzymując równowagę. Podszedł do pulpitu z księgą. Wyciągnął
dłonie.
Wyglądali groteskowo. Siwy, wyschnięty i wymizerowany sześćdziesięciolatek sięgał
ledwie ramion siedzącego mężczyzny, którego czarne, ścięte krótko włosy lśniły w blasku
świec. Stercząca czupryna przechodziła po bokach dostojnej twarzy w bujną brodę okalającą
szczękę i usta. Pod linią krzaczastych brwi gorzały jasnobrązowe oczy, świdrujące teraz
oblicze starca przenikliwym spojrzeniem.
Czytający księgę również zgarnął z siebie ciężkie futro. Gruba koszula przesunęła się
na rozłożystych ramionach, odsłaniając wyraźnie zarysowane mięśnie.
– Nie sądzisz, że moment, który tak długo odkładasz, już nadszedł? – spytał łagodnie.
– Odchowałeś mnie, nauczyłeś życia z tego, co daje natura. Skoro życie dla mnie widzisz
jedynie tutaj, dlaczego uczyłeś mnie czytać i pisać? Po co dzień w dzień od lat czytamy tę
samą księgę? Czemu nie uczysz mnie znaczenia tego języka? Czemu mam znać jedynie
poprawną wymowę słów? A te inne pergaminy, ilustracje, ryciny i zapiski? Po co pokazujesz
mi świat istniejący tylko w obrazkach i pośród liter? Mam tyle pytań, na które nie chcesz lub
nie potrafisz odpowiedzieć. Dlaczego tak panicznie boisz się prawdy?
– Wiesz, że przenigdy nie chciałbym twojej krzywdy, chłopcze. – Starzec rozciągnął
usta w nerwowym grymasie. – Czas mija tak szybko. Wciąż zapominam, że liczysz już
sobie... dwadzieścia wiosen.
Brzęknęły głucho żelazne okucia oprawy. Siwowłosy z wyraźnym trudem zamknął
okazały grymuar.
– Nawet nie wiem, jak naprawdę mam na imię – odezwał się młodszy mężczyzna. –
Wciąż wołasz na mnie „chłopcze”, choć dzieciństwo dawno mam za sobą.
– Pozwól mi odpocząć i ułożyć myśli. – W zeszklonych nagle oczach starca odbił się
blask ognia. – Może masz rację. Może nadszedł już czas. Muszę przypomnieć sobie tak wiele.
Zdecydować o kolejności wydarzeń zapisanych w mojej pamięci. Jutro planowałeś ruszyć na
polowanie, prawda? Odpocznij więc teraz, nabierz sił. Gdy powrócisz, będę gotowy.
– Gotowy?
– Spraw, o których musimy pomówić, jest wiele. Wystarczy ich zapewne na resztę
zimy. Nie zrozum mnie źle, chłopcze, nie skrywam tajemnic twojego pochodzenia ani wiedzy
o twojej rodzinie. Ja naprawdę nie wiem, skąd przybyłeś. Liczyłeś sobie nie więcej niż trzy
wiosny, gdy trafiłeś pod ten dach. – Starzec rozkaszlał się, sięgnął po kubek i upił kilka łyków
ostro pachnącego naparu. – Proszę, zostawmy to teraz. Pomódl się ze mną i udajmy się na
spoczynek. Jutro zaczniemy.
Starzec leżał z zamkniętymi oczami, wsłuchując się w zawodzenia wichury. Błądził
wśród wspomnień. Na jego twarzy gościł wyraźny smutek. Gdy upewnił się, że jego
podopieczny w końcu zasnął, powoli wykopał się spod skór i futer. Ostrożnie dołożył kilka
szczap do paleniska, zaczekał, aż płomienie urosną.
Księga, którą czytali w codziennym rytuale, była bardzo ciężka. Niósł ją z trudem,
zaciskając zęby, pilnując, by ból kolan nie wyrwał z jego ust najmniejszego jęku. Usiadł przy
ogniu i zapatrzył się w płomienie. Przejechał palcami po okuciach. Po chwili zamyślenia
przyklęknął i ułożył tom pośrodku gorejącego żaru. Płomienie rozpełzły się po krawędziach
grymuaru, pomarańczowy blask zatańczył na inkrustowanych oprawach. Stronice zajęły się,
języki ognia strzeliły wysoko.
Starzec sięgnął pod koszulę, wydobywając zawieszony na szyi rzemień. Wisior
pośrodku przypominał muszlę w kształcie wachlarza, o mocno wytartych brzegach. Czarna,
szklista powierzchnia odbijała światło ognia niczym obsydian. Siwowłosy zacisnął powieki,
wyszeptał kilka słów i cisnął przedmiot w ogień. Palenisko zahuczało wściekle, zmieniając
kolor na bladozłoty i strzelając wysoko w górę. Gęsty snop iskier trysnął przez dymnik.
Wznosił się coraz wyżej i wyżej, kompletnie nietknięty przez szalejącą zamieć.
***
Szło mu się ciężko. Grube futra krępowały ruchy. Wichura okryła okolice chaty grubą
warstwą białego puchu. Ciężkie buty grzęzły głęboko. Słońce stało wysoko, samotne na tle
olśniewającego błękitu nieba. Raziło mocno, świecąc jaskrawymi snopami spomiędzy gałęzi,
niemal w ogóle nie dając ciepła.
Trafił pewnie za pierwszym razem, mimo to młody jeleń poderwał się i ruszył do
szaleńczej ucieczki. Czarnowłosy aż uniósł brwi. Polował niemal całe życie, jednak dopiero
tego dnia trafiło mu się zwierzę, które nie padło od pierwszej strzały lub zaledwie po kilku
susach od ugodzenia. Zaklął głośno, sięgnął do kołczanu i powoli ruszył śladami krwi,
układającymi się na śniegu w karmazynowe wstęgi.
Słońce dawno minęło zenit, gdy w końcu odnalazł swą zdobycz. Drugi raz tego dnia
zaklął tak głośno, że aż echo poniosło się po leśnej głuszy. Rogacz leżał martwy na dnie
głębokiego parowu o stromych ścianach, jakby specjalnie dowlókł się w to miejsce, by rzucić
się na skały w dole i uniemożliwić myśliwemu zabranie trofeum. Czarnowłosy, zgrzytając
zębami i złorzecząc w duchu, długo szukał łagodnego zejścia. Gdy w końcu stanął przy
ustrzelonym zwierzęciu, zawahał się. Wykroić część mięsa i zostawić resztę czy jednak
postarać się donieść do chaty całość? Tak piękna, młoda sztuka zapewni im o wiele więcej niż
kilka posiłków. Skóra, rogi, kopyta, kości, mięso i wnętrzności. Potrafili wykorzystać niemal
wszystko z upolowanych zwierząt. Tak spory zapas mięsa oznaczał również brak
konieczności wychodzenia z chaty przez długi czas. Czas potrzebny na rozmowy. Czas
prawdy. Myśliwy splunął, roześmiał się i trzeci raz tego dnia zaklął donośnie.
Mięśnie ramion i ud grały pod grubym odzieniem, gdy powoli wstawał ze zdobyczą
zarzuconą na barki. Przewidywał, że forsowny marsz bez dłuższych odpoczynków pozwoli
mu wrócić do chaty jeszcze przed zmrokiem. Nie pomylił się.
Zarys domku zamajaczył pomiędzy drzewami w ostatnich momentach gasnącego dnia.
Mężczyzna przystanął i zrzucił jelenia pod okazałym drzewem. Pochylił się, wspierając
dłonie na kolanach. Z ust buchały mu kłęby pary. Po dłuższej chwili podniósł twarz
rozciągniętą w tryumfalnym uśmiechu. Zamierzał krzyknąć w stronę domu, lecz
nieoczekiwany widok wstrzymał impuls radości. Czarnowłosy przyklęknął za drzewem,
obserwując bacznie.
Jego opiekun, siwowłosy starzec, brnął w śniegu, zmierzając do przeciwległego
krańca polany. Wysoko ponad głową trzymał płonącą pochodnię. Wprost przed nim pośród
drzew stał nieznajomy. Rosły mężczyzna wyraźnie górował nad staruszkiem, lecz podobnie
jak on był bardzo chudy. Jego długie złote włosy lśniły w świetle łuczywa. Ponad czołem, tuż
nad linią włosów, przybysz nosił diadem z ciemnego metalu z centralnie osadzonym,
sterczącym w niebo szpikulcem. Ciężki skórzany płaszcz skrywał całą sylwetkę.
– Gaudencjuszu! – przemówił niskim głosem nieznajomy, wyciągając ręce do
powitania. – Dobrze cię widzieć. Nic się nie zmieniłeś.
– Złotousty Ferrux. – Starzec prychnął. Schylił się i wbił pochodnię w śnieg. Uścisnął
wyciągnięte dłonie. – Jedynie ty mogłeś pomyśleć o tak idiotycznym pochlebstwie po ponad
dwudziestu latach. – Zmrużył oczy i palcem wskazał metal ponad czołem przybysza. –
Widzę, że twój talent do słów zaprowadził cię całkiem wysoko.
Mężczyzna rozciągnął usta w szerokim uśmiechu. Skoczyli sobie w objęcia, ściskając
się mocno.
– Okrutne to okoliczności, które rozdzieliły nas na tak długi czas. – Dłonie przybysza
mocno klepały wątłe plecy starca.
– Barahin, Tiolla? Co u nich? – spytał siwowłosy.
– Zawsze podziwiałem twoje poświęcenie.
– No mówże, co z rodziną, Ferrux, nie torturuj mnie niepewnością.
– Odebraliśmy twój sygnał, Gaudencjuszu. – Ferrux spojrzał w stronę chaty. – On jest
w środku?
Zimno dotkliwsze niż powiew lodowatego wiatru, który targnął nagle ich włosami,
przepełzło po plecach starca. Przytaknął po chwili wahania, również odwracając głowę w
stronę domu.
– Jest niemal gotowy, ale będziesz musiał działać ostrożnie. Myślę, że lepiej będzie na
część jego pytań odpowiedzieć tutaj, w miejscu, które zna. Tutaj czuje się bezpieczny i...
– Przywiązałeś się do niego.
Podmuch wiatru zakołysał gałęziami. Las zaszumiał niczym chór ponurych szeptów.
Płomień pochodni przygasł, położył się, zamigotał. Mgiełka iskierek lodu zaczęła powoli
opadać z koron drzew.
Czarnowłosy otarł twarz grubą rękawicą, zamrugał. Jego wieloletni opiekun nazywał
się zatem Gaudencjusz. Czy powinien wyjść z ukrycia i zapytać o swoje prawdziwe imię?
Czy przybysz mógł je znać? Bystre oko myśliwego wyłapało ruch pośród drzew za plecami
obu mężczyzn. Ferrux i Gaudencjusz szli wolno w stronę chaty, wciąż rozmawiając
ściszonymi głosami. Starzec po kilku krokach zorientował się, że zostawił pochodnię, i
odwrócił się.
Stały pośród drzew, tuż na granicy widoczności. Zdawały się plamami absolutnej,
nieprzeniknionej ciemności wyciętymi z mroku lasu w kształt dwóch wierzchowców.
Niezwykłe konie zastrzygły uszami i zwróciły głowy w stronę starca. U każdego pośrodku
masywnego czoła lśnił pojedynczy czarny róg o szklistej powierzchni, po której tańczyło
światło pochodni. Gorejące czerwienią ślepia czarnych jednorożców skupiły spojrzenie na
siwowłosym.
Starzec zatoczył się. Postąpił kilka sztywnych kroków w tył. Odwrócił się i zastygł,
napotykając stoickie spojrzenie Ferruxa.
– To ty? – zdążył wyszeptać.
Głośny stukot cięciwy kuszy poniósł się echem w ciszy polany. Drugi. Trzeci.
Czarnowłosy, wciąż skryty za drzewem, zamarł z otwartymi ustami, widząc starca
przebijanego potężnymi uderzeniami bełtów. Krew eksplodowała ciemnymi pióropuszami.
Siła uderzeń odwróciła wątłe ciało niczym słomianą kukłę. Twarz siwowłosego zdawała się
bielsza od śniegu, podniesione wysoko brwi wyrażały absolutne niedowierzanie. Wydął
dygocące usta i rzygnął krwią, upadając na kolana.
Spojrzenia opiekuna i wyskakującego zza drzewa czarnowłosego spotkały się. Starzec
nie słyszał dzikiego, pełnego rozpaczy ryku, który wydobywał się z ust jego wychowanka.
Drżące wargi umierającego ułożyły się w ostatni okrzyk:
– Uciekaj, chłopcze!
Oczy starca błysnęły białkami, wywracając się do wnętrza głowy. Bezwładne ciało
runęło w śnieg.
Czarnowłosy pierwszą strzałę wypuścił niemal bez celowania. Jeden z kuszników
wyłaniających się z lasu złapał się za szyję. Jego wrzask szybko przerodził się w mokry
gulgot. Pozostali momentalnie kucnęli, sięgając do mechanizmów napinających broń.
Chłopiec w biegu wyszarpnął z kołczanu drugą strzałę, lecz zanim zdołał ułożyć ją na
cięciwie, poślizgnął się i opadł na jedno kolano. To go uratowało. Bełt, który inaczej
przebiłby go na wylot, tylko musnął policzek. Gorąco zalało prawą część twarzy. Myśliwy
zamrugał, otrząsnął się, napiął łuk. Ponad drżącym grotem dostrzegł twarz Ferruxa
biegnącego w jego kierunku. Włosy mężczyzny rozpostarły się w złoty, falujący wachlarz,
gdy płynnym ruchem dobył miecza.
Czarnowłosy zwolnił cięciwę. Strzała pomknęła w stronę piersi nacierającego.
Sylwetka Ferruxa zadrżała nagle, jakby smagnięta podmuchem rozżarzonego powietrza. Jego
ruch był zbyt szybki dla oka myśliwego. Miecz błysnął rozmytą smugą. Uderzony grot
prześlizgnął się po metalu, jednak strzała, zamiast odbić w bok, poszła w górę, orząc brodę i
policzek blondyna szeroką krwawą szramą. Mężczyzna zawył, przystanął i przycisnął wolną
dłoń do twarzy.
Czarnowłosy sięgał po kolejną strzałę, gdy jego lewe ramię eksplodowało wrzącym
bólem. Krew bryzgnęła mu na twarz, zapiekła w oczach. Siła uderzenia bełtu rzuciła go
plecami w śnieg. Obraz nieba, na którym migotały pierwsze gwiazdy, zakołysał się. Poczuł na
wargach metaliczny, budzący nudności smak krwi.
– Uciekaj, chłopcze! – znany głos krzyknął wśród paraliżu myśli. Ciało posłuchało
rozkazu prędzej od świadomości. Przetoczył się na brzuch, dźwignął na łokciu i rzucił pędem
w stronę lasu. Ostrze Ferruxa przeszyło z sykiem powietrze, mijając głowę uciekającego o
włos. Złotowłosy, wciąż przyciskający rękawicę do zakrwawionej twarzy, zatoczył się i
ledwo utrzymał równowagę po potężnym cięciu. Ryknął wściekle.
– Za nim! Przynieście mi jego głowę albo pospadają wasze!
Ranny myśliwy gnał ile sił. Przebiegł zaledwie kilkanaście kroków, nim ogarnęła go
absolutna ciemność. Potknął się i runął w gęstwinę. Sterczące gałązki momentalnie
pokaleczyły dłonie i twarz, tylko niewiarygodnym szczęściem oszczędzając oczy. Z ust
wyrwał mu się krótki krzyk. Adrenalina buzująca w żyłach wytłumiła ból, pozwalając
przedrzeć się przez zarośla, lecz ordalia całodziennego polowania i dźwigania ciężkiej
zwierzyny wyczerpały jego organizm tak bardzo, że teraz z każdym oddechem czuł zbliżający
się kres wytrzymałości.
Z plątaniny wypadł pomiędzy rzadko rosnące drzewa. Światło wschodzącego księżyca
i migoczących gwiazd docierało tutaj aż do ziemi. Odbite od śniegu malowało otoczenie
bladą poświatą, dzięki której mógł znów biec. Spojrzał przez ramię. Dwie pary czerwonych
ślepi rozbłysły na moment pomiędzy pniami. Jednorożce podążały jego śladem. Groza, która
wyrwała z ust chłopca kolejny jęk, przywołała jednocześnie wspomnienie szaleńczej ucieczki
ustrzelonego rankiem jelenia. Jakże odmieniał się los. Być może rogacz był jednym z leśnych
bóstw i oto nadchodził czas zemsty za jego sprofanowanie. Myśliwy stawał się ranną i
tropioną zwierzyną, słaniającą się na nogach, na próżno poszukującą schronienia.
Jakby na potwierdzenie tych obaw, las wkoło zahuczał nagle smagnięty tchnieniem
wiatru. Śnieg poderwany z gałęzi i z ziemi rozpłynął się w roziskrzoną mgłę. Czoło wichury
uderzyło w chłopaka, szarpiąc brodą i włosami, wciskając w oczy igiełki lodu. Nisko rosnąca
gałąź smagnęła go w twarz. Upadł. Lewe ramię, przebite bełtem, i cała ręka zdrętwiały niemal
zupełnie. Oszalały oddech zdawał się w ogóle nie wciągać w płuca życiodajnego powietrza.
Doczołgał się do najbliższego pnia. Za trzecim podejściem udało mu się dźwignąć z
powrotem na nogi.
Gorejące ślepia były coraz bliżej. Błyszczały równie intensywnie w białej zamieci co
wcześniej w ciemności. Przez chwilę zdawało mu się nawet, że słyszy głębokie oddechy
czarnych bestii, huczące miarowo niczym piekielne miechy, głośniejsze nawet od szarpiącej
lasem wichury.
Terror pchnął go do ostatniego wysiłku. Przygięty do ziemi powlókł się dalej. Po
kilkunastu krokach drzewa przerzedziły się, a teren zaczął opadać. Gdyby nie upływ krwi,
szok i panika, czarnowłosy z pewnością zorientowałby się, w którą część puszczy trafił. Teraz
jednakże na ślepo brnął przed siebie, nie znajdując w sobie odwagi, by się obejrzeć.
Ziemia niespodziewanie ujechała mu spod stóp. Usiadł z urwanym krzykiem. Łaty
śniegu wkoło niego drgnęły i zaczęły sunąć, z każdą chwilą nabierając pędu. Rzucił się na
plecy i próbował zaryć butami. Na próżno.
Miejsce
to
zwali
Pięciornikową
Stromizną,
z
racji
porastających
zbocze
jaskrawożółtych kwiatów. Na wiosnę i w lecie było pięknym, spokojnym zakątkiem, z
którego roztaczał się widok na całą zalesioną dolinę. W zimie zmieniało się w śmiertelnie
niebezpieczną pułapkę, która nieprzerwanie czyhała, by porwać nieostrożną ofiarę w kleszcze
niespodziewanej lawiny i zanieść ku przepaści.
Zdążył krzyknąć dwukrotnie. Raz, gdy uświadomił sobie, gdzie jest. Drugi krzyk,
będący imieniem bóstwa wzywanego na ratunek, uwiązł w gardle. Runął w dół, w bezdenną
przestrzeń wirującego śniegu.
Myśli bezładnie przelatywały przez głowę, szybsze nawet od dzikiego pędu powietrza
wkoło twarzy. Na dnie przepaści czekała niechybna śmierć. Koniec szaleńczej ucieczki,
koniec przepełnionego potwornościami wieczoru, koniec paraliżującego strachu.
Biała przestrzeń wkoło niego rozbłysła nagle krótkim jaskrawym impulsem, zupełnie
jakby ostre słońce nieoczekiwanie wychynęło zza kotary śniegu i smagnęło oczy. Nim zdążył
zacisnąć powieki, oblała go ciemność.
***
– Co znaczą te słowa? Nauczyłeś mnie brzmienia liter, wymowy, ale co z
najistotniejszym? Co ze znaczeniem?
– Musisz mi ufać, chłopcze. Nauka języka księgi jest bardzo długa i żmudna. To tak
jak z instrumentem. Żeby zrozumieć przesłanie muzyki, naprawdę poczuć i docenić piękno
danego utworu, wpierw musisz poznać podstawy, nauczyć się poszczególnych nut i ich
brzmienia. Tutaj jest podobnie. Musisz perfekcyjnie intonować każdą sylabę, pilnować, by
słowa płynęły stałym tempem. Gdy to opanujemy, przejdziemy dalej.
– Jak długo muszę ćwiczyć? Przecież liczę sobie już piętnaście wiosen! W niektórych
opowieściach to wiek dorosłości. Legenda o Abralimie i złodzieju. Abralim miał tyle lat,
gdy...
– Cierpliwości, chłopcze, cierpliwości. Odłóżmy legendy na później, a teraz wróćmy
do księgi. Na czym skończyłeś? Wolniej. Skup się.
– Kiedy stąd odejdziemy, wuju? Kiedy pozwolisz mi poznać innych ludzi?
– Jeszcze nie teraz. Teraz jest...
– Czas nauki, wiem, wiem.
Młokos siedzący obok mężczyzny, którego długie złote włosy znaczyła już gęsto
siwizna, odwrócił twarz od księgi. Uśmiechnął się zawadiacko i zamknął oczy. Z jego ust
popłynął strumień słów. Niespieszny, pełen taktu i skupienia, unosił się i opadał, niosąc
perfekcyjną melodię dziwnych wyrazów. Opiekun sprężył się tak mocno, że zdawało się, iż
wszystkie mięśnie nagle zamieniły się w metal. Jego drżące usta ruszyły w szaleńczą gonitwę,
szepcząc pod nosem niemal niesłyszalną mantrę.
– Co się stało? Czy zrobiłem gdzieś błąd?
Starszy mężczyzna otworzył oczy i wziął głęboki wdech. Krople potu perliły się na
jego czole, na policzkach lśniły mokre ślady. Wpatrzył się w twarz wystraszonego
podopiecznego.
– Chciałem tylko pokazać, że znam to już na pamięć. – Chłopak spuścił głowę. –
Wiem, jak mam czytać. Czuję, gdy słowa układają się właściwie, w tę jakby melodię. Nie
chciałem sprawić ci przyk...
– Chłopcze – szepnął mężczyzna, ocierając twarz i wyciągając ręce. Młodzieniec
gorliwie skoczył w oczekujące objęcia. – Jestem z ciebie bardzo dumny. Teraz możemy
więc...
– Wyruszyć do ludzi?! Poznać miasta i zamki?!
Opiekun uśmiechnął się, chociaż był to uśmiech pozbawiony radości.
– Teraz możemy zakończyć preambułę i przejść do właściwej nauki. Chodź.
Pomożesz mi? Jest bardzo ciężka. Uważaj, nie skalecz się tymi metalowymi okuciami na
oprawie. Przenieśmy ją na pulpit. Usiądź tutaj. Oto pierwsza karta. Te symbole już znasz,
intonujesz je idealnie, teraz zatem popatrz tutaj. Widzisz? W tych wersach wszystkie
komponują się w dłuższe frazy. Prawdziwe zdania.
– Czy teraz powiesz mi, co znaczą? Czy w tej księdze...
– To bardzo stary język. Język skazany na zapomnienie. Gdy osiągniesz właściwą
biegłość, opowiem ci o nim wszystko, co wiem. Na razie musisz wiedzieć tylko, że jest on
bardzo, bardzo ważny. O wiele ważniejszy ode mnie, od ciebie, od tego domu, od całej
puszczy. Jest najważniejszy i cokolwiek będzie się działo w twoim życiu, musisz zawsze, ale
to zawsze go pamiętać. Tak jak przed chwilą. Bez zapisków, bez ksiąg. Na kartach
zamkniętych powiek, na stronach pamięci. Rozumiesz?
– Chyba tak.
– Otwórz oczy.
– Słucham?
Światło wkoło zaczęło gasnąć powoli. Wnętrze izby zafalowało, otoczenie rozmyło
się, tracąc kształty, zupełnie jakby zewsząd nagle wtargnęła do środka gęsta mgła.
– Otwórz oczy – szept przebrzmiał z białej pustki.
***
– Budzi się!
Czarnowłosy uniósł powieki. Zamrugał. Szare, brzemienne śniegiem chmury kłębiły
się nisko na niebie. Poruszył palcami, wpierw u dłoni, później u stóp. Delikatny, śliski dotyk
zdawał się otulać całe jego ciało. Kości z pewnością miał całe, choć reszta okazała się bardzo
poobijana. Ostry, mdlący zapach budził uśpiony zmysł węchu. Do uszu stopniowo zaczęły
docierać głuche uderzenia kopyt o zmrożoną ziemię. Zaraz za nimi świadomość
zarejestrowała chybotanie i skrzypienie sań.
– Gdzie jestem? – obolałe gardło z trudem wyartykułowało słowa. Czarnowłosy
powoli przekręcił szyję. Na zydlu, plecami do niego, siedziały dwie postacie szczelnie
zakutane w grube futra. Większa trzymała lejce. Mniejsza spoglądała na niego ukradkiem
pełnymi ciekawości i fascynacji oczyma młodego chłopca. – Skąd…?
– Jedziemy do miasta. Do medyka – przemówił szorstkim głosem woźnica. Gwizdnął
krótko i smagnął lejcami. Sanie zakołysały się.
Wspomnienie chaty wróciło jako pierwsze, zaraz po nim zamajaczyła twarz
siwowłosego opiekuna. Mgnienie oka później pamięć eksplodowała obrazami bryzgającej
krwi i przepełniającym serce terrorem. Przybysz o złotych włosach dobywający miecza.
Czerwone ślepia potwornych czarnych jednorożców. Bestie podchodzące coraz bliżej wśród
zacinającego śniegu. Wichura wyjąca w uszach, gdy...
Spadł.
– Skąd się tu wziąłem?
Chłopiec otworzył usta, ale łypnąwszy na siedzącego obok, szybko zmienił zdanie.
– Odpoczywajcie – rzucił tylko, po czym odwrócił się twarzą z powrotem w stronę
koni.
Okrywające go skóry śmierdziały paskudnie i niemal zupełnie krępowały ruchy, ale
dawały za to dużo ciepła i właśnie to ciepło zaczęło nieubłaganie ciągnąć go z powrotem w
odmęty snu i nieświadomości. Przymknął powieki. Odpłynął.
– Panie! Panie! Budźcie się.
Niebo, wciąż zasnute jednostajną stalową kurtyną, pociemniało wyraźnie. Sanie stały
nieruchomo.
– Co się dzieje?
– Zaraz będziemy u bramy miasteczka, panie. Ojciec poszedł rozmówić się ze
strażnikami. Po zmroku nikomu do środka wjeżdżać nie przyzwolą, ale tatko ma swoje
sposoby i my już nieraz tak po nocy…
– Skąd się tu...
– Nikt w osadzie nie uwierzy w tę historię – uśmiechnął się chłopiec. – Jak co roku o
tej porze wozimy skóry z polowań na handel i wymianę. Drogi trochę zawsze nadkładamy,
żeby się na obrzeżach lasu w źródłach ukąpać. Wiecie, panie, te ciepłe źródła zawsze mgłą
zasnute, niektóre są nawet całkiem gorące. Ojciec mówi, że to leśne bożki swoimi czarami
gotują. Dojechaliśmy w trzy wozy, sprawdziliśmy okolicę, odprawiliśmy modły na leśnych i
wleźliśmy w wodę. Ja i dwaj synowie smolarza jako pierwsi. Niemal cały się już wymyłem,
aż tu coś nagle chlupnęło cicho. Reszta zajęta, pewnie nawet nie usłyszała, ale ja zacząłem
wypatrywać w oparach. No i od strony lasu, hen na samym krańcu jeziorka, dostrzegłem. Po
samą brodę zanurzony. Czarne włosy jak węgiel na tle białego śniegu. Wyście, panie.
Krzyknąłem, tatko i wujowie przybiegli. Wyciągnęliśmy was. Myśleliśmy, żeście trup, ale
wtedy otworzyliście, panie, oczy.
– Gorące źródła?
– Ano te na samiutkim kraju lasu od południa.
– A góra? Taka z dwoma bliźniaczymi szczytami. Gdzie ona? Od niej odchodzi
płaskowyż...
– Ano góry są. Hen daleko pośrodku lasu, ledwo je widać na horyzoncie. Kilka dni
trzeba by się pewnie do nich przedzierać. Nikt przecież tak daleko nie chodzi. Od razu pewne,
że nie wróci. – Chłopiec odwrócił głowę i zawiercił się na zydlu. – Tatko wraca. Nie mówcie
nic, żeśmy gadali.
– Nie powiem.
Wóz zakołysał się, gdy właściciel wspiął się na zydel. Chwilę uspokajał oddech, po
czym nieoczekiwanie zwrócił się do czarnowłosego:
– Nakryj się skórami. Nie trzeba nam niepotrzebnych pytań i ciekawskich spojrzeń.
Dam ci znak, gdy dojedziemy do medyka. Do tego czasu nie ruszaj się i nie gadaj.
Czarnowłosy kiwnął głową i z trudem naciągnął na siebie ciężką skórę, należącą
kiedyś do okazałego dzika. Poczuł, jak woźnica nakrywa go jeszcze jedną warstwą. W
ciemnościach smród zdawał się jeszcze intensywniejszy.
Opowieść chłopca podsyciła wciąż rosnące poczucie dezorientacji. Mapy, które
studiował w chacie, ukazywały okolice wielkiego lasu, ale mimo usilnych prób nie mógł
sobie przypomnieć, czy gdziekolwiek na południu znajdowały się gorące źródła. Samo
istnienie tak niezwykłego miejsca byłoby na tyle intrygujące, że przecież z pewnością by je
pamiętał. Południowy skraj lasu o kilka dni drogi do gór? Starał się wyłowić z pamięci
chociaż jeden obraz, jeden przebłysk, który podpowiedziałby mu, jak się tu dostał. Ostatnią
rzeczą, którą zapamiętał, było uczucie spadania i oślepiający rozbłysk światła. Później jego
umysł zasnuła ciemność, wśród której od czasu do czasu powracały szepty, odległe głosy,
słowa nieznanego języka.
Konie parsknęły. Sanie zakołysały się, skrzypnęły głośno i ruszyły powoli w górę
wzniesienia, na którym pobudowano osadę.
Wcześniej w dzieciństwie i młodości zdarzało się, że co pewien czas do odizolowanej
w leśnej głuszy chaty przybywali ludzie. Opiekun zawsze wtedy nakazywał mu się chować i
nie wystawiać nawet czubka nosa poza kryjówkę. Nigdy nie słuchał. Z tętniącym sercem
podkradał się do okna, by przyjrzeć się przybyszom. Nieraz byli to myśliwi, co wnioskował
po ubiorach i ekwipunku, kilka razy jednak zdarzyło się, że ze starcem rozmawiały kobiety.
Zwykle starsze, ubrane w ciemne szaty, często noszące we włosach ozdoby. Pewnego razu,
gdy jako piętnastolatek szpiegował przy oknie, a opiekun akurat odwrócił się od swojej
rozmówczyni, ta spojrzała mu prosto w oczy i uśmiechnęła się lekko. Miała bardzo
pomarszczoną twarz i wyglądało z daleka, że brakuje jej kawałka nosa, ale spojrzenie jej
błękitnych oczu o mało nie zatrzymało serca młodzieńca.
Pierwsze skupisko ludzi, do którego miał zawitać. Mężczyźni, kobiety, dzieci, psy i
koty, zwierzęta hodowlane. Wszystko to, o czym wcześniej mógł jedynie czytać i oglądać na
obrazkach, teraz w końcu było na wyciągnięcie ręki.
Ciekawość zwyciężyła. Czarnowłosy powoli obrócił się na bok i odchylił nieco
okrywające go skóry. Burty sań sięgały dość wysoko, blokując widok. Jedynym, co ujrzał, był
szczyt wysokiej palisady, wzniesionej z ogromnych pni. U szczytu drewnianej zapory w
równych odstępach pobudowano platformy połączone pomostami. Rysująca się na tle
pochodni sylwetka wartownika powoli kroczyła po jednej z nich.
Ukłucie bólu w lewym ramieniu, dźwigającym ciężkie skóry, przywołało kolejne
wspomnienia. Czyż nie został ranny w czasie ucieczki? Świadomość powróciła wraz z
obrazem jego opiekuna przebijanego uderzeniami bełtów. On sam również został postrzelony
i z pewnością nie było to zaledwie draśnięcie. Z ciężkim westchnieniem opadł na plecy.
Prawą dłonią zaczął macać lewy bark, biceps, przedramię. Oprócz uczucia dojmującego
zmęczenia i pieczenia sfatygowanych mięśni nie mógł nigdzie znaleźć choćby śladu rany.
Sanie zatrzymały się. Gwar podekscytowanej rozmowy rozległ się w pobliżu. Iskra
niepokoju zapłonęła nagle w trzewiach czarnowłosego. Skóry tłumiły dźwięki, tak że z
wymiany zdań wyłowił zaledwie kilka słów, ale wystarczyły one, żeby oblać go lodowatym
dreszczem.
– Tatko? Jakże to? Przecież nie godzi się – odezwał się nagle głos chłopca z zydla.
– Zawrzyj gębę! – rzucił ojciec.
Sanie zakołysały się. Szczęknęły okucia. Jedna z burt zamocowanych na zawiasach
opadła w dół, otwierając dostęp do ładunku. Zaszurały ściągane skóry. Blask pochylonej nad
twarzą pochodni oślepił czarnowłosego. Zasłonił oczy dłońmi. Dwie pary rąk chwyciły go za
przedramiona. Żelazny uścisk wywlókł go spod skór, nim zdążył się odezwać. Podciągnięto
go do góry.
– Stawaj prosto!
Obolałe ciało ledwo posłuchało. Dojmujące zimno owiało go, wywołując dreszcze
i powodując, że skulił się mimowolnie. Ktoś szarpnął go za włosy.
– Pięćdziesiąt za taką wywłokę? – Twarz, która wykwitła tuż przed jego oczyma,
zdawała się poorana bliznami tak doszczętnie, jak rzeźnicki pieniek poznaczony jest śladami
po tasaku. W miejscu lewego oka lśniła miedziana blaszka zakrywająca oczodół. Prawe oko,
przekrwione i rozedrgane, taksowało go wnikliwie. – Ledwo się na nogach trzyma! Co ty mi
tu wciskasz? Półtrupa?!
– Nie jestem… – zaczął czarnowłosy i w tym momencie ktoś zza pleców uderzył go
w nerki. Ostry ból wpierw wyprężył i wygiął jego plecy w łuk, później podciął nogi i rzucił na
kolana.
Szeroka dłoń jednookiego chwyciła szczękę klęczącego i obróciła jego twarz w prawo
i lewo.
– Piętnaście – zawyrokował.
– Piętnaście? – w głosie woźnicy zagrała nuta gniewu. – Piętnaście wezmę za dwie
skóry, a nie za...
– Weźmiesz?! To weź se tego chuderlawca i zedrzyj z niego skórę! A jak będziesz
dalej szczekał, to i po ryju weźmiesz na dokładkę.
– Ojcze. Ale jak to tak...
Klasnęło głośno, gdy woźnica na odlew trzasnął syna w twarz.
– Dwadzieścia chociaż dajcie – cisnął przez zęby. – On nie taki znów mizerny.
Patrzcie na ramiona. Nada się wam.
– Dajcież mu siedemnaście i pogońcie stąd zaraz, bo cierpliwość tracę. A tego tutaj od
razu na plac, tylko dajcie mu wcześniej coś w łapy.
Czarnowłosy szarpnął się, ale szybko obwisł w chwycie dwóch par silnych rąk. Nie
czuł tego wcześniej na wozie, ale najwyraźniej był bardzo słaby i wycieńczony. Gdyby nie to,
że dosłownie ciągnęli go pod ramiona, sam pewnie ledwo stawiałby kroki.
Zawleczono go w zaułek. Dalej wąskim przejściem ku niskim drzwiom. Wnętrze
uderzyło go ciepłem. Jeszcze raz spróbował się wyswobodzić. Bez skutku. Zaczął mówić, ale
osiłki kompletnie nie zwracali uwagi na słowa. Ciągnęli go kamiennymi korytarzami. Ciepło
zdawało się emanować tutaj wprost spod podłogi. Drogę oświetlały oliwne lampy zawieszone
w żelaznych koszach pomiędzy ścianami.
Po zaledwie minucie stanęli przed okutymi żelazem drzwiami. Jeden z drabów
załomotał w nie pięścią. Masywne odrzwia uchyliły się, a z wnętrza buchnęło odorem –
wonią wymiocin, ekskrementów, potu, krwi, a przede wszystkim strachu.
Czarnowłosy zaparł się nogami i raz jeszcze spróbował wyswobodzić się z chwytu.
Próba przyniosła mu jedynie kolejne uderzenie, po którym runął na kolana. Kopniakiem
wepchnięto go do środka. Padł na klepisko.
– Wstaje! Wstaje zaraz! Podnosi się! – niski, władczy głos dobiegł go z boku. Dziwny
akcent zniekształcał słowa. – Podnoszą go!
– Wstawaj, ścierwo – syknął jeden z osiłków zza pleców. – Nie będę się z tobą cackał
i zaraz dostaniesz żelazem.
Czarnowłosy dźwignął się z trudem. Po jednej stronie niewielkiej piwnicy stały
wiklinowe kosze, z wnętrza sterczały długie żerdzie. Po drugiej, przykuci do ściany
łańcuchami, klęczeli ludzie. Nikłe światło kilku lamp wydobywało ich sylwetki z mroku.
Każdy miał spuszczoną głowę, jeden dygotał wyraźnie, inny pochlipywał nieustannie.
– Zaczekajcie – przemówił czarnowłosy. – To pomy...
– Pan Dareh każe od razu rzucić tego na plac – odezwał się któryś z drabów.
– Słucham cyklopa Dareha. Ten, tamten i nowy – krzyknął niewidzialny
rozkazodawca.
Gdy czarnowłosy próbował się odwrócić, ból eksplodował z tyłu czaszki. Świat wkoło
zawirował. W uszach zaszumiało. Półprzytomnego zawlekli przez krótki korytarz do
schodów. Zanim w pełni odzyskał świadomość, stał ramię w ramię z dwoma innymi
mężczyznami przed okutymi drzwiami. Towarzysze niedoli byli niemal nadzy, nie licząc
strzępów spodni. On przynajmniej wciąż miał na sobie ubranie. Dojmujące ukłucie zimna w
stopy uświadomiło mu, że buty najwidoczniej zdarli z niego po drodze. Do rąk wepchnięto
mu wyciosany topornie, pełny drzazg drąg.
Drzwi zgrzytnęły głośno. Natychmiast dobiegła zza nich niemal ogłuszająca wrzawa.
Czarnowłosy zacisnął szczęki, spojrzał przez ramię. Przełknął ślinę, widząc
wycelowane w plecy ostrza krótkich mieczy.
– Bądźcie dzielni – zarechotał z tyłu głos. Zawtórowało mu od razu kilka innych. –
Przez drzwi! Już! Albo zaraz rozsieczemy was tutaj.
Wypchnięto ich do krótkiego tunelu. Jeden z mężczyzn zaczął głośno łkać i rzucił się
z powrotem do drzwi, rachitycznie uderzając w nie otwartą dłonią. Drugi utkwił wzrok
w czarnowłosym. W zapadniętych oczach oprócz wyraźnej gorączki płonął bezmierny strach.
Coś huknęło czarnowłosego w pierś, omal nie wytrącając mu z rąk zaostrzonego kija.
Cofnął się i spojrzał pod nogi. Omal nie zwymiotował przy wtórze wrzasków przerażonych
kompanów. Spod nóg spoglądała odrąbana głowa. Półprzymknięte powieki odsłaniały białka
oczu. Język zwisał bezwładnie z otwartych ust.
Wrzask rozentuzjazmowanych głosów wdarł się w krótki tunel. U wylotu stanął
ogromny mężczyzna, nagi od pasa w górę. Głowę częściowo zakrywał mu hełm z czaszki
dużego zwierzęcia. Twarz pomalowaną w czerwone, krzyżujące się na ustach pasy
wykrzywiał grymas furii. Klatka piersiowa, z grającymi pod napiętą skórą potężnymi
mięśniami, unosiła się i opadała w takt euforycznego zdyszenia. W jednej dłoni kołysał się
ogromny, fantazyjnie pofalowany miecz, w drugiej krótki pejcz. Smugi, rozbryzgi i plamy
krwi pokrywały wielkoluda od stóp do głów.
– Mięso dla Garafora! – ryknął olbrzym, rozkładając ramiona. Momentalnie
zawtórowała mu wrzawa.
Garafor, nie czekając najwidoczniej, aż zdobycz sama wyjdzie z tunelu, wszedł do
środka i zaczął powoli się zbliżać. Oczy wojownika wyrażały nienasycony wciąż głód krwi,
na potwierdzenie tego rozdziawił usta i oblizał wargi.
– Owce – wymruczał. – Znowu tylko owce. Dajcie mi w końcu prawdziwego
przeciwnika! – ostatnie zdanie wyryczał ile sił w płucach, spoglądając ponad struchlałymi
ludźmi wprost w drzwi. Zamknięta przestrzeń tunelu zwielokrotniła wrzask, niemal
ogłuszając czarnowłosego.
Myśliwy podczas polowania zmuszony jest niekiedy do podejmowania decyzji w
mgnieniu oka. Instynkty, umiejętności i intuicja wyszlifowane w trakcie łowów odezwały się
w umyśle czarnowłosego i tym razem. Jedyną szansą w tak nierównej walce, jedyną nadzieją
przetrwania w boju z człowiekiem, który wyglądał, jakby z powodzeniem mógł brać się za
bary z niedźwiedziem, było wykorzystanie elementu zaskoczenia.
Czarnowłosy przykląkł i wtulił głowę w ramiona, udając, że wściekły ryk olbrzyma
zaiste go ogłuszył. Skulił się, napinając nogi i zaciskając chwyt na zaostrzonym kiju, który
miał uchodzić za włócznię.
– Tobie odrąbię ręce i nogi. – Garafor wskazał ostrzem na struchlałego mężczyznę pod
ścianą. – Wezmę jedną z jego nóg i zatłukę nią ciebie. – Miecz przesunął się na skulonego
przy drzwiach. Ten przestał bić dłonią w drewno, padł na kolana i zaczął jęczeć coś
niezrozumiale. – Ciebie zostawię na koniec. Ty idziesz pod ostrze, skoro dali ci kijek.
Olbrzym postąpił krok bliżej. Czarnowłosy tylko na to czekał. Skoczył w przód
niczym czyhający na zdobycz ryś. Cały impet i siłę wycieńczonych mięśni włożył w
pchnięcie drągiem.
Zaostrzony koniec ugodził Garafora w żebra. Ześlizgnął się po spoconym, śliskim od
krwi ciele, pozostawiając głęboką, rozoraną bruzdę, z której momentalnie pociekła krew.
Gdyby improwizowana broń była prawdziwą włócznią o stalowym grocie, przebiłaby cel,
wychodząc plecami. Wielkolud syknął, wypuścił z dłoni pejcz, schwycił drzewce i
przyciągnął czarnowłosego do siebie.
– Nareszcie chociaż iskierka – wycharczał przez zaciśnięte zęby, po czym cisnął
przerażonym czarnowłosym jak zwykłą lalką.
Uderzenie o zmrożoną ziemię odebrało mu oddech. Leżał chwilę bez ruchu,
zszokowany widokiem księżyca i gwiazd prześwitujących pomiędzy chmurami. Siła Garafora
wystarczyła, by rzucić nim z tunelu na środek areny. Niewielki okrągły plac, otoczony
drewnianym murem wysokości dwóch rosłych mężczyzn, okalały ciasne rzędy trybun, po
brzegi wypełnione ludźmi. Emanujące rządzą krwi twarze wlepiały w niego spojrzenia. Z
rozwartych ust niemal setki mężczyzn i kobiet buchały kłęby pary. Dopiero po chwili, gdy
zmysły zaczęły budzić się z odrętwienia po upadku, dotarł do niego ich wrzask.
– Garafor! Garafor! Garafor! – Wymachiwali rękoma, tłukli pięściami o drewniane
bale.
Czarnowłosy z trudem podniósł się na klęczki. Rozejrzał się wkoło i poczuł, jak cęgi
przerażenia dławią mu gardło. Zmasakrowane ciała leżały wszędzie. Najwięcej znajdowało
się tuż przy ścianach. Jasne ślady i odrapania na poczerniałych balach ukazywały miejsca,
gdzie nieszczęśnicy próbowali wspinać się w górę. Niektóre zwłoki zdawały się groteskowo
powykręcane, tych Garafor połamał i zadusił ku uciesze oglądających. Inne leżały w
krwawym błocie, porąbane i okrutnie pokaleczone.
Z tunelu dobiegł ryk Garafora. Sekundy po nim na arenę wybiegło dwóch niemal
nagich mężczyzn. Zaczęli rozglądać się wkoło zdezorientowani, po czym jednocześnie rzucili
się w stronę ścian i rozpoczęli paniczne próby wspinaczki. Tłum zawrzał, na głowy
niedoszłych uciekinierów posypały się drobne kamienie, odłamki lodu, kości ogryzionych
pieczeni i niedojedzone warzywa.
– Popatrzcie! – krzyknął Garafor, stając u progu areny. – Ten klęczący zadał mi ranę!
Sztuka taka winna być nagrodzona. Oto twoja szansa!
Olbrzym cisnął swój miecz i pejcz przed czarnowłosego, a sam pochylił się i podniósł
z ziemi drąg mający udawać włócznię. Tłum zawył i znów zaczął skandować imię czempiona.
Czarnowłosy powiódł wzrokiem po mieczu. Z trudem wstał, pochylił się i z przerażeniem
stwierdził, że nie jest nawet w stanie go dźwignąć. Eksplozje śmiechu i drwin towarzyszyły
jego wysiłkom.
Garafor poszedł szerokim łukiem wkoło areny. Niby od niechcenia sięgnął po jednego
ze wspinaczy, któremu udało się już niemal dosięgnąć szczytu muru. Zrzucił go na ziemię, od
razu przygważdżając ciężkim butem. Schylił się, schwycił wijącego się za włosy i szarpnął,
bez trudu gruchocząc wątły kark.
Drugi z nieszczęśników zeskoczył sam. Obrócił się w panicznym piruecie, zobaczył
coś na ziemi i rzucił się po znalezisko. Po chwili przy akompaniamencie histerycznych
śmiechów widowni ruszył na Garafora z kawałkiem złamanej kości w dłoni. Olbrzym wbił
trzymany kij w błoto i rozłożył ręce, czekając. To, co stało się później, było popisem nie tylko
niewiarygodnej siły, ale i niemożliwej, zdawałoby się, zręczności wielkoluda. Uniknął kilku
desperackich pchnięć, uskakując i wyginając się akrobatycznie. Zanurkował pod ramię
przeciwnika, schwycił go i bez trudu uniósł ponad głowę. Chwilę krążył, prezentując
wierzgającego publiczności, a gdy ryk tłumu osiągnął apogeum, z impetem zrzucił go na
swoje kolano. Gruchnęło okropnie, gdy pękł kręgosłup. Bezwładnym ciałem Garafor cisnął
dodatkowo o ścianę. Na arenie pozostali jedynie czarnowłosy i olbrzym.
– Gdzież moja piękna włócznia? – zagrzmiał Garafor, zwracając się do tłumu, budząc
śmiechy, krzyki i las wskazujących rąk. – Hej, brodaczu! – Kiwnął głową w stronę
czarnowłosego. – Siły ci brak na mój miecz? Baby w tym mieście, takie, co kurczaki rąbią i
wodę noszą, by go dźwignęły, a ty co?
Czarnowłosy spróbował oburącz i udało mu się jedynie na chwilę oderwać diabelnie
ciężki oręż od podłoża. Wypuścił ostrze z rąk i dysząc ciężko, otarł twarz. Kończył się czas, z
każdym krokiem olbrzyma zbliżała się śmierć.
– Kończ przedstawienie, Garaforze! – po arenie poniósł się tubalny rozkaz rzucony
z górującej nad trybunami loży. Szalejąca gawiedź ucichła. – Przybył Garapio z Sebrety ze
swymi wojownikami. Wkrótce jeden z nich rzuci ci wyzwanie.
Tłum najwyraźniej właśnie na tę chwilę czekał, gdyż na wieści zareagował
ekstatycznym wrzaskiem. Wzniesione ręce zaczęły miarowo opadać w górę i w dół, a głosy
zlały się w jednostajną mantrę:
– Motar Hahe! Motar Hahe! Motar Hahe!
– Słyszysz ich? – spytał Garafor, podchodząc bliżej. – Wołają ją. Czas umierać.
Czarnowłosy znał te słowa. Doskonale znał ich dźwięk, chociaż wcześniej słyszał je
jedynie z własnych ust. W umyśle rozpostarła się jedna z kart wielkiej księgi. Obrazy, ryciny,
a pod spodem kilkanaście wersów zaczynających się od słów, które huczały wkoło.
Zdołał uskoczyć przed pierwszym pchnięciem, ale potknął się i upadł. Nim zdążył
choćby obrócić się w stronę olbrzyma, poczuł potworny, eksplodujący ból. Padł na bok,
zaciskając dłonie na brzuchu. Gorąca krew lała się obficie wkoło sterczącego z jego
wnętrzności drzewca.
Garafor przebił go na wylot.
Wszystko dookoła zaczęło zasnuwać się karmazynową mgłą, potworny ból zmieniał
się w odrętwienie pełznące od podbrzusza po całym ciele. Czarnowłosy podparł się na łokciu,
plunął obficie krwią. Zdołał podźwignąć się na klęczki, ale na nic więcej nie starczyło już sił.
Podniósł głowę i ujrzał zbliżającego się Garafora.
– Motar Hahe! Motar Hahe! – ryczeli coraz głośniej widzowie.
Miecz kołysał się w ogromnej dłoni. Olbrzym powoli cofnął muskularne ramię do
potężnego dekapitującego cięcia. W ostatnich chwilach gasnącej przytomności czarnowłosy
usłyszał echo głosu Gaudencjusza, swego siwowłosego opiekuna. „Pamiętaj. Język jest
najważniejszy” – szepnęło wspomnienie. „Musisz zawsze, ale to zawsze go pamiętać. Na
kartach zamkniętych powiek, na stronach pamięci. Język...”
– Motar Hahe! Motar Hahe! – podpowiadał oszalały tłum.
Wersy rozbłysły w umierającym umyśle.
– Motar Hahe, Mot Karibhe, Esumeki Dut Tsune – wyszeptał czarnowłosy, nie
rejestrując nawet strug krwi płynących z ust. – Motar Hahe, Mot Karibhe, Ab Meradisz Dut
Tsune.
Powietrze wkoło klęczącego zadrżało i zafalowało, zupełnie jakby gdzieś w pobliżu
otworzyły się nagle drzwi ogromnego pieca. Bladozłota poświata wykwitła z jego
podnoszących się ku niebu rąk, rozlewając się na całe ciało.
– Motar Hahe, Mot Karibhe, Apne Ji Vahemi Ra!
Garafor zatrzymał się. Światło wkoło czarnowłosego zaczęło wirować i pulsować. Zza
kotary rosnącej jasności wciąż rozbrzmiewały wypowiadane śpiewnie wersy.
Oniemiali ludzie zamilkli i w bezruchu patrzyli na niesamowitą scenę. Garafor
obejrzał się w stronę wysokiej loży.
– Zabij go, głupcze! Zabij! Na co czekasz! – głos ukrytego w cieniu niewielkiego
baldachimu człowieka poniósł się echem.
W tym samym momencie z łuny otaczającej wciąż klęczącego czarnowłosego
wystrzeliły świetliste macki, wbijając się w oczy, usta i tors olbrzyma. Wielkolud zakwiczał
rozdzierająco, wyprężył się i runął na kolana.
Klęczeli twarzami do siebie. Śpiewający w transie czarnowłosy i dygocący w
konwulsjach Garafor. Światłość objęła ich obu, wirując coraz szybciej, błyszcząc coraz
jaśniej.
Wszystko zakończyło się oślepiającym impulsem, który sprawił, że wszyscy
obserwujący odwrócili twarze. Gdy spojrzeli znowu, ujrzeli klęczącego, kompletnie nagiego
mężczyznę. Mrugał oczyma i wpatrywał się w swoje dłonie. Przed nim w błocie leżał stos
poczerniałych, dymiących wciąż szczątków. Obok osmalonych kości spoczywał spękany
hełm z czaszki zwierzęcia i miecz.
Jego czarne, bujne włosy i zarost kompletnie zniknęły. Wydawało się, jakby na całym
ciele nie ostał się z pożogi światła ani jeden włos. Mężczyzna, przed momentem przebity
włócznią i cały zalany krwią, nie miał teraz najmniejszego śladu ran. Powietrze wkoło niego
drżało i falowało jeszcze przez moment, ale i ten efekt wkrótce przeminął. Klęczący rozejrzał
się wkoło, zatrzymując spojrzenie na pobladłych twarzach spoglądających z wysokości
trybun.
– Sovenis! Sovenis! – w kompletnej ciszy rozległo się nagle wołanie dziecięcego
głosu. – Sovenis!
Obecni szybko podchwycili rzucone słowo i po arenie poniosło się chóralne, ciągle
wzbierające na sile:
– So-ve-nis! So-ve-nis! So-ve-nis!
Klęczący powstał, obrócił się kilka razy, jakby zupełnie nie wiedział, gdzie się
znajduje. Gdy krzyk zebranych nasilił się, pochylił głowę i zasłonił uszy dłońmi.
***
– Coś ty na mnie sprowadził, Dareh? Korci mnie, żeby wyłupić ci drugie oko. Ślepy
będziesz bardziej pożyteczny.
– Panie, nie miałem pojęcia – mruknął jednooki, drżącą dłonią pocierając miedzianą
blaszkę w lewym oczodole. – Kupiłem go z ulicy, od handlarza skór. Ledwo trzymał się na
nogach. Myślałem, że to zbiegły niewolnik z Carnente i że będzie dobry dla Garafora.
– Garafor. Mój Garafor – westchnął otyły mężczyzna rozparty w szerokim siedzisku.
Uniósł trzymany puchar. Półnaga kobieta momentalnie znalazła się przy nim i z trzymanego
dzbana dolała trunku. – Widziałeś, co zostało z mojego pięknego Garafora?
– Tak, panie. Niewolnicy ciągle nie chcą zebrać kości. Wybatożyłem dwóch, ale
strach jest silniejszy niż ból. Rozkażę zaraz...
– Ty zbierzesz jego kości, Dareh. Co do najmniejszej, własnymi rękami.
Jednooki zadrżał i przełknął ciężko ślinę, ale nic nie odpowiedział.
– Co z tym handlarzem skór? Tym, od którego podobno kupiłeś tego niewolnika.
Znaleźliście go?
– Lada chwila będzie nasz.
– A ten gówniarz, który wymyślił krzyczeć to przeklęte imię?
– Mamy go. Wyrywał się, ale dostał parę razy batem przez łeb i czeka w podziemiach.
– Dobrze. Jak się ma sytuacja z tym, z tym...
– Rozpędziliśmy widzów i ściągnęliśmy go z areny. Poszedł po dobroci, widząc
miecze i włócznie. Wydaje się, że kompletnie nic nie pamięta. Zadawał mnóstwo pytań, ale
tak jak rozkazałeś, panie, nikt się do niego nie odzywał. Zamknęliśmy go w jednej z
odosobnionych cel. Wciągnął na siebie tunikę i wypił dużo wody. Mówią, że długo dreptał po
wnętrzu, a teraz leży na posłaniu.
– Posłałeś mu jedzenie i którąś z niewolnic, jak kazałem?
– Panie...
– Wysłałeś?!
– Panie, nikt nie chce tam wejść. Klnę się, próbowałem wszystkiego. Niewolni boją
się tak bardzo, że prędzej godzą się, żeby ich dźgnąć i ciąć mieczem, niż dadzą się zapędzić
blisko jego celi. Niewolnice podobnie mdleją i szaleją. Nie wiem, co...
– Ja wiem, Dareh. Ja wiem. Mój piękny Garafor, teraz będący jedynie kupą popiołu i
kości, zaczeka. Ty, Dareh, zaniesiesz jedzenie temu, temu... ocalonemu. A jeśli będzie trzeba,
nawet oddasz mu się z chęcią i pokorą.
– Panie! – zgrzytnął zębami jednooki, wlepiając wściekłe spojrzenie w rozkazującego.
– Nie zasługuję...
– Zasługujesz na powolną, bolesną śmierć! – ryk zlał się z hukiem uderzenia grubej
łapy w oparcie. – Zasługujesz, żebym wydał cię protektorom, gdy tylko się zjawią, a po takim
przedstawieniu zjawią się na pewno. Zasługujesz na mój gniew i doskonale wiesz, co to
oznacza. Weźmiesz to żarcie i zaniesiesz mu. Dowiesz się, czy coś sobie przypomniał. Jeśli
znów mnie zawiedziesz, każę usmażyć cię żywcem. Precz mi z oczu!
Dareh, paskudnie klnąc pod nosem, wyszedł z komnaty. Pierwszego napotkanego
niewolnika spoliczkował z całej siły, a gdy młody chłopiec upadł, kopnął go kilka razy.
Widok ściągniętej cierpieniem i przerażeniem twarzy młodzieńca podsunął mu pomysł.
Otwierana krata jęknęła cicho. Skulony w kącie dzieciak podniósł głowę, lecz niemal
natychmiast skulił się znowu.
Dareh przywołał go skinieniem.
– Jeśli będę musiał po ciebie wejść, czeka cię paskudne manto – zagroził.
Chłopiec po chwili stanął u stóp jednookiego.
– Widzisz tę tacę? Zaniesiesz ją tam, do ostatniej celi, tam gdzie czekają wartownicy.
Kiedy tam wejdziesz, zapytasz go, czy coś sobie przypomniał. Cokolwiek powie, powtórzysz
mi później co do słowa. Rozumiesz?
Czterej uzbrojeni po zęby, noszący półpancerze wartownicy śledzili podchodzącego
chłopaka wzrokiem. Trzej stojący nieopodal kusznicy prowadzili cichą, lecz bardzo ożywioną
dyskusję, co chwila łypiąc w stronę drzwi.
Jeden z pilnujących powstał i przez niewielką szparę zajrzał do środka.
– Leży na posłaniu. Postaw tacę obok niego i wyjdź jak najszybciej – poradził.
– Pan kazał z nim gadać – szepnął dzieciak. Taca zadrżała wyraźnie.
– Módl się zatem do Siedmioustego i nie patrz mu w oczy. Jedno spojrzenie i czeka
cię los nieszczęsnego Garafora.
Ciężkie drzwi zgrzytnęły głośno. Chłopiec sprężył się i szybko postąpił kilka kroków
w stronę leżącej postaci. Głuchy łoskot wypełnił wnętrze, gdy wejście pospiesznie zamknięto.
– Poznajecie mnie, panie? – Chłopiec przyklęknął na jedno kolano, odstawiając tacę.
Mężczyzna na posłaniu drgnął i otworzył oczy. Chwilę patrzyli na siebie.
– To ja. Poznajecie mnie, panie? Syn Bahauna, myśliwego. To my wyratowaliśmy was
ze źródeł pod lasem. Wieźliśmy was pod skórami do miasta. Pamiętacie?
– Znasz mnie? – Mężczyzna energicznie podniósł się na łokciu. – Wiesz, co to za
miejsce? Co tu robię? Wiesz, kim jestem?
– To miasteczko Ramma. – Wystraszone dziecko cofnęło się o dwa kroki. – Pierwsza
większa osada na południe od wielkiego lasu. Znaleźliśmy was ledwo żywego w ciepłych
wodach, ale nie wiem...
– Tam, na arenie. To był twój głos. To ty zacząłeś krzyczeć: „Sovenis, Sovenis”. Co to
znaczy?
– Zakradłem się na trybuny zobaczyć, czy dacie sobie radę. Później chciałem uciekać,
ale capnęli mnie i uwięzili.
– Tak się nazywam? Sovenis to moje imię?
Chłopiec wpatrzył się w oczy mężczyzny. Długo milczał.
– Nie znacie legendy, panie? Legendy Ocalonego? Legendy o końcu...
Zgrzytnęła zasuwa. Dzieciak poderwał się jak oparzony i odskoczył w kąt.
W drzwiach stanął Dareh. Omiótł wzrokiem wnętrze.
– Wstań, niewolniku – zwrócił się do mężczyzny, siląc się na władczy ton. – Pan chce
natychmiast z tobą mówić. Chodź! – Nie czekając na reakcję, cofnął się w głąb korytarza.
Zbrojni z obnażonymi mieczami weszli do środka, bacznie lustrując wstającego. Jeden
z nich podszedł bliżej. W rękach trzymał kajdany i młotek.
– Ani drgnij – rozkazał.
Ciężkie okowy na nadgarstkach i kostkach pobrzękiwały cicho, gdy więzień otoczony
przez żołnierzy wolno ruszył ku drzwiom.
Jego oczy na chwilę spoczęły na bladej jak śnieg twarzy dziecka, wciąż kulącego się
w kącie celi.
– Sovenis to ty – szepnął chłopiec, lekko potakując głową. – Sovenis to ty.