z życia Zrzeszenia
Transkrypt
z życia Zrzeszenia
pomerania stëcznik 2008 Numer wydano dzięki dotacjom: Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Urzędu Marszałkowskiego Województwa Pomorskiego oraz Urzędu Miejskiego w Gdańsku 2. Listy 4. Jarosław Och, Nowoczesny system wyborczy – konieczność czy fanaberia? 9. Kazimierz Ostrowski, Pomyślny wiatr (felieton) 10. Janusz Kowalski, Refleksje, porównania, uwagi 12. Artur Jabłoński, Pracować dla Kaszub i Pomorza 15. Tomasz Żuroch-Piechowski, Kto się boi Jana Trepczyka? (felieton) 16. Donald Tusk, Do armii dobrych ludzi 17. Andrzej Hoja, Kaszubska mitologia na nowo odczytana 20. Roman Robaczewski, I Spotkania na Gochach 22. Krzysztof Zajączkowski, Westerplatte znów się zbroi 23. Tomasz Rembalski, Gdyńscy muzealnicy przeszli na nowe 24. Zbigniew Gach, Leon Rybak (4) 28. Marek Adamkowicz, Kuchnia według Grassa 30. Marek Adamkowicz, Pomorska opowieść wigilijna I-VIII „Najô Uczba”, dodatek edukacyjny 31. Regina Szczupaczyńska, Kapela Bas 32. Henryk Jerzy Musa, Najpierw poznać korzenie 33. Jerzy Trzoska, Wokół piekarzy i chleba w dawnym Gdańsku 36. Tadeusz Grabarczyk, XVI Sesja Pomorzoznawcza 37. Andrzej Grzyb, Na Nowy Rok (felieton) 38. Zygfryd Stefan Mielewczyk, Odczytywanie fotografii (1) 42. Maria Roszak, Małżewski Kamiński 43. Eugeniusz Kruszewski, Dyplomatka z gdańską duszą 44. Lektury 49. Klëka 54. Z życia Zrzeszenia 58. Informator regionalny 60. Rómk Drzeżdżónk, Zôrno (felieton) Collage na okładce: Anna Miloch Od redaktora Do dziś nie milkną echa wyborów parlamentarnych. A przecież minęły już od nich ponad dwa miesiące. Po okrzykach radości z powodu zwycięstwa, głosujący na Platformę Obywatelską dmuchnęli w dłonie i mocno zacisnęli je, trzymając kciuki za powodzenie nowo rządzących. Specjaliści zaś, myśląc o przyszłości, w dalszym ciągu analizują przyczyny takiego, a nie innego wyniku oraz zmianę myślenia Polaków w ciągu raptem dwóch lat. Na przykład Jarosław Och z Uniwersytetu Gdańskiego szuka sposobów na zwiększenie wciąż niskiej w naszym kraju frekwencji wyborczej. W styczniowej „Pomeranii” pisze o swoich ciekawych, wzorowanych na Europie Zachodniej i krajach bałtyckich, pomysłach. Niektóre z nich są na wskroś innowacyjne, a ich wprowadzenie wymagałoby od polityków odwagi. Nowe władze ma także Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie, największa organizacja pozarządowa w Polsce, wydawca naszego pisma. Dodam: nowe-stare władze, bo na prezesa zrzeszeńcy ponownie wybrali Artura Jabłońskiego, starostę powiatu puckiego. Wyborcze spotkanie zaszczycił premier Donald Tusk, kiedyś pracownik ZKP. Osobiście daleko trzymam się od polityki, ale nie sposób odwrócić się od niej całkowicie, kiedy wydaje się, że właśnie w tej chwili częściowo realizowana jest pomorska myśl polityczna Lecha Bądkowskiego, nieżyjącego od ponad dwudziestu lat twórcy koncepcji samorządowej Polski i współzałożyciela Zrzeszenia. Stąd poświęciliśmy jej nieco miejsca w niniejszym numerze. Bliżej nam jednak do kultury, historii, literatury, gospodarki i życia codziennego na Pomorzu, których i tym razem nie zabrakło. Jak wygląda kuchnia według Grassa, mówi w wywiadzie z Markiem Adamkowiczem Maciej Kraiński. Z kolei Zygfryd Stefan Mielewczyk na podstawie starych fotografii snuje piękną opowieść o życiu swojej familii w przedwojennym Gdańsku. W bardziej odległą przeszłość, do XVII i XVIII w., przeniesiemy się – by poznać funkcjonowanie piekarnictwa w grodzie nad Motławą – podczas lektury tekstu prof. Jerzego Trzoski. Polecam również artykuł Andrzeja Hoi, który na nowo próbuje odczytać kaszubską mitologię. Po tej wanodze w czasie do teraźniejszości przywróci nas Roman Robaczewski, uczestnik I Spotkań na Gochach. Jak widać w styczniowym numerze (ale oczywiście nie tylko w tym), informacji o naszym regionie jest tyle, że nic, tylko stanąć do Konkursu Wiedzy o Pomorzu, jaki od lat organizują studenci z klubu Pomorania. Musieliby oni jednak utworzyć jeszcze jedną kategorię – dla dorosłych. (-) pomerania stëcznik 2008 Iwona Joć „Zaczarowany dąb” poruszył wspomnienia Pan Feliks Sikora znów mnie zaskoczył. Nie widzieliśmy się i nie słyszeliśmy się z osiem lat. Ostatnio rozmawialiśmy bodajże w 1999 r., gdy kończyłam moją pracę w „Dzienniku Bałtyckim”. Potem pracowałam w innych tytułach, a w 2002 r. wyjechałam na ponad rok do Paryża. Kiedy wróciłam do kraju, przeprowadziłam się do Krakowa. No i proszę. Któregoś wieczora siedzę sobie w domu i przygotowuję kolację dla rodziny, a tu ktoś dzwoni, nieznany mi numer. To... syn pana Feliksa. – Pani Aleksandra Zdrojewska? To pani numer? Wreszcie znalazłem panią, w internecie! Mój ojciec szuka pani już dwa lata. Napisać, że się wzruszyłam, to byłoby zbyt banalne. Po 15 minutach zadzwonił sam pan Feliks. Nie poznałam jego głosu. Był akurat po poważnej chorobie, po operacji krtani. Ale kiedy do mnie mówił, wiedziałam, że to na pewno on. W taki oto sposób dowiedziałam się, że napisał „Zaczarowany dąb”, czyli legendy i opowieści o ziemi luzińskiej. Kilka dni potem na mój adres domowy przyszła od niego przesyłka. Z dedykacją. Przez sześć lat, kiedy byłam dziennikarką najpierw „Gryfa Wejherowskiego”, a potem „Dziennika Bałtyckiego”, odwiedziłam Luzino więcej niż sto razy. Spotkałam Pana chyba za sprawą Jerzego Rajczyka, dla którego był Pan jedyną osobą zdolną obronić Milwino przed zagładą, to znaczy ówczesnymi antyekologicznymi planami gminnej rady. Tak poznałam Pana – orędownika naturalnej przyrody, obrońcę ekologii, ukochanego nauczyciela geografii wielu pokoleń luzińskich dzieci – tych, które dziś czytają opowieści Puszczyka, a ich rodzice (też Pana uczniowie) opowiadają im Pana legendy „dawno zasłyszane”... Mogę też powiedzieć, że to pośrednio dzięki Panu poznałam wielu mieszkańców ziemi luzińskiej, których do dziś ciepło wspominam. Pana książka przypomniała mi o wielu z nich, dając dowód na to, że jest ona mocno osaKolegium: Edmund Szczesiak (przewodniczący), Jerzy Dąbrowa-Januszewski, Jerzy Kiedrowski, Kazimierz Kleina, Kazimierz Ostrowski, Wiktor Pepliński, Stanisław Pestka, Brunon Synak Adres redakcji: 80-837 Gdańsk, ul. Straganiarska 21-22 tel. 058 301 90 16, 058 301 27 31 faks 058 346 26 13 e-mail: [email protected] Redakcja: Iwona Joć (redaktor naczelna), Marek Adamkowicz (sekretarz), Jerzy Dąbrowa-Januszewski, Łukasz Grzędzicki, Iwona Makurat, Wojciech Makurat, Anna Miloch Magdalena Leyk – kolportaż i prenumerata e-mail: [email protected] tel. 0607 726 761 Projekt graficzny: Anna Kościukiewicz Projekt okładki: Iwona Joć, Janusz Kowalski Wydawca: Zarząd Główny Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego Konto redakcji: Bank Millennium 41 1160 2202 0000 0000 5171 0863 Druk: Drukarnia Oruńska ul. Zakole 7, 80-616 Gdańsk Stogi Redakcja zastrzega sobie prawo skracania artykułów oraz zmiany tytułów. pomerania stëcznik 2008 dzona – wbrew pozorom – w dzisiejszej rzeczywistości. Opowieści Puszczyka przypomniały mi, jak został Pan wybrany Człowiekiem Roku Gminy Luzino. Pamięta Pan? A pamięta Pan te burzliwe, pełne pasji sesje Rady Gminy? Jeździłam na prawie wszystkie sesje okolicznych gmin i miast, ale to temperatura tych luzińskich często była najwyższa. Przypomniało mi się też, że to biznesmeni z Pana luzińskiej ziemi najhojniej wsparli współorganizowany przeze mnie pierwszy konkurs im. Jana Drzeżdżona. Dziękuję, że wspomniał Pan o mnie w ostatniej opowieści Puszczyka. Tak, pamiętam te boje o Milwino... Dziś mogę się przyznać, że sama drukowałam i rozwieszałam plakaty na słupach... Redaktor naczelny mojej ówczesnej gazety teraz nie może mnie już ukarać za tak zaangażowane dziennikarstwo. Zresztą, już go tam nie ma... Tylu ludzi wokół pozmieniało stanowiska, prace, nawet poglądy, tak wiele rzeczy wokół jest innych (ja sama mieszkam na drugim końcu Polski), ale gdy dzwonię na informację i pytam o telefony znanych mi osób z Luzina – oni tam dalej są, oni tam dalej mieszkają. Czas stanął w miejscu. Jeśli odnowię z nimi serdeczne kontakty, będzie to Pana zasługa. Pamiętam promocję Pana książki „Dwie miłotë” i żałuję, że nie mogłam Prenumerata w redakcji: osobiście lub przekazem, w każdym czasie w jednostkach Ruchu na poczcie lub u listonosza; także na stronie internetowej poczty www.poczta.lublin.pl/gazety Numery archiwalne w cenie 5 zł. do nabycia w siedzibie redakcji być teraz na promocji „Zaczarowanego dębu”. Ponoć pojawiło się ponad dwieście osób! No cóż, z Krakowa do Luzina jest mi nieco dalej, niż kiedyś z Rumi. Ale proszę szykować dobrą herbatę na wiosnę, bo do Was się wybieram! Ech, dość tego dobrego. Zebrał Pan tyle opowieści i legend, że to naprawdę godne podziwu. Ma Pan za dużo czasu czy co? Jeśli tak – to zamawiam część drugą. W tej następnej książce uprzejmie proszę o opowieści Puszczyka na takie tematy jak: Co robi dziś Towarzystwo Przyjaciół Gminy Luzino? Czy urocza pani Genia Kasprzyk dalej działa tak hardo i skutecznie jak kiedyś? Czy dalej wójtem jest Jarosław Wejer (już wiem, że tak, brawo!) i czy dalej lubi spacerować po luzińskim lesie? Czy dalej jest w nim (w lesie, nie w wójcie) to piękne uroczysko, do którego przechodziło się kładką? Jak się mają sławetne luzińskie wiosenno-letnie festyny? A co robią dziś tak młodzi dziesięć lat temu (chyba najmłodsi w gminie) dyrektorzy szkół w Luzinie i Sychowie – Dariusz Rompca i Kazimierz Bistroń? Zdolne to były chłopaki i zdaje się, że to też byli Pana uczniowie? Cóż mogę więcej dodać. Proszę ich wszystkich ode mnie pozdrowić. (-) Aleksandra Zdrojewska-Przychodzeń [email protected] Moja przystań – Sulęczyno Często odwiedzam bliskich, z którymi pożegnałem się za ich życia. Tym razem miejscem spotkania była rodzinna parafia i cmentarz katolicki w Sulęczynie. Listopadowe odwiedziny, przy sprzyjającej aurze, skłaniały nie tylko do głębokiej refleksji, ale i do powrotu do wspomnień o tych, o których informowały przypadkowo napotkane napisy na tablicach nagrobnych, o spoczywających tam znajomych. Tak wędrując, przy wydatnej pomocy siostrzenicy, trafiłem na nagrobek niezwykły. Niezwykłością na pierwszy rzut oka był jego, niepodobny do innych, kształt, szczególnie zaś tablica z odmiennymi napisami oraz druga, mniejsza – jakby postrzępiona, ułożona skośnie na płycie głównej. Przy zbliżaniu się do owego nagrobka, trafna okazała się moja pierwsza intuicja, która napłynęła nie wiem skąd do mojej świadomości. Napisy na obu tablicach informowały w języku kaszubskim o spoczywającym tam małżeństwie i trójce jego dzieci, jak wynikało z dat w wieku 2, 3 i 13 lat. Nietrudno było też dostrzec pozostałe inskrypcje wykonane także w języku kaszubskim, określające – wedle moich domysłów – pewne cechy lub wartości, które za życia pielęgnowali moi rodacy – Kaszubi. Nic nie mówiły mi imiona i nazwiska osób spoczywających na sulęczyńskim cmentarzu. Ale, jako że podróże kształcą, a rozmowy prowadzą po nitce do kłębka, dowiedziałem się dla mnie troszkę sensacyjnej wiadomości. Otóż owe zdumiewające napisy mówiły, że zatrzymaliśmy się w miejscu spoczynku matki i przybranego ojca byłego już prezesa oddziału Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego w Sulęczynie, kolegi G.G. (poznanego ostatnio w czasie działalności zrzeszeniowej). Po upewnieniu się, kto jest twórcą tego pomysłu, zatelefonowałem i pogratulowałem mu tak wspaniałego dzieła, wyrażającego pierwiastki naszej tożsamości kaszubskiej. Z daleko idącą rezerwą zapytałem też, czy nie ma nic przeciwko temu, by mój pobyt w Sulęczynie mógł przyczynić się do upowszechnienia tej z „głową wykonanej roboty”. (-) Aleksander Trzebiatowski Rodziny rozdzielone przez historię Muzeum Historii Polski z siedzibą w Warszawie rozpoczęło realizację projektu „Rodziny rozdzielone przez historię”. Celem przedsięwzięcia ma być pokazanie jak dramatyczne były losy familii w okresie ostatnich kilkudziesięciu lat na skutek wydarzeń historycznych (wojny, przesiedlenia, wywózki, prześladowania polityczne). Przy tej okazji muzeum organizuje konkurs na opowieść o tej problema- tyce. Nagrodą będzie jej publikacja w formie książki. Na podstawie zebranych opowieści placówka zorganizuje wystawę, na której zaprezentowane zostaną losy indywidualnych rodzin, przedstawione fotografie, listy i pamiątki. – Za pomocą tego projektu chcemy zbudować most między przeszłością a przyszłością, zachować pamięć o doświadczeniach rodzin oraz rozbudzić zainteresowanie historią pomerania stëcznik 2008 i wytworzyć związek emocjonalny z przeszłością u osób młodych – mówi Robert Kostro, dyrektor muzeum. – Jednak bez zaangażowania ludzi taka ekspozycja nie będzie mogła powstać Chętni do współpracy proszeni są o kontakt. Adres: Muzeum Historii Polski (z dopiskiem: „Rodziny”), ul. Hrubieszowska 6 a, 01-209 Warszawa, e-mail: [email protected] (i) temat miesiąca Nowoczesny system wyborczy – konieczność czy fanaberia? Jarosław Och * Pojęcie „globalizacja” interesuje przedstawicieli wielu dziedzin nauki. Zjawisko to interpretowane jest przez socjologów jako intensyfikacja ogólnoświatowych relacji społecznych, które łączą odległe społeczności lokalne w taki sposób, że na wydarzenia lokalne wpływają wydarzenia zachodzące w miejscach bardzo odległych, ale zauważa się również proces odwrotny. Inne teoretyczne spojrzenia na „globalizację” ujmują ją jako proces kurczenia się świata (Ronald Robertson) lub globalnej kompresji (Mike Featherstone). John Naisbitt natomiast określa globalizację jako jeden z megatrendów społeczeństwa industrialnego, wskazując zarazem, że jego zasadniczym skutkiem społecznym jest międzynarodowy podział pracy, wymuszający migracje. O istnieniu związku pomiędzy zjawiskiem „globalizacji” a przemieszczeniami ludności przekonuje cywilizacyjna analiza współczesnych migracji. Polityczne skutki globalizacji w postaci upadku dwubiegunowego układu politycznego świata zasadniczo wpłynęły na mobilność ludności, kreując masowy charakter przemieszczeń. Wśród czynników sprawczych migracji o wymiarze ogólnoświatowym zauważa się też wzrastający poziom multikulturowości społeczeństw, upowszechnienie zdobyczy technicznych, ułatwiających transport na duże odległości, otwartość na migrantów wielu społeczeństw i gospodarek oraz wzrastający poziom standaryzacji wykształcenia i kwalifikacji zawodowych. Polityczno-społecznymi determinantami tego zjawiska, w powiązaniu z globalizacją, wydają się być również kwestie natury demograficznej (przeludnienie biednych regionów świata) oraz znaczące utrudnienia w konwergencji ekonomicznej państw Południa i Północy. W postrzeganiu politologicznym globalizacja traktowana jest jako jeden z głównych procesów tworzących podstawy strukturalne obecnego świata lub jako główna idea pozwalająca zrozumieć istotę wchodzenia współczesnego, wspólnego społeczeństwa w nowy wymiar jego funkcjonowania. Wśród determinantów ujawnienia się zjawiska globalizacji wymienia się uwarunkowania techniczne, ekonomiczne, polityczne i społeczne. W analizie politologicznej dostrzega się podstawowe, nierzadko wzajemnie się znoszące i sprzeczne konsekwencje globalizacji: 1) integrację kulturową w skali światowej, zwaną macdonaldyzacją; 2) silne podkreślanie tożsamości etnicznej, regionalnej i lokalnej (kontrreakcja na unifikację kulturową); 3) zmniejszającą się rolę państw narodowych; 4) pogłębiającą się różnicę w poziomie życia pomiędzy państwami biednymi a bogatymi; 5) przeniesienie podmio- tów decyzyjnych na poziom ponadnarodowy; 6) ułatwiony transfer technologii, ale i zagrożeń (ekologia, terroryzm); 7) upowszechnienie systemu ochrony praw człowieka; 8) żywiołowy i niekontrolowany przez jakikolwiek podmiot decyzyjny przebieg procesu globalizacji. Globalizacja, rozumiana jako możliwość swobodnych migracji w skali świata, wymusza orientowanie się w wymogach aktywności politycznej obywateli – podmiotów migracji. Bez względu na miejsce zamieszkania, każdy człowiek należący do wspólnoty demokratycznego świata ma pełnię praw obywatelskich, w tym wyborczych, z których powinien korzystać. Oznacza to, że poprzez regulacje o charakterze normatywno-prawnym należy zagwarantować obywatelom zamieszkałym poza granicami kraju urodzenia możliwość aktywności wyborczej. Problem ten należy do najistotniejszych wyznaczników paradygmatu demokracji XXI wieku i stanowi obszar zainteresowania naukowego i politycznego przede wszystkim państw o znaczących diasporach. W przypadku naszych rodaków diaspora szacowana jest na ok. 20 mln obywateli, co oznacza, że blisko 33 proc. Polaków zamieszkuje poza krajem. Pod tym względem stanowimy w świecie szóstą co do wielkości nację po Irlandczykach, Żydach, Ormianach, Albańczykach oraz Portugalczykach. Obok Polaków na stałe mieszkających za granicą, spora jest też liczba osób tam studiujących, leczących się oraz podnoszących kwalifikacje zawodowe. W roku akademickim 2004/2005 w ramach programu wymiany międzyuczelnianej Erasmus wyjechało z naszego kraju na studia 8390 młodych ludzi, czyli o ponad 25 proc. więcej niż w roku poprzednim. Z możliwości studiowania w innym państwie na podstawie umów międzynarodowych skorzystało 1800 osób (głównie były to wyjazdy krótkoterminowe – staże zagraniczne, kursy językowe, studia semestralne). Obecnie nie jest znana liczba Polaków podejmująca studia na „własną rękę”. Według danych Deutscher Akademischer Austauschdienst w roku akademickim 2004/2005 w samych Niemczech studiowało ok. 12, 2 tys. Polaków, co sytuuje ich na drugim miejscu wśród uczących się za Odrą obcokrajowców (po studentach z Chin), a zgodnie z danymi Higher Education Statistics Agency w Wielkiej Brytanii odnotowano ok. 2200 studiujących (tj. dwukrotnie więcej niż rok wcześniej). Fakt ten implikuje konieczność zagwarantowania obywatelom polskim posiadającym prawa wyborcze możliwości udziału w głosowaniu. Przy tak znacznej diasporze stanowi to nie tylko spore wyzwanie logistyczno-organizacyjne, ale też sprawia, że coraz częściej zwraca się uwagę na niedostosowanie przepisów prawa wy- pomerania stëcznik 2008 borczego do potrzeb Polonii. Jak dalece niedoskonałe jest przewidziane nim głosowanie osobiste w lokalu wyborczym, pokazują liczby i oczekiwania wyborców. W wyborach parlamentarnych 21 października 2007 roku z możliwości głosowania skorzystało w skali świata jedynie ok. 170 tys. Polaków, co stanowi ok. 8 proc. ogółu uprawnionych. Wśród powodów takiego stanu rzeczy powszechnie wskazywano zarówno na skomplikowaną procedurę rejestracji wyborców (w 2007 r. znacząco ułatwił ją internet), jak również na niemałe odległości do lokali wyborczych i ich niewielką liczbę. Skutkiem tego były – w skali masowej – kilometrowe kolejki do punktów wyborczych, w których spędzić trzeba było nawet kilka godzin. Sytuacja taka wywołała debatę na temat konieczności podjęcia reform w polskim prawie wyborczym, mających ułatwić, a zarazem upowszechnić udział w głosowaniu. Wprowadzenie zmian wydaje się niezbędne nie tylko z powodu masowej migracji Polaków, ale też powinno służyć wzrostowi frekwencji wśród Polonii. Głosowanie pocztą W walce o wyższą frekwencję zasadniczo ujawniają się dwa stanowiska. Według jednego zmiany przepisów prawnych, głównie ordynacji wyborczych, powinny uczynić polski system bardziej przyjazny obywatelom. Drugie wskazuje na potrzebę kształtowania postaw obywatelskich, budowanie społeczeństwa obywatelskiego oraz konieczność podejmowania działań skutkujących wyższym poziomem zaangażowania w sprawy publiczne. Wśród rozwiązań mających zapewnić wyższą frekwencję jest głosowanie za pośrednictwem poczty. Procedurę taką od lat z powodzeniem stosuje się m.in. w Austrii, Belgii, Danii, Estonii, Finlandii, Hiszpanii, Irlandii, Litwie, Niemczech i Wielkiej Brytanii. Głosowanie korespondencyjne stanowi duże ułatwienie dla wyborców, w szczególności zaś dla tych, którzy z przyczyn zawodowych lub zdrowotnych nie mogą odwiedzić lokalu wyborczego. Mechanizm tego działania jest prosty. Na kilka tygodni przed wyborami parlamentarnymi lub samorządowymi osoby uprawnione do głosowania otrzymują pismo urzędowe, w którym zawiadamiane są o ich terminie. Podawany jest również adres, godziny otwarcia lokalu, w którym głosować będzie wyborca oraz informacja o możliwości oddania głosu drogą pocztową. Jeżeli wyborca nie jest zainteresowany tą formą głosowania, nie odpowiada na list, w sytuacji zaś wyrażenia chęci oddania głosu pocztą, odsyła do urzędu część przesyłki, w której to potwierdza. Po upływie 2-3 tygodni otrzymuje kolejny list, tym razem z materiałami wyborczymi. W skład przesyłki wchodzi zaświadczenie o prawie do głosowania, karta do głosowania oraz dwie koperty. W jednej wyborca umieszcza skreślony w domu głos i po jej zaklejeniu wkłada ją do drugiej z kopert wraz z zaświadczeniem o prawie do głosowania. Uniemożliwia to złamanie zasady tajności wyborów. Kiedy przesyłka trafia do odpowiedniego urzędu, koperta z głosem separowana jest od zaświadczenia o prawie do głosowania, tak by uniemożliwić komukolwiek poznanie preferencji wyborczych obywatela. Warto zaznaczyć, że głos korespondencyjny przesyła się zwykłym listem (nie poleconym), a koszty tej przesyłki (poprzedniego listu również) pokrywa budżet państwa. Ostatecznym terminem nadania przesyłki jest czwartek do godz. 24, zakładając niedzielny termin wyborów. W ustawodawstwie niemieckim możliwość głosowania korespondencyjnego istnieje od 1957 roku i średnio korzysta z niego ok. 20 proc. tamtejszych wyborców! Prekursorem tej formy elekcji są jednak Duńczycy, którzy wprowadzili ją już w 1915 roku, choć obejmowała ona tylko osoby przebywające poza granicami kraju, głównie marynarzy. W poszczególnych krajach różny jest krąg osób, do których metoda ta jest skierowana. Prawo wyborcze Belgii, Holandii i Włoch możliwość głosowania korespondencyjnego adresuje do obywateli przebywających za granicą, w pozostałych państwach mogą z niej skorzystać wszyscy wyborcy (wyjątek stanowi Litwa, gdzie dotyczy ona ludzi nie mogących głosować osobiście z uzasadnionych przyczyn zdrowotnych). Wśród zalet głosowania korespondencyjnego wskazuje się na ułatwienia oddania głosu kierowane głównie do osób starszych, niepełnosprawnych i przebywających poza granicami kraju. W Polsce nie sposób nie dostrzec, iż metoda ta skutkowałaby wzrostem frekwencji, Druk urzędowy przypominający o zbliżających się wyborach parlamentarnych w Niemczech pomerania stëcznik 2008 temat miesiąca gdyż osoby powyżej 75. roku życia i te o rożnym stopniu niepełnosprawności stanowią ok. 14 proc. wszystkich uprawnionych do głosowania, a w praktyce głosują one rzadko. Również fakt najnowszej, masowej emigracji Polaków, szacowanej na ok. 1,5 mln osób, przekonuje o słuszności wprowadzenia ułatwień w dostępie do procedur wyborczych, nie wspominając o cały polskim wychodźstwie. Wśród wad głosowania korespondencyjnego zauważa się kosztochłonność (opłacenie przesyłek adresowanych do wyborców), niebezpieczeństwo łamania zasady tajności (gdyby głos dostał się w ręce osób trzecich) oraz niebezpieczeństwo, że przesyłki dostarczone zostaną już po wyborach. Per procura Kolejnym pomysłem zmierzającym do uczynienia polskiego systemu wyborczego bardziej przyjaznym obywatelom, a tym samym zachęcenie do aktywności wyborczej jest idea głosowania poprzez pełnomocnika (tzw. per procura). Instytucja pełnomocnika wyborczego występuje obecnie w ustawodawstwie wyborczym Belgii, Francji, Holandii i Wielkiej Brytanii. Opiera się ona na założeniu, że wyborca, który z różnych przyczyn nie może wziąć udziału w głosowaniu upoważnia do tego swego przedstawiciela. Ten, po uzyskaniu urzędowego poświadczenia nabycia pełnomocnictwa, udaje się w dniu wyborów do lokalu wyborczego i tam głosuje w imieniu Druk umożliwiający otrzymanie karty do głosowania drogą listowną osoby, której akt pełnomocnictwa posiada. W krajach, gdzie instytucja pełnomocnika funkcjonuje różnicuje się jednak krąg osób, do jakich oferta ta jest kierowana. We Francji i w Belgii dotyczy jedynie ludzi niepełnosprawnych (w Polsce ok. 2,5 mln wyborców, tj. 8,3 proc. uprawnionych do głosowania), starszych (w Polsce osób powyżej 75. roku życia jest ok. 1,7 mln, tj. 5,6 proc. uprawnionych do głosowania), wojskowych oraz urzędników państwowych wykonujących swoje obowiązki poza granicami kraju. Warto zastanowić się nad możliwością uzyskiwania pełnomocnictw przez Polaków na wychodźstwie, którzy otrzymywaliby je od rodaków niezainteresowanych głosowaniem osobistym. Pełnomocnictwo jest poświadczane urzędowo, a pełnomocnik udaje się do lokalu wyborczego ze specjalnym aktem, który przedstawia komisji wyborczej. Istotnym zagadnieniem jest także ograniczenie liczby przyjmowanych pełnomocnictw. W Belgii można przyjąć tylko jedno, w pozostałych krajach regulacje ustawowe są bardziej liberalne. Poza zaletami tego rozwiązania, które ma na celu aktywizację obywatelską i wyborczą ludzi niepełnosprawnych oraz starszych, ujawniają się również pewne mankamenty. Eksperci prawa konstytucyjnego nierzadko wskazują na ułomność zasady bezpośredniości i tajności głosowania oraz na brak pewności, czy pełnomocnik zagłosuje zgodnie z preferencjami wyborcy. Odpowiedzią Karta do głosowania w wyborach parlamentarnych w Niemczech 2005 r. pomerania stëcznik 2008 zwolenników tej zasady jest twierdzenie, że instytucja ta opierać się winna na najwyższym poziomie zaufania pomiędzy wyborcą a pełnomocnikiem, a jeżeli zaufania nie ma, to wyborca może skorzystać z podstawowego sposobu głosowania. W praktyce polskiej instytucja pełnomocnika wyborczego była przedmiotem rozważań ustawodawczych w 1992 oraz w 2000 i 2003 roku. Pomimo wyraźnego poparcia ze strony części środowisk naukowych oraz Państwowej Komisji Wyborczej pomysł ten nie spotkał się jednak z akceptacją posłów. Podobnie było w 2005 roku przy okazji prac nad nowelizacją ordynacji wyborczej do Sejmu RP i Senatu RP oraz Ustawy o wyborze prezydenta RP. Ostatnią, nieudaną, próbą zainteresowania środowisk ustawodawczych instytucją pełnomocnika wyborczego była propozycja senacka z 20 kwietnia 2006 roku zmierzająca do nowelizacji ordynacji wyborczych do Sejmu, Senatu, Parlamentu Europejskiego, ordynacji samorządowych, przepisów referendalnych oraz ordynacji prezydenckiej. Za upoważnieniem Ciekawą propozycją mogącą ułatwić udział w wyborach jest koncepcja głosowania z pomocą osoby upoważnionej. Jej rola byłaby znacznie mniejsza niż pełnomocnika, bo sprowadzałaby się jedynie do obowiązku pobrania w imieniu wyborcy tzw. pakietu wyborczego (karty do głosowania, koperty, informacji o sposobie głosowania) i dostarczeniu go do niego. Po zaznaczeniu przez tegoż swoich preferencji osoba upoważniona przekazuje pakiet do Komisji Wyborczej. Prawna konstrukcja tej instytucji opiera się na powiązaniu ze sobą kilku sposobów głosowania: korespondencyjnego, poprzez pełnomocnika i tzw. wędrującą urnę wyborczą. Rozwiązanie to – pomimo słabości podobnych do omówionych przy głosowaniu poprzez pełnomocnika – wydaje się być kierowane głównie do niepełnosprawnych i osób opiekujących się nimi na co dzień. W wielu państwach prawo wyborcze umożliwia dostarczanie urny wyborczej do miejsca zamieszkania wyborcy. Adresatami takiego rozwiązania są zarówno ludzie schorowani, niepełnosprawni i starsi, jak i ci, którzy nie głosują powodu nadmiernej, ich zdaniem, odległości do lokalu wyborczego. Wydaje się, że propozycja ta mogłaby być wykorzystana w skupiskach polonijnych i na ich obrzeżach, poprzez przemieszczanie urny wśród miejsc popularnych u Polaków. Procedurę taką przewiduje ustawodawstwo m.in. Czech, Estonii, Litwy, Łotwy, Słowacji oraz Słowenii. Aby z niej skorzystać, należy w odpowiednim czasie poinformować wskazany w przepisach podmiot, by mógł przygotować listę osób, do których ma udać się Komisja Wyborcza. Najczęściej stosowaną zasadą jest udział w tym przedsięwzięciu kilku członków komisji (np. na Słowacji jest ich dwóch), którzy z materiałami wyborczymi i urną udają się w dniu głosowania do wyborcy. Rozwiązanie to jest jednak krytykowane przez ekspertów jako nie gwarantujące bezpieczeństwa wyborów oraz skutkujące możliwością uczestnictwa w sztabie odwiedzającym wyborców nawet kilkudziesięciu osób (mężowie zaufania Informacja o sposobie głosowania za pośrednictwem poczty w Niemczech komitetów wyborczych). Wybory prezydenckie na Ukrainie w 2004 roku pokazały również, iż metoda ta może doskonale służyć fałszowaniu wyników. W Polsce prawo dopuszcza obecnie praktykę stosowania „wędrującej” urny wyborczej w przypadku wyborów parlamentarnych, przeprowadzanych w obiektach zamkniętych, np. w szpitalach. Osoba obłożnie chora, która nie ma możliwości zagłosowania w miejscu do tego przewidzianym, może to zrobić przy własnym łóżku. Paradoksem jest jednak fakt, iż ordynacja prezydencka z 27 września 1990 roku możliwości takiej nie dopuszcza. Głos przed czasem Znaczącym udogodnieniem dla wyborców jest również pomysł głosowania przedterminowego. Występuje ono w państwach skandynawskich oraz na Litwie i w Estonii. Adresatami tego rozwiązania są ci wyborcy, którzy z różnych przyczyn nie mogą głosować w dniu wyborów. Gwarancją właściwego i bezpiecznego głosowania jest tu ścisła współpraca pomiędzy organami wyborczymi a urzędami, które na określony czas przejmują kompetencje komisji wyborczych. Przykładowo na Litwie ustawodawstwo przewiduje, że głosowanie przedterminowe odbywa się w urzędach pocztowych, w godzinach ich pracy, a rozpoczyna się piątego dnia przed dniem wyborów. Nad przebiegiem procesu czuwa naczelnik urzędu, który dysponuje materiałami wyborczymi (karty, spis wyborców, obwieszczenia) i przygotowuje specjalne pomieszczenie, w którym odbywa się głosowanie. Wszyscy zaangażowani w procedurę wyborów pracownicy pomerania stëcznik 2008 temat miesiąca poczty muszą legitymować się wydanym przez Komisję Wyborczą certyfikatem, poświadczającym ich kompetencje w tym względzie. Wydaje się, że metoda ta powinna być powiązana z głosowaniem korespondencyjnym ze względu na fakt zaangażowania w obydwu projektach placówek pocztowych. Drogą elektroniczną Najbardziej nowatorskim i odpowiadającym wyzwaniom cywilizacyjnym XXI wieku rozwiązaniem zmierzającym do unowocześnienia systemy wyborczego jest głosowanie elektroniczne, tzw. evoting. Zgodnie z definicją obejmuje ono kilka technik głosowania: 1) przy pomocy maszyny elektronicznej, tzw. głosomatu; 2) specjalnych kiosków internetowych umieszczonych w miejscach publicznych; 3) z użyciem osobistego komputera podłączonego do sieci internetowej; 4) za pomocą telefonu komórkowego z wykorzystaniem wiadomości tekstowych SMS; 5) z wykorzystaniem telewizji interaktywnej. W świecie najbardziej zaawansowane są prace zmierzające do zastosowania tzw. głosomatów. Eksperymenty z ich użyciem są prowadzone m.in. w Belgii, Francji, Holandii, Norwegii, Portugalii, Szwajcarii i Wielkiej Brytanii, a z powodzeniem stosuje się je już w Australii, Indiach i USA. W Brazylii z kolei wyborcy korzystają z kiosków internetowych. Na ok. 110 mln uprawnionych do głosowania przypada tam ok. 400 tys. kiosków; powszechność urządzeń jest więc wysoka, a dzięki elektronicznemu przesyłaniu i zliczaniu głosów wyniki znane są już w kilka minut po wyborach. Głosowanie przy pomocy laptopa jest obecnie przedmiotem badań większości krajów Unii Europejskiej. Na szczeblu Wspólnoty prowadzone były specjalne programy naukowe, m.in. cybervote, finansowane przez Komisję Europejską. Obecnie technikę tę testuje się w Estonii, Hiszpanii, Holandii, Niemczech i Szwecji. W Wielkiej Brytanii sprawdzano natomiast możliwość głosowania z wykorzystaniem wiadomości tekstowych telefonii komórkowej, tzw. SMS-ów. Powszechnie zauważa się, że poza bezsprzecznym wpływem nowoczesnych technik głosowania na wyższą frekwencję i zaktywizowanie ludzi młodych, pojawiają się wątpliwości związane z trywializowaniem aktu wyborczego i braku 100-procentowej pewności, że wyniki nie będą zmienione podczas przepływu bądź zliczania głosów. Wskazuje się również na to, że głosowanie elektroniczne powinno być poprzedzone działaniami logistycznymi, polegającymi m.in. na wyposażeniu każdego wyborcy w odpowiedni kod identyfikacji, który uniemożliwiałby wielokrotne oddawanie głosu, a zarazem pozwalałby – bez naruszania zasady tajności – identyfikować wyborcę pod kątem posiadanych uprawnień wyborczych. Wydaje się jednak, że pomimo wątpliwości i pytań o sens korzystania z evotingu w dobie postępującej globalizacji, dostrzegalnych przemian w funkcjonowaniu cywilizacyjnym jednostek i społeczeństw oraz przy znaczących migracjach w świecie (np. Polaków na Wyspy Brytyjskie w latach 2005-2007) głosowanie elektroniczne jest drogą, z której nie ma odwrotu. Podsumowując stwierdzić należy, iż w sytuacji niskich frekwencji wyborczych wśród Polonii można dalej zastanawiać się nad przyczynami tego zjawiska, kreślić mniej lub bardziej przekonujące powody niechęci Polaków do udziału w wyborach, ale można też wdrożyć rozwiązania, które skutkowałyby nie tylko zatrzymaniem tendencji spadkowej, ale dawałyby również nadzieję na stałe odwrócenie tego trendu. (-) * Autor jest adiunktem w Zakładzie Teorii Polityki Instytutu Politologii Uniwersytetu Gdańskiego. Wykorzystane w artykule ilustracje pochodzą z jego zbiorów. Źródła 1. „Biuletyn Migracyjny”, nr 6/2006, Ośrodek Badań nad Migracjami UW, Warszawa 2006. 2. H. Gulda, Globalizacja szansą generowania nowej wiedzy, [w:] Edukacja menedżerska a społeczne i polityczne otoczenie biznesu, pod red. B. Garbacika, Gdańsk 2003. 3. P. Koryś, M. Okólski, Czas globalnych migracji. Mobilność międzynarodowa w perspektywie globalizacji, „Prace Migracyjne”, nr 55, Warszawa 2004. 4. Mała encyklopedia wiedzy politologicznej, pod red. M. Chmaja i W. Sokoła, Toruń 2001; Globalizacja a stosunki międzynarodowe, pod red. E. Haliżaka, R. Kuźniarka, J. Simonidesa, Bydgoszcz – Warszawa 2004. 5. J.Och, Aktywność wyborcza Polaków jako element kształtujący polski system wyborczy [w:] Cywilizacja i polityka. Zeszyty Naukowe, nr 4, pod red. A. Chodubskiego, Toruń 2006. 6. J. Och, Demokracja ma być bardziej przyjazna, „Polska Dziennik Bałtycki”, nr 246 (19141), z dn. 20,21 października 2007 r. 7. J.Och, O frekwencji wyborczej jako elemencie urzeczywistniania demokracji, [w:] Prawne i społeczne otoczenie menedżera u progu wejścia Polski do Unii Europejskiej, pod red. E. Grzegorzewskiej-Mischka, Gdańsk 2003. 8. Pens, The Consequences of Modernisty, Standford University Press, Standfort 1990. 9. E. Polak, Prognozowanie globalnych przemian kulturowo-cywilizacyjnych, [w:] Problemy badawcze politologii w Polsce, pod red. M. Malinowskiego, M. Burdelskiego, R. Ożarowskiego, Gdańsk – Warszawa 2004. 10. Rocznik Statystyczny RP, Główny Urząd Statystyczny, Warszawa 2005. 11. G. Stonehouse, J. Hamill, D. Campbel, T. Purdie, Globalizacja. Strategia i zarządzanie, Warszawa 2001. 12. P. Sztompka, Socjologia ogólna. Analiza społeczeństwa, Kraków 2002. 13. www.biuletynmigracyjny.uwa.edu.pl/BiuletynMigracyjny9.pdf 14. www.wspolnota-polska.org.pl, dane z 20 X 2007 r. 15. J. Zbieranek, W stronę reformy procedur głosowania w Polsce, „Analizy i Opinie”, nr 52, Instytut Spraw Publicznych, Warszawa 2005. pomerania stëcznik 2008 z południa Kazimierz Ostrowski Pomyślny wiatr Zastanawiam się czasem, co dzisiaj mogłoby przyczynić się do mocniejszego zespolenia pomorskiego społeczeństwa. Wokół jakiej sprawy udałoby się skupić myśli i wysiłki mieszkańców Gdańska i Człuchowa, Sierakowic i Brus, Tczewa i Słupska? Patrząc wstecz, choćby tylko na przeszłe stulecie, widzimy, że w dziejach naszego regionu obok klęsk i katastrof były także momenty uniesienia, okresy zbiorowego trudu i entuzjazmu. Puck, 10 lutego 1920 r., zaślubiny Polski z Bałtykiem. Wielka uroczystość, orszak dostojników, symboliczny gest gen. Hallera. I późniejsze pamiętne słowa prezydenta Wojciechowskiego, że Polska swój powrót nad morze zawdzięcza Kaszubom, którzy wytrwali przy wierze i mowie ojców. Jak bardzo Kaszubi i wszyscy mieszkańcy Pomorza byli wówczas dumni! Gdynia, lata 20. i 30. minionego wieku. Z całego kraju, lecz przede wszystkim z kaszubskich wsi i miasteczek ściągały tysiące ludzi, aby zbudować wielki port i nowoczesne miasto. Owszem, większość z nich przyjechała tu z nadzieją na jakikolwiek zarobek, ale także przekonana, że dzięki ich pracy kraj nasz stanie się morską potęgą. Gdynia rosła na oczach całej Polski, była ogólnonarodowym dziełem, a Kaszubów chlubą największą. Prasa pełna była zdjęć w kolorze sepii – kanałów portowych powstałych w miejsce bagien, furmanek wożących żwir na budowy, murarzy pozujących na rusztowaniach do obiektywu. Takie same fotografie z nabożeństwem ogląda się dzisiaj w rodzinnych albumach w wielu pomorskich domach. Powojenne zaś lata należały do Gdańska, który dźwigał się gruzów. Ulice Głównego Miasta, ratusz, gmachy urzędów.... Kościoły odzyskujące dachy, wieże jeszcze bez hełmów, jeszcze wewnątrz puste. Z podziwem patrzyliśmy na fasady odbudowanych kamienic, na architektoniczne detale, kunsztowne dekoracje. Mieszkałem daleko, tym większym przeżyciem stawał się każdy przyjazd do Gdańska; zaspokajał on moją ciekawość piękniejącego miasta. Wiem, że nie byłem osamotniony w odczuciu, iż odbudowa Gdańska to nasza wspólna sprawa. Później – tragiczny Grudzień ’70. Nie tylko my, lecz wszyscy Polacy współprzeżywali ze stoczniowcami Gdańska i Gdyni ich boleść i gniew. A po dziesięciu następnych latach ów bohaterski zryw, który zadziwił cały świat i zapoczątkował nowy etap w dziejach ludzkości. To tu, w naszym Gdańsku zrodziła się Solidarność, która stała się synonimem walki o godność człowieka. Tak, to były wielkie wydarzenia i działania, które niewątpliwie cementowały kaszubsko-pomorską społeczność. Lecz dzisiaj, w spokojnym czasie, jaka sprawa mogłaby tak mocno zawładnąć wyobraźnią i emocjami ludzi, by stać się własnością ogółu? Wydaje się, że do takiej rangi urosnąć powinna sprawa cywilizacyjnego skoku, jaki już się dokonuje, a zapewne w bliskim czasie radykalnie odmieni naszą krainę. Pierwszym, milowym krokiem stał się powrót do samorządności terytorialnej, która posiadała na Pomorzu głębokie korzenie. Dzięki przejściu od gospodarki socjalistycznej do wolnorynkowej, rosnącej zamożności społeczeństwa, a wreszcie dzięki wstąpieniu do Unii Europejskiej powstały warunki rozwoju miast, gmin i całego regionu, jakich jeszcze nigdy nie było. Wiele samorządów bardzo prędko dostrzegło niepowtarzalną szansę poprawy jakości życia i pełnymi garściami czerpie z unijnych funduszy, unowocześnia infrastrukturę oraz koryguje relacje człowieka z przyrodą. Otwarte granice pozwoliły zobaczyć jak żyją ludzie w obcych krajach i, rzecz jasna, wiele nauczyć się od nich. Dlatego wierzę, iż wyścig ku nowoczesności stanie się powszechną ambicją Pomorzan, aby poprzez różnorakie formy współdziałania, lecz także przez ożywczą rywalizację, doprowadzić nasz region do rozkwitu. To jest pierwszorzędne zadanie dzisiejszego pokolenia. (-) pomerania stëcznik 2008 z życia Zrzeszenia Refleksje, porównania, uwagi Janusz Kowalski Jesień i początek zimy tych lat, które dzielą się przez trzy, to okres rozliczania dotychczasowego i konstruowania nowego planu działań oraz powoływania na kolejną kadencję władz Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego. Podczas ostatniego (przed Zjazdem) zebrania Rady Naczelnej ZKP prezes Artur Jabłoński zapowiedział, że ponownie będzie się ubiegać o tę funkcję. Wkrótce po tym stało się wiadome, że zarząd Oddziału Gdańskiego ZKP zgłosi jako kontrkandydata Szczepana Lewnę. Dwie osoby, dwie koncepcje działania organizacji. Ich poglądy przybliżały wypowiedzi w mediach i – oczywiście – wystąpienia na Zjeździe. Sobota, 1 grudnia 2007 roku, godzina 10. Msza święta w oliwskiej katedrze z kazaniem metropolity abp. Tadeusza Gocłowskiego, z udziałem ka szubskich parlamentarzystów i nowego wojewody pomorskiego Romana Zaborowskiego, jeszcze przed paru dniami „tylko” starosty bytowskiego. Wszystkie te i inne zaproszone osoby zaszczyciły swą obecnością również początek zjazdowych obrad. Spotkaniu przewodniczył burmistrz Żukowa Albin Bychowski. Pomagali mu członkowie prezydium: Kazimierz Kleina z Łeby, o którym było wiadomo, że zgłosi Lewnę na prezesa, i Zygmunt Orzeł z Władysławowa, mający promować Jabłońskiego. Ponadto w prezydium zasiedli Władysław Czarnowski z Brus, od niedawna emeryt, oraz przedstawiciel młodzi zrzeszeniowej – Wojciech Konkel z Gdańska. Słowem, zestaw stosowny dla Zrzeszenia terytorialnie i wiekowo. Na Zjazd z 62 oddziałów wybrano 313 delegatów (po jednym na każdą zaczętą piętnastkę członków oddziału). Przybyło 290 z nich. Były to osoby chcące-mogące (piszę tak, bo chyba wszyscy nieobecni mieli powody absencji) uczestniczyć w Zjeździe, ale także spragnione kontaktów ze sobą. Intensywny szum ich rozmów utrudniał prowadzenie obrad. A toczyły się one w płaskiej przykatedralnej auli 10 O kierunku działalności Zrzeszenia na najbliższe trzy lata zdecydowano 1 grudnia ub.r. na XVII Zjeździe Delegatów. Fot. Marek Adamkowicz im. Jana Pawła II, pod względem akustycznym zdecydowanie gorszej niż sale amfiteatralne. Wprawni układacze programów tego typu zgromadzeń wiedzą, że najpierw wybiera się komisję skrutacyjną (tu 9-osobową), aby miał kto liczyć głosy w wielu głosowaniach. Tym razem wybraliśmy inne tradycyjne komisje zjazdu. Liczeniem podniesionych rąk z mandatami musieli się więc zająć członkowie prezydium. Pisemne sprawozdania z trzech lat kadencji delegaci otrzymali wraz z zaproszeniem na Zjazd, więc wygłaszano tylko 5-minutowe ich skróty. Dyskusje miały być dwie: nad sprawozdaniami i programowa – ta dopiero po wyborach. Nikt o tym bezsensie (że po wyborach) nie rzekł ani słowa, więc osoby, które chciały się wypowiedzieć przed wyborami, zabrały głos w pierwszej dyskusji, mówiąc głównie nie o tym co było, ale o tym co chciałyby żeby w ZKP się działo. Bezsens – skutek początkowego bezsensu. Absolutorium dla ustępującej Rady Naczelnej i dla prezesa uchwalone. Prezentacje kandydatów na nowego przédnika i ich wypowiedzi. Komisja skrutacyjna przygotowała i rozdała karty do głosowania. Wzięło w nim udział 278 osób, z czego 200 na Jabłońskiego (huczne brawa), 76 na Lewnę, a 2 głosy bez wskazania wybrańca. Oddziały północne, środkowe i część południowych przygotowały listy kandydatów do Rady Naczelnej, do Komisji Rewizyjnej i do Sądu Ko- pomerania stëcznik 2008 leżeńskiego. Padały ponadto zgłoszenia „z sali”. Ponieważ było już dość późno, nikt nie protestował przeciwko łączeniu wybierania wyżej wymienionych trzech władz. A przecież osoby, które nie weszłyby do Rady Naczelnej, powinny mieć możność kandydowania do Komisji Rewizyjnej i do Sądu. Między poszczególnymi czynnościami wyborczymi – będę boleśnie szczery – chaotyczna dyskusja. W wyborach do Rady Naczelnej głosowało 238 delegatów. Było 81 kandydatów, spośród których można było wskazać maksymalnie 60 osób. W sumie delegaci mogli postawić 14 280 krzyżyków (238 x 60). Postawili 5398, więc każdy delegat średnio po 23 krzyżyki. To, że „średni” delegat, z możliwych sześćdziesięciu, wskazał tylko 23 osoby jako nadające się do Rady, brzmi optymistycznie. Oznacza to, że głosował pozytywnie. Ale znam też taką hierarchię: prawda – półprawda – średnie statystyczne. W wyborach powszechnych kierownictwa partii i komitetów wy borczych układają listy kandydatów według swojego widzimisię i nawołują do głosowania na swoją, a gdy nie wiesz, wyborco, na kogo (imiennie) głosować, to „głosuj na pierwszego na liście”. Że to weszło do praktyki, świadczą o tym rezultaty wyborów. Ci z pierwszego miejsca najczęściej wygrywają. Listy kandydatów do RN ZKP uło- trzeba, następnie śniadanie, spacer z wędką nad rzekę lub inny wypoczynek. Ach, gdyby zaczęto Zjazd mszą świętą tak rano, to by na wszystko czasu starczyło. żono alfabetycznie, a jednak nawyk głosowania na początek listy i u nas dał znać o sobie. W 2004 roku kandydaci z pierwszej na liście dziesiątki (litery A i B) otrzymali średnio po 124 głosy, a z dziesiątki ostatniej, tj. od T (część) do W – 88 głosów. Proporcja na ko rzyść początku listy: 1,41 do 1. Jeszcze bardziej jaskrawo to wygląda, gdy się poda, że 9 na 10 kandydatów z początku listy zostało w 2004 roku członkami RN, a z końca – tylko pięciu. Analogicznie, chociaż nie tak bardzo źle, było teraz – proporcja: 1,23 do 1, a z początku listy 8 na 10 kandydatów znalazło się w RN, natomiast z końca listy tak samo: tylko pięciu. Wybory były, oczywiście, tajne, tj. nie wiadomo kto (imiennie) jak głosował, ale doszły mnie słuchy, że było kilkanaście kart wyborczych z zakreślonymi kandydatami od 1 do 60, bo... niektórzy delegaci nie znali ani jednego kandydata, a kierownictwa oddziałów, z których oni pochodzili nie rozmawiały z nimi o wyborach. Obok głosowania pozytywnego, jest i drugie, prawie tak samo dobre: zgodnie z podpowiedzią osoby zaufanej, w tym przypadku np. prezesa oddziału. Ponadto niektórzy delegaci uważali, że trzeba głosować na pełną sześćdziesiątkę osób. Lenie są i wśród nas. Rezultat: głosowanie od 1 do 60. Przewodniczący komisji statutowej Arturowi Jabłońskiemu wyboru na prezesa ZKP jako jeden z pierwszych pogratulował jego kontrkandydat, Szczepan Lewna. Fot. Marek Adamkowicz Wojciech Kankowski z Żukowa zreferował projekt ważnych zmian statutu ZKP. Jednak do dyskusji nad nimi nie doszło, bo § 58 statutu mówi, że „Zmiana statutu (...) wymaga uchwały Zjazdu Delegatów Zrzeszenia podjętej większością 2/3 głosów przy obecności co najmniej 1/2 ogólnej liczby osób uprawnionych do głosowania”, tj. wymaga quorum, które wynosiło 157 osób. A tylu delegatów nie było – po wyborach rozjechali się do domów. Pamiętam niedziele na wsi. Najpierw o siódmej msza święta, potem obrządek w chlewni, oborze i stajni, bo piątek czy świątek, a chudobę oporządzić Wiceprzewodniczący komisji uchwał i wniosków Łukasz Grzędzicki zreferował główną uchwałę. Przyjęliśmy ją. Natomiast druga, dotycząca hymnu kaszubskiego, wywołała dyskusję. Mówiono, że ZKP nie ma pełnomocnictwa do zajmowania się hymnem kaszubskim. Pytaniem pozostaje jednak, od kogo one mają pochodzić? Od centralistów warszawskich? Któż ma decydować o kaszubskim hymnie, jeżeli nie my sami, Kaszubi z urodzenia i Kaszubi z wyboru! Jest żenujące, że dotychczas powszechnie szanowani działacze kaszubscy uważają inaczej. Co nie jest zakazane, jest dozwolone. Kto zakazał nam zajmowania się naszym hymnem? Uchwały w tej sprawie nie odrzucono, ale odsunięto jej rozpatrywanie. Z zamieszaniem wokół hymnu i w ogóle z tym, co mówiono na Zjeździe, korespondują słowa staregonowego prezesa o narodzie katalońskim, o jego dziejach, języku, kulturze, gospodarce, o autonomii w ramach państwa hiszpańskiego. Wzorowanie się na mądrych jest mądre. Bierzmy przykład z Katalonii jak zwyciężać mamy. (-) Rada Naczelna ZKP 1. Adamkowicz Marek, Kolbudy 2. Barzowski Edward, Gdynia 3. Baska-Borzyszkowska Felicja, Kościerzyna 4. Bigus Kazimiera, Lębork 5. Bigus Tadeusz, Sierakowice 6. Breza Bogusław, Reda 7. Bychowski Albin, Banino 8. Cirocki Brunon, Kartuzy 9. Ciskowski Jacek, Jastrzębia Góra 10. Czarnowski Władysław, Brusy 11. Dawidowski Włodzimierz, Wejherowo 12. Dettlaff Jan Paweł, Wierzchucino 13. Etmański Wojciech, Przywidz 14. Fopke Jacek, Gdańsk 15. Fopke Tomasz, Chwaszczyno 16. Formella Kazimierz, Kartuzy 17. Gawin Gerard, Sulęczyno 18. Goliński Arkadiusz, Pruszcz Gdański 19. Górnowicz Marek, Chojnice 20. Grosz Lilianna, Bytów 21. Grzędzicki Łukasz, Szymbark 22. Hoppe Hubert, Kartuzy 23. Hoppe Jerzy, Rumia 24. Hoppe Teresa, Gdynia 25. Jabłoński Łukasz, Linia 26. Joć Iwona, Gdańsk 27. Kankowski Wojciech, Żukowo 28. Kass Andrzej, Reda 29. Kleina Kazimierz, Łeba 30. Konkel Wojciech, Gdańsk 31. Konkol Mieczysław, Jastarnia 32. Kowalski Janusz, Gdańsk 33. Kownacka Ewa, Jastarnia 34. Krella Albin, Władysławowo 35. Kulas Jan, Tczew 36. Kwidzyński Franciszek, Kartuzy 37. Lanc Józef, Rumia 38. Lemańczyk Andrzej, Lipnica 39. Lew-Kiedrowska Wanda, Stężyca 40. Loewenau Jarosław, Grudziądz 41. Makurat Iwona, Kościerzyna pomerania stëcznik 2008 42. Miłosz Alfons, Szemud 43. Myślisz Piotr, Hel 44. Niemkiewicz Bolesław, Puck 45. Orzeł Zygmunt, Władysławowo 46. Pająkowska-Kensik Maria, Bydgoszcz 47. Piastowski Andrzej, Kartuzy 48. Pioch Danuta, Sierakowice 49. Prondzińska Maria, Bytów 50. Pryczkowski Eugeniusz, Banino 51. Purska Ewa, Dębogórze 52. Rhode Karol, Luzino 53. Rogalewska Krystyna, Żukowo 54. Sellin Jarosław, Warszawa 55. Studziński Zbigniew, Karsin 56. Sylka Ryszard, Bytów 57. Ugowska Bożena, Nowa Karczma 58. Wenta Maria, Sianowo 59. Wenta Ryszard, Lębork 60. Zmuda Trzebiatowski Zdzisław, Gdynia 11 z życia Zrzeszenia Pracować dla Kaszub i Pomorza (Wystąpienie wyborcze prezesa Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego Artura Jabłońskiego podczas XVII Zjazdu Delegatów ZKP; 1 grudnia 2007 r., Aula Jana Pawła II, Gdańsk Oliwa) Z pomocą Zarządu Głównego starałem się przez ostatnie trzy lata inicjować oraz realizować projekty i zadania wynikające z Uchwały Programowej XVI Zjazdu Delegatów, a także wspierać inne działania i inicjatywy oddziałów Zrzeszenia w ramach ich działalności statutowej. W nawale pracy, której odbiciem są przesłane sprawozdania, nie ustrzegłem się błędów. Będę wdzięczny, jeśli mi je wybaczycie. Mam jednocześnie nadzieję, że dostrzegacie także wiele trafnych decyzji i posunięć prezesa i ZG ZKP. Realizacja postawionych przed nami zadań wymagała wspólnego wysiłku wielu osób. Za ten trud dziękuję Wam i wszystkim działaczom Zrzeszenia aktywnym w swoich oddziałach. Wszystkim razem i każdemu z osobna życzę sił do dalszej pracy dla Kaszub i Pomorza! Trzy lata temu, tuż przed XVI Zjazdem Delegatów, jedno ze zrzeszeniowych środowisk atakowało mnie na łamach regionalnych gazet za moje poglądy na kaszubszczyznę. Mówiono wtedy dziennikarzom, że podzielę społeczeństwo Pomorza i – cytuję – „doprowadzę do segregacji ludności na Kaszubach”. Obecnie to samo środowisko zarzuca mi, że popieram cepelię, disco polo, ludyczność i etniczność, nazbyt dbam o kaszubską wieś, odcinam się od inteligencji, a moimi poczynaniami kieruje strach przed zagrożeniami, które istnieją tylko w mojej wyobraźni. Szkoda, że mówią to ludzie, którzy przez ostatnie lata nie uczestniczyli czynnie w życiu Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego – nawet jeśli niektórzy z nich byli formalnie członkami Rady Naczelnej – i mam wrażenie, że nawet nie zadali sobie trudu, by przeczytać przygotowane na XVII Zjazd sprawozdania. Pomimo to, po licznych rozmowach i przemyśleniach, zdecydowałem się ponownie ubiegać się o zaszczytną i odpowiedzialną funkcję prezesa Zrzeszenia. Mam wiele planów, które chciałbym realizować przy Waszym wsparciu 12 – Zamierzam w jeszcze większym stopniu zaangażować Zrzeszenie w sprawy edukacji naszych dzieci i młodzieży – mówił m.in. Artur Jabłoński. Fot. Marek Adamkowicz i współudziale. Zamierzam kontynuować swój program oparty na kształtowaniu tożsamości zbiorowej Kaszubów i innych Pomorzan, współpracy z samorządami oraz wzmacnianiu struktur i zdolności projektowych ZKP w ramach krajowych i unijnych środków pomocowych. Pierwszorzędnym celem zapisanym w statucie Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego jest wszechstronny rozwój Kaszub i Pomorza. Znajduje to potwierdzenie w wielu zrzeszeniowych dokumentach, a ostatnio także w uchwale Nadzwyczajnego Zjazdu Delegatów z 2006 r., gdzie czytamy: „Społeczność nasza stała się pełnoprawnym uczestnikiem życia publicznego. Patrzymy na tę drogę, która jest już za Zrzeszeniem pamiętając, że podstawową zasadą i wartością jaką zawsze kierował się ten ruch etnicznoregionalny jest wszechstronny rozwój Kaszub i Pomorza”. Nie wolno nam tego zmieniać. A jednocześnie naszym obowiązkiem jest wciąż zastanawiać się i dyskutować, co oznacza to hasło dla naszej organizacji, a także dla każdego z nas z osobna – pomerania stëcznik 2008 w tym konkretnym czasie, w którym żyjemy i działamy. Jesteśmy mocno zakorzenieni w różnych strukturach: w wyższych uczelniach, samorządach terytorialnych, organizacjach pozarządowych, izbach rolniczych i gospodarczych, w związkach rybackich i prężnych przedsiębiorstwach czy wreszcie w radach nadzorczych państwowych spółek oraz komitetach sterujących i monitorujących wydawanie środków unijnych. Czy rzeczywiście wszyscy, zawsze i wszędzie, pamiętamy wtedy o Zrzeszeniu i jego celach? Zróbmy sobie czasem rachunek sumienia. Dotyczy to nas wszystkich: starostę puckiego, przewodniczącego rady, posła i senatora, rektora uniwersytetu, wiceprezydenta Gdańska czy prezesa tej lub innej organizacji bądź spółki. Jeśli będziemy odpowiedzialnymi członkami Zrzeszenia, to będziemy też potrafili w swoich środowiskach zawodowych realizować nasze cele! I to jest szansa na wszechstronny rozwój Pomorza! Tymczasem przeprowadzona w Zrzeszeniu debata programowa wskazała na priorytet w następujących sprawach: 1. Zrzeszenie powinno zachować kaszubski rdzeń, pozostając otwartym na inne grupy społeczności pomorskiej; 2. W interesie Zrzeszenia jest wspieranie idei regionalizacji i rozwoju kultur lokalnych dla przeciwstawienia się tendencjom centralistycznym; 3. Język kaszubski, troska o jego zachowanie i rozwój, pozostaje priorytetem w działalności Zrzeszenia; 4. Polityczna neutralność Zrzeszenia, szczególnie w okresie kampanii wyborczych, nie może oznaczać rezygnacji z aktywnego uczestnictwa członków ZKP w życiu politycznym regionu i kraju; 5. Perspektywicznym celem Zrzeszenia powinno być dążenie do uczynienia z Pomorza regionu gospodarczo przodującego w kraju, wyróżniającego się wysokim poziomem moralnym mieszkańców, przyciągającego atrakcyjnością lokalnych kultur z zachowaniem własnej tożsamości i tradycji. Podpisuję się pod tymi zdaniami obiema rękami. I pewnie każdy z nas na tej sali zrobiłby tak samo. Gdy jednak przystępujemy do realizacji tak nakreślonego programu, wówczas automatycznie „krystalizują się w wewnątrzzrzeszeniowych dyskusjach dwa poglądy na kaszubskopomorską ideę regionalną: »etniczny« i »uniwersalistyczny«“ – jak to zostało określone na II Kongresie Kaszubskim przez Donalda Tuska. „Etniczny” jest znacznie starszy i korzeniami swymi sięga aż do samego Floriana Ceynowy. Poprzez zrzeszińców – Labudę, Trepczyka, Rompskiego – a także ich ideowych spadkobierców mocno wrósł w naszą organizację. „Uniwersalistyczny” powstawał w ściśle określonym kontekście politycznym i może być uosobiony poprzez Lecha Bądkowskiego. Osobiście chciałbym w swoim przewodzeniu ZKP godzić obie te tendencje, nie wyrzekając się w żaden sposób własnego, kaszubskiego punktu widzenia. Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie jest i będzie zdrową, nowoczesną organizacją pozarządową stojącą na dwóch nogach: kaszubskiej i pomorskiej. Jednocześnie uważam, że nadszedł czas na zdefiniowanie na nowo priorytetów jakimi winien się kierować ruch kaszubski. Do konsensusu dochodzi się poprzez permanentną dyskusję toczoną w sprawach kardynalnych. Jestem pewien, że tak może być i tym razem. Różnorodność poglądów, odwaga i otwartość w ich wyrażaniu zawsze cechowała zrze- szeńców. Dlatego wnioskuję, by XVII Zjazd Delegatów ZKP przyjął uchwałę o zorganizowaniu w czerwcu 2009 r. III Kongresu Kaszubskiego. Namawiam Kaszubów, Kociewiaków i innych Pomorzan do przyjęcia WŁASNEJ optyki w sprawach dla nas nadrzędnych. W dzisiejszych czasach można bowiem łatwo uniwersalizm/ otwartość pomylić z globalną asymilacją i utratą własnej tożsamości. Podam przykład dwóch europejskich regionów: Katalonia – z twardą tożsamością, dwujęzycznością, autonomią kulturową i silną gospodarką oraz Nadrenia-Palatynat – niemiecki land, w którym znajdziemy wiele miejsc o bogatej historii, chociażby najstarsze niemieckie miasto Trewir. Nie można również tej krainie odmówić sukcesów gospodarczych, ale jej mieszkańcy w zasadzie nie posiadają regionalnej autoidentyfikacji. Dwa modele – ja wybieram ten kataloński i chciałbym go realizować na Pomorzu, oczywiście zachowując wszelkie proporcje i mając na uwadze polskie realia. W związku z tym padają pod moim adresem zarzuty prowadzenia polityki, która „odgradza” Zrzeszenie i Kaszubów od innych oraz „stanowi ogromne zagrożenie dla pomyślności Kaszub i Pomorza, a także dla realnego interesu Kaszubów”. Jako przykład podaje się pomysł powołania do życia pomorskiej partii regionalnej. Tymczasem idea ta wzięła się z analizy uchwały II Kongresu Kaszubskiego. „Zrzeszenie jako współtwórca i reprezentant ruchu kaszubskiego – czytamy w uchwale – powinno posiadać wyraźnie sprecyzowany program działań politycznych (…) powinno wchodzić w sojusze z innymi ugrupowaniami lub partiami”… Tak myśleliśmy 15 lat temu. Dzisiaj już tak nie myślimy. Rada Naczelna, poprzez swoje uchwały, od 1997 r. konsekwentnie strzeże naszą organizację przed politycznymi sojuszami z jakimikolwiek partiami, szanując indywidualne wybory polityczne członków Zrzeszenia. Wyjątkiem były wybory prezydenckie w 2005 r., kiedy poparliśmy Donalda Tuska jako członka naszej organizacji. Konsekwentnie chcemy być apolityczni. Na ostatniej Radzie Naczelnej w Wierzycy wielu, w tym Brunon Synak, sygnalizowało, iż w przyszłości należy odejść nawet od indywidualnego popierania kogokolwiek. Przyznaję, że wybrałem zły czas i złe miejsce na dys- pomerania stëcznik 2008 kusję o partii regionalnej, bo właśnie do wyborczego boju zaczęły przygotowywać się największe siły polityczne w Polsce. Ale w moim przekonaniu taka inicjatywa miała przysłużyć się budowie nowoczesnego regionu i zawieraniu politycznych sojuszy z partiami ogólnopolskimi, które opowiadają się za decentralizacją państwa i które odrzucają model państwa unitarnego, ograniczającego rolę lokalnych społeczeństw. O taki model państwa regionalne organizacje, w tym ZKP, zabiegały już w 1992 r., powołując do życia Sojusz Organizacji Regionalnych, który za podstawowy warunek budowy nowoczesnego państwa uznał decentralizację opartą na gminie, powiecie i samorządnym/autonomicznym regionie. Górnoślązacy (nie Ruch Autonomii Śląska, ale Związek Górnośląski), Kaszubi i Związek Podhalan upomnieli się o ten model państwa z mojej inicjatywy ponownie w 2005 i 2006 r., gdy na wodach Zatoki Puckiej i pod Giewontem podpisaliśmy „Apel o sojusz na rzecz samorządnych regionów”. Moja decyzja o starcie w ostatnich wyborach parlamentarnych była podyktowana troską o taką właśnie Polskę – samorządną i silną regionem. Jako bezpartyjny zgłosiłem swój akces do Platformy Obywatelskiej uznając, że jej program odpowiada moim poglądom. Jednak jedyną partią, w jakiej deklaracje liderów o otwarciu się w wyborach na ludzi bezpartyjnych i lokalne środowiska nie rozminęły się z rzeczywistością, było Polskie Stronnictwo Ludowe, które także silnie akcentuje w swoim programie rolę samorządów i z którym współpracuję w powiecie puckim już od czterech lat. Mój wynik 3349 głosów był drugim wynikiem w PSL w gdyńsko-słupskim okręgu wyborczym i stanowił 12 proc. wszystkich głosów oddanych na listę. Wybory były plebiscytem między PO a PiS. PSL tworzy teraz koalicję z PO. Nie czuję się przegrany i cieszę się, że wygrała idea decentralizacji kraju. Po exposé premiera Tuska można śmiało stwierdzić, że jest wreszcie rząd, który za priorytet uznaje państwo oparte na regionie samorządowym, co do pewnego stopnia oznacza również – autonomicznym. Przypomnijmy sobie, co mówił premier: „Powszechnym problemem, który szczególnie doskwiera w prowadzeniu polityki regionalnej, jest niewystarcza- 13 z życia Zrzeszenia jąca decentralizacja władzy. Najłatwiej scedować zadania na ośrodki niższego szczebla. Trudniej przychodzi przekazywanie im kompetencji i przede wszystkim środków niezbędnych do realizacji tych zadań. Poprzez zmianę ustawy o zasadach wspierania polityki rozwoju, zmniejszymy relację podległości Strategii Rozwoju Województw względem Strategii Rozwoju Kraju. Ograniczając kompetencje wojewodów rozwiążemy problem dualizmu zarządzania regionami, wynikający z dotychczasowego rządowo-samorządowego statusu województwa. Obywatele lokalnych społeczności staną się prawdziwymi gospodarzami na swoim terenie”. Jeśli mamy być „prawdziwymi gospodarzami”, musimy pamiętać, że najważniejsze dla ochrony i rozwoju naszego regionu są nasze własne działania. Do priorytetowych należy uczynienie języka kaszubskiego zdolnym do samodzielnego i trwałego rozwoju, co potwierdzone zostało w „Strategii ochrony i rozwoju języka i kultury kaszubskiej” przyjętej pod koniec marca 2007 r. Inne, nie mniej ważne to: budowanie tożsamości zbiorowej Kaszubów i pozostałych mieszkańców Pomorza przy jednoczesnym otwarciu na inne kultury; zachowanie własnej kultury z całokształtem jej duchowego i materialnego dorobku; zachowanie prawa do wolności wyrażania opinii, wolności posiadania własnych opinii oraz przekazywania informacji i idei we własnym języku; rozwijanie Pomorza jako wielokulturowego regionu o znaczącym potencjale społeczno-gospodarczym i (jeszcze raz to podkreślę) – pogłębianie autonomii-niezależności samorządu oraz wspieranie decentralizacji jako sposobu rządzenia regionem i krajem. W ramach tak ujętych celów zamierzam w jeszcze większym stopniu zaangażować Zrzeszenie w sprawy edukacji naszych dzieci i młodzieży. Przyszłością jest szkolny obowiązek nauki języka kaszubskiego, a także historii i geografii Pomorza. Będę kładł zatem wielki nacisk na powstawanie podręczników szkolnych i wydawnictw źródłowych. Zamierzam rozszerzyć współpracę Zrzeszenia z naszą kanadyjską emigracją, a okazją do tego jest 150-lecie tamtejszej diaspory kaszubskiej. Kilkunastoosobowa delegacja Kaszubów weźmie udział w obchodach zaplanowanych na sierpień 2008 r. w Kanadzie, ale dzięki uprzejmości ambasado- 14 ra Kanady w Polsce, wraz z Kaszubskim Zespołem Parlamentarnym, któremu przewodzi Kazimierz Kleina, planujemy zorganizowanie dużych uroczystości w Gdańsku. Na inne kultury będziemy otwierać się już na przełomie grudnia i stycznia, patronując światowemu zlotowi esperantystów, który odbędzie się w Malborku. Natomiast w lutym wspólnie z polskim przedstawicielstwem Parlamentu Europejskiego zorganizujemy Światowy Dzień Języka Ojczystego. O kontakty z nami zabiegają Liwowie z Łotwy. Okazją do zamanifestowania swojej tożsamości będzie jubileuszowy, dziesiąty Zjazd Kaszubów w Gdańsku, którego punktem kulminacyjnym uczynimy wmurowanie kamienia węgielnego pod pomnik księcia Świętopełka Wielkiego. Więcej uwagi prezesa i ZG ZKP w nadchodzącej kadencji należy poświęcić współpracy z oddziałami. Coraz większe możliwości finansowe Zrzeszenia skłaniają mnie do zaproponowania oddziałom wewnętrznego konkursu grantowego, którego ogólnym celem będzie wzmocnienie poczucia odpowiedzialności za ZKP i samokształcenie się lokalnych liderów naszej organizacji. Wielka Izabella Trojanowska, mój mistrz i nauczycielka, wpajała nam, że podstawowym zadaniem każdego pokolenia działaczy jest przysposabianie do pracy na rzecz Kaszub i Pomorza ludzi młodych. Wielu dwudziesto- i trzydziestolatków (sam należę wciąż jeszcze do tych ostatnich) podjęło w ciągu kilku lat trud zrzeszeniowej pracy. Wszystkim nam powinno zależeć, żeby było ich coraz więcej w statutowych organach ZKP. Będę zachęcał i pracował nad tym, by powstawały kluby młodych przy oddziałach ZKP, przynajmniej jeden w każdym powiecie, a jeden z wiceprezesów ZG ZKP będzie zajmował się tylko kontaktami z naszymi oddziałami. Do zwiększenia absorpcji środków powołam na poziomie ZG BIURO WSPARCIA PROJEKTU, które właściwie wykorzysta szanse okresu 2007-2013 i w skład którego wejdą członkowie ZKP zajmujący się pisaniem projektów w swoich miejscach pracy. Niezbędne jest wdrożenie przyjętej przed miesiącem przez RN ZKP strategii promocji i komunikacji naszej organizacji. Będę dążył do jeszcze większej profesjonalizacji biura zrzeszenia. Dotychczasowy stan zatrudnienia należy zwiększyć o osobę prawnika oraz docelowo powo- pomerania stëcznik 2008 łać dyrektora wydawnictwa ZKP. Ten drugi zająłby się formalno-finansową stroną wydawnictwa, w skład którego wchodzić będzie również „Pomerania”, „Stegna” oraz nasze portale internetowe. Przynajmniej dwa razy do roku musimy organizować spotkania (fora) z organizacjami pozarządowymi, które realizują programy wiążące się z kaszubszczyzną i pomorszczyzną. Cyklicznie zamierzam także organizować spotkania ZG z pomorskimi parlamentarzystami. Coraz mniej miejsca zostawiają nam publiczne media na wyrażanie własnych opinii w swoim języku. Dlatego, w myśl uchwały podjętej przez Radę Naczelną w Wierzycy w październiku 2007 r., wraz z całym Zrzeszeniem wspierać będę rozwój Radia Kaszëbë. Cztery lata temu nie było w Zrzeszeniu chętnych ani odważnych do podjęcia się zorganizowania kaszubskiej rozgłośni radiowej, ale od razu znaleźli się tacy, którzy nic nie robiąc chcieli decydować o programie rozgłośni. Tym bardziej dziękuję tym wszystkim zrzeszeńcom, którzy na co dzień angażują się w działalność radia, a częściej jeszcze kierują pod jego adresem dużo dobrych słów! Obiecuję, że będę dbał o nasz stan posiadania w Radiu Gdańsk, gdzie schedę po starszych redaktorach z powodzeniem przejęli młodsi, ale przede wszystkim podejmę starania o przywrócenie roli publicznej telewizji regionalnej, a jednocześnie nie zaniecham prób utworzenia kaszubskiej telewizji, zgodnie z coraz częściej podnoszonymi postulatami! Korzyści z silnej kaszubskiej marki, jakie może odnieść Pomorze rozwijając turystykę, mały i średni biznes, którym Kaszuby od lat stoją, czy promując produkty regionalne, są nie do przecenienia! Będę więc kontynuował współpracę rozpoczętą z Pomorskim Klubem Dobrej Marki i innymi wytwórcami z Pomorza w ramach prezentacji naszej kultury i gospodarki w największych miastach w Polsce. Była Warszawa, teraz czas na Wrocław, Poznań czy Kraków. Będę razem z wami tworzyć społeczeństwo otwarte i charakteryzujące się poczuciem regionalnej wspólnoty opartej na idei samorządności, w którym istotne miejsce należy się Kaszubom. Moim mottem zawsze będą słowa Aleksandra Labudy: „Kaszëbsczim jesmë ledã, nim wiedno chcemë bec, niech ten sã pôli wstedã, chto ò tim nie chce czec!” Bóg zaplac. (-) myśleć samemu Tomasz Żuroch-Piechowski Kto się boi Jana Trepczyka? Wyjazd do seminarium duchownego w Oliwie, gdzie odbywał się XVII Zjazd Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego, połączony z wyborem nowych władz, był bardzo owocny. Wprawdzie zapomniałem o maksymie mojej polskiej babki: „Kto ze sobą nosi, nikogo nie prosi” i wróciłem do domu głodny, ale jednodniowy post jeszcze nikomu nie zaszkodził. Zjechało się ludzi, oj zjechało! Byli Kaszubi, PolacyKaszubi, Kaszubi-Polacy, pół-Kaszubi, ćwierć-Kaszubi, nie-Kaszubi, Kaszubi z wyboru, Kaszubi z nominacji oraz radykałowie kaszubscy, którzy na okoliczność zjazdu na chwilę pochowali kły. Nie zabrakło nawet premiera Rzeczypospolitej i sporego kawałka rządu. Nie dopatrzyłem się natomiast posła Jacka Kurskiego i senator Doroty Arciszewskiej-Mielewczyk, którzy często gościli na kaszubskich imprezach, gdy PiS było u władzy lub o tę władzę walczyło. Nie powiem, żebym za nimi szczególnie tęsknił, ale warto uświadomić sobie jak (postulowana) apolityczność Zrzeszenia wygląda w praktyce. Jeśli następne wybory wygra koalicja marsjańsko-wenusjańska, to w przednich rzędach po lewej będą siedzieć ci z Marsa, a po prawej te z Wenus. Potem – starym obyczajem – usłyszymy wezwanie, aby nie zrażać bratnich cywilizacji twardym obstawaniem przy kaszubskości, bo przecież w naszej galaktyce nie wszyscy są Kaszubami i nie powinniśmy o tym zapominać! Wracając na Ziemię: apele o zachowanie apolityczności ZKP wygłaszane przez członków naszej organizacji, którzy równocześnie są funkcjonariuszami partyjnymi, brzmią równie szczerze co troska lisa o mieszkanki kurnika. Żałuję, że żaden bukmacher nie przyjmował zakładów w sprawie wyboru prezesa ZKP. Atmosfera wyborcza była gorąca, szczególnie w kuluarach. Pewien (apolityczny zapewne) parlamentarzysta przekonywał starszą panią posługującą się „językiem regionalnym”, żeby nie głosowała na jednego z kandydatów, bo on „bija” swoją żonę... Warto sobie uzmysłowić jak nisko upadł poziom debaty wśród społeczności, która podkreśla ustawicznie, że „zrzeszonëch naju nicht nie złómie”! Kandydaci mogą mówić co chcą, mogą wytyczać szlaki i wyznaczać kierunki, mieć dorobek i pomysły na przyszłość, ale to wszystko nazywa się nic. Kiedy pozycja „Ostatniej Nadziei Gdańszczan” zaczęła się chwiać, sięgnięto po broń, z którą najtrudniej walczyć – plotkę. Na szczęście okazało się, że Kaszubi swój rozum mają – nawet na wsiach. Jeszcze zanim ogłoszono wyniki, po sali seminaryjnej snuły się różne osoby, które wzorem rosyjskich gubernatorów nie za bardzo wiedziały „pod kogo się podłożyć”. Gubernatorzy z Rosji zawsze gratulują zwycięzcy, szkopuł w tym, że przed ogłoszeniem wyników nie bardzo wiadomo o kogo chodzi, więc na wszelki wypadek gratulują wszystkim. Cenię sobie zagorzałych wrogów, zdeklarowanych przeciwników, otwartych nienawistników, jednak wciąż nie wiem w jaki sposób wykrywać ludzi o janusowym obliczu, którzy w dzień gratulują, a w nocy donosy piszą. Myślę, że staro-nowy prezes ZKP tego również nie wie (a jeśli wie, to niech powie) – uważaj więc, prezesie, na przyjaciół i szanuj wrogów, bo ten kto ich nie ma, nic nie znaczy. Uważaj na tych, którzy chcą nosić za tobą teczkę, bo z równie szerokim uśmiechem poniosą na tacy twoją głowę, jeśli tylko będzie po temu okazja. Z rozrzewnieniem wspominam pomysł, który pojawił się na zjeździe, a mianowicie przyjęcia uchwały, że „Hymnem kaszubskim” jest pieśń Hieronima Derdowskiego „Tam, dze Wisła òd Krakòwa...”, a nie żadna inna pieśń. Ostatnimi laty do tej roli aspiruje utwór Jana Trepczyka „Zemia rodnô”, opiewający uroki naszego ojczystego kraju w granicach daleko wykraczających poza kilka kaszubskich powiatów, w których po dziejowych zawieruchach do dziś żyją Kaszubi. Nie mam nic przeciwko pieśni Derdowskiego, poza tym, że nie odzwierciedla ona moich uczuć do ojczystych Kaszub, a tym bardziej do Polski. Zapewnienia o tym, że Kaszubi prali „krzyżoków” przez „lat dwasta” brzmią szczególnie komicznie zważywszy na fakt, że to właśnie kaszubskie rycerstwo zasilało szeregi wojsk zakonnych. No ale cóż – Derdowski wielkim „łgôrzã” był, tylko się potomni nie połapali! Popieram pomysł, aby Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie zadekretowało, która pieśń jest hymnem. Skoro „derdowszczycy” sięgają po tak radykalny środek jak uchwała, znaczy to, że coraz więcej Kaszubów uznaje za swój hymn pieśń Jana Trepczyka! Z pieśnią wygrać nie sposób, uchwały można zmienić. (-) pomerania stëcznik 2008 15 z życia Zrzeszenia Do armii dobrych ludzi (fragmenty przemówienia premiera Donalda Tuska na XVII Zjeździe Delegatów Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego) Ekscelencjo, drodzy przyjaciele! Jestem bardzo wzruszony tym, że mogę dzisiaj spotkać się z wami w tej roli, która przypadła mi w udziale kilkanaście dni temu. Ani wy, ani ja nie spodziewaliśmy się, że Kaszëba zostanie premierem Rzeczypospolitej (oklaski). Nie spodziewaliśmy się, bo Kaszubi byli zawsze powściągliwi, bardzo skromni i wśród licznych zalet i nielicznych wad na pewno Kaszubom pazerności na zaszczyty nikt w całej naszej historii zarzucić nie może. I dlatego chcę wam bardzo podziękować. Wam, elicie Kaszubów, za to, że przez tyle lat, a w odniesieniu do wielu delegatów i wielu gości dzisiejszego spotkania, dzisiejszego zjazdu, mogę powiedzieć, że od wielu dziesięcioleci, zawdzięczam ten niezwykle zaszczytny i zobowiązujący awans. Po pierwsze, chciałem powiedzieć, że nie byłoby tego wielkiego, (...) wspólnotowego sukcesu, gdyby nie dziedzictwo kulturowe i etniczne, którego mam szczęście być jednym z wielu spadkobierców. W tym dziedzictwie jest także zestaw pewnych cech, które pozwoliły przez setki lat wytrwać Kaszubom przy swojej wierze, (...) kulturze, (...) języku i jednoznacznym przywiązaniu do swojej wielkiej ojczyzny – Polski i polskości. Te cechy to upór w najlepszym tego słowa znaczeniu, nie zawsze efektowna, ale bardzo efektywna konsekwencja w działaniu. To zbiór cech, których tak często brak w polskiej polityce w ostatnich 300 latach. My, na Kaszubach, jak coś zaplanujemy, to staramy się to realizować krok po kroku, właśnie z uporem. Może bez fajerwerków, ale prędzej czy później swoje cele osiągamy. Tak jak osiągnęliśmy ten największy (...), który historia chciała postawić pod znakiem zapytania: przetrwanie nawet w najtrudniejszych okolicznościach. (...) Nieprzypadkowo (...) powitanie wygłoszone przez prezesa Jabłońskiego było przerywane oklaskami. Powitanie tak wielu znamienitych Kaszëbów i Pomorzan. Znamienitych także w tym sensie, że sprawujących dzisiaj urzędy wymagające najwyższej odpowiedzialno- 16 Fot. Marek Adamkowicz ści. Wszystkim wam bardzo gratuluję. Wasz wysiłek dzisiaj spuentowany jest waszą bardzo ważną pozycją społeczną, urzędową, ale też osobistym autorytetem, bo przecież nie byłoby tej pozycji bez osobistego autorytetu. Wszyscy zawdzięczamy to także mądrze przeżywanej kaszubskości (...). Chcę państwu powiedzieć z pełną odpowiedzialnością, że to dziedzictwo, także intelektualne dziedzictwo elit kaszubskich z lat 70., 80., jest dla mnie zobowiązaniem. Na czym zasadza się to dziedzictwo? Na głębokiej wierze, że (...) władza centralna jest po to, by służyć swoim obywatelom, żeby strzec ich wolności (...). Żeby nie narzucać, tak jak to było w niechlubnych czasach komunizmu, (...) jednego obowiązującego sposobu postępowania, (...) żeby z różnorodności, odrębności, bogactwa historii, kultury czynić już tylko i wyłącznie atut Polski, a nie balast. Ja dzięki takim ludziom jak Lech Bądkowski, Izabella Trojanowska, Jerzy i Wojciech Kiedrowscy, Stanisław Pestka, Tadeusz Bolduan i Józef Borzyszkowski uczyłem się istoty myśli (...) i praktyki regionalnej. Dzisiaj wiem, że dzięki Kaszëbom tutaj na Pomorzu, tu w Gdańsku, Europa była kulturowym i politycznym faktem na długie, długie lata przed przystąpieniem Polski do Unii, bo istotą europejskości jest czynienie (...) pozytywnego napięcia z faktu, że ludzie, wspólnoty, języki, narody różnią się między sobą. Niech odejdzie raz na zawsze z polskiej polityki ta złowroga zasada, (...) zgodnie z którą różnice są po to, by je niwelować. Mądra władza – a mam nadzieję, że będziemy taką władzę pomerania stëcznik 2008 na szczeblu lokalnym, regionalnym i centralnym tworzyć – musi zrozumieć, a następnie wykorzystać fakt, że to, co różni ludzi, może być źródłem (...) pozytywnych zmian. Byłem wczoraj w Wilnie i gdy składałem wieniec na płycie nagrobnej, gdzie leży matka marszałka Józefa Piłsudskiego i jego serce, przypomniałem sobie tych wszystkich wilniuków i Polaków, którzy z okolic Wilna przyjechali po rozstrzygnięciach II wojny światowej tutaj, do nas – do Gdańska, Sopotu, Gdyni, na Kaszuby, i w tym ułamku sekundy lepiej niż kiedykolwiek zrozumiałem, jak wielkie jest nasze zwycięstwo. Towarzyszyli mi zaprzyjaźnieni przywódcy litewscy. Rozmawialiśmy o tym, jak kształtować wspólnie naszą strategię w Unii, a kiedy premierowi Litwy powiedziałem, że jestem Kaszëbą, pokiwał głową. (...) Zrozumiałem, że nasza trudna historia, która nigdy nie będzie miała finału, dzisiaj ma finał pewnej części i to jest dobry finał dzięki (...) przede wszystkim – i to mówię z przekonaniem – społecznej pracy ZKP, (...) setek i tysięcy Kaszubów, Kociewiaków, Pomorzaków. Dzięki waszej pracy Polska wygląda dzisiaj inaczej i w jakimś wymiarze Europa (...). Serdecznie wam dziękuję. Jesteście armią dobrych ludzi, która daje Polsce wyłącznie dobre dzieła. Życzę wam, żeby (...) były [one] efektem działania nowych władz ZKP także w najbliższych latach. (...) Nigdy o was nie zapomnę, gdziekolwiek będę i cokolwiek będę robił. (-) Kaszubska mitologia na nowo odczytana Andrzej Hoja* Na temat mitów obecnych w naszej współczesnej kulturze zwrócił ostatnio uwagę Peter Oliver Loew, niemiecki historyk zajmujący się m.in. tematyką gdańską. Już przed laty wprowadził on nie tylko do gdańskiej historiografii, ale przede wszystkim do myślenia o tym mieście tezę, jakoby jego obraz tworzony był i jest przez i na użytek gdańszczan. W ten sposób, wraz ze zmienianiem się w mieście dominującej grupy narodowościowej, funkcjonował obraz Gdańska jako odwiecznie niemieckiego, później zaś jako odwiecznie polskiego. Dziś coraz częściej prezentuje się wizerunek miasta jako od wieków wielokulturowego. Loew w swojej książce „Gdańsk. Między mitami” dowodzi, że każde z tych wyobrażeń jest jedynie mitem, opowieścią, której celem jest tworzenie intelektualnej i symbolicznej płaszczyzny wyjaśniającej teraźniejszość. „Historyczna prawda czy historyczne prawdopodobieństwo nie odgrywają tu decydującej roli; ważne jest znaczenie całej struktury narracyjnej, całej konstrukcji historycznej – dla czasów współczesnych. Mit więc jest wybiórczy lub – jak to króciutko ujął Roland Barthes – mit deformuje. Deformacja polega nie tylko na poddanym czynnikom politycznym, społecznym lub kulturowym świadomym zestawieniu ze sobą zdarzeń lub tzw. faktów historycznych, lecz także na sakralizacji pewnych okresów lub formacji historycznych, do których obecna społeczność bezpośrednio nawiązuje”. Wymieniony przez Loewa Roland Barthes był jednym z pierwszych, który zdefiniował mit w znaczeniu, jakim będziemy się tu posługiwać – jako słowo, mowę, język, komunikat, który charakteryzowany jest przez uniwersalizm czy odmowę wyjaśniania. Zauważył on, że to właśnie pojęcie będzie dobrze oddawać otaczające nas „fałszywe oczywistości”. Tym sposobem tradycyjne znaczenie mitu zostało odczytane na nowo. Co ważne, w wyłącznie teoretycznym ujęciu on nie istnieje. Wymaga bowiem pełnego zaangażowania, całkowitej wiary, przekonania. Bez tych czynników przestaje być mitem. Świat nasz, także ten kaszubski, jest więc pełen mitów, które często z pełnym zaangażowaniem bronimy, których często nawet nie jesteśmy świadomi. Aby to zilustrować, przedstawię trzy, zakorzenione we współczesnej kulturze, kaszubskie mity. Wielkie Pomorze Pierwszy z nich to mit wielkiego Pomorza, doskonale oddany w pieśni Jana Trepczyka słowami: „Zemia rodnô, pëszny kaszëbsczi kraju, / òd Gduńska tu, jaż do Roztoczi bróm!”. Wynika z nich, że wielkie Pomorze jest domem Kaszubów, jest ich ziemią odwieczną, ale też na wieki. Jakże łatwo zacierają się tu dwa kryteria – zasięgów etnicznego oraz państwowego. Ziemia kaszubska sięga do bram Roztoki, bo na ziemie zaodrzańskie swego czasu rozciągnęli swą władzę książęta zachodniopomorscy, co nie zmienia faktu, że terytorium to zamieszkiwały plemiona Wieletów. Kryterium dobieramy odpowiednio tak, by Pomorze było wielkie, zapominając, że nigdy przecież nie było ono jednością. Żyjący na nim ludzie różnili się znacznie od siebie, nie mówiąc już, że byli podlegli różnym państwowościom. Mimo pewnych prób w czasach nowożytnych, Pomorze jako wielka całość dostrzeżone zostało wyraźniej dopiero w twórczości rodzących się kaszubskich elit pierwszej połowy XX wieku. Dużą zasługę na tym polu położył niewątpliwie Aleksander Majkowski, który w swojej „Historii Kaszubów” ich dzieje utożsamiał z dziejami właśnie książąt zachodnio- oraz wschodniopomorskich, a także ziem, na których panowali (podkreślmy: nie zawsze były to ziemie zamieszkane przez Kaszubów). A więc, czy wielkie Pomorze to jednak ziemia rodzima? Pytanie to nie wydawało się być kontrowersyjne Lechowi Bądkowskiemu, autorowi „Pomorskiej myśli politycznej”, który – wbrew wielowiekowym podziałom Pomorza – w 1944 roku nadal widział jego jedność, co pozwalało mu na wysuwanie roszczeń do zjednoczenia w ramach polskiego państwa całej pomorskiej ziemi wraz z Zaodrzem. Sensowna dla niego byłaby także reslawizacja ludności Pomorza Zachodniego, mimo kilkuwiekowej obecności tam kultury niemieckiej. Wszak to rodzinna ziemia, kaszubska, pomorska, słowiańska, od zawsze, na zawsze... Dynastie książąt Mit numer dwa dotyka swą istotą dynastii książąt gdańskich. O ile zachodniopomorscy Gryfici byli dynastią lokalną, która stworzyła struktury państwowe obejmujące niewątpliwie tereny, na których żyli w średniowieczu Kaszubi, o tyle sytuacja z książętami wschodniopomorskimi nie jest już taka prosta. Mit o dynastii kaszubskiej, pomerania stëcznik 2008 17 polemika gdańsko-kaszubskiej czy kaszubsko-pomorskiej (jak ją nazwiemy zależy tylko od tego, w jakim celu chcemy ów ród wykorzystać) istnieje na Pomorzu Gdańskim – na terenach, gdzie niegdyś owa dynastia panowała, a dziś przede wszystkim żyją tu Kaszubi. Trudno utożsamiać się nam wszak z Gryfitami z Zachodu, gdyż ziemia ich (mimo że – jak chce mistrz Trepczyk – rodzima) jest nam, niestety, odległa (choćby fizycznie, jeśli duchowo ma być zdaniem niektórych inaczej). Tak więc w powszechnym mniemaniu książęta (bez względu na to jakim przydomkiem ich określimy) byli kaszubscy, a swoje miejsce wiecznego spoczynku znaleźli w nie mniej zmitologizowanym, często uważanym za jedno z najbardziej kaszubskich miejsc w Gdańsku (choć w obrębie miasta dopiero od 1926 r.) – katedrze oliwskiej. Czy można więc wątpić, że Kaszubi nie mieli własnych książąt, także tu, na ziemi, gdzie żyją po dziś dzień? Mit nie daje wątpliwości, lecz gdy zajrzymy do źródeł, które mówią nam, kim byli książęta wschodniopomorscy – rodzi się więcej pytań niż odpowiedzi. Z pewnością jednak nie znajdziemy tam tej pewności, jaką zawsze uosabia mit. Historia nie daje wyjaśnienia (nie jest to odosobniony przypadek, jeśli chodzi o średniowieczne dzieje), stawia jedynie hipotezy. Pierwsza z nich zakłada, że książęta ci faktycznie byli lokalnymi władcami, których rządy na Pomorzu Wschodnim trwały jeszcze przed przyłączeniem do państwa polskiego. Druga degraduje ich do miejscowych urzędników, jacy dostępując godności namiestników usamodzielnili się i niejako uzurpowali sobie książęcą władzę. Trzecia hipoteza wywodzi „kaszubskich” książąt spośród możnych z południa Polski, skąd trafili na Pomorze w roli namiestników po jego podboju przez Piastów w XII wieku. Gdzie leży prawda i która teza jest tą właściwą? Nie wiadomo i pewności chyba nigdy nie będzie. Spory trwają, a wojna na argumenty jakby niewiele zmieniała w świadomości społecznej. Mit ma się dobrze... Charakter Kaszubów Trzeci mit dotyczy cech charakteru Kaszubów. Posiłkując się w tej materii „Charakterystyką Pomorzan” Lecha Bądkowskiego, wyliczyć możemy za autorem: upór, prostolinijność, uczciwość, oszczędność, systematyczność, zdolności organizacyjne, pracowitość, solidarność, religijność, przedsiębiorczość. Wyłania się z nich obraz poczciwca, u którego wad długo by szukać (braku dowcipu i zamiłowania do sztuk pięknych, choć i tu wyjątki zauważa Bądkowski, za takie wszak postrzegać nie 18 Fot. Marek Adamkowicz można; wychodzi więc na to, że najbardziej Pomorzanie grzeszą... niedoborem poczucia humoru). Mit to silnie zakorzeniony, mimo że rzeczywistość z jaką stykamy się na co dzień nierzadko rożni się od tego, powiedzmy szczerze, „lekko” wyidealizowanego obrazu. Należy też zadać sobie pytanie, czy rzeczywiście Kaszubi stanowią aż taką awangardę wśród otaczających ich społeczności, z którymi Bądkowski nieustannie Pomorzan porównuje. Czy takie uogólnienie nie jest zbyt dalekie? Czy w związku z tym nie byłoby bliższe prawdy stwierdzenie, że, owszem, ludzie z różnych regionów różnią się od siebie, jednak cech, o których pisze Bądkowski, wcale nie trzeba szukać ze świecą, przekraczając południowe granice Pomorza? Czasem w obronie tego mitu staje współczesny marketing i próba wylansowania pomorskiej marki – pewnego stereotypu, mającego na celu korzyść ekonomiczną, skojarzenie Pomorza z dobrymi cechami mieszkających tu ludzi. W jakiś sposób uzasadnia to posługiwanie się tym mitem w kontaktach z południem kraju, niemniej jak wytłumaczyć jego kultywowanie wewnątrz społeczności kaszubskiej? Dlaczego nieustannie słyszymy jakie są typowe cechy Pomorzanina? Czasem przybiera to dość osobliwy obraz dyskutującego grona osób, które za wszelką cenę próbuje udowodnić przez to swoją wspaniałość, wynikającą wyłącznie z faktu, że urodzili się tu, a nie gdzie indziej. Skąd biorą się mity? Skąd więc w ogóle biorą się mity? I dlaczego mitologizujemy własną przestrzeń kulturową? Barthes mówi, że „mitologia jest zgodą na świat nie taki jakim jest, ale na taki jaki chce się stworzyć”. Gdzie jednak znajduje się źródło braku akceptacji rzeczywistego świata? Leszek pomerania stëcznik 2008 Kołakowski wyjaśnia to jako reakcję na słabość, kruchość, niepewność i niedostatek ludzkiego losu. Mity zamieniają bowiem nadzieję na wiedzę. Bo czy sen o wielkości, wspaniałości swoich rodzinnych ziem nie odbija mit o wielkim Pomorzu; sen o szlachetności, świetności, odwiecznych własnych elit nie odbija m it o rodzimej dynastii; a sen o poczciwości i prawości, o tym jakimi chcielibyśmy być, a nie jesteśmy – mit o pomorskich cechach charakteru? Mit jest więc wysiłkiem oswajania świata. Marek Has idzie o krok dalej, mówiąc, że oswaja on nasze lęki, neutralizuje potrzebę szukania odpowiedzi na istotne pytania, stwarza iluzję harmonii, która stanowi wygodny kostium dla rzeczywistości. Ludzie ubierają ją w go, by nie wymknęła się im ona spod kontroli. Granica mitu jest zarazem granicą wrażliwości społecznej, nieprzekraczalną dla refleksji, czasu i moralności. Wszystko wydaje się jasne, niepodważalne, oczywiste. Mity wynikają w końcu z niewiedzy (albo nie chce się wiedzieć, albo nie można poznać prawdy, co wynika z braku źródeł potrzebnych do jej zgłębienia), jak to jest w przypadku dynastii gdańskich książąt. Niosą one z sobą dwojakie skutki. Loew, pisząc o gdańskich mitach, wskazuje te negatywne. Zauważa, że mitologizacja dość często oznacza patrzenie w tył, w pewną skonstruowaną wygodnie dla określonej społeczności przeszłość. Zapatrzenie w nią prowadzi niekiedy do stanu, jaki można zobrazować poprzez marsz tyłem, ze wzrokiem utkwionym za siebie. Powoduje to sytuację, w której łatwo się potknąć, a na pewno, w której nie patrzy się w dal, w przyszłość, mającą decydujący wpływ na naszą egzystencję, przynajmniej bardziej znaczący niż przeszłość. W końcu mitologizowanie przestrzeni społeczno-kulturowej jest w pewnym stopniu oszukiwaniem siebie, a także siebie nawzajem. Wartością przestaje być prawda lub choćby jej poszukiwanie, a ważniejsze stają się wygoda i poczucie bezpieczeństwa we własnym, przez siebie wykreowanym świecie. Pozytywy mitu Z drugiej strony w micie zauważyć można pozytywne aspekty. Tworzy on przecież ludzką kulturę, spaja i solidaryzuje społeczność. Czyni rzeczywistość – jak wspomniałem wyżej – akceptowalną, bezpieczną. To od nas zależy, jaki zestaw skutków uważać będziemy za bardziej wartościowy i przez ten pryzmat uznamy zasadność demitologizowania lub jego bezzasadność czy wręcz destruktywność społeczną. Osobiście wybrałem drogę demitologizacji, choć – jak pokazałem – swoje racje mają i osoby myślące inaczej. Wybrałem tak, by podjąć próbę swoistego wydestylowania z otaczającej nas rzeczywistości tej cząstki, którą Barthes określa mianem „ideologicznego nadużycia”. W ten oto sposób można pełniej zrozumieć rzeczywistość. Poprzez zanegowanie oczywistych jej znaczeń, odkryć nowe. Barthes zauważa, że w rezultacie „bezustannie błądzimy między przedmiotem a jego demistyfikacją, niezdolni do ujęcia jego całości: bo jeśli zgłębimy przedmiot, to uwalniamy go, ale też niszczymy, jeśli pozostawiamy mu jego ciężar, ocalimy go, ale pozostanie nadal zmistyfikowany”. Moim zdaniem istnieje niekiedy alternatywa dla tej sytuacji, choć nie można jej pewnie odnieść do wszystkich przypadków. Polega ona jednak na demistyfikacji, a następnie akceptacji tego co pozostanie z przedmiotu po tymże zabiegu. Tak więc np. wspominany ród Sobiesławiców nie musi być ani dynastią kaszubską, ani kaszubsko-gdańską czy kaszubsko-kociewską. Wystarczy, że pozostanie dynastią tu panującą. Nie potrzebujemy szukać powiązań etnicznych czy argumentów na ich przywiązanie do lokalnej kultury, skoro i tak nie jesteśmy w stanie ich zweryfikować. Jedynym czynnikiem spajającym ów ród z nami jest fakt władania ziemią, na której później przyszło nam żyć. Przez to akceptujemy ich jako dynastię naszą, bez względu na jej zasługi i gorsze karty w historii. Pomorza z kolei nie musimy rozszerzać do wielkości, która będzie rekompensować kompleksy rodzące się z naszego małego skrawka ziemi, jaki obecnie zamieszkujemy. Możemy zaakceptować je w rozsądnych, węższych granicach jako po prostu nasze, bez zbędnego szukania argumentów mających na celu powiększanie własnego miejsca, domu, małej ojczyzny na siłę. Byle z tej małej stała się wielką i wspaniałą. Może nią być i bez sztucznych zabiegów – jej wielkość nie zależy przecież od argumentów tego dowodzących, ale przede wszystkim od naszego osobistego do niej stosunku. Można by zadać pytanie, czy w ten sposób nie tworzymy nowej mitologii? Być może, ale to do czytelnika należy próba oceny zaprezentowanego spojrzenia i jego ewentualna demistyfikacja. Barthes dał jasno do zrozumienia, że wszystko może być przecież mitem, gdyż świat jest nieskończenie wyzywający. Podejmijmy więc wyzwanie i nie bójmy się zmierzyć z mitami jakie nas otaczają. (-) * Autor jest studentem V roku historii na Uniwersytecie Gdańskim, wiceprezesem Klubu Studenckiego „Pomorania”. Literatura Barthes R., Mitologie, Warszawa 2000. Bądkowski L., Charakterystyka Pomorzan, [w:] Pomorska myśl polityczna, Gdynia 1990. Bądkowski L., Pomorska myśl polityczna, Gdynia 1990. Has M., Mitologia bogactwa, Zielone Brygady. Pismo ekologów, nr 7-8, 2005. Kołakowski L., Obecność mitu, Kraków 1981. Labuda G., Historia Kaszubów w dziejach Pomorza, t. 1, Czasy średniowieczne, Gdańsk 2006. Loew P. O., Gdańsk. Między mitami, Olsztyn 2006. Majkowski A., Historia Kaszubów, Gdańsk 1991. Śliwiński B., Poczet książąt gdańskich, Gdańsk 2006. pomerania stëcznik 2008 19 społeczeństwo I Spotkania na Gochach Roman Robaczewski jak: Tatiana Kuśmierska, studentka polonistyki Uniwersytetu Gdańskiego, i Alicja Skiba, początkująca poetka. Progi Centrum Międzynarodowych Spotkań w Tuchomiu w dniach 9-11 listopada 2007 roku gościły uczestników pierwszych w historii Spotkań na Gochach. Inicjatorem przedsięwzięcia był Zbigniew Talewski, prezes zarządu CMS, a jego współorganizatorami – Jerzy Lewi Kiedrowski, wójt gminy Tuchomie, oraz Rafał Narloch, wójt gminy Lipnica. Głównymi bohaterami spotkania byli jednak regionaliści kaszubscy, historycy, autorzy monografii o miejscowościach i parafiach pomorskich. Swoją obecność zaznaczyli również biografowie i heraldycy w osobach Przemysława Pragerta i Zdzisława Zmudy Trzebiatowskiego, a także wydawcy: Andrzej Obecny ze Słupska i Tomasz Zmuda Trzebiatowski z Gdańska. Nie zabrakło nauczycieli, wśród nich Felicji Baska-Borzyszkowskiej z Kaszubskiego Liceum Ogólnokształcącego w Brusach oraz Zbigniewa Formeli z Redy, niestrudzonego dokumentalisty zanikającej architektury kaszubskiej. Tak to już jest, że w tego rodzaju spotkaniach, poświęconych w dużej mierze tematyce historycznej, uczestniczą ludzie dojrzali, łaknący wiedzy o dziejach regionu i doceniający wpływ przeszłości na współczesność. Dostrzegają oni życie i pracę pokoleń minionych, których owocami są m.in. budowle i pomniki i których doświadczenia odnaleźć można w dzisiejszym człowieku. Tym bardziej ucieszyło wszystkich uczestnictwo młodych, takich Na rozgrzewkę Pierwszego dnia w holu CMS można było podziwiać wystawę fotografii Jana Woźniaka, pokazujących Tuchomie w latach 1945-1970: jego mieszkańców, ich pracę i zabawę. Wielkim przeżyciem było tego wieczoru przedstawienie „Elementarz, czyli jak dziateczki na Pomorzu uczono” na podstawie XIX-wiecznych podręczników, a w szczególności „Elementarza Toruńskiego zastosowanego dla potrzeb dzieci polskich uczących się w szkole tylko po niemiecku”. Zagrały w nim – biorące udział w zajęciach świetlicowych – dzieci z Płotowa, w którym to znajduje się Muzeum Szkoły Polskiej, oraz uczestnicy zajęć w remizie strażackiej w Miasteczku Krajeńskim, gdzie zmarł i został pochowany Jan Drzymała. Przedstawienie wyreżyserowała Joanna Gil-Śleboda – prezes Stowarzyszenia Ziemi Dretyńskiej. Ona też, wspólnie z Ewą Stachowską, dyrektorką Gminnego Ośrodka Kultury, przygotowała dzieci do przedstawienia. Spektakl odbywający się w warunkach polowych, bez sceny, wyposażono w unikatowe już rekwizyty: ogromny dzwonek szkolny, tabliczki z rysikami do pisania i ściereczkami. Strój dzieci z tamtych czasów był ujednolicony, skromny, wręcz ubogi. Pomysłodawcom i wykonawcom nie szczędzono braw. Po spektaklu Jerzy Lewi Kiedrowski opowiedział o turystyce, gospodarce i kulturze w gminie Tuchomie, zaś Janusz Juchniewicz, nauczyciel historii, przedstawił jej przeszłość. Z opowieści tych wyłonił się obraz pogranicza, gdzie ścierały się, a także stapiały kultury krzyżacka, brandenburska, niemiecka, polska i kaszubska. Jedną z atrakcji I Spotkań na Gochach było przedstawienie „Elementarz, czyli jak dziateczki na Pomorzu uczono” na podstawie XIX-wiecznych elementarzy, w którym zagrały dzieci z Płotowa oraz uczestnicy zajęć w remizie strażackiej w Miasteczku Krajeńskim. Fot. ze zbiorów autora 20 pomerania stëcznik 2008 W ostatnich latach obok żywiołu polsko-kaszubskiego coraz widoczniejszy staje się ten ukraiński i niemiecki; każda z tych nacji podkreśla swoją tożsamość. Zwieńczeniem wieczoru było wystąpienie Zdzisława Zmudy Trzebiatowskiego na temat rodzin Trzebiatowskich na Gochach. Od Gotów do partyzantów Równie intensywny był drugi dzień spotkań. Rozpoczął się on od zwiedzania kościoła parafialnego pw. Michała Archanioła w Tuchomiu, gdzie J. Juchniewicz, będący w nim organistą, opowiedział o poprzednich mężczyznach grających w tej świątyni na organach i zadedykował uczestnikom krótki koncert. Obok utworów Ludwiga van Beethovena i Franciszka Schuberta, zabrzmiała „Ave Maria” mniej znanego w Polsce kompozytora – Gulio Caciniego. Ten utwór organista wykonał ze skrzypaczką – … kilkuletnią córką Martyną. Na zakończenie zagrał poloneza „Pożegnanie ojczyzny” Michała Kleofasa Ogińskiego, jakże znaczącego w przeddzień święta narodowego. Następny punkt programu odbył się w gospodarstwie Klemensa Lemana, a mówiąc dokładniej – na noszącej jego nazwisko górze, gdzie posadowiona jest wieża widokowa. Podany przez pana Klemensa pyszny swojski chleb ze smalcem okraszonym skwarkami dodał gościom sił do zwiedzania wzniesionej na terenie gospodarstwa, przy dużym zaangażowaniu Urzędu Gminy, osady Gotów. Potem uczestnicy udali się na Górę Piszczatą w Borzyszkowach (jak głosi tradycja, pochowano na niej zwłoki żołnierzy szwedzkich). Historię tego miejsca opowiedział Andrzej Lemańczyk, dyrektor szkoły w Lipnicy i prezes miejscowego oddziału Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego. O okolicznych wydarzeniach i losach ich bohaterów, często bezimiennych, którzy walczyli za swoją małą ojczyznę, mówiła również młodzież szkolna. Nad Pomnikiem Walk i Męczeństwa Gochów wznosi się olbrzymi krzyż. Wiąże się z nim jedno z mało znanych na ziemi kaszubskiej zdarzeń. W latach 70. krzyż ów zniknął. Na początku lat 80., m.in. dzięki staraniom Zbigniewa Talewskiego, usadowiono w tym miejscu nowy. Tego dnia oddano jeszcze hołd komendantowi Tajnej Organizacji Wojskowej „Gryf Pomorski” Józefowi Gierszewskiemu i złożono (w obecności władz gminnych, powiatowych, dzieci szkolnych i nauczycieli) wiązanki kwiatów na jego grobie w Borzyszkowach. Zwiedzono – pod przewodnictwem miejscowej katechetki – XVIIIwieczny kościół parafialny oraz pojechano do wsi Łąkie pod obelisk i kaplicę poświęcone bohaterom walki o Polskę w czasie I i II wojny światowej. Po lekcji historii, którą przedstawił Benedykt Reszka, uczestnikom zafundowano przejazd bryczkami po okolicy. Później znowu był czas na zadumę, na chwilę modlitwy w kościele w Brzeźnie Szlacheckim, którego losy przedstawił proboszcz ks. Andrzej Diedrich. W końcu nadeszła bodaj najważniejsza część dnia. W Zespole Szkół im. Jana III Sobieskiego w Brzeźnie Szlacheckim odbyło się spotkanie ze znakomitymi gośćmi, w którym udział wzięli mieszkańcy, mło- dzież, nauczyciele oraz władze gminy. Benedykt Reszka tym razem jeszcze obszerniej przedstawił wojenne drogi Kaszubów, w szczególności tych z gminy Lipnica. Ów głos poprzedzony został występem chóru szkolnego i recytacjami wierszy poetów kaszubskich. Miłym zaskoczeniem dla zebranych była krótka prezentacja książki „Brzeźno Szlacheckie” napisanej przez urodzonego w tej wsi ks. Henryka Cyrzana. Z kolei wystąpienie Tadeusza Lipskiego z Wiela na temat hymnu kaszubskiego nadało spotkaniom charakteru naukowego. Przedstawił on definicję hymnu, podkreślił jego znaczenie jako symbolu narodowego, poddał analizie poszczególne zwrotki „Marsza kaszubskiego” Hieronima Derdowskiego. Podkreślił, że prorocze były słowa malujące Wisłę pod Krakowem, które pół wieku później przybrały postać symbolu – znaku rodła. Utwór ten pokazuje jak nierozerwalny jest związek Kaszub z Polską. W części artystycznej wieczoru Władysław Kowalski, nauczyciel sztuki ze szkoły w Lipnicy, dał koncert poezji śpiewanej. Następnie zespół Gzubë zagrał i zaśpiewał w stylu folk kilka piosenek kaszubskich. Wsparła go Tatiana Kuśmierska. Ta drobna dziewczyna dwukrotnie weszła na estradę i swoim pięknym, silnym głosem wykonała z zespołem m.in. „Wele, wele Wetka” i „Mój tata kupił kozę”. Okazało się, że jest ona członkinią zespołu The Rozmish (jakaż zbitka kaszubskiego z angielskim!) z Kościerzyny. Ale ziemię bytowską zamieszkują nie tylko Kaszubi. Dobrze więc się stało, że wystąpił również ukraiński zespół Tempo Bułeczki. Grają i śpiewają w nim cztery siostry o nazwisku rodowym Bułka, stąd nazwa grupy. Ku chwale ojczyzny Ostatniego dnia spotkań, 11 listopada – w Święto Niepodległości, ks. kanonik Henryk Cyrzan odprawił uroczystą mszę św. W homilii, na przykładzie życia jednego człowieka, wskazał on, że najodpowiedniejszym miejscem dla młodego Polaka jest dom rodzinny. Ojczyzna, a nie Niemcy, Wielka Brytania czy Ameryka, bo tu są jego matka, ojciec, groby dziadków, bo tu jest polska mowa. Podniosłą uroczystość uświetnił chór kaszubski wraz z kapelą z Karsina, który po nabożeństwie dał koncert patriotyczny, a wiersze o takiej tematyce, w tym utwory własne, deklamował Edmund Konkolewski, znany gawędziarz i przewodnik turystyczny z Wiela. Pierwsze Spotkania na Gochach miały program niezwykle zróżnicowany. Ich celem, może nie do końca zamierzonym, ale spełnionym, była promocja tej cześci Kaszub: zaprezentowanie jej rozwoju gospodarczego, atrakcji turystycznych, form organizowania się lokalnej społeczności oraz pokazanie znaczenia kultywowania języka i kultury kaszubskiej. Przedsięwzięcie to dowiodło jak konieczna jest integracja osób działających na rzecz kaszubszczyzny, mogących dzięki temu wymieniać swoje myśli. Było próbą powołania czegoś na podobieństwo niegdysiejszych Spotkań Wdzydzkich. Już dzisiaj planowane są następne takie spotkania, najbliższe w przyszłym roku z okazji 475. rocznicy Odsieczy Wiedeńskiej. (-) pomerania stëcznik 2008 21 społeczeństwo Westerplatte znów się zbroi Na rozkaz majora Sucharskiego działo ma zająć stanowisko ogniowe. Wytaczamy je (...). Skręcamy między drzewa. Droga znajduje się pod silnym ogniem broni maszynowej. Ciężka to była przeprawa ciągnąć 1150 kg między drzewami po miękkim leśnym podłożu. Po kilkunastu minutach z trudem przebywamy 300 m odległości dzielącej magazyn od stanowiska ogniowego działa. Stanowisko jest dobre – wszystko pasuje. A więc tak jak na poligonie: zdejmuje się kaptury ochronne. Ładowniczy wyciorem przeciera lufę, amunicyjny wyciera pocisk i smaruje pierścień wiodący wazeliną. Podaję cel. Tak przygotowanie armaty do walki na Westerplatte 1 września 1939 roku opisywał dowódca działa kapral Eugeniusz Grabowski. Po oddaniu kilkudziesięciu nadzwyczaj skutecznych strzałów w kierunku stanowisk broni maszynowej po drugiej stronie kanału portowego, zostało ono uszkodzone salwą z pancernika Schleswig-Holstein. Jedyna armata polowa na wyposażeniu składnicy zamilkła. Po 58 latach od tamtych wydarzeń, we wrześniu ubiegłego roku, ziściło się marzenie członków Stowarzyszenia Rekonstrukcji Historycznej Wojskowej Składnicy Tranzytowej na Westerplatte, którzy otrzymali wiadomość, że w północnej Finlandii tamtejsza armia wyprzedaje sprzęt z II wojny światowej, w tym rosyjską armatę kal. 76,2 mm, zwaną w przedwojennej Polsce „prawosławną” lub „putiłówką”. Pojawiła się więc okazja sprowadzenia na Westerplatte takiej samej broni, jak ta strzelająca w 1939 roku. W dniu aukcji prezes SRH Mariusz Wójtowicz-Podhorski wraz z członkiem zarządu z Wysp Alandzkich – Uwe Koslowskim, pojawili się na miejscu w Finlandii. Tu przywitali się z kilkoma kupującymi z... Polski i, o dziwo!, w czasie przetargu dogadali się z nimi tak, że każdy wylicytował to, co chciał. W ten oto sposób armata „prawosławna”, wyprodukowana w 1917 roku na terenie Permskiego Zawodu, została zakupiona z przeznaczeniem na Westerplatte. O jej pochodzeniu można się dowiedzieć na podstawie zachowanych tabliczek znamionowych oraz oryginalnych oznaczeń zachowanych na lufie działa. Przy okazji udało się nawiązać kontakt z prywatnym kolekcjonerem, który wystawił na sprzedaż działko przeciwpancerne Bofors wzór 36 kal. 37 mm. W 1939 r. Wojsko Polskie miało na stanie ok. 1200 takich działek, z czego trzysta pochodziło ze Szwecji; dwa Boforsy służyły obrońcom Westerplatte. Ponieważ trzeba było działać szybko, stowarzyszenie rozpoczęło gorączkowe poszukiwania sponsorów. Na sfinansowanie zakupu zgodziły się firmy Alarmtech Polska i Energa-Obrót i dzięki nim, a także przy pomocy armatora Finnlines i firm transportowospedycyjnych Global i Arena, udało się przewieść obydwa działka do Polski. Osobnym wyczynem popisał się kierowca firmy Global, który w ciągu jednego dnia przemierzył ponad 300 km fińskich dróg, aby załadować „putiłówkę” i Boforsa na ciężarówkę, a następnie zdążyć na statek z Helsinek do Gdyni. Całość akcji sprowadzenia armat koordynował Uwe Koslowski, a jej skomplikowany przebieg opisały fińskie media. 22 Westerplatte, m.in. dzięki zakupom militariów, coraz bardziej nabiera wyglądu zgodnego ze stanem z 1939 r. Fot. Krzysztof Wyrzykowski W sobotę 10 listopada 2007 roku, w przeddzień Święta Niepodległości, nastąpiła długo oczekiwana uroczystość przekazania SRH obu działek przez sponsorów. Przy akompaniamencie Orkiestry Reprezentacyjnej Morskiego Oddziału Straży Granicznej oraz przy udziale pocztów sztandarowych z III LO w Gdańsku Wrzeszczu i Gimnazjum nr 34 z Gdańska Nowego Portu wytoczono armaty z naczepy na plac niedaleko odrestaurowanego schronu placówki „Fort”. Obok członków stowarzyszenia, działek z dumą strzegli rekonstruktorzy z SGRH Lądowej Obrony Wybrzeża i SRH Marienburg, zapewniając wydarzeniu odpowiednią oprawę historyczną. Wszystko to odbyło się na oczach widzów i kamer telewizyjnych, przy transmisji na żywo w Radiu Gdańsk. Zabytkowy sprzęt niewątpliwie zrobił duże wrażenie na obecnych, podobnie było następnego dnia w czasie Parady Niepodległości w Gdyni, w której Bofors również wziął udział. Obydwa działa czeka teraz renowacja w wyspecjalizowanym warsztacie, bo mimo że są w dobrym stanie, pewien „lifting” na pewno im się przyda. Obejrzeć je znowu będzie można dopiero na wiosnę, a pozorowane strzały oddadzą 1 września, być może dokładnie z tych samych miejsc, z których strzelały w 1939 roku. Mariusz Wójtowicz-Podhorski zapowiada, że to nie koniec poszukiwań dawnej broni: – Chcemy iść za ciosem. Trwają już przygotowania do zakupu drugiego Boforsa i przynajmniej jednego 81-milimetrowego moździerza Stokes-Brandt. Mamy zamiar skompletować taki arsenał Wojskowej Składnicy Tranzytowej, jaki był w chwili wybuchu wojny. Jest to zgodne z ogólnymi założeniami tworzonego na półwyspie Muzeum Pola Bitwy na Westerplatte, które w sposób możliwie wierny ma przywrócić temu miejscu wygląd z 1939 roku. Tytuł tego artykułu trzeba, rzecz jasna, traktować z przymrużeniem oka, bo przecież chodzi tu o historyczną rekonstrukcję i pasję towarzyszącą tego typu inicjatywom. Jest jednak coś symbolicznego w tym, że wkrótce po zniknięciu z półwyspu zabytkowego czołgu T-34 (przekazany do Muzeum w Drzonowie), który na Westerplatte pełnił rolę jedynie propagandową, próbując łączyć walkę 1 Brygady Pancernej im. Obrońców Westerplatte (w rzeczywistości nie odbyła się ona w Gdańsku) z legendarną obroną składnicy z 1939 roku, na jego miejsce zrządzeniem losu trafiają dwie armaty, takie same jak te, które broniły tej ziemi przed laty. (-) pomerania stëcznik 2008 Krzysztof Zajączkowski Gdyńscy muzealnicy przeszli na nowe Po ponad pięciu latach od rozpoczęcia budowy nowa siedziba Muzeum Miasta Gdyni uroczyście otworzyła swoje podwoje dla zwiedzających. Wydarzyło się to 16 listopada 2007 roku w obecności prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, metropolity gdańskiego abp. Tadeusza Gocłowskiego, przedstawicieli Marynarki Wojennej oraz władz Gdyni z prezydentem Wojciechem Szczurkiem na czele. MMG działa już ćwierć wieku. Powstało 6 stycznia 1983 roku na bazie zbiorów Działu Historii Miejskiej Biblioteki Publicznej w Gdyni, mieszczącego się w niewielkim budynku przy ul. Starowiejskiej 30, czyli w tzw. Domku Abrahama, który stanowi własność starej gdyńskiej rodziny Skwierczów. Największą bolączką placówki od początku jej działalności były problemy lokalowe. Prócz Domku Abrahama muzeum miało wprawdzie do dyspozycji tzw. pawilon wystawowy przy ul. Waszyngtona, jednak – w związku z budową Centrum Kultury i Rozrywki „Gemini” – musiało w 1997 roku go opuścić. Plany adaptacji na potrzeby MMG różnych obiektów w mieście bądź budowy dla niego nowej siedziby pojawiały się w całym okresie jego istnienia. Realna szansa na otrzymanie własnego obiektu pojawiła się dopiero na początku XXI wieku. Wówczas to narodziła się koncepcja wzniesienia gmachu dla dwóch placówek: Muzeum Miasta Gdyni i Muzeum Marynarki Wojennej RP. Jego budowa rozpoczęła się w kwietniu 2002 roku i trwała niemal do początku roku ubiegłego. Potem były przeprowadzka, urządzanie, organizacja nowych wystaw i gorączkowe przygotowania do uroczystego otwarcia. Niestety, ze względu na trudności finansowe siedziba Muzeum Marynarki Wojennej wciąż pozostaje w stanie surowym i nie wiadomo, kiedy instytucja ta rozpocznie w niej działalność. Parter i pierwsze piętro budynku zostały zaadoptowane na potrzeby wystawy stałej pt. „Gdynia – urzeczywistnione marzenie o Polsce nad Bałtykiem”. Fot. ze zbiorów autora Budowa nowego gmach Muzeum Miasta Gdyni rozpoczęła się w kwietniu 2002 r. i trwała niemal do początku roku ubiegłego. Fot. Marcin Szerle Nowy gmach MMG ma pięć kondygnacji o łącznej kubaturze 16 500 m3 i powierzchni całkowitej 3,272 m2. Powierzchnia wystawiennicza obejmuje około 1 750 m2. Parter i pierwsze piętro zostały zaadoptowane na potrzeby wystawy stałej pt. „Gdynia – urzeczywistnione marzenie o Polsce nad Bałtykiem”. Podzielono ją umownie na kilka działów, zaś motywem przewodnim jest pokazanie morskiego charakteru Gdyni oraz przedstawienie historii budowy portu i miasta w okresie II Rzeczypospolitej. Sporo miejsca poświęcono dziejom najdawniejszym Gdyni, jako wsi rolniczo-rybackiej i modnej już na początku XX wieku nadmorskiej miejscowości letniskowej. Zasygnalizowano również okres okupacji niemieckiej oraz najważniejsze wydarzenia z historii powojennej: procesy komandorów, Grudzień 1970, powstanie Solidarności i wizytę papieża Jana Pawła II w 1987 roku. Na wystawie rzuca się w oczy szwoleżer rokitniański, podobny do tego, który w 1920 roku dokonał przejęcia Gdyni przez Polskę. Ekrany dotykowe umożliwiają przeglądanie obszernego zbioru zdjęć, tekstów historycznych oraz biografii wybitnych postaci – „ojców założycieli” Gdyni. Eksponowane miejsca zajmują najważniejsi z nich – inż. Tadeusz Wenda i prof. Eugeniusz Kwiatkowski, po których zachowały się liczne pamiątki. Projektory multimedialne umożliwiają obejrzenie nieznanych dotychczas filmów archiwalnych o mieście i porcie, a specyficznego klimatu dodają wystawie odgłosy codziennego życia. Trzy pozostałe poziomy nowej siedziby przeznaczone są na ekspozycje czasowe. W chwili otwarcia zaprezentowano na nich zbiory Działu Sztuki, które zaaranżowano na wystawie pt. „Gdynia i morze w zbiorach malarskich Muzeum Miasta Gdyni”. Od 7 grudnia na dwóch najwyższych piętrach, tzw. galerii, można obejrzeć pokonkursową wystawę IV Ogólnopolskiego Biennale Malarstwa i Tkaniny Unikatowej – Trójmiasto 2007, która została zorganizowana przez Stowarzyszenie Promocji Artystów Wybrzeża ERA ART we współpracy z pracownikami gdyńskiego muzeum. (-) pomerania stëcznik 2008 T.R. 23 społeczeństwo Leon rybak (4) Szyper Leon Skelnik, jeden z pionierów polskiego rybołówstwa dalekomorskiego, urodził się w przedwojennej Gdyni jako wnuk i syn kaszubskich rybaków przybrzeżnych. Z łowienia ryb utrzymywali się jego dziadek Jan i ojciec Franciszek, ale szersze, udokumentowane dzieje gdyńskiej rodziny Skelników sięgają trzech wieków. Prezentowany poniżej czwarty fragment przeprowadzonego przez Zbigniewa Gacha wywiadu-rzeki, który ukaże się w wersji książkowej wiosną 2008 roku, dotyczy lat 50. XX wieku. – W styczniu 1950 roku objął pan niewielki trawler „Uran”... – Tak było. – Dokąd odbył pan swoją pierwszą wyprawę dalekomorską jako 23-letni dowódca? – Oczywiście na Morze Północne. Planowałem wystartować ze Szczecina już na początku roku, ale port całkowicie zamarzł i trzeba było czekać, aż puszczą lody, co potrwało trzy miesiące. Miało to jednak swoją dobrą stronę, bo poznałem wówczas Ludgardę Thrun, przyszłą żonę, gdyniankę przebywającą na wysuniętej placówce DALMORU w Szczecinie, przy nabrzeżu Comet. Była sekretarką dyrektora i prowadziła tak zwany Referat Ogólny. – Zdryfujmy więc na chwilę ku temu wydarzeniu. – Któregoś dnia, gdy wszedłem do szczecińskiej delegatury DALMORU, od razu zwróciłem uwagę na młodą, atrakcyjną urzędniczkę. Przyjrzałem się jej zgrabnej sylwetce i wesołym oczom. Powiedziałem sobie: jeśli jest wolna, zostanie panią Skelnik. – Kiedy pobraliście się? – 13 lipca 1950 roku. Do tego czasu zdążyłem jeszcze odbyć kilka rejsów rybołówczych: wpierw „Uranią”, potem „Kastorią”. – Gdzie odbył się ślub? – W Gdyni. Skromne przyjęcie weselne urządziliśmy w restauracji Polonia przy ulicy Świętojańskiej, a już następnego dnia musiałem iść w morze. Moja żona od tej pory zaprzestała pracy zawodowej, choć nadal przemieszkiwała w Szczecinie, ze swoją matką. – Jak w początkowym okresie radził pan sobie na stanowisku szypra? – Dobrze, gdy postępowanie szypra stanowi wzorzec, który akceptuje i naśladuje załoga. Wówczas można się spodziewać integracji w tak zwanej grupie roboczej. – Zgodnie ze znaną maksymą, że każdy statek nosi piętno swego kapitana? – Rola dowódcy-wychowawcy wymaga przede wszystkim cierpliwości. Ponadto wiadomo, że załoga dalekomorska jest w stanie wiele wybaczyć kapitanowi, który ma „nosa do ryb”. A ja zawsze miałem. Zresztą, przez krótki czas pływał ze mną jeszcze szyper holenderski w charakterze doradcy. 24 – Ale w roku 1950 skończył się proces polszczenia załóg na statkach DALMORU? – Mało tego. Całkowicie polskie załogi zaczęły obsadzać nowe trawlery burtowe, budowane już w polskich stoczniach. – Rezygnacja z usług Holendrów spowodowała jednak odwetową likwidację bazy lądowej w Ijmuiden? Żona L.Skelnika – Ludgarda z d. Thrun – Nie wiem, czy należy używać słowa „odwet”... W każdym razie Ijmuiden rzeczywiście stanowiło dogodny port, gdzie przez kilka lat polskie statki rybackie zostawiały część połowów (odwoziły je potem do kraju statki handlowe). Po likwidacji bazy w Ijmuiden, w 1951 roku, trzeba było zacząć myśleć o wprowadzeniu do eksploatacji specjalnych statków-baz, które odbierałyby rybę bezpośrednio w morzu. – O jaką rybę chodziło przede wszystkim? – O solonego śledzia. – A poczciwy dorsz? – Dobrze powiedziane: „poczciwy”... W latach 50. można go było pozyskiwać właściwie przez okrągły rok, podczas gdy połowy śledzi, płastug i makreli odbywały się tylko w sezonach. Dlatego dorsza nazywaliśmy w rybołówstwie „chlebem powszednim”. – Ładny chleb! Niektóre sztuki miewają przecież wagę do trzydziestu kilogramów? – Ale nie na Bałtyku. Podobnie jak śledzie, także dorsze (wątłusze) tworzą rasy lokalne. Skarlałe dorsze bałtyckie osiągają najwyżej 60 cm długości, natomiast rasy islandzkie i nowofundlandzkie przekraczają półtora metra. – Czy dorsze występują w większych skupiskach? – Oczywiście. Ciągną za ławicami drobnych ryb i wtedy same skupiają się w ławice, a to ułatwia ich połowy. – Co w żargonie rybackim oznacza słowo „bolek”? pomerania stëcznik 2008 – Małego dorsza, ale już nadającego się do przetwórstwa. – Zapewne stąd wzięło się lądowe powiedzenie „cienki bolek”, oznaczające kogoś niekompetentnego czy niewprawionego? – Lub odwrotnie: zapożyczone z lądu określenie zastosowano wobec ryby niewyrośniętej, byle jakiej. – Przy rejsie „Saturnem”, rozpoczętym 17 marca 1951 roku, w pańskiej książeczce żeglarskiej pojawiła się drukowana rubryka „port ojczysty...”, a nie, jak dotychczas, „port macierzysty”... – Widocznie jakiś ministerialny urzędnik ze stolicy wykazał się inwencją... – Wróćmy jeszcze do tematu statków-baz... – Konieczność pokonywania 900-milowych odległości do łowisk wymagała posiadania statków łowczych o odpowiednio dużym zasięgu (co najmniej 15-20 dni w morzu). Tymczasem, jak na razie, wszystkie nasze trawlery były stare albo przestarzałe, co zmuszało armatora do nastawiania się przede wszystkim na śledzie, które wytrzymywały dłuższy transport w beczkach z solanką. Zresztą, zasięg niektórych trawlerów, przy słabszych połowach, i tak był zbyt mały ze względu na szybkie wyczerpywanie się węgla bunkrowego. – Nie wystarczało czasu na zapełnienie ładowni rybami? – Dokładnie tak. I właśnie z tego względu trzeba było szukać dla polskiego rybołówstwa rozwiązań w oparciu o statki-bazy. Latem 1952 roku wprowadzono do eksploatacji pierwszy z nich: „Morską Wolę”. – Była nowa? – Gdzie tam! Stara krypa o pojemności 3340 BRT, zbudowana w Niemczech w 1924 roku (jako „Rio Negro”), a odkupiona przez Polskę w roku 1939. Podczas wojny brała udział w konwojach atlantyckich, szczęśliwie unikając katastrofy. Po wojnie „Morska Wola” weszła w skład floty Polskich Linii Oceanicznych, a dopiero potem została przebudowana na pierwszy w dziejach naszego rybołówstwa statekbazę. Odtąd miała ścisłą załogę w liczbie trzydziestu ludzi, a ponadto 100-osobowy personel obsługowy. Mieściła w ładowniach 18 tysięcy beczek śledzi (upakowanych już wcześniej na statkach łowczych). – Dysponowała chłodniami? – Nie. Był to pływający magazyn, ale bez urządzeń chłodniczych. – Jak długo „Morska Wola” służyła rybołówstwu? – Po awarii w Sundzie, bodaj w grudniu 1958 roku, została przeznaczona do kasacji. – Kolejne polskie statki-bazy były nadal jedynie pływającymi magazynami? – Wprowadzony do eksploatacji drugi z kolei „Fryderyk Chopin” (dawny niemiecki „Wisconsin”, a później – „Kaszuby”) był typowym pływającym magazynem, groma- dzącym beczki ze śledziami. Statek miał też na swoim pokładzie spory warsztat ślusarski, umożliwiający spawanie i toczenie. Ponadto w skład jego obsady personalnej wchodzili między innymi: lekarz ogólny, dentysta, meteorolog, nurek... Funkcje kulturalne zapewniały: małe kino, czytelnia gazet i biblioteka. Innego typu rozrywkę dawała świetlica z bilardem i ping-pongiem. – Idąc na łowisko, „Chopin” zabierał bunkier dla trawlerów? – Tak, ale z jakiejś racji nie woził węgla. Zabierał tylko mazut i lekką ropę. Ponadto – prowiant, wodę, sól... – Również nie był to statek nowy? – Zbudowany został w 1929 roku w Bremie dla armatora francuskiego z Le Havre jako drobnicowiec. – Powtórzmy: przysposobione statki-bazy, w warunkach polskich, przywoziły do kraju głównie beczki z solonymi śledziami? – Poza tym spełniały funkcje zaopatrzeniowe. – Czy „Morska Wola” i „Fryderyk Chopin” wyczerpują listę pierwszych rodzimych statków-baz? – Nie. Było jeszcze kilka innych. W roku 1955 zaczęły funkcjonować, jako łącznikowce, nowo zbudowana „Jastarnia” i starsze „Oksywie”. Przewoziły między innymi węgiel bunkrowy do polskiej stacji w belgijskiej Ostendzie (od listopada 1957), a w drugą stronę zabierały ryby. – Wyniki osiągane przez trawlery potwierdzały korzyści wynikające z działalności statków-baz? – Propagandyści twierdzili, że metoda zdaje egzamin. – Nie było kłopotów z przekazywaniem ryb na morzu? – Owszem, były. Największy problem stanowił manewr cumowania burta w burtę. Nawet niewysokie fale uniemożliwiały wówczas przeładunek, bo liny cumownicze pękały jak nitki pod naporem rozkołysanych kadłubów. Przekleństwa krążyły szybciej od mew. W pełni sezonu tworzyły się przy statkach-bazach istne ogonki trawlerów, które czekały na rozładowanie. Dlatego DALMOR od pewnego momentu musiał dodatkowo korzystać z usług trzech frachtowców Marynarki Handlowej w roli transportowców-zaopatrzeniowców. – Czy statki-bazy też łowiły ryby? – Nieee! Nie były do tego w ogóle przystosowane! Z ich pokładów koordynowano połowy flotylli i odbierano rybę, a jednocześnie zaopatrywano statki łowcze w paliwo, prowiant, wodę, opakowania, sprzęt połowowy, części zamienne do zużytego wyposażenia, środki utrwalające – sól i lód... – Przeczytałem w jakimś opracowaniu krytykę dawnych statków-baz pod kątem ich wyników ekonomicznych. – Na ówczesne warunki były jednak „złem koniecznym”. Szczególnie tam, gdzie posługiwano się małymi, przestarzałymi statkami łowczymi na coraz bardziej odległych łowiskach. pomerania stëcznik 2008 25 społeczeństwo – Zaliczył pan rejs na którymś z pierwszych statków-baz? – Od lipca do września 1954 roku byłem zamustrowany w roli kierownika łowczego na „Kaszubach” (jeszcze wtedy pod nazwą „Fryderyk Chopin”), żeby podszkalać załogi lugrotrawlerów operujących na Morzu Północnym... – Jak to? Miał pan szkolić załogi, które już wysłano w morze? – Ponieważ małe statki wchodziły do eksploatacji szybko i w dużej liczbie, trudno było znaleźć dla wszystkich od razu dobrych fachowców. Stąd rybacy z lugrotrawlerów często nie mieli ani doświadczenia, ani wiedzy teoretycznej. Przesiadając się z jednego statku łowczego na drugi, musiałem pokazywać, krok po kroku, jak się zbroi, reguluje i reperuje sieci. – A nie było żadnych bosmanów czy starszych rybaków, którzy już mieli trochę praktyki? – Raczej niewielu... Najlepszy dowód, że armator wysłał mnie, ze słowami: „Leon, jedź i zobacz, co się dzieje, bo towarzystwo niczego nie łowi, a czas ucieka”. – Co to jest lugrotrawler? – Statek rybacki przystosowany do łowienia zarówno sieciami swobodnie dryfującymi w toni (choć na uwięzi), jak i włokami. – Regulowanie sieci dotyczyło także włoków? – Tak. Musiały być odpowiednio ustawione, żeby ich skrzydła się rozwierały, a nie zamykały, podczas ciągnięcia. I żeby cała sieć nie ryła w dnie, bo wtedy darła się na strzępy. – Co w panu budziło największe zdziwienie, jeśli chodzi o brak umiejętności zawodowych u ludzi z lugrotrawlerów? – Na przykład nie wiedzieli, co robić, gdy włok po wyciągnięciu okazywał się pusty, choć nie był podarty. Wiedziałem z praktyki, że to wina złych wymiarów różnych części składowych albo niewłaściwego obciążenia sieci... Właśnie z takich powodów włok nie chce się otworzyć albo „chodzi” za wysoko nad dnem i niczego nie zagarnia. – Może też nie być ryb? – Do włoka zawsze coś musi trafić. Tym bardziej, gdy w pobliżu kręci się dziesięć statków i wszystkie obficie łowią. – Pańskie rady rzeczywiście przynosiły efekty? – Ja prędzej nie schodziłem z pokładu, aż wszystko było wyregulowane i sieci zaczynały się zapełniać. Co prawda, zdarzało się, że dopóki młodzi rybacy wydawali zestawy pod moim okiem, to łowili. A jak porwali sieć lub zagubili jakiś element (obciążnik czy deskę trałową), mieli problem, gdy Skelnika nie było w pobliżu. Jednak ci, którzy pilnie słuchali i przyglądali się wszystkiemu, co robię, szybko łapali główne zasady. – Z jaką prędkością musi płynąć trawler ciągnący włok? – Trzeba to dostosowywać do spodziewanego gatunku ryb. Na przykład połów płastug odbywa się przy szybko- 26 Kpt. Leon Skelnik w kabinie nawigacyjnej ści około dwóch węzłów, bo płastugi są rybami mało dynamicznymi. Z kolei przy połowie ryb dorszowatych, które wykazują sporą ruchliwość, stosuje się szybkość rzędu trzech-czterech węzłów. Wreszcie przy połowach śledzi, które są rybami bardzo płochliwymi, trzeba ciągnąć włok z szybkością nie mniejszą niż cztery węzły. – Jakie komendy znajdowały się pół wieku temu na tak zwanym telegrafie statkowym? – „Cała naprzód”, „Pół naprzód”, „Wolno naprzód” i „Bardzo wolno naprzód”. Potem były „Stop” i „Baczność” oraz komendy do ruchu wstecz: „Wolno wstecz”, „Pół wstecz” i „Cała wstecz”. W maszynowni mechanik odbierał te komendy na swoim telegrafie i według ich wskazań manewrował silnikiem (dlatego pod pokładem trwały również całodobowe wachty). – Po każdym zaciągu część załogi klarowała włok? – Tak. Oznaczało to czyszczenie sieci z wodorostów, odpowiednie jej rozłożenie i przygotowanie do następnego holu. Nieraz potrzebne były drobne reperacje, ale gdy statek „siedział rybie na ogonie”, wszystko robiło się na tempo. – Ponoć w pierwszej połowie lat 50. zaczęły występować w Polsce poważne braki wyrobów mięsnych, dlatego apelowano do gospodarki rybnej o ciągłe zwiększanie połowów? – Były to propagandowe czary-mary. Żądano natychmiastowego zwiększenia wyników połowowych o 60 procent, co przecież nie mogło mieć przełożenia na realne osiągnięcia w „walce o wykonanie planu”. – Jednak z późniejszych sprawozdań wynika, że w drugiej połowie lat 50. polskie rybołówstwo dalekomorskie nabierało coraz większego rozmachu? – Dawne sprawozdania... Hmm... Powiedzmy sobie szczerze: rozmach przybierał postać niebezpiecznej gorączki. Powstawały teorie, że przyszłość rybołówstwa prze- pomerania stëcznik 2008 mysłowego związana będzie wyłącznie z powiększaniem i unowocześnianiem statków... – A tak się nie stało? – Owszem... na krótko. Bo nikt nie miał pojęcia, że za kilkanaście lat państwa przybrzeżne całego świata zaczną ograniczać dostęp na swoje wody terytorialne dla statków innych bander. – Wróćmy na chwilę do wniosków płynących bezpośrednio z eksploatacji pierwszych statków-baz... – Po licznych analizach wzięto pod uwagę dwie drogi rozwoju polskiego rybołówstwa dalekomorskiego. Po pierwsze, budowę licznych statków łowczo-przetwórczych (trawlerówprzetwórni) o dużym zasięgu. Po drugie, zaprojektowanie i zbudowanie kilku naprawdę nowoczesnych statków-baz. – Czy w początkowych latach powojennych na polskich statkach rybackich były echosondy? – Niewiele. Tym bardziej liczyło się doświadczenie i... „talmud”. – Co nazywaliście „talmudem”? „Radomka” była parowcem. Miała 59 m długości, a dzięki sporej mocy holowała naprawdę duży włok – wspomina jej dowódca, L. Skelnik. – Tylu, co na dawnych trawlerach parowych? – Pieczołowicie przechowywany zeszyt z notatkami, gdzie znajdowały się opisy udanych zaciągów na różnych szerokościach geograficznych i w różnych porach roku. – „Radomka” też była parowcem, tylko większym. Miała 59 m długości, a dzięki sporej mocy holowała naprawdę duży włok. – Tego rodzaju zapiski były prowadzone przez każdego szypra? – Jeśli w zaciągu było, powiedzmy, dziesięć ton ryb, jak udawało się wybrać pełną sieć przez burtę na pokład? – W każdym razie przez każdego, który miał trochę... tranu w głowie. – Ale przecież różni szyprowie mogli robić podobne spostrzeżenia i zjawiać się na tych samych łowiskach w tym samym czasie... – I zdarzało się tak wcale nierzadko. Pamiętam przypadki, że na szczególnie wydajne łowiska przybywały chmary statków rybackich wielu bander. Wówczas troską szyprów były nie tylko wielkości zaciągów, ale również umiejętne manewry, żeby nie splątać swojego włoka z innymi. – W listopadzie 1954 roku objął pan dowództwo na m/t „Radomka” (650 BRT, 1200 KM). Pamięta pan ten moment? – Oczywiście. „Radomka” powstała w Stoczni Gdańskiej i była statkiem rybackim z prawdziwego zdarzenia. Miała wiele udogodnień mechanicznych, w tym solidne windy trałowe. Co prawda, należała jeszcze do burtowców, ale nikt wtedy nie słyszał o innym systemie łowczym. Przynajmniej w Polsce. – Czym były burtowce? – Statkami rybackimi, które wydawały puste i wybierały pełne sieci przez burtę, zwykle prawą. Tak postępowano w rybołówstwie od wieków. – A można inaczej? – Kilka lat później cały świat zaczął przechodzić na system rufowy. – Ilu było członków załogi na trawlerze „Radomka”? – Chyba 28. – Nie wydobywało się od razu całej „loli”, czyli worka z rybami. Lina zwana stropem dzieleniowym opasywała worek dookoła, przy końcu. Szeklowało się z bomu tę linę i dźwigało na pokład jedynie część worka, czyli paczkę... Krótko mówiąc, pełną sieć wyciągało się od końca, etapami. – Mówiliśmy już wcześniej o harówce na morzu. Czy pamięta pan strajk z 1957 roku, gdy 9 czerwca siedemnaście trawlerów DALMORU zjawiło się równocześnie na redzie Gdyni – w proteście przeciw zwlekaniu władz partyjno-branżowych z uchwaleniem nowego układu zbiorowego pracy rybaków? – Pamiętam, jak dzisiaj. Łowiliśmy wtedy „Radomką” śledzie na Morzu Północnym. Przywódcą strajku, proklamowanego jeszcze na łowisku, został 28-letni palacz z trawlera „Krynica”, Tadeusz Wróblewski, człowiek energiczny i prawy. On właśnie skrzyknął załogi wszystkich operujących w pobliżu statków rybołówczych DALMORU i odbył z ich przedstawicielami zebranie na pokładzie trawlera „Poprad”. W proteście przeciw coraz bardziej niesprawiedliwemu systemowi płac rybacy postanowili, że flotylla przybędzie gremialnie do Gdyni, żeby tym sposobem wywrzeć presję na decydentach. – I udało się coś wywalczyć? – Udało się. Podpisano porozumienie, strajk został wygaszony w ciągu 48 godzin. Ale, komunistycznym zwyczajem, Tadeusza Wróblewskiego szykanowano potem przez całe lata... Rozmawiał: Zbigniew Gach Zdjęcia pochodzą ze zbiorów Leona Skelnika pomerania stëcznik 2008 27 kultura Smakując Grassa Z Maciejem Kraińskim, prezesem Stowarzyszenia Güntera Grassa, o gdańskim nobliście, sztuce gotowania i innych rzeczach ważnych rozmawia Marek Adamkowicz – W tym roku minie pięć lat odkąd w Gdańsku rozpoczęło działalność Stowarzyszenie Güntera Grassa. Proszę powiedzieć skąd wziął się pomysł, żeby założyć taką właśnie instytucję? – Idea powołania stowarzyszenia wyszła od Heidrun Mohr-Meyer, przedwojennej gdańszczanki, która zaraziła nią Ewę Rachoń, obecną sekretarz SGG. Obie panie związane są, choć na różny sposób, z jubilerstwem i bursztyniarstwem, potrafią zatem docenić znaczenie dobrej sztuki, a taką przecież jest twórczość gdańskiego noblisty. Bardzo szybko udało się zebrać grupę osób, którym jest ona bliska i w sierpniu 2003 roku stowarzyszenie zostało zarejestrowane sądownie. Aktualnie liczy ono około pięćdziesięciu osób. – Przeglądając listę członków zauważyć można wiele nazwisk mających wpływ na kulturalne i społeczne życia miasta… – To prawda. W naszym stowarzyszeniu są ludzie z „nazwiskami”, ale trzeba też powiedzieć, że przede wszystkim są to osoby, za którymi stoją konkretne działania. – Na przykład? – W ciągu tych pięciu lat zrealizowaliśmy sporo przedsięwzięć popularyzujących postać i dorobek pisarza. Wymienię choćby Teatr Gotowania według Güntera Grassa, Dzień Güntera Grassa, który się odbył w 2004 roku w ramach Jarmarku Dominikańskiego, czy obchody, w październiku ubiegłego roku, jego osiemdziesiątych urodzin. Każde z tych wydarzeń to wysiłek konkretnego człowieka. Przykładowo zorganizowanie przed czterema laty przeglądu filmów grassowskich było możliwe dzięki zaangażowaniu Mirosława Morzyka i Leszka Kopcia z Neptun Filmu; wystawa grafik „Günter Grass, Albrecht Dürer, Ryszard Stryjec – między symbolem a rzeczywistością” powstała według koncepcji Magdaleny Olszewskiej; w przygotowaniu konferencji i debaty na Uniwersytecie Gdańskim z udziałem Lecha Wałęsy, Richarda von Weizäckera i Stefana Mellera duży udział miał Mirosław Ossowski. Osób, które dołożyły cegiełkę do poszczególnych przedsięwzięć stowarzyszenia jest, oczywiście, więcej. – Intersującym pomysłem wydaje się byc wydany niedawno kalendarz grassowski... – Ta akurat rzecz powstała z inicjatywy Mirosława Ossowskiego, Stanisława Rośka i mojej. Kalendarz zawiera wypisy z utworów Grassa, a także przywołuje, pod konkretną datą dzienną, wydarzenia z jego życia. Muszę powiedzieć, że wydawnictwo to zrobiło szczególnie duże 28 Maciej Kraiński, prezes SGG, ceni dobry smak – u Grassa i w kuchni. Fot. Marek Adamkowicz wrażenie na Niemcach, bowiem tego typu publikacje nie są u nich znane. – Wyjątkowo spektakularne, a zarazem kontestowane przez niektóre środowiska, były niedawne obchody osiemdziesiątych urodzin Grassa. Przyglądając się im po czasie, potwierdzi pan, że warto było je organizować? – Czy było warto? Takiej promocji Gdańsk nie miał już dawno! Wystarczy zrobić przegląd tego, co o gdańskich urodzinach pisała prasa. Odnotowały je najważniejsze gazety od Taipei po Toronto i to w zdecydowanej większości pozytywnie! Obchody dały opinii publicznej na świecie wyraźny sygnał, że mieszkańcy Gdańska nie wstydzą się swojego ziomka, że nie są opętani rewanżyzmem. Ma to ogromne znaczenie, bo przecież niemal każdy z nas, jeśli nie osobiście to poprzez rodzinę, ma z czasów wojny bolesne doświadczenia z Niemcami. Przygotowując urodziny pokazaliśmy, że potrafimy szukać porozumienia, że możliwe jest dyskutowanie o sprawach najtrudniejszych w duchu wzajemnego zrozumienia. Jest jeszcze inny wymiar zainteresowania, jakie wzbudził przyjazd Grassa do miasta. Pisarz ten sam w sobie jest znakomitą marką, przy pomocy której warto budować pozytywny wizerunek Gdańska. Sięgając w przeszłość, pomerania stëcznik 2008 podobnych – rozpoznawalnych wszędzie – „wizytówek” nasze miasto ma zaledwie kilka: Fahrenheit, Schopenhauer, Chodowiecki. Jest jeszcze Wałęsa i wydarzenia z Sierpnia ’80 i… nic więcej. Ma to swoje wymierne przełożenie choćby w turystyce. Chcemy, by poprzez postać noblisty rodziło się u ludzi proste skojarzenie: Grass to Gdańsk. Za nim pójdzie następne: skoro już trafiło się nad Motławę, to warto zobaczyć coś więcej, niż tylko przejść się Długą, Długim Targiem, Długim Pobrzeżem. Prawdziwą panoramę miasta zapewnia wędrówka śladami tego pisarza. – Teraźniejszość łączy się nierozerwalnie z przeszłością, a ta dała o sobie znać w 2006 roku w wywiadzie, jakiego Grass udzielił „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Upublicznienie przez niego informacji o służbie w Waffen-SS postawiło stowarzyszenie w sytuacji cokolwiek niezręcznej… – Była to przykra wiadomość. Swoje stanowisko zawarliśmy w specjalnym oświadczeniu. Ze swej strony mogę natomiast powiedzieć, że „sprawę Grassa” potraktowano bardzo powierzchownie. Jak w istocie było z tą służbą, pisarz wyjaśnił dostatecznie w książce „Przy obieraniu cebuli”. Poza tym proszę zwrócić uwagę, że on swojej przeszłości nie ukrywał. Wprawdzie nie wypowiadał się na jej temat publicznie, ale też nie taił tego epizodu przed znajomymi i przyjaciółmi. – Wspomniał pan wcześniej o Teatrze Gotowania, który jest przedsięwzięciem dość nietypowym. – Teatr Gotowania według Güntera Grassa to, można powiedzieć, swoista zabawa tekstem, czytanie książek Grassa pod kątem jego zainteresowań kulinarnych. „Spektakle” teatru odbywają się kilka razy w roku, a każdy z nich ma własny scenariusz. Pretekstem do spotkania mogą być na przykład urodziny pisarza albo wydanie jego nowej książki. Z nich to czerpane są przepisy, na podstawie których sporządzamy określone potrawy. Wystarczy powiedzieć, że prowadzi pan wszystkie spektakle Teatru Gotowania. – Patrząc na historię zazwyczaj zapomina się, że żeby ją naprawdę zrozumieć nie wystarczają opisy takich czy innych wojen i batalii. Równie istotne, a może nawet ważniejsze, jest poznanie upodobań ludzi w danej epoce. Rzadko kiedy próbujemy dowiedzieć się, jak niegdyś ubierano się, co czytano, jaki był sposób myślenia ówcześnie żyjących. Wśród owych niedocenianych rzeczy są i kulinaria. Gdańsk, co znakomicie pokazują książki Grassa, ma w tym względzie szczególnie bogate tradycje. To przecież w nim potrafiono jak nigdzie indziej dostarczane z Kaszub i Żuław produkty proste zamienić w dania wykwintne. W tutejszej kuchni zwykłe kaszubskie potrawy mieszały się dworskimi i tym, co oferowały stoły europejskie. Z książek Grassa wynotowałem około dwustu wzmianek o daniach. Niestety, wiele z receptur, na podstawie których można by je sporządzić, odeszła w zapomnienie. Na przykład, kto dzisiaj wie jak sporządzić klopsiki królewieckie…? – Z Günterem Grassem spotykał się pan nie raz. Jakim człowiekiem jest on prywatnie? – Ciepłym, z poczuciem humoru, a przy tym bardzo skromnym. Nie łaknie pochwał, nie szuka taniego poklasku. Warto też podkreślić jego otwartość na rzeczywistość. Nad zacietrzewianie się przedkłada dyskusję na argumenty. Ponadto Grass wywodzi się z tej szkoły niemieckich pisarzy, którzy potrafią czytać na głos własne utwory. Miałem okazję słuchać jak to robi i przyznaję, że pod tym względem dorównuje zawodowym aktorom. – Dziękuję za rozmowę. Spotkania mają wyjątkową oprawę. Aktorzy Jerzy Kiszkis i Florian Staniewski czytają fragmenty utworów Grassa lub teksty związane z podawanymi daniami. Czasami pojawia się też muzyka. W pamięci utkwił mi szczególnie występ – z okazji 77. urodzin Grassa – Piotra Sutta. Korzystając z instrumentów perkusyjnych, na których gra na co dzień, pokazał on historię Gdańska. Były więc dźwięki przywołujące okres międzywojenny, fragmenty operetki, odgłosy maszerującego wojska i walk o miasto w 1945 roku. Były też brzmienia kojarzące się z lokomotywą przywożącą do miasta repatriantów ze Wschodu i wywożącą stąd Niemców. Leitmotivem tej kompozycji był oczywiście „Blaszany bębenek”. – Teatr Gotowania według Güntera Grassa to, można powiedzieć, swoista zaba- – Sztuka kulinarna, skoro już na ten te- wa tekstem, czytanie książek Grassa pod kątem jego zainteresowań kulinarnych Fot. Marek Adamkowicz mat zeszliśmy, jest również bliska panu. – mówi Maciej Kraiński. pomerania stëcznik 2008 29 kultura Pomorska opowieść wigilijna Ech, te nasze święta kochane… Sztuczna choinka, plastikowe bombki i zapach lasu w sprayu. Pod drzewkiem prezenty, w każdym domu jednakie – prosto z Chin. Niby wszystko zgodnie z tradycją, tylko jaką? nie tylko posiądą wiedzę, ale też zapamiętają, że muzeum jest miejscem ciekawym i kiedyś zechcą do niego wrócić. Szanse, że tak się stanie są duże, bo i spraw, które mogą zaintrygować młodego widza w oliwskim Spichrzu Opatów jest niemało. Szczególnie interesujący jest tu dział poświęcony dawnym wierzeniom. Wydawać by się mogło, że nie ma nic bardziej trwałego niż sposób, w jaki obchodzimy narodziny Pana Jezusa. Przygotowana w Muzeum Etnograficznym w Oliwie (oddział Mu– Czas świąteczny, z Wigilią jako – Dzisiejsze święta to m.in. obficie zastawiony zeum Narodowego w Gdańsku) wy- stół, ale jeszcze na początku XX w. wieczerza punktem kulminacyjnym, zawsze był stawa „Świąteczna opowieść. Boże wigilijna nie była tak wystawna – mówi Katarzyna uważany za magiczny – wyjaśnia Narodzenie na Pomorzu” pokazuje Kulikowska. K. Kulikowska. – Stąd właśnie tak jednak, że wyjątkowość dużo wyobrażeń na temat tego, co między adwentem tego czasu celebrowano a świętem Matki Boskiej niegdyś inaczej. Zmiany Gromnicznej może się w bożonarodzeniowej obzdarzyć, co w tym okresie rzędowości unaoczniono tu należy robić. w trzech odsłonach: poprzez nakrycie stołu wigilijnego To, że w noc wigilijną w chëczach rybaków z Półzwierzęta mówią ludzkim wyspu Helskiego i współczegłosem, wiedzą chyba śnie, zwyczaj kolędowania, wszyscy, jednak świąa także związane z okretecznych „niezwykłości” sem Godów wierzenia. Eksjest znacznie więcej. Choponatów w muzealnej sali ciażby zwyczaj stawiania wprawdzie nie ma zbyt w zagrodzie zydla dla niewielu, za to są one dobrane Dzieci odwiedzające wystawę mogą choć na chwilę przeobrazić się żyjącego gospodarza, który, podobno, w noc wigilijstarannie. w kaszubskiego gwiżdża. ną odwiedza swoje zwie– Głównym adresatem rzęta, straszenie siekierą drzew tego przedsięwzięcia są dzieci – w sadzie czy pukanie laską w ul, by mówi Katarzyna Kulikowska, kurator sprawdzić, czy pszczoły żyją. Dawwystawy. – Dlatego to, co pokazujeniej istniał również rozbudowany my ma być dla nich zaproszeniem system wróżb, do których używano do odbycia interaktywnej podróży m.in. jabłka i cebule. w przeszłość. Maluchy mogą nie tyl- ko oglądać stare przedmioty, ale też przebrać się za gwiżdże, zapoznać ze skarbami jakie kryją szuflady, a po skończonym zwiedzaniu uzupełnić, wydany specjalnie na tę okaPrzedmioty, które trudno kojarzyć z Bożym Narozję, zeszyt ćwiczeń. dzeniem. A jednak każdy z nich był niegdyś ważTaka forma prezentacji nie jest dla nym elementem obrzędowości bożonarodzeniowej. pani Kasi doświadczeniem nowym. Warto wiedzieć W ubiegłym roku z powodzeniem ko- Wystawa „Świąteczna opowieść. Boże Narodzerzystała z niej organizując w Muzeum nie na Pomorzu” czynna będzie do lutego br. Regionalnym w Krokowej ekspozycję Można ją zwiedzać od wtorku do niedzieli „Ulotność codzienności – pamiętnik w godz. 9-16 Bilety: normalny – 8 zł, ulgowy – 5 zł, rodzinny rzeczy z wiejskiego domu”. – 14 zł, grupowy (min. 15 osób) – 2 zł; lekcja – Mamy nadzieję, że dzięki czyn- muzealna – 40 zł, lekcja o charakterze warsztatu nemu poznawaniu tematu dzieci – 40 zł + cena zeszytu ćwiczeń. 30 pomerania stëcznik 2008 „Świąteczna opowieść” pokazuje, że sporo dawnych zwyczajów odeszło w niepamięć. Z drugiej jednak strony uświadamia, że i w naszym przeżywaniu Bożego Narodzenia są rzeczy, z których raczej nie potrafilibyśmy już zrezygnować. Na przykład z dzielenia się opłatkiem, znanego powszechniej na Pomorzu dopiero od początku XX wieku. Gest niby prosty, ale bez niego święta to nie byłyby święta… (-) Tekst i zdjęcia Marek Adamkowicz Kapela Bas z Sierakowic Klasowie jako kapela zadebiutowali w 1993 r. Od tego czasu często biorą udział w różnych festiwalach i festynach. Granie i śpiewanie kaszubskich piosenek to u Klasów, tworzących kapelę Bas, tradycja. – Mój ojciec, Leon Bronk, jeszcze przed wojną grał na skrzypcach w kilkuosobowym zespole, razem z braćmi i sąsiadami – opowiada Teresa Klasa. – Własnoręcznie, na jego potrzeby, wykonał bas; było to w zimie 1932 roku. Ten instrument oraz skrzypce taty to nie tylko pamiątki rodzinne, ale też do dziś są one przez nas wykorzystywane. Na basie gram ja, zaś na skrzypcach – syn Łukasz. Moja mama, Elżbieta z domu Bigus, również jest uzdolniona artystycznie. Gra na mandolinie, a kiedyś również pięknie haftowała; mam strój kaszubski wyszyty przez nią w 1939 roku. W rodzinie, którą założyłam, również było dużo muzyki. Mąż, Henryk, uczył Łukasza gry na skrzypcach, natomiast Leszek i Piotrek w szkole muzycznej ćwiczyli grę na akordeonie oraz klarnecie. Henryk Klasa jest absolwentem Liceum Pedagogicznego w Lęborku, w którym obowiązkowo należało grać na wybranym instrumencie. Upodobał sobie skrzypce. Potem był nauczycielem różnych przedmiotów, w tym muzyki, a ostatnio nauczania początkowego. Od 2004 roku jest na emeryturze. W kapeli Bas odpowiada za sprawy artystyczne (aranżuje utwory i prowadzi próby zespołu), gra na skrzypcach i burczybasie, a także śpiewa. Pani Teresa (matematyczka) na emeryturę przeszła w 2002 roku. W kapeli pełni rolę kierownika organizacyjnego, gra na basie, diabelskich skrzypcach i śpiewa. Prowadzi również kronikę grupy. – Oficjalnie działamy od 2003 roku, ale wspólnie występowaliśmy już wcześniej – wspomina Henryk Klasa. Fot. archiwum – Nasz debiut odbył się w 1993 roku na Spotkaniu Rodzin Muzykujących w Kartuzach. Od tego czasu corocznie bierzemy udział w tej imprezie, a organizowana jest ona w różnych miejscowościach na Kaszubach. Natomiast nazwę „Bas” kapela zawdzięcza instrumentowi, który przed wojną wykonał ojciec mojej żony. Prawie wszyscy Klasowie związani byli z zespołem Sierakowice. Chłopcy grali w kapeli: Leszek (przez rok) na akordeonie, Piotr na klarnecie, a Łukasz (tak jak pan Henryk) na skrzypcach – obaj po około 10 lat. Lucyna przez trzy lata w zespole tańczyła. – Nie było tam tylko mnie – mówi pani Teresa. – Ktoś musiał zająć się domem, gdy reszta familii chodziła na próby lub wyjeżdżała na koncerty. Razem występowaliśmy jedynie podczas Spotkań Rodzin Muzykujących. W 2005 roku Klasowie rozstali się z sierakowicką grupą i postanowili działać samodzielnie. Opracowali program, w którym znalazły się utwory instrumentalne, piosenki i gadki kaszubskie, i rozpoczęli próby. Równocześnie pani Teresa, z pomocą znajomej krawcowej, szyła stroje oraz haftowała koszule i serdaki. Zarejestrowali działalność z nadzieją, że przynajmniej zwrócą się poniesione koszty. Wkrótce program był na tyle przygotowany, że mogli go zaprezentować. Zadebiutowali podczas VI Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Rodzinnej FAMILIA – TCZEW 2003. Występ spotkał się z uznaniem publiczności. Przez tych kilka lat wielokrotnie koncertowali na uroczystościach szkolnych, dożynkach, festynach, obchodach rocznicowych i świątecznych. Grywali w Sierakowicach, pomerania stëcznik 2008 31 kultura Kartuzach, Chmielnie, Pucku, Gdyni, Gdańsku i w innych miejscowościach województwa pomorskiego. Mile wspominają występy dla pasażerów statku wycieczkowego „Fryderyk Chopin” oraz dla zwiedzających Kaszuby polskich i zagranicznych turystów. Byli uczestnikami pielgrzymki Kaszubów na Giewont w 2006 roku. Okładkę wydanego z tej okazji minisłownika polsko-kaszubskogóralskiego zdobi zdjęcie górala i pani Teresy w stroju kaszubskim. Bardzo sobie to wyróżnienie ceni. W ubiegłym roku na pielgrzymkę do Grecji zabrali z sobą stroje i instrumenty i chętnie prezentowali swój folklor tamtejszej społeczności. Z wykształcenia technik-elektronik, pracuje i mieszka w Sierakowicach. W Basie gra na akordeonie. Piotr jest absolwentem Politechniki Gdańskiej. W czasie studiów grał na klarnecie w Zespole Pieśni i Tańca „Neptun” przy Akademii Wychowania Fizycznego i Sportu. Obecnie mieszka w Warszawie i jest, jak mówi o sobie, Kaszubą warszawskim. Gra w Zespole Pieśni i Tańca Politechniki Warszawskiej, a podczas weekendów i urlopu z rodzinną kapelą. Najmłodszy syn, Łukasz, ukończył informatykę, obecnie studiuje na III roku Diecezjalnego Seminarium w Sierakowicach. Z najbliższymi występuje podczas wakacji. Sukcesy Klasowie odnoszą również w tabaczeniu. Pani Teresa w 2005 roku zdobyła pierwsze miejsce w III Mistrzostwach Polski w Zażywaniu Tabaki w Chmielnie, a syn Piotr powtórzył jej sukces w roku 2007. W marcu tegoż roku własnym sumptem wydali folder, natomiast w lipcu płytę CD z utworami kapeli, nagrywaną wiele miesięcy i w niemałym trudzie. Sprawy techniczne wziął na siebie Łukasz. – Granie i śpiewanie sprawia nam wiele radości – przyznaje pani Teresa. – Cieszymy się, że możemy podtrzymywać kulturę i język kaszubski. Udało się nam te wartości wszczepić naszym dzieciom. Wierzę, że one przekażą je swoim. (-) Regina Szczupaczyńska Kontakt Dzieci państwa Klasów kilka lat temu usamodzielniły się. Córka Lucyna wyszła za mąż, mieszka w Gdańsku, jest mamą Pawełka. Pracuje z dziećmi niepełnosprawnymi. W wolnym czasie, ale teraz już gościnnie, występuje z kapelą. Syn Leszek też założył rodzinę. Teresa i Henryk Klasowie Kaszubska Kapela Rodzinna „Bas”, Sierakowice tel. 058 681 67 28 Lech Bądkowski jakiego znałem (17) Najpierw poznać korzenie Trudno pisać o człowieku, którego widziało się ledwie dwa razy i to bardzo krótko. Jednak rozmowy z Nim we mnie pozostały, wspominam je do dziś. Był sierpień, rok 1980. Pracowałem wtedy w Stoczni Gdańskiej im. Lenina na Wydziale S-3 Kotlarsko-Spawalniczym jako najmłodszy mistrz materiałówki. Miałem brygadzistę Stacha Flisikowskiego, który zawiadywał „transportem” wydziału, czyli wózkami platformowymi. 14 sierpnia około godziny 9, gdy byliśmy na pierwszym piętrze w pomieszczeniu mistrza, Stachu wyjrzał przez okno i powiedział: „Mamy koniec pracy”. Ulicą szedł milczący pochód stoczniowców z naprędce zrobionym na kawałku płyty pilśniowej transparentem-tablicą z napisem „Żądamy przywrócenia do pracy Anny Walentynowicz”. Było jeszcze jakieś inne hasło, którego nie zdążyłem przeczytać. Stach miał rację. Przez dwa tygodnie nie było pracy, zamiast niej był strajk. W tym czasie trwały niekończące się dyskusje, spory o kształty, treści, formy... wszystkiego. Chłonąłem je całym sobą. W którejś przerwie obrad trafiłem do sali BHP, gdzie Lech Bądkowski, otoczony wiankiem ludzi, mówił o czasach przyszłych. Udało mi się wtedy też coś powiedzieć na temat ogólnej sytuacji 32 w stoczni, w kraju. Zapytałem, jak ma wyglądać rzeczywistość po wyjściu z zakładu. Pan Lech spojrzał na mnie przenikliwym wzrokiem, aż się zmieszałem, że palnąłem jakieś głupstwo. Ale nie. Powiedział: „Rozumujesz chłopcze dobrze, ale na zrozumienie wielu spraw potrzebujesz jeszcze trochę czasu”. Pojąłem jego słowa w ten sposób, iż solidarność była w Stoczni, w Gdańsku (ludzi pracy, nauki, pióra), a powinna być taka sama w kraju. Kiedy poszła w Polskę – ideały rozmyły się, rozpłynęły; ale to już było potem. Gdy po zakończeniu strajku bramy się otworzyły i szliśmy prawie godzinę od II Bramy do ulicy Jana z Kolna, witano nas jak bohaterów. Były wzruszenie, łzy, nadzieja. Później spotkałem Go na zebraniu Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego. Poznał mnie i powiedział drugie zapamiętane przeze mnie zdanie: „Zaczynasz dobrze, od zrozumienia swych korzeni, a przez to spraw Polski”. Urodziłem się w Sopocie, wychowałem w Pucku. Po latach w swoich wierszach wracam do źródła, rozumiem i chcę, by inni rozumieli ideę małych ojczyzn w jednej wielkiej ojczyźnie – Europie. W ten sposób realizuję słowa skierowane do mnie przez Lecha Bądkowskiego. (-) pomerania stëcznik 2008 Henryk Jerzy Musa Wokół piekarzy i chleba w dawnym Gdańsku Jerzy Trzoska * Gdańsk w okresie przynależności do Rzeczpospolitej szlacheckiej był jednym z najludniejszych miast w państwie. Szacuje się, że w pierwszej połowie XVII wieku, wraz z przedmieściami liczył ponad 70 tys. mieszkańców. Nadmotławski port należał też do wielkich centrów wymiany handlowej pomiędzy państwami południowo-zachodniej Europy a Rzeczpospolitą. W okresie największego rozkwitu – w pierwszej połowie XVII wieku – zawijało do Gdańska ponad tysiąc statków rocznie. Stąd też sprawa zaspokojenia elementarnych potrzeb wielotysięcznej rzeszy mieszkańców oraz odwiedzających port załóg okrętowych w podstawowe artykuły spożywcze, zwłaszcza w chleb i mąkę, stale znajdowała się w centrum zainteresowania najważniejszych organów władzy w mieście. Portowy charakter Gdańska stwarzały z jednej strony dodatkowy bodziec do rozwoju miejscowego piekarnictwa (zaprowiantowanie statków i na potrzeby eksportu), z drugiej zaś generowały zjawiska niepomyślne, przede wszystkim wykupywanie przez gdańskich kupców wielkich ilości zbóż na cele eksportowe. Poważniejsze zakłócenia w zaopatrzeniu piekarń w podstawowy surowiec mogły w konsekwencji doprowadzić do rozruchów na tle głodowym. Ocenia się, że w połowie XVII wieku na zaspokojenie potrzeb konsumpcyjnych Gdańska trzeba było przeznaczać około 13-14 tys. łasztów zboża (1 łasz – ok. 2 tys. kg). Władze gdańskie czyniły wiele, aby miejscowym piekarniom zapewnić niezbędną ilość surowca. Między innymi w wielokrotnie wydawanych edyktach i rozporządzeniach nakazywały respektowanie starego zwyczaju gwarantującego piekarzom pierwszeństwo w nabywaniu zboża z dostaw lądowych (z wozów) w okresie od sierpnia do listopada. W praktyce akty normatywno-prawne okazywały się mało skutecznym środkiem. Dlatego w latach szczególnych zakłóceń spowodowanych klęskami żywiołowymi, bądź działaniami wojennymi, kiedy miastu mógł zagrozić głód, pomoc władz była znacznie efektywniejsza. Uruchamiano wtedy, powołaną jeszcze w pierwszej połowie XVI wieku, tzw. Komorę Zapasów Zbożowych. Początkowo zboże dla komory zakupywano z funduszy miejskich, lecz sto lat później zastosowano inną metodę. Otóż nałożono na kupców obowiązek zachowania w spichlerzach na okres zimy wyznaczonej decyzją władz ilości zboża. Ustanowiony zapas przeznaczano wyłącznie na potrzeby konsumpcji mieszkańców miasta. Należało zachować na ten cel 1/5, ¼, a czasem nawet połowę dostaw. Komora Zapasów funkcjonowała aż do ostatnich dziesięcioleci XVIII wieku. Jeszcze w 1771 roku sprzedano z niej piekarzom, po cenach ustalonych przez władze, 685 łasztów żyta. Z zasygnalizowanym wyżej zagadnieniem wiąże się polityka regulowania cen na chleb, sterowna i kontrolowana przez odpowiednie urzędy miejskie. Rada Miasta co pewien czas publikowała taksy, w których ustalano ceny najpopularniejszych gatunków chleba. Znaczenie taks rosło niepomiernie, kiedy dochodziło do zakłóceń w dostawach zbóż na rynek gdański. Ich skutkiem była wówczas postępująca drożyzna chleba. Tak działo się w dramatycznym dla miasta okresie zarazy roku 1709. Ogłoszona wtedy taksa wprowadziła zasadniczą zmianę w dotychczasowych praktykach – zmieniona została reguła stałych cen i zmiennej wagi XVIII-wieczne gmerki piekarzy gdańskich pomerania stëcznik 2008 Repr. z „Historii Gdańska”, t. III 33 wędrówki po historii pieczywa. Wzorem Holandii wprowadzono zasadę stałej wagi, natomiast cena chleba zmieniała się w zależności od wahań cen zboża na gdańskim rynku. Zyskiwał na tym konsument, gdyż przy stałych cenach chleba waga zmieniała się przy każdej obniżce lub zwyżce ceny żyta o 5-10 florenów. Tymczasem przy niezmiennej wadze ruch cen następował dopiero przy wzroście cen żyta o 50-55 fl. W ten sposób władze przerzucały na barki piekarzy część skutków wzrastających cen zboża, jako że ceny pieczywa rosły, lecz nie w stopniu odpowiadającym realnym podwyżkom cen surowca. Oczywiście, piekarze podnosili protesty, na ogół jednak bezskuteczne. Swoje straty próbowali oni rekompensować różnymi sposobami, które w konsekwencji proRepr. z „Historii Gdańska”, t. III wadziły do dalszego pogarszania jakości Wielki Młyn w Gdańsku towaru oferowanego przez producentów XVIII wieku stanowiło to od 30 do 60 proc. ogółu wydatcechowych. ków (poza mąką). Nic więc dziwnego, że dość często Oferta piekarnictwa gdańskiego była bardzo urozmaico- wypiekano chleb pszenny na zakwasie. na, na co decydujący wpływ wywierał portowo-handlowy Znaczną część produkcji piekarniczej przeznaczano na charakter miasta. Z jednej strony istniało stałe zapotrze- potrzeby załóg licznie zawijających do portu gdańskiego bowanie na różne rodzaje pieczywa okrętowego, z dru- żaglowców. Jak duży był udział miejscowego piekarnicgiej zaś szybciej docierały do Gdańska nowinki z zakresu twa w tej dziedzinie, najdobitniej przekonuje złożone techniki produkcji piekarniczej, takie chociażby jak wypiek w 1789 roku przez jednego z tutejszych kupców zamópieczywa na sposób holenderski czy francuski. Uboższe wienie na 100 tys. funtów sucharów. Część gdańskiego kręgi mieszczaństwa często zadawalały się pieczywem pieczywa prowiantowego szła na eksport, na przykład wypiekanym z grubszych gatunków mąki żytniej lub ra- w latach 1653-1659 Gdańsk zaopatrywał w pieczywo zowcem z dodatkiem otrąb. W czasach nadzwyczajnych i suchary Kopenhagę. W 1658 roku władze gdańskie trudności wypiekano chleb w połowie z mąki żytniej, zleciły miejscowym wytwórcom wypiek i wyekspediow połowie z jęczmiennej. wanie do Kopenhagi 50 łasztów sucharów (ok. 200 tys. Oczywiście, w piekarniach gdańskich wyrabiano rów- funtów). nież lepszy jakościowo chleb z kilkakrotnie przesiewanej Tak duży eksport znad Motławy pieczywa okrętowego mąki białej, różne rodzaje bułek, bogaty asortyment pie- wywołał zaniepokojenie zagrożonego konkurencją Amczywa cukierniczego z zastosowaniem aromatycznych sterdamu. W 1687 roku doszło na tym tle do incydentu dodatków smakowych. W latach 80. XVII wieku niejaki związanego z wydanym przez władze holenderskiego miaJakub Augstein rozpoczął wypiek, nieznanego do tej sta zakazem wwozu gdańskich sucharów i regali. Jeden pory, pszennego chleba francuskiego z dodatkiem mle- z szyprów nie podporządkował się rozporządzeniu, za co ka. Każdorazowa realizacja zamówienia na tę nowinkę został wtrącony do więzienia, zaś jego towar skonfiskona miejscowym rynku piekarniczym wymagała zgody wano, a statek zarekwirowano. Akcja wywołała protest zazdrosnego o swą pozycję (i dochody) cechu piekarzy piekarzy gdańskich. Władze miasta, podzielając ich obupieczywa pszennego. rzenie, zagroziły podjęciem kroków represyjnych. Jakość wyrobów, zwłaszcza tych szlachetniejszych Tymczasem gdańskie cechy piekarnicze coraz więcej i delikatniejszych, często zależała od tego, czy spulch- energii i pieniędzy poświęcały na stawianie czoła narastanianie ciasta uzyskiwano poprzez tzw. zakwaszanie, czy jącej konkurencji na własnym terenie. Co gorsza, pojawiły dodawanie drożdży. Pierwszy ze sposobów, znany od się również symptomy kryzysu systemu korporacyjnego. niepamiętnych czasów, był powszechnie stosowany nie Monopol na produkcję i zbyt, który cechy otrzymały wraz tylko przez piekarzy, ale i gospodynie domowe. Zdecydo- ze statutami w XIV-XV wieku, w kolejnych stuleciach bywanie korzystniejsze warunki do należytego spulchnienia wał coraz częściej łamany. Najdotkliwiej dawała się we stwarzało zastosowanie drożdży. Jednak w gdańskich znaki konkurencja piekarzy działających poza cechem. piekarniach, głównie z racji wysokiej ceny drożdży, nie Ponadto pogarszająca się w drugiej połowie XVII i w była to zbyt częsta praktyka. Wypiek z 40 korców mąki XVIII wieku sytuacja ekonomiczna miasta spowodowapszennej wymagał zakupu drożdży za kwotę od 40 do ła odczuwalny spadek stopy życiowej licznych kręgów 60 fl. Jak wykazują kalkulacje kosztów wypieku z połowy mieszczaństwa gdańskiego. Stąd wzrost popytu na towar 34 pomerania stëcznik 2008 tańszy, a przy tym niewiele gorszy od coraz droższego, pochodzącego od wytwórcy cechowego produktu. Członkowie cechu, jako obywatele gdańscy, musieli uiszczać liczne świadczenia podatkowe na rzecz miasta, które następnie w różnym zakresie wliczali w koszta uprawiania zawodu. Od podobnych obciążeń wolni byli rzemieślnicy niezrzeszeni, działający nielegalnie, poza cechem. Wedle dokumentacji przedłożonej przez piekarzy cechowych w pierwszej połowie XVIII wieku, nałożone na nich podatki i opłaty akcyzowe stanowiły od 17 do 30 proc. bezpośrednich kosztów produkcji, i to z wyłączeniem zakupu zboża (też obłożonego akcyzą). Na wysokie ceny oferty cechowej wpływali również sami mistrzowie, wliczając w koszty produkcji rosnące opłaty związane z uzyskaniem mistrzostwa, składki do różnych kas korporacji, kosztowne uczty i biesiady itp. Doszło do tego, że za popularny dwufuntowy żytni chleb z piekarń cechowych płacono 7 szelągów, natomiast dwuipółkrotnie cięższy, wypiekany poza cechem, kosztował tylko o 2 szelągi więcej (1749 r.). Nielegalny, przeznaczony do sprzedaży, wypiek pieczywa prowadzony był zarówno na terenach podległych jurysdykcji miejskiej, jak też poza nimi. Wśród pierwszej kategorii wymienić należy przede wszystkim m e n o n i t ó w, nie tyle z racji rozmiarów produkcji, ile z tytułu innowacji wprowadzanych przez nich do gdańskiej oferty piekarniczej. Dowodzą tego poświadczone źródłowo wzmianki o „holenderskim” chlebie i bułkach. W fachowej terminologii gdańskiego piekarnictwa pojawiło się pojęcie „wypieku na holenderski sposób” – gatunków pieczywa o właściwych tylko tym rodzajom wyrobów walorach smakowych. Poza menonitami, nielegalnym wypiekiem trudniły się liczne zastępy partaczy uprawiających zawód dorywczo, w ukryciu. Niekiedy znajdowali oni schronienie i oparcie w domach mieszczan oraz w obrębie świeckich i kościelnych instytucji miejskich. Mówił o tym jeden z punktów grawaminów (skarg) przedłożonych przez piekarzy cechowych w połowie XVII wieku królowi Janowi Kazimierzowi. Uprasza się w nim monarchę o poparcie ich starań celem zlikwidowania częstych praktyk wypiekania w piecach mieszczan chleba przeznaczonego na sprzedaż oraz odstępowania pieców do wypieku ciasta innym mieszczanom. Protest mistrzów budził też wypiek w piecach szpitali miejskich, znacznie przekraczający potrzeby pensjonariuszy. Największe zagrożenie stanowiła niezwykle rozwinięta aktywność zawodowa piekarzy działających poza obszarem jurysdykcji miejskiej – na terenach podległych władzy kościelnej i panów świeckich. Wymienić tu trzeba Biskupią Górkę, Stare i Nowe Szkoty, Świętego Wojciecha należące do biskupa kujawskiego, Chełm – do kapituły włocławskiej oraz Chmielniki podległe opatowi pelplińskiemu. Z osad pozostających pod władzą panów świeckich, działalność gospodarcza na dużą skalę rozwinęła się we Wrzeszczu. Pochodzący z wyszczególnionych wyżej terenów chleb był o wiele tańszy, a bywało, że – ten wypiekany zwłaszcza w Szkotach – daleko smaczniejszy od oferowanego w piekarniach cechowych. Biedniejsze kręgi konsumentów dobrze orientowały się w tych dysproporcjach i masowo nabywały taki towar. Znaczne ilości obcego, nielegalnego chleba wnoszono w obręb twierdzy Wisłoujście, z czego tylko część była konsumowana przez załogę. Resztę sami żołnierze wnosili do miasta i tutaj sprzedawali z zyskiem. Pochodzące od partaczy wyroby piekarnicze wwożono w obręb murów miejskich również w karocach i kolasach, co niedwuznacznie świadczy o przemycie dokonywanym przez zamożniejszych mieszczan. Jak wielki był napływ towarów piekarniczych z obcych osad, można było przeFot. Iwona Joć konać się podczas dorocznego Jarmarku św. Dominika, kiedy to oficjalnie zezwalano na handel pieczywem pozacechowym. Do miasta wjeżdżało wówczas wiele fur i wozów załadowanych chlebem i innymi towarami piekarniczymi. Na jarmark docierały też dostawy z dalszych stron, np. partie pieczywa cukierniczego dostarczane przez piernikarzy toruńskich. Cechy usiłowały przeciwstawić się zalewowi rynku gdańskiego przez towary pochodzące od obcych wytwórców, jednakowoż wszelkie środki mające na celu usunięcie czy radykalniejsze ograniczenie nielegalnej produkcji nie przynosiły spodziewanych rezultatów z racji większych walorów konkurencyjnych oferty pozacechowej. Na taki stan rzeczy niebagatelny wpływ wywierała polityka władz miasta, dla których obrona interesów cechowych tak naprawdę była sprawą wtórną, ustępującą miejsca trosce o możliwie dostateczne zaspokojenie popytu na tani, nie najgorszy jakościowo chleb, czemu nie zawsze byli w stanie sprostać piekarze zrzeszeni w cechach. (-) * Autor jest profesorem, kierownikiem Zakładu Historii Nowożytnej XVI-XVIII wieku na Uniwersytecie Szczecińskim. pomerania stëcznik 2008 35 wędrówki po historii XVI Sesja Pomorzoznawcza W dniach 22-24 listopada w Szczecinie odbyło się spotkanie archeologów prowadzących prace wykopaliskowe na terenie Pomorza. W salach Zamku Książąt Pomorskich prezentowano najnowsze wyniki badań, które w istotny sposób wzbogaciły naszą wiedzę o najdawniejszych dziejach społeczeństw zamieszkujących ten region. Czytelnika „Pomeranii” – jak sądzę – najbardziej zainteresują te na Kaszubach i Kociewiu. Jedno ze spektakularnych przedsięwzięć realizowane jest przez muzeum w Lęborku. Od kilku lat jego pracownicy badają cmentarzysko kultury pomorskiej (VI-II w. p.n.e.) w Trzebiatkowej (gm. Tuchomie). Jest to jedyna – jak dotychczas – nekropolia, na której obserwować możemy pochówki poczynając już od kultury łużyckiej. Zabytki odkryte przez archeolog Agnieszkę Krzysiak mogą kolegów po fachu przyprawić o zawodową zazdrość. Należą do nich wspaniałe popielnice z realistycznymi wizerunkami ludzkich twarzy, wyposażone w bajeczne ozdoby wykonane z brązu. Od kilkudziesięciu lat trwają prace wykopaliskowe, kierowane przez Magdalenę Mączyńską, na cmentarzysku z kamiennymi kręgami w Babim Dole – Borczu (gm. Somonino). To, co prawda, mniejszy obiekt od znanych w Węsiorach czy Odrach, jednak każdy rok przynosi nowe, ciekawe odkrycia związane z pobytem Gotów w II-III w. n.e. Z tego samego okresu pochodzą badane ratowniczo przez Mirosława i Piotra Fudzińskich (ojca i syna) dwa cmentarzyska w Juszkowie i Straszynie (gm. Pruszcz Gdański), będące efektem planowanych inwestycji we wspomnianych miejscowościach. Blok pradziejowy zamykają badania Adama Ostasza na wczesnośredniowiecznym grodzisku w Tyłowie (gm. Krokowa). Prace te są częścią dużego grantu „Grody księstwa gdańskiego”, realizowanego przez Muzeum Archeologiczne w Gdańsku wespół z Instytutem Archeologii Uniwersytetu Łódzkiego. Równolegle z obradami poświęconymi części pradziejowej referowano wyniki badań nad późnym średnio- 36 Kolejna sesja pomorzoznawcza odbędzie się w 2009 r. wieczem i nowożytnością. To znacząca część działań archeologicznych, wynikająca przede wszystkim z boomu inwestycyjnego, jaki ma miejsce szczególnie w dużych miastach,takich jak Szczecin, Gdańsk czy Elbląg. Tutaj prym wiedli gdańscy archeolodzy z oddziału Muzeum Archeologicznego przy ul. Rycerskiej. Przedstawili oni wyniki prac wykopaliskowych w klasztorze oo. Domikanów i miejsca, gdzie w średniowieczu znajdowały się Ławy Mięsne (na tyłach Bazyliki Mariackiej). Badano ratowniczo kwartały ulic Sukienniczej, Wartkiej, Targu Rybnego i Grodzkiej, gdzie sięgał zamek krzyżacki. Dużą kolekcję tkanin średniowiecznych odkryto podczas wykopalisk prowadzonych w kwartale ulic Łagiewniki, Rybaki Górne i Heweliusza. Z kolei w trakcie prac w kościele pw. św. Mikołaja znaleziono fragmenty odzieży jedwabnej. Ponadto kontynuowano rozpoczęte przed wieloma laty wykopaliska na Wyspie Spichrzów. Fot. Tadeusz Grabarczyk Nie sposób wymienić wszystkich prac prowadzonych na Starym Mieście. Gdańszczanie, ale też i liczni turyści, często widzą ogrodzone wysokim płotem place. Inwestorzy są bezlitośni: chcą jak najszybciej wejść na teren budowy. Dzięki tym badaniom jawi nam się obraz bogatego hanzeatyckiego miasta, które utrzymując rozległe kontakty dostarczało zabytków importowanych z całego znanego wówczas świata. Wspomnieć wypada jeszcze o pracach w katedrze w Kwidzynie, na rynku miejskim w Pucku i na Starym Mieście w Elblągu, gdzie znaleziono m.in. pozostałości średniowiecznego statku rzecznego. Wiele stanowisk było badanych w związku z planowaną budową dróg. Dotyczy to drogi ekspresowej S3 ze Szczecina do Gorzowa Wlkp. oraz A1 między Pruszczem Gd. a Grudziądzem. W tym roku rozpoczęto wykopaliska na obwodnicy Słupska, zaś w przyszłym prowadzone one będą na południowej obwodnicy Gdańska. Jest zatem nadzieja, że zaowocują interesującymi odkryciami. Brak stosownych środków na prowadzenie tego rodzaju przedsięwzięć powoduje, że prace ratownicze stają się praktycznie jedyną możliwością pozyskiwania materiału zabytkowego. Nie ulega wątpliwości, że to co usłyszeliśmy na sesji znacznie wzbogaciło naszą wiedzę o najdawniejszych społeczeństwach żyjących na Pomorzu. Za jakiś czas wszystkie sprawozdania ukażą się drukiem. (-) Eksporacja grobu w Trzebiatkowej Fot. Agnieszka Krzysiak pomerania stëcznik 2008 Tadeusz Grabarczyk ogród nieplewiony Andrzej Grzyb Na Nowy Rok Trzeba opowiadać. O sobie, o najbliższych, sąsiadach, o naszym miejscu na Ziemi, wspólnych wyobrażeniach i oczekiwaniach. Powtarzać opowieść o swoich korzeniach i o teraźniejszości. Pamiętać o tym, co złe, pielęgnować to, co dobre. Bez zmyślania, tak, by historię przyjęli następcy. Mówić tak długo, aż plewy przepadną i zostanie życiodajne ziarno. Ta ciągłość opowieści jest ważna, bez niej już się gubimy, a co dopiero ci, którzy przyjdą po nas. Odrzucenie jej to pogarda dla zasady kumulacji, a bez kumulacji nie ma tradycji i świadomości regionalnej. Trzeba więc opowiadać – myśląc poważnie, optymistycznie, z nadzieją o przyszłości. Wciąż na nowo odzywa się w nas ciekawość, jak wyglądało codzienne życie ludzi w dawnych czasach. Chcemy wiedzieć możliwie wiele o tym co było, aby dobrze przygotować się na wydarzenia czekające nas w przyszłości. Przeglądam album Austena Atkinsona „Zaginione cywilizacje” i myślę o śladach cywilizacji zaginionych, które można znaleźć na Kociewiu. Po pierwsze, lud, który jako jeden z pierwszych w Europie budował domy opodal Barłożna, potem Goci, których kamienne kręgi przetrwały w Odrach. Wierzyczanie, pomorskie plemię znad Wierzycy, dalej Krzyżacy, później mennonici. Niepełny to spis. Niedawno, jeżdżąc polnymi drogami między Skórczem, Grabowem a Lubichowem, przypatrywałem się resztkom kultury gburskiej – charakterystycznym obszernym, niby dworskim, domom, prowadzącym do nich lub w pole wybrzuszonym wąskim brukom. Ciekawe. Warto pojechać i zobaczyć na własne oczy te ślady. Przystanąć na ganku takiego domu i posłuchać opowieści o dziadku, który był gburem szanowanym w okolicy. O ojcu, któremu komuna prawie wszystko zabrała. A dziś, no cóż, syn orze to, co zostało i myśli o odkupieniu części tamtych dziadkowych pól. Zaczął się nowy, 2008 rok. Zdjąłem ze ściany „Kalendarz 2007. Mapy dawnego Gdańska”. Szkoda go było zdjąć, ale trudno, nieaktualny. Dobry pomysł, piękne wykonanie. Zerkał człowiek przez dwa miesiące przynajmniej raz dziennie na „Plan oblężenia Gdańska przez wojska rosyjskie w 1734 roku” czy na „Plan i widok Gdańska według Erika Jönsona Dahlberga z 1696 roku” i, chcąc nie chcąc, poszerzał wiedzę. W miejsce starego wieszam nowy kalendarz „Kuchnia kociewska wedle odmian pór roku i zwyczaju spisana”. Smakowitości karta w kartę, miesiąc w miesiąc. Piękne akwarele Józefa Olszynki, teksty z powstającej wciąż książki piszącego te słowa. Okładka pachnie szarlotką. To z kolei patent Drukarni Mirex z Mirotek. Spisało się na medal Kociewskie Stowarzyszenie Edukacji i Kultury „Ognisko”. Ów przykład promowania tradycji regionalnej – praktyczny i smaczny – wart pochwalenia. Niech taki, jak ten kalendarz, wciąż przynoszący coś nowego, będzie cały nowy rok. (-) pomerania stëcznik 2008 37 literatura Fotograficzne promieniowanie tła (1) Zygfryd Stefan Mielewczyk Przeszłość gdańskiej fotografii mojej matki jest w pewnym sensie moją przeszłością. Pamiętam dokładnie ten moment, gdy zdecydowałem się uporządkować zawartość starego kuferka ze zdjęciami dziadków, rodziców i powinowatych, cały ten wymarły świat, do którego zwykle się nie powraca. Zaglądając do fotograficznej przeszłości nagle widzi się, że pamięć o niektórych nieżyjących już przodkach i ich strefie krewniaczej trwa krócej, niż fizyczne istnienie ich papierowych wizerunków. Jednak chroniło się rodzinny spadek zdjęciowy z końca XIX i pierwszej połowy XX wieku przed poniewierką, dostępem słońca i wilgoci, przed brudnymi łapkami zawsze ciekawskich maluchów. Kiedy one dorosną, coś z tym bagażem przeszłości zrobią po swojemu. Porządkowanie prywatnych zdjęć, gdy ożywiają je wspomnienia, już na początku ujawnia decyzyjne problemy. Jakie zastosować kryteria ocen fachowości i estetyki dawnych fotoamatorów i fotografów? Czy wypada posługiwać się współczesną estetyką obrazu? Przecież żyjemy w innej epoce – epoce coraz większych, wywodzących się z mechaniki kwantowej, obszarów wirtualnej uciechy, w czasach masowej fotografii cyfrowej i filmowej, w tak zwanej globalizacji i unifikacji. A świat fotografowany z kosmosu ujawnia nie tylko piękno Ziemi. Przyszłość jest tak ciekawa, że dziś nie wiem, czy wypada rekonstruować i opisywać wyrywkowe zdarzenia fotograficznie zastygłej przeszłości. Słowo „porządkowanie”, nawet gdy ma się na myśli stare zdjęcia, w moim pokoleniu może kojarzyć się ze znaną selekcją na rampie, z parafrenicznymi wyrokami w aureoli ideologii i jej prawa, z kazuistyczną argumentacją brunatnych sędziów. Każda selekcja to przyjemność władzy i decydowania. Przeglądając stare zdjęcia nagle zrozumiałem prawdę: z różnych powodów nie znałem uwiecznionych na nich swoich przodków i wielu krewnych. Wydaje mi się, że mało wiem nawet o swojej matce. Zmarła w połowie II wojny światowej, gdy miałem ponad sześć lat, a wszystkie jej przedwojenne fotografie zaginęły w naszym gdańskim mieszkaniu, po wybuchu wojny. Poza tym nie mogę się pochwalić, że mam kwalifikacje historyka minionej epoki, historyka fotografii, estetyka, pomimo czytanych 38 przygotowawczo różnych tekstów z tych dziedzin. Krótko, w okresie chłopięcym posługiwałem się aparatem stryja, ale nie znam dobrze sztuki robienia zdjęć. Dopiero teraz dowiaduję się o takich subtelnościach jak chociażby „estetyka błędu” w fotografii. Oczywiście nie biorę pod uwagę późniejszych przypadkowych zdarzeń, gdy ktoś na spacerze, żądny utrwalenia tego co „tu i teraz” prosił mnie o zrobienie mu zdjęcia, wręczając swój aparat. Tego się nie odmawia: na molo, na plaży czy w ogrodzie oliwskim, mając satysfakcję z oddanej przysługi. Poza tym, przez chwilę byliśmy dla siebie sympatyczni. Ale nawet tego typu zdarzenia ujawniają, jak bardzo pragniemy utrwalać swoją „teraźniejszość rzeczy minionych”. W latach 20. i 30. minionego wieku tej potrzebie ulegali moi rodzice i krewni. Dwaj gdańscy stryjowie byli fotoamatorami; pozostały po nich znaczne ilości zdjęć i klisz. Każda fotografia z zawartymi nań informacjami stanowi opowieść o jakimś wydarzeniu z przeszłości – czy to o ślubie rodziców, czy o pogrzebie dziadka. Nie wiem, czy pospieszna edukacja w nowych sektorach wiedzy humanistycznej doda mi odwagi i wrażliwości w poszukiwaniach fotograficznej prawdy. Podobno jest ona czymś względnym i osobistym. Każdy tworzy swój świat wewnętrzny, wybiera i odrzuca ciągle zmieniające się znaki językowe. Postmoderniści uważają, że nie ma żadnego uprzywilejowanego punktu widzenia dla odbiorcy literatury, historii, sztuki. Każdy jest zdany na swoje ryzykowne interpretacje i komentarze. Mam wrażenie, że nowa metodologia zachęciła nawet mój pragmatycznie nastawiony umysł do osobistej analizy zdjęć. Agatka Ze wzruszeniem patrzę na postać matki, lecz z pozycji tego, który wie, że w tamtej czasowości dziewczyna w berecie zatrzymana w kadrze prawdopodobnie przez ulicznego fotografa nie miała ze mną żadnego związku epigenetycznego (epigeneza – pochodzenie – to pogląd z embriologii). Nie istnieliśmy dla siebie nawet w relacji jaka tworzy się w komórkach matecznych. „Byłem” w niebycie, przed poczęciem i, w pewnym sensie, tak mogło być nieskończenie. Skoro już zeszło na zawiłości bytu i czasu, przypominają się mi z dzieciństwa kłopotliwe refleksje: co by było, gdyby moja matka nie poznała ojca? Czy mimo wszystko narodziłbym się w innym czasie, jako dziecko innych rodziców? Dlaczego żyję właśnie teraz? Nie można powiedzieć, że się tego nie wie, jednak wątpliwości są. Dorośli przeważnie nie pytają się swego umysłu w ten sposób, bo nie są to pytania o charakterze pragmatycznym, chyba że się ma skłonności do wymądrzania się. Nie nadużywając wesołości mogę skonstatować, iż wyłoniłem się z cudownego życia, z uczuciowo-biologicznego bulionu ich dwoj- pomerania stëcznik 2008 ga, którym potomstwo więcej się nie powtórzyło. Jedynaki mają dużo zobowiązań w oczekiwaniach rodziców, a nieraz są dziećmi kłopotliwymi. Ale to wojna sprawiła, że jedynak wyrastał po niej „utwardzany” kulturowymi modyfikacjami wychowawczymi. Agatka, która będzie moją matką dopiero za osiem lat, na ulicznej fotografii gdańskiej z 1928 roku raczej nie pozuje. Spieszy się gdzieś, ręce mając zajęte pakunkiem i walizeczką. Moi rodzice jeszcze się nie poznali krążąc w świecie przypadkowego doboru, którym rządzą podobno nieprzewidywalny chaos deterministyczny, reguły epigenetyczne i Opatrzność. Ta fotografia znaczy dla mnie więcej, niż zwykłe uliczne zdjęcie, dokumentujące ułamek z socjologii ówczesnej wspólnoty wielonarodowej Wolnego Miasta Gdańska, „wolnego” po raz drugi, obdarzonego pięk- Matka autora, Gdańsk 1928 r. nem i zasobami zgromadzonego przez wieki bogactwa, domiarem dynamicznej historii. Ale również wojennej zagłady, ludzkich tragedii i odradzeniem się z popiołów i gruzów. Nie wszystkie widoczne na fotografii zakola i pierzeje ulic centrum Gdańska umiem dziś trafnie rozpoznać, skoro pod koniec II wojny światowej zniszczono całą urbanistykę gdańską, ale również z powodu, iż w wieku trzech i pół lat opuściłem tę pierwotną przestrzeń rodzinną. Wtedy nie mogła ona jeszcze zająć dziecięcej pamięci, poza niektórymi enklawami Starego Miasta, Rybackiego i Długiego Pobrzeża nad Motławą. Potem utrwaliły ją wspomnienia dorosłych, różne fotografie z opowieściami rodziców, krewnych, które zagnieździły się w marzeniach o utraconym Edenie. Dawno temu mówiono mi, w którym miejscu w centrum Gdańska zrobiono tę fotografię matki, ale dziś nie potrafię sobie go przypomnieć. Czy przeważyła trauma i wyparcie? Teraz odpowiedź byłaby konfabulacją, grzebaniem w urazach i kompleksach, które kiedyś bywały wdzięcznym materiałem psychoanaliz. Pierwsze gdańskie zdjęcie mojej matki mieści się w kanonie ikony Matki Rodzicielki, Alma Mater, Mater Matuta, matki rodzaju ludzkiego (Ewy). Fotografie rodziców, nie podlegają selekcji w nabytym języku kultury i nie trzeba tego uzasadniać. Szczególne odnoszenie się do ich zachowanych na fotografiach wizerunków i do pamiątek po rodzicach nie jest przecież równoznaczne z gromadzeniem przez psychotyków zdjęć i przedmiotów, bo one mają dla nich głęboko ukryte znaczenie. Europejski Danzig Porównując kilka fotografii z albumów wydanych przez Bibliotekę PAN w Gdańsku i innych z fotografią uliczną Agatki, topograficzne szczegóły w głębi krzyżujących się ulic, żeliwne latarnie, drzewa z lewej strony jezdni, dolną część pierzei po prawej stronie chodnika, dwie zwisające lampy nad wejściem do budynku i zarys wykuszu, a także pieszy ruch uliczny, skłaniają mnie do sugestii, że jest to gdzieś niedaleko hotelu „Deutsches Haus”, na Wałach Jagiellońskich (Dominikswall) przy Hucisku (Silberhütte). W głębi widać chyba ów hotel. Nie dowiemy się, dokąd w tamtych minutach zmierzała panna Agatka w letniej – pogrubiającej ją nieco, choć może tylko na fotografii – sukience w kolorowe plamy. Przypominają one wzory na futrze leoparda, rudo-żółte i ciemne umaszczenie pantery mglistej, buszującej swobodnie po subkontynencie indyjskim. Pamiętajmy, to były przecież czasy rewolucyjnej emancypacji kobiet, z określonym stylem mody i życia towarzyskiego elit. Nowe trendy, jak wszystko co świeże w kulturze i obyczajowości, upowszechniły się wśród mas w tempie przewidywanym i wyliczonym przez ekonomistów. W damskiej modzie rozprzestrzeniał się seksapil, wzór śmiałej chłopczycy z prostą fryzurą i maleńkim kapelusikiem na głowie, skromnym makijażem oraz ubieraniem się w marynarki i spodnie. Zewnętrznie kobiety wyzwalały się z dominacji, upodabniając się do mężczyzn nie tylko w ubiorze, pomerania stëcznik 2008 39 literatura równie śmiało korzystały z męskich nałogów – palenia tytoniu i picia alkoholu. To naprawdę musiało robić wrażenie. Największe zgorszenie przychodziło z Nowego Jorku i z Berlina. Śpiewało się potem dość długo w Europie, w tym w Polsce, o słynnych Stanach Zjednoczonych, które w latach 20., po wyniszczającej I wojnie światowej, rozkwitały ekonomicznie, więc rosły fortuny, korupcja i mafijne gangi. Mimo prohibicji było szczęśliwie i wesoło, coraz więcej alkoholu i zakazanej zabawy. W Chicago niepodzielnie dominował słynny Al Capone. Ameryka szokowała świat bogactwem, wielkim przemysłem filmowym i rozrywkowym, pięknymi kobietami, gwiazdami ekranu i estrady, a także dziką muzyką afrykanerów. „entuzjastek” z grupy Narcyzy Żmichowskiej, które pojawiały się wówczas w kurorcie Zoppot, na plaży w Brösen (Brzeźno) i przy okazji odwiedzały podniecający Gdańsk. Agatka była inna – powiedziałby ojciec, wychowana w tradycyjnej rodzinie kaszubskiej. Dbała o swój wizerunek, potrafiła uczyć się od innych i dostosować się do surowych wymogów pracodawców. Od początku musiała być samodzielna, wspomagając finansowo swoją owdowiałą matkę na wsi. Z pewnością pracowała ciężko i osiągała niezależność. Była jedną z pięciu córek w niezbyt bogatej rodzinie Walentyny i Pawła Pawelczyków z Kamienicy Królewskiej w gminie Sierakowice. Gdy dorosła, wzięła przykład usamodzielniania się ze swojej najstarszej siostry, Moniki, która wprowadzała ją do Wolnego Nowinki docierały także Miasta Gdańska. Ale Modo Wolnego Miasta Gdańnika, skoro wyszła za mąż ska. Moi młodzi stryjkowie za kawalera z tej samej i rodzice chodzili na modwsi – Pranczka, wybrała ne filmy i przedstawienia, z małżonkiem zarobkową tańczyli w restauracjach emigrację do kuszącego fokstroty typu „Houla Lou” karierą Zagłębia Ruhry. , uwielbiali rytmy jazzu, fa- Agatka ubrana zgodnie z modą lat 30. XX w. Urządzili się w Duisburscynowali się samochodami i wielkimi imprezami sportowymi. Świat staje na głowie gu, powodziło się im. Monika często korespondowała – mówili ich rodzice na wsi. Ta „Sodoma i Gomora” nie z Agatą. Zachowało się kilka pocztówek od niej, wysyłanych na gdański adres Weidengasse 35-38 (ulica Łąkowa). może dłużej trwać. Pewnego dnia w 1929 roku na nowojorskiej giełdzie coś Pierzeja, w której znajduje się ten dom przetrwała wojnę. trachnęło, niespodziewanie i przerażająco. W światowej Tam, gdzie do 1933 roku mieszkała Agatka, nadal jest pogospodarce zaczął się wielki kryzys, który dotarł także do mieszczenie lokatorskie, obok – w budynkach były po wojGdańska. Najsłabsi ekonomicznie ucierpieli, również moi nie Zakład Papierniczy i Gdańskie Zakłady Futrzarskie. Na początku XXI wieku w pofabrycznych obiektach z ciekawą rodzice i krewni. historią produkcji broni, w sąsiedztwie domu mieszkalnego Kaszubskie wychowanie z zamkniętym podwórzem i zaniedbanym placem zabaw Emancypacja kobiet i rewolucyjne organizacje robotni- dla dzieci, na który wychodzą okna tego samego przedwocze ułatwiły nieco pracę i życie kobiet w miastach. Moja jennego mieszkania matki, rozmieściła się duża lecznica matka była krawcową i modystką, szyła przeważnie dla dla zwierząt, zaś w następnych mają swoje siedziby i mabogatych gdańszczan. Pamiętam jej wspomnienie rodziny gazyny różne spółki handlowe i małe firmy na wymarciu. Epsteinów, którzy zdążyli w porę wyemigrować, unikając W albumie fotograficznym „Pod znakiem sfastyki. hitlerowskiej kosiarki obozowej. Gdańsk – 1943-1944” znalazłem widok części obiektu Agatka w gdańskiej młodości nie należała do rozba- z pierzei ulicy Weidengasse. Miał tam wówczas siedziwionych „ryczących dwudziestek” z końca lat 20. i po- bę Weidenhol, terenowy oddział NSDAP. Matka już nie czątku 30. Z pewnością trzymała się również daleko od żyła. 40 pomerania stëcznik 2008 Polowanie z obiektywem Wyobraźnia rozgrzana oglądanymi albumami z serii „Był sobie Gdańsk” skłania mnie do refleksji nad pierwszym zdjęciem Agatki. Wydaje mi się, że niedomknięta mała walizeczka mamy mogła zawierać coś, co uszyła lub przerobiła dla klientki. Być może spieszyła się wracając do mieszkania przy ulicy Łąkowej. Na jej twarzy dostrzegam ledwie widoczny w tym momencie grymas niezadowolenia, pewnie na widok fotografa, który nie pytając, z pozycji silniejszego wykonuje zaplanowane zdjęcie przechodzącej pannie. Chce przecież na nim zarobić, taki ma zawód. Można przypuszczać, że chce też uchwycić jakąś „naturalną” scenę jako reporter. Poluje na niespodzianki w potoku ulicznej codzienności. Niewykluczone, że z daleka dostrzegł szczelinkę niedokładnie zamkniętej walizeczki, co jest chwilową okazją. W niemych filmach z pewnością często widział scenki z niedopiętymi w pośpiechu lub gniewie podróżnymi torbami i walizami. Czasami były one zabawnie przerysowane. To raczej oczywiste, że staram się wyczytać jak najwięcej z pierwszego zdjęcia mamy, skoro umownie traktuję je pierwszym, nie znając tych fotografii, które pozostały w 1939 roku u obcych, w naszym mieszkaniu na Osieku w Gdańsku. Mama kieruje spojrzenie w lewo, jakby nie chciała nawiązać kontaktu wzrokowego z fotografem. Może nie życzyła sobie zdjęcia „z marszu”, wymuszania automatycznej pozy zdjęciowej lub, odruchowo, nie chciała oddać swojego kobiecego wizerunku nieznanemu przecież mężczyźnie. On to bowiem pierwszy będzie fotografię wywoływał laboratoryjnie w ciemni, wkraczając w prywatność, potem on pierwszy oceni jej panieński wizerunek i przywłaszczy go sobie na kliszy i zdjęciu, jeśli się go nie wykupi. Pamiętajmy, że obraz fotograficzny jeszcze na początku XX wieku był czymś magicznym, naruszał tabu ludzkiej osobowości i nietykalności. Na wsi niektórzy ludzie bali się spojrzeć wytrwale w nieprzeniknione oko dużej kamery. Ale uliczni fotografowie sprytnie uwijali się, byli kontaktowi i zdecydowani, dobrze znali praktyczny marketing. Moda fotografowania przeniknęła również na pomorskie wsie. okazał się nieprzenikniony do końca i przemienił się dla mnie w punctum tej fotografii. „Punctum jakiegoś zdjęcia to przypadek, który w tym zdjęciu celuje we mnie (ale też uderza mnie, uciska)” – napisał Ronald Barthes. Zdjęcie Agatki ubranej w kwiecistą sukienkę i mały kapelusik zgodny z modą z początku lat 30. XX wieku mogło być zrobione gdzieś na skraju lasku albo przy kaskadzie w parku w Oliwie. Jak można dostrzec po prawej stronie zdjęcia, Agatka nie była sama, ale towarzysząca jej osoba została najzwyczajniej odcięta. Taki zabieg nie był rzadkością wśród par narzeczonych, którzy nagle urażeni lub skłóceni rozeszli się, a pozostała w nich chęć odwetu. Kiedyś widziałem kilka starych zdjęć krewnych i znajomych podzielonych nożyczkami. Dwie czy trzy fotki stryjów z pannami, po przecięciu, były znów sklejone z dużą dokładnością. Odcięcie się od partnera na fotografii ma charakter nieco magiczny i rytualny. W pradawnej magii sympatycznej za pomocą manipulacji na symbolach i wizerunkach można było wpływać na osoby i przedmioty. Często spotykało się w kulturze ludowej zwyczaj wbijania szpilek w symboliczne lalki i figury, nie mówiąc o czarnej magii tradycyjnych kultur. Sposoby uprawiania magii na rysunkach jaskiniowych wzmacniały przekonania łowieckie, że dzięki odtworzeniu postaci zwierzęcia i zabiciu jego wizerunku myśliwy łatwiej w czasie polowania pokona prawdziwe zwierzę. (-) Beret na zdjęciu Agatki (ale jakiego koloru?) jest – jak mi opowiadano później – dość obszerny, by pomieścić długie i gęste włosy. Na innych fotografiach z Gdańska lat 30. ma krótkie włosy i zgrabne kapelusiki. Podoba mi się apaszka z tego samego co sukienka materiału, zaś białe korale na szyi przetrwały wojnę i śmierć matki. Potem, chyba zaraz po wyzwoleniu, o zgrozo, przepadły; może przy przeprowadzkach lub zatrzymał je któryś z krewnych. W trudnych latach pamiątkowe koraliki żywo przypominały mi matkę; łączył nas fizycznie krąg paciorków. Wciąż wydaje mi się, iż od momentu gdy korale zaginęły, mama nigdy nie pojawiła się w moich snach. I tak jest nadal. Przetrwał niedopięty na fotografii kuferek. Spracowana walizeczka wytrwale służy na uboczu już osiemdziesiąt lat, od dnia, w którym uwieczniono ją na gdańskiej ulicy. Była dobrym miejscem do przechowywania zdjęć i klisz, szczególnie tych najstarszych. Szczegół białej szczeliny pomerania stëcznik 2008 41 literatura Małżewski Kamiński Rys. Barbara Warmowska Wiela lat temu była taka cianżka zima, że gzuby zéz Małżewka (to je na Kociewiu, jakbyśta nié wjedzieli) nié szli do szkoły, bo autobus nié mógł przetarabanić sia bez te zaspy, nawét odśnieżara nié przyjechała. A samymi szypami to nié ma co tak dulczyć. I tak cała wioska wyjrzała jak szyrzawa, ino sia dziewiańć chałupów trocha odznaczało. Mieszkał tamoj, wéw tym Małżewku, mały dziewczak. Jak przyszła ta zima, to tégo dziewczaka naszli mankolije, bo sia bojał o dzike zwierzóntka. Już dwa sarny wjidział podechniante za płem, zara kele polnyj drogi na Turze, a co zéz resztóm? No i tan dziewczak wpadnół na psiankny pomysł: że nafutruje zwierzóntka na szyrzawie! Wzión wózek do halania zielonégo na truśków, Filusia – łaciatégo kéjtra bez ogona i skrzynia. Zéz sklepu nadygał brukwiów, marchwiów, bulwów i ronkelów, a zéz chléwa ziarków i siana. Nazorgował 42 tego, że hej! Psiérw chciała Filusia zaprzóngnónć, ale tan to nawét za krata nié pocióngnół, bo krótkimi łapami zarył wéw zaspa i nié mógł dalji léźć. No to dziewczak wzión. Léźli zéz tym wiktem na sarnów, zajków i dzikich nétów, psiérw było widno, ale zara sia zrobjiła ćmota, jak to zimom. Dziewczak zéz Filusiam szli i szli, na wyżki i zéz wyżków, przez zalodziałe wyléwy, po wypnidupach i wertepach na olwańcie, aż zadérdali za polny szumak i tamoj oba se siedli, take zgrzane. Dziewczak wyjón sztulka zéz kieszani, pomujkał tan łaciaty łeb, dał mu dziél sztulki i gada: „Tera to ja jezdóm Kamiński na Antarktydzie. No i chdzie tan helikopter zéz kamerami?”. Rozglónda sia, a tu zéz szumaka wykicali dwa zajki, ale take bojki zmarachowane i skapciałe. Zaczéli obżerać oszczankle zamarzniante i lizać psiasuszek, co tamoj wyjrzał spode śniegu. Dziewczak jak to zobaczył, to sia zara pobeczał, pomerania stëcznik 2008 Słowniczek chwiółka – chwilka ćmota – mrok dérdać – iść z trudem dulczyć – robić coś z trudem dzika néta – dzik futrować – karmić halać – przynieść krata – sztachety maltych – obiad mankolija – melancholia mujkać – głaskać muszkibada – cukier olwańt – skraj pola oszczankle – ogryzione łodygi petejzy – wędrówki bez celu podechnąć – umrzeć przyrychtować – przygotować psiasuszek – zdrobniale: piasek ronkel – burak pastewny skapciały – zmarniały sklep – piwnica szumak – zagajnik szypa – lopata szyrzawa – pole wyjrzeć – wyglądać wyżka, wypnidupa – wzniesienie zmarachowany – zmęczony a wtedy zajki zwiali, bo sia bojali, a ta zwierzanca psiastunka gada przez zlodowaciałe łzy: „To nié byli petejzy, ja już wam papu nahalałam na maltych, nié musita te oszczankle żreć, moje małe rojberki!”. Porozkładał wtedy ruk – cug to co przyrychtował dóma, eszcze posypał muszkibadóm, pomujkał Filusia i co? Do dóm. Niebo było take samo jak ziamnia, nic nie było wjidać, ale dziewczak lazł za kéjtram, bo on droga znał. No i we chwiółka byli wéw Małżewku, bo tera tego cianżaru nié mniali. (-) Maria Roszak Opowiadanie napisane zostało w gwarze kociewskiej. Dyplomatka z gdańską duszą Z dala od stron rodzinnych i z dala od Polski – swej przybranej ojczyzny, spoczęły doczesne szczątki Musy Marii Mogensen, wdowy po duńskim dyplomacie i wielkim przyjacielu naszego kraju. W czasie rewolucji bolszewickiej jej rodzice przenieśli się z Piotrogrodu do Rygi, gdzie 18 lutego 1922 r. z ojca Gruzina, kniazia Jakuba Czagadajewa, i matki Łotyszki, Heleny Wilims, urodziła się Musa Maria. Od 1925 r. mieszkała z rodziną na terenie Wolnego Miasta Gdańska. Do szkoły powszechnej uczęszczała w Sopocie, a następnie do Szkoły Heleny Lange we Wrzeszczu, gdzie uzyskała maturę. Później podjęła pracę w gdańskiej firmie importowo-eksportowej (węgiel, ruda żelaza), ponadto w latach 1941-1945 była tłumaczem dla sowieckich jeńców wojennych. M. M. Mogensen władała pięcioma językami obcymi, a po wojnie nauczyła się także duńskiego. O d 1 9 4 1 d o 1 9 4 4 r. , r a z e m z wicekonsulem Danii w Gdańsku Jørgenem Mogensenem (19092001), jej późniejszym mężem, uczestniczyła w działalności Gryfa Pomorskiego na terenie Gdyni i Gdańska. Działalność tę przerwało aresztowanie wicekonsula przez Niemców w 1944 r. Musa Maria wyjechała wówczas do krewnych w Niemczech. Po powrocie J. Mogensena z obozu koncentracyjnego (Dachau, Flossenbürg), w 1946 r. w Kopenhadze wyszła za niego za mąż. Odtąd towarzyszyła mu w jego dyplomatycznych misjach w Warszawie (5 lat), Australii, Republice Południowej Afryki i Rodezji, a także, przez dwanaście lat, w Stanach Zjednoczonych. Mogensenowie wszędzie odnawiali przedwojenne kontakty z Polakami oraz pomagali naszym emigrantom, którzy do pojałtańskiej Polski nie chcieli wrócić. Jednocześnie w miejscu swojego pobytu zawiązywali przyjaźnie w polskich środowiskach, które trwały także po powrocie do Danii. W powojennej Polsce ofiarnie działali na rzecz dzieci (szcze- pienia, pomoc szpitalna, wyżywienie) oraz, wbrew władzy, na rzecz poszkodowanych przez powódź na Mazowszu. Polskie pamiątki w ich domu dominowały i darzono je szczególnym sentymentem. Warto chociażby wymienić XIX-wieczny świecznik warszawskiego złotnika (Malcza?), portret gen. Jana Konopki (1777-1815), krajobrazy Tatr Stanisława Gałki (18761961) czy portret artysty malarza Jana Zamoyskiego (1901-1986), wykonany przez Hannę Gordziałowską (ps. Kali, 1919-2000) w San Francisco (oboje byli uczestnikami Powstania Warszawskiego). W Danii dołączyli do środowiska polskiej emigracji niepodległościowej – wspomagali prace delegatury Rządu RP na Wychodźstwie i Instytutu Polsko-Skandynawskiego w Kopenhadze. M. M. Mogensen była członkinią partii konserwatywnej i broniła polskich spraw narodowych i chrześcijańskich. Kiedy przed wizytą apostolską w krajach skandynawskich Ojciec Święty Jan Paweł II był atakowany m.in. w duńskich mediach przez ortodoksyjnych protestantów, na odpowiedź M. M. Mogensenowej w ich własnym języku nie trzeba było czekać. Napisała wówczas, że „chociaż w swoim życiu przebywała w wielu krajach, nigdzie nie spotkała się z taką tyranią duchową jak właśnie w Danii, porównywalną z tym co głosił ajatollah Chomeini. Przedstawiciel państwowego kościoła, którego obiekty sakralne świecą pustkami, głosi poglądy, u których źródeł jest pycha. Papież Wojtyła jest popularny i kochany, i to nie tylko dlatego, że jest głową Kościoła, lecz moim pomerania stëcznik 2008 zdaniem dlatego, że jest niezwykle dobrym człowiekiem. Jego dobroć po prostu promieniuje z jego oczu” („Berlingske Tidende”, Kopenhaga, 23 III 1989). Krzywd moralnych i szkód materialnych, zwłaszcza w zakresie kultury, wyrządzonych narodowi polskiemu przez obu okupantów, nie mogła do końca wybaczyć. Była katoliczką, osobą świadomą swoich korzeni, ale nie była kosmopolitką. Czuła się gdańszczanką i podobnie jak jej mąż, blisko związana z narodem polskim, którego dzieje i wartości kulturalne rozumiała oraz wysoko ceniła. Gdyby Polska po 1945 r. była niepodległa, to po zakończeniu służby dyplomatycznej osiedliliby się w cieniu polskich Karpat (które Mogesen znał i kochał) albo wśród jej ulubionych kaszubskich wzgórz morenowych, i tam doszliby do końca swej drogi. Niestety, los chciał inaczej. Zamieszkali na wyspie Bornholm i stamtąd wypatrywali polski brzeg Bałtyku. Zbliżenia do niego następowały, gdy kutry rybackie z Kołobrzegu i Ustki, czy łabędzie, które rozpoznawali jako „polskie”, przypływały do portu w Svaneke. Powstanie Solidarności i zmiany ustrojowe w Polsce przyjęli z wielką radością. Za swoją działalność – w czasie wojny i po niej – na rzecz niepodległej Polski Musa Maria Mogensen została odznaczona przez władze polskie w Londynie Złotym Krzyżem Zasługi, który nosiła z dumą. Zmarła w szpitalu w Rønne 9 czerwca 2007 r. Pochow na została na cmentarzu w Svaneke obok swego przed sześciu laty zmarłego męża. (-) Eugeniusz Kruszewski 43 Kiedy spadają łuski „Przy obieraniu cebuli” to książka wyjątkowa w dorobku Güntera Grassa. Przede wszystkim dlatego, że swoją „prapremierę” zawdzięcza prasie, a mówiąc dokładniej – udzielonemu przez pisarza w sierpniu 2006 r. wywiadowi, w którym przyznał się on do służby w Waffen-SS. Zamieszczone we „Frankfurter Allgemeine Zeitung” wyznanie zdominowało późniejszą dyskusję o samym utworze i z tego też powodu nie doczekał się on jeszcze gruntownej analizy; ważniejsza stała się biografia jego autora. Przyznanie się przez Grassa do noszenia munduru formacji uznanej za zbrodniczą podważyło dotychczasowe osiągnięcia pisarza. Postrzegany wcześniej jako pacyfista, zwolennik pojednania i działacz socjaldemokratyczny, zmuszony został do tłumaczenia się z trwającego kilkadziesiąt lat milczenia na temat swojej wojennej przeszłości. Przez pryzmat słów we „Frankfurter Allgemeine Zeitung” weryfikowano dotychczasowe powieści noblisty, także te, na których w znacznej mierze opiera się współczesne widzenie Gdańska i jego historii. Po roku od opublikowania wspomnianej rozmowy i paru miesiącach po ukazaniu się książki w Polsce przyszła wreszcie pora, by przyjrzeć się jej bez emocji. Pytaniem pozostaje tylko, jak to zrobić? Jak obiektywnie pisać o czymś, co trudno ująć w karby literackiej systematyki. Nie jest bowiem pewne, czy obcujemy tu z powieścią, powieścią autobiograficzną, czy może raczej z autobiografią. Zagubiony w gęstwinie niuansów czytelnik 44 odnosi wrażenie, że ma do czynienia raz z taką, raz z inną formą. W przekonaniu tym utwierdza go zresztą sam narrator, który nieustannie przechodzi od relacjonowania w pierwszej osobie do opowiadania w osobie trzeciej, świadomie zatracając w tych zmianach jednoznaczność zdarzeń i myśli. Bez wątpienia owo kluczenie jest częścią strategii Grassa, który w swojej historii ochoczo szafuje znakami zapytania. Wielokrotnie pokazuje, że to, co się zdarzyło jest tym, co ledwie zdarzyć się mogło, a to, co niebyłe przedstawia niemal jako pewnik. Na szczęście, w sprawach zasadniczych nie zostawia cienia wątpliwości. Równie mocno potwierdza swoją bezgraniczną fascynację Führerem, jak i utratę wiary w Kościół. W rozrachunku z młodością (książka opisuje życie Grassa do 1959 r.) noblista odziera z mitu nie tylko siebie, ale i rodzinny Gdańsk. Wbrew – jakże powszechnym w naszych czasach – wyobrażeniom o jego niezwykłości przedstawia obraz zwyczajnego, można nawet powiedzieć prowincjonalnego, miasta. Banalność egzystencji w nim wyziera ze wszystkich stron. Zamiast znanych z „Blaszanego bębenka” westchnień nad jadącym do Brzeźna „tramwajem numer dziewięć” jest koszmar szkoły. Zamiast swobody plaży – ciasnota wrzeszczańskiego mieszkania, w którym rodzice Grassa prowadzili sklepik i o ucieczce z którego on sam myślał nieustannie. W dzieciństwie wyprawiał się na strych, by z dala od wszystkich zanurzać się w lekturze książek. W wieku młodzieńczym schronieniem bywała bateria przeciwlotnicza w Forcie Cesarskim w Brzeźnie, a wreszcie, po otrzymaniu karty powołania – Waffen-SS. Każdy z tych epizodów podany jest – jak to u Grassa – niezwykle soczyście. Nie oznacza to wszakże, że „Przy obieraniu cebuli” jest książką, którą polecić można bez żadnych ograniczeń. Z pewnością nie jest to rzecz dla pensjonarek; zniesmaczą się czytając o podsłuchiwaniu przez narratora miłosnych uniesień własnych rodziców, sikaniu do kawy przełożonym w wojsku lub macaniu, żeby sprawdzić czy nie urwało, jąder ciężko rannemu koledze. Nie powinni po nią również sięgać dewoci; dla nich sceptycyzm autora co do spraw wiary i wspomnienia o poznanym w obozie jenieckim „kumplu Josephie”, czyli prawdopodobnie pomerania stëcznik 2008 o obecnym papieżu Benedykcie XVI, zakrawać mogą na bluźnierstwo. Tęgo oburzeni będą także ci, którzy patrzą na świat bogoojczyźnianymi oczami; wystarczy, że trafią na stronę opisującą, jak to kaszubski krewniak pisarza miał na wypadek wojny przygotowane flagi polską i ze swastyką, by – w zależności od sytuacji na froncie – móc wywiesić tę właściwą… Odrzuciwszy zewnętrzną szorstkość języka Grassa (tradycyjnie w kongenialnym przekładzie Sławomira Błauta) warto po książkę sięgnąć, by zapoznać się z zawartymi w niej, niezwykle przenikliwymi, rozważaniami na temat ludzkiej kondycji. Takimi chociażby jak dokonana przez pisarza analiza zła, które pod postacią obłąkańczej ideologii niezauważenie sączy się, zatruwa umysły, a w ostateczności prowadzi do tragedii na miarę ostatniej wojny. Przede wszystkim jednak „Przy obieraniu cebuli” należy traktować jako znakomite objaśnienie prozy noblisty. Z niego bowiem dowiemy się skąd wzięli się nie tylko najsłynniejsi bohaterowie, Oskar Matzerath i Joachim Mahlke, ale też przekonamy się, że fascynująca może być historia każdego z nas. I nie szkodzi, że nasze życiorysy często trącą powszedniością. Grunt to umieć je opowiedzieć. (-) Marek Adamkowicz Günter Grass, Przy obieraniu cebuli, Polnord – Wydawnictwo Oskar, Lud ze Skandynawii Goci od dawna rozbudzają wyobraźnię. Bo i śladów po nich jest niemało. Szczególnie obfituje w nie Pomorze, gdzie łatwo natrafić można na kurhany czy kamienne kręgi. Próbę całościowego spojrzenia na losy plemion gockich podjął prof. Andrzej Kokowski, dyrektor Instytutu Archeologii Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, znawca czasów przedrzymskiego i rzymskiego oraz żyjących w nich ludów: Gotów, Wandalów, Sarmatów. W swojej najnowszej książce opisuje on osiem wieków historii tego germańskiego plemienia, które odcisnęło piętno na starożytnych dziejach Europy. By czytelnik mógł zweryfikować powszechnie funkcjonujący w literaturze przedmiotu mit o dokonanej przez Gotów inwazji w jednym czasie, uczony zapoznaje go z etapami gockiej kolonizacji – od Pomorza przez Ukrainę z Krymem, Italię po Hiszpanię. Dokładnie opisuje też znaleziska archeologiczne, poświęcając im nawet całe rozdziały. Dzięki temu ci niemal legendarni przybysze ze Skandynawii (na Kaszubach kojarzeni ze stolemami) stają się dla nas ludźmi z krwi i kości. Wcześniejsze bowiem monografie na ich temat, m.in. Michela Kazanskiego (1991) i Marka Borysoviča Ščukina (2005), nie zostały przetłumaczone na język polski, nie są więc – poza wąskim gronem specjalistów – znane. Na uwagę zasługuje konstatacja A. Kokowskiego, że nazywanie omawianych ludów Gotami należy rozumieć raczej jako określenie związku politycznych interesów, który na samym początku łączył wiele „rodów”, później ludów-plemion, a w końcu etnosów, zjednoczonych wspólnymi celami i przedsięwzięciami. W swojej historii często zmieniali oni miejsca pobytu, nie pozwalając, aby więcej niż pięć pokoleń wiązało z nimi tradycję wynikającą z ciągłości zamieszkiwania na jednym terytorium. Tylko nad dolną Wisłą, na Krymie, w Hiszpanii oraz na terenie obecnych Włoch przebywali po około trzysta lat. A. Kokowski w swoich rozważaniach skoncentrował się na śladach gockich w Polsce i na Ukrainie, mniej miejsca poświęcając Ostrogotom w Italii oraz Wizygotom w Akwitanii i Hiszpanii. Przyznaje się jednak do tej „winy”, tłumacząc, że: „Jeżeli ktoś (...) pomyśli, że zamknąłem dzieje Gotów, to znajdzie się w oczywistym i głębokim błędzie. Zbyt wiele pytań pozostawiłem bez odpowiedzi, zbyt wiele przedstawiłem (...) wątpliwości, zbyt wiele razy apelowałem o ostrożność w ostatecznym wyciąganiu wniosków. Muszą zostać napisane nowe dzieje Gotów, chociażby dlatego, że archeologia dostarcza teraz w zmasowanej wprost postaci niewyobrażalnych do niedawna ilości nowych znalezisk, mających fenomenalną (...) wartość. Zapełniają się białe plamy archeologicznego roz- poznania (...). Zmieniają się też metody wydobywania zabytków z ziemi, ich obserwacji w trakcie wykopalisk, sposoby dokumentacji i metody wnioskowania. Otwierają się nowe horyzonty zdobywania wiedzy (...). Coraz trudniej jest je wszystkie ogarnąć i przetrawić. Pozostaje mi więc napisać zamiast tradycyjnego słowa koniec – ciąg dalszy (kiedyś) nastąpi” (s. 347). Ta bogato i starannie udokumentowana praca, wzbogacona wieloma zdjęciami, mapami, rycinami i rysunkami, nie odwołuje się li tylko do materiału archeologicznego, lecz również do wielu dokumentów historycznych. Na jej końcu A. Kokowski zamieścił informacje encyklopedyczne z książki, bogatą bibliografię, angielskie streszczenie publikacji, indeksy osób i nazw geograficznych, a także spis map. Dążąc do tego, by książka miała charakter popularnonaukowy, nie zarzuca jednak czytelnika przypisami, ograniczając się do – jego zdaniem – najważniejszych, stara się też „opowiadać” językiem prostym, wolnym od zawiłości naukowych definicji. I udaje mu się to. Przejrzysty i zwięzły styl autora oraz umiejętność formułowania wniosków na podstawie odpowiednich przykładów są niewątpliwą zaletą „Gotów”.(-) Iwona Joć Andrzej Kokowski. Goci. Od Skandzy do Campi Gothorum (Od Skandynawii do Półwyspu Iberyjskiego), Wydawnictwo „Trio”, Warszawa 2007 Książka, która zadziwia Sześć lat temu zmarł nagle Grzegorz Ciechowski. W sierpniu 2007 r. minęła natomiast 50. rocznica jego urodzin i z tej okazji przygotowano w Tczewie, rodzinnym mieście muzyka, pierwszą o nim książkę. Już sam ten fakt zasługuje na odnotowanie, bowiem oprócz pism ulotnych i stron inter- pomerania stëcznik 2008 netowych Ciechowski nie doczekał się wcześniej solidnej biografii. Inicjatywę ubiegłoroczną zredagował znany działacz samorządowy i poseł Jan Kulas, prywatnie kolega zmarłego artysty z liceum. On też napisał niemały szkic poświęcony G. Ciechowskiemu, przeprowadził kilkanaście rozmów, zmobilizował władze i sponsorów. W efekcie powstała księga o tytule długim jak ona sama: „Grzegorz Ciechowski 1957-2001. Wybitny artysta rodem z Tczewa”. Niełatwo streścić jej bogactwo. Dzieli się ona na trzy niemal równe części: życiorys, wspomnienia i miscellanea. Zasadniczo cały „układ sił” obraca się wokół rodzinnego miasta, w którym Obywatel G.C. spędził prawie połowę swego, tragicznie krótkiego, życia. Są wspomnienia rodziny, sąsiadów, kolegów i przygodnych znajomych. Poznajemy szczegóły biografii Grzegorza, jego fascynacje, romanse i wiersze, jak i oficjalne dokumenty tyczące Ciechowskiego, nadzwyczajna jest też obfitość fotografii. Dla większości z nas, znających tylko drugą część dziejów Ob. G.C., może to być prawie nowy świat i jakieś „nowe sytuacje”. Mnie te zdjęcia wydają się być zadziwiającym fotomontażem, choć nim oczywiście nie są. Wspomniany „aspekt samorządowy”, że tak powiem, powoduje koncentrację na detalach z dzieciństwa i młodości bohatera, co jednak narusza pewne proporcje. Książka okazuje się być „tomem pierwszym” większej całości, której jednak jeszcze nie napisano. „Gdzie oni są?” – rzec można słowami Ciechowskiego, mając na myśli dalszych biografów artysty i zespołu Republika. Do opisania pozostaje okres toruński i kariera warszawska, tak grupy, jak i jej lidera jako solisty. Ale nie jest to oczywiście żaden zarzut pod adresem J. Kulasa. Praca jego jest imponująca i cenna. Aż dziw bierze, że nikt nie podjął jej wcześniej. Jasne jest, że pierwsze podejście do tematu nie mogło dać dzieła doskonałego, czego redaktor tomu jest w pełni świadom. W książce „walka trwa” między chłodną faktografią a emocjami. Widać też w niej pewne nieuporządkowanie, drobne i większe luki, powtórki i usterki. Mimo to lektura „Wybitnego artysty...” z wielką nadwyżką potrafi wynagrodzić poświęcony jej wysiłek i czas. Wszelką krytykę pracy redak- 45 lektury cyjnej, kompilacyjnej oraz oryginalnie autorskiej J. Kulasa prosiłbym delikatnie ująć więc w mały nawias. Najwięcej wkładu PT Redaktora znajdujemy w szkicu biografii Grzegorza z Tczewa. Lata młodzieńcze opracowane są chyba więcej niż wyczerpująco, ubarwione praktycznie czym się tylko dało – anegdotami, wierszami, świadectwami szkolnymi i zdumiewającymi zdjęciami. Spora część materiału pochodzi z rozmów i wspomnień zebranych przez Kulasa, z których kilka znajdujemy „in extenso” przy dalszej lekturze – nie dałoby się tego uniknąć tak czy owak. Zauważmy kilka punktów zwrotnych w życiorysie G. Ciechowskiego, tak jak je widzi J. Kulas. Są to: sytuacja rodzinna i materialna bohatera, krąg przyjaciół – muzyków i artystów, dostęp do płyt, przełomowe wakacje w Anglii w roku 1973 oraz kontakt z poezją i własne próby w tej dziedzinie. Dość zaskakująco J. Kulas w poezji właśnie dostrzega źródło, tajemnicę i ukryte tło całej sztuki swego bohatera – „Znamienitego Tczewianina”. To, rzecz jasna, hipoteza do dyskusji. Nieco odmienny obraz Ciechowskiego prezentują wspomnienia zamieszczone w drugiej części książki. Dominują w niej kobiety: siostra artysty Aleksandra, która drobiazgowo opisuje ich wspólne dzieciństwo, oraz Małgorzata Potocka relacjonująca, już mniej konkretnie i znacznie lakoniczniej, ich wspólne 10 lat. Właściwie obcujemy z podwójną tajemnicą: masa detali w opowieści Oli i pewne skróty oraz przemilczenia pani Małgorzaty pozostawiają zagadkę talentu i osobowości Ob. G.C. bez wyraźnej odpowiedzi. To nie zarzut – każdy ma swój obraz i „swego” Ciechowskiego, dla jednych idola, dla innych bufona, a dla jeszcze innych człowieka jak my wszyscy. Wielość tych konterfektów wybitnego artysty znajdujemy w trzeciej części poświęconej mu pozycji. Wypowiadają się tu znajomi bliżsi i dalsi, zarówno w czasie, jak i przestrzeni, a nawet bardzo odlegli, niemal „spoza linii świata” Grzegorza Ciechowskiego, bo zapoznający się z jego osobą i sztuką już po przedwczesnej śmierci twórcy. Jedni mówią płynnie, inni odpowiadają na wcześniej przygotowany zestaw pytań, a dwie lub trzy opowieści zostały zebrane we względnie spójną całość przez dziennikarkę i współpracowniczkę J. Kulasa w recenzowanym dziele, Kry- 46 stynę Paszkowską. Ta część książki również powtarza informacje z życiorysu ułożonego przez redaktora tomu, prezentuje pewien nieład chronologiczny i wszystkie związane z tym niedociągnięcia, ale rewanżuje się erupcją emocji, szczerością oraz bogactwem spojrzeń i różnorodnością języka. Wygładzenie wszystkiego ochłodziłoby żar tych uczuć i straciliby na tym i współautorzy, i czytelnik. Tak przynajmniej rozumiem decyzję redaktora, by zostawić wszystko bez większych zmian. Sprawia to jednak, że nie mogę tak łatwo prześliznąć się nad niedoróbkami „Wybitnego artysty rodem z Tczewa”. Dość szorstki język J. Kulasa i pewne „quantum” drobnych usterek druku pozostawię na boku, chciałbym jednak wytknąć kilka poważniejszych niedopatrzeń. Rozumiem hagiograficzno-regionalną koncepcję księgi, ale za mało miejsca poświęcono Republice – nie ma nawet zdjęcia grupy, a i jakieś kalendarium byłoby nie od rzeczy. Fenomen zespołu przedstawiono niemal wyłącznie poprzez sukcesy na liście przebojów programu III Polskiego Radia. Drugą nieobecną w książce jest Anna Ciechowska, można tylko zgadywać dlaczego. Mało jest też samego Jana Kulasa – czy li tylko przez skromność? Kilka spraw zrozumiałych jest jedynie dla wtajemniczonych (np. reportaż z ul. K. Młota) lub w ogóle niejasnych (prawa autorskie do utworów G.C.). Sporo jest w książce rozbieżności w tytułach utworów i pospolitych błędów w nazwach zagranicznych grup. Za wiele też, moim zdaniem, pomyłek w dyskografii, bibliografii i spisie koncertów. Przydałby się indeks nazwisk, który uporządkowałby pewien chaos dzieła. Można by uniknąć kilku większych powtórek, jak np. przemyśleń Marcina Tumalisa (str. 248 i 266). Mimo to bilans całości jest jak najbardziej dodatni. Oprócz omówionych już mocnych punktów książki na wyróżnienie zasługuje dość dokładna chronologia pośmiertnego „życiorysu” G. Ciechowskiego, w tym pięciu edycji tczewskiego festiwalu „In memoriam”, i wskazówki internetowo-bibliograficzne. Osobiście doceniam informacje o muzycznych początkach artysty w zespołach Nocny Pociąg i Res Publica, a szczególnie zdumiewający jest wiersz Ciechowskiego „Order za sen” wykonywany do muzyki drugiej z wymienionych grup. Nie pomerania stëcznik 2008 znam tej piosenki (słyszałem tylko utwór „Odejdę”) i wprost gubię się w domysłach jak to mogło brzmieć. A tu w książce czytam, że te stare utwory wykonują żyjący przyjaciele muzycy na wspomnianych festiwalach! Więc czas na Tczew? Tak. Grzegorz Ciechowski przemknął przez świat i zostawił miliony swych wizerunków we wszystkich nas, a oprócz tego skrył gdzieś swą tajemnicę. Z książki Jana Kulasa „et consortes” poznajemy mniej znane fakty i cechy charakteru artysty: że był nad wyraz pracowity, że miał poczucie humoru, że wiedział czego chce i że chyba trafił w swój czas. Miał też wady, i to nie tylko wymowy. Zamierzył się z „muzyką” na słońce – i wygrał! Rzecz nieprawdopodobna w epoce dzisiejszej profesjonalizacji i kapitałochłonności rynku artystycznego. A fakt, że wziął się, jak sam mówił, „z małego miasta pod Gdańskiem”, dodaje tylko jeszcze jedno ogniwo do ciągu pytań i odpowiedzi. Ciągu, który nie ma początku ani końca. Przynajmniej w przypadku wybitnego artysty, już bez cudzysłowu. (-) Sławomir Cholcha Grzegorz Ciechowski 1957-2001. Wybitny artysta rodem z Tczewa, pod red. Jana Kulasa, Wydawnictwo „Bernardinum”, Pelplin 2007 Magia historii Większość z nas przynajmniej raz w życiu oprowadzano po Gdańsku. Imponujące budowle i nonszalancko wymieniane przez przewodnika daty miały na celu przypomnienie zarówno „miejscowym”, jak i „przyjezdnym”, że oto znajdują się w miejscu ważnym, bo historycznym. Do domów wracało się z poczuciem, że historia to coś wielkiego, odległego od naszego życia. To fałszywe przekonanie sprawiło, że mało kto traktował poważnie pobliski Sopot. Plaża, koncerty, kilka sympatycznych kawiarni, spacer tam i z powrotem po molo – ot, miejsce, w którym można umówić się na kawę. Dziwnym trafem chciało się jednak do niego wracać na następną i jeszcze następną kawę „po sezonie”, bez względu na pogodę. Sopockie wille i kamienice, choć nie gotyckie, okazują się tchnąć swoistym romantyzmem, tak subtelnym, że sami nie wiemy, w którym momencie dostajemy się pod ich urok. Ludzie, którzy nie odkryli nowych lądów, nie dokonali epokowych wynalazków ani nie dowodzili wojskami w bitwach, które zmieniły losy świata, też mają swoje historie. Mają je i budynki z pozoru żyjące przyziemną codziennością małych sklepów i domów. Wydany przez Polnord – Wydawnictwo Oskar „Magiczny Sopot” to nowa książka Hanny Domańskiej, odznaczonej Medalem 100-lecia Miasta Sopotu autorki m.in. takich pozycji, jak „Zapomniani byli w mieście. Dzieje Żydów sopockich w XIX i XX wieku” (2001), „Opowieści sopockich kamienic” (2005), „Eugenia pod Ukoronowanym Lwem. Dzieje wolnomularzy Gdańska i Sopotu XVIII-XXI wiek” (2006). W „Magicznym Sopocie” granice między światami niespodziewanie znikają. Podczas lektury wędrujemy uliczkami miasta razem z dawno nieżyjącymi ludźmi, słuchając wyjaśnień historyka sztuki i konserwatora zabytków. Dowiadując się, jakie funkcje pełniły niegdyś zamienione na prywatne mieszkania wille, odnosimy wrażenie, że cofnęliśmy się w czasie. Odwiedzamy budowle, którym odebrano imiona, tak jak stało się to w przypadku Akademii Śpiewu, istniejącej od 1902 r. najstarszej sopockiej uczelni, mieszczącej się w specjalnie zbudowanej willi. Muzyka w niej umilkła, gdy pod koniec I wojny światowej budynek z przyczyn finansowych przeszedł w ręce innego właściciela. Czytamy, że tam, gdzie dziś mieści się przedszkole nr 5, produkowano niegdyś papierosy. Dowiadujemy się, w którym miejscu stała najstarsza sopocka apteka, gdzie mieszkał Czesław Miłosz i dlaczego na domku przy dzisiejszej ulicy Żeromskiego znajduje się płaskorzeźba przedstawiająca kreślarski trójkąt, cyrkiel oraz skrzyżowane oskard i szpadel. Okazuje się, że w kompleksie budynków garażu automobilowego znalazło się miejsce dla destylatorni likierów, a rozkaz budowy przy kościele ewangelickim wieży tak wysokiej, by było ją widać z morza, wydał sam cesarz Wilhelm II. Jest coś zabawnego i zarazem wzruszającego w tym, że ze zniszczeń II wojny światowej ocalał właśnie budynek delikatesów, pełniący swoją funkcję jeszcze długo po 1945 r. Przypomniane zostają sękacze od Taudiena i czekolada Mixa. Na chwilę ożywa dawny Sopot – ludzie i miasto, którego już nie ma. A może jest…? Alfabetyczny układ szkiców poświęconych poszczególnym budynkom, podobnie jak dołączony do książki indeks występujących w niej osób, w znacznym stopniu ułatwiają poruszanie się po „Magicznym Sopocie”. Niewygodne dla czytelnika umieszczenie wszystkich przypisów na końcu książki do pewnego stopnia rekompensują niemiecko-polski spis nazw ulic oraz bogata bibliografia przedmiotu, w znacznym stopniu podnoszące wartość merytoryczną pozycji. Warto zwrócić uwagę na książkę Domańskiej, a następnie przekonać się, że historia może mieć w sobie tyle samo magii, co baśń. (-) Dagmara Binkowska Hanna Domańska, Magiczny Sopot, Polnord – Wydawnictwo Oskar, Gdańsk 2007 Inżynierowie okrętów Jest to książka wyjątkowa – po części autobiografia, po części historia polskiej Marynarki Wojennej. Czytelnika wręcz poraża ogromna wiedza techniczna autora, mechanika okrętowego, magistra inżyniera budownictwa okrętowego, który w służbach technicznych marynarki piastował najwyższe i najbardziej odpowiedzialne funkcje. Na emeryturę przeszedł w 1990 r., a więc ponad 17 lat temu, lecz mimo to zachował jasność umysłu i niezwykłą pamięć, o czym świadczy chociażby wymienienie przez niego setek nazwisk. Były, uprawiający kilka dyscyplin, sportowiec, m.in. wychowanek mistrza pomerania stëcznik 2008 świata w zapasach Władysława Maksymiaka, po dziś dzień pływa i zdobywa tytuły mistrza Polski w swojej kategorii wiekowej. Wątek ten przewija się na kartach książki, bowiem gdy wszyscy marynarze w Marynarce Wojennej przebywali w zamknięciu i prowadzili klasztorne życie, Wielebski miał stałą przepustkę i mógł do woli jeździć na treningi. Życiorys autora wskazuje, że był szczęściarzem. Z każdej opresji potrafił wyjść cało i z uśmiechem. A przecież żył w trudnych, by nie powiedzieć okropnych, czasach. Czytając jego – mimo wszystko optymistyczną – opowieść o inżynierach okrętowych zastanawiałem się nieustannie, czy okrucieństwo lat tuż powojennych jest już za burtą, czy też nie. Jak na reportera przystało, opisał dwa haniebnie sfingowane procesy, w których zapadły trzy wyroki śmierci. Może należało jeszcze wspomnieć, że oficerów Marynarki Wojennej torturowano i że w Gdyni znajdują się pomnik i tablica pamiątkowa ku czci ofiar stalinizmu. Dowiadujemy się o „czystce”, która dotknęła kmdr. kpt. Wieńczysława Kona, ale takich „czystek” było znacznie więcej. Wszystkie te historie pokazują jak mocno polska flota uzależniona była od Moskwy. Są tu jednak i zabawne anegdoty. Do takich z pewnością należy opowieść o psikusie, jaki sprawili podwodniacy w Ustce. Będąc któregoś razu w porcie wystrzelili oni z wyrzutni torpedowych… strumienie wody, które solidnie zmoczyły stojących przy okręcie turystów. Wielebski przypomina też, że od czasu pojawienia się parowców istnieje antagonizm pomiędzy pokładowcami a mechanikami. Znajdziemy więc przykłady nie tylko utarczek słownych, ale nawet dochodzenia swych racji przez mechaników przy pomocy żarzącej się szlaki z popiołem, którą wyrzucono na wsiadających do łodzi oficerów pokładowych w białych tropikach. Niemcy już w okresie I wojny światowej docenili rolę mechanika okrętu podwodnego, nazywając go zastępcą dowódcy okrętu. U nas po dziś dzień mechanik czy starszy mechanik oficjalnie nie ma takiej rangi. W ostatnim rozdziale autor przedstawił sylwetki współtwórców Marynarki Wojennej, m.in. kmdr. por. prof. Aleksandra Rylkego, prof. Aleksandra Potyrały, prof. Jerzego Doerffera, płk. pil. dr. inż. Kazimierza Leskiego, 47 lektury kmdr. prof. Konstantego Cudnego. W sumie jest to wspaniała książka o ludziach związanych na dobre i na złe z Marynarką Wojenną oraz o militarnym potencje morskim Polski przedi powojennej. (-) Andrzej Sitek Stanisław Wielebski, Inżynierowie okrętów, Oficyna Wydawnicza FINNA, Gdańsk 2007 Jedz i bądź jedzony! mor, gdy mowa o demokracji. I ja ich rozumiem. Nie jest śmieszne – myśleć samodzielnie” (s. 49). I inny: „Dbałość o kulturę stosunków międzyludzkich? Coś jak apelowanie o umiar w szczekaniu wściekłego psa” (s. 44). Sporo jest w owych aforyzmach sarkazmu, jednak nie brakuje też zwykłego, ludzkiego ciepła. Nawet wtedy, gdy autor pisze o sprawach zasadniczych, bo przecież… „Śmierć też ma swoje poczucie humoru – lubi życie wystrychnąć na dudka” (s. 86). Czytając „Poradnik złych manier” ma się przeświadczenie obcowania ze sztuką. I to nie byle jaką, bo utkaną z naszej egzystencji, choć nie tylko z obecnego w niej cierpienia: „Rozumiem – z cierpienia uczynić sztukę. Ale z głupoty? Chociaż...” (s. 87). (-) Iwona Joć Lech M. Jakób, Poradnik złych manier, Wydawnictwo Forma. Stowarzyszenie Literackie Forma, Szczecin 2007 W trakcie lektury „Poradnika złych manier” Lecha M. Jakóba – poety, prozaika, filozofa i satyryka – co kilka stron radzę robić przerwy. Nie tylko po to, by bez narzucania gazeciarskiego tempa, w spokoju, zastanowić się nad złotymi myślami autora. Także dlatego, by nie zaczerwienić się jak burak (tak było w moim przypadku podczas jazdy autobusem), gdy po pochłonięciu jednorazowo kilkudziesięciu kartek, na str. 42 przeczytamy: „Aforyzmów nie czyta się ciurkiem. Nie litania”. Ot, i zostaliśmy „zastrzeleni”. Ta zgrabnie wydana, ponad 130-stronicowa, książeczka zawiera tysiąc myśli na różne tematy: od intymnych przez obyczajowe, społeczne po polityczne. Wybrane zostały one z wcześniej wydanych zbiorów („Mądre głupoty”, „Żyje jeszcze Don Kichot”, „Jęzostrzęby”) i uzupełnione o powstałe w ciągu ostatnich sześciu lat. L. M. Jakób jest bacznym obserwatorem tego, co wokół nas się dzieje, ukazuje bezsens i paradoksy niektórych zjawisk. Przykład? Weźmy bezradność polskiego społeczeństwa wobec nowej rzeczywistości: „Obywatele naszego kraju natychmiast tracą hu- 48 Gdynianka Franka Gdynia jest miastem młodym, ledwie po osiemdziesiątce. Dlatego bardziej niż zabytkami szczyci się ludźmi, którzy ją budowali, tworzyli jej niepowtarzalny klimat. Jedną z takich osób była Franciszka Cegielska, od 1990 do 1998 r. prezydent Gdyni, a następnie, do śmierci w październiku 2000 r., minister zdrowia w rządzie Jerzego Buzka. Owe dziesięć lat aktywności publicznej wystarczyło jednak, by stała się legendą. Legendą, co warto podkreślić, nie tylko trwałą, ale też wciąż inspirującą. Taki obraz gdyńskiej prezydent uchwyciła Henryka Dobosz w wyreżyserowanym według własnego scenariusza filmie „Franka”. Wątpliwe zresztą, czy dokument ten mógł być inny, skoro opowiada o najbardziej twórczym okresie w życiu tytułowej bohaterki, kiedy to pomerania stëcznik 2008 emanowała ona energią, przebojowością, kiedy własnym przykładem potrafiła zachęcić innych do wytężonej pracy na rzecz wielkiej Gdyni. Każdy, kto zetknął się z Franką, pozostawał pod jej urokiem. Potwierdzają to zarówno zwykli gdynianie, jak i ci, którzy znali ją najlepiej. W filmie najobszerniej wspomnieniami dzielą się jej mąż Jacek, siostry, oraz współpracownicy z gdyńskiego magistratu – Wojciech Szczurek (za prezydentury Cegielskiej przewodniczący Rady Miasta), Anna Stopka (była sekretarz miasta), Joanna Grajter (rzecznik Urzędu Miasta) oraz Jerzy Zając (przyjaciel zmarłej, sekretarz miasta od 1994 r.). Oczywiście, można na ich pełne serdeczności wspomnienia – jako że po czasie i o nieżyjącej – patrzeć z niejakim dystansem, jednak w takim przypadku Franka zawsze bronić się będzie swoimi dokonaniami. A zostawiła po sobie dzieło wspaniałe – dynamicznie rozwijające się miasto, czego realizatorzy dokumentu również nie omieszkali pokazać. W ten oto sposób opowieść biograficzna jest zarazem wizytówką Gdyni, miejsca, w którym życie jest barwne i wartkie, choć już bez Franki… Film, wszędzie gdzie był wyświetlany, cieszył się niezwykłym powodzeniem. Nadkomplety widzów i wilgotne oczy przy napisach końcowych świadczą, że na taki materiał czekano. I nic to, że nie wszystko w nim zostało o Cegielskiej powiedziane, że chciałoby się dowiedzieć czegoś więcej o jej młodości, studiach, czasie zanim wkroczyła do świata polityki. Ważne, że „Franka” przywołuje najcieplejsze emocje o nietuzinkowym człowieku i równie niezwykłym, bo zrodzonym z morza i marzeń, mieście. (-) MA Nowocześnie w muzeum Inspekcja przed Euro Stadion Lechii to wciąż najważniejszy obiekt piłkarski w Gdańsku. Za kilka lat mecze będą rozgrywane na płycie nowo wybudowanej Areny Bałtyckiej. Fot. Marek Adamkowicz Do rozegrania pierwszego meczu na Euro 2012 zostały wprawdzie cztery lata, ale stan przygotowań do imprezy już teraz monitorowany jest przez Unię Europejskich Związków Piłkarskich (UEFA). Pod koniec listopada sześcioosobowa delegacja tej organizacji odwiedziła Gdańsk, gdzie – podzielona na grupy – zapoznała się ze stanem lotniska w Rębiechowie, warunkami komunikacyjnymi w mieście oraz z bazą noclegową. Prezydent miasta, Paweł Adamowicz, zwrócił uwagę, że wizyta ta miała charakter partnerski. Goście nie wytykali władzom samorządowym ewentualnych niedociągnięć, za to podzielili się swoimi doświadczeniami w zakresie organizacji tego typu imprez. Dokładna ocena stanu przygotowań do mistrzostw zawarta zostanie w raporcie, który opracowany zostanie za kilka miesięcy. (-) (m) Nie tylko z okrytych kurzem książek i czasopism mogą korzystać odwiedzający Muzeum Piśmiennictwa i Muzyki Kaszubsko-Pomorskiej w Wejherowie. We wnętrzach Pałacu Przebendowskich można również zagłębić się w… wirtualnym świecie. Od niedawna zapewniają to zainstalowane w tym miejscu komputerowy infokiosk oraz hotspot, dzięki któremu MPiKP stało się strefą darmowego internetu. Żeby z niego skorzystać, wystarczy laptop i bezprzewodowa karta sieciowa. Kierownictwo placówki ma nadzieję, że informatyczna inwestycja, sfinansowana ze środków Unii Europejskiej, zachęci do częstego odwiedzania pałacu przez turystów i mieszkańców miasta, a przy okazji poznania znajdujących się w nim zbiorów. (-) (m) Palka dla marszałka Marszałek województwa pomorskiego, Jan Kozłowski, otrzymał prestiżową nagrodę im. Grzegorza Palki za zasługi dla samorządu terytorialnego. Patron tego wyróżnienia to tragicznie zmarły pierwszy, po 1989 r., prezydent Łodzi. Przyznaje je Liga Krajowa skupiająca Marszałek pomorski Jan Kozłowski ze srebrnym medalem Grzegorz Palki Fot. ze zbiorów PUM pomerania stëcznik 2008 wójtów, burmistrzów i prezydentów z całego kraju. Marszałek Kozłowski uhonorowany został za „działalność o wymiarze ogólnokrajowym”. Srebrny medal z wizerunkiem G. Palki z jednej strony i orłem z drugiej laureat odebrał podczas uroczystej gali zorganizowanej w Warszawie. Wśród nagrodzonych znaleźli się również komisarz Unii Europejskiej ds. polityki regionalnej Danuta Hübner, minister rozwoju regionalnego Grażyna Gęsicka oraz prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz. W gronie laureatów z poprzednich lat jest trzech Pomorzan: przewodniczący Sejmiku Województwa Pomorskiego Brunon Synak (2006), prezydent Sopotu Jacek Karnowski (2005) oraz wicemarszałek województwa Mieczysław Struk (1999 – ówczesny burmistrz Jastarni). (i) Dom, gdzie jednoczą się ludzie 15-lecie istnienia Domu Pojednania i Spotkań im. Św. Maksymiliana M. Kolbe (DMK) świętowali pracownicy i współpracownicy placówki. Z tej okazji 10 października ub. r. przygotowali oni uroczyste spotkanie, w którym udział wzięli m.in. samorządowcy i artyści. O kulisach powstania domu zebranym w Sali Kapitulnej Muzeum Narodowego w Gdańsku opowiedział franciszkanin o. Adam Kalinowski, który też podkreślił pracę i trud włożony w dzieło powojennego pojednania między narodami. Zaznaczył, że utworzenie miejsca spotkań i dialogu wyznacza charyzmat jego patrona. Jak prawdziwe to słowa, można się było przekonać dzięki o. prof. Paulinowi W. Sotowskiemu. Zaprezentował on wykład zatytułowany „Apostolstwo św. Maksymiliana M. Kolbego”, w którym przybliżył drogę do świętości Ojca z Niepokalanowa oraz wskazał na jego otwartość i wierność prawdzie. Jednocześnie zwrócił uwagę nie tylko na brak nienawiści u św. Maksymiliana, ale również na jego miłość i przebaczenie hitlerowskiemu okupantowi. Tym samym potwierdzone zostało, że wybór patrona domu, jaki został dokonany w rocznicę 10-lecia jego kanonizacji, na- 49 klëka go, dziękując mu za życzliwość i patronowanie wielu inicjatywom. (-) (oprac. MA) Dworzec wypięknieje Dopełnieniem obchodów 15-lecia istnienia DMK był koncert Grzegorza Górskiego. Fot. ze zbiorów DMK kreśla zadania franciszkańskiego dzieła – doprowadzenie do pojednania, dialogu i zrozumienia drugiego człowieka. W uroczystym dniu nie mogło zabraknąć życzeń. Gospodarzom DMK złożyli je m.in. przewodniczący Sejmiku Województwa Pomorskiego i wiceprezes Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego, prof. Brunon Synak, wiceprezydent Gdańska, Katarzyna Hall, oraz przewodniczący Komisji Kultury Rady Miasta Gdańska, Marek Bumblis. Wyrazili oni słowa uznania dla pełnionej przez DMK misji edukacji obywatelskiej i budowania mostów między narodami. Dopełnieniem tej części obchodów była wystawa przedstawiająca dotychczasową działalność franciszkańskiego ośrodka oraz koncert w wykonaniu cenionego puzonisty i nauczyciela akademickiego, Grzegorza Nagórskiego, którego muzycznie wsparli uczestnicy polsko-niemieckich warsztatów jazzowych. Po przedpołudniowych prezentacjach przyszedł czas na podziękowanie Bogu. W kaplicy św. Anny odprawiona została msza św., której przewodniczył metropolita gdański, abp Tadeusz Gocłowski, a koncelebransami było trzydziestu franciszkanów, w tym pierwszy gdański prowincjał – o. Leon Rawalski (dziś gwardian klasztoru w Gelsenkirchen). W swoim kazaniu abp Gocłowski powiedział, że: „to spotkanie, które tutaj jest symbolem, powinno być powielane na różne sposoby, aby człowiek spotkał drugiego człowieka”. Na zakończenie uroczystości dyrektor DMK, o. Roman Zioła, wyraził wdzięczność wszystkim, którzy wspierali i wspierają ośrodek. Szczególne słowa uznania skierował do abp. Gocłowskie- 50 Sopot zachwyca stylowymi kamieniczkami, molo i Operą Leśną. Zanim jednak turysta zacznie je podziwiać, zazwyczaj musi złożyć wizytę na dworcu kolejowym, którego wygląd pozostawia wiele do życzenia. Ale i on w najbliższych latach zmieni swoje oblicze. Według zamysłu sopockich samorządowców obiekt do 2012 r. zostanie przebudowany. Z jego otoczenia znikną budy z żywnością i pamiątkami, pojawią się natomiast centra handlowo-biurowe, hotel i parking podziemny z około 240 miejscami postojowymi. Obecnie dobiegają końca prace nad planem zagospodarowania przestrzennego, wkrótce zaś wybrana zostanie firma mająca zrealizować inwestycję. Oprócz dworca głównego swój wygląd zmieni przystanek Szybkiej Kolei Miejskiej Sopot Wyścigi, jednak w tym przypadku projekt inwestycyjny pozostaje na razie sprawą otwartą. (-) (m) Już za kilka lat jedno z najważniejszych miejsc w Sopocie – dworzec kolejowy – zyska nowe oblicze. Fot. Marek Adamkowicz Bez środkowopomorskiego Donald Tusk, nowy premier RP, w swoim exposé 17 listopada jednoznacznie zapowiedział, że nie widzi potrzeby pomerania stëcznik 2008 tworzenia dodatkowych województw. Jednak przedstawiciele Komitetu Inicjatywy Ustawodawczej z działań na rzecz powołania województwa środkowopomorskiego nie rezygnują. Problem z podziałem terytorialnym kraju zaczął się w 1998 r., kiedy liczbę województw zredukowano do 16. Województwo słupskie w większości weszło w skład pomorskiego, zaś całe koszalińskie włączono do zachodniopomorskiego. Mieszkańcy Pomorza Środkowego nowy podział uznali za krzywdzący dla Słupska i Koszalina. Pięć lat później rozpoczęto zbieranie podpisów pod obywatelskim projektem ustawy wprowadzającej województwo środkowopomorskie. Na pomysł przychylnie spojrzało ponad 140 tys. osób. W 2004 r. w Sejmie odbyło się pierwsze czytanie projektu ustawy, ale od tamtego czasu, mimo usilnych starań inicjatorów, parlament nic nie zmienił w tym zakresie. Na początku 2006 r. pod obrady Sejmu jeszcze raz trafiły dwa projekty dotyczące utworzenia województwa środkowopomorskiego: obywatelski (złożony przez Stowarzyszenie na Rzecz Rozwoju Pomorza Środkowego) i partyjny (złożony przez Samoobronę). Po pierwszym czytaniu skierowano je pod obrady sejmowych komisji, gdzie leżą do tej pory. Posłowie całkowicie zapomnieli o projekcie w momencie ogłoszenia przedterminowych wyborów. Wówczas inicjatorzy nowego województwa chcieli nawet przeciwko nim skierować wniosek do Trybunału Stanu, wskazując, że mimo formalnych projektów ustaw, nie zajęli się oni tematem. Ostatecznie jednak zmienili zdanie. Teraz chcą lobbować swoją ideę wśród przyjaznych im parlamentarzystów. (-) (i) Droga Różowa otwarta 26 listopada ub.r. na odcinku od ul. Wielkopolskiej do Stryjskiej w Gdyni uruchomiony został nowy fragment tzw. Drogi Różowej, arterii biegnącej równolegle do al. Zwycięstwa, po drugiej stronie torów kolejowych. W 2008 r. do użytku przekazana zostanie jej dalsza część – od ulicy Przemyskiej do Stryjskiej, z pętlą autobusową przy ul. Stryjskiej i ciągiem pieszo-jezdnym Stryjska-Przemyska wraz z przebudowanym odcinkiem ul. Stryjskiej. Planowany układ drogowy w całości będzie mógł być użytkowany w maju br. Zakończenie gdyńskiego odcinka Drogi Różowej umożliwi kontynuację Drogi Czerwonej przez Sopot do Gdańska. Będzie ona stanowić alternatywę dla Trasy Średnicowej – głównego pasma komunikacyjnego Trójmiasta. Zapewni bezpośrednie, sprawne skomunikowanie południowo-zachodnich dzielnic miasta z centrum oraz terenami portu i stoczni. Dzięki temu Śródmieście Gdyni zostanie odciążone z aglomeracyjnego ruchu tranzytowego i międzydzielnicowego, a co za tym idzie – uspokoi się ruch. (-) (i) Nowy budynek informatyki Wizualizacja komputerowa budynku informatyki Wydziału Matematyki, Fizyki i Informatyki Uniwersytetu Gdańskiego Rozstrzygnięty został konkurs na koncepcję urbanistyczno-architektoniczną budynku informatyki Wydziału Matematyki, Fizyki i Informatyki Uniwersytetu Gdańskiego, mającego powstać przy ul. Wita Stwosza w ramach Bałtyckiego Kampusu Uniwersytetu Gdańskiego. Z trzech prac wybrano projekt pracowni architektonicznej HS99 Herman i Śmierzewski z Koszalina. Nagrodą w konkursie jest zaproszenie do negocjacji w trybie zamówienia z wolnej ręki, celem udzielenia zamówienia publicznego na wykonanie dokumentacji projektowej i specyfikacji technicznych wykonania i odbioru robót budowlanych. Po wykonaniu projektu zostanie ogłoszony przetarg publiczny na wykonawcę. Budowa wydziału powinna rozpocząć się latem 2009 r. Będzie on miał powierzchnię około 10 000 m kw. Znajdą się tu 2 duże audytoria wyposażone w multimedia, 14 nowoczesnych sal komputerowych, 6 pracowni, laboratoria z nowoczesnym sprzętem, Centrum Doświadczalne Fizyki ze specjalistycznymi komorami akustycznymi oraz siedziba Krajowego Centrum Informatyki Kwantowej. Szacowany koszt inwestycji to 41 mln zł. Obecnie na Wydziale Matematyki, Fizyki i Informatyki UG studiuje 1083 studentów i doktorantów. Rozbudowa Bałtyckiego Kampusu Uniwersytetu Gdańskiego zakłada powstanie – obok już istniejących budynków rektoratu oraz wydziałów: Prawa i Administracji, Filologiczno-Historycznego, Matematyki, Fizyki i Informatyki oraz Biblioteki Głównej UG – gmachów dla: Wydziału Biologii, Wydziału Chemii (kierunek chemia oraz ochrona środowiska i zdrowia człowieka), Wydziału Matematyki Fizyki i Informatyki oraz Wydziału Nauk Społecznych, który jest już wznoszony. W planach rozbudowy kampusu jest także postawienie obiektu dla neofilologii oraz Uniwersyteckiego Centrum Sportu i Rekreacji. (-) (r) Centrum Solidarności Wizualizacja projektu Europejskiego Centrum Solidarności autorstwa Andreasa Reidemeistera Po ośmiu latach starań oficjalnie do życia powołano w Gdańsku Europejskie Centrum Solidarności. Ta z założenia kulturalna placówka ma być wizytówką miasta, taką jakimi są Żuraw czy Bazylika Mariacka. Powstać ma na terenie Stoczni Gdańskiej. Jej integralną pomerania stëcznik 2008 część stanowić będą Sala BHP, gdzie w 1980 r. podpisane zostały historyczne Porozumienia Sierpniowe, wraz z II Bramą Stoczni oraz Promenadą Wolności – prowadzącym do nabrzeża Motławy szerokim traktem spacerowym. Centrum ma łączyć w sobie funkcje muzealniczą, naukowo-badawczą i edukacyjną. Termin zamknięcia prac nad nią przewidywany jest na 31 sierpnia 2010 r. Szacowany koszt to 270 mln zł. (-) (i) Gdynia przyjazna przedsiębiorcom 23 listopada ub.r. prezydent Gdyni Wojciech Szczurek odebrał w Warszawie złotą statuetkę w konkursie „Samorząd przyjazny przedsiębiorczości” w kategorii Gmina Miejska. Gdynia otrzymała tę nagrodę za liczne – pobudzające lokalną przedsiębiorczość i zachęcające biznes do lokowania kapitału właśnie w tym mieście – inicjatywy samorządu. Organizatorzy konkursu to: Związek Pracodawców Warszawy i Mazowsza, Polska Konfederacja Pracodawców Prywatnych oraz Stowarzyszenie Organizacji Biznesowych Stolic Europejskich. Instytucje te swe główne cele realizują wspierając i ułatwiając kontakty polskich przedsiębiorców z samorządem. Dlatego wspólnie z EUROPA 2000 Consulting pragną promować te gminy i ich włodarzy, które współdziałając z firmami podejmują kroki w celu stworzenia nowych miejsc pracy, a przede wszystkim potrafią zadbać o istniejące podmioty gospodarcze. (-) (i) Organizacje w mediach Stowarzyszenia posiadające status organizacji pożytku publicznego mogą uzyskać w telewizji publicznej dostęp do bezpłatnego czasu antenowego w ramach kampanii poruszających ważne kwestie społeczne. Ubiegając się o ten przywilej, należy zwrócić się z wnioskiem do Zarządu 51 klëka Telewizji Polskiej SA w Warszawie (w przypadku kampanii o zasięgu regionalnym składa się go w ośrodkach regionalnych TVP). Wniosek, złożony z co najmniej miesięcznym wyprzedzeniem, powinien zawierać szczegółowe założenia planowanej kampanii społecznej, opis poruszanego w niej zagadnienia oraz dołączony gotowy spot (nie dłuższy niż 30 sekund), ewentualnie jego scenariusz. Filmy, na podstawie dostarczonych scenariuszy, realizowane są przez TVP na koszt organizacji. Decyzję o bezpłatnej emisji spotu każdorazowo podejmuje Zarząd TVP SA. W przypadku braku takiej zgody organizacja może zwrócić się do Zarządu Telewizji z prośbą o udzielenie rabatu na emisję spotu w blokach reklamowych. Maksymalna wysokość upustu sięga 45 proc. Wskazane jest (choć nie jest to warunek konieczny), aby zleceniodawcą kampanii był organ administracji państwowej. (-) (r) Międzynarodowo w Somoninie Staże w Polsce były dla tureckich gości okazją do zawarcia nowych znajomości. Fot. archiwum ZSP w Somoninie Zespół Szkół Ponadgimnazjalnych w Somoninie im. Józefa Wybickiego niedawno skończył realizację dwóch projektów finansowanych ze środków Wspólnot Europejskich w ramach programu Leonardo da Vinci. Pierwszy – „Tradycje gastronomiczne w hotelarstwie podstawą rozwoju europejskiego rynku turystycznego” – dotyczył organizacji staży dla 12 uczniów technikum kształcącego w zawodzie technik ho- 52 telarstwa. Partnerami somonińskiej placówki byli: szkoła o profilu turystycznym z Fethiye w Turcji oraz Belgijski Hotel de la Poste z Bouillon. W stażu uczestniczyli: Przemysław Czaja, Artur Fryauf, Robert Kołodziejczyk, Damian Łosiński, Katarzyna Butowska, Tomasz Drywa, Alicja Frankowska, Joanna Grohs, Katarzyna Litwic, Arkadiusz Mucha, Joanna Peplińska i Artur Toruńczak. Dzięki udziałowi w zagranicznych praktykach uczniowie ci zaznajomili się z tradycyjnymi potrawami kuchni regionalnych Belgii i Turcji, ich rolą w ofercie gastronomicznej hoteli, poznali nowe techniki obsługi gości oraz udoskonalili te, które nie były im obce, a także podszlifowali znajomość języków i nabyli pewności siebie. Drugi projekt – „Wymiana doświadczeń w branży gastronomicznej celem zwiększenia oferty edukacyjnej szkoły” – skierowany był do nauczycieli. Jego uczestnikami w partnerskiej szkole z Fethiye w Turcji byli: Elżbieta Świętoń, Ryszard Gucia, Helena Lewandowska, Ewa Piotrowska, Remigiusz Kąkol, Monika Mrozewska, Agnieszka Sędkowska i Beata Kramp. Pedagodzy poznali turecki system kształcenia zawodowego, zobaczyli zaplecze hotelarsko-gastronomiczne placówki, spotkali się z przedstawicielem lokalnych władz oświatowych, dyrektorem i nauczycielami oraz partnerami szkoły w zakresie realizacji praktyk zawodowych. Somoniński ZSP podejmuje również inne wyzwania związane z programem Leonardo da Vinci. Latem bieżącego roku w ramach projektu „Aplikacja marketingowa i public relations w sferze turystycznej” goszczono 35-osobową grupę studentów z Uniwersytetu Gazi z Ankary. Odbyli oni trzymiesięczne praktyki w: Orbis S.A. Oddział Posejdon, Novotel-Marina, Mercure-Hevelius, miesięczniku „Pomerania”, Biurze Podróży „Orbis”, Gdańskiej Organizacji Turystycznej, drukarni Color – Graf, Agencji reklamowej MCH System, telewizji Teletronik oraz w Pracowni Produkcji Filmowych „Quark”. Podczas staży nauczyli się w jaki sposób przygotowuje się aplikacje marketingowe oraz poznali zadania spoczywające na działach public relations. Tureccy goście mieli kilka okazji do prezentacji elementów swojej kultury. Podczas Dni Powiatu Kartuskiego pomerania stëcznik 2008 i Jarmarku Dominikańskiego, w Telewizji Gdańsk – TVP3 oraz Zespole Szkół Ponadgimnazjalnych w Somoninie przedstawili dwa tańce. Jeden odzwierciedlał obrzędy tradycyjnego ślubu tureckiego, natomiast drugi był tańcem anatolijskim. Studenci z wielkim zainteresowaniem zwiedzali Kaszuby. ZSP w Somoninie zorganizował dla nich wycieczkę do Centrum Edukacji i Promocji Regionu w Szymbarku, Muzeum Kaszubskiego w Kartuzach, Muzeum Ceramiki Neclów w Chmielnie. Gościnnie przyjęci zostali przez państwo Kostuchów w „Kaszubskiej Oazie Zdrowia” w Chmielnie. Natomiast z własnej inicjatywy zwiedzili m.in. Warszawę, Kraków, Oświęcim, Wieliczkę, Malbork, Sztutowo, Hel, Gdynię, Sopot i, oczywiście, Gdańsk. Spotkała się też z nimi Jolanta Tersa, dyrektor Wydziału Oświaty Starostwa Powiatowego w Kartuzach. Po pobycie gości pozostały znajomości, miłe wspomnienia, doświadczenia i przekonanie, że szkoła w środowisku lokalnym ma do spełnienia dużą rolę. (-) Elżbieta Świętoń, Beata Kramp Promocja książki „Zaczarowany dąb” Na spotkanie w luzińskim gimnazjum przybyło wielu miłośników twórczości Feliksa Sikory. Na zdjęciu pisarz z nauczycielką języka kaszubskiego Beatą Nowak. Fot. Tomasz Fopke 24 listopada w Publicznym Gimnazjum im. Pisarzy Kaszubsko-Pomorskich w Luzinie odbyła się promocja książki Feliksa Loszka Sikory „Zaczarowany dąb. Legendy i opowieści o Ziemi Luzińskiej”. Spotkanie, na które przybyło wielu miłośników twórczości tego wielo- letniego pedagoga, geografa, regionalisty i pisarza, rozpoczęło się od zaproszenia autora do zajęcia honorowego miejsca. Potem chór gimnazjum wykonał pieśni „Gaude Mater” i „Strzód lesnych drzew”, zaś fragment książki w nader interesującej interpretacji słowno-muzycznej zademonstrowała Genowefa Kasprzyk, miejscowa animator kultury i radna. O sprawny przebieg imprezy zadbał dyrektor placówki, Kazimierz Bistroń, który z właściwą sobie swadą wprowadzał kolejne osoby i celnie puentował wystąpienia. Spośród nich na wyróżnienie zasługuje mowa ks. prof. Jana Perszona, ucznia F. Sikory, który wyjawił, że to właśnie bohaterowi wieczoru zawdzięcza swoją dalszą – po szkole podstawowej – edukację. – Chyba nie chcecie go zmarnować! – miał powiedzieć rodzicom przyszłego profesora waląc przy tym pięścią w stół. Feliks Sikora przedstawił genezę swojej książki. Zdradził, że jej powstanie zawdzięcza swoim wnukom, którzy także byli obecni na promocji. (-) (tf) Nôzôd w Gniéżdżewie W 1992 r. w Gniéżdżewie pò rôz pierszi òdbéł sã kònkùrs kaszëbsczi gôdczi „Bë nie zabëc mòwë starków”. Warôł òn tã bez piãc lat, a pòtemù zaczął wãdrowac pò wsach ë miastach pùcczégò pòwiatu szlachã żëcégò Jana Drzéżdżóna, chtëren w 1997 r. stôł sã patronã ny rozegracëji. 7 gòdnika 2007 r. kònkùrs wrócył do „gniôzda” – do gniéżdżewsczi szkòłë. Wzãło w nym ùdzél 51 gôdôszów z pùcczi zemi. Òceniwalë jejich Witold Bòbrowsczi, Jerzi Łisk ë Adam Patok. Jimprezã prowdzył Józef Roszman. Òrganizatorzë mielë starã ò to, bë kòżden ùczãstnik ë jegò szkólny dostôł na pamiątkã kaszëbską ksążkã, a dobëwcowie pëszné nôdgrodë. Nie bëłobë to mòżlëwé, czejbë nié dobrzincowie: Ministerstwò Bënowëch Sprawów ë Administracje, Òglowi Zarząd KaszëbskòPòmòrsczégò Zrzeszeniô, Mùzeùm Pismieniznë ë Kaszëbskò-Pòmòrsczi Mùzyczi w Wejrowie, Mùzeùm Pùcczi Zemi, Pòwiatowé Starostwò w Pùckù, Szpecjalnô nôdgroda: Mateùsz Klempa z Zespòłu Pònadgimnazjalnëch Szkòłów w Rzucewie Nôdgroda miona Jana Drzéżdżóna za nôlepszi gwôsny dokôz: Justina Kùhs z Celbòwa Nôgdroda „Diabelsczé Skrzëpce” dlô nôlepszi szkòłë: Zespół Szkòłów w Starzënie Kònkùrs „Bë nie zabëc mòwë starków” wrócył do „gniôzda” – do gniéżdżewsczi szkòłë. Òdj. Pioter Ceskòwsczi Pòwiatowô Biblioteka Pùblicznô w Pùckù. Wiôlgą òrganizacëjną robòtã zrobilë szkólny ze Spòdleczny Szkòłë w Gniéżdżewie ë białczi z Kòła Wiesczich Gòspòdëniów, jaczé przërëchtowałë smaczné pôłnié. „Bë nie zabëc mòwë starków” je kònkùrsã òsoblëwim. Dzecë ë młodzezna òkróm recytacjów znónëch kaszëbsczich dokôzów mògą pòchwalëc sã téż swòją twórczoscą, a nawetka dobëc nôdgrodã ùfùndowóną bez redakcjã „Dziennika Bałtyckiego” za nôbëlni w kaszëbsczi òrtografie napisóny gwôsny tekst. Òkróm tegò regùlaminë, programë, pąktacëjné lëstë, rôczbë, diplómë są zrëchtowóné pò kaszëbskù, tak bë kaszëbizna bëła widzec na kòżdim krokù, nié blós na binie. (-) belok Wyniki konkursu Klasë I-III spòdlecznëch szkòłów 1. Szimón Heland ze Starzëna 2. Andżeliak Wach ze Swôrzewa 3. Klaùdia Gralik z Gniéżdżewa Wëróżnienié: Agata Sorn z Mùstów, Jakùb Rambiert z Pôłchòwa Klasë IV-VI spòdlecznëch szkòłów 1. Szimón Jaffke ze Starzëna 2. Kamil Hintzke z Chłapòwa 3. Natalia Kanka z Pôłczëna Wëróżnienié: Michôł Joskòwsczi ze szkòłë nr 5 w Redze (Dolné Rekòwò), Patrik Glowienke z Gniéżdżewa Gimnazja ë pònadgimnazjalné szkółë 1. Angelika Ellwart ze Starzëna 2. Michalina Sliwińskô ze Starzëna 3. Mònika Gappa ze Starzëna Wëróżnienié: Krësztof Dzemińsczi z Mùstów, Joanna Selke z Żelëstrzewa pomerania stëcznik 2008 Nôdgrodë za nôbëlni w kaszëbsczi òrtografie napisóny dokôz gwôsny: Wiktoria Baranowskô z Celbòwa, Karolëna Junak ë Hanna Denc z Dãbògórza Małe ojczyzny w slajdach Obecni na rozdaniu nagród uczestnicy konkursu Fot. Iwona Joć Przybywa w Pomorskiem konkursów na multimedialną prezentację turystycznych i historycznych walorów poszczególnych gmin czy powiatów. Do grona instytucji organizujących tego typu przedsięwzięcia dołączyła Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna im. Josepha Conrada-Korzeniowskiego w Gdańsku, w której 12 grudnia rozstrzygnięto, przeznaczony dla uczniów, konkurs „Małe Ojczyzny na Pomorzu”. W kategorii szkół ponadgimnazjalnych jury postanowiło przyznać I nagrodę Kamilowi Bieleckiemu z Tczewa, zaś II – Joannie Boldzie z Gdańska. Trzecie miejsce zajął również Kamil Bielecki, co dla oceniających było wprawdzie zaskoczeniem, ale przyjętym ze zrozumieniem, jako że wszystkie prace opatrzone były godłem. Spośród propozycji gimnazjalistów za najlepszą uznano prezentację Pawła Stadnika z Trzcinna. Za nim uplasował się Dominik Sznajder z Charzyków, a na trzecim miejscu – Jakub Czarnowski z Gniewa. 53 z życia Zrzeszenia Gdańscy bibliotekarze zamierzają organizować kolejne konkursy multimedialne, choć jak zastrzega Zbigniew Walczak, sekretarz jury, być może zmieni się nieco ich formuła.(-) MA Dla ducha i dla ciała Poezja w wykonaniu Idy Czai i Karoliny Serkowskiej rozjaśniła na chwilę jeden ze smutnych listopadowych wieczorów. Fot. ze zbiorów OKKP W ostatnim czasie w Ośrodku Kultury Kaszubsko-Pomorskiej w Gdyni, działającym przy Miejskiej Bibliotece Publicznej, odbyły się dwa ciekawe, o różnej tematyce, spotkania. 28 listopada ub.r. podczas „Wieczoru poezji kaszubskiej” w blasku stu świec goście mieli okazję wysłuchać wielu pięknych kaszubskich wierszy wybranych przez znaną poetkę Idę Czaję oraz Andrzeja Buslera. Recytowały je pani Ida oraz Karolina Serkowska. Tej duchowej wanodze towarzyszyły najróżniejsze pojęcia i uczucia obecne w życiu każdego człowieka – wiara, nadzieja, miłość, dobro, zło, tęsknota, przemijanie... Każdy z utworów poprzedzony był krótkim Po prezentacji Wiesława Niemiec znalazła czas na wpisywanie dedykacji do swojej ksiązki o kuchni kaszubskiej. Fot. ze zbiorów OKKP 54 komentarzem przedstawionym przez prowadzącego wieczór A. Buslera. Zabrzmiała poezja Jana Trepczyka, Alojzego Nagla, Jana Drzeżdżona, Stanisława Janke, Idy Czai i Karoliny Serkowskiej, a także „Himn o miłosce” pochodzący z Pisma Świętego. Dwa tygodnie później – 12 grudnia – Wiesława Niemiec, autorka kilku książek kulinarnych, opowiadała o tradycyjnej kuchni kaszubskiej. Spotkanie rozpoczęto prezentacją przysłów ze „Słownika gwar kaszubskich” ks. dr. Bernarda Sychty. W dalszej jego części mowa była o żmudnej pracy polegającej na poszukiwaniu starych przepisów. Organizatorzy wspólnie z gdyńskim oddziałem Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego przygotowali dodatkowe atrakcje – degustację kaszubskich specjałów (śledzi w zalewie octowej, klopsików z dorsza w pomidorach, drożdżówki, popularnie zwanej kuchem, i kompotu z suszu) oraz wystawę haftu Klubu Hafciarskiego „Rozeta” działającego od blisko 20 lat przy miejscowym parcie Zrzeszenia. Można było zobaczyć zarówno hafty kaszubskie różnych szkół, jak i toledo, richelieu oraz krzyżykowy. (-) (ba) Konkurs wiedzy o Pomorzu 8 grudnia do Biblioteki Głównej Uniwersytetu Gdańskiego na finał XXI Konkursu Wiedzy o Pomorzu organizowanego przez Klub Studencki „Pomorania”, działający przy Zrzeszeniu Kaszubsko-Pomorskim, przybyło 83 uczniów z 24 szkół ponadgimnazjalnych całego województwa pomorskiego. Byli to ci, którzy spośród 600 startujących w etapie szkolnym uzyskali najlepsze wyniki. Finał podzielony został na dwie części. W pierwszej uczniowie rozwiązywali test wyboru, podobnie jak w ostatnich dwóch pomerania stëcznik 2008 W pierwszej części konkursu uczniowie rozwiązywali test wyboru, przygotowany w językach polskim i kaszubskim. Fot. ze zbiorów KS „Pomorania” latach przygotowany w językach polskim i kaszubskim. Do części drugiej – ustnej przeszło jedenaście osób z najlepszymi wynikami z testu. Musiały one wykazać się wiedzą odpowiadając przed jury (dr. Markiem Cybulskim, dr. Janem Wendtem oraz mgr. Krzysztofem Kordą) na trzy pytania, po jednym z literatury, geografii i historii Pomorza. Najlepsza była Mariola Gruba z Zespołu Szkół Ponadgimnazjalnych nr 1 w Wejherowie, która za zwycięstwo otrzymała aparat cyfrowy i cenne książki o tematyce pomorskiej. Tymi drugimi nagrodzono też pozostałych laureatów konkursu. Zresztą żaden z jego uczestników nie opuścił biblioteki z pustymi rękoma, a to za sprawą hojności tych, którzy organizację przedsięwzięcia w tym roku wspomogli: Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego, Uniwersytetu Gdańskiego, Urzędu Gminy Żukowo, Starostwa Powiatowego w Pucku oraz Oficyny Czec i Instytutu Kaszubskiego. (-) Andrzej Hoja Kaszubi z Niemiec w Helu Od 28 listopada do 2 grudnia ub.r. oddział Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego w Helu po raz kolejny gościł swoich niemieckich członków z Hermeskeil. Helski part liczy ogółem 113 osób, z których 13 to mieszkańcy Republiki Federalnej Niemiec. W przedostatnim dniu pobytu zrzeszeńcy z Nordy spotkali się z niemieckimi koleżankami i kolegami w chëczy Wypełnić na odwrocie .................. opłata .................. podpis. przyjm. datownik Wypełnić na odwrocie .................. opłata .................. podpis. przyjm. Wypełnić na odwrocie datownik Wypełnić na odwrocie .................. opłata datownik pomerania stëcznik 2008 .................. opłata .................. podpis. przyjm. .................. podpis. przyjm. datownik Redakcja „Pomeranii” ul. Straganiarska 21-22 80-837 Gdańsk Konto: Bank Millennium 41 1160 2202 0000 0000 5171 0863 Redakcja „Pomeranii” ul. Straganiarska 21-22 80-837 Gdańsk Konto: Bank Millennium 41 1160 2202 0000 0000 5171 0863 Redakcja „Pomeranii” ul. Straganiarska 21-22 80-837 Gdańsk Konto: Bank Millennium 41 1160 2202 0000 0000 5171 0863 Redakcja „Pomeranii” ul. Straganiarska 21-22 80-837 Gdańsk Konto: Bank Millennium 41 1160 2202 0000 0000 5171 0863 na rachunek na rachunek na rachunek na rachunek słownie złotych Wpłacający słownie złotych Wpłacający słownie złotych Wpłacający słownie złotych Wpłacający zł................................................ gr........... zł................................................ gr........... zł................................................ gr........... zł................................................ gr........... Helski oddział Zrzeszenia KaszubskoPomorskiego od 2001 r. jest współorganizatorem Letniego Festiwalu Muzyki Kameralnej w Helu. Wieloletni dyrektor artystyczny tej imprezy, Dariusz Paradowski, 29 października ub.r. obronił pracę habilitacyjną, wydając książkę pt. „Warsztat kompozytorski W.A. Mo- Odcinek dla posiadacza rachunku Potwierdzenie dla wpłacającego Habilitacja dyrektora festiwalu Odcinek dla banku kaszubskiej – siedzibie oddziału. Na prośbę gości przekazano im kotwicę okrętową wraz z łańcuchem kotwicznym oraz metalowy wizerunek gryfa pomorskiego. Przedmioty te, symbolizujące nadmorski charakter Helu, mają posłużyć do wykonania pomnika partnerstwa między miejscowym oddziałem Zrzeszenia a Związkiem Krajoznawczym w Hermeskeil. Goście natomiast uhonorowali Małgorzatę Leszman, Bogumiłę Urbaniak i Gerarda Mużę dyplomami za wkład w rozwój partnerstwa. W czasie spotkania nie zabrakło akcentów osobistych. Z okazji Barbórki złożono życzenia i wręczono kwiaty Basi Geibel i Basi Gadzieli z Hermeskeil oraz Basi Pieszak z Helu. W późnych godzinach wieczornych do uczestników spotkania dołączył delegat helskiego oddziału na walny zjazd delegatów ZKP, Andrzej Lewandowski, któremu oprócz życzeń imieninowych złożono gratulacje z okazji wyboru do Sądu Koleżeńskiego. W miłej i przyjaznej atmosferze, przy smacznych potrawach kaszubskich, biesiada trwała do późnych godzin wieczornych. (-) (mk) Odcinek dla poczty Członek helskiego oddziału ZKP Gerard Muża przekazuje wizerunek gryfa pomorskiego przewodniczącemu Koła Partnerstwa w Hermeskeil Norbertowi Klaasowi. Fot. Wanda Smreka 55 „Pomeranię” w 2008 r. jeden egzemplarz – 7,50 zł I półrocze (kraj) – 42 zł II półrocze (kraj) – 39 zł cały rok (kraj) – 79,50 zł półrocze (zagranica) – 84 zł cały rok (zagranica) – 164 zł „Pomeranię” w 2008 r. Opłata za: jeden egzemplarz – 7,50 zł I półrocze (kraj) – 42 zł II półrocze (kraj) – 39 zł cały rok (kraj) – 79,50 zł półrocze (zagranica) – 84 zł cały rok (zagranica) – 164 zł „Pomeranię” w 2008 r. Opłata za: zarta w partiach kastratów na podstawie wybranych dzieł operowych”. W związku z tym zawodowym sukcesem członkowie ZKP oraz osoby zaangażowane w organizowanie letnich koncertów składają mu serdeczne gratulacje. Dariusz Paradowski jest wykładowcą w akademiach muzycznych w Gdańsku i we Wrocławiu, a także założycielem i dyrektorem Gdańskiej Opery Kameralnej. Obok działalności pedagogicznej, prowadzonej na uczelniach i w operze, jako światowej sławy sopranista koncertuje w kraju i poza jego granicami. Jest ambasadorem kultury polskiej w świecie. (-) Maria Klajnert Wybory w Wanożniku Opłata za: „Pomeranię” w 2008 r. jeden egzemplarz – 7,50 zł I półrocze (kraj) – 42 zł II półrocze (kraj) – 39 zł cały rok (kraj) – 79,50 zł półrocze (zagranica) – 84 zł cały rok (zagranica) – 164 zł pomerania stëcznik 2008 Opłata za: jeden egzemplarz – 7,50 zł I półrocze (kraj) – 42 zł II półrocze (kraj) – 39 zł cały rok (kraj) – 79,50 zł półrocze (zagranica) – 84 zł cały rok (zagranica) – 164 zł 56 Dariusz Paradowski jest nauczycielem akademickim, a także założycielem i dyrektorem Gdańskiej Opery Kameralnej. Fot. archiwum ZKP o/Hel 24 listopada ub.r. w pensjonacie Wichrowe Wzgórze w Chmielnie odbyło się zebranie sprawozdawczo-wyborcze Klubu Turystycznego „Wanożnik” działającego przy Zarządzie Głównym Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego. Po prezentacji ustępującego prezesa, Krzysztofa Tersy, którego chwalono za bogaty program pieszych, rowerowych i kajakowych wypraw w minionym roku, 38 uprawnionych do głosowania osób wybrało nowego szefa klubu. Został nim Edmund Szczesiak, były redaktor naczelny „Pomeranii”. Do zarządu weszli oprócz niego: Eugeniusz Gutfrański, Nowy zarząd Klubu Turystycznego „Wanożnik” ukonstytuował się w przerwie zebrania sprawozdawczo-wyborczego. Fot. Iwona Joć Krzysztof Tersa (jako wiceprezesi), Zbigniew Wójcicki (sekretarz), Anna Zakrzewska (skarbnik), Jolanta Kak, Ewa Milewska, Jolanta Tersa i Michał Zabiełło. Tegoroczny plan turystycznych imprez klubu przedstawiony zostanie w lutym. Już teraz jednak wiadomo, że liczba eskapad utrzyma się na dotychczasowym poziomie (uczestnicy zebrania apelowali o nie zmniejszanie ich, chociaż pojawiały się głosy o podjęcie kroków w kierunku mobilizacji członków Wanożnika do liczniejszego w nich udziału). Sztandarowym przedsięwzięciem klubu tradycyjnie będzie lipcowy Kaszubski Spływ Kajakowy „Śladami Remusa”. W tym roku jego uczestnicy pokonają 120 km wartką Słupią. Na spotkaniu zdecydowano również o podniesieniu składki klubowej z 15 do 20 zł (zniżkowa, studencka, wynosi 10 zł) oraz postanowiono zweryfikować listę osób należących do Wanożnika. Obecnie jest ich około 110. Ci jednak, którzy przez trzy lata nie uregulowali składki, zostaną z klubu wykreśleni. (-) (ij) Tak było 15 grudnia. Najpierw odbyła się msza św. z kaszubską liturgią słowa w kościele w Wygodzie, którą odprawił ks. Leszek Jażdżewski z Wejherowa w asyście kleryków z Klubu Studentów Kaszubów istniejącego przy seminarium w Pelplinie, a potem wieczerza. Solidarnie nie tylko pomorańcy, ale i zaproszeni goście przywieźli wigilijne potrawy. Było ich tyle, że ledwie zmieściły się na dwóch stołach, do których zasiadano... w kilku turach. Wielu długo zapewne czuło smak przepysznej, podgrzewanej na piecu, zupy grzybowej czy ryb w różnych postaciach. Wspólne śpiewanie kolęd, spożywanie posiłku i rozmowy integrowały żaków z Pomoranii z tymi przybyłymi z Torunia i Słupska oraz z uczniami Kaszubskiego Liceum Ogólnokształcącego w Brusach, którzy przyjechali z niezastąpioną „szkólną” – Felicją Baska-Borzyszkowską. Z radością na tylu młodych patrzyli członkowie partów ZKP z Kartuz, Luzina, Sulęczyna i Żukowa. Wigilia w chëczy Wigilie w chëczy w Łączyńskiej Hucie (pow. kartuski), wiejskiej siedzibie Klubu Studenckiego „Pomorania”, zawsze są wyjątkowe. Po pierwsze dlatego, że organizują je ludzie młodzi, po drugie zaś, że nie kończą się po godzinie, dwóch i nie mają oficjalnego charakteru, a iście przyjacielski, prawie rodzinny. Każdyczuje się tu jak u siebie. Przed gwiżdżami nie uciekła żadna osoba goszcząca na wigilii w łączyńskiej chëczy. Fot. Stanisław Geppert pomerania stëcznik 2008 – Po raz pierwszy byłem tutaj przed miesiącem na urodzinach jednego z sympatyków klubu i z żalem wracałem do domu – powiedział Franciszek Karsznia, przédnik oddziału żukowskiego. – Gdy otrzymałem zaproszenie na wigilię, nie wahałem się ani chwili. W pamięci pozostaną odwiedziny gwiżdży z Borzestowa. Przebierańcy wprowadzili niemały zamęt, bodząc wszystkich byczymi rogami, bocianim nosem czy brudząc „sadzą” – pastą do butów. To ostatnie „niebezpieczeństwo” czyhało zwłaszcza na przedstawicielki płci żeńskiej. Nieświadomym początkowo panom wystarczyło podanie przez kominiarza dłoni. Do stworzenia bajkowej atmosfery brakowało tylko śniegu... (-) (ij) Skry Ormuzdowe Po raz 21. „Pomerania” wręczy Skry Ormuzdowe – redakcyjne nagrody za pracę animującą regionalne życie kulturalne i społeczne w środowisku lokalnym. Tym razem otrzymają je: Maria Ollick (prezes Borowiackiego Towarzystwa Kultury), Marek Opitz z Nowego Dworu Gd. (założyciel m.in. Towarzystwa Nowodworskiego i Muzeum Żuławskiego, koordynator projektu „Kraina wiatraków powraca”), Roman Apolinary Regliński z Kartuz (autor albumów oraz legend o Kaszubach), Henryk Soja ze Słupska (kierownik Muzeum Wsi Słowińskiej w Klukach) oraz klub Remusowy Krąg z Borzestowa (od kilku lat organizujący spotkania ze znanymi osobami działającymi na rzecz Kaszub). Uroczystość odbędzie się 17 stycznia w Ratuszu Staromiejskim w Gdańsku. Rozpocznie się o godz. 17.30. W części artystycznej utwory z płyty „Ptôszkòwie na lëpie” wykonają Anna Fabrello, Grzegorz Kołodziej i Witosława Frankowska. Serdecznie wszystkich zapraszamy! 57 58 pomerania stëcznik 2008 pomerania stëcznik 2008 59 z bùtna Ròmk Drzéżdżónk Zôrno Wczas reno słunuszkò wëzérało zeza widnokréza, zbùdzoné ptôchë wiesół spiéwałë, a lëft pôchnął swiéżim zymkã. – Ha, to je bëlny czas na òbzérczi – ùredóny w dëszë Dochtór rãkama wëplatowôł ruchna, pôlcama ùczosôł gãsté, szadé włosë. – Cekawé, czë zôrno òbrodzëło? Zesztiwniałi pò nocë, pòmalinkù szedł wąsczima stegnama, przelôzł bez brómã ë wëszedł na drogã. Stanął na stronie, spòzérôł wkół wcygając zymkòwi lëft. Wtim ùzdrzôł knôpiczka. – Szkòlôkù! Dożdże le – krziknął. Knôp pòdszedł blëżi, a grzéczno sã przëwitôł: – Dzień dobry. – Të nie jes Kaszëba, że të ze mną z wësoka prawisz? Pò kaszëbskù nie rozmiejesz gadac? – Trocha rozmieja gadac – zajiknął sã knôp. – A twòji starszi z tobą pò kaszëbskù nie gôdają? – Babca z dzadkem gadają, mama trochę, a tata jak sobie wypije to gada. A ja się w szkole uczę. – W szkòlé pò kaszëbskù ùczą? Pò prôwdze gôdôsz? – Jo… Pani nam czyta na lekcji po kaszëbskiemu i my się wierszy i piosenek na pamięć uczymy, a ja się mam nawet nauczone liczyć – knôp wëcygnął wprzód rãkã, a rechòwôł na pôlcach: – Jeden, dwa, trzë, sztërë, piãc, szesc, sétmë… a dwadzesca. – Të fejn rozmiejesz rechòwac. Rzeczë mie jesz, co szkólnô wama czëtô? Môta wa wiele nëch kaszëbsczich ksążków? – Jo, u pani na półce jakieś leżą. A w domu ja mam dwie – elementarz i słowôrz, ale ja ich nie mam przeczytane, bo to się licho czyta. Mama kiedyś dostała gazetę po kaszëbskiemu, ale jak zaczęła 60 czytać, to powiedziała, że nic nie rozumie, bo to jest jakiś nienormalny kaszubski. – A znajesz të jaczich pisarzów, żebë jô mógł z jaczim pògadac. – Jo, my to w szkole mieli. Pani gadała o Derdowskim – to nawet śmieszne było…, Remus i taki pan, co u nas w szkole był i gadał nam swoje kaszëbskie wiersze. – Pamiãtôsz të jak òn sã zwôł? – Chyba jakoś na „jot” on się zwał. Ja mam zabyte. Ale niech pan idzie do szkoły, do pani, ona panu powie. – Czuł të czedë co ò Cenôwie? – No jo! O nim ja zabył. To był taki pisarz. Pani mówiła, że on wiele książek napisał i on chciał wszystkich po kaszëbskiemu nauczyć, i żeby Kaszëbi się nie wstydzili gadać. Tu u nas jest taka ulica Cejnowy. W zeszłym roku miały być ulice po kaszëbskiemu, ale ludzie powiedzieli, że na głupotę nie ma co pieniędzy wydawać, i nie ma. Ale jak pan chce zobaczyć kaszëbskie ulice, to musi pan jechać do Jastarni. Tam takie mają dla letników zrobione. Oni nawet o tym w kaszëbskim radiu gadali. – A do kòscółka të chôdôsz? – Jo, ja raz nawet był na mszy po kaszëbskiemu. Taki gruby ksiądz przyjechał i kazanie gadał, ale on inaczej gadał jak babcia. Ja z tego dużo nie rozumiał. – Rzeczë mie, jes të Kaszëba? – Pewno, że jo – bùszno rzekł knôp ë zaczął recytowac wiérztã: – Kaszëbą béł mój òjc i stark, ë jô jem téż Kaszëba…, a dalej ja mam zabyte. Ja muszę już iść. Do ùzdrzeniô! Dochtór stojôł wzérôjącë na òdchôdajacégò knôpiczka a rozmiszlôł ò zôrnach jaczé miôł rzuconé w ną kaszëbską zemiã. Zôrno òbrodzëło? Jesz do nédżi zgnité nie je, ale czë òbrodzëło? (-) pomerania stëcznik 2008 pomerania stëcznik 2008 61 62 pomerania stëcznik 2008