Sztygar to taki baca

Transkrypt

Sztygar to taki baca
Sztygar to taki baca
Utworzono: czwartek, 02 września 1999
Sztygar to taki baca
Kiedy Anna Bednarek rozpoczynała swoją pracę w górnictwie, w ruchu kopalni, największy
problem miała z warkoczem. Trzeba było zwijać go ciasno pod hełmem, a i tak przeszkadzał w
łaźni. Choć dla wygody obcięła włosy, dziś znów nosi gruby, złoty warkocz, jak przystało każdej
góralce. W jej rodzinnej Jeleśni to tradycyjna fryzura, każda góralka, nawet jeśli ma tylko kilka
kosmyków, splata je w warkocze i korony.
– Jak trafiłam na Śląsk? Sama często się nad tym zastanawiam – mówi pani Ania. – Interesował mnie sport, uprawiałam biatlon i
narciarstwo zjazdowe, ale po maturze, zamiast pójść bez egzaminów na AWF, wybrałam coś konkretniejszego – przeróbkę
surowców mineralnych.
Podczas studiów na krakowskiej AGH znalazła pochodzącego z Rudy Śląskiej męża. Pod jego wpływem wybrała temat pracy
magisterskiej związany z odsiarczaniem węgli. Zdecydowała się na pracę w kopalni i zamieszkanie na Śląsku, jednak z myślą, że
do domu – w góry jest niedaleko. Taki wybór zatrudnienia nie był dla nikogo mieszkającego w Beskidach niczym dziwnym.
Górnictwo potrzebowało rąk do pracy, przewozy pracownicze dowoziły ludzi z najdalszych wsi i przysiółków. Z przykładu młodej
pani inżynier szybko skorzystała jej siostra i kilka koleżanek. Dziś tworzą w kopalni „Polska-Wirek” silną góralską ekipę. Nie było
żadnych regionalnych animozji, choć górale, podobnie jak Ślązacy, charaktery mają twarde, to szanują ludzi potrafiących ciężko
pracować. I tak sztygar zmianowy działu gospodarki kamieniem Anna Bednarek w kopalni „Polska-Wirek” zajmuje się
zagospodarowaniem skały płonnej, a gaździna Anna Bednarek w Jeleśni stara się rozwijać ekologiczne gospodarstwa i
przywoływać pamięć o tradycji i pięknie góralskiej kultury.
– Sztygar to po góralsku znaczy baca – tłumaczy. – Sztygar pod ziemią, a baca na hali organizują pracę ludziom i dbają o ich
bezpieczeństwo.
Ekologia jest jej pasją. Kiedy była dzieckiem, rano wybiegała z domu i wracała dopiero wieczorem. Uwielbiała godzinami chodzić
po lesie i przyglądać się przyrodzie, wszystko ją cieszyło i interesowało. Szczyt Pilska, góry wznoszącej się nad rodzinną
miejscowością pani Ani, porastały grube, miękkie mchy, na których można było skakać jak na materacu. Obecnie te tereny ulegają
powolnej degradacji.
– Człowiek zapomniał, że dostał Ziemię, aby czynić ją sobie poddaną, nie dewastować. Ziemia nie jest naszą własnością, lecz
własnością naszych dzieci, a my jesteśmy tu tylko chwilowo i powinniśmy oddać im ją z naddatkiem – wyjaśnia motywy swojego
działania.
Z myślą o pobudzeniu rozwoju swojego rodzinnego regionu, wraz z grupą pasjonatów, była inicjatorem powołania Beskidzkiego
Stowarzyszenia Produkcji Ekologicznej i Turystyki. Starają się odbudować tradycyjne rolnictwo, działają na rzecz powrotu w
Beskidy owczarstwa. Wskazują chętnym, jak pozyskać dotacje na rozwój ekologicznych gospodarstw agroturystycznych,
organizują warsztaty etnograficzne.
– Człowiek jest tak zagoniony, że na czerpanie z rodzimych tradycji ma bardzo niewiele czasu. Najpiękniejsza róża zerwana i
włożona do wazonu więdnie bez korzeni, a krzew w ogrodzie będzie kwitł od wiosny do jesieni.
W śląsko-góralskim domu państwa Bednarków kultywuje się tradycje przywiezione z Jeleśni. Najważniejsze są obyczaje wigilijne, a
wśród nich dzielenie chlebem i śledziem. Po przełamaniu się opłatkiem ojciec rodziny dzieli między wszystkich chleb i korzennego
śledzia. Piętka chleba przeznaczona jest dla zwierząt, ojciec częstując rodzinę mówi: „pamiętajcie, że w dzień wigilijny jedliście i
chleb, i śledzia, jak będziecie daleko od nas, na morzu, to mimo burzy się nie utopicie, tylko wrócicie do domu”.
– Ta tradycja to taki sygnał dla rodziny, że jest razem i powinna się wspierać w trudnych chwilach – wyjaśnia pani Ania.
W Wigilię bardzo ważne jest także, aby najdorodniejszy chłopak w okolicy odwiedził dom – to zwiastuje szczęście na cały rok.
– Kiedy wybudowaliśmy w Jeleśni swój wymarzony dom i spędzaliśmy tam pierwsze święta, mój tata przyniósł w wigilijny poranek
wielką jodłę. Szedł górami i śpiewał, a jego głos niósł się po okolicy. Nie mieliśmy jeszcze mebli, ale tak jak każe tradycja przyszło
do nas boże drzewko.
Niestety, niektóre tradycje powoli zanikają. Dawniej, każdy kto przychodził w odwiedziny w okresie świąt „winszował” gospodarzom.
Do tradycyjnych życzeń „na szczęście, na zdrowie, na ten nowy rok – tak to Boże dej” dodawać można było swoje wierszowane
winszowania. Tuż po Bożym Narodzeniu, na Jana i Szczepana, chodziło się śpiewać „poza okna”. Sąsiedzi przychodzili budzić
śpiewem sąsiadów, wszyscy wspólnie tańczyli, następował poczęstunek, po czym wspólnie szli do następnej chałupy. Do dziś
zachował się zwyczaj chodzenia grup kolędniczych i trzaskania na szczęście z bata.
Z Beskidami kojarzy się tradycyjna, rozsławiona przez braci Golców potrawa – kwaśnica. Gotuje się ją nie tylko w karnawale, choć
rzeczywiście łagodzi „syndrom dnia drugiego”, ale właściwie przez cały rok. Kwaśnicę przygotowywało się dawniej z okazji
wykopków lub orki, bo jest na tyle pożywna, że dawała siłę do całodziennej pracy. Podstawą jest kapusta kiszona i ciężkostrawne
mięso: wieprzowina, baranina lub gęsina.
– Najlepsza kwaśnica wychodzi po świniobiciu – opowiada pani Ania. – Gdy do garnka włożyć można po kawałku z każdej części
wieprzka, a więc trochę schabu, podgardla, świńskiego ucha, żeberka, kawałek ogona, płucka.
Mięso gotuje się aż zmięknie, z dodatkiem korzeni: liścia laurowego, ziela angielskiego, pieprzu, czosnku i cebuli, można dodać
jarzyny. Następnie garściami wrzuca się kiszoną kapustę, tyle jak kwaśną chcemy otrzymać zupę. Osobno gotuje się ziemniaki.
Ugotowane ziemniaki wyjąć należy na miskę i zalać zupą. Gospodynie z Jeleśni mają swój sekret związany z gotowaniem tej
potrawy: kwaśnica jest niepowtarzalna w smaku, gdy doleje się do niej trochę wody odsączonej z ziemniaków. Ale to pani Anna
Bednarek zdradziła czytelnikom „Trybuny Górniczej” w największej tajemnicy.
Anna Zych