z życia Zrzeszenia

Transkrypt

z życia Zrzeszenia
pomerania stëcznik 2008
Numer wydano dzięki dotacjom:
Ministra Kultury i Dziedzictwa
Narodowego, Urzędu Marszałkowskiego
Województwa Pomorskiego oraz
Urzędu Miejskiego w Gdańsku
2. Listy
4. Jarosław Och, Nowoczesny system wyborczy
– konieczność czy fanaberia?
9. Kazimierz Ostrowski, Pomyślny wiatr (felieton)
10. Janusz Kowalski, Refleksje, porównania, uwagi
12. Artur Jabłoński, Pracować dla Kaszub i Pomorza
15. Tomasz Żuroch-Piechowski, Kto się boi Jana
Trepczyka? (felieton)
16. Donald Tusk, Do armii dobrych ludzi
17. Andrzej Hoja, Kaszubska mitologia na nowo
odczytana
20. Roman Robaczewski, I Spotkania na Gochach
22. Krzysztof Zajączkowski, Westerplatte znów się
zbroi
23. Tomasz Rembalski, Gdyńscy muzealnicy przeszli
na nowe
24. Zbigniew Gach, Leon Rybak (4)
28. Marek Adamkowicz, Kuchnia według Grassa
30. Marek Adamkowicz, Pomorska opowieść wigilijna
I-VIII „Najô Uczba”, dodatek edukacyjny
31. Regina Szczupaczyńska, Kapela Bas
32. Henryk Jerzy Musa, Najpierw poznać korzenie
33. Jerzy Trzoska, Wokół piekarzy i chleba w dawnym
Gdańsku
36. Tadeusz Grabarczyk, XVI Sesja
Pomorzoznawcza
37. Andrzej Grzyb, Na Nowy Rok (felieton)
38. Zygfryd Stefan Mielewczyk, Odczytywanie
fotografii (1)
42. Maria Roszak, Małżewski Kamiński
43. Eugeniusz Kruszewski, Dyplomatka z gdańską
duszą
44. Lektury
49. Klëka
54. Z życia Zrzeszenia
58. Informator regionalny
60. Rómk Drzeżdżónk, Zôrno (felieton)
Collage na okładce: Anna Miloch
Od redaktora
Do dziś nie milkną echa wyborów parlamentarnych.
A przecież minęły już od nich ponad dwa miesiące. Po okrzykach radości z powodu zwycięstwa, głosujący na Platformę Obywatelską dmuchnęli
w dłonie i mocno zacisnęli je, trzymając kciuki za powodzenie nowo rządzących. Specjaliści zaś, myśląc o przyszłości,
w dalszym ciągu analizują przyczyny takiego, a nie innego wyniku oraz zmianę myślenia Polaków w ciągu raptem
dwóch lat. Na przykład Jarosław Och z Uniwersytetu Gdańskiego szuka sposobów na zwiększenie wciąż niskiej w naszym
kraju frekwencji wyborczej. W styczniowej „Pomeranii” pisze
o swoich ciekawych, wzorowanych na Europie Zachodniej
i krajach bałtyckich, pomysłach. Niektóre z nich są na wskroś
innowacyjne, a ich wprowadzenie wymagałoby od polityków odwagi.
Nowe władze ma także Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie,
największa organizacja pozarządowa w Polsce, wydawca
naszego pisma. Dodam: nowe-stare władze, bo na prezesa
zrzeszeńcy ponownie wybrali Artura Jabłońskiego, starostę
powiatu puckiego. Wyborcze spotkanie zaszczycił premier
Donald Tusk, kiedyś pracownik ZKP.
Osobiście daleko trzymam się od polityki, ale nie sposób
odwrócić się od niej całkowicie, kiedy wydaje się, że właśnie
w tej chwili częściowo realizowana jest pomorska myśl polityczna Lecha Bądkowskiego, nieżyjącego od ponad dwudziestu
lat twórcy koncepcji samorządowej Polski i współzałożyciela
Zrzeszenia. Stąd poświęciliśmy jej nieco miejsca w niniejszym
numerze.
Bliżej nam jednak do kultury, historii, literatury, gospodarki i życia codziennego na Pomorzu, których i tym razem
nie zabrakło. Jak wygląda kuchnia według Grassa, mówi
w wywiadzie z Markiem Adamkowiczem Maciej Kraiński.
Z kolei Zygfryd Stefan Mielewczyk na podstawie starych
fotografii snuje piękną opowieść o życiu swojej familii
w przedwojennym Gdańsku. W bardziej odległą przeszłość, do
XVII i XVIII w., przeniesiemy się – by poznać funkcjonowanie
piekarnictwa w grodzie nad Motławą – podczas lektury tekstu
prof. Jerzego Trzoski. Polecam również artykuł Andrzeja Hoi,
który na nowo próbuje odczytać kaszubską mitologię. Po tej
wanodze w czasie do teraźniejszości przywróci nas Roman
Robaczewski, uczestnik I Spotkań na Gochach.
Jak widać w styczniowym numerze (ale oczywiście nie tylko w tym), informacji o naszym regionie jest tyle, że nic, tylko
stanąć do Konkursu Wiedzy o Pomorzu, jaki od lat organizują
studenci z klubu Pomorania. Musieliby oni jednak utworzyć
jeszcze jedną kategorię – dla dorosłych. (-)
pomerania stëcznik 2008
Iwona Joć
„Zaczarowany
dąb” poruszył
wspomnienia
Pan Feliks Sikora znów mnie
zaskoczył. Nie widzieliśmy się
i nie słyszeliśmy się z osiem lat.
Ostatnio rozmawialiśmy bodajże
w 1999 r., gdy kończyłam moją pracę
w „Dzienniku Bałtyckim”. Potem
pracowałam w innych tytułach,
a w 2002 r. wyjechałam na ponad rok
do Paryża. Kiedy wróciłam do kraju,
przeprowadziłam się do Krakowa.
No i proszę. Któregoś wieczora
siedzę sobie w domu i przygotowuję
kolację dla rodziny, a tu ktoś dzwoni,
nieznany mi numer. To... syn pana
Feliksa.
– Pani Aleksandra Zdrojewska?
To pani numer? Wreszcie znalazłem
panią, w internecie! Mój ojciec szuka
pani już dwa lata.
Napisać, że się wzruszyłam, to byłoby zbyt banalne.
Po 15 minutach zadzwonił sam pan
Feliks. Nie poznałam jego głosu. Był
akurat po poważnej chorobie, po operacji krtani. Ale kiedy do mnie mówił,
wiedziałam, że to na pewno on.
W taki oto sposób dowiedziałam
się, że napisał „Zaczarowany dąb”,
czyli legendy i opowieści o ziemi luzińskiej. Kilka dni potem na mój adres
domowy przyszła od niego przesyłka.
Z dedykacją.
Przez sześć lat, kiedy byłam dziennikarką najpierw „Gryfa Wejherowskiego”, a potem „Dziennika Bałtyckiego”, odwiedziłam Luzino więcej niż sto
razy. Spotkałam Pana chyba za sprawą
Jerzego Rajczyka, dla którego był Pan
jedyną osobą zdolną obronić Milwino
przed zagładą, to znaczy ówczesnymi
antyekologicznymi planami gminnej
rady. Tak poznałam Pana – orędownika naturalnej przyrody, obrońcę ekologii, ukochanego nauczyciela geografii
wielu pokoleń luzińskich dzieci – tych,
które dziś czytają opowieści Puszczyka,
a ich rodzice (też Pana uczniowie)
opowiadają im Pana legendy „dawno
zasłyszane”...
Mogę też powiedzieć, że to pośrednio
dzięki Panu poznałam wielu mieszkańców ziemi luzińskiej, których do
dziś ciepło wspominam. Pana książka
przypomniała mi o wielu z nich, dając
dowód na to, że jest ona mocno osaKolegium: Edmund Szczesiak (przewodniczący), Jerzy Dąbrowa-Januszewski, Jerzy
Kiedrowski, Kazimierz Kleina, Kazimierz
Ostrowski, Wiktor Pepliński, Stanisław Pestka,
Brunon Synak
Adres redakcji:
80-837 Gdańsk, ul. Straganiarska 21-22
tel. 058 301 90 16, 058 301 27 31
faks 058 346 26 13
e-mail: [email protected]
Redakcja: Iwona Joć (redaktor naczelna),
Marek Adamkowicz (sekretarz), Jerzy Dąbrowa-Januszewski, Łukasz Grzędzicki, Iwona
Makurat, Wojciech Makurat, Anna Miloch
Magdalena Leyk – kolportaż i prenumerata
e-mail: [email protected]
tel. 0607 726 761
Projekt graficzny: Anna Kościukiewicz
Projekt okładki: Iwona Joć, Janusz Kowalski
Wydawca: Zarząd Główny Zrzeszenia
Kaszubsko-Pomorskiego
Konto redakcji: Bank Millennium
41 1160 2202 0000 0000 5171 0863
Druk: Drukarnia Oruńska
ul. Zakole 7, 80-616 Gdańsk Stogi
Redakcja zastrzega sobie prawo skracania
artykułów oraz zmiany tytułów.
pomerania stëcznik 2008
dzona – wbrew pozorom – w dzisiejszej
rzeczywistości.
Opowieści Puszczyka przypomniały
mi, jak został Pan wybrany Człowiekiem Roku Gminy Luzino. Pamięta
Pan? A pamięta Pan te burzliwe, pełne
pasji sesje Rady Gminy? Jeździłam na
prawie wszystkie sesje okolicznych
gmin i miast, ale to temperatura tych
luzińskich często była najwyższa.
Przypomniało mi się też, że to
biznesmeni z Pana luzińskiej ziemi
najhojniej wsparli współorganizowany
przeze mnie pierwszy konkurs im. Jana
Drzeżdżona.
Dziękuję, że wspomniał Pan o mnie
w ostatniej opowieści Puszczyka. Tak,
pamiętam te boje o Milwino... Dziś
mogę się przyznać, że sama drukowałam
i rozwieszałam plakaty na słupach...
Redaktor naczelny mojej ówczesnej
gazety teraz nie może mnie już ukarać
za tak zaangażowane dziennikarstwo.
Zresztą, już go tam nie ma...
Tylu ludzi wokół pozmieniało stanowiska, prace, nawet poglądy, tak
wiele rzeczy wokół jest innych (ja sama
mieszkam na drugim końcu Polski),
ale gdy dzwonię na informację i pytam
o telefony znanych mi osób z Luzina
– oni tam dalej są, oni tam dalej
mieszkają. Czas stanął w miejscu. Jeśli
odnowię z nimi serdeczne kontakty,
będzie to Pana zasługa.
Pamiętam promocję Pana książki
„Dwie miłotë” i żałuję, że nie mogłam
Prenumerata
w redakcji: osobiście
lub przekazem, w każdym czasie
w jednostkach Ruchu
na poczcie lub u listonosza; także
na stronie internetowej poczty
www.poczta.lublin.pl/gazety
Numery archiwalne w cenie 5 zł.
do nabycia w siedzibie redakcji
być teraz na promocji „Zaczarowanego dębu”. Ponoć pojawiło się ponad
dwieście osób! No cóż, z Krakowa do
Luzina jest mi nieco dalej, niż kiedyś
z Rumi. Ale proszę szykować dobrą
herbatę na wiosnę, bo do Was się
wybieram!
Ech, dość tego dobrego. Zebrał
Pan tyle opowieści i legend, że to
naprawdę godne podziwu. Ma Pan za
dużo czasu czy co? Jeśli tak – to zamawiam część drugą. W tej następnej
książce uprzejmie proszę o opowieści
Puszczyka na takie tematy jak:
Co robi dziś Towarzystwo Przyjaciół Gminy Luzino? Czy urocza pani
Genia Kasprzyk dalej działa tak hardo
i skutecznie jak kiedyś? Czy dalej wójtem jest Jarosław Wejer (już wiem, że
tak, brawo!) i czy dalej lubi spacerować po luzińskim lesie? Czy dalej jest
w nim (w lesie, nie w wójcie) to piękne
uroczysko, do którego przechodziło
się kładką? Jak się mają sławetne
luzińskie wiosenno-letnie festyny?
A co robią dziś tak młodzi dziesięć
lat temu (chyba najmłodsi w gminie)
dyrektorzy szkół w Luzinie i Sychowie
– Dariusz Rompca i Kazimierz Bistroń? Zdolne to były chłopaki i zdaje
się, że to też byli Pana uczniowie?
Cóż mogę więcej dodać. Proszę ich
wszystkich ode mnie pozdrowić. (-)
Aleksandra
Zdrojewska-Przychodzeń
[email protected]
Moja przystań
– Sulęczyno
Często odwiedzam bliskich, z którymi pożegnałem się za ich życia.
Tym razem miejscem spotkania była
rodzinna parafia i cmentarz katolicki
w Sulęczynie. Listopadowe odwiedziny, przy sprzyjającej aurze, skłaniały
nie tylko do głębokiej refleksji, ale
i do powrotu do wspomnień o tych,
o których informowały przypadkowo napotkane napisy na tablicach
nagrobnych, o spoczywających tam
znajomych. Tak wędrując, przy wydatnej pomocy siostrzenicy, trafiłem
na nagrobek niezwykły. Niezwykłością
na pierwszy rzut oka był jego, niepodobny do innych, kształt, szczególnie
zaś tablica z odmiennymi napisami
oraz druga, mniejsza – jakby postrzępiona, ułożona skośnie na płycie
głównej. Przy zbliżaniu się do owego
nagrobka, trafna okazała się moja
pierwsza intuicja, która napłynęła
nie wiem skąd do mojej świadomości.
Napisy na obu tablicach informowały
w języku kaszubskim o spoczywającym
tam małżeństwie i trójce jego dzieci,
jak wynikało z dat w wieku 2, 3 i 13 lat.
Nietrudno było też dostrzec pozostałe
inskrypcje wykonane także w języku
kaszubskim, określające – wedle
moich domysłów – pewne cechy lub
wartości, które za życia pielęgnowali
moi rodacy – Kaszubi.
Nic nie mówiły mi imiona i nazwiska
osób spoczywających na sulęczyńskim cmentarzu. Ale, jako że podróże
kształcą, a rozmowy prowadzą po
nitce do kłębka, dowiedziałem się dla
mnie troszkę sensacyjnej wiadomości.
Otóż owe zdumiewające napisy mówiły, że zatrzymaliśmy się w miejscu
spoczynku matki i przybranego ojca
byłego już prezesa oddziału Zrzeszenia
Kaszubsko-Pomorskiego w Sulęczynie, kolegi G.G. (poznanego ostatnio
w czasie działalności zrzeszeniowej).
Po upewnieniu się, kto jest twórcą tego pomysłu, zatelefonowałem
i pogratulowałem mu tak wspaniałego
dzieła, wyrażającego pierwiastki naszej tożsamości kaszubskiej. Z daleko
idącą rezerwą zapytałem też, czy nie
ma nic przeciwko temu, by mój pobyt
w Sulęczynie mógł przyczynić się do
upowszechnienia tej z „głową wykonanej roboty”. (-)
Aleksander Trzebiatowski
Rodziny rozdzielone przez historię
Muzeum Historii Polski z siedzibą
w Warszawie rozpoczęło realizację
projektu „Rodziny rozdzielone przez
historię”. Celem przedsięwzięcia ma
być pokazanie jak dramatyczne były
losy familii w okresie ostatnich kilkudziesięciu lat na skutek wydarzeń
historycznych (wojny, przesiedlenia,
wywózki, prześladowania polityczne).
Przy tej okazji muzeum organizuje
konkurs na opowieść o tej problema-
tyce. Nagrodą będzie jej publikacja
w formie książki. Na podstawie zebranych opowieści placówka zorganizuje
wystawę, na której zaprezentowane
zostaną losy indywidualnych rodzin, przedstawione fotografie, listy
i pamiątki.
– Za pomocą tego projektu chcemy
zbudować most między przeszłością a przyszłością, zachować pamięć o doświadczeniach rodzin oraz
rozbudzić zainteresowanie historią
pomerania stëcznik 2008
i wytworzyć związek emocjonalny
z przeszłością u osób młodych – mówi
Robert Kostro, dyrektor muzeum.
– Jednak bez zaangażowania ludzi
taka ekspozycja nie będzie mogła
powstać
Chętni do współpracy proszeni są
o kontakt. Adres: Muzeum Historii
Polski (z dopiskiem: „Rodziny”),
ul. Hrubieszowska 6 a, 01-209 Warszawa, e-mail: [email protected]
(i)
temat miesiąca
Nowoczesny system wyborczy
– konieczność czy fanaberia?
Jarosław Och *
Pojęcie „globalizacja” interesuje przedstawicieli wielu
dziedzin nauki. Zjawisko to interpretowane jest przez
socjologów jako intensyfikacja ogólnoświatowych relacji
społecznych, które łączą odległe społeczności lokalne
w taki sposób, że na wydarzenia lokalne wpływają wydarzenia zachodzące w miejscach bardzo odległych, ale
zauważa się również proces odwrotny. Inne teoretyczne
spojrzenia na „globalizację” ujmują ją jako proces kurczenia się świata (Ronald Robertson) lub globalnej kompresji (Mike Featherstone). John Naisbitt natomiast określa
globalizację jako jeden z megatrendów społeczeństwa
industrialnego, wskazując zarazem, że jego zasadniczym
skutkiem społecznym jest międzynarodowy podział pracy,
wymuszający migracje.
O istnieniu związku pomiędzy zjawiskiem „globalizacji”
a przemieszczeniami ludności przekonuje cywilizacyjna
analiza współczesnych migracji. Polityczne skutki globalizacji w postaci upadku dwubiegunowego układu politycznego świata zasadniczo wpłynęły na mobilność ludności,
kreując masowy charakter przemieszczeń. Wśród czynników sprawczych migracji o wymiarze ogólnoświatowym
zauważa się też wzrastający poziom multikulturowości
społeczeństw, upowszechnienie zdobyczy technicznych,
ułatwiających transport na duże odległości, otwartość na
migrantów wielu społeczeństw i gospodarek oraz wzrastający poziom standaryzacji wykształcenia i kwalifikacji
zawodowych. Polityczno-społecznymi determinantami
tego zjawiska, w powiązaniu z globalizacją, wydają się
być również kwestie natury demograficznej (przeludnienie biednych regionów świata) oraz znaczące utrudnienia
w konwergencji ekonomicznej państw Południa i Północy.
W postrzeganiu politologicznym globalizacja traktowana jest jako jeden z głównych procesów tworzących
podstawy strukturalne obecnego świata lub jako główna
idea pozwalająca zrozumieć istotę wchodzenia współczesnego, wspólnego społeczeństwa w nowy wymiar jego
funkcjonowania. Wśród determinantów ujawnienia się
zjawiska globalizacji wymienia się uwarunkowania techniczne, ekonomiczne, polityczne i społeczne. W analizie
politologicznej dostrzega się podstawowe, nierzadko
wzajemnie się znoszące i sprzeczne konsekwencje globalizacji: 1) integrację kulturową w skali światowej, zwaną macdonaldyzacją; 2) silne podkreślanie tożsamości
etnicznej, regionalnej i lokalnej (kontrreakcja na unifikację
kulturową); 3) zmniejszającą się rolę państw narodowych;
4) pogłębiającą się różnicę w poziomie życia pomiędzy
państwami biednymi a bogatymi; 5) przeniesienie podmio-
tów decyzyjnych na poziom ponadnarodowy; 6) ułatwiony
transfer technologii, ale i zagrożeń (ekologia, terroryzm);
7) upowszechnienie systemu ochrony praw człowieka;
8) żywiołowy i niekontrolowany przez jakikolwiek podmiot
decyzyjny przebieg procesu globalizacji.
Globalizacja, rozumiana jako możliwość swobodnych
migracji w skali świata, wymusza orientowanie się w wymogach aktywności politycznej obywateli – podmiotów
migracji. Bez względu na miejsce zamieszkania, każdy
człowiek należący do wspólnoty demokratycznego świata ma pełnię praw obywatelskich, w tym wyborczych,
z których powinien korzystać. Oznacza to, że poprzez
regulacje o charakterze normatywno-prawnym należy
zagwarantować obywatelom zamieszkałym poza granicami kraju urodzenia możliwość aktywności wyborczej.
Problem ten należy do najistotniejszych wyznaczników
paradygmatu demokracji XXI wieku i stanowi obszar zainteresowania naukowego i politycznego przede wszystkim
państw o znaczących diasporach.
W przypadku naszych rodaków diaspora szacowana jest na ok. 20 mln obywateli, co oznacza, że blisko
33 proc. Polaków zamieszkuje poza krajem. Pod tym
względem stanowimy w świecie szóstą co do wielkości nację po Irlandczykach, Żydach, Ormianach, Albańczykach oraz Portugalczykach. Obok Polaków na stałe
mieszkających za granicą, spora jest też liczba osób
tam studiujących, leczących się oraz podnoszących
kwalifikacje zawodowe. W roku akademickim 2004/2005
w ramach programu wymiany międzyuczelnianej Erasmus wyjechało z naszego kraju na studia 8390 młodych
ludzi, czyli o ponad 25 proc. więcej niż w roku poprzednim. Z możliwości studiowania w innym państwie na
podstawie umów międzynarodowych skorzystało 1800
osób (głównie były to wyjazdy krótkoterminowe – staże
zagraniczne, kursy językowe, studia semestralne). Obecnie nie jest znana liczba Polaków podejmująca studia na
„własną rękę”. Według danych Deutscher Akademischer
Austauschdienst w roku akademickim 2004/2005 w samych Niemczech studiowało ok. 12, 2 tys. Polaków, co
sytuuje ich na drugim miejscu wśród uczących się za
Odrą obcokrajowców (po studentach z Chin), a zgodnie
z danymi Higher Education Statistics Agency w Wielkiej
Brytanii odnotowano ok. 2200 studiujących (tj. dwukrotnie
więcej niż rok wcześniej).
Fakt ten implikuje konieczność zagwarantowania obywatelom polskim posiadającym prawa wyborcze możliwości udziału w głosowaniu. Przy tak znacznej diasporze stanowi to nie tylko spore wyzwanie logistyczno-organizacyjne, ale też sprawia, że coraz częściej zwraca
się uwagę na niedostosowanie przepisów prawa wy-
pomerania stëcznik 2008
borczego do potrzeb Polonii. Jak dalece niedoskonałe jest przewidziane nim głosowanie osobiste w lokalu
wyborczym, pokazują liczby i oczekiwania wyborców.
W wyborach parlamentarnych 21 października 2007 roku
z możliwości głosowania skorzystało w skali świata jedynie
ok. 170 tys. Polaków, co stanowi ok. 8 proc. ogółu
uprawnionych. Wśród powodów takiego stanu rzeczy
powszechnie wskazywano zarówno na skomplikowaną
procedurę rejestracji wyborców (w 2007 r. znacząco ułatwił ją internet), jak również na niemałe odległości do lokali wyborczych i ich niewielką liczbę. Skutkiem tego były
– w skali masowej – kilometrowe kolejki do punktów
wyborczych, w których spędzić trzeba było nawet kilka
godzin. Sytuacja taka wywołała debatę na temat konieczności podjęcia reform w polskim prawie wyborczym, mających ułatwić, a zarazem upowszechnić udział w głosowaniu. Wprowadzenie zmian wydaje się niezbędne nie tylko
z powodu masowej migracji Polaków, ale też powinno
służyć wzrostowi frekwencji wśród Polonii.
Głosowanie pocztą
W walce o wyższą frekwencję zasadniczo ujawniają się dwa stanowiska. Według jednego zmiany przepisów prawnych, głównie ordynacji wyborczych, powinny uczynić polski system bardziej przyjazny obywatelom. Drugie wskazuje na potrzebę kształtowania
postaw obywatelskich, budowanie społeczeństwa
obywatelskiego oraz konieczność podejmowania działań skutkujących wyższym poziomem zaangażowania
w sprawy publiczne.
Wśród rozwiązań mających zapewnić wyższą frekwencję jest głosowanie za pośrednictwem poczty. Procedurę taką od lat z powodzeniem stosuje się
m.in. w Austrii, Belgii, Danii, Estonii, Finlandii, Hiszpanii, Irlandii, Litwie, Niemczech i Wielkiej Brytanii. Głosowanie korespondencyjne stanowi duże ułatwienie
dla wyborców, w szczególności zaś dla tych, którzy
z przyczyn zawodowych lub zdrowotnych nie mogą odwiedzić lokalu wyborczego. Mechanizm tego działania jest
prosty. Na kilka tygodni przed wyborami parlamentarnymi
lub samorządowymi osoby uprawnione do głosowania
otrzymują pismo urzędowe, w którym zawiadamiane są
o ich terminie. Podawany jest również adres, godziny
otwarcia lokalu, w którym głosować będzie wyborca oraz
informacja o możliwości oddania głosu drogą pocztową.
Jeżeli wyborca nie jest zainteresowany tą formą głosowania, nie odpowiada na list, w sytuacji zaś wyrażenia chęci
oddania głosu pocztą, odsyła do urzędu część przesyłki,
w której to potwierdza. Po upływie 2-3 tygodni otrzymuje
kolejny list, tym razem z materiałami wyborczymi. W skład
przesyłki wchodzi zaświadczenie o prawie do głosowania,
karta do głosowania oraz dwie koperty. W jednej wyborca umieszcza skreślony w domu głos i po jej zaklejeniu
wkłada ją do drugiej z kopert wraz z zaświadczeniem
o prawie do głosowania. Uniemożliwia to złamanie zasady tajności wyborów. Kiedy przesyłka trafia do odpowiedniego urzędu, koperta z głosem separowana jest od zaświadczenia o prawie do głosowania, tak by uniemożliwić
komukolwiek poznanie preferencji wyborczych obywatela.
Warto zaznaczyć, że głos korespondencyjny przesyła się
zwykłym listem (nie poleconym), a koszty tej przesyłki
(poprzedniego listu również) pokrywa budżet państwa.
Ostatecznym terminem nadania przesyłki jest czwartek
do godz. 24, zakładając niedzielny termin wyborów.
W ustawodawstwie niemieckim możliwość głosowania
korespondencyjnego istnieje od 1957 roku i średnio korzysta z niego ok. 20 proc. tamtejszych wyborców! Prekursorem tej formy elekcji są jednak Duńczycy, którzy
wprowadzili ją już w 1915 roku, choć obejmowała ona
tylko osoby przebywające poza granicami kraju, głównie marynarzy.
W poszczególnych krajach różny jest krąg osób, do których metoda ta jest skierowana. Prawo wyborcze Belgii,
Holandii i Włoch możliwość głosowania korespondencyjnego adresuje do obywateli przebywających za granicą,
w pozostałych państwach mogą z niej skorzystać wszyscy wyborcy (wyjątek stanowi Litwa, gdzie dotyczy ona
ludzi nie mogących głosować osobiście z uzasadnionych
przyczyn zdrowotnych).
Wśród zalet głosowania korespondencyjnego wskazuje się na ułatwienia oddania głosu kierowane głównie
do osób starszych, niepełnosprawnych i przebywających poza granicami kraju. W Polsce nie sposób nie dostrzec, iż metoda ta skutkowałaby wzrostem frekwencji,
Druk urzędowy przypominający o zbliżających się wyborach parlamentarnych w Niemczech
pomerania stëcznik 2008
temat miesiąca
gdyż osoby powyżej 75. roku życia i te o rożnym stopniu
niepełnosprawności stanowią ok. 14 proc. wszystkich
uprawnionych do głosowania, a w praktyce głosują one
rzadko. Również fakt najnowszej, masowej emigracji
Polaków, szacowanej na ok. 1,5 mln osób, przekonuje o słuszności wprowadzenia ułatwień w dostępie do
procedur wyborczych, nie wspominając o cały polskim
wychodźstwie.
Wśród wad głosowania korespondencyjnego zauważa
się kosztochłonność (opłacenie przesyłek adresowanych
do wyborców), niebezpieczeństwo łamania zasady tajności (gdyby głos dostał się w ręce osób trzecich) oraz
niebezpieczeństwo, że przesyłki dostarczone zostaną
już po wyborach.
Per procura
Kolejnym pomysłem zmierzającym do uczynienia
polskiego systemu wyborczego bardziej przyjaznym
obywatelom, a tym samym zachęcenie do aktywności
wyborczej jest idea głosowania poprzez pełnomocnika
(tzw. per procura). Instytucja pełnomocnika wyborczego
występuje obecnie w ustawodawstwie wyborczym Belgii, Francji, Holandii i Wielkiej Brytanii. Opiera się ona
na założeniu, że wyborca, który z różnych przyczyn nie
może wziąć udziału w głosowaniu upoważnia do tego
swego przedstawiciela. Ten, po uzyskaniu urzędowego
poświadczenia nabycia pełnomocnictwa, udaje się w dniu
wyborów do lokalu wyborczego i tam głosuje w imieniu
Druk umożliwiający otrzymanie karty do głosowania drogą listowną osoby, której akt pełnomocnictwa posiada. W krajach,
gdzie instytucja pełnomocnika funkcjonuje różnicuje się
jednak krąg osób, do jakich oferta ta jest kierowana. We
Francji i w Belgii dotyczy jedynie ludzi niepełnosprawnych
(w Polsce ok. 2,5 mln wyborców, tj. 8,3 proc. uprawnionych do głosowania), starszych (w Polsce osób powyżej
75. roku życia jest ok. 1,7 mln, tj. 5,6 proc. uprawnionych
do głosowania), wojskowych oraz urzędników państwowych wykonujących swoje obowiązki poza granicami
kraju.
Warto zastanowić się nad możliwością uzyskiwania
pełnomocnictw przez Polaków na wychodźstwie, którzy
otrzymywaliby je od rodaków niezainteresowanych głosowaniem osobistym. Pełnomocnictwo jest poświadczane
urzędowo, a pełnomocnik udaje się do lokalu wyborczego ze specjalnym aktem, który przedstawia komisji wyborczej. Istotnym zagadnieniem jest także ograniczenie
liczby przyjmowanych pełnomocnictw. W Belgii można
przyjąć tylko jedno, w pozostałych krajach regulacje ustawowe są bardziej liberalne.
Poza zaletami tego rozwiązania, które ma na celu aktywizację obywatelską i wyborczą ludzi niepełnosprawnych oraz starszych, ujawniają się również pewne mankamenty. Eksperci prawa konstytucyjnego nierzadko
wskazują na ułomność zasady bezpośredniości i tajności
głosowania oraz na brak pewności, czy pełnomocnik zagłosuje zgodnie z preferencjami wyborcy. Odpowiedzią
Karta do głosowania w wyborach parlamentarnych w Niemczech
2005 r.
pomerania stëcznik 2008
zwolenników tej zasady jest twierdzenie, że instytucja
ta opierać się winna na najwyższym poziomie zaufania
pomiędzy wyborcą a pełnomocnikiem, a jeżeli zaufania
nie ma, to wyborca może skorzystać z podstawowego sposobu głosowania. W praktyce polskiej instytucja
pełnomocnika wyborczego była przedmiotem rozważań
ustawodawczych w 1992 oraz w 2000 i 2003 roku. Pomimo wyraźnego poparcia ze strony części środowisk
naukowych oraz Państwowej Komisji Wyborczej pomysł
ten nie spotkał się jednak z akceptacją posłów. Podobnie
było w 2005 roku przy okazji prac nad nowelizacją ordynacji wyborczej do Sejmu RP i Senatu RP oraz Ustawy
o wyborze prezydenta RP. Ostatnią, nieudaną, próbą
zainteresowania środowisk ustawodawczych instytucją
pełnomocnika wyborczego była propozycja senacka
z 20 kwietnia 2006 roku zmierzająca do nowelizacji ordynacji wyborczych do Sejmu, Senatu, Parlamentu Europejskiego, ordynacji samorządowych, przepisów referendalnych oraz ordynacji prezydenckiej.
Za upoważnieniem
Ciekawą propozycją mogącą ułatwić udział w wyborach
jest koncepcja głosowania z pomocą osoby upoważnionej. Jej rola byłaby znacznie mniejsza niż pełnomocnika,
bo sprowadzałaby się jedynie do obowiązku pobrania
w imieniu wyborcy tzw. pakietu wyborczego (karty do
głosowania, koperty, informacji o sposobie głosowania)
i dostarczeniu go do niego. Po zaznaczeniu przez tegoż
swoich preferencji osoba upoważniona przekazuje pakiet
do Komisji Wyborczej. Prawna konstrukcja tej instytucji
opiera się na powiązaniu ze sobą kilku sposobów głosowania: korespondencyjnego, poprzez pełnomocnika
i tzw. wędrującą urnę wyborczą. Rozwiązanie to – pomimo słabości podobnych do omówionych przy głosowaniu poprzez pełnomocnika – wydaje się być kierowane
głównie do niepełnosprawnych i osób opiekujących się
nimi na co dzień.
W wielu państwach prawo wyborcze umożliwia dostarczanie urny wyborczej do miejsca zamieszkania wyborcy.
Adresatami takiego rozwiązania są zarówno ludzie schorowani, niepełnosprawni i starsi, jak i ci, którzy nie głosują
powodu nadmiernej, ich zdaniem, odległości do lokalu wyborczego. Wydaje się, że propozycja ta mogłaby być wykorzystana w skupiskach polonijnych i na ich obrzeżach,
poprzez przemieszczanie urny wśród miejsc popularnych
u Polaków. Procedurę taką przewiduje ustawodawstwo
m.in. Czech, Estonii, Litwy, Łotwy, Słowacji oraz Słowenii. Aby z niej skorzystać, należy w odpowiednim czasie
poinformować wskazany w przepisach podmiot, by mógł
przygotować listę osób, do których ma udać się Komisja
Wyborcza. Najczęściej stosowaną zasadą jest udział
w tym przedsięwzięciu kilku członków komisji (np. na Słowacji jest ich dwóch), którzy z materiałami wyborczymi
i urną udają się w dniu głosowania do wyborcy. Rozwiązanie to jest jednak krytykowane przez ekspertów jako
nie gwarantujące bezpieczeństwa wyborów oraz skutkujące możliwością uczestnictwa w sztabie odwiedzającym
wyborców nawet kilkudziesięciu osób (mężowie zaufania
Informacja o sposobie głosowania za pośrednictwem poczty
w Niemczech
komitetów wyborczych). Wybory prezydenckie na Ukrainie w 2004 roku pokazały również, iż metoda ta może
doskonale służyć fałszowaniu wyników. W Polsce prawo
dopuszcza obecnie praktykę stosowania „wędrującej”
urny wyborczej w przypadku wyborów parlamentarnych,
przeprowadzanych w obiektach zamkniętych, np. w szpitalach. Osoba obłożnie chora, która nie ma możliwości
zagłosowania w miejscu do tego przewidzianym, może
to zrobić przy własnym łóżku. Paradoksem jest jednak
fakt, iż ordynacja prezydencka z 27 września 1990 roku
możliwości takiej nie dopuszcza.
Głos przed czasem
Znaczącym udogodnieniem dla wyborców jest również
pomysł głosowania przedterminowego. Występuje ono
w państwach skandynawskich oraz na Litwie i w Estonii. Adresatami tego rozwiązania są ci wyborcy, którzy
z różnych przyczyn nie mogą głosować w dniu wyborów.
Gwarancją właściwego i bezpiecznego głosowania jest
tu ścisła współpraca pomiędzy organami wyborczymi
a urzędami, które na określony czas przejmują kompetencje komisji wyborczych. Przykładowo na Litwie
ustawodawstwo przewiduje, że głosowanie przedterminowe odbywa się w urzędach pocztowych, w godzinach
ich pracy, a rozpoczyna się piątego dnia przed dniem
wyborów. Nad przebiegiem procesu czuwa naczelnik
urzędu, który dysponuje materiałami wyborczymi (karty,
spis wyborców, obwieszczenia) i przygotowuje specjalne
pomieszczenie, w którym odbywa się głosowanie. Wszyscy zaangażowani w procedurę wyborów pracownicy
pomerania stëcznik 2008
temat miesiąca
poczty muszą legitymować się wydanym przez Komisję
Wyborczą certyfikatem, poświadczającym ich kompetencje w tym względzie. Wydaje się, że metoda ta powinna
być powiązana z głosowaniem korespondencyjnym ze
względu na fakt zaangażowania w obydwu projektach
placówek pocztowych.
Drogą elektroniczną
Najbardziej nowatorskim i odpowiadającym wyzwaniom
cywilizacyjnym XXI wieku rozwiązaniem zmierzającym do
unowocześnienia systemy wyborczego jest głosowanie
elektroniczne, tzw. evoting. Zgodnie z definicją obejmuje
ono kilka technik głosowania: 1) przy pomocy maszyny
elektronicznej, tzw. głosomatu; 2) specjalnych kiosków
internetowych umieszczonych w miejscach publicznych;
3) z użyciem osobistego komputera podłączonego do
sieci internetowej; 4) za pomocą telefonu komórkowego
z wykorzystaniem wiadomości tekstowych SMS; 5) z wykorzystaniem telewizji interaktywnej.
W świecie najbardziej zaawansowane są prace zmierzające do zastosowania tzw. głosomatów. Eksperymenty
z ich użyciem są prowadzone m.in. w Belgii, Francji, Holandii, Norwegii, Portugalii, Szwajcarii i Wielkiej Brytanii,
a z powodzeniem stosuje się je już w Australii, Indiach
i USA. W Brazylii z kolei wyborcy korzystają z kiosków
internetowych. Na ok. 110 mln uprawnionych do głosowania przypada tam ok. 400 tys. kiosków; powszechność
urządzeń jest więc wysoka, a dzięki elektronicznemu
przesyłaniu i zliczaniu głosów wyniki znane są już w kilka
minut po wyborach.
Głosowanie przy pomocy laptopa jest obecnie przedmiotem badań większości krajów Unii Europejskiej. Na
szczeblu Wspólnoty prowadzone były specjalne programy
naukowe, m.in. cybervote, finansowane przez Komisję
Europejską. Obecnie technikę tę testuje się w Estonii,
Hiszpanii, Holandii, Niemczech i Szwecji.
W Wielkiej Brytanii sprawdzano natomiast możliwość
głosowania z wykorzystaniem wiadomości tekstowych
telefonii komórkowej, tzw. SMS-ów.
Powszechnie zauważa się, że poza bezsprzecznym
wpływem nowoczesnych technik głosowania na wyższą
frekwencję i zaktywizowanie ludzi młodych, pojawiają się
wątpliwości związane z trywializowaniem aktu wyborczego i braku 100-procentowej pewności, że wyniki nie będą
zmienione podczas przepływu bądź zliczania głosów.
Wskazuje się również na to, że głosowanie elektroniczne powinno być poprzedzone działaniami logistycznymi,
polegającymi m.in. na wyposażeniu każdego wyborcy
w odpowiedni kod identyfikacji, który uniemożliwiałby
wielokrotne oddawanie głosu, a zarazem pozwalałby
– bez naruszania zasady tajności – identyfikować wyborcę pod kątem posiadanych uprawnień wyborczych.
Wydaje się jednak, że pomimo wątpliwości i pytań o sens
korzystania z evotingu w dobie postępującej globalizacji,
dostrzegalnych przemian w funkcjonowaniu cywilizacyjnym jednostek i społeczeństw oraz przy znaczących
migracjach w świecie (np. Polaków na Wyspy Brytyjskie
w latach 2005-2007) głosowanie elektroniczne jest drogą,
z której nie ma odwrotu.
Podsumowując stwierdzić należy, iż w sytuacji niskich
frekwencji wyborczych wśród Polonii można dalej zastanawiać się nad przyczynami tego zjawiska, kreślić mniej
lub bardziej przekonujące powody niechęci Polaków do
udziału w wyborach, ale można też wdrożyć rozwiązania, które skutkowałyby nie tylko zatrzymaniem tendencji
spadkowej, ale dawałyby również nadzieję na stałe odwrócenie tego trendu. (-)
* Autor jest adiunktem w Zakładzie Teorii Polityki Instytutu Politologii Uniwersytetu Gdańskiego. Wykorzystane
w artykule ilustracje pochodzą z jego zbiorów.
Źródła
1. „Biuletyn Migracyjny”, nr 6/2006, Ośrodek Badań nad
Migracjami UW, Warszawa 2006.
2. H. Gulda, Globalizacja szansą generowania nowej wiedzy, [w:] Edukacja menedżerska a społeczne i polityczne
otoczenie biznesu, pod red. B. Garbacika, Gdańsk 2003.
3. P. Koryś, M. Okólski, Czas globalnych migracji. Mobilność międzynarodowa w perspektywie globalizacji, „Prace
Migracyjne”, nr 55, Warszawa 2004.
4. Mała encyklopedia wiedzy politologicznej, pod red.
M. Chmaja i W. Sokoła, Toruń 2001; Globalizacja a stosunki międzynarodowe, pod red. E. Haliżaka, R. Kuźniarka,
J. Simonidesa, Bydgoszcz – Warszawa 2004.
5. J.Och, Aktywność wyborcza Polaków jako element
kształtujący polski system wyborczy [w:] Cywilizacja i polityka. Zeszyty Naukowe, nr 4, pod red. A. Chodubskiego,
Toruń 2006.
6. J. Och, Demokracja ma być bardziej przyjazna, „Polska
Dziennik Bałtycki”, nr 246 (19141), z dn. 20,21 października 2007 r.
7. J.Och, O frekwencji wyborczej jako elemencie urzeczywistniania demokracji, [w:] Prawne i społeczne otoczenie
menedżera u progu wejścia Polski do Unii Europejskiej,
pod red. E. Grzegorzewskiej-Mischka, Gdańsk 2003.
8. Pens, The Consequences of Modernisty, Standford University Press, Standfort 1990.
9. E. Polak, Prognozowanie globalnych przemian kulturowo-cywilizacyjnych, [w:] Problemy badawcze politologii
w Polsce, pod red. M. Malinowskiego, M. Burdelskiego,
R. Ożarowskiego, Gdańsk – Warszawa 2004.
10. Rocznik Statystyczny RP, Główny Urząd Statystyczny,
Warszawa 2005.
11. G. Stonehouse, J. Hamill, D. Campbel, T. Purdie, Globalizacja. Strategia i zarządzanie, Warszawa 2001.
12. P. Sztompka, Socjologia ogólna. Analiza społeczeństwa, Kraków 2002.
13. www.biuletynmigracyjny.uwa.edu.pl/BiuletynMigracyjny9.pdf
14. www.wspolnota-polska.org.pl, dane z 20 X 2007 r.
15. J. Zbieranek, W stronę reformy procedur głosowania
w Polsce, „Analizy i Opinie”, nr 52, Instytut Spraw Publicznych, Warszawa 2005.
pomerania stëcznik 2008
z południa
Kazimierz Ostrowski
Pomyślny wiatr
Zastanawiam się czasem, co dzisiaj mogłoby
przyczynić się do mocniejszego zespolenia pomorskiego społeczeństwa. Wokół jakiej sprawy udałoby
się skupić myśli i wysiłki mieszkańców Gdańska
i Człuchowa, Sierakowic i Brus, Tczewa i Słupska?
Patrząc wstecz, choćby tylko na przeszłe stulecie,
widzimy, że w dziejach naszego regionu obok klęsk
i katastrof były także momenty uniesienia, okresy
zbiorowego trudu i entuzjazmu.
Puck, 10 lutego 1920 r., zaślubiny Polski
z Bałtykiem. Wielka uroczystość, orszak dostojników,
symboliczny gest gen. Hallera. I późniejsze pamiętne
słowa prezydenta Wojciechowskiego, że Polska swój
powrót nad morze zawdzięcza Kaszubom, którzy
wytrwali przy wierze i mowie ojców. Jak bardzo
Kaszubi i wszyscy mieszkańcy Pomorza byli wówczas dumni!
Gdynia, lata 20. i 30. minionego wieku. Z całego kraju, lecz przede wszystkim z kaszubskich wsi
i miasteczek ściągały tysiące ludzi, aby zbudować
wielki port i nowoczesne miasto. Owszem, większość
z nich przyjechała tu z nadzieją na jakikolwiek zarobek, ale także przekonana, że dzięki ich pracy kraj nasz
stanie się morską potęgą. Gdynia rosła na oczach całej
Polski, była ogólnonarodowym dziełem, a Kaszubów
chlubą największą. Prasa pełna była zdjęć w kolorze
sepii – kanałów portowych powstałych w miejsce
bagien, furmanek wożących żwir na budowy, murarzy
pozujących na rusztowaniach do obiektywu. Takie
same fotografie z nabożeństwem ogląda się dzisiaj
w rodzinnych albumach w wielu pomorskich domach.
Powojenne zaś lata należały do Gdańska, który
dźwigał się gruzów. Ulice Głównego Miasta, ratusz,
gmachy urzędów.... Kościoły odzyskujące dachy,
wieże jeszcze bez hełmów, jeszcze wewnątrz puste.
Z podziwem patrzyliśmy na fasady odbudowanych
kamienic, na architektoniczne detale, kunsztowne dekoracje. Mieszkałem daleko, tym większym
przeżyciem stawał się każdy przyjazd do Gdańska;
zaspokajał on moją ciekawość piękniejącego miasta.
Wiem, że nie byłem osamotniony w odczuciu, iż odbudowa Gdańska to nasza wspólna sprawa. Później
– tragiczny Grudzień ’70. Nie tylko my, lecz wszyscy
Polacy współprzeżywali ze stoczniowcami Gdańska
i Gdyni ich boleść i gniew. A po dziesięciu następnych
latach ów bohaterski zryw, który zadziwił cały świat
i zapoczątkował nowy etap w dziejach ludzkości. To
tu, w naszym Gdańsku zrodziła się Solidarność, która
stała się synonimem walki o godność człowieka.
Tak, to były wielkie wydarzenia i działania, które
niewątpliwie cementowały kaszubsko-pomorską
społeczność. Lecz dzisiaj, w spokojnym czasie, jaka
sprawa mogłaby tak mocno zawładnąć wyobraźnią
i emocjami ludzi, by stać się własnością ogółu?
Wydaje się, że do takiej rangi urosnąć powinna
sprawa cywilizacyjnego skoku, jaki już się dokonuje,
a zapewne w bliskim czasie radykalnie odmieni naszą
krainę. Pierwszym, milowym krokiem stał się powrót
do samorządności terytorialnej, która posiadała
na Pomorzu głębokie korzenie. Dzięki przejściu od
gospodarki socjalistycznej do wolnorynkowej, rosnącej zamożności społeczeństwa, a wreszcie dzięki
wstąpieniu do Unii Europejskiej powstały warunki
rozwoju miast, gmin i całego regionu, jakich jeszcze
nigdy nie było. Wiele samorządów bardzo prędko
dostrzegło niepowtarzalną szansę poprawy jakości
życia i pełnymi garściami czerpie z unijnych funduszy, unowocześnia infrastrukturę oraz koryguje relacje człowieka z przyrodą. Otwarte granice pozwoliły
zobaczyć jak żyją ludzie w obcych krajach i, rzecz
jasna, wiele nauczyć się od nich.
Dlatego wierzę, iż wyścig ku nowoczesności stanie
się powszechną ambicją Pomorzan, aby poprzez
różnorakie formy współdziałania, lecz także przez
ożywczą rywalizację, doprowadzić nasz region do
rozkwitu. To jest pierwszorzędne zadanie dzisiejszego
pokolenia. (-)
pomerania stëcznik 2008
z życia Zrzeszenia
Refleksje, porównania, uwagi
Janusz Kowalski
Jesień i początek zimy tych lat, które dzielą się przez trzy, to okres rozliczania dotychczasowego i konstruowania nowego planu działań oraz
powoływania na kolejną kadencję
władz Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego. Podczas ostatniego (przed
Zjazdem) zebrania Rady Naczelnej
ZKP prezes Artur Jabłoński zapowiedział, że ponownie będzie się ubiegać
o tę funkcję. Wkrótce po tym stało się
wiadome, że zarząd Oddzia­łu Gdańskiego ZKP zgłosi jako kontrkandydata Szczepana Lewnę. Dwie osoby,
dwie koncepcje działania organizacji.
Ich poglądy przybliżały wypowiedzi
w mediach i – oczywiście – wystąpienia na Zjeździe.
Sobota, 1 grudnia 2007 roku, godzina 10. Msza święta w oliwskiej katedrze z kazaniem me­tropolity abp. Tadeusza Gocłowskiego, z udziałem ka­
szubskich parlamentarzystów i nowego wojewody pomorskiego Roma­na
Zaborowskiego, jeszcze przed paru
dniami „tylko” starosty bytowskiego.
Wszystkie te i inne zaproszone osoby
zaszczyciły swą obecnością również
początek zjazdowych obrad. Spotkaniu przewodniczył burmistrz Żukowa
Albin Bychowski. Pomagali mu członkowie prezydium: Kazimierz Kleina
z Łeby, o którym było wiadomo, że
zgłosi Lewnę na prezesa, i Zygmunt Orzeł z Władysławowa, mający
promować Jabłońskiego. Ponadto
w prezydium zasiedli Władysław Czarnowski z Brus, od niedawna emeryt,
oraz przedstawiciel młodzi zrzeszeniowej – Wojciech Konkel z Gdań­ska.
Słowem, zestaw stosowny dla Zrzeszenia terytorialnie i wiekowo.
Na Zjazd z 62 oddziałów wybrano
313 delegatów (po jednym na każdą
zaczętą piętnastkę członków oddziału). Przybyło 290 z nich. Były to osoby
chcące-mogące (piszę tak, bo chyba
wszyscy nieobecni mieli powody absencji) uczestniczyć w Zjeździe, ale
także spragnione kontaktów ze sobą.
Intensywny szum ich rozmów utrudniał prowadzenie obrad. A toczyły się
one w płaskiej przykatedralnej auli
10
O kierunku działalności Zrzeszenia na najbliższe trzy lata zdecydowano 1 grudnia ub.r. na
XVII Zjeździe Delegatów. Fot. Marek Adamkowicz
im. Jana Pawła II, pod względem akustycznym zdecydowanie gorszej niż
sale amfiteatralne.
Wprawni układacze programów
tego typu zgromadzeń wiedzą, że najpierw wybiera się komisję skrutacyjną
(tu 9-osobową), aby miał kto liczyć
głosy w wielu głosowaniach. Tym razem wybra­liśmy inne tradycyjne komisje zjazdu. Liczeniem podniesionych
rąk z mandatami musieli się więc zająć członkowie prezydium.
Pisemne sprawozdania z trzech lat
kadencji delegaci otrzymali wraz z zaproszeniem na Zjazd, więc wygłaszano tylko 5-minutowe ich skróty.
Dyskusje miały być dwie: nad sprawozdaniami i programowa – ta dopiero po wyborach. Nikt o tym bezsensie
(że po wyborach) nie rzekł ani słowa,
więc osoby, które chciały się wypowiedzieć przed wyborami, zabrały głos
w pierwszej dyskusji, mówiąc głównie
nie o tym co było, ale o tym co chciałyby żeby w ZKP się działo. Bezsens
– skutek początkowego bezsensu.
Absolutorium dla ustępującej Rady
Naczelnej i dla prezesa uchwalone.
Prezentacje kandydatów na nowego
przédnika i ich wy­powiedzi. Komisja
skrutacyjna przygotowała i rozdała karty do głosowania. Wzięło w nim udział
278 osób, z czego 200 na Jabłońskiego (huczne brawa), 76 na Lewnę,
a 2 głosy bez wskazania wybrańca.
Oddziały północne, środkowe
i część południowych przygotowa­ły
listy kandydatów do Rady Naczelnej,
do Komisji Rewizyjnej i do Sądu Ko-
pomerania stëcznik 2008
leżeńskiego. Padały ponadto zgłoszenia „z sali”. Ponieważ było już dość
późno, nikt nie protestował przeciwko łączeniu wybiera­nia wyżej wymienionych trzech władz. A przecież
osoby, które nie weszłyby do Rady
Naczelnej, powinny mieć możność
kandydowania do Komisji Rewizyjnej
i do Sądu.
Między poszczególnymi czynnościami wyborczymi – będę boleśnie
szczery – chaotyczna dyskusja.
W wyborach do Rady Naczelnej głosowało 238 delegatów. Było
81 kandydatów, spośród których można było wskazać maksymalnie 60
osób. W sumie delegaci mogli postawić
14 280 krzyżyków (238 x 60). Postawili 5398, więc każdy delegat średnio po
23 krzyżyki.
To, że „średni” delegat, z możliwych sześćdziesięciu, wska­zał tylko
23 osoby jako nadające się do Rady,
brzmi optymis­tycznie. Oznacza to, że
głosował pozytywnie. Ale znam też
taką hierarchię: prawda – półprawda
– średnie statystyczne.
W wyborach powszechnych kierownictwa partii i komitetów wy­
borczych układają listy kandydatów
według swojego widzimisię i nawołują do głosowania na swoją, a gdy nie
wiesz, wybor­co, na kogo (imiennie)
głosować, to „głosuj na pierwszego
na liście”. Że to weszło do praktyki,
świadczą o tym rezultaty wyborów.
Ci z pierwszego miejsca najczęściej
wygrywają.
Listy kandydatów do RN ZKP uło-
trzeba, następnie śniadanie, spacer
z wędką nad rzekę lub inny wypoczynek. Ach, gdyby zaczęto Zjazd mszą
świętą tak rano, to by na wszystko
czasu starczyło.
żono alfabetycznie, a jednak nawyk
głosowania na początek listy i u nas
dał znać o sobie.
W 2004 roku kandydaci z pierwszej na liście dziesiątki (li­tery A
i B) otrzymali średnio po 124 głosy,
a z dziesiątki os­tatniej, tj. od T (część)
do W – 88 głosów. Proporcja na ko­
rzyść początku listy: 1,41 do 1. Jeszcze bardziej jaskrawo to wygląda,
gdy się poda, że 9 na 10 kandydatów
z początku listy zostało w 2004 roku
członkami RN, a z końca – tylko pięciu.
Analogicznie, chociaż nie tak bardzo
źle, było teraz – proporcja: 1,23 do 1,
a z początku listy 8 na 10 kandydatów
znalazło się w RN, natomiast z końca
listy tak samo: tylko pięciu.
Wybory były, oczywiście, tajne,
tj. nie wiadomo kto (imien­nie) jak
głosował, ale doszły mnie słuchy,
że było kilkanaście kart wyborczych
z zakreślonymi kandydatami od 1 do
60, bo... niektórzy delegaci nie znali
ani jednego kandydata, a kierownictwa
oddziałów, z których oni pochodzili nie
rozmawiały z nimi o wyborach. Obok
głosowania pozytywnego, jest i drugie, prawie tak samo dobre: zgodnie
z podpowiedzią osoby zaufanej,
w tym przypadku np. prezesa oddziału.
Ponadto niektórzy delegaci uważali, że
trzeba głosować na pełną sześćdziesiątkę osób. Lenie są i wśród nas. Rezultat: gło­sowanie od 1 do 60.
Przewodniczący komisji statutowej
Arturowi Jabłońskiemu wyboru na prezesa
ZKP jako jeden z pierwszych pogratulował
jego kontrkandydat, Szczepan Lewna.
Fot. Marek Adamkowicz
Wojciech Kankowski z Żukowa zreferował projekt ważnych zmian statutu ZKP. Jednak do dyskusji nad nimi
nie doszło, bo § 58 statutu mówi, że
„Zmia­na statutu (...) wymaga uchwały
Zjazdu Delegatów Zrzeszenia pod­jętej
większością 2/3 głosów przy obecności co najmniej 1/2 ogólnej liczby
osób uprawnionych do głosowania”,
tj. wymaga quorum, które wynosiło
157 osób. A tylu delegatów nie było
– po wy­borach rozjechali się do domów.
Pamiętam niedziele na wsi. Najpierw
o siódmej msza święta, potem obrządek w chlewni, oborze i stajni, bo piątek czy świątek, a chudobę oporządzić
Wiceprzewodniczący komisji uchwał
i wniosków Łukasz Grzędzicki zreferował główną uchwałę. Przyjęliśmy
ją. Natomiast druga, do­tycząca hymnu kaszubskiego, wywołała dyskusję.
Mówiono, że ZKP nie ma pełnomocnictwa do zajmowania się hymnem
kaszubskim. Pytaniem pozostaje jednak, od kogo one mają pochodzić? Od
centralistów warszawskich? Któż ma
decydować o kaszubskim hymnie, jeżeli nie my sami, Kaszubi z urodzenia
i Kaszubi z wyboru! Jest żenujące, że
dotychczas powszechnie szanowani
działacze kaszubscy uważają inaczej.
Co nie jest zakazane, jest dozwolone.
Kto zakazał nam zajmowania się naszym hymnem? Uchwały w tej sprawie nie odrzucono, ale odsunięto jej
rozpatrywanie.
Z zamieszaniem wokół hymnu
i w ogóle z tym, co mówiono na Zjeździe, korespondują słowa staregonowego prezesa o narodzie katalońskim, o jego dziejach, języku, kulturze,
gospodarce, o autonomii w ramach
państwa hiszpańskiego. Wzorowanie
się na mądrych jest mądre. Bierzmy
przykład z Katalonii jak zwyciężać
mamy. (-)
Rada Naczelna ZKP
1. Adamkowicz Marek, Kolbudy
2. Barzowski Edward, Gdynia
3. Baska-Borzyszkowska Felicja,
Kościerzyna
4. Bigus Kazimiera, Lębork
5. Bigus Tadeusz, Sierakowice
6. Breza Bogusław, Reda
7. Bychowski Albin, Banino
8. Cirocki Brunon, Kartuzy
9. Ciskowski Jacek, Jastrzębia Góra
10. Czarnowski Władysław, Brusy
11. Dawidowski Włodzimierz, Wejherowo
12. Dettlaff Jan Paweł, Wierzchucino
13. Etmański Wojciech, Przywidz
14. Fopke Jacek, Gdańsk
15. Fopke Tomasz, Chwaszczyno
16. Formella Kazimierz, Kartuzy
17. Gawin Gerard, Sulęczyno
18. Goliński Arkadiusz, Pruszcz Gdański
19. Górnowicz Marek, Chojnice
20. Grosz Lilianna, Bytów
21. Grzędzicki Łukasz, Szymbark
22. Hoppe Hubert, Kartuzy
23. Hoppe Jerzy, Rumia
24. Hoppe Teresa, Gdynia
25. Jabłoński Łukasz, Linia
26. Joć Iwona, Gdańsk
27. Kankowski Wojciech, Żukowo
28. Kass Andrzej, Reda
29. Kleina Kazimierz, Łeba
30. Konkel Wojciech, Gdańsk
31. Konkol Mieczysław, Jastarnia
32. Kowalski Janusz, Gdańsk
33. Kownacka Ewa, Jastarnia
34. Krella Albin, Władysławowo
35. Kulas Jan, Tczew
36. Kwidzyński Franciszek, Kartuzy
37. Lanc Józef, Rumia
38. Lemańczyk Andrzej, Lipnica
39. Lew-Kiedrowska Wanda, Stężyca
40. Loewenau Jarosław, Grudziądz
41. Makurat Iwona, Kościerzyna
pomerania stëcznik 2008
42. Miłosz Alfons, Szemud
43. Myślisz Piotr, Hel
44. Niemkiewicz Bolesław, Puck
45. Orzeł Zygmunt, Władysławowo
46. Pająkowska-Kensik Maria, Bydgoszcz
47. Piastowski Andrzej, Kartuzy
48. Pioch Danuta, Sierakowice
49. Prondzińska Maria, Bytów
50. Pryczkowski Eugeniusz, Banino
51. Purska Ewa, Dębogórze
52. Rhode Karol, Luzino
53. Rogalewska Krystyna, Żukowo
54. Sellin Jarosław, Warszawa
55. Studziński Zbigniew, Karsin
56. Sylka Ryszard, Bytów
57. Ugowska Bożena, Nowa Karczma
58. Wenta Maria, Sianowo
59. Wenta Ryszard, Lębork
60. Zmuda Trzebiatowski Zdzisław,
Gdynia
11
z życia Zrzeszenia
Pracować dla Kaszub i Pomorza
(Wystąpienie wyborcze prezesa Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego Artura
Jabłońskiego podczas XVII Zjazdu
Delegatów ZKP; 1 grudnia 2007 r., Aula
Jana Pawła II, Gdańsk Oliwa)
Z pomocą Zarządu Głównego starałem
się przez ostatnie trzy lata inicjować oraz
realizować projekty i zadania wynikające
z Uchwały Programowej XVI Zjazdu
Delegatów, a także wspierać inne działania i inicjatywy oddziałów Zrzeszenia
w ramach ich działalności statutowej.
W nawale pracy, której odbiciem są przesłane sprawozdania, nie ustrzegłem się
błędów. Będę wdzięczny, jeśli mi je wybaczycie. Mam jednocześnie nadzieję, że
dostrzegacie także wiele trafnych decyzji
i posunięć prezesa i ZG ZKP. Realizacja
postawionych przed nami zadań wymagała wspólnego wysiłku wielu osób. Za
ten trud dziękuję Wam i wszystkim działaczom Zrzeszenia aktywnym w swoich
oddziałach. Wszystkim razem i każdemu
z osobna życzę sił do dalszej pracy dla
Kaszub i Pomorza!
Trzy lata temu, tuż przed XVI Zjazdem
Delegatów, jedno ze zrzeszeniowych
środowisk atakowało mnie na łamach
regionalnych gazet za moje poglądy
na kaszubszczyznę. Mówiono wtedy
dziennikarzom, że podzielę społeczeństwo Pomorza i – cytuję – „doprowadzę
do segregacji ludności na Kaszubach”.
Obecnie to samo środowisko zarzuca
mi, że popieram cepelię, disco polo,
ludyczność i etniczność, nazbyt dbam
o kaszubską wieś, odcinam się od inteligencji, a moimi poczynaniami kieruje
strach przed zagrożeniami, które istnieją
tylko w mojej wyobraźni. Szkoda, że
mówią to ludzie, którzy przez ostatnie
lata nie uczestniczyli czynnie w życiu
Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego
– nawet jeśli niektórzy z nich byli formalnie członkami Rady Naczelnej ­– i mam
wrażenie, że nawet nie zadali sobie trudu,
by przeczytać przygotowane na XVII
Zjazd sprawozdania.
Pomimo to, po licznych rozmowach
i przemyśleniach, zdecydowałem się
ponownie ubiegać się o zaszczytną
i odpowiedzialną funkcję prezesa Zrzeszenia. Mam wiele planów, które chciałbym realizować przy Waszym wsparciu
12
– Zamierzam w jeszcze większym stopniu zaangażować Zrzeszenie w sprawy edukacji
naszych dzieci i młodzieży – mówił m.in. Artur Jabłoński.
Fot. Marek Adamkowicz
i współudziale. Zamierzam kontynuować
swój program oparty na kształtowaniu
tożsamości zbiorowej Kaszubów i innych
Pomorzan, współpracy z samorządami
oraz wzmacnianiu struktur i zdolności
projektowych ZKP w ramach krajowych
i unijnych środków pomocowych.
Pierwszorzędnym celem zapisanym
w statucie Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego jest wszechstronny rozwój Kaszub
i Pomorza. Znajduje to potwierdzenie
w wielu zrzeszeniowych dokumentach,
a ostatnio także w uchwale Nadzwyczajnego Zjazdu Delegatów z 2006 r., gdzie
czytamy: „Społeczność nasza stała się
pełnoprawnym uczestnikiem życia publicznego. Patrzymy na tę drogę, która
jest już za Zrzeszeniem pamiętając, że
podstawową zasadą i wartością jaką
zawsze kierował się ten ruch etnicznoregionalny jest wszechstronny rozwój
Kaszub i Pomorza”.
Nie wolno nam tego zmieniać.
A jednocześnie naszym obowiązkiem jest
wciąż zastanawiać się i dyskutować, co
oznacza to hasło dla naszej organizacji,
a także dla każdego z nas z osobna –
pomerania stëcznik 2008
w tym konkretnym czasie, w którym
żyjemy i działamy. Jesteśmy mocno
zakorzenieni w różnych strukturach:
w wyższych uczelniach, samorządach
terytorialnych, organizacjach pozarządowych, izbach rolniczych i gospodarczych,
w związkach rybackich i prężnych przedsiębiorstwach czy wreszcie w radach
nadzorczych państwowych spółek oraz
komitetach sterujących i monitorujących
wydawanie środków unijnych. Czy rzeczywiście wszyscy, zawsze i wszędzie,
pamiętamy wtedy o Zrzeszeniu i jego
celach? Zróbmy sobie czasem rachunek
sumienia. Dotyczy to nas wszystkich: starostę puckiego, przewodniczącego rady,
posła i senatora, rektora uniwersytetu,
wiceprezydenta Gdańska czy prezesa tej
lub innej organizacji bądź spółki. Jeśli
będziemy odpowiedzialnymi członkami
Zrzeszenia, to będziemy też potrafili
w swoich środowiskach zawodowych
realizować nasze cele! I to jest szansa na
wszechstronny rozwój Pomorza!
Tymczasem przeprowadzona w Zrzeszeniu debata programowa wskazała na
priorytet w następujących sprawach:
1. Zrzeszenie powinno zachować kaszubski rdzeń, pozostając otwartym na
inne grupy społeczności pomorskiej;
2. W interesie Zrzeszenia jest wspieranie
idei regionalizacji i rozwoju kultur lokalnych dla przeciwstawienia się tendencjom
centralistycznym; 3. Język kaszubski, troska o jego zachowanie i rozwój, pozostaje
priorytetem w działalności Zrzeszenia;
4. Polityczna neutralność Zrzeszenia,
szczególnie w okresie kampanii wyborczych, nie może oznaczać rezygnacji
z aktywnego uczestnictwa członków ZKP
w życiu politycznym regionu i kraju; 5.
Perspektywicznym celem Zrzeszenia
powinno być dążenie do uczynienia z Pomorza regionu gospodarczo przodującego
w kraju, wyróżniającego się wysokim
poziomem moralnym mieszkańców,
przyciągającego atrakcyjnością lokalnych
kultur z zachowaniem własnej tożsamości
i tradycji.
Podpisuję się pod tymi zdaniami obiema rękami. I pewnie każdy z nas na tej
sali zrobiłby tak samo. Gdy jednak przystępujemy do realizacji tak nakreślonego
programu, wówczas automatycznie „krystalizują się w wewnątrzzrzeszeniowych
dyskusjach dwa poglądy na kaszubskopomorską ideę regionalną: »etniczny«
i »uniwersalistyczny«“ – jak to zostało
określone na II Kongresie Kaszubskim
przez Donalda Tuska. „Etniczny” jest
znacznie starszy i korzeniami swymi
sięga aż do samego Floriana Ceynowy. Poprzez zrzeszińców – Labudę,
Trepczyka, Rompskiego – a także ich
ideowych spadkobierców mocno wrósł
w naszą organizację. „Uniwersalistyczny”
powstawał w ściśle określonym kontekście politycznym i może być uosobiony
poprzez Lecha Bądkowskiego. Osobiście
chciałbym w swoim przewodzeniu ZKP
godzić obie te tendencje, nie wyrzekając
się w żaden sposób własnego, kaszubskiego punktu widzenia. Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie jest i będzie zdrową,
nowoczesną organizacją pozarządową
stojącą na dwóch nogach: kaszubskiej
i pomorskiej.
Jednocześnie uważam, że nadszedł
czas na zdefiniowanie na nowo priorytetów jakimi winien się kierować ruch
kaszubski. Do konsensusu dochodzi się
poprzez permanentną dyskusję toczoną
w sprawach kardynalnych. Jestem pewien, że tak może być i tym razem. Różnorodność poglądów, odwaga i otwartość
w ich wyrażaniu zawsze cechowała zrze-
szeńców. Dlatego wnioskuję, by XVII
Zjazd Delegatów ZKP przyjął uchwałę
o zorganizowaniu w czerwcu 2009 r.
III Kongresu Kaszubskiego.
Namawiam Kaszubów, Kociewiaków i innych Pomorzan do przyjęcia
WŁASNEJ optyki w sprawach dla nas
nadrzędnych. W dzisiejszych czasach
można bowiem łatwo uniwersalizm/
otwartość pomylić z globalną asymilacją i utratą własnej tożsamości. Podam
przykład dwóch europejskich regionów:
Katalonia – z twardą tożsamością,
dwujęzycznością, autonomią kulturową
i silną gospodarką oraz Nadrenia-Palatynat – niemiecki land, w którym znajdziemy
wiele miejsc o bogatej historii, chociażby
najstarsze niemieckie miasto Trewir. Nie
można również tej krainie odmówić sukcesów gospodarczych, ale jej mieszkańcy
w zasadzie nie posiadają regionalnej autoidentyfikacji. Dwa modele – ja wybieram
ten kataloński i chciałbym go realizować
na Pomorzu, oczywiście zachowując
wszelkie proporcje i mając na uwadze
polskie realia.
W związku z tym padają pod moim
adresem zarzuty prowadzenia polityki,
która „odgradza” Zrzeszenie i Kaszubów od innych oraz „stanowi ogromne
zagrożenie dla pomyślności Kaszub
i Pomorza, a także dla realnego interesu
Kaszubów”. Jako przykład podaje się
pomysł powołania do życia pomorskiej
partii regionalnej. Tymczasem idea ta
wzięła się z analizy uchwały II Kongresu
Kaszubskiego. „Zrzeszenie jako współtwórca i reprezentant ruchu kaszubskiego
– czytamy w uchwale – powinno posiadać
wyraźnie sprecyzowany program działań
politycznych (…) powinno wchodzić
w sojusze z innymi ugrupowaniami
lub partiami”… Tak myśleliśmy 15 lat
temu. Dzisiaj już tak nie myślimy. Rada
Naczelna, poprzez swoje uchwały, od
1997 r. konsekwentnie strzeże naszą organizację przed politycznymi sojuszami
z jakimikolwiek partiami, szanując indywidualne wybory polityczne członków
Zrzeszenia. Wyjątkiem były wybory
prezydenckie w 2005 r., kiedy poparliśmy Donalda Tuska jako członka naszej
organizacji. Konsekwentnie chcemy być
apolityczni. Na ostatniej Radzie Naczelnej w Wierzycy wielu, w tym Brunon
Synak, sygnalizowało, iż w przyszłości
należy odejść nawet od indywidualnego
popierania kogokolwiek. Przyznaję, że
wybrałem zły czas i złe miejsce na dys-
pomerania stëcznik 2008
kusję o partii regionalnej, bo właśnie do
wyborczego boju zaczęły przygotowywać
się największe siły polityczne w Polsce.
Ale w moim przekonaniu taka inicjatywa
miała przysłużyć się budowie nowoczesnego regionu i zawieraniu politycznych
sojuszy z partiami ogólnopolskimi,
które opowiadają się za decentralizacją
państwa i które odrzucają model państwa
unitarnego, ograniczającego rolę lokalnych społeczeństw.
O taki model państwa regionalne
organizacje, w tym ZKP, zabiegały już
w 1992 r., powołując do życia Sojusz
Organizacji Regionalnych, który za
podstawowy warunek budowy nowoczesnego państwa uznał decentralizację
opartą na gminie, powiecie i samorządnym/autonomicznym regionie. Górnoślązacy (nie Ruch Autonomii Śląska, ale
Związek Górnośląski), Kaszubi i Związek
Podhalan upomnieli się o ten model
państwa z mojej inicjatywy ponownie
w 2005 i 2006 r., gdy na wodach Zatoki
Puckiej i pod Giewontem podpisaliśmy
„Apel o sojusz na rzecz samorządnych
regionów”. Moja decyzja o starcie
w ostatnich wyborach parlamentarnych
była podyktowana troską o taką właśnie
Polskę – samorządną i silną regionem.
Jako bezpartyjny zgłosiłem swój akces
do Platformy Obywatelskiej uznając, że
jej program odpowiada moim poglądom.
Jednak jedyną partią, w jakiej deklaracje
liderów o otwarciu się w wyborach na
ludzi bezpartyjnych i lokalne środowiska
nie rozminęły się z rzeczywistością, było
Polskie Stronnictwo Ludowe, które także
silnie akcentuje w swoim programie rolę
samorządów i z którym współpracuję
w powiecie puckim już od czterech lat.
Mój wynik 3349 głosów był drugim
wynikiem w PSL w gdyńsko-słupskim
okręgu wyborczym i stanowił 12 proc.
wszystkich głosów oddanych na listę.
Wybory były plebiscytem między PO
a PiS. PSL tworzy teraz koalicję z PO.
Nie czuję się przegrany i cieszę się, że
wygrała idea decentralizacji kraju. Po
exposé premiera Tuska można śmiało
stwierdzić, że jest wreszcie rząd, który
za priorytet uznaje państwo oparte na
regionie samorządowym, co do pewnego
stopnia oznacza również – autonomicznym. Przypomnijmy sobie, co mówił
premier:
„Powszechnym problemem, który
szczególnie doskwiera w prowadzeniu
polityki regionalnej, jest niewystarcza-
13
z życia Zrzeszenia
jąca decentralizacja władzy. Najłatwiej
scedować zadania na ośrodki niższego
szczebla. Trudniej przychodzi przekazywanie im kompetencji i przede wszystkim
środków niezbędnych do realizacji tych
zadań.
Poprzez zmianę ustawy o zasadach
wspierania polityki rozwoju, zmniejszymy relację podległości Strategii Rozwoju
Województw względem Strategii Rozwoju Kraju. Ograniczając kompetencje wojewodów rozwiążemy problem dualizmu
zarządzania regionami, wynikający z dotychczasowego rządowo-samorządowego
statusu województwa. Obywatele lokalnych społeczności staną się prawdziwymi
gospodarzami na swoim terenie”.
Jeśli mamy być „prawdziwymi gospodarzami”, musimy pamiętać, że najważniejsze dla ochrony i rozwoju naszego
regionu są nasze własne działania. Do
priorytetowych należy uczynienie języka
kaszubskiego zdolnym do samodzielnego
i trwałego rozwoju, co potwierdzone
zostało w „Strategii ochrony i rozwoju języka i kultury kaszubskiej” przyjętej pod
koniec marca 2007 r. Inne, nie mniej ważne to: budowanie tożsamości zbiorowej
Kaszubów i pozostałych mieszkańców
Pomorza przy jednoczesnym otwarciu
na inne kultury; zachowanie własnej
kultury z całokształtem jej duchowego
i materialnego dorobku; zachowanie
prawa do wolności wyrażania opinii,
wolności posiadania własnych opinii
oraz przekazywania informacji i idei we
własnym języku; rozwijanie Pomorza
jako wielokulturowego regionu o znaczącym potencjale społeczno-gospodarczym
i (jeszcze raz to podkreślę) – pogłębianie
autonomii-niezależności samorządu oraz
wspieranie decentralizacji jako sposobu
rządzenia regionem i krajem.
W ramach tak ujętych celów zamierzam w jeszcze większym stopniu zaangażować Zrzeszenie w sprawy edukacji
naszych dzieci i młodzieży. Przyszłością
jest szkolny obowiązek nauki języka
kaszubskiego, a także historii i geografii
Pomorza. Będę kładł zatem wielki nacisk
na powstawanie podręczników szkolnych
i wydawnictw źródłowych. Zamierzam
rozszerzyć współpracę Zrzeszenia z naszą
kanadyjską emigracją, a okazją do tego
jest 150-lecie tamtejszej diaspory kaszubskiej. Kilkunastoosobowa delegacja
Kaszubów weźmie udział w obchodach
zaplanowanych na sierpień 2008 r. w Kanadzie, ale dzięki uprzejmości ambasado-
14
ra Kanady w Polsce, wraz z Kaszubskim
Zespołem Parlamentarnym, któremu
przewodzi Kazimierz Kleina, planujemy
zorganizowanie dużych uroczystości
w Gdańsku. Na inne kultury będziemy
otwierać się już na przełomie grudnia
i stycznia, patronując światowemu zlotowi esperantystów, który odbędzie się
w Malborku. Natomiast w lutym wspólnie z polskim przedstawicielstwem Parlamentu Europejskiego zorganizujemy
Światowy Dzień Języka Ojczystego.
O kontakty z nami zabiegają Liwowie
z Łotwy. Okazją do zamanifestowania
swojej tożsamości będzie jubileuszowy,
dziesiąty Zjazd Kaszubów w Gdańsku,
którego punktem kulminacyjnym uczynimy wmurowanie kamienia węgielnego
pod pomnik księcia Świętopełka Wielkiego. Więcej uwagi prezesa i ZG ZKP
w nadchodzącej kadencji należy poświęcić współpracy z oddziałami. Coraz
większe możliwości finansowe Zrzeszenia skłaniają mnie do zaproponowania
oddziałom wewnętrznego konkursu
grantowego, którego ogólnym celem
będzie wzmocnienie poczucia odpowiedzialności za ZKP i samokształcenie się
lokalnych liderów naszej organizacji.
Wielka Izabella Trojanowska, mój
mistrz i nauczycielka, wpajała nam, że
podstawowym zadaniem każdego pokolenia działaczy jest przysposabianie do
pracy na rzecz Kaszub i Pomorza ludzi
młodych. Wielu dwudziesto- i trzydziestolatków (sam należę wciąż jeszcze do
tych ostatnich) podjęło w ciągu kilku lat
trud zrzeszeniowej pracy. Wszystkim
nam powinno zależeć, żeby było ich
coraz więcej w statutowych organach
ZKP. Będę zachęcał i pracował nad tym,
by powstawały kluby młodych przy
oddziałach ZKP, przynajmniej jeden
w każdym powiecie, a jeden z wiceprezesów ZG ZKP będzie zajmował się tylko
kontaktami z naszymi oddziałami. Do
zwiększenia absorpcji środków powołam
na poziomie ZG BIURO WSPARCIA
PROJEKTU, które właściwie wykorzysta
szanse okresu 2007-2013 i w skład którego wejdą członkowie ZKP zajmujący się
pisaniem projektów w swoich miejscach
pracy. Niezbędne jest wdrożenie przyjętej
przed miesiącem przez RN ZKP strategii
promocji i komunikacji naszej organizacji. Będę dążył do jeszcze większej profesjonalizacji biura zrzeszenia. Dotychczasowy stan zatrudnienia należy zwiększyć
o osobę prawnika oraz docelowo powo-
pomerania stëcznik 2008
łać dyrektora wydawnictwa ZKP. Ten
drugi zająłby się formalno-finansową
stroną wydawnictwa, w skład którego
wchodzić będzie również „Pomerania”,
„Stegna” oraz nasze portale internetowe.
Przynajmniej dwa razy do roku musimy
organizować spotkania (fora) z organizacjami pozarządowymi, które realizują
programy wiążące się z kaszubszczyzną
i pomorszczyzną. Cyklicznie zamierzam
także organizować spotkania ZG z pomorskimi parlamentarzystami.
Coraz mniej miejsca zostawiają nam
publiczne media na wyrażanie własnych
opinii w swoim języku. Dlatego, w myśl
uchwały podjętej przez Radę Naczelną
w Wierzycy w październiku 2007 r.,
wraz z całym Zrzeszeniem wspierać będę
rozwój Radia Kaszëbë. Cztery lata temu
nie było w Zrzeszeniu chętnych ani odważnych do podjęcia się zorganizowania
kaszubskiej rozgłośni radiowej, ale od
razu znaleźli się tacy, którzy nic nie robiąc
chcieli decydować o programie rozgłośni.
Tym bardziej dziękuję tym wszystkim
zrzeszeńcom, którzy na co dzień angażują
się w działalność radia, a częściej jeszcze
kierują pod jego adresem dużo dobrych
słów! Obiecuję, że będę dbał o nasz stan
posiadania w Radiu Gdańsk, gdzie schedę
po starszych redaktorach z powodzeniem
przejęli młodsi, ale przede wszystkim
podejmę starania o przywrócenie roli
publicznej telewizji regionalnej, a jednocześnie nie zaniecham prób utworzenia
kaszubskiej telewizji, zgodnie z coraz
częściej podnoszonymi postulatami!
Korzyści z silnej kaszubskiej marki,
jakie może odnieść Pomorze rozwijając
turystykę, mały i średni biznes, którym
Kaszuby od lat stoją, czy promując produkty regionalne, są nie do przecenienia!
Będę więc kontynuował współpracę
rozpoczętą z Pomorskim Klubem Dobrej
Marki i innymi wytwórcami z Pomorza
w ramach prezentacji naszej kultury
i gospodarki w największych miastach
w Polsce. Była Warszawa, teraz czas na
Wrocław, Poznań czy Kraków.
Będę razem z wami tworzyć społeczeństwo otwarte i charakteryzujące się
poczuciem regionalnej wspólnoty opartej
na idei samorządności, w którym istotne
miejsce należy się Kaszubom. Moim
mottem zawsze będą słowa Aleksandra
Labudy: „Kaszëbsczim jesmë ledã, nim
wiedno chcemë bec, niech ten sã pôli
wstedã, chto ò tim nie chce czec!” Bóg
zaplac. (-)
myśleć samemu
Tomasz Żuroch-Piechowski
Kto się boi Jana Trepczyka?
Wyjazd do seminarium duchownego w Oliwie, gdzie
odbywał się XVII Zjazd Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego, połączony z wyborem nowych władz, był bardzo
owocny. Wprawdzie zapomniałem o maksymie mojej
polskiej babki: „Kto ze sobą nosi, nikogo nie prosi”
i wróciłem do domu głodny, ale jednodniowy post jeszcze
nikomu nie zaszkodził.
Zjechało się ludzi, oj zjechało! Byli Kaszubi, PolacyKaszubi, Kaszubi-Polacy, pół-Kaszubi, ćwierć-Kaszubi,
nie-Kaszubi, Kaszubi z wyboru, Kaszubi z nominacji oraz
radykałowie kaszubscy, którzy na okoliczność zjazdu
na chwilę pochowali kły. Nie zabrakło nawet premiera
Rzeczypospolitej i sporego kawałka rządu. Nie dopatrzyłem się natomiast posła Jacka Kurskiego i senator
Doroty Arciszewskiej-Mielewczyk, którzy często gościli
na kaszubskich imprezach, gdy PiS było u władzy lub o tę
władzę walczyło. Nie powiem, żebym za nimi szczególnie
tęsknił, ale warto uświadomić sobie jak (postulowana)
apolityczność Zrzeszenia wygląda w praktyce. Jeśli
następne wybory wygra koalicja marsjańsko-wenusjańska, to w przednich rzędach po lewej będą siedzieć ci
z Marsa, a po prawej te z Wenus. Potem – starym obyczajem – usłyszymy wezwanie, aby nie zrażać bratnich
cywilizacji twardym obstawaniem przy kaszubskości, bo
przecież w naszej galaktyce nie wszyscy są Kaszubami
i nie powinniśmy o tym zapominać! Wracając na Ziemię:
apele o zachowanie apolityczności ZKP wygłaszane przez
członków naszej organizacji, którzy równocześnie są
funkcjonariuszami partyjnymi, brzmią równie szczerze
co troska lisa o mieszkanki kurnika.
Żałuję, że żaden bukmacher nie przyjmował zakładów
w sprawie wyboru prezesa ZKP. Atmosfera wyborcza
była gorąca, szczególnie w kuluarach. Pewien (apolityczny zapewne) parlamentarzysta przekonywał starszą
panią posługującą się „językiem regionalnym”, żeby
nie głosowała na jednego z kandydatów, bo on „bija”
swoją żonę... Warto sobie uzmysłowić jak nisko upadł
poziom debaty wśród społeczności, która podkreśla
ustawicznie, że „zrzeszonëch naju nicht nie złómie”!
Kandydaci mogą mówić co chcą, mogą wytyczać szlaki
i wyznaczać kierunki, mieć dorobek i pomysły na przyszłość, ale to wszystko nazywa się nic. Kiedy pozycja
„Ostatniej Nadziei Gdańszczan” zaczęła się chwiać,
sięgnięto po broń, z którą najtrudniej walczyć – plotkę.
Na szczęście okazało się, że Kaszubi swój rozum mają
– nawet na wsiach.
Jeszcze zanim ogłoszono wyniki, po sali seminaryjnej
snuły się różne osoby, które wzorem rosyjskich gubernatorów nie za bardzo wiedziały „pod kogo się podłożyć”.
Gubernatorzy z Rosji zawsze gratulują zwycięzcy, szkopuł
w tym, że przed ogłoszeniem wyników nie bardzo wiadomo o kogo chodzi, więc na wszelki wypadek gratulują
wszystkim. Cenię sobie zagorzałych wrogów, zdeklarowanych przeciwników, otwartych nienawistników, jednak
wciąż nie wiem w jaki sposób wykrywać ludzi o janusowym obliczu, którzy w dzień gratulują, a w nocy donosy
piszą. Myślę, że staro-nowy prezes ZKP tego również nie
wie (a jeśli wie, to niech powie) – uważaj więc, prezesie,
na przyjaciół i szanuj wrogów, bo ten kto ich nie ma, nic
nie znaczy. Uważaj na tych, którzy chcą nosić za tobą
teczkę, bo z równie szerokim uśmiechem poniosą na tacy
twoją głowę, jeśli tylko będzie po temu okazja.
Z rozrzewnieniem wspominam pomysł, który pojawił
się na zjeździe, a mianowicie przyjęcia uchwały, że
„Hymnem kaszubskim” jest pieśń Hieronima Derdowskiego „Tam, dze Wisła òd Krakòwa...”, a nie żadna
inna pieśń. Ostatnimi laty do tej roli aspiruje utwór
Jana Trepczyka „Zemia rodnô”, opiewający uroki
naszego ojczystego kraju w granicach daleko wykraczających poza kilka kaszubskich powiatów, w których
po dziejowych zawieruchach do dziś żyją Kaszubi. Nie
mam nic przeciwko pieśni Derdowskiego, poza tym, że
nie odzwierciedla ona moich uczuć do ojczystych Kaszub, a tym bardziej do Polski. Zapewnienia o tym, że
Kaszubi prali „krzyżoków” przez „lat dwasta” brzmią
szczególnie komicznie zważywszy na fakt, że to właśnie
kaszubskie rycerstwo zasilało szeregi wojsk zakonnych.
No ale cóż – Derdowski wielkim „łgôrzã” był, tylko się
potomni nie połapali!
Popieram pomysł, aby Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie zadekretowało, która pieśń jest hymnem. Skoro
„derdowszczycy” sięgają po tak radykalny środek jak
uchwała, znaczy to, że coraz więcej Kaszubów uznaje
za swój hymn pieśń Jana Trepczyka! Z pieśnią wygrać
nie sposób, uchwały można zmienić. (-)
pomerania stëcznik 2008
15
z życia Zrzeszenia
Do armii dobrych ludzi
(fragmenty przemówienia premiera Donalda Tuska na XVII Zjeździe
Delegatów Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego)
Ekscelencjo, drodzy przyjaciele!
Jestem bardzo wzruszony tym, że mogę
dzisiaj spotkać się z wami w tej roli, która
przypadła mi w udziale kilkanaście dni
temu. Ani wy, ani ja nie spodziewaliśmy
się, że Kaszëba zostanie premierem Rzeczypospolitej (oklaski).
Nie spodziewaliśmy się, bo Kaszubi
byli zawsze powściągliwi, bardzo skromni
i wśród licznych zalet i nielicznych wad na
pewno Kaszubom pazerności na zaszczyty nikt w całej naszej historii zarzucić
nie może. I dlatego chcę wam bardzo
podziękować. Wam, elicie Kaszubów, za
to, że przez tyle lat, a w odniesieniu do
wielu delegatów i wielu gości dzisiejszego spotkania, dzisiejszego zjazdu, mogę
powiedzieć, że od wielu dziesięcioleci,
zawdzięczam ten niezwykle zaszczytny
i zobowiązujący awans. Po pierwsze,
chciałem powiedzieć, że nie byłoby tego
wielkiego, (...) wspólnotowego sukcesu, gdyby nie dziedzictwo kulturowe
i etniczne, którego mam szczęście być
jednym z wielu spadkobierców. W tym
dziedzictwie jest także zestaw pewnych
cech, które pozwoliły przez setki lat
wytrwać Kaszubom przy swojej wierze,
(...) kulturze, (...) języku i jednoznacznym
przywiązaniu do swojej wielkiej ojczyzny
– Polski i polskości. Te cechy to upór
w najlepszym tego słowa znaczeniu, nie
zawsze efektowna, ale bardzo efektywna
konsekwencja w działaniu. To zbiór cech,
których tak często brak w polskiej polityce
w ostatnich 300 latach. My, na Kaszubach,
jak coś zaplanujemy, to staramy się to
realizować krok po kroku, właśnie z uporem. Może bez fajerwerków, ale prędzej
czy później swoje cele osiągamy. Tak jak
osiągnęliśmy ten największy (...), który
historia chciała postawić pod znakiem
zapytania: przetrwanie nawet w najtrudniejszych okolicznościach.
(...) Nieprzypadkowo (...) powitanie
wygłoszone przez prezesa Jabłońskiego
było przerywane oklaskami. Powitanie tak wielu znamienitych Kaszëbów
i Pomorzan. Znamienitych także w tym
sensie, że sprawujących dzisiaj urzędy
wymagające najwyższej odpowiedzialno-
16
Fot. Marek Adamkowicz
ści. Wszystkim wam bardzo gratuluję. Wasz
wysiłek dzisiaj spuentowany jest waszą
bardzo ważną pozycją społeczną, urzędową, ale też osobistym autorytetem, bo
przecież nie byłoby tej pozycji bez osobistego autorytetu. Wszyscy zawdzięczamy
to także mądrze przeżywanej kaszubskości
(...). Chcę państwu powiedzieć z pełną odpowiedzialnością, że to dziedzictwo, także
intelektualne dziedzictwo elit kaszubskich
z lat 70., 80., jest dla mnie zobowiązaniem.
Na czym zasadza się to dziedzictwo? Na
głębokiej wierze, że (...) władza centralna
jest po to, by służyć swoim obywatelom,
żeby strzec ich wolności (...). Żeby nie
narzucać, tak jak to było w niechlubnych czasach komunizmu, (...) jednego
obowiązującego sposobu postępowania,
(...) żeby z różnorodności, odrębności,
bogactwa historii, kultury czynić już tylko
i wyłącznie atut Polski, a nie balast. Ja
dzięki takim ludziom jak Lech Bądkowski,
Izabella Trojanowska, Jerzy i Wojciech
Kiedrowscy, Stanisław Pestka, Tadeusz
Bolduan i Józef Borzyszkowski uczyłem
się istoty myśli (...) i praktyki regionalnej.
Dzisiaj wiem, że dzięki Kaszëbom tutaj
na Pomorzu, tu w Gdańsku, Europa była
kulturowym i politycznym faktem na
długie, długie lata przed przystąpieniem
Polski do Unii, bo istotą europejskości
jest czynienie (...) pozytywnego napięcia
z faktu, że ludzie, wspólnoty, języki, narody różnią się między sobą. Niech odejdzie
raz na zawsze z polskiej polityki ta złowroga zasada, (...) zgodnie z którą różnice
są po to, by je niwelować. Mądra władza –
a mam nadzieję, że będziemy taką władzę
pomerania stëcznik 2008
na szczeblu lokalnym, regionalnym
i centralnym tworzyć – musi zrozumieć,
a następnie wykorzystać fakt, że to,
co różni ludzi, może być źródłem (...)
pozytywnych zmian. Byłem wczoraj
w Wilnie i gdy składałem wieniec na
płycie nagrobnej, gdzie leży matka marszałka Józefa Piłsudskiego i jego serce,
przypomniałem sobie tych wszystkich
wilniuków i Polaków, którzy z okolic
Wilna przyjechali po rozstrzygnięciach
II wojny światowej tutaj, do nas – do
Gdańska, Sopotu, Gdyni, na Kaszuby,
i w tym ułamku sekundy lepiej niż
kiedykolwiek zrozumiałem, jak wielkie
jest nasze zwycięstwo. Towarzyszyli
mi zaprzyjaźnieni przywódcy litewscy.
Rozmawialiśmy o tym, jak kształtować wspólnie naszą strategię w Unii,
a kiedy premierowi Litwy powiedziałem,
że jestem Kaszëbą, pokiwał głową. (...)
Zrozumiałem, że nasza trudna historia,
która nigdy nie będzie miała finału,
dzisiaj ma finał pewnej części i to jest
dobry finał dzięki (...) przede wszystkim
– i to mówię z przekonaniem – społecznej pracy ZKP, (...) setek i tysięcy
Kaszubów, Kociewiaków, Pomorzaków.
Dzięki waszej pracy Polska wygląda
dzisiaj inaczej i w jakimś wymiarze
Europa (...). Serdecznie wam dziękuję.
Jesteście armią dobrych ludzi, która
daje Polsce wyłącznie dobre dzieła.
Życzę wam, żeby (...) były [one] efektem działania nowych władz ZKP także
w najbliższych latach. (...) Nigdy
o was nie zapomnę, gdziekolwiek będę
i cokolwiek będę robił. (-)
Kaszubska mitologia
na nowo odczytana
Andrzej Hoja*
Na temat mitów obecnych w naszej współczesnej kulturze zwrócił ostatnio uwagę Peter Oliver Loew,
niemiecki historyk zajmujący się m.in. tematyką gdańską. Już przed laty wprowadził on nie tylko do
gdańskiej historiografii, ale przede wszystkim do myślenia o tym mieście tezę, jakoby jego obraz
tworzony był i jest przez i na użytek gdańszczan. W ten sposób, wraz ze zmienianiem się w mieście
dominującej grupy narodowościowej, funkcjonował obraz Gdańska jako odwiecznie niemieckiego,
później zaś jako odwiecznie polskiego. Dziś coraz częściej prezentuje się wizerunek miasta jako
od wieków wielokulturowego. Loew w swojej książce „Gdańsk. Między mitami” dowodzi, że każde
z tych wyobrażeń jest jedynie mitem, opowieścią, której celem jest tworzenie intelektualnej
i symbolicznej płaszczyzny wyjaśniającej teraźniejszość. „Historyczna prawda czy historyczne
prawdopodobieństwo nie odgrywają tu decydującej roli; ważne jest znaczenie całej struktury
narracyjnej, całej konstrukcji historycznej – dla czasów współczesnych. Mit więc jest wybiórczy
lub – jak to króciutko ujął Roland Barthes – mit deformuje. Deformacja polega nie tylko na poddanym czynnikom politycznym, społecznym lub kulturowym świadomym zestawieniu ze sobą
zdarzeń lub tzw. faktów historycznych, lecz także na sakralizacji pewnych okresów lub formacji
historycznych, do których obecna społeczność bezpośrednio nawiązuje”.
Wymieniony przez Loewa Roland Barthes był jednym
z pierwszych, który zdefiniował mit w znaczeniu, jakim
będziemy się tu posługiwać – jako słowo, mowę, język,
komunikat, który charakteryzowany jest przez uniwersalizm czy odmowę wyjaśniania. Zauważył on, że to właśnie
pojęcie będzie dobrze oddawać otaczające nas „fałszywe
oczywistości”. Tym sposobem tradycyjne znaczenie mitu
zostało odczytane na nowo. Co ważne, w wyłącznie teoretycznym ujęciu on nie istnieje. Wymaga bowiem pełnego
zaangażowania, całkowitej wiary, przekonania. Bez tych
czynników przestaje być mitem.
Świat nasz, także ten kaszubski, jest więc pełen mitów,
które często z pełnym zaangażowaniem bronimy, których
często nawet nie jesteśmy świadomi. Aby to zilustrować,
przedstawię trzy, zakorzenione we współczesnej kulturze,
kaszubskie mity.
Wielkie Pomorze
Pierwszy z nich to mit wielkiego Pomorza, doskonale
oddany w pieśni Jana Trepczyka słowami: „Zemia rodnô,
pëszny kaszëbsczi kraju, / òd Gduńska tu, jaż do Roztoczi bróm!”. Wynika z nich, że wielkie Pomorze jest domem
Kaszubów, jest ich ziemią odwieczną, ale też na wieki.
Jakże łatwo zacierają się tu dwa kryteria – zasięgów etnicznego oraz państwowego. Ziemia kaszubska sięga do
bram Roztoki, bo na ziemie zaodrzańskie swego czasu
rozciągnęli swą władzę książęta zachodniopomorscy, co
nie zmienia faktu, że terytorium to zamieszkiwały plemiona Wieletów. Kryterium dobieramy odpowiednio tak, by
Pomorze było wielkie, zapominając, że nigdy przecież
nie było ono jednością. Żyjący na nim ludzie różnili się
znacznie od siebie, nie mówiąc już, że byli podlegli różnym państwowościom.
Mimo pewnych prób w czasach nowożytnych, Pomorze jako wielka całość dostrzeżone zostało wyraźniej
dopiero w twórczości rodzących się kaszubskich elit
pierwszej połowy XX wieku. Dużą zasługę na tym polu
położył niewątpliwie Aleksander Majkowski, który w swojej „Historii Kaszubów” ich dzieje utożsamiał z dziejami
właśnie książąt zachodnio- oraz wschodniopomorskich,
a także ziem, na których panowali (podkreślmy: nie zawsze były to ziemie zamieszkane przez Kaszubów).
A więc, czy wielkie Pomorze to jednak ziemia rodzima?
Pytanie to nie wydawało się być kontrowersyjne Lechowi Bądkowskiemu, autorowi „Pomorskiej myśli politycznej”, który – wbrew wielowiekowym podziałom Pomorza
– w 1944 roku nadal widział jego jedność, co pozwalało
mu na wysuwanie roszczeń do zjednoczenia w ramach
polskiego państwa całej pomorskiej ziemi wraz z Zaodrzem. Sensowna dla niego byłaby także reslawizacja
ludności Pomorza Zachodniego, mimo kilkuwiekowej
obecności tam kultury niemieckiej. Wszak to rodzinna
ziemia, kaszubska, pomorska, słowiańska, od zawsze,
na zawsze...
Dynastie książąt
Mit numer dwa dotyka swą istotą dynastii książąt gdańskich. O ile zachodniopomorscy Gryfici byli dynastią lokalną, która stworzyła struktury państwowe obejmujące
niewątpliwie tereny, na których żyli w średniowieczu
Kaszubi, o tyle sytuacja z książętami wschodniopomorskimi nie jest już taka prosta. Mit o dynastii kaszubskiej,
pomerania stëcznik 2008
17
polemika
gdańsko-kaszubskiej czy kaszubsko-pomorskiej (jak ją nazwiemy
zależy tylko od tego, w jakim celu
chcemy ów ród wykorzystać) istnieje na Pomorzu Gdańskim – na
terenach, gdzie niegdyś owa dynastia panowała, a dziś przede
wszystkim żyją tu Kaszubi. Trudno
utożsamiać się nam wszak z Gryfitami z Zachodu, gdyż ziemia ich
(mimo że – jak chce mistrz Trepczyk – rodzima) jest nam, niestety,
odległa (choćby fizycznie, jeśli duchowo ma być zdaniem niektórych
inaczej). Tak więc w powszechnym
mniemaniu książęta (bez względu na to jakim przydomkiem ich
określimy) byli kaszubscy, a swoje miejsce wiecznego spoczynku
znaleźli w nie mniej zmitologizowanym, często uważanym za jedno
z najbardziej kaszubskich miejsc
w Gdańsku (choć w obrębie miasta dopiero od 1926 r.) – katedrze
oliwskiej. Czy można więc wątpić, że Kaszubi nie mieli
własnych książąt, także tu, na ziemi, gdzie żyją po dziś
dzień? Mit nie daje wątpliwości, lecz gdy zajrzymy do
źródeł, które mówią nam, kim byli książęta wschodniopomorscy – rodzi się więcej pytań niż odpowiedzi.
Z pewnością jednak nie znajdziemy tam tej pewności,
jaką zawsze uosabia mit.
Historia nie daje wyjaśnienia (nie jest to odosobniony
przypadek, jeśli chodzi o średniowieczne dzieje), stawia
jedynie hipotezy. Pierwsza z nich zakłada, że książęta
ci faktycznie byli lokalnymi władcami, których rządy na
Pomorzu Wschodnim trwały jeszcze przed przyłączeniem do państwa polskiego. Druga degraduje ich do
miejscowych urzędników, jacy dostępując godności namiestników usamodzielnili się i niejako uzurpowali sobie
książęcą władzę. Trzecia hipoteza wywodzi „kaszubskich” książąt spośród możnych z południa Polski, skąd
trafili na Pomorze w roli namiestników po jego podboju
przez Piastów w XII wieku. Gdzie leży prawda i która
teza jest tą właściwą? Nie wiadomo i pewności chyba
nigdy nie będzie. Spory trwają, a wojna na argumenty
jakby niewiele zmieniała w świadomości społecznej. Mit
ma się dobrze...
Charakter Kaszubów
Trzeci mit dotyczy cech charakteru Kaszubów. Posiłkując się w tej materii „Charakterystyką Pomorzan” Lecha Bądkowskiego, wyliczyć możemy za autorem: upór,
prostolinijność, uczciwość, oszczędność, systematyczność, zdolności organizacyjne, pracowitość, solidarność,
religijność, przedsiębiorczość. Wyłania się z nich obraz
poczciwca, u którego wad długo by szukać (braku dowcipu i zamiłowania do sztuk pięknych, choć i tu wyjątki zauważa Bądkowski, za takie wszak postrzegać nie
18
Fot. Marek Adamkowicz
można; wychodzi więc na to, że najbardziej Pomorzanie
grzeszą... niedoborem poczucia humoru). Mit to silnie
zakorzeniony, mimo że rzeczywistość z jaką stykamy
się na co dzień nierzadko rożni się od tego, powiedzmy
szczerze, „lekko” wyidealizowanego obrazu. Należy też
zadać sobie pytanie, czy rzeczywiście Kaszubi stanowią
aż taką awangardę wśród otaczających ich społeczności, z którymi Bądkowski nieustannie Pomorzan porównuje. Czy takie uogólnienie nie jest zbyt dalekie? Czy
w związku z tym nie byłoby bliższe prawdy stwierdzenie,
że, owszem, ludzie z różnych regionów różnią się od
siebie, jednak cech, o których pisze Bądkowski, wcale
nie trzeba szukać ze świecą, przekraczając południowe
granice Pomorza?
Czasem w obronie tego mitu staje współczesny marketing i próba wylansowania pomorskiej marki – pewnego stereotypu, mającego na celu korzyść ekonomiczną,
skojarzenie Pomorza z dobrymi cechami mieszkających
tu ludzi. W jakiś sposób uzasadnia to posługiwanie się
tym mitem w kontaktach z południem kraju, niemniej jak
wytłumaczyć jego kultywowanie wewnątrz społeczności kaszubskiej? Dlaczego nieustannie słyszymy jakie
są typowe cechy Pomorzanina? Czasem przybiera to
dość osobliwy obraz dyskutującego grona osób, które za
wszelką cenę próbuje udowodnić przez to swoją wspaniałość, wynikającą wyłącznie z faktu, że urodzili się tu,
a nie gdzie indziej.
Skąd biorą się mity?
Skąd więc w ogóle biorą się mity? I dlaczego mitologizujemy własną przestrzeń kulturową? Barthes mówi, że
„mitologia jest zgodą na świat nie taki jakim jest, ale na
taki jaki chce się stworzyć”. Gdzie jednak znajduje się
źródło braku akceptacji rzeczywistego świata? Leszek
pomerania stëcznik 2008
Kołakowski wyjaśnia to jako reakcję na słabość, kruchość,
niepewność i niedostatek ludzkiego losu. Mity zamieniają bowiem nadzieję na wiedzę. Bo czy sen o wielkości, wspaniałości swoich rodzinnych ziem nie odbija mit
o wielkim Pomorzu; sen o szlachetności, świetności, odwiecznych własnych elit nie odbija m it o rodzimej dynastii;
a sen o poczciwości i prawości, o tym jakimi chcielibyśmy
być, a nie jesteśmy – mit o pomorskich cechach charakteru? Mit jest więc wysiłkiem oswajania świata. Marek
Has idzie o krok dalej, mówiąc, że oswaja on nasze lęki,
neutralizuje potrzebę szukania odpowiedzi na istotne
pytania, stwarza iluzję harmonii, która stanowi wygodny
kostium dla rzeczywistości. Ludzie ubierają ją w go, by
nie wymknęła się im ona spod kontroli. Granica mitu jest
zarazem granicą wrażliwości społecznej, nieprzekraczalną dla refleksji, czasu i moralności. Wszystko wydaje się jasne, niepodważalne, oczywiste. Mity wynikają
w końcu z niewiedzy (albo nie chce się wiedzieć, albo nie
można poznać prawdy, co wynika z braku źródeł potrzebnych do jej zgłębienia), jak to jest w przypadku dynastii
gdańskich książąt.
Niosą one z sobą dwojakie skutki. Loew, pisząc
o gdańskich mitach, wskazuje te negatywne. Zauważa,
że mitologizacja dość często oznacza patrzenie w tył,
w pewną skonstruowaną wygodnie dla określonej społeczności przeszłość. Zapatrzenie w nią prowadzi niekiedy do stanu, jaki można zobrazować poprzez marsz tyłem,
ze wzrokiem utkwionym za siebie. Powoduje to sytuację,
w której łatwo się potknąć, a na pewno, w której nie patrzy się w dal, w przyszłość, mającą decydujący wpływ na
naszą egzystencję, przynajmniej bardziej znaczący niż
przeszłość. W końcu mitologizowanie przestrzeni społeczno-kulturowej jest w pewnym stopniu oszukiwaniem
siebie, a także siebie nawzajem. Wartością przestaje być
prawda lub choćby jej poszukiwanie, a ważniejsze stają się wygoda i poczucie bezpieczeństwa we własnym,
przez siebie wykreowanym świecie.
Pozytywy mitu
Z drugiej strony w micie zauważyć można pozytywne aspekty. Tworzy on przecież ludzką kulturę, spaja
i solidaryzuje społeczność. Czyni rzeczywistość – jak
wspomniałem wyżej – akceptowalną, bezpieczną. To
od nas zależy, jaki zestaw skutków uważać będziemy
za bardziej wartościowy i przez ten pryzmat uznamy
zasadność demitologizowania lub jego bezzasadność
czy wręcz destruktywność społeczną.
Osobiście wybrałem drogę demitologizacji, choć – jak
pokazałem – swoje racje mają i osoby myślące inaczej.
Wybrałem tak, by podjąć próbę swoistego wydestylowania z otaczającej nas rzeczywistości tej cząstki, którą
Barthes określa mianem „ideologicznego nadużycia”.
W ten oto sposób można pełniej zrozumieć rzeczywistość. Poprzez zanegowanie oczywistych jej znaczeń,
odkryć nowe.
Barthes zauważa, że w rezultacie „bezustannie błądzimy między przedmiotem a jego demistyfikacją, niezdolni
do ujęcia jego całości: bo jeśli zgłębimy przedmiot, to
uwalniamy go, ale też niszczymy, jeśli pozostawiamy
mu jego ciężar, ocalimy go, ale pozostanie nadal zmistyfikowany”. Moim zdaniem istnieje niekiedy alternatywa dla tej sytuacji, choć nie można jej pewnie odnieść
do wszystkich przypadków. Polega ona jednak na demistyfikacji, a następnie akceptacji tego co pozostanie
z przedmiotu po tymże zabiegu.
Tak więc np. wspominany ród Sobiesławiców nie musi
być ani dynastią kaszubską, ani kaszubsko-gdańską
czy kaszubsko-kociewską. Wystarczy, że pozostanie
dynastią tu panującą. Nie potrzebujemy szukać powiązań etnicznych czy argumentów na ich przywiązanie
do lokalnej kultury, skoro i tak nie jesteśmy w stanie ich
zweryfikować. Jedynym czynnikiem spajającym ów ród
z nami jest fakt władania ziemią, na której później przyszło nam żyć. Przez to akceptujemy ich jako dynastię
naszą, bez względu na jej zasługi i gorsze karty w historii.
Pomorza z kolei nie musimy rozszerzać do wielkości,
która będzie rekompensować kompleksy rodzące się
z naszego małego skrawka ziemi, jaki obecnie zamieszkujemy. Możemy zaakceptować je w rozsądnych, węższych granicach jako po prostu nasze, bez zbędnego
szukania argumentów mających na celu powiększanie
własnego miejsca, domu, małej ojczyzny na siłę. Byle
z tej małej stała się wielką i wspaniałą. Może nią być i bez
sztucznych zabiegów – jej wielkość nie zależy przecież
od argumentów tego dowodzących, ale przede wszystkim od naszego osobistego do niej stosunku.
Można by zadać pytanie, czy w ten sposób nie tworzymy nowej mitologii? Być może, ale to do czytelnika należy próba oceny zaprezentowanego spojrzenia
i jego ewentualna demistyfikacja. Barthes dał jasno do
zrozumienia, że wszystko może być przecież mitem,
gdyż świat jest nieskończenie wyzywający. Podejmijmy
więc wyzwanie i nie bójmy się zmierzyć z mitami jakie
nas otaczają. (-)
* Autor jest studentem V roku historii na Uniwersytecie Gdańskim, wiceprezesem Klubu Studenckiego „Pomorania”.
Literatura
Barthes R., Mitologie, Warszawa 2000.
Bądkowski L., Charakterystyka Pomorzan, [w:] Pomorska myśl polityczna, Gdynia 1990.
Bądkowski L., Pomorska myśl polityczna, Gdynia 1990.
Has M., Mitologia bogactwa, Zielone Brygady. Pismo
ekologów, nr 7-8, 2005.
Kołakowski L., Obecność mitu, Kraków 1981.
Labuda G., Historia Kaszubów w dziejach Pomorza, t. 1,
Czasy średniowieczne, Gdańsk 2006.
Loew P. O., Gdańsk. Między mitami, Olsztyn 2006.
Majkowski A., Historia Kaszubów, Gdańsk 1991.
Śliwiński B., Poczet książąt gdańskich, Gdańsk 2006.
pomerania stëcznik 2008
19
społeczeństwo
I Spotkania na Gochach
Roman Robaczewski
jak: Tatiana Kuśmierska, studentka polonistyki Uniwersytetu Gdańskiego, i Alicja Skiba, początkująca poetka.
Progi Centrum Międzynarodowych Spotkań
w Tuchomiu w dniach 9-11 listopada 2007 roku
gościły uczestników pierwszych w historii
Spotkań na Gochach. Inicjatorem przedsięwzięcia był Zbigniew Talewski, prezes zarządu
CMS, a jego współorganizatorami – Jerzy Lewi
Kiedrowski, wójt gminy Tuchomie, oraz Rafał
Narloch, wójt gminy Lipnica.
Głównymi bohaterami spotkania byli jednak regionaliści kaszubscy, historycy, autorzy monografii o miejscowościach i parafiach pomorskich. Swoją obecność
zaznaczyli również biografowie i heraldycy w osobach
Przemysława Pragerta i Zdzisława Zmudy Trzebiatowskiego, a także wydawcy: Andrzej Obecny ze Słupska i
Tomasz Zmuda Trzebiatowski z Gdańska. Nie zabrakło
nauczycieli, wśród nich Felicji Baska-Borzyszkowskiej z
Kaszubskiego Liceum Ogólnokształcącego w Brusach
oraz Zbigniewa Formeli z Redy, niestrudzonego dokumentalisty zanikającej architektury kaszubskiej.
Tak to już jest, że w tego rodzaju spotkaniach, poświęconych w dużej mierze tematyce historycznej, uczestniczą ludzie dojrzali, łaknący wiedzy o dziejach regionu
i doceniający wpływ przeszłości na współczesność. Dostrzegają oni życie i pracę pokoleń minionych, których
owocami są m.in. budowle i pomniki i których doświadczenia odnaleźć można w dzisiejszym człowieku. Tym bardziej ucieszyło wszystkich uczestnictwo młodych, takich
Na rozgrzewkę
Pierwszego dnia w holu CMS można było podziwiać
wystawę fotografii Jana Woźniaka, pokazujących Tuchomie w latach 1945-1970: jego mieszkańców, ich
pracę i zabawę. Wielkim przeżyciem było tego wieczoru
przedstawienie „Elementarz, czyli jak dziateczki na Pomorzu uczono” na podstawie XIX-wiecznych podręczników, a w szczególności „Elementarza Toruńskiego
zastosowanego dla potrzeb dzieci polskich uczących
się w szkole tylko po niemiecku”. Zagrały w nim – biorące udział w zajęciach świetlicowych – dzieci z Płotowa,
w którym to znajduje się Muzeum Szkoły Polskiej, oraz
uczestnicy zajęć w remizie strażackiej w Miasteczku
Krajeńskim, gdzie zmarł i został pochowany Jan Drzymała. Przedstawienie wyreżyserowała Joanna Gil-Śleboda – prezes Stowarzyszenia Ziemi Dretyńskiej. Ona
też, wspólnie z Ewą Stachowską, dyrektorką Gminnego
Ośrodka Kultury, przygotowała dzieci do przedstawienia.
Spektakl odbywający się w warunkach polowych, bez
sceny, wyposażono w unikatowe już rekwizyty: ogromny
dzwonek szkolny, tabliczki z rysikami do pisania i ściereczkami. Strój dzieci z tamtych czasów był ujednolicony,
skromny, wręcz ubogi. Pomysłodawcom i wykonawcom
nie szczędzono braw.
Po spektaklu Jerzy Lewi Kiedrowski opowiedział o turystyce, gospodarce i kulturze w gminie Tuchomie, zaś
Janusz Juchniewicz, nauczyciel historii, przedstawił jej
przeszłość. Z opowieści tych wyłonił się obraz pogranicza, gdzie ścierały się, a także stapiały kultury krzyżacka, brandenburska, niemiecka, polska i kaszubska.
Jedną z atrakcji I Spotkań na Gochach było przedstawienie „Elementarz, czyli jak dziateczki na Pomorzu uczono” na podstawie
XIX-wiecznych elementarzy, w którym zagrały dzieci z Płotowa oraz uczestnicy zajęć w remizie strażackiej w Miasteczku Krajeńskim.
Fot. ze zbiorów autora
20
pomerania stëcznik 2008
W ostatnich latach obok żywiołu polsko-kaszubskiego
coraz widoczniejszy staje się ten ukraiński i niemiecki;
każda z tych nacji podkreśla swoją tożsamość.
Zwieńczeniem wieczoru było wystąpienie Zdzisława
Zmudy Trzebiatowskiego na temat rodzin Trzebiatowskich na Gochach.
Od Gotów do partyzantów
Równie intensywny był drugi dzień spotkań. Rozpoczął
się on od zwiedzania kościoła parafialnego pw. Michała
Archanioła w Tuchomiu, gdzie J. Juchniewicz, będący
w nim organistą, opowiedział o poprzednich mężczyznach grających w tej świątyni na organach i zadedykował uczestnikom krótki koncert. Obok utworów Ludwiga
van Beethovena i Franciszka Schuberta, zabrzmiała „Ave
Maria” mniej znanego w Polsce kompozytora – Gulio Caciniego. Ten utwór organista wykonał ze skrzypaczką – …
kilkuletnią córką Martyną. Na zakończenie zagrał poloneza „Pożegnanie ojczyzny” Michała Kleofasa Ogińskiego,
jakże znaczącego w przeddzień święta narodowego.
Następny punkt programu odbył się w gospodarstwie Klemensa Lemana, a mówiąc dokładniej – na
noszącej jego nazwisko górze, gdzie posadowiona
jest wieża widokowa. Podany przez pana Klemensa
pyszny swojski chleb ze smalcem okraszonym skwarkami dodał gościom sił do zwiedzania wzniesionej na
terenie gospodarstwa, przy dużym zaangażowaniu
Urzędu Gminy, osady Gotów. Potem uczestnicy udali się na Górę Piszczatą w Borzyszkowach (jak głosi
tradycja, pochowano na niej zwłoki żołnierzy szwedzkich). Historię tego miejsca opowiedział Andrzej Lemańczyk, dyrektor szkoły w Lipnicy i prezes miejscowego oddziału Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego.
O okolicznych wydarzeniach i losach ich bohaterów,
często bezimiennych, którzy walczyli za swoją małą ojczyznę, mówiła również młodzież szkolna. Nad Pomnikiem Walk i Męczeństwa Gochów wznosi się olbrzymi
krzyż. Wiąże się z nim jedno z mało znanych na ziemi
kaszubskiej zdarzeń. W latach 70. krzyż ów zniknął. Na
początku lat 80., m.in. dzięki staraniom Zbigniewa Talewskiego, usadowiono w tym miejscu nowy.
Tego dnia oddano jeszcze hołd komendantowi Tajnej
Organizacji Wojskowej „Gryf Pomorski” Józefowi Gierszewskiemu i złożono (w obecności władz gminnych,
powiatowych, dzieci szkolnych i nauczycieli) wiązanki
kwiatów na jego grobie w Borzyszkowach. Zwiedzono
– pod przewodnictwem miejscowej katechetki – XVIIIwieczny kościół parafialny oraz pojechano do wsi Łąkie
pod obelisk i kaplicę poświęcone bohaterom walki o Polskę w czasie I i II wojny światowej. Po lekcji historii, którą
przedstawił Benedykt Reszka, uczestnikom zafundowano
przejazd bryczkami po okolicy. Później znowu był czas
na zadumę, na chwilę modlitwy w kościele w Brzeźnie
Szlacheckim, którego losy przedstawił proboszcz ks. Andrzej Diedrich. W końcu nadeszła bodaj najważniejsza
część dnia. W Zespole Szkół im. Jana III Sobieskiego w
Brzeźnie Szlacheckim odbyło się spotkanie ze znakomitymi gośćmi, w którym udział wzięli mieszkańcy, mło-
dzież, nauczyciele oraz władze gminy. Benedykt Reszka tym razem jeszcze obszerniej przedstawił wojenne
drogi Kaszubów, w szczególności tych z gminy Lipnica.
Ów głos poprzedzony został występem chóru szkolnego
i recytacjami wierszy poetów kaszubskich. Miłym zaskoczeniem dla zebranych była krótka prezentacja książki
„Brzeźno Szlacheckie” napisanej przez urodzonego w tej
wsi ks. Henryka Cyrzana. Z kolei wystąpienie Tadeusza
Lipskiego z Wiela na temat hymnu kaszubskiego nadało
spotkaniom charakteru naukowego. Przedstawił on definicję hymnu, podkreślił jego znaczenie jako symbolu narodowego, poddał analizie poszczególne zwrotki „Marsza
kaszubskiego” Hieronima Derdowskiego. Podkreślił, że
prorocze były słowa malujące Wisłę pod Krakowem, które pół wieku później przybrały postać symbolu – znaku
rodła. Utwór ten pokazuje jak nierozerwalny jest związek
Kaszub z Polską.
W części artystycznej wieczoru Władysław Kowalski,
nauczyciel sztuki ze szkoły w Lipnicy, dał koncert poezji
śpiewanej. Następnie zespół Gzubë zagrał i zaśpiewał
w stylu folk kilka piosenek kaszubskich. Wsparła go
Tatiana Kuśmierska. Ta drobna dziewczyna dwukrotnie weszła na estradę i swoim pięknym, silnym głosem wykonała z zespołem m.in. „Wele, wele Wetka”
i „Mój tata kupił kozę”. Okazało się, że jest ona członkinią
zespołu The Rozmish (jakaż zbitka kaszubskiego z angielskim!) z Kościerzyny.
Ale ziemię bytowską zamieszkują nie tylko Kaszubi.
Dobrze więc się stało, że wystąpił również ukraiński zespół Tempo Bułeczki. Grają i śpiewają w nim cztery siostry
o nazwisku rodowym Bułka, stąd nazwa grupy.
Ku chwale ojczyzny
Ostatniego dnia spotkań, 11 listopada – w Święto Niepodległości, ks. kanonik Henryk Cyrzan odprawił uroczystą mszę św. W homilii, na przykładzie życia jednego
człowieka, wskazał on, że najodpowiedniejszym miejscem dla młodego Polaka jest dom rodzinny. Ojczyzna,
a nie Niemcy, Wielka Brytania czy Ameryka, bo tu są jego
matka, ojciec, groby dziadków, bo tu jest polska mowa.
Podniosłą uroczystość uświetnił chór kaszubski wraz
z kapelą z Karsina, który po nabożeństwie dał koncert
patriotyczny, a wiersze o takiej tematyce, w tym utwory
własne, deklamował Edmund Konkolewski, znany gawędziarz i przewodnik turystyczny z Wiela.
Pierwsze Spotkania na Gochach miały program niezwykle zróżnicowany. Ich celem, może nie do końca zamierzonym, ale spełnionym, była promocja tej cześci Kaszub:
zaprezentowanie jej rozwoju gospodarczego, atrakcji turystycznych, form organizowania się lokalnej społeczności
oraz pokazanie znaczenia kultywowania języka i kultury
kaszubskiej. Przedsięwzięcie to dowiodło jak konieczna
jest integracja osób działających na rzecz kaszubszczyzny, mogących dzięki temu wymieniać swoje myśli. Było
próbą powołania czegoś na podobieństwo niegdysiejszych
Spotkań Wdzydzkich. Już dzisiaj planowane są następne
takie spotkania, najbliższe w przyszłym roku z okazji 475.
rocznicy Odsieczy Wiedeńskiej. (-)
pomerania stëcznik 2008
21
społeczeństwo
Westerplatte znów się zbroi
Na rozkaz majora Sucharskiego działo ma zająć stanowisko ogniowe. Wytaczamy je (...). Skręcamy między
drzewa. Droga znajduje się pod silnym ogniem broni
maszynowej. Ciężka to była przeprawa ciągnąć 1150 kg
między drzewami po miękkim leśnym podłożu. Po kilkunastu minutach z trudem przebywamy 300 m odległości
dzielącej magazyn od stanowiska ogniowego działa.
Stanowisko jest dobre – wszystko pasuje. A więc tak jak
na poligonie: zdejmuje się kaptury ochronne. Ładowniczy wyciorem przeciera lufę, amunicyjny wyciera pocisk
i smaruje pierścień wiodący wazeliną. Podaję cel.
Tak przygotowanie armaty do walki na Westerplatte
1 września 1939 roku opisywał dowódca działa kapral Eugeniusz Grabowski. Po oddaniu kilkudziesięciu nadzwyczaj
skutecznych strzałów w kierunku stanowisk broni maszynowej po drugiej stronie kanału portowego, zostało ono
uszkodzone salwą z pancernika Schleswig-Holstein. Jedyna
armata polowa na wyposażeniu składnicy zamilkła.
Po 58 latach od tamtych wydarzeń, we wrześniu ubiegłego roku, ziściło się marzenie członków Stowarzyszenia
Rekonstrukcji Historycznej Wojskowej Składnicy Tranzytowej na Westerplatte, którzy otrzymali wiadomość, że
w północnej Finlandii tamtejsza armia wyprzedaje sprzęt
z II wojny światowej, w tym rosyjską armatę kal. 76,2 mm,
zwaną w przedwojennej Polsce „prawosławną” lub „putiłówką”. Pojawiła się więc okazja sprowadzenia na Westerplatte takiej samej broni, jak ta strzelająca w 1939 roku.
W dniu aukcji prezes SRH Mariusz Wójtowicz-Podhorski wraz
z członkiem zarządu z Wysp Alandzkich – Uwe Koslowskim,
pojawili się na miejscu w Finlandii. Tu przywitali się z kilkoma kupującymi z... Polski i, o dziwo!, w czasie przetargu
dogadali się z nimi tak, że każdy wylicytował to, co chciał.
W ten oto sposób armata „prawosławna”, wyprodukowana
w 1917 roku na terenie Permskiego Zawodu, została zakupiona z przeznaczeniem na Westerplatte. O jej pochodzeniu
można się dowiedzieć na podstawie zachowanych tabliczek
znamionowych oraz oryginalnych oznaczeń zachowanych
na lufie działa.
Przy okazji udało się nawiązać kontakt z prywatnym
kolekcjonerem, który wystawił na sprzedaż działko przeciwpancerne Bofors wzór 36 kal. 37 mm. W 1939 r.
Wojsko Polskie miało na stanie ok. 1200 takich działek,
z czego trzysta pochodziło ze Szwecji; dwa Boforsy służyły obrońcom Westerplatte. Ponieważ trzeba było działać
szybko, stowarzyszenie rozpoczęło gorączkowe poszukiwania sponsorów. Na sfinansowanie zakupu zgodziły
się firmy Alarmtech Polska i Energa-Obrót i dzięki nim,
a także przy pomocy armatora Finnlines i firm transportowospedycyjnych Global i Arena, udało się przewieść obydwa
działka do Polski. Osobnym wyczynem popisał się kierowca firmy Global, który w ciągu jednego dnia przemierzył
ponad 300 km fińskich dróg, aby załadować „putiłówkę”
i Boforsa na ciężarówkę, a następnie zdążyć na statek
z Helsinek do Gdyni. Całość akcji sprowadzenia armat koordynował Uwe Koslowski, a jej skomplikowany przebieg
opisały fińskie media.
22
Westerplatte, m.in. dzięki zakupom militariów, coraz bardziej nabiera wyglądu zgodnego ze stanem z 1939 r.
Fot. Krzysztof Wyrzykowski
W sobotę 10 listopada 2007 roku, w przeddzień Święta Niepodległości, nastąpiła długo oczekiwana uroczystość
przekazania SRH obu działek przez sponsorów. Przy akompaniamencie Orkiestry Reprezentacyjnej Morskiego Oddziału
Straży Granicznej oraz przy udziale pocztów sztandarowych
z III LO w Gdańsku Wrzeszczu i Gimnazjum nr 34 z Gdańska
Nowego Portu wytoczono armaty z naczepy na plac niedaleko odrestaurowanego schronu placówki „Fort”. Obok członków stowarzyszenia, działek z dumą strzegli rekonstruktorzy
z SGRH Lądowej Obrony Wybrzeża i SRH Marienburg, zapewniając wydarzeniu odpowiednią oprawę historyczną.
Wszystko to odbyło się na oczach widzów i kamer telewizyjnych, przy transmisji na żywo w Radiu Gdańsk. Zabytkowy
sprzęt niewątpliwie zrobił duże wrażenie na obecnych, podobnie było następnego dnia w czasie Parady Niepodległości
w Gdyni, w której Bofors również wziął udział.
Obydwa działa czeka teraz renowacja w wyspecjalizowanym warsztacie, bo mimo że są w dobrym stanie, pewien
„lifting” na pewno im się przyda. Obejrzeć je znowu będzie
można dopiero na wiosnę, a pozorowane strzały oddadzą
1 września, być może dokładnie z tych samych miejsc,
z których strzelały w 1939 roku.
Mariusz Wójtowicz-Podhorski zapowiada, że to nie koniec
poszukiwań dawnej broni:
– Chcemy iść za ciosem. Trwają już przygotowania do zakupu drugiego Boforsa i przynajmniej jednego 81-milimetrowego
moździerza Stokes-Brandt. Mamy zamiar skompletować taki
arsenał Wojskowej Składnicy Tranzytowej, jaki był w chwili
wybuchu wojny. Jest to zgodne z ogólnymi założeniami tworzonego na półwyspie Muzeum Pola Bitwy na Westerplatte,
które w sposób możliwie wierny ma przywrócić temu miejscu
wygląd z 1939 roku.
Tytuł tego artykułu trzeba, rzecz jasna, traktować z przymrużeniem oka, bo przecież chodzi tu o historyczną rekonstrukcję i pasję towarzyszącą tego typu inicjatywom. Jest
jednak coś symbolicznego w tym, że wkrótce po zniknięciu z półwyspu zabytkowego czołgu T-34 (przekazany do
Muzeum w Drzonowie), który na Westerplatte pełnił rolę
jedynie propagandową, próbując łączyć walkę 1 Brygady
Pancernej im. Obrońców Westerplatte (w rzeczywistości nie
odbyła się ona w Gdańsku) z legendarną obroną składnicy
z 1939 roku, na jego miejsce zrządzeniem losu trafiają dwie armaty, takie same jak te, które broniły tej ziemi przed laty. (-)
pomerania stëcznik 2008
Krzysztof Zajączkowski
Gdyńscy muzealnicy przeszli na nowe
Po ponad pięciu latach od rozpoczęcia budowy
nowa siedziba Muzeum Miasta Gdyni uroczyście otworzyła swoje podwoje dla zwiedzających. Wydarzyło się to 16 listopada 2007 roku
w obecności prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, metropolity gdańskiego abp. Tadeusza Gocłowskiego, przedstawicieli Marynarki Wojennej
oraz władz Gdyni z prezydentem Wojciechem
Szczurkiem na czele.
MMG działa już ćwierć wieku. Powstało 6 stycznia 1983
roku na bazie zbiorów Działu Historii Miejskiej Biblioteki Publicznej w Gdyni, mieszczącego się w niewielkim
budynku przy ul. Starowiejskiej 30, czyli w tzw. Domku
Abrahama, który stanowi własność starej gdyńskiej rodziny Skwierczów.
Największą bolączką placówki od początku jej działalności były problemy lokalowe. Prócz Domku Abrahama
muzeum miało wprawdzie do dyspozycji tzw. pawilon
wystawowy przy ul. Waszyngtona, jednak – w związku
z budową Centrum Kultury i Rozrywki „Gemini” – musiało w 1997 roku go opuścić. Plany adaptacji na potrzeby
MMG różnych obiektów w mieście bądź budowy dla niego nowej siedziby pojawiały się w całym okresie jego istnienia. Realna szansa na otrzymanie własnego obiektu
pojawiła się dopiero na początku XXI wieku. Wówczas to
narodziła się koncepcja wzniesienia gmachu dla dwóch
placówek: Muzeum Miasta Gdyni i Muzeum Marynarki
Wojennej RP. Jego budowa rozpoczęła się w kwietniu
2002 roku i trwała niemal do początku roku ubiegłego.
Potem były przeprowadzka, urządzanie, organizacja nowych wystaw i gorączkowe przygotowania do uroczystego otwarcia. Niestety, ze względu na trudności finansowe
siedziba Muzeum Marynarki Wojennej wciąż pozostaje
w stanie surowym i nie wiadomo, kiedy instytucja ta rozpocznie w niej działalność.
Parter i pierwsze piętro budynku zostały zaadoptowane na potrzeby wystawy stałej pt. „Gdynia – urzeczywistnione marzenie
o Polsce nad Bałtykiem”.
Fot. ze zbiorów autora
Budowa nowego gmach Muzeum Miasta Gdyni rozpoczęła się
w kwietniu 2002 r. i trwała niemal do początku roku ubiegłego.
Fot. Marcin Szerle
Nowy gmach MMG ma pięć kondygnacji o łącznej kubaturze 16 500 m3 i powierzchni całkowitej 3,272 m2. Powierzchnia wystawiennicza obejmuje około 1 750 m2. Parter i pierwsze piętro zostały zaadoptowane na potrzeby
wystawy stałej pt. „Gdynia – urzeczywistnione marzenie
o Polsce nad Bałtykiem”. Podzielono ją umownie na kilka
działów, zaś motywem przewodnim jest pokazanie morskiego charakteru Gdyni oraz przedstawienie historii budowy portu i miasta w okresie II Rzeczypospolitej. Sporo
miejsca poświęcono dziejom najdawniejszym Gdyni, jako
wsi rolniczo-rybackiej i modnej już na początku XX wieku
nadmorskiej miejscowości letniskowej. Zasygnalizowano
również okres okupacji niemieckiej oraz najważniejsze
wydarzenia z historii powojennej: procesy komandorów,
Grudzień 1970, powstanie Solidarności i wizytę papieża
Jana Pawła II w 1987 roku.
Na wystawie rzuca się w oczy szwoleżer rokitniański,
podobny do tego, który w 1920 roku dokonał przejęcia
Gdyni przez Polskę. Ekrany dotykowe umożliwiają przeglądanie obszernego zbioru zdjęć, tekstów historycznych
oraz biografii wybitnych postaci – „ojców założycieli” Gdyni. Eksponowane miejsca zajmują najważniejsi z nich
– inż. Tadeusz Wenda i prof. Eugeniusz Kwiatkowski, po
których zachowały się liczne pamiątki. Projektory multimedialne umożliwiają obejrzenie nieznanych dotychczas
filmów archiwalnych o mieście i porcie, a specyficznego
klimatu dodają wystawie odgłosy codziennego życia.
Trzy pozostałe poziomy nowej siedziby przeznaczone
są na ekspozycje czasowe. W chwili otwarcia zaprezentowano na nich zbiory Działu Sztuki, które zaaranżowano
na wystawie pt. „Gdynia i morze w zbiorach malarskich
Muzeum Miasta Gdyni”. Od 7 grudnia na dwóch najwyższych piętrach, tzw. galerii, można obejrzeć pokonkursową wystawę IV Ogólnopolskiego Biennale Malarstwa
i Tkaniny Unikatowej – Trójmiasto 2007, która została
zorganizowana przez Stowarzyszenie Promocji Artystów
Wybrzeża ERA ART we współpracy z pracownikami gdyńskiego muzeum. (-)
pomerania stëcznik 2008
T.R.
23
społeczeństwo
Leon rybak (4)
Szyper
Leon Skelnik, jeden z pionierów polskiego rybołówstwa dalekomorskiego, urodził się w przedwojennej Gdyni jako wnuk i syn kaszubskich rybaków przybrzeżnych. Z łowienia ryb utrzymywali
się jego dziadek Jan i ojciec Franciszek, ale szersze, udokumentowane dzieje gdyńskiej rodziny
Skelników sięgają trzech wieków.
Prezentowany poniżej czwarty fragment przeprowadzonego przez Zbigniewa Gacha wywiadu-rzeki,
który ukaże się w wersji książkowej wiosną 2008 roku, dotyczy lat 50. XX wieku.
– W styczniu 1950 roku objął pan niewielki trawler
„Uran”...
– Tak było.
– Dokąd odbył pan swoją pierwszą wyprawę dalekomorską jako 23-letni dowódca?
– Oczywiście na Morze Północne. Planowałem wystartować ze Szczecina już na początku roku, ale port całkowicie
zamarzł i trzeba było czekać, aż puszczą lody, co potrwało trzy miesiące. Miało to jednak swoją dobrą stronę, bo
poznałem wówczas Ludgardę Thrun, przyszłą żonę, gdyniankę przebywającą na wysuniętej placówce DALMORU
w Szczecinie, przy nabrzeżu Comet. Była sekretarką dyrektora i prowadziła tak zwany Referat Ogólny.
– Zdryfujmy więc na chwilę ku temu wydarzeniu.
– Któregoś dnia, gdy wszedłem do szczecińskiej delegatury DALMORU, od razu zwróciłem uwagę na młodą,
atrakcyjną urzędniczkę. Przyjrzałem się jej zgrabnej sylwetce i wesołym oczom. Powiedziałem sobie: jeśli jest wolna,
zostanie panią Skelnik.
– Kiedy pobraliście się?
– 13 lipca 1950 roku. Do tego czasu zdążyłem jeszcze
odbyć kilka rejsów rybołówczych: wpierw „Uranią”, potem
„Kastorią”.
– Gdzie odbył się ślub?
– W Gdyni. Skromne przyjęcie weselne urządziliśmy w restauracji Polonia przy ulicy Świętojańskiej,
a już następnego dnia musiałem iść w morze. Moja żona
od tej pory zaprzestała pracy zawodowej, choć nadal przemieszkiwała w Szczecinie, ze swoją matką.
– Jak w początkowym okresie radził pan sobie na
stanowisku szypra?
– Dobrze, gdy postępowanie szypra stanowi wzorzec,
który akceptuje i naśladuje załoga. Wówczas można się
spodziewać integracji w tak zwanej grupie roboczej.
– Zgodnie ze znaną maksymą, że każdy statek nosi
piętno swego kapitana?
– Rola dowódcy-wychowawcy wymaga przede wszystkim cierpliwości. Ponadto wiadomo, że załoga dalekomorska jest w stanie wiele wybaczyć kapitanowi, który ma
„nosa do ryb”. A ja zawsze miałem. Zresztą, przez krótki
czas pływał ze mną jeszcze szyper holenderski w charakterze doradcy.
24
– Ale w roku 1950
skończył się proces polszczenia załóg na statkach DALMORU?
– Mało tego. Całkowicie polskie załogi zaczęły
obsadzać nowe trawlery
burtowe, budowane już
w polskich stoczniach.
– Rezygnacja z usług
Holendrów spowodowała jednak odwetową
likwidację bazy lądowej
w Ijmuiden?
Żona L.Skelnika – Ludgarda
z d. Thrun
– Nie wiem, czy należy używać słowa „odwet”... W każdym razie Ijmuiden rzeczywiście stanowiło dogodny port, gdzie przez kilka lat polskie statki rybackie zostawiały część połowów (odwoziły je
potem do kraju statki handlowe). Po likwidacji bazy
w Ijmuiden, w 1951 roku, trzeba było zacząć myśleć
o wprowadzeniu do eksploatacji specjalnych statków-baz,
które odbierałyby rybę bezpośrednio w morzu.
– O jaką rybę chodziło przede wszystkim?
– O solonego śledzia.
– A poczciwy dorsz?
– Dobrze powiedziane: „poczciwy”... W latach 50. można
go było pozyskiwać właściwie przez okrągły rok, podczas
gdy połowy śledzi, płastug i makreli odbywały się tylko
w sezonach. Dlatego dorsza nazywaliśmy w rybołówstwie
„chlebem powszednim”.
– Ładny chleb! Niektóre sztuki miewają przecież wagę
do trzydziestu kilogramów?
– Ale nie na Bałtyku. Podobnie jak śledzie, także
dorsze (wątłusze) tworzą rasy lokalne. Skarlałe dorsze
bałtyckie osiągają najwyżej 60 cm długości, natomiast
rasy islandzkie i nowofundlandzkie przekraczają półtora metra.
– Czy dorsze występują w większych skupiskach?
– Oczywiście. Ciągną za ławicami drobnych ryb i wtedy
same skupiają się w ławice, a to ułatwia ich połowy.
– Co w żargonie rybackim oznacza słowo „bolek”?
pomerania stëcznik 2008
– Małego dorsza, ale już nadającego się do przetwórstwa.
– Zapewne stąd wzięło się lądowe powiedzenie „cienki bolek”, oznaczające kogoś niekompetentnego czy
niewprawionego?
– Lub odwrotnie: zapożyczone z lądu określenie zastosowano wobec ryby niewyrośniętej, byle jakiej.
– Przy rejsie „Saturnem”, rozpoczętym 17 marca
1951 roku, w pańskiej książeczce żeglarskiej pojawiła się drukowana rubryka „port ojczysty...”, a nie, jak
dotychczas, „port macierzysty”...
– Widocznie jakiś ministerialny urzędnik ze stolicy wykazał się inwencją...
– Wróćmy jeszcze do tematu statków-baz...
– Konieczność pokonywania 900-milowych odległości
do łowisk wymagała posiadania statków łowczych o odpowiednio dużym zasięgu (co najmniej 15-20 dni w morzu).
Tymczasem, jak na razie, wszystkie nasze trawlery były
stare albo przestarzałe, co zmuszało armatora do nastawiania się przede wszystkim na śledzie, które wytrzymywały dłuższy transport w beczkach z solanką. Zresztą,
zasięg niektórych trawlerów, przy słabszych połowach,
i tak był zbyt mały ze względu na szybkie wyczerpywanie
się węgla bunkrowego.
– Nie wystarczało czasu na zapełnienie ładowni rybami?
– Dokładnie tak. I właśnie z tego względu trzeba było
szukać dla polskiego rybołówstwa rozwiązań w oparciu
o statki-bazy. Latem 1952 roku wprowadzono do eksploatacji pierwszy z nich: „Morską Wolę”.
– Była nowa?
– Gdzie tam! Stara krypa o pojemności 3340 BRT, zbudowana w Niemczech w 1924 roku (jako „Rio Negro”),
a odkupiona przez Polskę w roku 1939. Podczas wojny
brała udział w konwojach atlantyckich, szczęśliwie unikając katastrofy.
Po wojnie „Morska Wola” weszła w skład floty Polskich
Linii Oceanicznych, a dopiero potem została przebudowana na pierwszy w dziejach naszego rybołówstwa statekbazę. Odtąd miała ścisłą załogę w liczbie trzydziestu ludzi, a ponadto 100-osobowy personel obsługowy. Mieściła
w ładowniach 18 tysięcy beczek śledzi (upakowanych już
wcześniej na statkach łowczych).
– Dysponowała chłodniami?
– Nie. Był to pływający magazyn, ale bez urządzeń
chłodniczych.
– Jak długo „Morska Wola” służyła rybołówstwu?
– Po awarii w Sundzie, bodaj w grudniu 1958 roku, została przeznaczona do kasacji.
– Kolejne polskie statki-bazy były nadal jedynie pływającymi magazynami?
– Wprowadzony do eksploatacji drugi z kolei „Fryderyk
Chopin” (dawny niemiecki „Wisconsin”, a później – „Kaszuby”) był typowym pływającym magazynem, groma-
dzącym beczki ze śledziami. Statek miał też na swoim
pokładzie spory warsztat ślusarski, umożliwiający spawanie i toczenie. Ponadto w skład jego obsady personalnej
wchodzili między innymi: lekarz ogólny, dentysta, meteorolog, nurek... Funkcje kulturalne zapewniały: małe kino,
czytelnia gazet i biblioteka. Innego typu rozrywkę dawała
świetlica z bilardem i ping-pongiem.
– Idąc na łowisko, „Chopin” zabierał bunkier dla
trawlerów?
– Tak, ale z jakiejś racji nie woził węgla. Zabierał tylko
mazut i lekką ropę. Ponadto – prowiant, wodę, sól...
– Również nie był to statek nowy?
– Zbudowany został w 1929 roku w Bremie dla armatora
francuskiego z Le Havre jako drobnicowiec.
– Powtórzmy: przysposobione statki-bazy, w warunkach polskich, przywoziły do kraju głównie beczki
z solonymi śledziami?
– Poza tym spełniały funkcje zaopatrzeniowe.
– Czy „Morska Wola” i „Fryderyk Chopin” wyczerpują
listę pierwszych rodzimych statków-baz?
– Nie. Było jeszcze kilka innych. W roku 1955 zaczęły
funkcjonować, jako łącznikowce, nowo zbudowana „Jastarnia” i starsze „Oksywie”. Przewoziły między innymi węgiel
bunkrowy do polskiej stacji w belgijskiej Ostendzie (od listopada 1957), a w drugą stronę zabierały ryby.
– Wyniki osiągane przez trawlery potwierdzały korzyści wynikające z działalności statków-baz?
– Propagandyści twierdzili, że metoda zdaje egzamin.
– Nie było kłopotów z przekazywaniem ryb na morzu?
– Owszem, były. Największy problem stanowił manewr
cumowania burta w burtę. Nawet niewysokie fale uniemożliwiały wówczas przeładunek, bo liny cumownicze pękały
jak nitki pod naporem rozkołysanych kadłubów. Przekleństwa krążyły szybciej od mew.
W pełni sezonu tworzyły się przy statkach-bazach istne
ogonki trawlerów, które czekały na rozładowanie. Dlatego
DALMOR od pewnego momentu musiał dodatkowo korzystać z usług trzech frachtowców Marynarki Handlowej
w roli transportowców-zaopatrzeniowców.
– Czy statki-bazy też łowiły ryby?
– Nieee! Nie były do tego w ogóle przystosowane!
Z ich pokładów koordynowano połowy flotylli i odbierano
rybę, a jednocześnie zaopatrywano statki łowcze w paliwo, prowiant, wodę, opakowania, sprzęt połowowy, części
zamienne do zużytego wyposażenia, środki utrwalające
– sól i lód...
– Przeczytałem w jakimś opracowaniu krytykę dawnych statków-baz pod kątem ich wyników ekonomicznych.
– Na ówczesne warunki były jednak „złem koniecznym”.
Szczególnie tam, gdzie posługiwano się małymi, przestarzałymi statkami łowczymi na coraz bardziej odległych
łowiskach.
pomerania stëcznik 2008
25
społeczeństwo
– Zaliczył pan rejs na którymś z pierwszych statków-baz?
– Od lipca do września 1954 roku byłem zamustrowany
w roli kierownika łowczego na „Kaszubach” (jeszcze wtedy
pod nazwą „Fryderyk Chopin”), żeby podszkalać załogi lugrotrawlerów operujących na Morzu Północnym...
– Jak to? Miał pan szkolić załogi, które już wysłano
w morze?
– Ponieważ małe statki wchodziły do eksploatacji szybko i w dużej liczbie, trudno było znaleźć dla wszystkich od
razu dobrych fachowców. Stąd rybacy z lugrotrawlerów
często nie mieli ani doświadczenia, ani wiedzy teoretycznej. Przesiadając się z jednego statku łowczego na drugi,
musiałem pokazywać, krok po kroku, jak się zbroi, reguluje
i reperuje sieci.
– A nie było żadnych bosmanów czy starszych rybaków, którzy już mieli trochę praktyki?
– Raczej niewielu... Najlepszy dowód, że armator wysłał
mnie, ze słowami: „Leon, jedź i zobacz, co się dzieje, bo
towarzystwo niczego nie łowi, a czas ucieka”.
– Co to jest lugrotrawler?
– Statek rybacki przystosowany do łowienia zarówno
sieciami swobodnie dryfującymi w toni (choć na uwięzi),
jak i włokami.
– Regulowanie sieci dotyczyło także włoków?
– Tak. Musiały być odpowiednio ustawione, żeby ich
skrzydła się rozwierały, a nie zamykały, podczas ciągnięcia. I żeby cała sieć nie ryła w dnie, bo wtedy darła się na
strzępy.
– Co w panu budziło największe zdziwienie, jeśli
chodzi o brak umiejętności zawodowych u ludzi z lugrotrawlerów?
– Na przykład nie wiedzieli, co robić, gdy włok po wyciągnięciu okazywał się pusty, choć nie był podarty. Wiedziałem z praktyki, że to wina złych wymiarów różnych części
składowych albo niewłaściwego obciążenia sieci... Właśnie
z takich powodów włok nie chce się otworzyć albo „chodzi”
za wysoko nad dnem i niczego nie zagarnia.
– Może też nie być ryb?
– Do włoka zawsze coś musi trafić. Tym bardziej, gdy
w pobliżu kręci się dziesięć statków i wszystkie obficie
łowią.
– Pańskie rady rzeczywiście przynosiły efekty?
– Ja prędzej nie schodziłem z pokładu, aż wszystko było
wyregulowane i sieci zaczynały się zapełniać. Co prawda,
zdarzało się, że dopóki młodzi rybacy wydawali zestawy
pod moim okiem, to łowili. A jak porwali sieć lub zagubili
jakiś element (obciążnik czy deskę trałową), mieli problem,
gdy Skelnika nie było w pobliżu. Jednak ci, którzy pilnie
słuchali i przyglądali się wszystkiemu, co robię, szybko
łapali główne zasady.
– Z jaką prędkością musi płynąć trawler ciągnący
włok?
– Trzeba to dostosowywać do spodziewanego gatunku
ryb. Na przykład połów płastug odbywa się przy szybko-
26
Kpt. Leon Skelnik w kabinie nawigacyjnej
ści około dwóch węzłów, bo płastugi są rybami mało dynamicznymi. Z kolei przy połowie ryb dorszowatych, które
wykazują sporą ruchliwość, stosuje się szybkość rzędu
trzech-czterech węzłów. Wreszcie przy połowach śledzi,
które są rybami bardzo płochliwymi, trzeba ciągnąć włok
z szybkością nie mniejszą niż cztery węzły.
– Jakie komendy znajdowały się pół wieku temu na
tak zwanym telegrafie statkowym?
– „Cała naprzód”, „Pół naprzód”, „Wolno naprzód” i „Bardzo wolno naprzód”. Potem były „Stop” i „Baczność” oraz
komendy do ruchu wstecz: „Wolno wstecz”, „Pół wstecz”
i „Cała wstecz”. W maszynowni mechanik odbierał te komendy na swoim telegrafie i według ich wskazań manewrował silnikiem (dlatego pod pokładem trwały również całodobowe wachty).
– Po każdym zaciągu część załogi klarowała włok?
– Tak. Oznaczało to czyszczenie sieci z wodorostów,
odpowiednie jej rozłożenie i przygotowanie do następnego holu. Nieraz potrzebne były drobne reperacje, ale
gdy statek „siedział rybie na ogonie”, wszystko robiło się
na tempo.
– Ponoć w pierwszej połowie lat 50. zaczęły występować w Polsce poważne braki wyrobów mięsnych, dlatego apelowano do gospodarki rybnej o ciągłe zwiększanie połowów?
– Były to propagandowe czary-mary. Żądano natychmiastowego zwiększenia wyników połowowych o 60 procent, co
przecież nie mogło mieć przełożenia na realne osiągnięcia
w „walce o wykonanie planu”.
– Jednak z późniejszych sprawozdań wynika, że
w drugiej połowie lat 50. polskie rybołówstwo dalekomorskie nabierało coraz większego rozmachu?
– Dawne sprawozdania... Hmm... Powiedzmy sobie
szczerze: rozmach przybierał postać niebezpiecznej gorączki. Powstawały teorie, że przyszłość rybołówstwa prze-
pomerania stëcznik 2008
mysłowego związana będzie wyłącznie z powiększaniem
i unowocześnianiem statków...
– A tak się nie stało?
– Owszem... na krótko. Bo nikt nie miał pojęcia, że za
kilkanaście lat państwa przybrzeżne całego świata zaczną
ograniczać dostęp na swoje wody terytorialne dla statków
innych bander.
– Wróćmy na chwilę do wniosków płynących bezpośrednio z eksploatacji pierwszych statków-baz...
– Po licznych analizach wzięto pod uwagę dwie drogi rozwoju polskiego rybołówstwa dalekomorskiego. Po pierwsze,
budowę licznych statków łowczo-przetwórczych (trawlerówprzetwórni) o dużym zasięgu. Po drugie, zaprojektowanie
i zbudowanie kilku naprawdę nowoczesnych statków-baz.
– Czy w początkowych latach powojennych na polskich statkach rybackich były echosondy?
– Niewiele. Tym bardziej liczyło się doświadczenie i...
„talmud”.
– Co nazywaliście „talmudem”?
„Radomka” była parowcem. Miała 59 m długości, a dzięki sporej
mocy holowała naprawdę duży włok – wspomina jej dowódca,
L. Skelnik.
– Tylu, co na dawnych trawlerach parowych?
– Pieczołowicie przechowywany zeszyt z notatkami, gdzie
znajdowały się opisy udanych zaciągów na różnych szerokościach geograficznych i w różnych porach roku.
– „Radomka” też była parowcem, tylko większym. Miała
59 m długości, a dzięki sporej mocy holowała naprawdę
duży włok.
– Tego rodzaju zapiski były prowadzone przez każdego szypra?
– Jeśli w zaciągu było, powiedzmy, dziesięć ton ryb,
jak udawało się wybrać pełną sieć przez burtę na pokład?
– W każdym razie przez każdego, który miał trochę...
tranu w głowie.
– Ale przecież różni szyprowie mogli robić podobne
spostrzeżenia i zjawiać się na tych samych łowiskach
w tym samym czasie...
– I zdarzało się tak wcale nierzadko. Pamiętam przypadki, że na szczególnie wydajne łowiska przybywały chmary
statków rybackich wielu bander. Wówczas troską szyprów
były nie tylko wielkości zaciągów, ale również umiejętne
manewry, żeby nie splątać swojego włoka z innymi.
– W listopadzie 1954 roku objął pan dowództwo na
m/t „Radomka” (650 BRT, 1200 KM). Pamięta pan ten
moment?
– Oczywiście. „Radomka” powstała w Stoczni Gdańskiej
i była statkiem rybackim z prawdziwego zdarzenia. Miała
wiele udogodnień mechanicznych, w tym solidne windy
trałowe. Co prawda, należała jeszcze do burtowców, ale
nikt wtedy nie słyszał o innym systemie łowczym. Przynajmniej w Polsce.
– Czym były burtowce?
– Statkami rybackimi, które wydawały puste i wybierały
pełne sieci przez burtę, zwykle prawą. Tak postępowano
w rybołówstwie od wieków.
– A można inaczej?
– Kilka lat później cały świat zaczął przechodzić na system rufowy.
– Ilu było członków załogi na trawlerze „Radomka”?
– Chyba 28.
– Nie wydobywało się od razu całej „loli”, czyli worka z rybami. Lina zwana stropem dzieleniowym opasywała worek
dookoła, przy końcu. Szeklowało się z bomu tę linę i dźwigało na pokład jedynie część worka, czyli paczkę... Krótko
mówiąc, pełną sieć wyciągało się od końca, etapami.
– Mówiliśmy już wcześniej o harówce na morzu. Czy
pamięta pan strajk z 1957 roku, gdy 9 czerwca siedemnaście trawlerów DALMORU zjawiło się równocześnie
na redzie Gdyni – w proteście przeciw zwlekaniu władz
partyjno-branżowych z uchwaleniem nowego układu
zbiorowego pracy rybaków?
– Pamiętam, jak dzisiaj. Łowiliśmy wtedy „Radomką”
śledzie na Morzu Północnym. Przywódcą strajku, proklamowanego jeszcze na łowisku, został 28-letni palacz z trawlera „Krynica”, Tadeusz Wróblewski, człowiek energiczny
i prawy. On właśnie skrzyknął załogi wszystkich operujących w pobliżu statków rybołówczych DALMORU i odbył
z ich przedstawicielami zebranie na pokładzie trawlera
„Poprad”. W proteście przeciw coraz bardziej niesprawiedliwemu systemowi płac rybacy postanowili, że flotylla przybędzie gremialnie do Gdyni, żeby tym sposobem wywrzeć
presję na decydentach.
– I udało się coś wywalczyć?
– Udało się. Podpisano porozumienie, strajk został wygaszony w ciągu 48 godzin. Ale, komunistycznym zwyczajem, Tadeusza Wróblewskiego szykanowano potem
przez całe lata...
Rozmawiał: Zbigniew Gach
Zdjęcia pochodzą ze zbiorów Leona Skelnika
pomerania stëcznik 2008
27
kultura
Smakując Grassa
Z Maciejem Kraińskim, prezesem Stowarzyszenia Güntera Grassa, o gdańskim nobliście,
sztuce gotowania i innych rzeczach ważnych
rozmawia Marek Adamkowicz
– W tym roku minie pięć lat odkąd w Gdańsku rozpoczęło działalność Stowarzyszenie Güntera Grassa.
Proszę powiedzieć skąd wziął się pomysł, żeby założyć taką właśnie instytucję?
– Idea powołania stowarzyszenia wyszła od Heidrun
Mohr-Meyer, przedwojennej gdańszczanki, która zaraziła nią Ewę Rachoń, obecną sekretarz SGG. Obie panie związane są, choć na różny sposób, z jubilerstwem
i bursztyniarstwem, potrafią zatem docenić znaczenie
dobrej sztuki, a taką przecież jest twórczość gdańskiego
noblisty. Bardzo szybko udało się zebrać grupę osób,
którym jest ona bliska i w sierpniu 2003 roku stowarzyszenie zostało zarejestrowane sądownie. Aktualnie liczy
ono około pięćdziesięciu osób.
– Przeglądając listę członków zauważyć można
wiele nazwisk mających wpływ na kulturalne i społeczne życia miasta…
– To prawda. W naszym stowarzyszeniu są ludzie z „nazwiskami”, ale trzeba też powiedzieć, że przede wszystkim są to osoby, za którymi stoją konkretne działania.
– Na przykład?
– W ciągu tych pięciu lat zrealizowaliśmy sporo
przedsięwzięć popularyzujących postać i dorobek pisarza. Wymienię choćby Teatr Gotowania według Güntera Grassa, Dzień Güntera Grassa, który się odbył
w 2004 roku w ramach Jarmarku Dominikańskiego, czy
obchody, w październiku ubiegłego roku, jego osiemdziesiątych urodzin. Każde z tych wydarzeń to wysiłek konkretnego człowieka. Przykładowo zorganizowanie przed
czterema laty przeglądu filmów grassowskich było możliwe dzięki zaangażowaniu Mirosława Morzyka i Leszka
Kopcia z Neptun Filmu; wystawa grafik „Günter Grass,
Albrecht Dürer, Ryszard Stryjec – między symbolem
a rzeczywistością” powstała według koncepcji Magdaleny Olszewskiej; w przygotowaniu konferencji i debaty
na Uniwersytecie Gdańskim z udziałem Lecha Wałęsy,
Richarda von Weizäckera i Stefana Mellera duży udział
miał Mirosław Ossowski. Osób, które dołożyły cegiełkę
do poszczególnych przedsięwzięć stowarzyszenia jest,
oczywiście, więcej.
– Intersującym pomysłem wydaje się byc wydany
niedawno kalendarz grassowski...
– Ta akurat rzecz powstała z inicjatywy Mirosława
Ossowskiego, Stanisława Rośka i mojej. Kalendarz zawiera wypisy z utworów Grassa, a także przywołuje, pod
konkretną datą dzienną, wydarzenia z jego życia. Muszę
powiedzieć, że wydawnictwo to zrobiło szczególnie duże
28
Maciej Kraiński, prezes SGG, ceni dobry smak – u Grassa
i w kuchni.
Fot. Marek Adamkowicz
wrażenie na Niemcach, bowiem tego typu publikacje nie
są u nich znane.
– Wyjątkowo spektakularne, a zarazem kontestowane przez niektóre środowiska, były niedawne obchody osiemdziesiątych urodzin Grassa. Przyglądając się im po czasie, potwierdzi pan, że warto było je
organizować?
– Czy było warto? Takiej promocji Gdańsk nie miał już
dawno! Wystarczy zrobić przegląd tego, co o gdańskich
urodzinach pisała prasa. Odnotowały je najważniejsze
gazety od Taipei po Toronto i to w zdecydowanej większości pozytywnie! Obchody dały opinii publicznej na świecie
wyraźny sygnał, że mieszkańcy Gdańska nie wstydzą się
swojego ziomka, że nie są opętani rewanżyzmem. Ma to
ogromne znaczenie, bo przecież niemal każdy z nas, jeśli nie osobiście to poprzez rodzinę, ma z czasów wojny
bolesne doświadczenia z Niemcami. Przygotowując urodziny pokazaliśmy, że potrafimy szukać porozumienia, że
możliwe jest dyskutowanie o sprawach najtrudniejszych
w duchu wzajemnego zrozumienia.
Jest jeszcze inny wymiar zainteresowania, jakie wzbudził przyjazd Grassa do miasta. Pisarz ten sam w sobie
jest znakomitą marką, przy pomocy której warto budować
pozytywny wizerunek Gdańska. Sięgając w przeszłość,
pomerania stëcznik 2008
podobnych – rozpoznawalnych wszędzie – „wizytówek”
nasze miasto ma zaledwie kilka: Fahrenheit, Schopenhauer, Chodowiecki. Jest jeszcze Wałęsa i wydarzenia
z Sierpnia ’80 i… nic więcej. Ma to swoje wymierne przełożenie choćby w turystyce. Chcemy, by poprzez postać
noblisty rodziło się u ludzi proste skojarzenie: Grass to
Gdańsk. Za nim pójdzie następne: skoro już trafiło się
nad Motławę, to warto zobaczyć coś więcej, niż tylko
przejść się Długą, Długim Targiem, Długim Pobrzeżem.
Prawdziwą panoramę miasta zapewnia wędrówka śladami tego pisarza.
– Teraźniejszość łączy się nierozerwalnie z przeszłością, a ta dała o sobie znać w 2006 roku w wywiadzie, jakiego Grass udzielił „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Upublicznienie przez niego informacji o służbie w Waffen-SS postawiło stowarzyszenie
w sytuacji cokolwiek niezręcznej…
– Była to przykra wiadomość. Swoje stanowisko zawarliśmy w specjalnym oświadczeniu. Ze swej strony mogę
natomiast powiedzieć, że „sprawę Grassa” potraktowano
bardzo powierzchownie. Jak w istocie było z tą służbą,
pisarz wyjaśnił dostatecznie w książce „Przy obieraniu
cebuli”. Poza tym proszę zwrócić uwagę, że on swojej
przeszłości nie ukrywał. Wprawdzie nie wypowiadał się
na jej temat publicznie, ale też nie taił tego epizodu przed
znajomymi i przyjaciółmi.
– Wspomniał pan wcześniej o Teatrze Gotowania,
który jest przedsięwzięciem dość nietypowym.
– Teatr Gotowania według Güntera Grassa to, można powiedzieć, swoista zabawa tekstem, czytanie książek Grassa pod kątem jego zainteresowań kulinarnych.
„Spektakle” teatru odbywają się kilka razy w roku, a każdy
z nich ma własny scenariusz. Pretekstem do spotkania
mogą być na przykład urodziny pisarza albo
wydanie jego nowej książki. Z nich to czerpane
są przepisy, na podstawie których sporządzamy określone potrawy.
Wystarczy powiedzieć, że prowadzi pan wszystkie
spektakle Teatru Gotowania.
– Patrząc na historię zazwyczaj zapomina się, że żeby
ją naprawdę zrozumieć nie wystarczają opisy takich czy
innych wojen i batalii. Równie istotne, a może nawet
ważniejsze, jest poznanie upodobań ludzi w danej epoce. Rzadko kiedy próbujemy dowiedzieć się, jak niegdyś
ubierano się, co czytano, jaki był sposób myślenia ówcześnie żyjących. Wśród owych niedocenianych rzeczy
są i kulinaria. Gdańsk, co znakomicie pokazują książki
Grassa, ma w tym względzie szczególnie bogate tradycje. To przecież w nim potrafiono jak nigdzie indziej dostarczane z Kaszub i Żuław produkty proste zamienić w
dania wykwintne. W tutejszej kuchni zwykłe kaszubskie
potrawy mieszały się dworskimi i tym, co oferowały stoły
europejskie.
Z książek Grassa wynotowałem około dwustu wzmianek o daniach. Niestety, wiele z receptur, na podstawie
których można by je sporządzić, odeszła w zapomnienie. Na przykład, kto dzisiaj wie jak sporządzić klopsiki
królewieckie…? – Z Günterem Grassem spotykał się pan nie raz.
Jakim człowiekiem jest on prywatnie?
– Ciepłym, z poczuciem humoru, a przy tym bardzo
skromnym. Nie łaknie pochwał, nie szuka taniego poklasku. Warto też podkreślić jego otwartość na rzeczywistość. Nad zacietrzewianie się przedkłada dyskusję na
argumenty. Ponadto Grass wywodzi się z tej szkoły niemieckich pisarzy, którzy potrafią czytać na głos własne
utwory. Miałem okazję słuchać jak to robi i przyznaję, że
pod tym względem dorównuje zawodowym aktorom.
– Dziękuję za rozmowę.
Spotkania mają wyjątkową oprawę. Aktorzy
Jerzy Kiszkis i Florian Staniewski czytają fragmenty utworów Grassa lub teksty związane
z podawanymi daniami. Czasami pojawia się
też muzyka.
W pamięci utkwił mi szczególnie występ
– z okazji 77. urodzin Grassa – Piotra Sutta. Korzystając z instrumentów perkusyjnych, na których gra na co dzień, pokazał
on historię Gdańska. Były więc dźwięki przywołujące okres międzywojenny, fragmenty
operetki, odgłosy maszerującego wojska
i walk o miasto w 1945 roku. Były też brzmienia kojarzące się z lokomotywą przywożącą do
miasta repatriantów ze Wschodu i wywożącą
stąd Niemców. Leitmotivem tej kompozycji był
oczywiście „Blaszany bębenek”.
– Teatr Gotowania według Güntera Grassa to, można powiedzieć, swoista zaba-
– Sztuka kulinarna, skoro już na ten te- wa tekstem, czytanie książek Grassa pod kątem jego zainteresowań kulinarnych
Fot. Marek Adamkowicz
mat zeszliśmy, jest również bliska panu. – mówi Maciej Kraiński.
pomerania stëcznik 2008
29
kultura
Pomorska opowieść wigilijna
Ech, te nasze święta kochane… Sztuczna choinka, plastikowe bombki i zapach lasu w sprayu.
Pod drzewkiem prezenty, w każdym
domu jednakie – prosto z Chin. Niby
wszystko zgodnie z tradycją, tylko
jaką?
nie tylko posiądą wiedzę, ale też
zapamiętają, że muzeum jest miejscem ciekawym i kiedyś zechcą do
niego wrócić.
Szanse, że tak się stanie są
duże, bo i spraw, które mogą zaintrygować młodego widza w oliwskim Spichrzu Opatów jest niemało. Szczególnie interesujący
jest tu dział poświęcony dawnym
wierzeniom.
Wydawać by się mogło, że nie ma
nic bardziej trwałego niż sposób,
w jaki obchodzimy narodziny Pana
Jezusa. Przygotowana w Muzeum
Etnograficznym w Oliwie (oddział Mu– Czas świąteczny, z Wigilią jako
– Dzisiejsze święta to m.in. obficie zastawiony
zeum Narodowego w Gdańsku) wy- stół, ale jeszcze na początku XX w. wieczerza
punktem kulminacyjnym, zawsze był
stawa „Świąteczna opowieść. Boże wigilijna nie była tak wystawna – mówi Katarzyna uważany za magiczny – wyjaśnia
Narodzenie na Pomorzu” pokazuje Kulikowska.
K. Kulikowska. – Stąd właśnie tak
jednak, że wyjątkowość
dużo wyobrażeń na temat
tego, co między adwentem
tego czasu celebrowano
a świętem Matki Boskiej
niegdyś inaczej. Zmiany
Gromnicznej może się
w bożonarodzeniowej obzdarzyć, co w tym okresie
rzędowości unaoczniono tu
należy robić.
w trzech odsłonach: poprzez
nakrycie stołu wigilijnego
To, że w noc wigilijną
w chëczach rybaków z Półzwierzęta mówią ludzkim
wyspu Helskiego i współczegłosem, wiedzą chyba
śnie, zwyczaj kolędowania,
wszyscy, jednak świąa także związane z okretecznych „niezwykłości”
sem Godów wierzenia. Eksjest znacznie więcej. Choponatów w muzealnej sali
ciażby zwyczaj stawiania
wprawdzie nie ma zbyt
w zagrodzie zydla dla niewielu, za to są one dobrane Dzieci odwiedzające wystawę mogą choć na chwilę przeobrazić się
żyjącego gospodarza, który, podobno, w noc wigilijstarannie.
w kaszubskiego gwiżdża.
ną odwiedza swoje zwie– Głównym adresatem
rzęta, straszenie siekierą drzew
tego przedsięwzięcia są dzieci –
w sadzie czy pukanie laską w ul, by
mówi Katarzyna Kulikowska, kurator
sprawdzić, czy pszczoły żyją. Dawwystawy. – Dlatego to, co pokazujeniej istniał również rozbudowany
my ma być dla nich zaproszeniem
system wróżb, do których używano
do odbycia interaktywnej podróży
m.in. jabłka i cebule.
w przeszłość. Maluchy mogą nie tyl-
ko oglądać stare przedmioty, ale też
przebrać się za gwiżdże, zapoznać
ze skarbami jakie kryją szuflady,
a po skończonym zwiedzaniu uzupełnić, wydany specjalnie na tę okaPrzedmioty, które trudno kojarzyć z Bożym Narozję, zeszyt ćwiczeń.
dzeniem. A jednak każdy z nich był niegdyś ważTaka forma prezentacji nie jest dla nym elementem obrzędowości bożonarodzeniowej.
pani Kasi doświadczeniem nowym.
Warto wiedzieć
W ubiegłym roku z powodzeniem ko- Wystawa „Świąteczna opowieść. Boże Narodzerzystała z niej organizując w Muzeum nie na Pomorzu” czynna będzie do lutego br.
Regionalnym w Krokowej ekspozycję Można ją zwiedzać od wtorku do niedzieli
„Ulotność codzienności – pamiętnik w godz. 9-16
Bilety: normalny – 8 zł, ulgowy – 5 zł, rodzinny
rzeczy z wiejskiego domu”.
– 14 zł, grupowy (min. 15 osób) – 2 zł; lekcja
– Mamy nadzieję, że dzięki czyn- muzealna – 40 zł, lekcja o charakterze warsztatu
nemu poznawaniu tematu dzieci – 40 zł + cena zeszytu ćwiczeń.
30
pomerania stëcznik 2008
„Świąteczna opowieść” pokazuje,
że sporo dawnych zwyczajów odeszło w niepamięć. Z drugiej jednak
strony uświadamia, że i w naszym
przeżywaniu Bożego Narodzenia
są rzeczy, z których raczej nie potrafilibyśmy już zrezygnować. Na
przykład z dzielenia się opłatkiem,
znanego powszechniej na Pomorzu dopiero od początku XX wieku. Gest niby prosty, ale bez niego
święta to nie byłyby święta… (-)
Tekst i zdjęcia
Marek Adamkowicz
Kapela Bas z Sierakowic
Klasowie jako kapela zadebiutowali w 1993 r. Od tego czasu często biorą udział w różnych festiwalach i festynach.
Granie i śpiewanie kaszubskich piosenek to u Klasów,
tworzących kapelę Bas, tradycja.
– Mój ojciec, Leon Bronk, jeszcze przed wojną grał na
skrzypcach w kilkuosobowym zespole, razem z braćmi
i sąsiadami – opowiada Teresa Klasa. – Własnoręcznie,
na jego potrzeby, wykonał bas; było to w zimie 1932 roku.
Ten instrument oraz skrzypce taty to nie tylko pamiątki
rodzinne, ale też do dziś są one przez nas wykorzystywane. Na basie gram ja, zaś na skrzypcach – syn Łukasz.
Moja mama, Elżbieta z domu Bigus, również jest uzdolniona artystycznie. Gra na mandolinie, a kiedyś również
pięknie haftowała; mam strój kaszubski wyszyty przez nią
w 1939 roku. W rodzinie, którą założyłam, również było
dużo muzyki. Mąż, Henryk, uczył Łukasza gry na skrzypcach, natomiast Leszek i Piotrek w szkole muzycznej
ćwiczyli grę na akordeonie oraz klarnecie.
Henryk Klasa jest absolwentem Liceum Pedagogicznego w Lęborku, w którym obowiązkowo należało grać
na wybranym instrumencie. Upodobał sobie skrzypce.
Potem był nauczycielem różnych przedmiotów, w tym muzyki, a ostatnio nauczania początkowego. Od 2004 roku
jest na emeryturze. W kapeli Bas odpowiada za sprawy
artystyczne (aranżuje utwory i prowadzi próby zespołu),
gra na skrzypcach i burczybasie, a także śpiewa.
Pani Teresa (matematyczka) na emeryturę przeszła
w 2002 roku. W kapeli pełni rolę kierownika organizacyjnego, gra na basie, diabelskich skrzypcach i śpiewa.
Prowadzi również kronikę grupy.
– Oficjalnie działamy od 2003 roku, ale wspólnie występowaliśmy już wcześniej – wspomina Henryk Klasa.
Fot. archiwum
– Nasz debiut odbył się w 1993 roku na Spotkaniu Rodzin
Muzykujących w Kartuzach. Od tego czasu corocznie
bierzemy udział w tej imprezie, a organizowana jest ona
w różnych miejscowościach na Kaszubach. Natomiast
nazwę „Bas” kapela zawdzięcza instrumentowi, który
przed wojną wykonał ojciec mojej żony.
Prawie wszyscy Klasowie związani byli z zespołem
Sierakowice. Chłopcy grali w kapeli: Leszek (przez rok)
na akordeonie, Piotr na klarnecie, a Łukasz (tak jak pan
Henryk) na skrzypcach – obaj po około 10 lat. Lucyna
przez trzy lata w zespole tańczyła.
– Nie było tam tylko mnie – mówi pani Teresa. – Ktoś
musiał zająć się domem, gdy reszta familii chodziła na
próby lub wyjeżdżała na koncerty. Razem występowaliśmy jedynie podczas Spotkań Rodzin Muzykujących.
W 2005 roku Klasowie rozstali się z sierakowicką grupą
i postanowili działać samodzielnie. Opracowali program,
w którym znalazły się utwory instrumentalne, piosenki
i gadki kaszubskie, i rozpoczęli próby. Równocześnie pani
Teresa, z pomocą znajomej krawcowej, szyła stroje oraz
haftowała koszule i serdaki. Zarejestrowali działalność
z nadzieją, że przynajmniej zwrócą się poniesione
koszty. Wkrótce program był na tyle przygotowany,
że mogli go zaprezentować. Zadebiutowali podczas
VI Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Rodzinnej FAMILIA – TCZEW 2003. Występ spotkał się z uznaniem
publiczności.
Przez tych kilka lat wielokrotnie koncertowali na uroczystościach szkolnych, dożynkach, festynach, obchodach
rocznicowych i świątecznych. Grywali w Sierakowicach,
pomerania stëcznik 2008
31
kultura
Kartuzach, Chmielnie, Pucku, Gdyni, Gdańsku i w innych miejscowościach województwa pomorskiego. Mile
wspominają występy dla pasażerów statku wycieczkowego „Fryderyk Chopin” oraz dla zwiedzających Kaszuby polskich i zagranicznych turystów. Byli uczestnikami
pielgrzymki Kaszubów na Giewont w 2006 roku. Okładkę
wydanego z tej okazji minisłownika polsko-kaszubskogóralskiego zdobi zdjęcie górala i pani Teresy w stroju
kaszubskim. Bardzo sobie to wyróżnienie ceni. W ubiegłym roku na pielgrzymkę do Grecji zabrali z sobą stroje
i instrumenty i chętnie prezentowali swój folklor tamtejszej społeczności.
Z wykształcenia technik-elektronik, pracuje i mieszka
w Sierakowicach. W Basie gra na akordeonie. Piotr jest
absolwentem Politechniki Gdańskiej. W czasie studiów
grał na klarnecie w Zespole Pieśni i Tańca „Neptun” przy
Akademii Wychowania Fizycznego i Sportu. Obecnie
mieszka w Warszawie i jest, jak mówi o sobie, Kaszubą
warszawskim. Gra w Zespole Pieśni i Tańca Politechniki
Warszawskiej, a podczas weekendów i urlopu z rodzinną
kapelą. Najmłodszy syn, Łukasz, ukończył informatykę,
obecnie studiuje na III roku Diecezjalnego Seminarium
w Sierakowicach. Z najbliższymi występuje podczas
wakacji.
Sukcesy Klasowie odnoszą również w tabaczeniu.
Pani Teresa w 2005 roku zdobyła pierwsze miejsce
w III Mistrzostwach Polski w Zażywaniu Tabaki w Chmielnie, a syn Piotr powtórzył jej sukces w roku 2007. W marcu tegoż roku własnym sumptem wydali folder, natomiast
w lipcu płytę CD z utworami kapeli, nagrywaną wiele
miesięcy i w niemałym trudzie. Sprawy techniczne wziął
na siebie Łukasz.
– Granie i śpiewanie sprawia nam wiele radości – przyznaje pani Teresa. – Cieszymy się, że możemy podtrzymywać kulturę i język kaszubski. Udało się nam te
wartości wszczepić naszym dzieciom. Wierzę, że one
przekażą je swoim. (-)
Regina Szczupaczyńska
Kontakt
Dzieci państwa Klasów kilka lat temu usamodzielniły
się. Córka Lucyna wyszła za mąż, mieszka w Gdańsku, jest mamą Pawełka. Pracuje z dziećmi niepełnosprawnymi. W wolnym czasie, ale teraz już gościnnie,
występuje z kapelą. Syn Leszek też założył rodzinę.
Teresa i Henryk Klasowie
Kaszubska Kapela Rodzinna „Bas”, Sierakowice
tel. 058 681 67 28
Lech Bądkowski jakiego znałem (17)
Najpierw poznać korzenie
Trudno pisać o człowieku, którego widziało się ledwie
dwa razy i to bardzo krótko. Jednak rozmowy z Nim we
mnie pozostały, wspominam je do dziś.
Był sierpień, rok 1980. Pracowałem wtedy w Stoczni
Gdańskiej im. Lenina na Wydziale S-3 Kotlarsko-Spawalniczym jako najmłodszy mistrz materiałówki. Miałem
brygadzistę Stacha Flisikowskiego, który zawiadywał
„transportem” wydziału, czyli wózkami platformowymi.
14 sierpnia około godziny 9, gdy byliśmy na pierwszym
piętrze w pomieszczeniu mistrza, Stachu wyjrzał przez
okno i powiedział: „Mamy koniec pracy”. Ulicą szedł milczący pochód stoczniowców z naprędce zrobionym na
kawałku płyty pilśniowej transparentem-tablicą z napisem
„Żądamy przywrócenia do pracy Anny Walentynowicz”.
Było jeszcze jakieś inne hasło, którego nie zdążyłem
przeczytać.
Stach miał rację. Przez dwa tygodnie nie było pracy,
zamiast niej był strajk. W tym czasie trwały niekończące
się dyskusje, spory o kształty, treści, formy... wszystkiego. Chłonąłem je całym sobą. W którejś przerwie obrad
trafiłem do sali BHP, gdzie Lech Bądkowski, otoczony
wiankiem ludzi, mówił o czasach przyszłych. Udało mi
się wtedy też coś powiedzieć na temat ogólnej sytuacji
32
w stoczni, w kraju. Zapytałem, jak ma wyglądać rzeczywistość po wyjściu z zakładu. Pan Lech spojrzał na mnie
przenikliwym wzrokiem, aż się zmieszałem, że palnąłem
jakieś głupstwo. Ale nie. Powiedział: „Rozumujesz chłopcze dobrze, ale na zrozumienie wielu spraw potrzebujesz
jeszcze trochę czasu”. Pojąłem jego słowa w ten sposób,
iż solidarność była w Stoczni, w Gdańsku (ludzi pracy,
nauki, pióra), a powinna być taka sama w kraju. Kiedy
poszła w Polskę – ideały rozmyły się, rozpłynęły; ale to
już było potem. Gdy po zakończeniu strajku bramy się
otworzyły i szliśmy prawie godzinę od II Bramy do ulicy
Jana z Kolna, witano nas jak bohaterów. Były wzruszenie, łzy, nadzieja.
Później spotkałem Go na zebraniu Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego. Poznał mnie i powiedział drugie
zapamiętane przeze mnie zdanie: „Zaczynasz dobrze, od
zrozumienia swych korzeni, a przez to spraw Polski”.
Urodziłem się w Sopocie, wychowałem w Pucku. Po
latach w swoich wierszach wracam do źródła, rozumiem
i chcę, by inni rozumieli ideę małych ojczyzn w jednej
wielkiej ojczyźnie – Europie. W ten sposób realizuję słowa
skierowane do mnie przez Lecha Bądkowskiego. (-)
pomerania stëcznik 2008
Henryk Jerzy Musa
Wokół piekarzy i chleba
w dawnym Gdańsku
Jerzy Trzoska *
Gdańsk w okresie przynależności do Rzeczpospolitej
szlacheckiej był jednym z najludniejszych miast w państwie. Szacuje się, że w pierwszej połowie XVII wieku,
wraz z przedmieściami liczył ponad 70 tys. mieszkańców.
Nadmotławski port należał też do wielkich centrów wymiany handlowej pomiędzy państwami południowo-zachodniej Europy a Rzeczpospolitą. W okresie największego
rozkwitu – w pierwszej połowie XVII wieku – zawijało do
Gdańska ponad tysiąc statków rocznie. Stąd też sprawa
zaspokojenia elementarnych potrzeb wielotysięcznej rzeszy mieszkańców oraz odwiedzających port załóg okrętowych w podstawowe artykuły spożywcze, zwłaszcza
w chleb i mąkę, stale znajdowała się w centrum zainteresowania najważniejszych organów władzy w mieście.
Portowy charakter Gdańska stwarzały z jednej strony
dodatkowy bodziec do rozwoju miejscowego piekarnictwa (zaprowiantowanie statków i na potrzeby eksportu),
z drugiej zaś generowały zjawiska niepomyślne, przede
wszystkim wykupywanie przez gdańskich kupców wielkich ilości zbóż na cele eksportowe. Poważniejsze zakłócenia w zaopatrzeniu piekarń w podstawowy surowiec
mogły w konsekwencji doprowadzić do rozruchów na
tle głodowym. Ocenia się, że w połowie XVII wieku na
zaspokojenie potrzeb konsumpcyjnych Gdańska trzeba
było przeznaczać około 13-14 tys. łasztów zboża (1 łasz
– ok. 2 tys. kg).
Władze gdańskie czyniły wiele, aby miejscowym piekarniom zapewnić niezbędną ilość surowca. Między innymi w wielokrotnie wydawanych edyktach i rozporządzeniach nakazywały respektowanie starego zwyczaju
gwarantującego piekarzom pierwszeństwo w nabywaniu
zboża z dostaw lądowych (z wozów) w okresie od sierpnia do listopada.
W praktyce akty normatywno-prawne okazywały się
mało skutecznym środkiem. Dlatego w latach szczególnych zakłóceń spowodowanych klęskami żywiołowymi,
bądź działaniami wojennymi, kiedy miastu mógł zagrozić
głód, pomoc władz była znacznie efektywniejsza. Uruchamiano wtedy, powołaną jeszcze w pierwszej połowie XVI
wieku, tzw. Komorę Zapasów Zbożowych. Początkowo
zboże dla komory zakupywano z funduszy miejskich, lecz
sto lat później zastosowano inną metodę. Otóż nałożono na kupców obowiązek zachowania w spichlerzach
na okres zimy wyznaczonej decyzją władz ilości zboża.
Ustanowiony zapas przeznaczano wyłącznie na potrzeby
konsumpcji mieszkańców miasta. Należało zachować na
ten cel 1/5, ¼, a czasem nawet połowę dostaw. Komora Zapasów funkcjonowała aż do ostatnich dziesięcioleci XVIII
wieku. Jeszcze w 1771 roku sprzedano z niej piekarzom,
po cenach ustalonych przez władze, 685 łasztów żyta.
Z zasygnalizowanym wyżej zagadnieniem wiąże się
polityka regulowania cen na chleb, sterowna i kontrolowana przez odpowiednie urzędy miejskie. Rada Miasta
co pewien czas publikowała taksy, w których ustalano
ceny najpopularniejszych gatunków chleba. Znaczenie
taks rosło niepomiernie, kiedy dochodziło do zakłóceń
w dostawach zbóż na rynek gdański. Ich skutkiem była
wówczas postępująca drożyzna chleba.
Tak działo się w dramatycznym dla miasta okresie
zarazy roku 1709. Ogłoszona wtedy taksa wprowadziła zasadniczą zmianę w dotychczasowych praktykach
– zmieniona została reguła stałych cen i zmiennej wagi
XVIII-wieczne gmerki piekarzy gdańskich pomerania stëcznik 2008
Repr. z „Historii Gdańska”, t. III
33
wędrówki po historii
pieczywa. Wzorem Holandii wprowadzono
zasadę stałej wagi, natomiast cena chleba zmieniała się w zależności od wahań
cen zboża na gdańskim rynku. Zyskiwał
na tym konsument, gdyż przy stałych cenach chleba waga zmieniała się przy każdej obniżce lub zwyżce ceny żyta o 5-10
florenów. Tymczasem przy niezmiennej
wadze ruch cen następował dopiero przy
wzroście cen żyta o 50-55 fl.
W ten sposób władze przerzucały na
barki piekarzy część skutków wzrastających cen zboża, jako że ceny pieczywa
rosły, lecz nie w stopniu odpowiadającym
realnym podwyżkom cen surowca. Oczywiście, piekarze podnosili protesty, na
ogół jednak bezskuteczne. Swoje straty
próbowali oni rekompensować różnymi
sposobami, które w konsekwencji proRepr. z „Historii Gdańska”, t. III
wadziły do dalszego pogarszania jakości Wielki Młyn w Gdańsku
towaru oferowanego przez producentów
XVIII wieku stanowiło to od 30 do 60 proc. ogółu wydatcechowych.
ków (poza mąką). Nic więc dziwnego, że dość często
Oferta piekarnictwa gdańskiego była bardzo urozmaico- wypiekano chleb pszenny na zakwasie.
na, na co decydujący wpływ wywierał portowo-handlowy
Znaczną część produkcji piekarniczej przeznaczano na
charakter miasta. Z jednej strony istniało stałe zapotrze- potrzeby załóg licznie zawijających do portu gdańskiego
bowanie na różne rodzaje pieczywa okrętowego, z dru- żaglowców. Jak duży był udział miejscowego piekarnicgiej zaś szybciej docierały do Gdańska nowinki z zakresu twa w tej dziedzinie, najdobitniej przekonuje złożone
techniki produkcji piekarniczej, takie chociażby jak wypiek w 1789 roku przez jednego z tutejszych kupców zamópieczywa na sposób holenderski czy francuski. Uboższe wienie na 100 tys. funtów sucharów. Część gdańskiego
kręgi mieszczaństwa często zadawalały się pieczywem pieczywa prowiantowego szła na eksport, na przykład
wypiekanym z grubszych gatunków mąki żytniej lub ra- w latach 1653-1659 Gdańsk zaopatrywał w pieczywo
zowcem z dodatkiem otrąb. W czasach nadzwyczajnych i suchary Kopenhagę. W 1658 roku władze gdańskie
trudności wypiekano chleb w połowie z mąki żytniej, zleciły miejscowym wytwórcom wypiek i wyekspediow połowie z jęczmiennej.
wanie do Kopenhagi 50 łasztów sucharów (ok. 200 tys.
Oczywiście, w piekarniach gdańskich wyrabiano rów- funtów).
nież lepszy jakościowo chleb z kilkakrotnie przesiewanej
Tak duży eksport znad Motławy pieczywa okrętowego
mąki białej, różne rodzaje bułek, bogaty asortyment pie- wywołał zaniepokojenie zagrożonego konkurencją Amczywa cukierniczego z zastosowaniem aromatycznych sterdamu. W 1687 roku doszło na tym tle do incydentu
dodatków smakowych. W latach 80. XVII wieku niejaki związanego z wydanym przez władze holenderskiego miaJakub Augstein rozpoczął wypiek, nieznanego do tej sta zakazem wwozu gdańskich sucharów i regali. Jeden
pory, pszennego chleba francuskiego z dodatkiem mle- z szyprów nie podporządkował się rozporządzeniu, za co
ka. Każdorazowa realizacja zamówienia na tę nowinkę został wtrącony do więzienia, zaś jego towar skonfiskona miejscowym rynku piekarniczym wymagała zgody wano, a statek zarekwirowano. Akcja wywołała protest
zazdrosnego o swą pozycję (i dochody) cechu piekarzy piekarzy gdańskich. Władze miasta, podzielając ich obupieczywa pszennego.
rzenie, zagroziły podjęciem kroków represyjnych.
Jakość wyrobów, zwłaszcza tych szlachetniejszych
Tymczasem gdańskie cechy piekarnicze coraz więcej
i delikatniejszych, często zależała od tego, czy spulch- energii i pieniędzy poświęcały na stawianie czoła narastanianie ciasta uzyskiwano poprzez tzw. zakwaszanie, czy jącej konkurencji na własnym terenie. Co gorsza, pojawiły
dodawanie drożdży. Pierwszy ze sposobów, znany od się również symptomy kryzysu systemu korporacyjnego.
niepamiętnych czasów, był powszechnie stosowany nie Monopol na produkcję i zbyt, który cechy otrzymały wraz
tylko przez piekarzy, ale i gospodynie domowe. Zdecydo- ze statutami w XIV-XV wieku, w kolejnych stuleciach bywanie korzystniejsze warunki do należytego spulchnienia wał coraz częściej łamany. Najdotkliwiej dawała się we
stwarzało zastosowanie drożdży. Jednak w gdańskich znaki konkurencja piekarzy działających poza cechem.
piekarniach, głównie z racji wysokiej ceny drożdży, nie Ponadto pogarszająca się w drugiej połowie XVII i w
była to zbyt częsta praktyka. Wypiek z 40 korców mąki XVIII wieku sytuacja ekonomiczna miasta spowodowapszennej wymagał zakupu drożdży za kwotę od 40 do ła odczuwalny spadek stopy życiowej licznych kręgów
60 fl. Jak wykazują kalkulacje kosztów wypieku z połowy mieszczaństwa gdańskiego. Stąd wzrost popytu na towar
34
pomerania stëcznik 2008
tańszy, a przy tym niewiele gorszy od coraz droższego,
pochodzącego od wytwórcy cechowego produktu.
Członkowie cechu, jako obywatele gdańscy, musieli
uiszczać liczne świadczenia podatkowe na rzecz miasta, które następnie w różnym zakresie wliczali w koszta
uprawiania zawodu. Od podobnych obciążeń wolni byli
rzemieślnicy niezrzeszeni, działający nielegalnie, poza
cechem. Wedle dokumentacji przedłożonej przez piekarzy cechowych w pierwszej połowie XVIII wieku, nałożone na nich podatki i opłaty akcyzowe stanowiły od 17 do
30 proc. bezpośrednich kosztów produkcji, i to z wyłączeniem
zakupu zboża (też obłożonego akcyzą). Na wysokie ceny
oferty cechowej wpływali również sami mistrzowie, wliczając
w koszty produkcji rosnące opłaty związane z uzyskaniem mistrzostwa, składki do różnych kas korporacji, kosztowne uczty i biesiady itp. Doszło do tego,
że za popularny dwufuntowy żytni chleb z piekarń cechowych płacono 7 szelągów, natomiast
dwuipółkrotnie cięższy, wypiekany
poza cechem, kosztował tylko
o 2 szelągi więcej (1749 r.).
Nielegalny, przeznaczony do sprzedaży, wypiek
pieczywa prowadzony
był zarówno na terenach podległych jurysdykcji miejskiej,
jak też poza nimi.
Wśród pierwszej
kategorii wymienić należy przede
wszystkim
m e n o n i t ó w,
nie tyle z racji rozmiarów produkcji,
ile z tytułu innowacji wprowadzanych przez nich do gdańskiej oferty piekarniczej. Dowodzą tego poświadczone
źródłowo wzmianki o „holenderskim” chlebie i bułkach.
W fachowej terminologii gdańskiego piekarnictwa pojawiło
się pojęcie „wypieku na holenderski sposób” – gatunków
pieczywa o właściwych tylko tym rodzajom wyrobów walorach smakowych.
Poza menonitami, nielegalnym wypiekiem trudniły
się liczne zastępy partaczy uprawiających zawód dorywczo, w ukryciu. Niekiedy znajdowali oni schronienie
i oparcie w domach mieszczan oraz w obrębie świeckich i kościelnych instytucji miejskich. Mówił o tym jeden
z punktów grawaminów (skarg) przedłożonych przez piekarzy cechowych w połowie XVII wieku królowi Janowi
Kazimierzowi. Uprasza się w nim monarchę o poparcie
ich starań celem zlikwidowania częstych praktyk wypiekania w piecach mieszczan chleba przeznaczonego na
sprzedaż oraz odstępowania pieców do wypieku ciasta
innym mieszczanom. Protest mistrzów budził też wypiek
w piecach szpitali miejskich, znacznie przekraczający potrzeby pensjonariuszy.
Największe zagrożenie stanowiła niezwykle rozwinięta
aktywność zawodowa piekarzy działających poza obszarem jurysdykcji miejskiej – na terenach podległych władzy
kościelnej i panów świeckich. Wymienić tu trzeba Biskupią
Górkę, Stare i Nowe Szkoty, Świętego Wojciecha należące
do biskupa kujawskiego, Chełm – do kapituły włocławskiej
oraz Chmielniki podległe opatowi pelplińskiemu. Z osad
pozostających pod władzą panów świeckich, działalność
gospodarcza na dużą skalę rozwinęła się we Wrzeszczu.
Pochodzący z wyszczególnionych wyżej terenów chleb
był o wiele tańszy, a bywało, że – ten wypiekany zwłaszcza w Szkotach – daleko smaczniejszy od oferowanego
w piekarniach cechowych. Biedniejsze kręgi konsumentów
dobrze orientowały się w tych dysproporcjach i masowo
nabywały taki towar.
Znaczne ilości obcego, nielegalnego chleba wnoszono
w obręb twierdzy Wisłoujście, z czego tylko część była
konsumowana przez załogę. Resztę sami żołnierze wnosili do miasta i tutaj sprzedawali z zyskiem.
Pochodzące od partaczy wyroby
piekarnicze wwożono w obręb
murów miejskich również
w karocach i kolasach, co
niedwuznacznie świadczy o przemycie dokonywanym przez
zamożniejszych
mieszczan.
Jak wielki był
napływ towarów piekarniczych
z obcych
osad, można było przeFot. Iwona Joć
konać się podczas dorocznego Jarmarku św. Dominika, kiedy to
oficjalnie zezwalano na handel pieczywem pozacechowym. Do miasta wjeżdżało wówczas wiele fur i wozów
załadowanych chlebem i innymi towarami piekarniczymi. Na jarmark docierały też dostawy z dalszych stron,
np. partie pieczywa cukierniczego dostarczane przez
piernikarzy toruńskich.
Cechy usiłowały przeciwstawić się zalewowi rynku
gdańskiego przez towary pochodzące od obcych wytwórców, jednakowoż wszelkie środki mające na celu usunięcie
czy radykalniejsze ograniczenie nielegalnej produkcji nie
przynosiły spodziewanych rezultatów z racji większych
walorów konkurencyjnych oferty pozacechowej. Na taki
stan rzeczy niebagatelny wpływ wywierała polityka władz
miasta, dla których obrona interesów cechowych tak naprawdę była sprawą wtórną, ustępującą miejsca trosce
o możliwie dostateczne zaspokojenie popytu na tani, nie
najgorszy jakościowo chleb, czemu nie zawsze byli w stanie sprostać piekarze zrzeszeni w cechach. (-)
* Autor jest profesorem, kierownikiem Zakładu Historii
Nowożytnej XVI-XVIII wieku na Uniwersytecie Szczecińskim.
pomerania stëcznik 2008
35
wędrówki po historii
XVI Sesja Pomorzoznawcza
W dniach 22-24 listopada w Szczecinie odbyło się spotkanie archeologów
prowadzących prace wykopaliskowe
na terenie Pomorza. W salach Zamku
Książąt Pomorskich prezentowano najnowsze wyniki badań, które w istotny
sposób wzbogaciły naszą wiedzę o najdawniejszych dziejach społeczeństw
zamieszkujących ten region. Czytelnika „Pomeranii” – jak sądzę – najbardziej zainteresują te na Kaszubach
i Kociewiu.
Jedno ze spektakularnych przedsięwzięć realizowane jest przez muzeum
w Lęborku. Od kilku lat jego pracownicy
badają cmentarzysko kultury pomorskiej (VI-II w. p.n.e.) w Trzebiatkowej
(gm. Tuchomie). Jest to jedyna – jak
dotychczas – nekropolia, na której obserwować możemy pochówki poczynając już od kultury łużyckiej. Zabytki
odkryte przez archeolog Agnieszkę
Krzysiak mogą kolegów po fachu przyprawić o zawodową zazdrość. Należą
do nich wspaniałe popielnice z realistycznymi wizerunkami ludzkich twarzy, wyposażone w bajeczne ozdoby
wykonane z brązu.
Od kilkudziesięciu lat trwają prace wykopaliskowe, kierowane przez
Magdalenę Mączyńską, na cmentarzysku z kamiennymi kręgami w Babim
Dole – Borczu (gm. Somonino). To, co
prawda, mniejszy obiekt od znanych
w Węsiorach czy Odrach, jednak
każdy rok przynosi nowe, ciekawe
odkrycia związane z pobytem Gotów
w II-III w. n.e. Z tego samego okresu
pochodzą badane ratowniczo przez
Mirosława i Piotra Fudzińskich (ojca
i syna) dwa cmentarzyska w Juszkowie
i Straszynie (gm. Pruszcz Gdański), będące efektem planowanych inwestycji
we wspomnianych miejscowościach.
Blok pradziejowy zamykają badania
Adama Ostasza na wczesnośredniowiecznym grodzisku w Tyłowie (gm.
Krokowa). Prace te są częścią dużego grantu „Grody księstwa gdańskiego”, realizowanego przez Muzeum
Archeologiczne w Gdańsku wespół
z Instytutem Archeologii Uniwersytetu
Łódzkiego.
Równolegle z obradami poświęconymi części pradziejowej referowano
wyniki badań nad późnym średnio-
36
Kolejna sesja pomorzoznawcza odbędzie się w 2009 r.
wieczem i nowożytnością. To znacząca część działań archeologicznych,
wynikająca przede wszystkim z boomu inwestycyjnego, jaki ma miejsce
szczególnie w dużych miastach,takich jak Szczecin, Gdańsk czy Elbląg. Tutaj
prym wiedli gdańscy archeolodzy z oddziału Muzeum Archeologicznego przy
ul. Rycerskiej. Przedstawili oni wyniki
prac wykopaliskowych w klasztorze
oo. Domikanów i miejsca, gdzie
w średniowieczu znajdowały się Ławy
Mięsne (na tyłach Bazyliki Mariackiej).
Badano ratowniczo kwartały ulic Sukienniczej, Wartkiej, Targu Rybnego
i Grodzkiej, gdzie sięgał zamek krzyżacki. Dużą kolekcję tkanin średniowiecznych odkryto podczas wykopalisk
prowadzonych w kwartale ulic Łagiewniki, Rybaki Górne i Heweliusza. Z kolei
w trakcie prac w kościele pw. św. Mikołaja znaleziono fragmenty odzieży
jedwabnej. Ponadto kontynuowano
rozpoczęte przed wieloma laty wykopaliska na Wyspie Spichrzów.
Fot. Tadeusz Grabarczyk
Nie sposób wymienić wszystkich
prac prowadzonych na Starym Mieście.
Gdańszczanie, ale też i liczni turyści,
często widzą ogrodzone wysokim płotem place. Inwestorzy są bezlitośni:
chcą jak najszybciej wejść na teren budowy. Dzięki tym badaniom jawi nam się
obraz bogatego hanzeatyckiego miasta, które utrzymując rozległe kontakty
dostarczało zabytków importowanych
z całego znanego wówczas świata.
Wspomnieć wypada jeszcze o pracach w katedrze w Kwidzynie, na rynku
miejskim w Pucku i na Starym Mieście
w Elblągu, gdzie znaleziono m.in. pozostałości średniowiecznego statku
rzecznego.
Wiele stanowisk było badanych
w związku z planowaną budową dróg.
Dotyczy to drogi ekspresowej S3 ze
Szczecina do Gorzowa Wlkp. oraz
A1 między Pruszczem Gd. a Grudziądzem. W tym roku rozpoczęto
wykopaliska na obwodnicy Słupska,
zaś w przyszłym prowadzone one będą
na południowej obwodnicy Gdańska.
Jest zatem nadzieja, że zaowocują
interesującymi odkryciami. Brak stosownych środków na prowadzenie tego
rodzaju przedsięwzięć powoduje, że
prace ratownicze stają się praktycznie
jedyną możliwością pozyskiwania materiału zabytkowego.
Nie ulega wątpliwości, że to co usłyszeliśmy na sesji znacznie wzbogaciło
naszą wiedzę o najdawniejszych społeczeństwach żyjących na Pomorzu.
Za jakiś czas wszystkie sprawozdania
ukażą się drukiem. (-)
Eksporacja grobu w Trzebiatkowej
Fot. Agnieszka Krzysiak
pomerania stëcznik 2008
Tadeusz Grabarczyk
ogród nieplewiony
Andrzej Grzyb
Na Nowy Rok
Trzeba opowiadać. O sobie, o najbliższych, sąsiadach, o naszym miejscu na Ziemi, wspólnych wyobrażeniach i oczekiwaniach. Powtarzać opowieść
o swoich korzeniach i o teraźniejszości. Pamiętać
o tym, co złe, pielęgnować to, co dobre. Bez zmyślania,
tak, by historię przyjęli następcy. Mówić tak długo,
aż plewy przepadną i zostanie życiodajne ziarno. Ta
ciągłość opowieści jest ważna, bez niej już się gubimy,
a co dopiero ci, którzy przyjdą po nas. Odrzucenie jej
to pogarda dla zasady kumulacji, a bez kumulacji nie
ma tradycji i świadomości regionalnej. Trzeba więc
opowiadać – myśląc poważnie, optymistycznie, z nadzieją o przyszłości.
Wciąż na nowo odzywa się w nas ciekawość, jak
wyglądało codzienne życie ludzi w dawnych czasach.
Chcemy wiedzieć możliwie wiele o tym co było, aby
dobrze przygotować się na wydarzenia czekające nas
w przyszłości.
Przeglądam album Austena Atkinsona „Zaginione
cywilizacje” i myślę o śladach cywilizacji zaginionych,
które można znaleźć na Kociewiu. Po pierwsze, lud,
który jako jeden z pierwszych w Europie budował domy
opodal Barłożna, potem Goci, których kamienne kręgi
przetrwały w Odrach. Wierzyczanie, pomorskie plemię
znad Wierzycy, dalej Krzyżacy, później mennonici.
Niepełny to spis.
Niedawno, jeżdżąc polnymi drogami między Skórczem, Grabowem a Lubichowem, przypatrywałem
się resztkom kultury gburskiej – charakterystycznym
obszernym, niby dworskim, domom, prowadzącym do
nich lub w pole wybrzuszonym wąskim brukom. Ciekawe. Warto pojechać i zobaczyć na własne oczy te
ślady. Przystanąć na ganku takiego domu i posłuchać
opowieści o dziadku, który był gburem szanowanym
w okolicy. O ojcu, któremu komuna prawie wszystko
zabrała. A dziś, no cóż, syn orze to, co zostało i myśli
o odkupieniu części tamtych dziadkowych pól.
Zaczął się nowy, 2008 rok. Zdjąłem ze ściany „Kalendarz 2007. Mapy dawnego Gdańska”. Szkoda go
było zdjąć, ale trudno, nieaktualny. Dobry pomysł,
piękne wykonanie. Zerkał człowiek przez dwa miesiące
przynajmniej raz dziennie na „Plan oblężenia Gdańska przez wojska rosyjskie w 1734 roku” czy na „Plan
i widok Gdańska według Erika Jönsona Dahlberga
z 1696 roku” i, chcąc nie chcąc, poszerzał wiedzę.
W miejsce starego wieszam nowy kalendarz
„Kuchnia kociewska wedle odmian pór roku
i zwyczaju spisana”. Smakowitości karta w kartę, miesiąc w miesiąc. Piękne akwarele Józefa
Olszynki, teksty z powstającej wciąż książki piszącego te słowa. Okładka pachnie szarlotką. To
z kolei patent Drukarni Mirex z Mirotek. Spisało
się na medal Kociewskie Stowarzyszenie Edukacji
i Kultury „Ognisko”.
Ów przykład promowania tradycji regionalnej
– praktyczny i smaczny – wart pochwalenia. Niech
taki, jak ten kalendarz, wciąż przynoszący coś nowego, będzie cały nowy rok. (-)
pomerania stëcznik 2008
37
literatura
Fotograficzne promieniowanie tła (1)
Zygfryd Stefan Mielewczyk
Przeszłość gdańskiej fotografii mojej matki jest
w pewnym sensie moją przeszłością. Pamiętam
dokładnie ten moment, gdy zdecydowałem się
uporządkować zawartość starego kuferka ze
zdjęciami dziadków, rodziców i powinowatych,
cały ten wymarły świat, do którego zwykle
się nie powraca. Zaglądając do fotograficznej
przeszłości nagle widzi się, że pamięć o niektórych nieżyjących już przodkach i ich strefie
krewniaczej trwa krócej, niż fizyczne istnienie
ich papierowych wizerunków. Jednak chroniło
się rodzinny spadek zdjęciowy z końca XIX
i pierwszej połowy XX wieku przed poniewierką, dostępem słońca i wilgoci, przed brudnymi
łapkami zawsze ciekawskich maluchów. Kiedy
one dorosną, coś z tym bagażem przeszłości
zrobią po swojemu.
Porządkowanie prywatnych zdjęć, gdy ożywiają je
wspomnienia, już na początku ujawnia decyzyjne problemy. Jakie zastosować kryteria ocen fachowości i estetyki dawnych fotoamatorów i fotografów? Czy wypada
posługiwać się współczesną estetyką obrazu? Przecież
żyjemy w innej epoce – epoce coraz większych, wywodzących się z mechaniki kwantowej, obszarów wirtualnej
uciechy, w czasach masowej fotografii cyfrowej i filmowej,
w tak zwanej globalizacji i unifikacji. A świat fotografowany
z kosmosu ujawnia nie tylko piękno Ziemi. Przyszłość
jest tak ciekawa, że dziś nie wiem, czy wypada rekonstruować i opisywać wyrywkowe zdarzenia fotograficznie
zastygłej przeszłości.
Słowo „porządkowanie”, nawet gdy ma się na myśli
stare zdjęcia, w moim pokoleniu może kojarzyć się ze
znaną selekcją na rampie, z parafrenicznymi wyrokami
w aureoli ideologii i jej prawa, z kazuistyczną argumentacją brunatnych sędziów. Każda selekcja to przyjemność
władzy i decydowania.
Przeglądając stare zdjęcia nagle zrozumiałem prawdę: z różnych powodów nie znałem uwiecznionych na
nich swoich przodków i wielu krewnych. Wydaje mi się,
że mało wiem nawet o swojej matce. Zmarła w połowie
II wojny światowej, gdy miałem ponad sześć lat, a wszystkie jej przedwojenne fotografie zaginęły w naszym gdańskim mieszkaniu, po wybuchu wojny. Poza tym nie mogę
się pochwalić, że mam kwalifikacje historyka minionej
epoki, historyka fotografii, estetyka, pomimo czytanych
38
przygotowawczo różnych tekstów z tych dziedzin. Krótko,
w okresie chłopięcym posługiwałem się aparatem stryja,
ale nie znam dobrze sztuki robienia zdjęć. Dopiero teraz
dowiaduję się o takich subtelnościach jak chociażby „estetyka błędu” w fotografii.
Oczywiście nie biorę pod uwagę późniejszych przypadkowych zdarzeń, gdy ktoś na spacerze, żądny utrwalenia
tego co „tu i teraz” prosił mnie o zrobienie mu zdjęcia,
wręczając swój aparat. Tego się nie odmawia: na molo,
na plaży czy w ogrodzie oliwskim, mając satysfakcję
z oddanej przysługi. Poza tym, przez chwilę byliśmy
dla siebie sympatyczni. Ale nawet tego typu zdarzenia
ujawniają, jak bardzo pragniemy utrwalać swoją „teraźniejszość rzeczy minionych”. W latach 20. i 30. minionego wieku tej potrzebie ulegali moi rodzice i krewni. Dwaj
gdańscy stryjowie byli fotoamatorami; pozostały po nich
znaczne ilości zdjęć i klisz. Każda fotografia z zawartymi
nań informacjami stanowi opowieść o jakimś wydarzeniu
z przeszłości – czy to o ślubie rodziców, czy o pogrzebie dziadka.
Nie wiem, czy pospieszna edukacja w nowych sektorach wiedzy humanistycznej doda mi odwagi i wrażliwości
w poszukiwaniach fotograficznej prawdy. Podobno jest
ona czymś względnym i osobistym. Każdy tworzy swój
świat wewnętrzny, wybiera i odrzuca ciągle zmieniające
się znaki językowe. Postmoderniści uważają, że nie ma
żadnego uprzywilejowanego punktu widzenia dla odbiorcy literatury, historii, sztuki. Każdy jest zdany na swoje
ryzykowne interpretacje i komentarze. Mam wrażenie, że
nowa metodologia zachęciła nawet mój pragmatycznie
nastawiony umysł do osobistej analizy zdjęć.
Agatka
Ze wzruszeniem patrzę na postać matki, lecz z pozycji tego, który wie, że w tamtej czasowości dziewczyna
w berecie zatrzymana w kadrze prawdopodobnie przez
ulicznego fotografa nie miała ze mną żadnego związku
epigenetycznego (epigeneza – pochodzenie – to pogląd
z embriologii). Nie istnieliśmy dla siebie nawet w relacji jaka tworzy się w komórkach matecznych. „Byłem”
w niebycie, przed poczęciem i, w pewnym sensie, tak
mogło być nieskończenie.
Skoro już zeszło na zawiłości bytu i czasu, przypominają się mi z dzieciństwa kłopotliwe refleksje: co by było,
gdyby moja matka nie poznała ojca? Czy mimo wszystko
narodziłbym się w innym czasie, jako dziecko innych rodziców? Dlaczego żyję właśnie teraz? Nie można powiedzieć, że się tego nie wie, jednak wątpliwości są. Dorośli
przeważnie nie pytają się swego umysłu w ten sposób, bo
nie są to pytania o charakterze pragmatycznym, chyba że
się ma skłonności do wymądrzania się. Nie nadużywając
wesołości mogę skonstatować, iż wyłoniłem się z cudownego życia, z uczuciowo-biologicznego bulionu ich dwoj-
pomerania stëcznik 2008
ga, którym potomstwo
więcej się nie powtórzyło. Jedynaki mają dużo
zobowiązań w oczekiwaniach rodziców, a nieraz
są dziećmi kłopotliwymi.
Ale to wojna sprawiła,
że jedynak wyrastał po
niej „utwardzany” kulturowymi modyfikacjami
wychowawczymi.
Agatka, która będzie
moją matką dopiero
za osiem lat, na ulicznej fotografii gdańskiej
z 1928 roku raczej nie pozuje. Spieszy się gdzieś,
ręce mając zajęte pakunkiem i walizeczką. Moi
rodzice jeszcze się nie
poznali krążąc w świecie
przypadkowego doboru,
którym rządzą podobno nieprzewidywalny
chaos deterministyczny,
reguły epigenetyczne i
Opatrzność. Ta fotografia znaczy dla mnie więcej, niż zwykłe uliczne
zdjęcie, dokumentujące ułamek z socjologii
ówczesnej wspólnoty
wielonarodowej Wolnego Miasta Gdańska,
„wolnego” po raz drugi, obdarzonego pięk- Matka autora, Gdańsk 1928 r.
nem i zasobami zgromadzonego przez wieki bogactwa, domiarem dynamicznej historii. Ale również wojennej zagłady, ludzkich tragedii i odradzeniem się
z popiołów i gruzów.
Nie wszystkie widoczne na fotografii zakola i pierzeje ulic centrum Gdańska umiem dziś trafnie rozpoznać,
skoro pod koniec II wojny światowej zniszczono całą
urbanistykę gdańską, ale również z powodu, iż w wieku trzech i pół lat opuściłem tę pierwotną przestrzeń rodzinną. Wtedy nie mogła ona jeszcze zająć dziecięcej
pamięci, poza niektórymi enklawami Starego Miasta,
Rybackiego i Długiego Pobrzeża nad Motławą. Potem
utrwaliły ją wspomnienia dorosłych, różne fotografie
z opowieściami rodziców, krewnych, które zagnieździły
się w marzeniach o utraconym Edenie.
Dawno temu mówiono mi, w którym miejscu w centrum Gdańska zrobiono tę fotografię matki, ale dziś nie
potrafię sobie go przypomnieć. Czy przeważyła trauma
i wyparcie? Teraz odpowiedź byłaby konfabulacją, grzebaniem w urazach i kompleksach, które kiedyś bywały
wdzięcznym materiałem psychoanaliz.
Pierwsze gdańskie
zdjęcie mojej matki mieści się w kanonie ikony
Matki Rodzicielki, Alma
Mater, Mater Matuta,
matki rodzaju ludzkiego
(Ewy). Fotografie rodziców, nie podlegają selekcji w nabytym języku
kultury i nie trzeba tego
uzasadniać. Szczególne
odnoszenie się do ich
zachowanych na fotografiach wizerunków i do
pamiątek po rodzicach
nie jest przecież równoznaczne z gromadzeniem przez psychotyków
zdjęć i przedmiotów, bo
one mają dla nich głęboko ukryte znaczenie.
Europejski Danzig
Porównując kilka fotografii z albumów wydanych przez Bibliotekę
PAN w Gdańsku i innych
z fotografią uliczną Agatki, topograficzne szczegóły w głębi krzyżujących się ulic, żeliwne
latarnie, drzewa z lewej strony jezdni, dolną
część pierzei po prawej
stronie chodnika, dwie
zwisające lampy nad
wejściem do budynku
i zarys wykuszu, a także pieszy ruch uliczny, skłaniają mnie do sugestii, że jest to gdzieś niedaleko hotelu
„Deutsches Haus”, na Wałach Jagiellońskich (Dominikswall) przy Hucisku (Silberhütte). W głębi widać chyba
ów hotel.
Nie dowiemy się, dokąd w tamtych minutach zmierzała panna Agatka w letniej – pogrubiającej ją nieco, choć
może tylko na fotografii – sukience w kolorowe plamy.
Przypominają one wzory na futrze leoparda, rudo-żółte i ciemne umaszczenie pantery mglistej, buszującej
swobodnie po subkontynencie indyjskim. Pamiętajmy,
to były przecież czasy rewolucyjnej emancypacji kobiet,
z określonym stylem mody i życia towarzyskiego elit.
Nowe trendy, jak wszystko co świeże w kulturze i obyczajowości, upowszechniły się wśród mas w tempie przewidywanym i wyliczonym przez ekonomistów. W damskiej
modzie rozprzestrzeniał się seksapil, wzór śmiałej chłopczycy z prostą fryzurą i maleńkim kapelusikiem na głowie,
skromnym makijażem oraz ubieraniem się w marynarki
i spodnie. Zewnętrznie kobiety wyzwalały się z dominacji, upodabniając się do mężczyzn nie tylko w ubiorze,
pomerania stëcznik 2008
39
literatura
równie śmiało korzystały
z męskich nałogów – palenia tytoniu i picia alkoholu. To naprawdę musiało robić wrażenie. Największe zgorszenie przychodziło z Nowego Jorku
i z Berlina. Śpiewało się potem dość długo w Europie,
w tym w Polsce, o słynnych Stanach Zjednoczonych, które w latach
20., po wyniszczającej
I wojnie światowej, rozkwitały ekonomicznie,
więc rosły fortuny, korupcja i mafijne gangi. Mimo
prohibicji było szczęśliwie
i wesoło, coraz więcej alkoholu i zakazanej zabawy.
W Chicago niepodzielnie
dominował słynny Al Capone. Ameryka szokowała
świat bogactwem, wielkim
przemysłem filmowym
i rozrywkowym, pięknymi kobietami, gwiazdami
ekranu i estrady, a także
dziką muzyką afrykanerów.
„entuzjastek” z grupy Narcyzy Żmichowskiej, które
pojawiały się wówczas
w kurorcie Zoppot, na plaży
w Brösen (Brzeźno) i przy
okazji odwiedzały podniecający Gdańsk. Agatka
była inna – powiedziałby
ojciec, wychowana w tradycyjnej rodzinie kaszubskiej.
Dbała o swój wizerunek,
potrafiła uczyć się od innych i dostosować się do
surowych wymogów pracodawców. Od początku
musiała być samodzielna,
wspomagając finansowo
swoją owdowiałą matkę
na wsi. Z pewnością pracowała ciężko i osiągała
niezależność. Była jedną
z pięciu córek w niezbyt
bogatej rodzinie Walentyny i Pawła Pawelczyków
z Kamienicy Królewskiej
w gminie Sierakowice.
Gdy dorosła, wzięła przykład usamodzielniania się
ze swojej najstarszej siostry, Moniki, która wprowadzała ją do Wolnego
Nowinki docierały także
Miasta Gdańska. Ale Modo Wolnego Miasta Gdańnika, skoro wyszła za mąż
ska. Moi młodzi stryjkowie
za kawalera z tej samej
i rodzice chodzili na modwsi – Pranczka, wybrała
ne filmy i przedstawienia,
z małżonkiem zarobkową
tańczyli w restauracjach
emigrację do kuszącego
fokstroty typu „Houla Lou”
karierą Zagłębia Ruhry.
, uwielbiali rytmy jazzu, fa- Agatka ubrana zgodnie z modą lat 30. XX w.
Urządzili się w Duisburscynowali się samochodami i wielkimi imprezami sportowymi. Świat staje na głowie gu, powodziło się im. Monika często korespondowała
– mówili ich rodzice na wsi. Ta „Sodoma i Gomora” nie z Agatą. Zachowało się kilka pocztówek od niej, wysyłanych na gdański adres Weidengasse 35-38 (ulica Łąkowa).
może dłużej trwać.
Pewnego dnia w 1929 roku na nowojorskiej giełdzie coś Pierzeja, w której znajduje się ten dom przetrwała wojnę.
trachnęło, niespodziewanie i przerażająco. W światowej Tam, gdzie do 1933 roku mieszkała Agatka, nadal jest pogospodarce zaczął się wielki kryzys, który dotarł także do mieszczenie lokatorskie, obok – w budynkach były po wojGdańska. Najsłabsi ekonomicznie ucierpieli, również moi nie Zakład Papierniczy i Gdańskie Zakłady Futrzarskie. Na
początku XXI wieku w pofabrycznych obiektach z ciekawą
rodzice i krewni.
historią produkcji broni, w sąsiedztwie domu mieszkalnego
Kaszubskie wychowanie
z zamkniętym podwórzem i zaniedbanym placem zabaw
Emancypacja kobiet i rewolucyjne organizacje robotni- dla dzieci, na który wychodzą okna tego samego przedwocze ułatwiły nieco pracę i życie kobiet w miastach. Moja jennego mieszkania matki, rozmieściła się duża lecznica
matka była krawcową i modystką, szyła przeważnie dla dla zwierząt, zaś w następnych mają swoje siedziby i mabogatych gdańszczan. Pamiętam jej wspomnienie rodziny gazyny różne spółki handlowe i małe firmy na wymarciu.
Epsteinów, którzy zdążyli w porę wyemigrować, unikając
W albumie fotograficznym „Pod znakiem sfastyki.
hitlerowskiej kosiarki obozowej.
Gdańsk – 1943-1944” znalazłem widok części obiektu
Agatka w gdańskiej młodości nie należała do rozba- z pierzei ulicy Weidengasse. Miał tam wówczas siedziwionych „ryczących dwudziestek” z końca lat 20. i po- bę Weidenhol, terenowy oddział NSDAP. Matka już nie
czątku 30. Z pewnością trzymała się również daleko od żyła.
40
pomerania stëcznik 2008
Polowanie z obiektywem
Wyobraźnia rozgrzana oglądanymi albumami z serii
„Był sobie Gdańsk” skłania mnie do refleksji nad pierwszym zdjęciem Agatki. Wydaje mi się, że niedomknięta
mała walizeczka mamy mogła zawierać coś, co uszyła lub
przerobiła dla klientki. Być może spieszyła się wracając
do mieszkania przy ulicy Łąkowej. Na jej twarzy dostrzegam ledwie widoczny w tym momencie grymas niezadowolenia, pewnie na widok fotografa, który nie pytając,
z pozycji silniejszego wykonuje zaplanowane zdjęcie
przechodzącej pannie. Chce przecież na nim zarobić, taki
ma zawód. Można przypuszczać, że chce też uchwycić
jakąś „naturalną” scenę jako reporter. Poluje na niespodzianki w potoku ulicznej codzienności. Niewykluczone,
że z daleka dostrzegł szczelinkę niedokładnie zamkniętej
walizeczki, co jest chwilową okazją. W niemych filmach
z pewnością często widział scenki z niedopiętymi w pośpiechu lub gniewie podróżnymi torbami i walizami. Czasami były one zabawnie przerysowane.
To raczej oczywiste, że staram się wyczytać jak najwięcej z pierwszego zdjęcia mamy, skoro umownie traktuję
je pierwszym, nie znając tych fotografii, które pozostały
w 1939 roku u obcych, w naszym mieszkaniu na Osieku
w Gdańsku. Mama kieruje spojrzenie w lewo, jakby nie
chciała nawiązać kontaktu wzrokowego z fotografem.
Może nie życzyła sobie zdjęcia „z marszu”, wymuszania automatycznej pozy zdjęciowej lub, odruchowo, nie
chciała oddać swojego kobiecego wizerunku nieznanemu przecież mężczyźnie. On to bowiem pierwszy będzie
fotografię wywoływał laboratoryjnie w ciemni, wkraczając
w prywatność, potem on pierwszy oceni jej panieński wizerunek i przywłaszczy go sobie na kliszy i zdjęciu, jeśli
się go nie wykupi. Pamiętajmy, że obraz fotograficzny
jeszcze na początku XX wieku był czymś magicznym,
naruszał tabu ludzkiej osobowości i nietykalności. Na wsi
niektórzy ludzie bali się spojrzeć wytrwale w nieprzeniknione oko dużej kamery. Ale uliczni fotografowie sprytnie
uwijali się, byli kontaktowi i zdecydowani, dobrze znali
praktyczny marketing. Moda fotografowania przeniknęła
również na pomorskie wsie.
okazał się nieprzenikniony do końca i przemienił się dla
mnie w punctum tej fotografii. „Punctum jakiegoś zdjęcia
to przypadek, który w tym zdjęciu celuje we mnie (ale też
uderza mnie, uciska)” – napisał Ronald Barthes.
Zdjęcie Agatki ubranej w kwiecistą sukienkę i mały kapelusik zgodny z modą z początku lat 30. XX wieku mogło być
zrobione gdzieś na skraju lasku albo przy kaskadzie w parku
w Oliwie. Jak można dostrzec po prawej stronie
zdjęcia, Agatka nie była sama, ale towarzysząca jej osoba została najzwyczajniej odcięta. Taki
zabieg nie był rzadkością wśród par narzeczonych, którzy nagle urażeni lub skłóceni rozeszli się,
a pozostała w nich chęć odwetu. Kiedyś widziałem kilka starych zdjęć krewnych i znajomych podzielonych
nożyczkami. Dwie czy trzy fotki stryjów z pannami, po
przecięciu, były znów sklejone z dużą dokładnością.
Odcięcie się od partnera na fotografii ma charakter
nieco magiczny i rytualny. W pradawnej magii sympatycznej za pomocą manipulacji na symbolach i wizerunkach można było wpływać na osoby i przedmioty. Często
spotykało się w kulturze ludowej zwyczaj wbijania szpilek
w symboliczne lalki i figury, nie mówiąc o czarnej magii
tradycyjnych kultur. Sposoby uprawiania magii na rysunkach jaskiniowych wzmacniały przekonania łowieckie,
że dzięki odtworzeniu postaci zwierzęcia i zabiciu jego
wizerunku myśliwy łatwiej w czasie polowania pokona
prawdziwe zwierzę. (-)
Beret na zdjęciu Agatki (ale jakiego koloru?) jest – jak mi
opowiadano później – dość obszerny, by pomieścić długie
i gęste włosy. Na innych fotografiach z Gdańska lat 30. ma
krótkie włosy i zgrabne kapelusiki. Podoba mi się apaszka
z tego samego co sukienka materiału, zaś białe korale na
szyi przetrwały wojnę i śmierć matki. Potem, chyba zaraz
po wyzwoleniu, o zgrozo, przepadły; może przy przeprowadzkach lub zatrzymał je któryś z krewnych. W trudnych
latach pamiątkowe koraliki żywo przypominały mi matkę;
łączył nas fizycznie krąg paciorków. Wciąż wydaje mi się,
iż od momentu gdy korale zaginęły, mama nigdy nie pojawiła się w moich snach. I tak jest nadal.
Przetrwał niedopięty na fotografii kuferek. Spracowana
walizeczka wytrwale służy na uboczu już osiemdziesiąt
lat, od dnia, w którym uwieczniono ją na gdańskiej ulicy.
Była dobrym miejscem do przechowywania zdjęć i klisz,
szczególnie tych najstarszych. Szczegół białej szczeliny
pomerania stëcznik 2008
41
literatura
Małżewski Kamiński
Rys. Barbara Warmowska
Wiela lat temu była taka cianżka
zima, że gzuby zéz Małżewka (to je
na Kociewiu, jakbyśta nié wjedzieli) nié szli do szkoły, bo autobus nié
mógł przetarabanić sia bez te zaspy,
nawét odśnieżara nié przyjechała.
A samymi szypami to nié ma co tak
dulczyć. I tak cała wioska wyjrzała
jak szyrzawa, ino sia dziewiańć chałupów trocha odznaczało.
Mieszkał tamoj, wéw tym Małżewku, mały dziewczak. Jak przyszła
ta zima, to tégo dziewczaka naszli
mankolije, bo sia bojał o dzike zwierzóntka. Już dwa sarny wjidział podechniante za płem, zara kele polnyj
drogi na Turze, a co zéz resztóm? No
i tan dziewczak wpadnół na psiankny
pomysł: że nafutruje zwierzóntka na
szyrzawie! Wzión wózek do halania
zielonégo na truśków, Filusia – łaciatégo kéjtra bez ogona i skrzynia.
Zéz sklepu nadygał brukwiów, marchwiów, bulwów i ronkelów, a zéz
chléwa ziarków i siana. Nazorgował
42
tego, że hej! Psiérw chciała Filusia
zaprzóngnónć, ale tan to nawét za
krata nié pocióngnół, bo krótkimi łapami zarył wéw zaspa i nié mógł dalji
léźć. No to dziewczak wzión.
Léźli zéz tym wiktem na sarnów,
zajków i dzikich nétów, psiérw było
widno, ale zara sia zrobjiła ćmota,
jak to zimom. Dziewczak zéz Filusiam szli i szli, na wyżki i zéz wyżków,
przez zalodziałe wyléwy, po wypnidupach i wertepach na olwańcie, aż zadérdali za polny szumak i tamoj oba
se siedli, take zgrzane. Dziewczak
wyjón sztulka zéz kieszani, pomujkał
tan łaciaty łeb, dał mu dziél sztulki i
gada: „Tera to ja jezdóm Kamiński na
Antarktydzie. No i chdzie tan helikopter zéz kamerami?”. Rozglónda sia,
a tu zéz szumaka wykicali dwa zajki,
ale take bojki zmarachowane i skapciałe. Zaczéli obżerać oszczankle zamarzniante i lizać psiasuszek, co tamoj wyjrzał spode śniegu. Dziewczak
jak to zobaczył, to sia zara pobeczał,
pomerania stëcznik 2008
Słowniczek
chwiółka – chwilka
ćmota – mrok
dérdać – iść z trudem
dulczyć – robić coś z trudem
dzika néta – dzik
futrować – karmić
halać – przynieść
krata – sztachety
maltych – obiad
mankolija – melancholia
mujkać – głaskać
muszkibada – cukier
olwańt – skraj pola
oszczankle – ogryzione łodygi
petejzy – wędrówki bez celu
podechnąć – umrzeć
przyrychtować – przygotować
psiasuszek – zdrobniale: piasek
ronkel – burak pastewny
skapciały – zmarniały
sklep – piwnica
szumak – zagajnik
szypa – lopata
szyrzawa – pole
wyjrzeć – wyglądać
wyżka, wypnidupa – wzniesienie
zmarachowany – zmęczony
a wtedy zajki zwiali, bo sia bojali,
a ta zwierzanca psiastunka gada
przez zlodowaciałe łzy: „To nié byli
petejzy, ja już wam papu nahalałam
na maltych, nié musita te oszczankle
żreć, moje małe rojberki!”. Porozkładał wtedy ruk – cug to co przyrychtował dóma, eszcze posypał muszkibadóm, pomujkał Filusia i co? Do dóm.
Niebo było take samo jak ziamnia,
nic nie było wjidać, ale dziewczak lazł
za kéjtram, bo on droga znał. No i we
chwiółka byli wéw Małżewku, bo tera
tego cianżaru nié mniali. (-)
Maria Roszak
Opowiadanie napisane zostało
w gwarze kociewskiej.
Dyplomatka z gdańską duszą
Z dala od stron rodzinnych i z dala
od Polski – swej przybranej ojczyzny,
spoczęły doczesne szczątki Musy
Marii Mogensen, wdowy po duńskim
dyplomacie i wielkim przyjacielu
naszego kraju. W czasie rewolucji
bolszewickiej jej rodzice przenieśli się z Piotrogrodu do Rygi, gdzie
18 lutego 1922 r. z ojca Gruzina,
kniazia Jakuba Czagadajewa, i matki
Łotyszki, Heleny Wilims, urodziła się
Musa Maria. Od 1925 r. mieszkała
z rodziną na terenie Wolnego Miasta Gdańska. Do szkoły powszechnej uczęszczała w Sopocie, a następnie do Szkoły Heleny Lange we
Wrzeszczu, gdzie uzyskała maturę. Później podjęła pracę w gdańskiej firmie importowo-eksportowej (węgiel, ruda żelaza), ponadto
w latach 1941-1945 była tłumaczem
dla sowieckich jeńców wojennych.
M. M. Mogensen władała pięcioma językami obcymi, a po wojnie nauczyła
się także duńskiego.
O d 1 9 4 1 d o 1 9 4 4 r. , r a z e m
z wicekonsulem Danii w Gdańsku
Jørgenem Mogensenem (19092001), jej późniejszym mężem,
uczestniczyła w działalności Gryfa Pomorskiego na terenie Gdyni
i Gdańska. Działalność tę przerwało aresztowanie wicekonsula przez
Niemców w 1944 r. Musa Maria wyjechała wówczas do krewnych w Niemczech. Po powrocie J. Mogensena
z obozu koncentracyjnego (Dachau,
Flossenbürg), w 1946 r. w Kopenhadze wyszła za niego za mąż. Odtąd
towarzyszyła mu w jego dyplomatycznych misjach w Warszawie (5 lat), Australii, Republice Południowej Afryki
i Rodezji, a także, przez dwanaście
lat, w Stanach Zjednoczonych. Mogensenowie wszędzie odnawiali
przedwojenne kontakty z Polakami
oraz pomagali naszym emigrantom, którzy do pojałtańskiej Polski
nie chcieli wrócić. Jednocześnie
w miejscu swojego pobytu zawiązywali przyjaźnie w polskich środowiskach, które trwały także po powrocie
do Danii. W powojennej Polsce ofiarnie działali na rzecz dzieci (szcze-
pienia, pomoc szpitalna, wyżywienie) oraz, wbrew władzy, na rzecz
poszkodowanych przez powódź na
Mazowszu.
Polskie pamiątki w ich domu dominowały i darzono je szczególnym sentymentem. Warto chociażby wymienić XIX-wieczny świecznik warszawskiego złotnika (Malcza?), portret
gen. Jana Konopki (1777-1815), krajobrazy Tatr Stanisława Gałki (18761961) czy portret artysty malarza
Jana Zamoyskiego (1901-1986), wykonany przez Hannę Gordziałowską
(ps. Kali, 1919-2000) w San Francisco (oboje byli uczestnikami Powstania Warszawskiego).
W Danii dołączyli do środowiska
polskiej emigracji niepodległościowej – wspomagali prace delegatury Rządu RP na Wychodźstwie
i Instytutu Polsko-Skandynawskiego
w Kopenhadze. M. M. Mogensen
była członkinią partii konserwatywnej
i broniła polskich spraw narodowych
i chrześcijańskich. Kiedy przed wizytą apostolską w krajach skandynawskich Ojciec Święty Jan Paweł II był
atakowany m.in. w duńskich mediach
przez ortodoksyjnych protestantów,
na odpowiedź M. M. Mogensenowej w ich własnym języku nie trzeba
było czekać. Napisała wówczas, że
„chociaż w swoim życiu przebywała
w wielu krajach, nigdzie nie spotkała się
z taką tyranią duchową jak właśnie
w Danii, porównywalną z tym co głosił ajatollah Chomeini. Przedstawiciel państwowego kościoła, którego
obiekty sakralne świecą pustkami,
głosi poglądy, u których źródeł jest
pycha. Papież Wojtyła jest popularny i kochany, i to nie tylko dlatego,
że jest głową Kościoła, lecz moim
pomerania stëcznik 2008
zdaniem dlatego, że jest niezwykle
dobrym człowiekiem. Jego dobroć
po prostu promieniuje z jego oczu”
(„Berlingske Tidende”, Kopenhaga,
23 III 1989).
Krzywd moralnych i szkód materialnych, zwłaszcza w zakresie kultury,
wyrządzonych narodowi polskiemu
przez obu okupantów, nie mogła do
końca wybaczyć. Była katoliczką,
osobą świadomą swoich korzeni,
ale nie była kosmopolitką. Czuła się
gdańszczanką i podobnie jak jej mąż,
blisko związana z narodem polskim,
którego dzieje i wartości kulturalne
rozumiała oraz wysoko ceniła. Gdyby
Polska po 1945 r. była niepodległa,
to po zakończeniu służby dyplomatycznej osiedliliby się w cieniu polskich Karpat (które Mogesen znał
i kochał) albo wśród jej ulubionych kaszubskich wzgórz morenowych, i tam
doszliby do końca swej drogi. Niestety, los chciał inaczej. Zamieszkali na
wyspie Bornholm i stamtąd wypatrywali polski brzeg Bałtyku. Zbliżenia do niego następowały, gdy
kutry rybackie z Kołobrzegu i Ustki,
czy łabędzie, które rozpoznawali
jako „polskie”, przypływały do portu
w Svaneke. Powstanie Solidarności
i zmiany ustrojowe w Polsce przyjęli
z wielką radością.
Za swoją działalność – w czasie wojny
i po niej – na rzecz niepodległej Polski Musa Maria Mogensen została
odznaczona przez władze polskie
w Londynie Złotym Krzyżem Zasługi, który nosiła z dumą. Zmarła
w szpitalu w Rønne 9 czerwca
2007 r. Pochow na została na cmentarzu
w Svaneke obok swego przed sześciu laty zmarłego męża. (-)
Eugeniusz Kruszewski
43
Kiedy spadają łuski
„Przy obieraniu cebuli” to
książka wyjątkowa w dorobku
Güntera Grassa.
Przede wszystkim dlatego, że
swoją „prapremierę” zawdzięcza prasie,
a mówiąc dokładniej – udzielonemu przez pisarza w sierpniu
2006 r. wywiadowi, w którym przyznał
się on do służby w Waffen-SS. Zamieszczone we „Frankfurter Allgemeine Zeitung” wyznanie zdominowało
późniejszą dyskusję o samym utworze
i z tego też powodu nie doczekał się on
jeszcze gruntownej analizy; ważniejsza
stała się biografia jego autora.
Przyznanie się przez Grassa do noszenia munduru formacji uznanej za
zbrodniczą podważyło dotychczasowe
osiągnięcia pisarza. Postrzegany wcześniej jako pacyfista, zwolennik pojednania i działacz socjaldemokratyczny,
zmuszony został do tłumaczenia się
z trwającego kilkadziesiąt lat milczenia
na temat swojej wojennej przeszłości.
Przez pryzmat słów we „Frankfurter
Allgemeine Zeitung” weryfikowano dotychczasowe powieści noblisty, także
te, na których w znacznej mierze opiera się współczesne widzenie Gdańska
i jego historii. Po roku od opublikowania
wspomnianej rozmowy i paru miesiącach po ukazaniu się książki w Polsce
przyszła wreszcie pora, by przyjrzeć
się jej bez emocji. Pytaniem pozostaje tylko, jak to zrobić? Jak obiektywnie pisać o czymś, co trudno ująć
w karby literackiej systematyki. Nie jest
bowiem pewne, czy obcujemy tu z powieścią, powieścią autobiograficzną,
czy może raczej z autobiografią. Zagubiony w gęstwinie niuansów czytelnik
44
odnosi wrażenie, że ma do czynienia
raz z taką, raz z inną formą. W przekonaniu tym utwierdza go zresztą sam
narrator, który nieustannie przechodzi
od relacjonowania w pierwszej osobie
do opowiadania w osobie trzeciej, świadomie zatracając w tych zmianach jednoznaczność zdarzeń i myśli.
Bez wątpienia owo kluczenie jest
częścią strategii Grassa, który w swojej historii ochoczo szafuje znakami
zapytania. Wielokrotnie pokazuje, że
to, co się zdarzyło jest tym, co ledwie
zdarzyć się mogło, a to, co niebyłe
przedstawia niemal jako pewnik. Na
szczęście, w sprawach zasadniczych
nie zostawia cienia wątpliwości. Równie
mocno potwierdza swoją bezgraniczną
fascynację Führerem, jak i utratę wiary
w Kościół.
W rozrachunku z młodością (książka opisuje życie Grassa do 1959 r.)
noblista odziera z mitu nie tylko siebie, ale i rodzinny Gdańsk. Wbrew
– jakże powszechnym w naszych
czasach – wyobrażeniom o jego
niezwykłości przedstawia obraz zwyczajnego, można nawet powiedzieć
prowincjonalnego, miasta. Banalność egzystencji w nim wyziera ze
wszystkich stron. Zamiast znanych
z „Blaszanego bębenka” westchnień
nad jadącym do Brzeźna „tramwajem
numer dziewięć” jest koszmar szkoły. Zamiast swobody plaży – ciasnota
wrzeszczańskiego mieszkania, w którym rodzice Grassa prowadzili sklepik
i o ucieczce z którego on sam myślał
nieustannie. W dzieciństwie wyprawiał
się na strych, by z dala od wszystkich
zanurzać się w lekturze książek. W wieku młodzieńczym schronieniem bywała
bateria przeciwlotnicza w Forcie Cesarskim w Brzeźnie, a wreszcie, po otrzymaniu karty powołania – Waffen-SS.
Każdy z tych epizodów podany jest
– jak to u Grassa – niezwykle soczyście. Nie oznacza to wszakże, że „Przy
obieraniu cebuli” jest książką, którą
polecić można bez żadnych ograniczeń. Z pewnością nie jest to rzecz dla
pensjonarek; zniesmaczą się czytając
o podsłuchiwaniu przez narratora miłosnych uniesień własnych rodziców,
sikaniu do kawy przełożonym w wojsku lub macaniu, żeby sprawdzić czy
nie urwało, jąder ciężko rannemu koledze. Nie powinni po nią również sięgać dewoci; dla nich sceptycyzm autora co do spraw wiary i wspomnienia
o poznanym w obozie jenieckim „kumplu Josephie”, czyli prawdopodobnie
pomerania stëcznik 2008
o obecnym papieżu Benedykcie XVI,
zakrawać mogą na bluźnierstwo. Tęgo
oburzeni będą także ci, którzy patrzą
na świat bogoojczyźnianymi oczami;
wystarczy, że trafią na stronę opisującą, jak to kaszubski krewniak pisarza
miał na wypadek wojny przygotowane
flagi polską i ze swastyką, by – w zależności od sytuacji na froncie – móc
wywiesić tę właściwą…
Odrzuciwszy zewnętrzną szorstkość
języka Grassa (tradycyjnie w kongenialnym przekładzie Sławomira Błauta) warto po książkę sięgnąć, by zapoznać się z zawartymi w niej, niezwykle
przenikliwymi, rozważaniami na temat
ludzkiej kondycji. Takimi chociażby jak
dokonana przez pisarza analiza zła,
które pod postacią obłąkańczej ideologii niezauważenie sączy się, zatruwa
umysły, a w ostateczności prowadzi
do tragedii na miarę ostatniej wojny.
Przede wszystkim jednak „Przy obieraniu cebuli” należy traktować jako
znakomite objaśnienie prozy noblisty.
Z niego bowiem dowiemy się skąd
wzięli się nie tylko najsłynniejsi bohaterowie, Oskar Matzerath i Joachim
Mahlke, ale też przekonamy się, że fascynująca może być historia każdego
z nas. I nie szkodzi, że nasze życiorysy
często trącą powszedniością. Grunt to
umieć je opowiedzieć. (-)
Marek Adamkowicz
Günter Grass, Przy obieraniu cebuli, Polnord – Wydawnictwo Oskar,
Lud ze Skandynawii
Goci od dawna rozbudzają wyobraźnię.
Bo i śladów po
nich jest niemało. Szczególnie
obfituje w nie
Pomorze, gdzie
łatwo natrafić
można na kurhany czy kamienne
kręgi. Próbę całościowego spojrzenia na losy plemion
gockich podjął prof. Andrzej Kokowski,
dyrektor Instytutu Archeologii Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, znawca czasów przedrzymskiego i rzymskiego oraz żyjących w nich
ludów: Gotów, Wandalów, Sarmatów.
W swojej najnowszej książce opisuje on
osiem wieków historii tego germańskiego plemienia, które odcisnęło piętno na
starożytnych dziejach Europy.
By czytelnik mógł zweryfikować powszechnie funkcjonujący w literaturze
przedmiotu mit o dokonanej przez Gotów inwazji w jednym czasie, uczony
zapoznaje go z etapami gockiej kolonizacji – od Pomorza przez Ukrainę
z Krymem, Italię po Hiszpanię. Dokładnie opisuje też znaleziska archeologiczne, poświęcając im nawet
całe rozdziały. Dzięki temu ci niemal
legendarni przybysze ze Skandynawii (na Kaszubach kojarzeni ze stolemami) stają się dla nas ludźmi z krwi
i kości. Wcześniejsze bowiem monografie na ich temat, m.in. Michela Kazanskiego (1991) i Marka Borysoviča
Ščukina (2005), nie zostały przetłumaczone na język polski, nie są więc
– poza wąskim gronem specjalistów
– znane.
Na uwagę zasługuje konstatacja
A. Kokowskiego, że nazywanie omawianych ludów Gotami należy rozumieć raczej jako określenie związku
politycznych interesów, który na samym
początku łączył wiele „rodów”, później
ludów-plemion, a w końcu etnosów,
zjednoczonych wspólnymi celami
i przedsięwzięciami. W swojej historii
często zmieniali oni miejsca pobytu, nie
pozwalając, aby więcej niż pięć pokoleń wiązało z nimi tradycję wynikającą
z ciągłości zamieszkiwania na jednym
terytorium. Tylko nad dolną Wisłą, na
Krymie, w Hiszpanii oraz na terenie
obecnych Włoch przebywali po około
trzysta lat.
A. Kokowski w swoich rozważaniach
skoncentrował się na śladach gockich
w Polsce i na Ukrainie, mniej miejsca
poświęcając Ostrogotom w Italii oraz
Wizygotom w Akwitanii i Hiszpanii.
Przyznaje się jednak do tej „winy”, tłumacząc, że: „Jeżeli ktoś (...) pomyśli,
że zamknąłem dzieje Gotów, to znajdzie się w oczywistym i głębokim błędzie. Zbyt wiele pytań pozostawiłem
bez odpowiedzi, zbyt wiele przedstawiłem (...) wątpliwości, zbyt wiele razy
apelowałem o ostrożność w ostatecznym wyciąganiu wniosków. Muszą
zostać napisane nowe dzieje Gotów,
chociażby dlatego, że archeologia
dostarcza teraz w zmasowanej wprost
postaci niewyobrażalnych do niedawna ilości nowych znalezisk, mających
fenomenalną (...) wartość. Zapełniają
się białe plamy archeologicznego roz-
poznania (...). Zmieniają się też metody wydobywania zabytków z ziemi, ich
obserwacji w trakcie wykopalisk, sposoby dokumentacji i metody wnioskowania. Otwierają się nowe horyzonty
zdobywania wiedzy (...). Coraz trudniej
jest je wszystkie ogarnąć i przetrawić.
Pozostaje mi więc napisać zamiast tradycyjnego słowa koniec – ciąg dalszy
(kiedyś) nastąpi” (s. 347).
Ta bogato i starannie udokumentowana praca, wzbogacona wieloma
zdjęciami, mapami, rycinami i rysunkami, nie odwołuje się li tylko do materiału archeologicznego, lecz również
do wielu dokumentów historycznych.
Na jej końcu A. Kokowski zamieścił
informacje encyklopedyczne z książki,
bogatą bibliografię, angielskie streszczenie publikacji, indeksy osób i nazw
geograficznych, a także spis map. Dążąc do tego, by książka miała charakter
popularnonaukowy, nie zarzuca jednak
czytelnika przypisami, ograniczając się
do – jego zdaniem – najważniejszych,
stara się też „opowiadać” językiem prostym, wolnym od zawiłości naukowych
definicji. I udaje mu się to. Przejrzysty
i zwięzły styl autora oraz umiejętność
formułowania wniosków na podstawie
odpowiednich przykładów są niewątpliwą zaletą „Gotów”.(-)
Iwona Joć
Andrzej Kokowski. Goci. Od Skandzy do Campi Gothorum (Od Skandynawii do Półwyspu Iberyjskiego),
Wydawnictwo „Trio”, Warszawa
2007
Książka, która
zadziwia
Sześć lat
temu zmarł nagle Grzegorz
Ciechowski.
W sierpniu 2007
r. minęła natomiast 50. rocznica jego urodzin
i z tej okazji
przygotowano
w Tczewie, rodzinnym mieście muzyka, pierwszą
o nim książkę. Już sam ten fakt zasługuje na odnotowanie, bowiem
oprócz pism ulotnych i stron inter-
pomerania stëcznik 2008
netowych Ciechowski nie doczekał
się wcześniej solidnej biografii. Inicjatywę ubiegłoroczną zredagował
znany działacz samorządowy i poseł
Jan Kulas, prywatnie kolega zmarłego artysty z liceum. On też napisał
niemały szkic poświęcony G. Ciechowskiemu, przeprowadził kilkanaście rozmów, zmobilizował władze
i sponsorów. W efekcie powstała księga
o tytule długim jak ona sama: „Grzegorz Ciechowski 1957-2001. Wybitny
artysta rodem z Tczewa”.
Niełatwo streścić jej bogactwo. Dzieli
się ona na trzy niemal równe części:
życiorys, wspomnienia i miscellanea.
Zasadniczo cały „układ sił” obraca
się wokół rodzinnego miasta, w którym Obywatel G.C. spędził prawie
połowę swego, tragicznie krótkiego,
życia. Są wspomnienia rodziny, sąsiadów, kolegów i przygodnych znajomych. Poznajemy szczegóły biografii
Grzegorza, jego fascynacje, romanse
i wiersze, jak i oficjalne dokumenty tyczące Ciechowskiego, nadzwyczajna
jest też obfitość fotografii. Dla większości
z nas, znających tylko drugą część
dziejów Ob. G.C., może to być prawie
nowy świat i jakieś „nowe sytuacje”.
Mnie te zdjęcia wydają się być zadziwiającym fotomontażem, choć nim
oczywiście nie są.
Wspomniany „aspekt samorządowy”, że tak powiem, powoduje koncentrację na detalach z dzieciństwa
i młodości bohatera, co jednak narusza pewne proporcje. Książka
okazuje się być „tomem pierwszym”
większej całości, której jednak jeszcze nie napisano. „Gdzie oni są?”
– rzec można słowami Ciechowskiego, mając na myśli dalszych biografów artysty i zespołu Republika. Do
opisania pozostaje okres toruński
i kariera warszawska, tak grupy, jak
i jej lidera jako solisty. Ale nie jest to
oczywiście żaden zarzut pod adresem
J. Kulasa. Praca jego jest imponująca
i cenna. Aż dziw bierze, że nikt nie
podjął jej wcześniej.
Jasne jest, że pierwsze podejście do
tematu nie mogło dać dzieła doskonałego, czego redaktor tomu jest w pełni
świadom. W książce „walka trwa” między chłodną faktografią a emocjami.
Widać też w niej pewne nieuporządkowanie, drobne i większe luki, powtórki
i usterki. Mimo to lektura „Wybitnego
artysty...” z wielką nadwyżką potrafi
wynagrodzić poświęcony jej wysiłek
i czas. Wszelką krytykę pracy redak-
45
lektury
cyjnej, kompilacyjnej oraz oryginalnie
autorskiej J. Kulasa prosiłbym delikatnie ująć więc w mały nawias.
Najwięcej wkładu PT Redaktora
znajdujemy w szkicu biografii Grzegorza z Tczewa. Lata młodzieńcze
opracowane są chyba więcej niż wyczerpująco, ubarwione praktycznie
czym się tylko dało – anegdotami,
wierszami, świadectwami szkolnymi
i zdumiewającymi zdjęciami. Spora
część materiału pochodzi z rozmów
i wspomnień zebranych przez Kulasa,
z których kilka znajdujemy „in extenso”
przy dalszej lekturze – nie dałoby się
tego uniknąć tak czy owak. Zauważmy kilka punktów zwrotnych w życiorysie G. Ciechowskiego, tak jak je widzi J. Kulas. Są to: sytuacja rodzinna
i materialna bohatera, krąg przyjaciół
– muzyków i artystów, dostęp do płyt,
przełomowe wakacje w Anglii w roku
1973 oraz kontakt z poezją i własne
próby w tej dziedzinie. Dość zaskakująco J. Kulas w poezji właśnie dostrzega źródło, tajemnicę i ukryte tło całej
sztuki swego bohatera – „Znamienitego
Tczewianina”. To, rzecz jasna, hipoteza
do dyskusji.
Nieco odmienny obraz Ciechowskiego prezentują wspomnienia zamieszczone w drugiej części książki.
Dominują w niej kobiety: siostra artysty
Aleksandra, która drobiazgowo opisuje
ich wspólne dzieciństwo, oraz Małgorzata Potocka relacjonująca, już mniej
konkretnie i znacznie lakoniczniej, ich
wspólne 10 lat. Właściwie obcujemy
z podwójną tajemnicą: masa detali
w opowieści Oli i pewne skróty oraz
przemilczenia pani Małgorzaty pozostawiają zagadkę talentu i osobowości
Ob. G.C. bez wyraźnej odpowiedzi.
To nie zarzut – każdy ma swój obraz
i „swego” Ciechowskiego, dla jednych
idola, dla innych bufona, a dla jeszcze
innych człowieka jak my wszyscy.
Wielość tych konterfektów wybitnego artysty znajdujemy w trzeciej części
poświęconej mu pozycji. Wypowiadają
się tu znajomi bliżsi i dalsi, zarówno
w czasie, jak i przestrzeni, a nawet bardzo odlegli, niemal „spoza linii świata”
Grzegorza Ciechowskiego, bo zapoznający się z jego osobą i sztuką już
po przedwczesnej śmierci twórcy. Jedni mówią płynnie, inni odpowiadają na
wcześniej przygotowany zestaw pytań,
a dwie lub trzy opowieści zostały zebrane we względnie spójną całość przez
dziennikarkę i współpracowniczkę
J. Kulasa w recenzowanym dziele, Kry-
46
stynę Paszkowską. Ta część książki
również powtarza informacje z życiorysu ułożonego przez redaktora tomu,
prezentuje pewien nieład chronologiczny i wszystkie związane z tym niedociągnięcia, ale rewanżuje się erupcją
emocji, szczerością oraz bogactwem
spojrzeń i różnorodnością języka. Wygładzenie wszystkiego ochłodziłoby żar
tych uczuć i straciliby na tym i współautorzy, i czytelnik. Tak przynajmniej rozumiem decyzję redaktora, by zostawić
wszystko bez większych zmian.
Sprawia to jednak, że nie mogę tak
łatwo prześliznąć się nad niedoróbkami „Wybitnego artysty rodem z Tczewa”. Dość szorstki język J. Kulasa
i pewne „quantum” drobnych usterek
druku pozostawię na boku, chciałbym
jednak wytknąć kilka poważniejszych
niedopatrzeń. Rozumiem hagiograficzno-regionalną koncepcję księgi,
ale za mało miejsca poświęcono Republice – nie ma nawet zdjęcia grupy,
a i jakieś kalendarium byłoby nie od
rzeczy. Fenomen zespołu przedstawiono niemal wyłącznie poprzez sukcesy na liście przebojów programu
III Polskiego Radia. Drugą nieobecną w książce jest Anna Ciechowska,
można tylko zgadywać dlaczego.
Mało jest też samego Jana Kulasa
– czy li tylko przez skromność? Kilka spraw zrozumiałych jest jedynie
dla wtajemniczonych (np. reportaż
z ul. K. Młota) lub w ogóle niejasnych
(prawa autorskie do utworów G.C.).
Sporo jest w książce rozbieżności
w tytułach utworów i pospolitych błędów w nazwach zagranicznych grup.
Za wiele też, moim zdaniem, pomyłek
w dyskografii, bibliografii i spisie koncertów. Przydałby się indeks nazwisk,
który uporządkowałby pewien chaos
dzieła. Można by uniknąć kilku większych powtórek, jak np. przemyśleń
Marcina Tumalisa (str. 248 i 266).
Mimo to bilans całości jest jak najbardziej dodatni. Oprócz omówionych
już mocnych punktów książki na wyróżnienie zasługuje dość dokładna
chronologia pośmiertnego „życiorysu”
G. Ciechowskiego, w tym pięciu edycji
tczewskiego festiwalu „In memoriam”,
i wskazówki internetowo-bibliograficzne. Osobiście doceniam informacje
o muzycznych początkach artysty
w zespołach Nocny Pociąg i Res
Publica, a szczególnie zdumiewający jest wiersz Ciechowskiego „Order za sen” wykonywany do muzyki drugiej z wymienionych grup. Nie
pomerania stëcznik 2008
znam tej piosenki (słyszałem tylko
utwór „Odejdę”) i wprost gubię się
w domysłach jak to mogło brzmieć.
A tu w książce czytam, że te stare utwory wykonują żyjący przyjaciele muzycy
na wspomnianych festiwalach! Więc
czas na Tczew?
Tak. Grzegorz Ciechowski przemknął przez świat i zostawił miliony
swych wizerunków we wszystkich nas,
a oprócz tego skrył gdzieś swą tajemnicę.
Z książki Jana Kulasa „et consortes”
poznajemy mniej znane fakty i cechy
charakteru artysty: że był nad wyraz
pracowity, że miał poczucie humoru,
że wiedział czego chce i że chyba trafił
w swój czas. Miał też wady, i to nie
tylko wymowy. Zamierzył się z „muzyką” na słońce – i wygrał! Rzecz nieprawdopodobna w epoce dzisiejszej
profesjonalizacji i kapitałochłonności
rynku artystycznego. A fakt, że wziął
się, jak sam mówił, „z małego miasta
pod Gdańskiem”, dodaje tylko jeszcze
jedno ogniwo do ciągu pytań i odpowiedzi. Ciągu, który nie ma początku
ani końca. Przynajmniej w przypadku
wybitnego artysty, już bez cudzysłowu. (-)
Sławomir Cholcha
Grzegorz Ciechowski 1957-2001.
Wybitny artysta rodem z Tczewa,
pod red. Jana Kulasa, Wydawnictwo
„Bernardinum”, Pelplin 2007
Magia historii
Większość z
nas przynajmniej raz w życiu
oprowadzano po
Gdańsku. Imponujące budowle i nonszalancko wymieniane
przez przewodnika daty miały
na celu przypomnienie zarówno „miejscowym”, jak i „przyjezdnym”, że oto
znajdują się w miejscu ważnym, bo
historycznym. Do domów wracało się
z poczuciem, że historia to coś wielkiego, odległego od naszego życia. To
fałszywe przekonanie sprawiło, że mało
kto traktował poważnie pobliski Sopot.
Plaża, koncerty, kilka sympatycznych
kawiarni, spacer tam i z powrotem po
molo – ot, miejsce, w którym można
umówić się na kawę. Dziwnym trafem
chciało się jednak do niego wracać
na następną i jeszcze następną kawę
„po sezonie”, bez względu na pogodę.
Sopockie wille i kamienice, choć nie
gotyckie, okazują się tchnąć swoistym
romantyzmem, tak subtelnym, że sami
nie wiemy, w którym momencie dostajemy się pod ich urok.
Ludzie, którzy nie odkryli nowych
lądów, nie dokonali epokowych wynalazków ani nie dowodzili wojskami
w bitwach, które zmieniły losy świata,
też mają swoje historie. Mają je i budynki z pozoru żyjące przyziemną codziennością małych sklepów i domów.
Wydany przez Polnord – Wydawnictwo Oskar „Magiczny Sopot” to
nowa książka Hanny Domańskiej, odznaczonej Medalem 100-lecia Miasta
Sopotu autorki m.in. takich pozycji,
jak „Zapomniani byli w mieście. Dzieje
Żydów sopockich w XIX i XX wieku”
(2001), „Opowieści sopockich kamienic” (2005), „Eugenia pod Ukoronowanym Lwem. Dzieje wolnomularzy
Gdańska i Sopotu XVIII-XXI wiek”
(2006).
W „Magicznym Sopocie” granice
między światami niespodziewanie
znikają. Podczas lektury wędrujemy uliczkami miasta razem z dawno
nieżyjącymi ludźmi, słuchając wyjaśnień historyka sztuki i konserwatora zabytków. Dowiadując się, jakie
funkcje pełniły niegdyś zamienione
na prywatne mieszkania wille, odnosimy wrażenie, że cofnęliśmy się
w czasie. Odwiedzamy budowle, którym odebrano imiona, tak jak stało się to
w przypadku Akademii Śpiewu, istniejącej od 1902 r. najstarszej sopockiej uczelni, mieszczącej się
w specjalnie zbudowanej willi. Muzyka w niej umilkła, gdy pod koniec I wojny światowej budynek
z przyczyn finansowych przeszedł
w ręce innego właściciela. Czytamy, że tam, gdzie dziś mieści się
przedszkole nr 5, produkowano niegdyś papierosy. Dowiadujemy się,
w którym miejscu stała najstarsza
sopocka apteka, gdzie mieszkał Czesław Miłosz i dlaczego na domku
przy dzisiejszej ulicy Żeromskiego
znajduje się płaskorzeźba przedstawiająca kreślarski trójkąt, cyrkiel
oraz skrzyżowane oskard i szpadel.
Okazuje się, że w kompleksie budynków garażu automobilowego znalazło
się miejsce dla destylatorni likierów,
a rozkaz budowy przy kościele ewangelickim wieży tak wysokiej, by było
ją widać z morza, wydał sam cesarz Wilhelm II. Jest coś zabawnego
i zarazem wzruszającego w tym, że
ze zniszczeń II wojny światowej ocalał właśnie budynek delikatesów, pełniący swoją funkcję jeszcze długo po
1945 r. Przypomniane zostają sękacze od Taudiena i czekolada Mixa. Na
chwilę ożywa dawny Sopot – ludzie
i miasto, którego już nie ma.
A może jest…?
Alfabetyczny układ szkiców poświęconych poszczególnym budynkom, podobnie jak dołączony do książki indeks
występujących w niej osób, w znacznym stopniu ułatwiają poruszanie się
po „Magicznym Sopocie”. Niewygodne
dla czytelnika umieszczenie wszystkich
przypisów na końcu książki do pewnego stopnia rekompensują niemiecko-polski spis nazw ulic oraz bogata
bibliografia przedmiotu, w znacznym
stopniu podnoszące wartość merytoryczną pozycji.
Warto zwrócić uwagę na książkę Domańskiej, a następnie przekonać się, że
historia może mieć w sobie tyle samo
magii, co baśń. (-)
Dagmara Binkowska
Hanna Domańska, Magiczny Sopot, Polnord – Wydawnictwo Oskar,
Gdańsk 2007
Inżynierowie
okrętów
Jest to książka
wyjątkowa – po
części autobiografia, po części
historia polskiej
Marynarki Wojennej. Czytelnika wręcz poraża
ogromna wiedza
techniczna autora, mechanika okrętowego,
magistra inżyniera budownictwa okrętowego, który w służbach technicznych
marynarki piastował najwyższe i najbardziej odpowiedzialne funkcje. Na
emeryturę przeszedł w 1990 r., a więc
ponad 17 lat temu, lecz mimo to zachował jasność umysłu i niezwykłą pamięć,
o czym świadczy chociażby wymienienie przez niego setek nazwisk.
Były, uprawiający kilka dyscyplin,
sportowiec, m.in. wychowanek mistrza
pomerania stëcznik 2008
świata w zapasach Władysława Maksymiaka, po dziś dzień pływa i zdobywa
tytuły mistrza Polski w swojej kategorii
wiekowej. Wątek ten przewija się na
kartach książki, bowiem gdy wszyscy
marynarze w Marynarce Wojennej
przebywali w zamknięciu i prowadzili
klasztorne życie, Wielebski miał stałą
przepustkę i mógł do woli jeździć na
treningi.
Życiorys autora wskazuje, że był
szczęściarzem. Z każdej opresji potrafił
wyjść cało i z uśmiechem. A przecież żył
w trudnych, by nie powiedzieć okropnych, czasach. Czytając jego – mimo
wszystko optymistyczną – opowieść
o inżynierach okrętowych zastanawiałem się nieustannie, czy okrucieństwo lat tuż powojennych jest już
za burtą, czy też nie. Jak na reportera przystało, opisał dwa haniebnie
sfingowane procesy, w których zapadły trzy wyroki śmierci. Może należało jeszcze wspomnieć, że oficerów Marynarki Wojennej torturowano
i że w Gdyni znajdują się pomnik i tablica pamiątkowa ku czci ofiar stalinizmu.
Dowiadujemy się o „czystce”, która dotknęła kmdr. kpt. Wieńczysława Kona,
ale takich „czystek” było znacznie więcej. Wszystkie te historie pokazują jak
mocno polska flota uzależniona była
od Moskwy.
Są tu jednak i zabawne anegdoty. Do
takich z pewnością należy opowieść
o psikusie, jaki sprawili podwodniacy
w Ustce. Będąc któregoś razu w porcie
wystrzelili oni z wyrzutni torpedowych…
strumienie wody, które solidnie zmoczyły stojących przy okręcie turystów.
Wielebski przypomina też, że od czasu pojawienia się parowców istnieje
antagonizm pomiędzy pokładowcami
a mechanikami. Znajdziemy więc przykłady nie tylko utarczek słownych, ale
nawet dochodzenia swych racji przez
mechaników przy pomocy żarzącej się
szlaki z popiołem, którą wyrzucono na
wsiadających do łodzi oficerów pokładowych w białych tropikach. Niemcy
już w okresie I wojny światowej docenili rolę mechanika okrętu podwodnego, nazywając go zastępcą dowódcy
okrętu. U nas po dziś dzień mechanik
czy starszy mechanik oficjalnie nie ma
takiej rangi.
W ostatnim rozdziale autor przedstawił sylwetki współtwórców Marynarki Wojennej, m.in. kmdr. por. prof.
Aleksandra Rylkego, prof. Aleksandra Potyrały, prof. Jerzego Doerffera,
płk. pil. dr. inż. Kazimierza Leskiego,
47
lektury
kmdr. prof. Konstantego Cudnego.
W sumie jest to wspaniała książka
o ludziach związanych na dobre i na
złe z Marynarką Wojenną oraz o militarnym potencje morskim Polski przedi powojennej. (-)
Andrzej Sitek
Stanisław Wielebski, Inżynierowie
okrętów, Oficyna Wydawnicza FINNA, Gdańsk 2007
Jedz i bądź jedzony!
mor, gdy mowa o demokracji. I ja ich
rozumiem. Nie jest śmieszne – myśleć
samodzielnie” (s. 49). I inny: „Dbałość
o kulturę stosunków międzyludzkich?
Coś jak apelowanie o umiar w szczekaniu wściekłego psa” (s. 44). Sporo jest
w owych aforyzmach sarkazmu, jednak
nie brakuje też zwykłego, ludzkiego
ciepła. Nawet wtedy, gdy autor pisze
o sprawach zasadniczych, bo przecież… „Śmierć też ma swoje poczucie
humoru – lubi życie wystrychnąć na
dudka” (s. 86).
Czytając „Poradnik złych manier”
ma się przeświadczenie obcowania
ze sztuką. I to nie byle jaką, bo utkaną z naszej egzystencji, choć nie tylko
z obecnego w niej cierpienia: „Rozumiem – z cierpienia uczynić sztukę. Ale
z głupoty? Chociaż...” (s. 87). (-)
Iwona Joć
Lech M. Jakób, Poradnik złych manier, Wydawnictwo Forma. Stowarzyszenie Literackie Forma, Szczecin 2007
W trakcie lektury „Poradnika złych
manier” Lecha M. Jakóba – poety, prozaika, filozofa i satyryka – co kilka stron
radzę robić przerwy. Nie tylko po to, by
bez narzucania gazeciarskiego tempa,
w spokoju, zastanowić się nad złotymi
myślami autora. Także dlatego, by nie
zaczerwienić się jak burak (tak było
w moim przypadku podczas jazdy autobusem), gdy po pochłonięciu jednorazowo kilkudziesięciu kartek, na str. 42
przeczytamy: „Aforyzmów nie czyta się
ciurkiem. Nie litania”. Ot, i zostaliśmy
„zastrzeleni”.
Ta zgrabnie wydana, ponad 130-stronicowa, książeczka zawiera tysiąc myśli
na różne tematy: od intymnych przez
obyczajowe, społeczne po polityczne.
Wybrane zostały one z wcześniej wydanych zbiorów („Mądre głupoty”, „Żyje
jeszcze Don Kichot”, „Jęzostrzęby”)
i uzupełnione o powstałe w ciągu ostatnich sześciu lat.
L. M. Jakób jest bacznym obserwatorem tego, co wokół nas się dzieje,
ukazuje bezsens i paradoksy niektórych zjawisk. Przykład? Weźmy bezradność polskiego społeczeństwa wobec nowej rzeczywistości: „Obywatele
naszego kraju natychmiast tracą hu-
48
Gdynianka Franka
Gdynia jest miastem młodym, ledwie
po osiemdziesiątce. Dlatego bardziej niż
zabytkami szczyci się ludźmi, którzy ją
budowali, tworzyli jej niepowtarzalny klimat. Jedną z takich osób była Franciszka Cegielska, od 1990 do 1998 r. prezydent Gdyni, a następnie, do śmierci
w październiku 2000 r., minister zdrowia
w rządzie Jerzego Buzka. Owe dziesięć
lat aktywności publicznej wystarczyło
jednak, by stała się legendą. Legendą,
co warto podkreślić, nie tylko trwałą, ale
też wciąż inspirującą.
Taki obraz gdyńskiej prezydent
uchwyciła Henryka Dobosz w wyreżyserowanym według własnego scenariusza filmie „Franka”. Wątpliwe zresztą,
czy dokument ten mógł być inny, skoro
opowiada o najbardziej twórczym okresie w życiu tytułowej bohaterki, kiedy to
pomerania stëcznik 2008
emanowała ona energią, przebojowością, kiedy własnym przykładem potrafiła zachęcić innych do wytężonej pracy
na rzecz wielkiej Gdyni.
Każdy, kto zetknął się z Franką, pozostawał pod jej urokiem. Potwierdzają to
zarówno zwykli gdynianie, jak i ci, którzy znali ją najlepiej. W filmie najobszerniej wspomnieniami dzielą się jej mąż
Jacek, siostry, oraz współpracownicy
z gdyńskiego magistratu – Wojciech
Szczurek (za prezydentury Cegielskiej
przewodniczący Rady Miasta), Anna
Stopka (była sekretarz miasta), Joanna
Grajter (rzecznik Urzędu Miasta) oraz
Jerzy Zając (przyjaciel zmarłej, sekretarz miasta od 1994 r.).
Oczywiście, można na ich pełne
serdeczności wspomnienia – jako
że po czasie i o nieżyjącej – patrzeć
z niejakim dystansem, jednak w takim
przypadku Franka zawsze bronić się
będzie swoimi dokonaniami. A zostawiła po sobie dzieło wspaniałe – dynamicznie rozwijające się miasto, czego
realizatorzy dokumentu również nie
omieszkali pokazać. W ten oto sposób
opowieść biograficzna jest zarazem
wizytówką Gdyni, miejsca, w którym
życie jest barwne i wartkie, choć już
bez Franki…
Film, wszędzie gdzie był wyświetlany, cieszył się niezwykłym powodzeniem. Nadkomplety widzów i wilgotne oczy przy napisach końcowych
świadczą, że na taki materiał czekano.
I nic to, że nie wszystko w nim zostało
o Cegielskiej powiedziane, że chciałoby się dowiedzieć czegoś więcej
o jej młodości, studiach, czasie zanim
wkroczyła do świata polityki. Ważne,
że „Franka” przywołuje najcieplejsze
emocje o nietuzinkowym człowieku
i równie niezwykłym, bo zrodzonym
z morza i marzeń, mieście. (-)
MA
Nowocześnie
w muzeum
Inspekcja
przed Euro
Stadion Lechii to wciąż najważniejszy
obiekt piłkarski w Gdańsku. Za kilka lat
mecze będą rozgrywane na płycie nowo
wybudowanej Areny Bałtyckiej.
Fot. Marek Adamkowicz
Do rozegrania pierwszego meczu na
Euro 2012 zostały wprawdzie cztery
lata, ale stan przygotowań do imprezy
już teraz monitorowany jest przez Unię
Europejskich Związków Piłkarskich
(UEFA). Pod koniec listopada sześcioosobowa delegacja tej organizacji
odwiedziła Gdańsk, gdzie – podzielona
na grupy – zapoznała się ze stanem
lotniska w Rębiechowie, warunkami
komunikacyjnymi w mieście oraz z bazą
noclegową.
Prezydent miasta, Paweł Adamowicz,
zwrócił uwagę, że wizyta ta miała charakter partnerski. Goście nie wytykali
władzom samorządowym ewentualnych
niedociągnięć, za to podzielili się swoimi
doświadczeniami w zakresie organizacji
tego typu imprez.
Dokładna ocena stanu przygotowań do
mistrzostw zawarta zostanie w raporcie,
który opracowany zostanie za kilka
miesięcy. (-)
(m)
Nie tylko z okrytych kurzem książek
i czasopism mogą korzystać odwiedzający Muzeum Piśmiennictwa i Muzyki
Kaszubsko-Pomorskiej w Wejherowie.
We wnętrzach Pałacu Przebendowskich
można również zagłębić się w… wirtualnym świecie. Od niedawna zapewniają
to zainstalowane w tym miejscu komputerowy infokiosk oraz hotspot, dzięki
któremu MPiKP stało się strefą darmowego internetu. Żeby z niego skorzystać,
wystarczy laptop i bezprzewodowa karta
sieciowa.
Kierownictwo placówki ma nadzieję,
że informatyczna inwestycja, sfinansowana ze środków Unii Europejskiej,
zachęci do częstego odwiedzania pałacu
przez turystów i mieszkańców miasta,
a przy okazji poznania znajdujących się
w nim zbiorów. (-)
(m)
Palka dla
marszałka
Marszałek województwa pomorskiego, Jan Kozłowski, otrzymał prestiżową
nagrodę im. Grzegorza Palki za zasługi
dla samorządu terytorialnego. Patron
tego wyróżnienia to tragicznie zmarły
pierwszy, po 1989 r., prezydent Łodzi.
Przyznaje je Liga Krajowa skupiająca
Marszałek pomorski Jan Kozłowski ze
srebrnym medalem Grzegorz Palki
Fot. ze zbiorów PUM
pomerania stëcznik 2008
wójtów, burmistrzów i prezydentów
z całego kraju. Marszałek Kozłowski
uhonorowany został za „działalność
o wymiarze ogólnokrajowym”. Srebrny
medal z wizerunkiem G. Palki z jednej
strony i orłem z drugiej laureat odebrał
podczas uroczystej gali zorganizowanej
w Warszawie.
Wśród nagrodzonych znaleźli się
również komisarz Unii Europejskiej
ds. polityki regionalnej Danuta Hübner,
minister rozwoju regionalnego Grażyna
Gęsicka oraz prezydent Wrocławia
Rafał Dutkiewicz. W gronie laureatów
z poprzednich lat jest trzech Pomorzan:
przewodniczący Sejmiku Województwa
Pomorskiego Brunon Synak (2006),
prezydent Sopotu Jacek Karnowski
(2005) oraz wicemarszałek województwa
Mieczysław Struk (1999 – ówczesny
burmistrz Jastarni).
(i)
Dom, gdzie
jednoczą się ludzie
15-lecie istnienia Domu Pojednania i Spotkań im. Św. Maksymiliana
M. Kolbe (DMK) świętowali pracownicy
i współpracownicy placówki. Z tej okazji
10 października ub. r. przygotowali oni
uroczyste spotkanie, w którym udział
wzięli m.in. samorządowcy i artyści.
O kulisach powstania domu zebranym
w Sali Kapitulnej Muzeum Narodowego
w Gdańsku opowiedział franciszkanin
o. Adam Kalinowski, który też podkreślił pracę i trud włożony w dzieło
powojennego pojednania między narodami. Zaznaczył, że utworzenie miejsca
spotkań i dialogu wyznacza charyzmat
jego patrona. Jak prawdziwe to słowa, można się było przekonać dzięki
o. prof. Paulinowi W. Sotowskiemu. Zaprezentował on wykład zatytułowany „Apostolstwo św. Maksymiliana M. Kolbego”,
w którym przybliżył drogę do świętości
Ojca z Niepokalanowa oraz wskazał
na jego otwartość i wierność prawdzie.
Jednocześnie zwrócił uwagę nie tylko
na brak nienawiści u św. Maksymiliana,
ale również na jego miłość i przebaczenie hitlerowskiemu okupantowi. Tym
samym potwierdzone zostało, że wybór
patrona domu, jaki został dokonany
w rocznicę 10-lecia jego kanonizacji, na-
49
klëka
go, dziękując mu za życzliwość i patronowanie wielu inicjatywom. (-)
(oprac. MA)
Dworzec
wypięknieje
Dopełnieniem obchodów 15-lecia istnienia
DMK był koncert Grzegorza Górskiego.
Fot. ze zbiorów DMK
kreśla zadania franciszkańskiego dzieła
– doprowadzenie do pojednania, dialogu
i zrozumienia drugiego człowieka.
W uroczystym dniu nie mogło zabraknąć życzeń. Gospodarzom DMK
złożyli je m.in. przewodniczący Sejmiku
Województwa Pomorskiego i wiceprezes
Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego,
prof. Brunon Synak, wiceprezydent
Gdańska, Katarzyna Hall, oraz przewodniczący Komisji Kultury Rady Miasta
Gdańska, Marek Bumblis. Wyrazili
oni słowa uznania dla pełnionej przez
DMK misji edukacji obywatelskiej
i budowania mostów między narodami.
Dopełnieniem tej części obchodów
była wystawa przedstawiająca dotychczasową działalność franciszkańskiego
ośrodka oraz koncert w wykonaniu
cenionego puzonisty i nauczyciela akademickiego, Grzegorza Nagórskiego,
którego muzycznie wsparli uczestnicy
polsko-niemieckich warsztatów jazzowych.
Po przedpołudniowych prezentacjach
przyszedł czas na podziękowanie Bogu.
W kaplicy św. Anny odprawiona została
msza św., której przewodniczył metropolita gdański, abp Tadeusz Gocłowski,
a koncelebransami było trzydziestu
franciszkanów, w tym pierwszy gdański
prowincjał – o. Leon Rawalski (dziś
gwardian klasztoru w Gelsenkirchen).
W swoim kazaniu abp Gocłowski powiedział, że: „to spotkanie, które tutaj
jest symbolem, powinno być powielane
na różne sposoby, aby człowiek spotkał
drugiego człowieka”.
Na zakończenie uroczystości dyrektor DMK, o. Roman Zioła, wyraził
wdzięczność wszystkim, którzy wspierali
i wspierają ośrodek. Szczególne słowa
uznania skierował do abp. Gocłowskie-
50
Sopot zachwyca stylowymi kamieniczkami, molo i Operą Leśną. Zanim jednak turysta zacznie je podziwiać, zazwyczaj musi złożyć wizytę
na dworcu kolejowym, którego wygląd
pozostawia wiele do życzenia. Ale
i on w najbliższych latach zmieni swoje
oblicze.
Według zamysłu sopockich samorządowców obiekt do 2012 r. zostanie
przebudowany. Z jego otoczenia znikną
budy z żywnością i pamiątkami, pojawią
się natomiast centra handlowo-biurowe,
hotel i parking podziemny z około 240
miejscami postojowymi. Obecnie dobiegają końca prace nad planem zagospodarowania przestrzennego, wkrótce
zaś wybrana zostanie firma mająca
zrealizować inwestycję.
Oprócz dworca głównego swój wygląd zmieni przystanek Szybkiej Kolei
Miejskiej Sopot Wyścigi, jednak w tym
przypadku projekt inwestycyjny pozostaje na razie sprawą otwartą. (-)
(m)
Już za kilka lat jedno z najważniejszych
miejsc w Sopocie – dworzec kolejowy
– zyska nowe oblicze.
Fot. Marek Adamkowicz
Bez środkowopomorskiego
Donald Tusk, nowy premier RP,
w swoim exposé 17 listopada jednoznacznie zapowiedział, że nie widzi potrzeby
pomerania stëcznik 2008
tworzenia dodatkowych województw.
Jednak przedstawiciele Komitetu Inicjatywy Ustawodawczej z działań na rzecz
powołania województwa środkowopomorskiego nie rezygnują.
Problem z podziałem terytorialnym
kraju zaczął się w 1998 r., kiedy liczbę
województw zredukowano do 16. Województwo słupskie w większości weszło
w skład pomorskiego, zaś całe koszalińskie włączono do zachodniopomorskiego.
Mieszkańcy Pomorza Środkowego nowy
podział uznali za krzywdzący dla Słupska
i Koszalina. Pięć lat później rozpoczęto
zbieranie podpisów pod obywatelskim
projektem ustawy wprowadzającej
województwo środkowopomorskie. Na
pomysł przychylnie spojrzało ponad
140 tys. osób. W 2004 r. w Sejmie odbyło
się pierwsze czytanie projektu ustawy, ale
od tamtego czasu, mimo usilnych starań
inicjatorów, parlament nic nie zmienił
w tym zakresie.
Na początku 2006 r. pod obrady Sejmu
jeszcze raz trafiły dwa projekty dotyczące
utworzenia województwa środkowopomorskiego: obywatelski (złożony przez
Stowarzyszenie na Rzecz Rozwoju Pomorza Środkowego) i partyjny (złożony
przez Samoobronę). Po pierwszym czytaniu skierowano je pod obrady sejmowych
komisji, gdzie leżą do tej pory. Posłowie
całkowicie zapomnieli o projekcie
w momencie ogłoszenia przedterminowych wyborów. Wówczas inicjatorzy
nowego województwa chcieli nawet
przeciwko nim skierować wniosek do
Trybunału Stanu, wskazując, że mimo
formalnych projektów ustaw, nie zajęli
się oni tematem. Ostatecznie jednak
zmienili zdanie. Teraz chcą lobbować
swoją ideę wśród przyjaznych im parlamentarzystów. (-)
(i)
Droga Różowa
otwarta
26 listopada ub.r. na odcinku od
ul. Wielkopolskiej do Stryjskiej
w Gdyni uruchomiony został nowy
fragment tzw. Drogi Różowej, arterii
biegnącej równolegle do al. Zwycięstwa,
po drugiej stronie torów kolejowych.
W 2008 r. do użytku przekazana zostanie
jej dalsza część – od ulicy Przemyskiej
do Stryjskiej, z pętlą autobusową przy
ul. Stryjskiej i ciągiem pieszo-jezdnym
Stryjska-Przemyska wraz z przebudowanym odcinkiem ul. Stryjskiej.
Planowany układ drogowy w całości
będzie mógł być użytkowany w maju br.
Zakończenie gdyńskiego odcinka
Drogi Różowej umożliwi kontynuację
Drogi Czerwonej przez Sopot do Gdańska. Będzie ona stanowić alternatywę dla
Trasy Średnicowej – głównego pasma
komunikacyjnego Trójmiasta. Zapewni
bezpośrednie, sprawne skomunikowanie
południowo-zachodnich dzielnic miasta
z centrum oraz terenami portu i stoczni.
Dzięki temu Śródmieście Gdyni zostanie
odciążone z aglomeracyjnego ruchu tranzytowego i międzydzielnicowego, a co za
tym idzie – uspokoi się ruch. (-)
(i)
Nowy budynek
informatyki
Wizualizacja komputerowa budynku informatyki Wydziału Matematyki, Fizyki i Informatyki Uniwersytetu Gdańskiego
Rozstrzygnięty został konkurs na koncepcję urbanistyczno-architektoniczną
budynku informatyki Wydziału Matematyki, Fizyki i Informatyki Uniwersytetu Gdańskiego, mającego powstać przy
ul. Wita Stwosza w ramach Bałtyckiego
Kampusu Uniwersytetu Gdańskiego.
Z trzech prac wybrano projekt pracowni architektonicznej HS99 Herman
i Śmierzewski z Koszalina. Nagrodą
w konkursie jest zaproszenie do negocjacji w trybie zamówienia z wolnej ręki, celem udzielenia zamówienia publicznego
na wykonanie dokumentacji projektowej
i specyfikacji technicznych wykonania
i odbioru robót budowlanych. Po wykonaniu projektu zostanie ogłoszony
przetarg publiczny na wykonawcę.
Budowa wydziału powinna rozpocząć
się latem 2009 r. Będzie on miał powierzchnię około 10 000 m kw. Znajdą
się tu 2 duże audytoria wyposażone
w multimedia, 14 nowoczesnych sal
komputerowych, 6 pracowni, laboratoria z nowoczesnym sprzętem, Centrum
Doświadczalne Fizyki ze specjalistycznymi komorami akustycznymi oraz
siedziba Krajowego Centrum Informatyki Kwantowej. Szacowany koszt
inwestycji to 41 mln zł.
Obecnie na Wydziale Matematyki,
Fizyki i Informatyki UG studiuje 1083
studentów i doktorantów.
Rozbudowa Bałtyckiego Kampusu
Uniwersytetu Gdańskiego zakłada powstanie – obok już istniejących budynków rektoratu oraz wydziałów: Prawa
i Administracji, Filologiczno-Historycznego, Matematyki, Fizyki i Informatyki
oraz Biblioteki Głównej UG – gmachów
dla: Wydziału Biologii, Wydziału Chemii (kierunek chemia oraz ochrona środowiska i zdrowia człowieka), Wydziału
Matematyki Fizyki i Informatyki oraz
Wydziału Nauk Społecznych, który jest
już wznoszony. W planach rozbudowy
kampusu jest także postawienie obiektu
dla neofilologii oraz Uniwersyteckiego
Centrum Sportu i Rekreacji. (-)
(r)
Centrum
Solidarności
Wizualizacja projektu Europejskiego Centrum Solidarności autorstwa Andreasa
Reidemeistera
Po ośmiu latach starań oficjalnie do
życia powołano w Gdańsku Europejskie
Centrum Solidarności. Ta z założenia
kulturalna placówka ma być wizytówką miasta, taką jakimi są Żuraw czy
Bazylika Mariacka. Powstać ma na
terenie Stoczni Gdańskiej. Jej integralną
pomerania stëcznik 2008
część stanowić będą Sala BHP, gdzie
w 1980 r. podpisane zostały historyczne Porozumienia Sierpniowe, wraz
z II Bramą Stoczni oraz Promenadą Wolności – prowadzącym do nabrzeża Motławy szerokim traktem spacerowym.
Centrum ma łączyć w sobie funkcje
muzealniczą, naukowo-badawczą i edukacyjną. Termin zamknięcia prac nad nią
przewidywany jest na 31 sierpnia 2010 r.
Szacowany koszt to 270 mln zł. (-)
(i)
Gdynia przyjazna
przedsiębiorcom
23 listopada ub.r. prezydent Gdyni
Wojciech Szczurek odebrał w Warszawie
złotą statuetkę w konkursie „Samorząd
przyjazny przedsiębiorczości” w kategorii Gmina Miejska.
Gdynia otrzymała tę nagrodę za liczne
– pobudzające lokalną przedsiębiorczość
i zachęcające biznes do lokowania kapitału właśnie w tym mieście – inicjatywy
samorządu.
Organizatorzy konkursu to: Związek
Pracodawców Warszawy i Mazowsza,
Polska Konfederacja Pracodawców Prywatnych oraz Stowarzyszenie Organizacji Biznesowych Stolic Europejskich.
Instytucje te swe główne cele realizują
wspierając i ułatwiając kontakty polskich
przedsiębiorców z samorządem. Dlatego
wspólnie z EUROPA 2000 Consulting
pragną promować te gminy i ich włodarzy, które współdziałając z firmami
podejmują kroki w celu stworzenia nowych miejsc pracy, a przede wszystkim
potrafią zadbać o istniejące podmioty
gospodarcze. (-)
(i)
Organizacje
w mediach
Stowarzyszenia posiadające status
organizacji pożytku publicznego mogą
uzyskać w telewizji publicznej dostęp
do bezpłatnego czasu antenowego
w ramach kampanii poruszających ważne
kwestie społeczne.
Ubiegając się o ten przywilej, należy
zwrócić się z wnioskiem do Zarządu
51
klëka
Telewizji Polskiej SA w Warszawie
(w przypadku kampanii o zasięgu regionalnym składa się go w ośrodkach
regionalnych TVP). Wniosek, złożony
z co najmniej miesięcznym wyprzedzeniem, powinien zawierać szczegółowe
założenia planowanej kampanii społecznej, opis poruszanego w niej zagadnienia
oraz dołączony gotowy spot (nie dłuższy
niż 30 sekund), ewentualnie jego scenariusz. Filmy, na podstawie dostarczonych
scenariuszy, realizowane są przez TVP na
koszt organizacji.
Decyzję o bezpłatnej emisji spotu
każdorazowo podejmuje Zarząd TVP
SA. W przypadku braku takiej zgody
organizacja może zwrócić się do Zarządu
Telewizji z prośbą o udzielenie rabatu na
emisję spotu w blokach reklamowych.
Maksymalna wysokość upustu sięga
45 proc. Wskazane jest (choć nie jest to
warunek konieczny), aby zleceniodawcą
kampanii był organ administracji państwowej. (-)
(r)
Międzynarodowo
w Somoninie
Staże w Polsce były dla tureckich gości
okazją do zawarcia nowych znajomości.
Fot. archiwum ZSP w Somoninie
Zespół Szkół Ponadgimnazjalnych
w Somoninie im. Józefa Wybickiego
niedawno skończył realizację dwóch
projektów finansowanych ze środków
Wspólnot Europejskich w ramach programu Leonardo da Vinci.
Pierwszy – „Tradycje gastronomiczne
w hotelarstwie podstawą rozwoju europejskiego rynku turystycznego” – dotyczył
organizacji staży dla 12 uczniów technikum kształcącego w zawodzie technik ho-
52
telarstwa. Partnerami somonińskiej placówki byli: szkoła o profilu turystycznym
z Fethiye w Turcji oraz Belgijski Hotel
de la Poste z Bouillon. W stażu uczestniczyli: Przemysław Czaja, Artur Fryauf,
Robert Kołodziejczyk, Damian Łosiński,
Katarzyna Butowska, Tomasz Drywa,
Alicja Frankowska, Joanna Grohs, Katarzyna Litwic, Arkadiusz Mucha, Joanna
Peplińska i Artur Toruńczak. Dzięki
udziałowi w zagranicznych praktykach
uczniowie ci zaznajomili się z tradycyjnymi potrawami kuchni regionalnych
Belgii i Turcji, ich rolą w ofercie gastronomicznej hoteli, poznali nowe techniki
obsługi gości oraz udoskonalili te, które
nie były im obce, a także podszlifowali
znajomość języków i nabyli pewności
siebie.
Drugi projekt – „Wymiana doświadczeń w branży gastronomicznej celem
zwiększenia oferty edukacyjnej szkoły”
– skierowany był do nauczycieli. Jego
uczestnikami w partnerskiej szkole
z Fethiye w Turcji byli: Elżbieta Świętoń,
Ryszard Gucia, Helena Lewandowska,
Ewa Piotrowska, Remigiusz Kąkol,
Monika Mrozewska, Agnieszka Sędkowska i Beata Kramp. Pedagodzy poznali
turecki system kształcenia zawodowego,
zobaczyli zaplecze hotelarsko-gastronomiczne placówki, spotkali się z przedstawicielem lokalnych władz oświatowych,
dyrektorem i nauczycielami oraz partnerami szkoły w zakresie realizacji praktyk
zawodowych.
Somoniński ZSP podejmuje również
inne wyzwania związane z programem
Leonardo da Vinci. Latem bieżącego
roku w ramach projektu „Aplikacja
marketingowa i public relations w sferze
turystycznej” goszczono 35-osobową
grupę studentów z Uniwersytetu Gazi
z Ankary. Odbyli oni trzymiesięczne
praktyki w: Orbis S.A. Oddział Posejdon,
Novotel-Marina, Mercure-Hevelius, miesięczniku „Pomerania”, Biurze Podróży
„Orbis”, Gdańskiej Organizacji Turystycznej, drukarni Color – Graf, Agencji
reklamowej MCH System, telewizji
Teletronik oraz w Pracowni Produkcji
Filmowych „Quark”. Podczas staży
nauczyli się w jaki sposób przygotowuje
się aplikacje marketingowe oraz poznali
zadania spoczywające na działach public
relations.
Tureccy goście mieli kilka okazji do
prezentacji elementów swojej kultury.
Podczas Dni Powiatu Kartuskiego
pomerania stëcznik 2008
i Jarmarku Dominikańskiego, w Telewizji Gdańsk – TVP3 oraz Zespole Szkół
Ponadgimnazjalnych w Somoninie
przedstawili dwa tańce. Jeden odzwierciedlał obrzędy tradycyjnego ślubu
tureckiego, natomiast drugi był tańcem
anatolijskim.
Studenci z wielkim zainteresowaniem
zwiedzali Kaszuby. ZSP w Somoninie
zorganizował dla nich wycieczkę do
Centrum Edukacji i Promocji Regionu
w Szymbarku, Muzeum Kaszubskiego
w Kartuzach, Muzeum Ceramiki Neclów
w Chmielnie. Gościnnie przyjęci zostali
przez państwo Kostuchów w „Kaszubskiej Oazie Zdrowia” w Chmielnie.
Natomiast z własnej inicjatywy zwiedzili
m.in. Warszawę, Kraków, Oświęcim,
Wieliczkę, Malbork, Sztutowo, Hel,
Gdynię, Sopot i, oczywiście, Gdańsk.
Spotkała się też z nimi Jolanta Tersa,
dyrektor Wydziału Oświaty Starostwa
Powiatowego w Kartuzach.
Po pobycie gości pozostały znajomości, miłe wspomnienia, doświadczenia
i przekonanie, że szkoła w środowisku lokalnym ma do spełnienia dużą rolę. (-)
Elżbieta Świętoń, Beata Kramp
Promocja książki
„Zaczarowany dąb”
Na spotkanie w luzińskim gimnazjum przybyło wielu miłośników twórczości Feliksa
Sikory. Na zdjęciu pisarz z nauczycielką
języka kaszubskiego Beatą Nowak.
Fot. Tomasz Fopke
24 listopada w Publicznym Gimnazjum im. Pisarzy Kaszubsko-Pomorskich
w Luzinie odbyła się promocja książki
Feliksa Loszka Sikory „Zaczarowany
dąb. Legendy i opowieści o Ziemi Luzińskiej”. Spotkanie, na które przybyło
wielu miłośników twórczości tego wielo-
letniego pedagoga, geografa, regionalisty
i pisarza, rozpoczęło się od zaproszenia
autora do zajęcia honorowego miejsca.
Potem chór gimnazjum wykonał pieśni
„Gaude Mater” i „Strzód lesnych drzew”,
zaś fragment książki w nader interesującej interpretacji słowno-muzycznej
zademonstrowała Genowefa Kasprzyk,
miejscowa animator kultury i radna.
O sprawny przebieg imprezy zadbał dyrektor placówki, Kazimierz
Bistroń, który z właściwą sobie swadą wprowadzał kolejne osoby i celnie puentował wystąpienia. Spośród
nich na wyróżnienie zasługuje mowa
ks. prof. Jana Perszona, ucznia F. Sikory,
który wyjawił, że to właśnie bohaterowi
wieczoru zawdzięcza swoją dalszą – po
szkole podstawowej – edukację.
– Chyba nie chcecie go zmarnować!
– miał powiedzieć rodzicom przyszłego profesora waląc przy tym pięścią
w stół.
Feliks Sikora przedstawił genezę
swojej książki. Zdradził, że jej powstanie
zawdzięcza swoim wnukom, którzy także
byli obecni na promocji. (-)
(tf)
Nôzôd
w Gniéżdżewie
W 1992 r. w Gniéżdżewie pò rôz pierszi òdbéł sã kònkùrs kaszëbsczi gôdczi
„Bë nie zabëc mòwë starków”. Warôł òn
tã bez piãc lat, a pòtemù zaczął wãdrowac
pò wsach ë miastach pùcczégò pòwiatu
szlachã żëcégò Jana Drzéżdżóna, chtëren
w 1997 r. stôł sã patronã ny rozegracëji.
7 gòdnika 2007 r. kònkùrs wrócył do
„gniôzda” – do gniéżdżewsczi szkòłë.
Wzãło w nym ùdzél 51 gôdôszów
z pùcczi zemi. Òceniwalë jejich Witold
Bòbrowsczi, Jerzi Łisk ë Adam Patok.
Jimprezã prowdzył Józef Roszman.
Òrganizatorzë mielë starã ò to, bë
kòżden ùczãstnik ë jegò szkólny dostôł
na pamiątkã kaszëbską ksążkã, a dobëwcowie pëszné nôdgrodë. Nie bëłobë
to mòżlëwé, czejbë nié dobrzincowie:
Ministerstwò Bënowëch Sprawów ë Administracje, Òglowi Zarząd KaszëbskòPòmòrsczégò Zrzeszeniô, Mùzeùm
Pismieniznë ë Kaszëbskò-Pòmòrsczi
Mùzyczi w Wejrowie, Mùzeùm Pùcczi
Zemi, Pòwiatowé Starostwò w Pùckù,
Szpecjalnô nôdgroda: Mateùsz Klempa z Zespòłu Pònadgimnazjalnëch
Szkòłów w Rzucewie
Nôdgroda miona Jana Drzéżdżóna za
nôlepszi gwôsny dokôz: Justina Kùhs
z Celbòwa
Nôgdroda „Diabelsczé Skrzëpce” dlô
nôlepszi szkòłë: Zespół Szkòłów
w Starzënie
Kònkùrs „Bë nie zabëc mòwë starków”
wrócył do „gniôzda” – do gniéżdżewsczi
szkòłë.
Òdj. Pioter Ceskòwsczi
Pòwiatowô Biblioteka Pùblicznô
w Pùckù. Wiôlgą òrganizacëjną robòtã
zrobilë szkólny ze Spòdleczny Szkòłë
w Gniéżdżewie ë białczi z Kòła Wiesczich Gòspòdëniów, jaczé przërëchtowałë smaczné pôłnié.
„Bë nie zabëc mòwë starków” je
kònkùrsã òsoblëwim. Dzecë ë młodzezna
òkróm recytacjów znónëch kaszëbsczich
dokôzów mògą pòchwalëc sã téż swòją
twórczoscą, a nawetka dobëc nôdgrodã
ùfùndowóną bez redakcjã „Dziennika
Bałtyckiego” za nôbëlni w kaszëbsczi
òrtografie napisóny gwôsny tekst. Òkróm
tegò regùlaminë, programë, pąktacëjné
lëstë, rôczbë, diplómë są zrëchtowóné pò
kaszëbskù, tak bë kaszëbizna bëła widzec
na kòżdim krokù, nié blós na binie. (-)
belok
Wyniki konkursu
Klasë I-III spòdlecznëch szkòłów
1. Szimón Heland ze Starzëna
2. Andżeliak Wach ze Swôrzewa
3. Klaùdia Gralik z Gniéżdżewa
Wëróżnienié: Agata Sorn z Mùstów,
Jakùb Rambiert z Pôłchòwa
Klasë IV-VI spòdlecznëch szkòłów
1. Szimón Jaffke ze Starzëna
2. Kamil Hintzke z Chłapòwa
3. Natalia Kanka z Pôłczëna
Wëróżnienié: Michôł Joskòwsczi ze
szkòłë nr 5 w Redze (Dolné Rekòwò),
Patrik Glowienke z Gniéżdżewa
Gimnazja ë pònadgimnazjalné szkółë
1. Angelika Ellwart ze Starzëna
2. Michalina Sliwińskô ze Starzëna
3. Mònika Gappa ze Starzëna
Wëróżnienié: Krësztof Dzemińsczi
z Mùstów, Joanna Selke z Żelëstrzewa
pomerania stëcznik 2008
Nôdgrodë za nôbëlni w kaszëbsczi
òrtografie napisóny dokôz gwôsny:
Wiktoria Baranowskô z Celbòwa,
Karolëna Junak ë Hanna Denc
z Dãbògórza
Małe ojczyzny
w slajdach
Obecni na rozdaniu nagród uczestnicy
konkursu
Fot. Iwona Joć
Przybywa w Pomorskiem konkursów na multimedialną prezentację
turystycznych i historycznych walorów
poszczególnych gmin czy powiatów. Do
grona instytucji organizujących tego typu
przedsięwzięcia dołączyła Wojewódzka
i Miejska Biblioteka Publiczna im. Josepha Conrada-Korzeniowskiego w Gdańsku, w której 12 grudnia rozstrzygnięto,
przeznaczony dla uczniów, konkurs
„Małe Ojczyzny na Pomorzu”.
W kategorii szkół ponadgimnazjalnych jury postanowiło przyznać I nagrodę Kamilowi Bieleckiemu z Tczewa, zaś
II – Joannie Boldzie z Gdańska. Trzecie
miejsce zajął również Kamil Bielecki, co
dla oceniających było wprawdzie zaskoczeniem, ale przyjętym ze zrozumieniem,
jako że wszystkie prace opatrzone były
godłem.
Spośród propozycji gimnazjalistów
za najlepszą uznano prezentację Pawła
Stadnika z Trzcinna. Za nim uplasował
się Dominik Sznajder z Charzyków,
a na trzecim miejscu – Jakub Czarnowski
z Gniewa.
53
z życia Zrzeszenia
Gdańscy bibliotekarze zamierzają
organizować kolejne konkursy multimedialne, choć jak zastrzega Zbigniew
Walczak, sekretarz jury, być może zmieni
się nieco ich formuła.(-)
MA
Dla ducha
i dla ciała
Poezja w wykonaniu Idy Czai i Karoliny
Serkowskiej rozjaśniła na chwilę jeden ze
smutnych listopadowych wieczorów.
Fot. ze zbiorów OKKP
W ostatnim czasie w Ośrodku Kultury Kaszubsko-Pomorskiej w Gdyni,
działającym przy Miejskiej Bibliotece
Publicznej, odbyły się dwa ciekawe,
o różnej tematyce, spotkania.
28 listopada ub.r. podczas „Wieczoru
poezji kaszubskiej” w blasku stu świec
goście mieli okazję wysłuchać wielu
pięknych kaszubskich wierszy wybranych przez znaną poetkę Idę Czaję oraz
Andrzeja Buslera. Recytowały je pani Ida
oraz Karolina Serkowska. Tej duchowej
wanodze towarzyszyły najróżniejsze
pojęcia i uczucia obecne w życiu każdego
człowieka – wiara, nadzieja, miłość, dobro, zło, tęsknota, przemijanie... Każdy
z utworów poprzedzony był krótkim
Po prezentacji Wiesława Niemiec znalazła
czas na wpisywanie dedykacji do swojej
ksiązki o kuchni kaszubskiej.
Fot. ze zbiorów OKKP
54
komentarzem przedstawionym przez
prowadzącego wieczór A. Buslera. Zabrzmiała poezja Jana Trepczyka, Alojzego Nagla, Jana Drzeżdżona, Stanisława
Janke, Idy Czai i Karoliny Serkowskiej,
a także „Himn o miłosce” pochodzący
z Pisma Świętego.
Dwa tygodnie później – 12 grudnia
– Wiesława Niemiec, autorka kilku
książek kulinarnych, opowiadała o tradycyjnej kuchni kaszubskiej. Spotkanie
rozpoczęto prezentacją przysłów ze
„Słownika gwar kaszubskich” ks. dr.
Bernarda Sychty. W dalszej jego części
mowa była o żmudnej pracy polegającej
na poszukiwaniu starych przepisów. Organizatorzy wspólnie z gdyńskim oddziałem Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego
przygotowali dodatkowe atrakcje – degustację kaszubskich specjałów (śledzi
w zalewie octowej, klopsików z dorsza
w pomidorach, drożdżówki, popularnie
zwanej kuchem, i kompotu z suszu) oraz
wystawę haftu Klubu Hafciarskiego „Rozeta” działającego od blisko 20 lat przy
miejscowym parcie Zrzeszenia. Można
było zobaczyć zarówno hafty kaszubskie
różnych szkół, jak i toledo, richelieu oraz
krzyżykowy. (-)
(ba)
Konkurs wiedzy
o Pomorzu
8 grudnia do Biblioteki Głównej
Uniwersytetu Gdańskiego na finał
XXI Konkursu Wiedzy o Pomorzu
organizowanego przez Klub Studencki
„Pomorania”, działający przy Zrzeszeniu Kaszubsko-Pomorskim, przybyło
83 uczniów z 24 szkół ponadgimnazjalnych całego województwa pomorskiego. Byli to ci, którzy spośród 600
startujących w etapie szkolnym uzyskali
najlepsze wyniki.
Finał podzielony został na dwie części.
W pierwszej uczniowie rozwiązywali test
wyboru, podobnie jak w ostatnich dwóch
pomerania stëcznik 2008
W pierwszej części konkursu uczniowie
rozwiązywali test wyboru, przygotowany
w językach polskim i kaszubskim.
Fot. ze zbiorów KS „Pomorania”
latach przygotowany w językach polskim
i kaszubskim. Do części drugiej – ustnej
przeszło jedenaście osób z najlepszymi
wynikami z testu. Musiały one wykazać
się wiedzą odpowiadając przed jury
(dr. Markiem Cybulskim, dr. Janem
Wendtem oraz mgr. Krzysztofem Kordą) na trzy pytania, po jednym z literatury, geografii i historii Pomorza.
Najlepsza była Mariola Gruba z Zespołu Szkół Ponadgimnazjalnych nr 1
w Wejherowie, która za zwycięstwo
otrzymała aparat cyfrowy i cenne
książki o tematyce pomorskiej. Tymi
drugimi nagrodzono też pozostałych
laureatów konkursu. Zresztą żaden
z jego uczestników nie opuścił biblioteki z pustymi rękoma, a to za sprawą
hojności tych, którzy organizację przedsięwzięcia w tym roku wspomogli:
Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego,
Uniwersytetu Gdańskiego, Urzędu
Gminy Żukowo, Starostwa Powiatowego
w Pucku oraz Oficyny Czec i Instytutu
Kaszubskiego. (-)
Andrzej Hoja
Kaszubi z Niemiec
w Helu
Od 28 listopada do 2 grudnia ub.r.
oddział Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego w Helu po raz kolejny gościł
swoich niemieckich członków z Hermeskeil. Helski part liczy ogółem 113 osób,
z których 13 to mieszkańcy Republiki
Federalnej Niemiec.
W przedostatnim dniu pobytu zrzeszeńcy z Nordy spotkali się z niemieckimi koleżankami i kolegami w chëczy
Wypełnić na odwrocie
..................
opłata
..................
podpis. przyjm.
datownik
Wypełnić na odwrocie
..................
opłata
..................
podpis. przyjm.
Wypełnić na odwrocie
datownik
Wypełnić na odwrocie
..................
opłata
datownik
pomerania stëcznik 2008
..................
opłata
..................
podpis. przyjm.
..................
podpis. przyjm.
datownik
Redakcja „Pomeranii”
ul. Straganiarska 21-22
80-837 Gdańsk
Konto: Bank Millennium
41 1160 2202 0000 0000 5171 0863
Redakcja „Pomeranii”
ul. Straganiarska 21-22
80-837 Gdańsk
Konto: Bank Millennium
41 1160 2202 0000 0000 5171 0863
Redakcja „Pomeranii”
ul. Straganiarska 21-22
80-837 Gdańsk
Konto: Bank Millennium
41 1160 2202 0000 0000 5171 0863
Redakcja „Pomeranii”
ul. Straganiarska 21-22
80-837 Gdańsk
Konto: Bank Millennium
41 1160 2202 0000 0000 5171 0863
na rachunek
na rachunek
na rachunek
na rachunek
słownie złotych
Wpłacający
słownie złotych
Wpłacający
słownie złotych
Wpłacający
słownie złotych
Wpłacający
zł................................................ gr...........
zł................................................ gr...........
zł................................................ gr...........
zł................................................ gr...........
Helski oddział Zrzeszenia KaszubskoPomorskiego od 2001 r. jest współorganizatorem Letniego Festiwalu Muzyki
Kameralnej w Helu. Wieloletni dyrektor
artystyczny tej imprezy, Dariusz Paradowski, 29 października ub.r. obronił
pracę habilitacyjną, wydając książkę
pt. „Warsztat kompozytorski W.A. Mo-
Odcinek dla posiadacza rachunku
Potwierdzenie dla wpłacającego
Habilitacja
dyrektora festiwalu
Odcinek dla banku
kaszubskiej – siedzibie oddziału. Na
prośbę gości przekazano im kotwicę
okrętową wraz z łańcuchem kotwicznym
oraz metalowy wizerunek gryfa pomorskiego. Przedmioty te, symbolizujące
nadmorski charakter Helu, mają posłużyć do wykonania pomnika partnerstwa
między miejscowym oddziałem Zrzeszenia a Związkiem Krajoznawczym
w Hermeskeil. Goście natomiast uhonorowali Małgorzatę Leszman, Bogumiłę
Urbaniak i Gerarda Mużę dyplomami za
wkład w rozwój partnerstwa.
W czasie spotkania nie zabrakło akcentów osobistych. Z okazji Barbórki
złożono życzenia i wręczono kwiaty
Basi Geibel i Basi Gadzieli z Hermeskeil
oraz Basi Pieszak z Helu. W późnych
godzinach wieczornych do uczestników
spotkania dołączył delegat helskiego
oddziału na walny zjazd delegatów ZKP,
Andrzej Lewandowski, któremu oprócz
życzeń imieninowych złożono gratulacje
z okazji wyboru do Sądu Koleżeńskiego.
W miłej i przyjaznej atmosferze, przy
smacznych potrawach kaszubskich,
biesiada trwała do późnych godzin wieczornych. (-)
(mk)
Odcinek dla poczty
Członek helskiego oddziału ZKP Gerard
Muża przekazuje wizerunek gryfa pomorskiego przewodniczącemu Koła Partnerstwa w Hermeskeil Norbertowi Klaasowi.
Fot. Wanda Smreka
55
„Pomeranię” w 2008 r.
jeden egzemplarz – 7,50 zł
I półrocze (kraj) – 42 zł
II półrocze (kraj) – 39 zł
cały rok (kraj) – 79,50 zł
półrocze (zagranica) – 84 zł
cały rok (zagranica) – 164 zł
„Pomeranię” w 2008 r.
Opłata za:
jeden egzemplarz – 7,50 zł
I półrocze (kraj) – 42 zł
II półrocze (kraj) – 39 zł
cały rok (kraj) – 79,50 zł
półrocze (zagranica) – 84 zł
cały rok (zagranica) – 164 zł
„Pomeranię” w 2008 r.
Opłata za:
zarta w partiach kastratów na podstawie
wybranych dzieł operowych”. W związku
z tym zawodowym sukcesem członkowie
ZKP oraz osoby zaangażowane w organizowanie letnich koncertów składają mu
serdeczne gratulacje.
Dariusz Paradowski jest wykładowcą
w akademiach muzycznych w Gdańsku
i we Wrocławiu, a także założycielem
i dyrektorem Gdańskiej Opery Kameralnej. Obok działalności pedagogicznej,
prowadzonej na uczelniach i w operze,
jako światowej sławy sopranista koncertuje w kraju i poza jego granicami.
Jest ambasadorem kultury polskiej
w świecie. (-)
Maria Klajnert
Wybory
w Wanożniku
Opłata za:
„Pomeranię” w 2008 r.
jeden egzemplarz – 7,50 zł
I półrocze (kraj) – 42 zł
II półrocze (kraj) – 39 zł
cały rok (kraj) – 79,50 zł
półrocze (zagranica) – 84 zł
cały rok (zagranica) – 164 zł
pomerania stëcznik 2008
Opłata za:
jeden egzemplarz – 7,50 zł
I półrocze (kraj) – 42 zł
II półrocze (kraj) – 39 zł
cały rok (kraj) – 79,50 zł
półrocze (zagranica) – 84 zł
cały rok (zagranica) – 164 zł
56
Dariusz Paradowski jest nauczycielem
akademickim, a także założycielem i dyrektorem Gdańskiej Opery Kameralnej.
Fot. archiwum ZKP o/Hel
24 listopada ub.r. w pensjonacie Wichrowe Wzgórze w Chmielnie odbyło
się zebranie sprawozdawczo-wyborcze
Klubu Turystycznego „Wanożnik”
działającego przy Zarządzie Głównym
Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego.
Po prezentacji ustępującego prezesa,
Krzysztofa Tersy, którego chwalono za
bogaty program pieszych, rowerowych
i kajakowych wypraw w minionym roku,
38 uprawnionych do głosowania osób
wybrało nowego szefa klubu. Został
nim Edmund Szczesiak, były redaktor
naczelny „Pomeranii”. Do zarządu weszli
oprócz niego: Eugeniusz Gutfrański,
Nowy zarząd Klubu Turystycznego „Wanożnik” ukonstytuował się w przerwie zebrania
sprawozdawczo-wyborczego.
Fot. Iwona Joć
Krzysztof Tersa (jako wiceprezesi),
Zbigniew Wójcicki (sekretarz), Anna
Zakrzewska (skarbnik), Jolanta Kak,
Ewa Milewska, Jolanta Tersa i Michał
Zabiełło.
Tegoroczny plan turystycznych
imprez klubu przedstawiony zostanie
w lutym. Już teraz jednak wiadomo, że
liczba eskapad utrzyma się na dotychczasowym poziomie (uczestnicy zebrania
apelowali o nie zmniejszanie ich, chociaż
pojawiały się głosy o podjęcie kroków
w kierunku mobilizacji członków Wanożnika do liczniejszego w nich udziału).
Sztandarowym przedsięwzięciem klubu
tradycyjnie będzie lipcowy Kaszubski
Spływ Kajakowy „Śladami Remusa”.
W tym roku jego uczestnicy pokonają
120 km wartką Słupią.
Na spotkaniu zdecydowano również o podniesieniu składki klubowej
z 15 do 20 zł (zniżkowa, studencka, wynosi 10 zł) oraz postanowiono zweryfikować listę osób należących do Wanożnika.
Obecnie jest ich około 110. Ci jednak,
którzy przez trzy lata nie uregulowali
składki, zostaną z klubu wykreśleni. (-)
(ij)
Tak było 15 grudnia. Najpierw odbyła się msza św. z kaszubską liturgią słowa w kościele w Wygodzie,
którą odprawił ks. Leszek Jażdżewski z Wejherowa w asyście kleryków
z Klubu Studentów Kaszubów istniejącego przy seminarium w Pelplinie,
a potem wieczerza. Solidarnie nie tylko
pomorańcy, ale i zaproszeni goście przywieźli wigilijne potrawy. Było ich tyle, że
ledwie zmieściły się na dwóch stołach,
do których zasiadano... w kilku turach.
Wielu długo zapewne czuło smak przepysznej, podgrzewanej na piecu, zupy
grzybowej czy ryb w różnych postaciach.
Wspólne śpiewanie kolęd, spożywanie
posiłku i rozmowy integrowały żaków
z Pomoranii z tymi przybyłymi z Torunia
i Słupska oraz z uczniami Kaszubskiego
Liceum Ogólnokształcącego w Brusach, którzy przyjechali z niezastąpioną
„szkólną” – Felicją Baska-Borzyszkowską. Z radością na tylu młodych patrzyli
członkowie partów ZKP z Kartuz, Luzina, Sulęczyna i Żukowa.
Wigilia w chëczy
Wigilie w chëczy w Łączyńskiej Hucie
(pow. kartuski), wiejskiej siedzibie Klubu Studenckiego „Pomorania”, zawsze
są wyjątkowe. Po pierwsze dlatego, że
organizują je ludzie młodzi, po drugie
zaś, że nie kończą się po godzinie, dwóch
i nie mają oficjalnego charakteru, a iście
przyjacielski, prawie rodzinny. Każdyczuje się tu jak u siebie.
Przed gwiżdżami nie uciekła żadna osoba
goszcząca na wigilii w łączyńskiej chëczy.
Fot. Stanisław Geppert
pomerania stëcznik 2008
– Po raz pierwszy byłem tutaj przed
miesiącem na urodzinach jednego z sympatyków klubu i z żalem wracałem do
domu – powiedział Franciszek Karsznia,
przédnik oddziału żukowskiego. – Gdy
otrzymałem zaproszenie na wigilię, nie
wahałem się ani chwili.
W pamięci pozostaną odwiedziny
gwiżdży z Borzestowa. Przebierańcy
wprowadzili niemały zamęt, bodząc
wszystkich byczymi rogami, bocianim
nosem czy brudząc „sadzą” – pastą do
butów. To ostatnie „niebezpieczeństwo”
czyhało zwłaszcza na przedstawicielki
płci żeńskiej. Nieświadomym początkowo panom wystarczyło podanie przez
kominiarza dłoni.
Do stworzenia bajkowej atmosfery
brakowało tylko śniegu... (-)
(ij)
Skry
Ormuzdowe
Po raz 21. „Pomerania” wręczy
Skry Ormuzdowe – redakcyjne
nagrody za pracę animującą regionalne życie kulturalne i społeczne
w środowisku lokalnym. Tym razem
otrzymają je: Maria Ollick (prezes
Borowiackiego Towarzystwa Kultury), Marek Opitz z Nowego Dworu
Gd. (założyciel m.in. Towarzystwa
Nowodworskiego i Muzeum Żuławskiego, koordynator projektu „Kraina wiatraków powraca”), Roman
Apolinary Regliński z Kartuz (autor
albumów oraz legend o Kaszubach),
Henryk Soja ze Słupska (kierownik
Muzeum Wsi Słowińskiej w Klukach) oraz klub Remusowy Krąg
z Borzestowa (od kilku lat organizujący spotkania ze znanymi osobami
działającymi na rzecz Kaszub).
Uroczystość odbędzie się 17
stycznia w Ratuszu Staromiejskim
w Gdańsku. Rozpocznie się o godz.
17.30. W części artystycznej utwory
z płyty „Ptôszkòwie na lëpie” wykonają Anna Fabrello, Grzegorz Kołodziej i Witosława Frankowska.
Serdecznie wszystkich zapraszamy!
57
58
pomerania stëcznik 2008
pomerania stëcznik 2008
59
z bùtna
Ròmk Drzéżdżónk
Zôrno
Wczas reno słunuszkò wëzérało zeza widnokréza,
zbùdzoné ptôchë wiesół spiéwałë, a lëft pôchnął
swiéżim zymkã.
– Ha, to je bëlny czas na òbzérczi – ùredóny
w dëszë Dochtór rãkama wëplatowôł ruchna, pôlcama ùczosôł gãsté, szadé włosë. – Cekawé, czë
zôrno òbrodzëło?
Zesztiwniałi pò nocë, pòmalinkù szedł wąsczima
stegnama, przelôzł bez brómã ë wëszedł na drogã.
Stanął na stronie, spòzérôł wkół wcygając zymkòwi
lëft. Wtim ùzdrzôł knôpiczka.
– Szkòlôkù! Dożdże le – krziknął.
Knôp pòdszedł blëżi, a grzéczno sã przëwitôł:
– Dzień dobry.
– Të nie jes Kaszëba, że të ze mną z wësoka prawisz? Pò kaszëbskù nie rozmiejesz gadac?
– Trocha rozmieja gadac – zajiknął sã knôp.
– A twòji starszi z tobą pò kaszëbskù nie gôdają?
– Babca z dzadkem gadają, mama trochę, a tata
jak sobie wypije to gada. A ja się w szkole uczę.
– W szkòlé pò kaszëbskù ùczą? Pò prôwdze
gôdôsz?
– Jo… Pani nam czyta na lekcji po kaszëbskiemu i my się wierszy i piosenek na pamięć uczymy, a ja się mam nawet nauczone liczyć – knôp
wëcygnął wprzód rãkã, a rechòwôł na pôlcach:
– Jeden, dwa, trzë, sztërë, piãc, szesc, sétmë…
a dwadzesca.
– Të fejn rozmiejesz rechòwac. Rzeczë mie jesz,
co szkólnô wama czëtô? Môta wa wiele nëch kaszëbsczich ksążków?
– Jo, u pani na półce jakieś leżą. A w domu ja
mam dwie – elementarz i słowôrz, ale ja ich nie
mam przeczytane, bo to się licho czyta. Mama kiedyś dostała gazetę po kaszëbskiemu, ale jak zaczęła
60
czytać, to powiedziała, że nic nie rozumie, bo to jest
jakiś nienormalny kaszubski.
– A znajesz të jaczich pisarzów, żebë jô mógł
z jaczim pògadac.
– Jo, my to w szkole mieli. Pani gadała o Derdowskim – to nawet śmieszne było…, Remus i taki pan,
co u nas w szkole był i gadał nam swoje kaszëbskie
wiersze.
– Pamiãtôsz të jak òn sã zwôł?
– Chyba jakoś na „jot” on się zwał. Ja mam
zabyte. Ale niech pan idzie do szkoły, do pani, ona
panu powie.
– Czuł të czedë co ò Cenôwie?
– No jo! O nim ja zabył. To był taki pisarz. Pani
mówiła, że on wiele książek napisał i on chciał
wszystkich po kaszëbskiemu nauczyć, i żeby Kaszëbi się nie wstydzili gadać. Tu u nas jest taka
ulica Cejnowy. W zeszłym roku miały być ulice po
kaszëbskiemu, ale ludzie powiedzieli, że na głupotę
nie ma co pieniędzy wydawać, i nie ma. Ale jak pan
chce zobaczyć kaszëbskie ulice, to musi pan jechać
do Jastarni. Tam takie mają dla letników zrobione.
Oni nawet o tym w kaszëbskim radiu gadali.
– A do kòscółka të chôdôsz?
– Jo, ja raz nawet był na mszy po kaszëbskiemu.
Taki gruby ksiądz przyjechał i kazanie gadał, ale
on inaczej gadał jak babcia. Ja z tego dużo nie
rozumiał.
– Rzeczë mie, jes të Kaszëba?
– Pewno, że jo – bùszno rzekł knôp ë zaczął recytowac wiérztã: – Kaszëbą béł mój òjc i stark, ë jô
jem téż Kaszëba…, a dalej ja mam zabyte. Ja muszę
już iść. Do ùzdrzeniô!
Dochtór stojôł wzérôjącë na òdchôdajacégò
knôpiczka a rozmiszlôł ò zôrnach jaczé miôł rzuconé
w ną kaszëbską zemiã. Zôrno òbrodzëło? Jesz do
nédżi zgnité nie je, ale czë òbrodzëło? (-)
pomerania stëcznik 2008
pomerania stëcznik 2008
61
62
pomerania stëcznik 2008

Podobne dokumenty