„Kradzież nie istnieje – za wszystko się płaci”
Transkrypt
„Kradzież nie istnieje – za wszystko się płaci”
Maciej Zając PARADOKS DOLINIARZA Kradzież nie istnieje – za wszystko się płaci (Napoleon Bonaparte) Wiecie, jak pięknie jest na Nowym Świecie w piątek około trzeciej? Nie wiecie. Być może nigdy nie szliście po drobnej, doskonale dopasowanej kostce wzdłuż przepięknych elewacji kamienic i witryn, które przyciągają oczy z taką siłą, że rozglądając się wokół można skręcić kark, nawet jeśli widziało się je już sto razy. Jeśli jednak tam byliście, czy witało was bezchmurne, świeże niebo i słońce niosące ze sobą ciepło, ale nie upał, razem z wietrzykiem tak łagodnym i tak miłym jak muśnięcie ust ukochanej kobiety tuż po przebudzeniu? Nawet jeśli dane wam było cieszyć się taką aurą i nawet jeśli również byliście zakochani, to pewnie nie tak jak Filip. No i to nie był dzień waszego życia. Los nie może być aż taki zły − powtarzał sobie Filip dzień po dniu, zaciskając zęby albo gryząc place aż do krwi z bólu, kiedy wszyscy wokół stawali się coraz szczęśliwsi, a on cierpiał jakby dla kontrastu. Nie może zabrać wszystkiego, nie dając niczego w zamian. Jednej pieprzonej szansy. Nie wierzył we własne szczęście, po prostu słyszał o rachunku prawdopodobieństwa. Można stracić matkę w dzień własnych narodzin. Można spędzić dzieciństwo z ojcem, któremu podobno zrujnowałeś życie i który mści się, sadzając cię na nodze od taboretu i patrząc ci wtedy oczy (dziadek milicjant, stara szkoła). Można przetrzymać pobyt w najgorszym domu dziecka na Pradze Północ. Ale nie wszystko naraz. To by zachwiało równowagą w przyrodzie. No, nie może być tak, żeby człowieka nie spotkało NIGDY NIC dobrego. Żeby nigdy nie dano mu się wykazać, mimo iż był pracowity, uczciwy i lubił ludzi (a oni wyraźnie, biorąc przykład z życia, nie lubili jego). I doczekał się pierwszego grudnia. Po szesnastu latach, czterech miesiącach, czterech dniach, sześciu godzinach i pięćdziesięciu dwóch minutach. Kierowca uciekł z miejsca wypadku, a jemu udało się jakoś utrzymać potrąconego biedaka przy życiu − do czasu przyjazdu karetki. Upuszczony portfel z dokumentami zauważył dopiero później. Poszedł odnieść, chociaż mógł kupić za to skrzynkę wódki chłopakom z ulicy, żeby się odczepili. I dowiedział się, kogo uratował. Kiedyś włóczył się po mieście, prosząc o cud. Dlatego dzisiaj rano włożył znoszone, obszarpane ciuchy i wyruszył na stare ścieżki. Dziękować każdym krokiem. Za cud. Za człowieka, który w podzięce za pomoc postawił go na nogi i zrobił swoim bratem. I za jeszcze większy cud – za Nią. Za ujrzaną trzy miesiące temu najcudowniejszą istotę na Ziemi. Za Tą, dla której stał się lepszy. Za Tą, której ust dotknie dzisiaj pierwszy raz. Poznał ją, kiedy Mateusz poprosił go, żeby podrzucił mu na uczelnię jakieś papiery. W prywatnej szkole nie szykanowano go za każdą nieusprawiedliwioną godzinę, więc zabrawszy z ich domu na Mokotowie (po wypadku Mateusz zabrał swojego wybawcę pod własny dach) potrzebną teczkę, wsiadł w autobus do Śródmieścia. Tam spotkał swoje szczęście. Ona nie musiała jeździć autobusami. Ale poprosiła matkę, żeby zamiast dać jej szofera − pomogła hospicjum. Co prawda dalej łaził za Nią ochroniarz, ale gubiła go łatwo. Drugiego oczywiście nie, ale o nim nie wiedziała. Stała więc przy oknie swobodna, chociaż z dziwnie smutnym wyrazem twarzy, pogrążona w lekturze albo rozświetlająca ulice swoim spojrzeniem. Tym razem czytała. Zagaił więc o knigę. Ona spojrzała na niego i uśmiechnęła się tak, że o mało nie zwalił się z nóg. Umówili się w jakiejś bibliotece. Potem znowu i znowu, jako znajomi, jako przyjaciele, a dzisiaj … dzisiaj na randkę. Już kiedy Mateusz wziął go do siebie, zaczął nadrabiać braki, ale odkąd ją poznał, harował jak wół. Martin Eden był przy nim leserem. Kursy tańca, savoir-vivre’u, Słowacki, Norwid i Tennyson na pamięć, włoski i hiszpański, kultury starożytne … wszystko, co Ona kochała. Plus karate kyo-kushin. Kiedy dowiedział się, że Ona za trzy tygodnie wylatuje do Stanów, harówka stała się nie do wytrzymania. Miał trzy tygodnie. Korzon zatrudnił mu Golikowa, doktoranta historii, dorabiającego (i to doskonale) w charakterze „razwiedywatiela serdecznych dieł”. Facet był drogi, ale z nim nie mogło się nie udać. Zaplanowali każdy szczegół. Przygotowali randkę jak akcję sił specjalnych. Kiedy Filip nie uczył się, jeździł rowerem pod jej willę na przedmieściu. I stał godzinami, oparty o wspaniały dąb, nie wiedząc nawet, że patrzy nie w to okno. I marzył. Mamusi jego ukochanej, bardzo grubej rybie (dosłownie i w przenośni), nie podobał się nowy znajomy córki. Napadł go więc pijak, a potem grupka fanów Polonii. Filip ćwiczył karate dopiero dziesięć miesięcy, ale był dość zdolny. Następnym razem w szaliki (dla odmiany Legii) przebrało się kilku olbrzymów z firmy ochroniarskiej. Ale Mateusz Korzonek, a właściwie jego ojciec, stali trochę wyżej. Dziwnym trafem lokalny oddział firmy Blackwater akurat tego dnia zapragnął zamanifestować wierność Arce Gdynia i mamusia miała dość duże problemy w pracy, jako że prasa dopatrzyła się powiązań między ciężko rannymi a panią Mam Bardzo Wysokie Stanowisko Państwowe. A Filip nawet nie słyszał o burdach kibiców, bo im bardziej Ją kochał, tym mniej miał czasu. I dzisiaj nastał dzień zero. Wszystko było gotowe, a on wiedział, że musi się udać. Nie zważając na tłok i zdziwione spojrzenia, tańczył, skakał, owijał się wokół latarni i rozsyłał wokół promienne uśmiechy, aż przechodzący patrol policji zwrócił na niego uwagę. Nie czuł już niepokoju, raczej luz. Przetańczył całą godzinę, a potem … tak, on, Filip Słowik, który przywykł przeklinać Jezuska w każde święta za to, że tamten miał rodziców i nawet zwierzęta w stajence, poszedł do kościoła. Do św. Anny, najbliżej miejsca wypadku. Wrzuciwszy do puszki wszystkie pieniądze, jakie miał przy sobie, zatonął w dziękczynieniach. Zupełnie i spontanicznie, jak pogrążeni w ekstazie święci na średniowiecznych malowidłach. W końcu było za co dziękować. Kiedy się ocknął, była siódma. A umówieni byli na wpół do ósmą. Tramwaje są zbyt wolne, zresztą właśnie trwał strajk. Potrzebował taksówki, ale przecież całą kasę, jak na ironię, ofiarował Bogu za pomyślność dzisiejszej randki! Żaden z przechodniów nie chciał mu oczywiście dać potrzebnej sumy. Ksiądz w zakrystii też mu nie uwierzył. Nie w tym stroju. Pozostawało tylko jedno wyjście. W jednym z barów jakiś starszy człowiek wydawał się być całkowicie pochłonięty swoją porcją mięsa z warzywami. Filip w przelocie chwycił jego saszetkę. W środku było wystarczająco dużo pieniędzy. Chciał nawet podrzucić okradzionemu resztę razem z jakimiś tabletkami, ale zauważył go ochroniarz. Filip uciekł, ścigany krzykiem mężczyzny i dziwnie rozpaczliwym wołaniem starszego pana. Nie zrozumiał zresztą jego słów. Sumienie gryzło go tylko przez chwilę, potem został już tylko strach i szaleńczy pośpiech. Taksiarz, a potem szofer Mateusza, dokonali cudów i spóźnił się tylko kwadrans. Ona też się spóźniła i też o kwadrans, więc przepraszając się nawzajem, zaczęli się w końcu śmiać. Chłopak poczuł, że strach powoli rozluźnia uścisk, w którym trzymał jego serce. Poszli na koncert, potem tańczyli, a kiedy w starannie dobranej przez Golikowa knajpce na Starym Mieście utonął w Jej oczach, zrozumiał, że Ona tonie w jego. I wszechświat eksplodował do rozmiarów tego jednego pocałunku, na który czekali przez całe swoje życie. * * * Rano nie odbierała telefonu. Nie znalazł jej w muzeum, na wykładzie o wierzeniach staroitalskich, a nawet w klubie rzeźbiarskim. Miała odlecieć w poniedziałek, ale nie spotkał jej na Okęciu. Trzeciego dnia, nie wpuszczony do jej domu przez ochroniarzy, darł się pod bramą w niebogłosy, póki Golikow nie wytłumaczył mu, że nie ma Jej w Warszawie. To było jedyne, czego się dowiedział, mimo naprawdę szczerych chęci, wielkich wysiłków i coraz większych funduszy, których Mateusz nie skąpił na poszukiwania. Po dwóch tygodniach gorączki Filip popadł w marazm i każdą wolną chwilę w ciągu następnych trzech miesięcy spędził pod Jej domem, bez żadnej zresztą nadziei. Do szkoły budził go silnik limuzyny Jej matki. Potem przestał, bo Pani Vipowa wyjechała w dwutygodniową podróż po stolicach świata, oczywiście z bardzo ważną misją i za bardzo dużo pieniądze. Dni mijały, a on siedział pod bramą, patrząc ciągle w ten sam punkt, który był Jej oknem. W końcu zainteresowała się nim brukowa prasa, przecież siedział pod TYM, WŁAŚNIE TYM domem, ale wyciszona przez Mateusza szybko zostawiła Filipa sam na sam z jego bólem. Chłopak wtopił się w krajobraz i przestano go zauważać. Tylko czasem jakaś wycieczka z prowincji przyglądała mu się z równie znudzonymi minami, jak Kolumnie Zygmunta. Natomiast interesowało się nim państwo (niewolnik musi chodzić do szkoły) oraz Mateusz i Golikow. Ten ostatni, o dziwo, najszczerzej. Spec od miłości i historii ZSRR zrozumiał, że nie wie nic ani o uczuciach, ani o bólu. Siadał czasem obok chłopaka, bo i nie rozumiał go, i lubił coraz bardziej. Ale i on przestał przychodzić. Robiło się coraz chłodniej. Aż kiedyś, pośród mgieł poranka, Ona wyszła do niego. Wzięła jego głowę w swoje prześliczne dłonie i zapytała, czy się gniewa. Ten pocałunek był jeszcze potężniejszy niż wszystkie poprzednie. Trzy dni bulwary, parki, muzea i kluby Warszawy oglądały największą miłość w historii miasta, miłość, do jakiej zdolni są tylko ci, którzy wiedzą, co znaczy samotność. Oni przerywali ją pocałunkami, zachodzili pośród starych kamienic, zadeptali na każdym możliwym parkiecie w każdym możliwym tańcu. Wypatrzyli ją sobie z oczu. A kiedy nie mogli już tańczyć, poszli do jej domu. Miała piękną sypialnię. Najpiękniejszą na świecie. Co do reszty, wszelki opis nie ma sensu, bo słowo nie opisze nocy, która zdarza się raz na stulecie, dwojgu na miliard ludzi. Kto jej nie przeżył, nie pozna języka, którym można o niej opowiedzieć. Kto przeżył, nie będzie opowiadał nikomu, bo zamiast marnować na to czas, może być z Nią. * * * Dziwnym trafem Golikow uchwycił trop zagadki dopiero wtedy, kiedy Filip mógł mieć informacje z pierwszej ręki. Kiedy dostał namiary na gościa, który był w stanie go oświecić, nie chciał iść na spotkanie, bo w końcu po co marnować pieniądze, stawiając komuś drinki w najdroższym barze w mieście, skoro i tak nikt go za to nie nagrodzi. Ale poszedł. Po prostu żeby udowodnić samemu sobie, że jest w stanie dowiedzieć się wszystkiego, co nie jest ściśle tajną wytyczną rządową (a i z tym bywało różnie). Wstał więc o siódmej rano i pojechał do centrum, klnąc nawyki faceta, który pracował zazwyczaj na trzecią zmianę. Myślał, że gorzej być nie może. Mylił się. Po dziesięciu minutach wypadł na ulicę i zaczął krzyczeć przez mobajl tak głośno, że ludzie patrzyli na niego jak na wariata. * * * Jeśli zapomni się wyłączyć komórkę, na pewno zadzwoni w najmniej odpowiednim momencie. Prawo Murphy’ego. Filipa dzwonek wyrwał z błogostanu o ósmej rano. Nie spał, ale był pogrążony w miłości, a z niej przebudzić się znacznie trudniej. Zmusił się, aby oderwać wzrok od Jej twarzy tylko dlatego, że bał się, żeby irytujący dźwięk Jej nie zbudził. Zerknął na ekranik telefonu i zrozumiał, że to coś ważnego, bo kto jak kto, ale Golikow wiedział, że nie ma teraz czasu na błahostki. Odebrał więc skrzeczący zniewalacz z wyrozumiałym uśmiechem człowieka, który właśnie trzyma w ramionach najcudowniejszą istotę na świecie. * * * - Słuchaj, musisz z nią natychmiast do szpitala. - Musi dostać leki. Szpital MSWiA, anestezjologia, pytaj o Fajkowskiego. - Tak. Ja też tam jadę. - Jakie leki? Stary, ona … No, ona, nie wiem jak to powiedzieć … - Dobra, krótko z dyńki - twoja dziewczyna ma raka i umrze za dwa tygodnie! - Nic nie można zrobić. - Nie, nic nie da się zrobić! - Nic nie rób kochaj ją już tam jadę. - Już jej pomogłeś. Ona zaczęła wychodzić z tego jak cię poznała. Niespotykany przypadek. - I umarł jej ojciec. - I to, że wcześniej kochała tylko jego a facet kopyrtnął się na Nowym Świecie w ten sam dzień w którym mieliście randkę. - I co z tego że tam kurwa byłeś? Co byś go kurwa uratował jak Matwieja? Ktoś mu w barze buchnął saszetkę z lekami i nie było żadnych szans. Nie histeryzuj mi tu kurwa tylko lepiej zapierdalaj bo zara tam będę a ona musi dostać dawę za kwadrans! * * * Wypuścił komórkę z ręki i popatrzył na ukochaną. Nigdy nie widzieliście takiego wzroku. I módlcie się, żebyście nie zobaczyli. * * * Iwan Filipowicz Golikow nie od razu zrozumiał swój tragiczny błąd. Wiedział, że kilkoma słowami zburzył szczęście chłopaka. Ale wiedział też, że jeśli dziewczyna zacznie się nagle zwijać z bólu w pościeli, szok będzie jeszcze mocniejszy. Chociaż … czy mógł być mocniejszy? Chyba tak, w końcu łatwiej mu będzie, gdy ona odejdzie bez cierpień … − pomyślał specjalista od miłości, który uczył się jej od tego chłopaka. I wtedy przypomniał sobie małą fiolkę i strzykawkę, które dał Filipowi dwa miesiące temu, wychodząc z założenia, że jeśli wybierze tę drogę, to lepiej, żeby poszło mu gładko. Tylko że dwa miesiące temu nie czuł jeszcze do tego chłopaka mieszaniny współczucia, przyjaźni i podziwu i nie stawiał go pośród najważniejszych dla siebie osób. Trzeba było wziąć łapiduchów i pojechać tam z nimi! − pomyślał, i choć było to raczej niemożliwe, dodał gazu. Potem był już tylko pędem. * * * Filip popatrzył na Nią, a potem na małą fiolkę z napisem „błażjennaja smiert”. Dopiero teraz pomyślał, że ciekawi go, jak Golikow zdobył truciznę, używaną przez Specnaz do dobijania rannych. Ona westchnęła przez sen. Tak szczęśliwie, tak kochająco. Nie mógł go spotkać w tym momencie większy cios. Nie chciał czekać, aż się obudzi, bo musiałby jej to powiedzieć, bo musiałby ją stracić raz więcej. Ucałował jeszcze raz zgięcie Jej łokcia, a potem wbił w nie igłę. * * * Golikow, stojąc w korku, stracił złudzenia, że zdąży. Stracił też inne, małe, prywatne złudzenie. Otóż pojął, że nawet język rosyjski nie pozwala wyrazić naprawdę negatywnych emocji. * * * Filip znalazł w kuchni nóż. Właściwie nie potrzebował nic więcej. Powinien załatwić sprawę i tyle. Stanął więc w rozkroku na posadzce ogromnego korytarza. I wykonał pierwsze cięcie. * * * Jako, że Golikow włamywał się do willi po drzewie przez okno na piętrze, najpierw znalazł ciało dziewczyny i list, pozostawiony obok niej w sypialni. Przeczytanie go absolwentowi różnych dziwnych kursów zajęło może sekundę. Najstraszniejszą sekundę w życiu. * * * Człowiek ma sześć litrów krwi. Wystarcza to na napisanie Eloi, Eloi, lema sabahtani bez końcowego i. W szkole Filipa anatomii uczono wybornie. I kształtowano charakter. * * * Trzy godziny później policja zastrzeliła mężczyznę w wieku lat dwudziestu kilku, który przeklinając po rosyjsku, szatkował z automatu Kałasznikowa wnętrze kościoła św. Anny.