Nienajedzony sęp…
Transkrypt
Nienajedzony sęp…
Nienajedzony sęp… …Wiesz już wystarczająco dużo. Ja też. To nie wiedzy nam brakuje. Brak nam odwagi, by zrozumieć to, co wiemy, i wyciągnąć z tego wnioski. (Sven Lindqvist, Wytępić całe to bydło) Południowe pogranicze Mauretanii z Mali. Jedna z wielu oaz wokół złowrogich burchanów. Tamir wiąże kopyta wielbłądów przed zimną nocą. Jutro, skoro świt, ruszy z nimi w dwutygodniowy marsz nad Atlantyk. Tam sprzeda je za pokaźną sumę bogatym Marokańczykom. Siedzimy przy ognisku. Sahara co chwilę odsłania drewniane szczątki tego, co było tu przed wiekami. Ale piach nie zna litości. To tylko szkielety. Czym bardziej na wschód, tym jest ich więcej. Drewno białe jak kości, albo kości białe jak drewno. Czasem jakieś kły, trzosy, żebra. Odarte czaszki. Białe oczodoły. Przez miliony lat kwas krzemowy zamienił drzewa w kamienie. Gdyby odkopać piach na dziesięć metrów głębokości i pomalować na zielono znaleziska, Sahara byłaby gajem. Na metalowym stojaku parzy się herbata. Strzelają iskry. Drobne ziarenka piachu popychane wiatrem tną ciszę. Jest taki świst, który choć inny od tego na morzu, bardzo go przypomina. Grzbiety wydm przesuwają się za plecami jak fale na uciszonej wodzie. Nie znamy swoich języków. Ale na pustyni to niepotrzebne. Słowa wadzą. Afryka, to dwa tysiące języków i dialektów. Jednym włada od kilku tysięcy do kilkunastu milionów. Hausa, fulfulde, joruba, ibo, oromo, suahili. Międzyetniczny amharski. W odległej Tanzanii kilkaset osób mówi w hadza, a etiopska ongota zanika między dziewiętnastoma współplemieńcami. Są jeszcze języki gestów i milczenia – bo milczeć można na wiele sposobów. Beduin opowiedział mi bajkę. Zdarzyło się kiedyś tak, że dziecko miało za długi język. I ten język, nie mogąc sobie znaleźć wygodnego miejsca, opuścił swoją kryjówkę. 1 Postanowił powędrować dalej, niż zawsze, a że gniazdo jego było za małe, chciał spróbować innego życia. Wysunął się więc znacznie i spoglądał to w prawo, to w lewo. Przypominał kupca wychylonego przez okno swojego kramu. Nagle, ku swojemu zaskoczeniu, zobaczył z prawej i z lewej strony dwoje takich samych uszu, które rozdzielał. Siedziały cicho i się nie wierciły. Przyglądał im się uważnie, a że nie ruszały się tak jak on, zdziwiony zawołał: hej, co tu robicie? Czym się zajmujecie? Uszy, jak to uszy, posłuchały, posłuchały i odpowiedziały: my jesteśmy uszy i zajmujemy się słuchaniem. Naszą pracą jest słyszenie. Język nie mógł się nadziwić. Myślał i myślał. Wrócił nawet na chwilę do swojej kryjówki, by później zawołać: jak to jest, i jakie to niesprawiedliwe, że do mówienia jestem sam jeden, a was do słuchania jest dwoje. Na to uszy odpowiedziały: drogi języku, tak to właśnie jest, że trzeba dużo słuchać, a mało mówić. I od tego czasu długi język dziecka nie wychylał się nadto, a gdy na chwilę chciał opuścić swoją kryjówkę, zawsze po obu jego stronach przypominały mu o sobie uszy. Opieram plecy o koło dżipa. Za dwie, trzy godziny po obu stronach usypią się wały piachu. Jeśli zasnąć, to tylko przy jakieś trwałej zasłonie. Bezlitosny Harmattan. Czarki z brązu. Leję jedną, potem drugą. Zafir jest tuareskim lekarzem. Od trzydziestu lat pomaga pobratymcom. Siwy, barczysty, o czarnych jak smoła oczach. Ale gdy za dnia opatula głowę granatowym jedwabnym szalem, jego oczy też stają się granatowe jak woda w oazie. Bierze mnie za rękę i prowadzi do studni. Ciągnie za rzemień i wyciąga kiście bananów – cień studni chroni je przed zbyt szybkim dojrzewaniem. Potem jego żona zrobi z nich wieczorny posiłek. Opatulony w swój zawój pokazuje nieliczne zabudowania oazy. Kilka chat, ogrodzenia z trzciny, którą zwijają w rulony i wiozą dalej przed siebie. Mieszka tu ze sto osób, ale połowa ciągle się zmienia wędrując. Hodują wielbłądy, sprzedają mleko. Pośredniczą w drobnym handlu wożąc karawanami metale kolorowe, szklane ozdoby, materiały na sato. Handlują mieczami, nożami i siodłami na dromadery. Zafir kształcił się w Europie za pieniądze Tuaregów. Potem miał wrócić i leczyć. Białym land roverem krąży między Mauretanią, Mali i Nigrem. Czasem zapuści się do Algierii, ale nigdy powyżej Zwrotnika Raka. Na szyi ma kilka niedużych woreczków, a w nich zioła, drobne monety, tytoń, amulety, stare zęby do zmielenia, szkiełka do rozpalenia ognia, tabletki. Jest bogaty. Do ogniska przynosi długą metalową fajkę ozdobioną glinianymi wzorami. Bierze kilka palących się drewien i kładzie na piasku tuż przed nami. A potem każe zakopać gołe stopy, by poczuć duchy. Z biegiem czasu błogie ciepło promienieje na całe ciało. Nie jest tak stary, na jakiego wygląda ale słońce i 2 susza dewastują nie tylko pustynię. Jego oczy są teraz czerwone jak te iskry. Świdruje mnie na wylot. Kiedyś budowaliście miasta, by w nich osiąść. Przez wieki, i jeszcze dawniej, gromadziliście swoje ludy za murami twierdz i fortec. Stanowiliście prawa miejskie, układaliście ulice i mosty. Skupialiście się razem wokół jednego placu. Potem łączyliście kilka miast w jedno wielkie. Zawsze budowaliście miasta, by osiąść, zostać na stałe. Ale przez te wszystkie wieki zapomnieliście o swojej naturze. Zapomnieliście, że człowiek jest nomadą. Zapomnieliście o drodze, którą każdy ma wpisaną w krew i tak jak ona toczy się w organizmie, tak wy powinniście toczyć się po ziemi. Zamykając się w miastach nie zauważyliście, że postępujecie wbrew sobie, że idziecie pod prąd każąc swojej krwi się zatrzymać. Zamknęliście oczy na swoją naturę, na wędrówkę, która od samego początku jest w was. Poukładaliście świat odwrotnie, a on od stworzenia był przecież drogą. Wasza historia pełna jest miast. Walczyliście o nie. Zdobywaliście je. Wiele z nich równaliście z ziemią. Potem w nowych miastach budowaliście swoje porządki i prawa, ale gdyby nie one, nie potrzeba byłoby tego wszystkiego. Miasta was zgubiły, bo kazały wam myśleć odwrotnie, sankcjonować to, co jest niesankcjonowane. To budowa miast zmusiła was do ataku i obrony. Zapomnieliście, że człowiek to droga i upływający czas. Chcieliście zamknąć człowieka w strukturze i prawie, a zapomnieliście, że naturą jest wolność, a nie nakaz. Zamknęliście mury zostawiając na zewnątrz pastwiska. Zapomnieliście o swoim pochodzeniu. Wystąpiliście wbrew naturze zakładając nie swoje sato. Chcieliście siedzieć w domach nie pamiętając, że waszym domem jest droga i wędrówka. Jesteście paradoksem, bo wasi wielcy zawsze podróżowali. Zbudowaliście swój świat na ciągłej podróży, by stworzyć warowne fortece, których i tak nie możecie wziąć ze sobą. Gdy nazajutrz odjeżdżałem w stronę Oceanu, stał dumnie na najwyższej z wydm. Jej grzebień był falą, a on chodził po morzu. Cały w indygo. Niemal na drugim krańcu tej samej pustyni, po wschodniej stronie Morza Czerwonego, gorący i nieobliczalny Samum nawiewał żółty piach na szosę. To było rok wcześniej. Jechałem z Abu Dhabi prostą drogą do oazy Liwa. Kolejna pustynia i kolejny piach. Kolejna samotność, za którą warto zapłacić każde pieniądze. Ziarnka piachu jak ludzie na ziemi, a gdy przychodzi ciepła noc, gwiazdy nad głową jak światła na Manhattanie. Niewyobrażalna nicość. Człowiek taszczy swój świat na koniec świata, a potem ten koniec świata staje się jego światem. Jest cisza i nie ma żalu. Wystarczy zjechać z głównego szlaku na lewo lub prawo i zatopić się w szczęściu. Podróż po 3 pustyni jest jak pływanie w głębinach bez tlenu, który jest niepotrzebny. Można zachłysnąć się wodą i płynąć dalej, głębiej. Można rozłożyć ręce, wypuścić powietrze i się nie utopić. Potem tylko tu chce się wracać. I choć nie ma nic – jest wszystko. Kto raz pozna smak pustyni, wróci do niej jak rzeka ze źródła do morza i oceanu. Jak odbity od księżyca promień słońca na ziemię. Palmy daktylowe dają i cień, i jedzenie. W XVI wieku koczownicze plemię Bani Jas podporządkowało sobie ten obszar, chętnie wcześniej odwiedzany przez liczne karawany i pustynnych nomadów. Cała Pustynia Arabska kryje w sobie wiele oznak dawnych obecności, które dziś, w miejscach odkrywkowych wykopalisk, świadczą starymi naczyniami, narzędziami z krzemienia i próchnem. Piach to najlepszy balsam. A woda na pustyni przyciąga jak magnes. Każdego. Liwa rozciąga się na obszarze stu kilometrów. Jest pięknym półksiężycem wtopionym w żar piachu. Kilka starych fortów. Arrada, Dhafir, Attab. Szosa jest kręta i malownicza. Co chwilę zakręca, chowa się i pokazuje. Gra ze mną na swojej szachownicy. Wiatr nawiewa tyle piachu, że nie można przejechać. Podobno raz dziennie przejeżdża piaskowy pług. Niewielkie sabcha. To w górę, to w dół. Żar z nieba pokazuje kolejne fatamorgany. Wszędzie woda, która już prawie wdziera się na drogę. W prawo. W lewo. W prawo. W lewo. Jest jeszcze jedno pustynne złudzenie: w ciągu dnia piach zmienia kolor. Raz jest żółty, potem bardziej czerwony i szmaragdowy. Raz blady i szary, by potem przełamać się w srebrny i stalowy. Barwa piachu może być złudna. Wydaje się, że już tu byłem, a to nieprawda. Wydaje się, że to inne miejsce, a zmienił się tylko odcień wierzchołków fal. Na końcu drogi wydma Tal Mireb – największe piaszczyste wzniesienie w Zjednoczonych Emiratach. 287 metrów bliżej słońca. Siadam przy drodze i zaraz znikąd zjawiają się dzieci. Oglądają wóz i zabierają słodycze. Za chwilę podchodzi stado młodych cameli. Liżą opony i plują na szyby, w których się odbijają. Na zadach wypalone znaki hodowcy. Gazi po arabsku znaczy zdobywca. Cieszy się na mój widok i po chwilach niezręczności zaczyna opowiadać: Teraz nic już nie jest takie samo. Wszystko się zmieniło, a jeszcze trzydzieści, czterdzieści lat temu nie było tu dróg i prądu. Wszystko przez naftę. Wjedź między zabudowania w stronę Hameen, tam zobaczysz prawdziwą starą Liwę. Od zawsze handlowaliśmy daktylami i wielbłądami. Teraz tylko turyści, asfalt i frytki. Hotele, dżipy i snowboard z wydmy. Wasza muzyka i wasze pieniądze. Hałas. Szum. Prąd. Ogromne ciężarówki. Nie słychać muezina. Dziś wstyd wypasać camele. A jeszcze nie tak dawno tylko na nich jeździliśmy. Dziś kto jeździ na wielbłądzie? Woda zawsze 4 dawała nam władzę, a innym schronienie. Teraz nie ma to znaczenia. Wszystko się pozmieniało, poprzestawiało. Mój ojciec był wielki, a dziś siedzi przed domem i nie wie, co ma począć. Niemal dwieście kilometrów na północ emirat Abu Dhabi. Ogromne i niewyobrażalne bogactwo. Wielki meczet szejka Zayeda opływa złotem, bielą i diamentami. Niemal dwadzieścia kilometrów na południe niezdefiniowana pustynna granica z potężną jak pół Europy Arabią Saudyjską, do której chrześcijanie nie mają wstępu. Rijad, Mekka, Medyna. Morze Czerwone musiało powstać po przełamaniu Afryki i wtedy Sahara się podzieliła. Sześćset milionów lat historii. Noc zapada znienacka. Pachnie spiżem. Moczę w soku daktyle. Dwa krańce jednej pustyni. Dwie latarnie na brzegach oceanu piachu. Dwa bieguny jednej ziemi pokrytej miliardami miliardów. Ziarno przy ziarnie. Zasypane historie. Dziesięć milionów kilometrów kwadratowych i sześć tysięcy kilometrów długości. Granicą drogi jest cisza i odwaga. Im mam ich więcej, tym dalej zajdę. To moje uszy. Patrząc na gwiazdy nie można się zgubić. Kilometr za kilometr. Cała Sahara jest jak ruchoma wydma, która wciąga. Może nic się nie ruszać, wystarczy, że wkoło tańczy cichy wiatr. Chłodna nocami i mordercza słońcem za dnia. Gdy zasypiam w namiocie z samej siatki, niemal przez każdą dziurkę materiałowego sitka świeci gwiazda. Rano cały namiot oblepiony jest skorpionami. Są młode, miękkie, lepkie i jeszcze śpią. Kolejna oaza. Im bliżej nocy tym większy ruch. Główne szlaki dawnych karawan zamieniły się dziś w drogi pełne kolorowych trucków. Plastik zastępuje glinę, a pustak matę. Nigdy nie wiadomo, gdzie się zatrzymać. Wszystko jest kogoś. Gdy śpi się na całkowitym odludziu, zawsze jest pewność, że nikt tam nie przyjdzie. Innym schronieniem jest tłum, który wciąga i w którym można się zgubić. W oazie jest to niemożliwe – ratunkiem zawsze jest zdecydowanie i spokój. Gdy siedzę chwilę w samochodzie, podchodzi starszy Maur. Odziany w czarną szatę. Pewny swego. Ogląda wóz, kopie w koła i każe odjechać. Macha rękami i krzyczy. Staję sto metrów dalej, ale już wiem, że tutaj nie zasnę. Może nie złupili dziś turystów? Może wojsko wzięło za duży haracz? Może padły wielbłądy? Może… Maurowie. Zawsze najbardziej na zachodzie, stąd i Rzymianie, i Fenicjanie nazywali ich „ludźmi Zachodu” – mahurim. Od wieków nieprzystosowani do życia w osadach, wędrujący po Sahelu ze swoim bydłem. Podobni do Tuaregów. Nazywani też Bidan, po arabsku biali. Wypasają stada zebu, które nie gardzą skąpą paszą. Naród od zawsze pasterski. Ich białe namioty, chaimy, ciągną się wokół wydm jak niezapalone świece. Do dziś kastowi: z 5 arystokracją, marabutami, pasterzami i wasalami. Aż do końca czasów kolonialnych posiadali w swoich szeregach Abidów, niewolników. I choć dziś urbanizacja wywróciła wszystko, szlachectwo jest nadal w cenie. Maur ubrany w biało-błękitne szaty daraa z turbanem na głowie podobnym do orlego gniazda, to Maur zwycięzca. O ich zaradności krążą legendy: Maur może przez trzy dni jeść jednego daktyla. Pierwszego dnia zjada skórkę, drugiego miąższ, a trzeciego pestkę. Daktyle, to dla nich chleb pustyni. Jeśli dziś coś z wieków poprzednich wydaje mi się dziwne poprzez porównanie, to ile z rzeczy, które robię teraz, będzie niezrozumiałe i groteskowe za lat sto i więcej? Nie mogę uciec od porównań: dziś jest tak, a kiedyś było tak. Na ile za dwa wieki moje poczynania będą hańbą? Czy moje prawnuki będą się wstydzić zachowań dziadka? Jak ocenią nas kolejne pokolenia? Co pozostawimy po sobie na Czarnym Kontynencie i jaki będzie bilans? Kto i za co będzie przepraszał za pięćset lat? Biały, gdyby mógł, poprzestawiałby na niebie gwiazdy. Czarny, gdyby mógł, pomalowałby te gwiazdy na czarno. Podróż to dylemat wyboru. To niekończące się pytania o sens, kierunek, wiatr i drogę. Dlaczego, po co i jak. Podróż może być błaha co do wyboru, ale karkołomna co do wyniku. Nie musi zaprowadzić tam, gdzie chcę jechać i staram się dotrzeć. Podróż to bycie w miejscu, stanie na rozwidleniu karawanowych szlaków. To ziołowa herbata podana w namiocie Beduina przez zakwefioną kobietę. To bycie wśród innych, na ich łasce. Niekończące się pytania i niezrozumiałe odpowiedzi. Zdziwienia, obelgi i razy. Noce w ksarach. Ciche pukanie do zamkniętych drzwi i otwieranie swoich okiennic. Marzenia poplamione krwią. Nieprzespane studnie zatrute padliną. Reduty strachu, kiedy nie można nawrócić. Patrzę na mapę i przeraża mnie odległość od domu. Tysiące kilometrów: to nie ziemia jest niczyja. To ja jestem ziemią niczyją, wędrującą wydmą na oceanie tysiąca jezior. Sahel po arabsku znaczy brzeg, wybrzeże. Islamscy Arabowie od początku traktowali Saharę jak morze, na którym statkami były wielbłądy. Piach łączył ich przez wieki od Półwyspu Arabskiego po wybrzeża Atlantyku. Hamady i ergi. Tuarescy handlarze białej broni. Maurowie wycinający w pień Hiszpanów. Zakopani w piachu Fulani. Podróż nigdy się nie kończy, bo jest czasem. Nie tyle gdzie jestem, a kiedy jestem, w którym momencie. Nie o której godzinie, ale w której godzinie nieskończoności. Podróż, to nie pytanie w którym dniu, ale którego dnia – tym właśnie jest czas poza Zachodem. To bardziej miejsce w danym czasie, niż czas w danym miejscu. Będę, kiedy będę. Gdy wschodzi słońce, budzą się godziny. Dla nomady czas w nocy stoi. Sen zatrzymuje pogoń. Podróż to nie czas, tylko miejsce. To próby niemożliwego, gdy jestem 6 pewien, że jeszcze przed chwilą tego śladu węża tu nie było. Gdy granica jest nie do pokonania, a karabin pokazuje kierunek. To wreszcie cisza. Grzechotka. I znowu cisza. Potężnie świszczące sępy. Gdy pikują mięsożerne marabuty, jakby w namiot uderzał rozpędzony wiatr. Niepozorna mgła, która za pięć godzin staje się burzą piaskową. I strach. I strach. I strach. Beduin opowiedział mi bajkę. Mieszkały na Saharze dwie siostry: Hasara i Riba. Hasara była piękna, a Riba brzydka. O ich serca starało się dwóch młodzieńców. Tinau i Sule. Pierwszy był bogatszy, przystojniejszy i pochodził z dawnego rodu, drugi zaś mniej urodziwy, z pustymi sakwami, a rodzice jego dawno umarli. Tinau poprosił więc o rękę Hasarę, a Sule musiał zadowolić się Ribą. Wyprawiono wspólne wesele, które trwało tydzień. Zjechały się najznakomitsze karawany. Później obie siostry przeniosły się do domów swoich mężów. Do tej pory życie sióstr było podobne, ale teraz zaszły zmiany. Hasara posmakowała bogactwa: pięknie się ubierała, smakowała w potrawach, obnosiła się ozdobami, lubiła być na świeczniku, kupowała drogie stroje. Natomiast Riba dźwigała ciężary. Razem z mężem handlowali na targu i zbierali dinar do dinara. Połowę zarobku odkładali, a za drugą połowę kupowali bele nowego aksamitu i jedwabiu. Minęło pięć lat. Sule stał się bogaty, a Tinau rok po roku tracił wszystko. Załamany i biedny uciekł w końcu z domu zostawiając Hasarę z jej świecidełkami. A ona szybko znalazła sobie innego, choć i ten za czas jakiś od niej odszedł. Natomiast Sule i Riba pomnażali majątek. W ciągu następnych trzech lat dorobili się sporego stada wielbłądów, mieli kilku pastuchów, a ich kram na targu był najbardziej okazały. Samotna Hasara wymieniała kolejnych mężów, w ramionach jednak żadnego nie czuła się dobrze. Czas płynął. I tak to właśnie jest, że goniąc za miłością można ponieść straty. Wymarłe miasta. Jest ich wiele. Z oddali wyglądają zwyczajnie. Jeden lub kilka minaretów, jakaś wieża ciśnień. Często pustynnie pomalowane. Ochra. Błękity z pomarańczą. Opuszczone oazy. Miejsca, w których zamiata wiatr. Gdzieś między Bir Mogrein a Char. W oddali majaczy potężna Zednes – wydma wydm, prawie pół kilometra w niebo. Zieje strachem. Na pierwszy rzut oka nie można ocenić, czy ktoś tam mieszka, ale kiedy podchodzę bliżej, widać opuszczenie. Pozamykane okiennice, nawiany piach przy progach. Smutny krajobraz po zarazie. Kiedy kończy się woda, umiera życie. Doprowadzony od odległej szosy prąd nie wystarcza. Jak nie ma wody, to nie ma nic. Obejścia wyglądają tak, jakby wszyscy przed chwilą wyszli. Jakby się pochowali. Chodzę we wszystkie strony, pukam, stukam, klaszczę. Nic. Nic. Biel ścian odbija słońce. Niebieskie odrzwia. Jasny róż podobny do 7 piachu. Gdzieniegdzie połamane gałęzie. Żywej duszy. Jakby wszystkich gdzieś wymiotło, wywiało. Żadnych śladów. Wszystko pozamykane. Może poszli na pogrzeb? Może na wesele? Przy studni kraty i zdechłe ptaki. Czy tak wygląda otchłań? Krążę w koło i odjeżdżam. Jak nienajedzony sęp. Tuaregowie przyszli nocą. Rozpalili ognisko i długo siedzieli. Cicho hałasowali. Przyciągnęli z pięć tuzinów wielbłądów. Wszystkie na sprzedaż. Herodot nazywał ich Atlantami: mieli nie jeść i nie spać. Byli mityczni i od zawsze wszyscy się ich bali. Spadali na oazy z nieba. Grabili, mordowali i znikali. Węże pustyni. Potomkowie ras berberskich, a może i samych Celtów. Choć najpewniej to starożytni Libijczycy, bracia ówczesnych Egipcjan. Dwa tysiące lat na pustyni. Odziani w islam, ale w sercu animistyczni. Wieczni tułacze. Prawdziwy Tuareg nie hańbi się pracą fizyczną. Dzielni wojownicy i sprytni handlarze, śpiący co noc gdzie indziej w namiotach utkanych z koziej lub owczej wełny. Wysocy i długowłosi. Z twarzami owiniętymi dwudziesto metrowym tagilmustem. Gdy siedzą na wielbłądach mehari, są niczym baśniowi pogromcy, przez Francuzów nazywani rozbójnikami pustyni. O paczworkowej tradycji: z jednej strony silna klanowość i wewnętrzny, wręcz średniowieczny feudalizm, a z drugiej potężna władza kobiety. Matriarchat nie spotykany nigdzie więcej w świecie islamu. Świt. Rakin poił camele. Pokazywał każdą czynność powoli i dokładnie. Jeśli wielbłąd nie chce pić, trzeba rzucić do wiadra ziarno, a potem zalać wodą. By dostać ziarno, musi wypić. Potem mycie, dojenie i znów karmienie. Mają ponad dwa metry i zarzucenie siodła jest nie lada sztuką. Rakin zajmuje się nimi z rana – potem ma wolne. Zaprasza do porannego ogniska. Jesteśmy Wielkimi Nomadami, szorfa, bezpośrednimi potomkami Proroka. Wędrujemy prawie dwa tysiące kilometrów w ciągu roku. Jak widzisz, mamy tylko wielbłądy i nie znamy deszczu. Wystarcza nam poranna rosa i nieliczne oazy. Ulad el Mazen – synowie chmur deszczowych. Widzimy na pustyni to, czego ty nigdy nie zobaczysz. Znamy się na wiatrach, gwiazdach i skałach. Kiedyś te ziemie należały do nas i dalej należą. To zawsze było nasze. U nikogo nie znajdziesz tak białych cameli i takich siodeł. Jesteśmy Regaibat, a naszym ojcem jest Sidi Ahmed Regubi. Zawsze jesteśmy na pustyni – to nasz dom. Ty jesteś tu gościem i sam umrzesz na pustyni. Przejdziesz po piachu czterdzieści kilometrów dziennie? Znajdziesz wodę? Wyprawisz skóry? Ubijesz zebu? Ja jestem Rakin, a to znaczy cały z szacunku. Szanuję Ciebie, ale ty uszanuj mnie. Popatrz na nasze dzieci. Są z pustyni, a twoje z 8 ksarów – nigdy się nie zrozumiemy. My jesteśmy wolni, idziemy gdzie chcemy i jak chcemy. Musimy tylko sprzedać camele. Kilka dni później drogą powrotną docieram do marokańskiego Guelmim. Zgiełk i harmider. Sobota Na prastarym targu wielbłądów spotykam wymęczonego Tamira. Cieszy się i prowadzi do swoich. Wszyscy się znają. Gorąca woda ze świeżą pinią gasi pragnienie. Targowisko w Guelmim słynie na cały Adrar i pół Sahary. Kolejne takie jest w południowej Algierii. Dziś wygląda inaczej, niż dawniej, bo kolorowy plastik wszystko przewrócił. Można godzinami chodzić w kwartałach z mięsem, z warzywami i przyprawami, z rękodziełem. Świeże i soczyste owoce. Dywany, sandały, bele materiału. Krowy, owce i osły. Do osobowego land rovera ktoś upycha piętnaście baranów. I dodatkowe dziesięć na dach. Przy murze rozłożone maty z biżuterią. Krzyże z Agadesz. Obok, na gazetach, setki ludzkich wyrwanych zębów. Można sobie wybrać, przyłożyć, przymierzyć. Porównać, przeglądnąć w lusterku, czy będzie pasował. Obok urżnięte kopyta zebu ociekają jeszcze krwią. Na metalowych ramach wiszą łby baranów. Tamir sprzedał już połowę wielbłądów. Reszta czeka pod murem. Czym większy cień, tym niższa cena. Ale jest dobrym tuareskim handlarzem. Za miesiąc jeden z jego braci przypędzi kolejne stado. Rytm. Pustynia zabija za pośpiech. Wędrówka Maurów i Tuaregów ma swoją melodię festina lente. Wiedzą, że czas ich wyprzedził. Jeśli noszą zegarki, to tylko dla ozdoby, jako zdobyczne bransolety Białych. Ludzie cienia. Opatuleni przed piachem samotni jeźdźcy przeszłości. Zakryci dla świata nomadzi wieczności. Ludzie równoleżników. Na Saharze zachodzą i wschodzą jak słońce. By ich zobaczyć, wystarczy poczekać. By ich poznać, wystarczy milczeć. Ich szlaki, to rzeki pustyni. Przez bezkres od portu do portu. Zagarnięci przez sztorm cywilizacji. Aborygeni pustyni. Indianie czerwonych wydm. Kiedy są zmęczeni, rozjuczają wielbłądy i siadają w kręgu ogniska. A potem do nocy nucą swoje pieśni. Maciej Kalarus 9