reportaż

Transkrypt

reportaż
7 lipca 2007 roku – Pętla Beskidzka w Istebnej
To już tradycja. Pętla Beskidzka w Istebnej została zorganizowana po raz pierwszy w ramach cyklu Maratonów
na szosie i tym samym stała się moim pierwszym zmaganiem z górami. Jeszcze na parę tygodni przed
zawodami przystałem na propozycję Tadzia, aby wyjazd w Beskidy połączyć z rodzinnym wypoczynkiem i pobyć
w Istebnej kilka dni. Wyjechaliśmy w czwartek i w strugach deszczu dojechaliśmy do celu. Na szczęście na
miejscu, przez cały nasz pobyt, nie mogliśmy narzekać na pogodę.
Czwartek potraktowaliśmy ulgowo. Po zakwaterowaniu zgodnie uznaliśmy, że tutejsze górki nie należą do
łatwych, a czekające nas podjazdy z całą pewnością dadzą w kość. Przekonaliśmy się o tym, w piątek na
popołudniowym rozruchu. Podjazd na Kubalonke wszystko wyjaśnił (830 m.n.p.m.). Dla nas turystów z płaskiej
Wielkopolski, każdy wjazd na trekingach będzie wyzwaniem, a każdy zjazd przyjemnością. Jednak zanim
oddaliśmy się „dobrowolnym katuszom” zafundowaliśmy sobie kilka atrakcji. Po pierwsze zepsute sprzęgło w
samochodzie (górka pod która podjeżdżaliśmy okazała się bardziej forsowna niż na to wyglądało) wymusiło
zmianą planów i zamiast do Żywca wybraliśmy się wyciągiem krzesełkowym na Czantorię. Dopiero z tego
miejsca docenia się urok Beskidu Śląskiego, małego, lecz naprawdę uroczego zakątka Polski. Leżący u podnóża
Ustroń jest typową rozległą mieściną, bramą za którą leży Wisła, a dalej Istebna, Koniaków i Jaworzynka.
Jeszcze tego samego dnia wieczorem zaliczyliśmy odprawę techniczną, która okazała się naprawdę przydatna.
Szczegółowo omówiono wszelkie niedogodności. Później automatycznie przypominały się na trasie i jestem
przekonany, że między innymi dzięki nim, podczas trwania zawodów zanotowano tylko jeden poważny upadek,
który zakończył się pobytem naszego kolegi w szpitalu.
Sobota 7 lipca. Mogę już z całą odpowiedzialnością przyznać, zarówno za siebie jak i za Tadzia, że w naszej
historii występów na maratonach rowerowych, jest to data szczególna. Tego bowiem dnia, dwóch chłopaków z
nizin wdrapywało się na wzniesienia, które w innych warunkach uznaliby za nieosiągalne.
Godz. 7.55 – startuję jako pierwszy a 20 minut po mnie Tadeusz. Nikt z mojej grupy nie forsuje tempa. Każdy
bowiem wie, że zaraz po stracie zaczyna się podjazd na Kubalonke, przez Stecówke i będzie on dłuższy niż
jazda główną drogą. Przed pensjonatem wita nas Pani Ania Porzucek. Od tej chwili przez najbliższych kilka
godzin „matka” mojego syna, który towarzyszył mi w tej wakacyjnej wyprawie. Za opiekę i cierpliwość
serdecznie jej dziękuje. Po mniej więcej 1,5 km. zaczyna być odczuwalna różnica wzniesień. Grupa zdążyła się
już podzielić. Ja jadę w środku odstając od „kolarzówek”. Różnica pomiędzy mną a czołem wzrasta
proporcjonalnie do zwiększającego się stopnia wznoszenia. Za sobą czuję jednego, bądź dwóch kolarzy. Mniej
więcej do 5 km. jedziemy w małej grupie. Silne przewyższenie i odnoszę wrażenie, że brakuje mi przełożenia.
Treking to jednak nie kolarzówka. Wstaje na pedały i wspinam się. To jedyna szansa na to, aby podnieść tempo
na tyle by nie mieć wrażenia, że jedzie się wbrew logice w dół. Prędkościomierz pokazuje 8 km/h. Z czoła
„potokiem” kapie pot. Najchętniej pozbyłbym się kasku. Mordęga. Wiem jednak, iż dla mnie najgorszy jest
początek. Pierwsze kilometry, aż złapię właściwy rytm. Mija mnie kolarz, który postanawia pomóc mej niedoli.
Wychodzi na prowadzenie i zaczyna prowadzić, starając się nie odjechać. Serdecznie mu za to dziękuje i kiedy
dobijam po 7 km. podjeździe na szczyt wymownym skinieniem luzuję. Takie zachowanie jest przykładem tego,
jak serdeczny jest stosunek do siebie uczestników maratonów. Podobnych zdarzeń jest na trasie znacznie
więcej, a te szczególne, nagradzane są każdorazowo nagrodami fair play.
Kiedy zaczął się zjazd z Przełęczy Kubalonka do Wisły, byłem przekonany, że Tadziu zrezygnował (mam
nadzieję, że nie gniewa się za te okropne myśli). Dlatego byłem bardzo zadowolony, kiedy później okazało się,
że nic z tego. Pojechał i wygrał. Zmagał się z 14-15% nachyleniami, a momentami nawet 30% (szczególnie
wykończającymi).
Odcinek drogi do Wisły to „polskie drogowe piekiełko”. Łata na łacie, dziura za dziurą, a mimo to na liczniku
powyżej 50 km/h. Hamowanie przed ostrym łukiem i puszczanie klamki. Przednia zabawa. Dla tych, których to
przeraża dodam, że minęło mnie kilka kolarzówek, których prędkość sięgała swobodnie 70 km/h. Gromkie
UWAGA LEWA! sygnalizowało zbliżanie się „przeciągu”.
Wisły niemal nie pamiętam. Pchany wiatrem i cały czas lekko w dół dojeżdżam do krzyżówki, za którą zaczyna
się kolejny, tym razem jeszcze dłuższy bo 12 kilometrowy podjazd na Przełęcz Salmopolską. Początkowo nic nie
wskazuje na zbliżające się problemy. Łagodnie pnę się do góry mijając kilku uczestników maratonu. Mniej
więcej po 3-4 km. zaczyna się ten właściwy podjazd. Staram się trzymać tempo na poziomie 10-12 km/h.
Dogania mnie znajomy ze Szczecinka i razem wspinamy się dalej. Nie trwa to jednak zbyt długo. Moje tempo
odstaje od jego możliwości. Swoją drogą jest to już norma. Na każdych zawodach dogania mnie i po krótkiej
rozmowie odjeżdża.
Widoki z Salmopola są urocze. W dole wsie Grabowa, Wawrzynka i panorama góry Trzy Kopce. Warto było się
wdrapywać. Można to samo zobaczyć jadąc samochodem, lecz satysfakcja i docenianie walorów przyrody
mniejsze. Ale to co najpiękniejsze w tym maratonie dopiero przede mną. Biały Krzyż, góra o wysokości 940
m.n.p.m. i zjazd do samego Szczyrku. 14 a może więcej kilometrów w dół. Na liczniku ponad 60 km/h. Kurde –
nie ma sensu pedałować. Teraz nawet w dół „przełożenia za mało”. Kątem oka widzę karetkę pogotowia i
opatrywaną ofiarę tego zjazdu. Przychodzi lekkie opamiętanie i do Szczyrku wjeżdżam już spokojniej. Odtąd
trasa biegnie płasko, niemal jak „po stole”, biorąc pod uwagę oba dotychczasowe podjazdy. Czeka nas jeszcze
jeden do Koniakowa (Ochodzita – 894 m.n.p.m.).
W połowie trasy punkt żywnościowy. Nie ma upału więc i zapotrzebowanie na wodę mniejsze. Zatrzymuję się
jednak i uzupełniam braki w bidonach. Chwytam jeszcze banana i w drogę. Czuje się dobrze, choć po płaskim
nie osiągam nadzwyczajnego tempa. Trasa przerywana jest od czasu do czasu krótkimi ostrymi podjazdami. Po
lewej widok na Beskid Żywiecki, po prawej Śląski. I tak do Węgierskiej Górki. Dalej znana wszystkim już
Milówka. Odtąd systematycznie trasa zaczyna coraz mocniej piąć się ku górze. Rozpoczął się trzeci z
podjazdów, którego punktem szczególnym jest nowo wybudowany wiadukt, pięknie wkomponowany w pejzaż.
Szkoda tylko, że podjazd w tym miejscu jest na tyle strony, że słyszę jak „jęczy” łańcuch. Mam też problem z
zmianą przełożenia z przodu i na maksymalnie napiętym łańcuchu decyduje się pod groźbą jego zerwanie na
brutalne jego traktowanie. Na szczęście wytrzymał i po chwili znalazł się na właściwym miejscu ułatwiając mi
mielenie korbami. Przełożenie mam maksymalnie wykorzystane. Nie da się już ulżyć moim nogom. Kadencja
jest strasznie wysoka. Czuję się jak Armstrong. A w górze, wysoko w górze widzę samochody i już wiem, że
trasa maratonu właśnie tam prowadzi. Zaczynam rozważać już na poważnie zakończenie wyścigu na jednej a
nie jak pierwotnie planowałem na dwóch pętlach. Robię rachunek sumienia. Trzeci sezon w siodle. Jak dotąd
rowerowy turysta. Po raz pierwszy w takim terenie. Ostatecznie decyzje za mnie podejmuje zmęczenie na
mecie. Czuję ołów w nogach i choć trwa to raptem kilkanaście minut mam świadomość, że dalej nie dam rady.
Stąd mój podziw i szacunek dla tych, którzy 91 kilometrową pętle pokonywali dwu a nawet trzykrotnie.
Zatrzymuję się na chwilę, by móc w spokoju uzupełnić płyny i popatrzeć na Przełęcz Ropienka, górę Kiczora, a
dalej już Słowacja.
Koniaków – koronki znane w świecie, stąd już blisko do mety, byle w dół. Niestety organizatorzy wpadli na
cudowny pomysł uwieńczenia finiszu na podjeździe. Napis 1 km do mety, buduje i dodaje skrzydeł. Po chwili
oczom każdego z uczestników ukazuje się stromy podjazd. Na jego szczycie jest meta. Widzę mojego syna,
Panią Anię i kogoś tam jeszcze. „...numer 123 – Radosław Frydryszak...” tak brzmi zapowiedź spikera - wiem,
że dojadę.
Na mecie jestem lekko rozdrażniony, bowiem naprawdę chciałem przejechać dwie pętle. Szkoda, że u nas
mamy tylko „zmarszczki”. Nawet podjeżdżając 100 razy pod Markowo nie poczuje się tej emocji i
zaangażowania jak na Kubalonce, Salmopolu czy Koniakowie. Za rok raz jeszcze.
Jak obliczyliśmy trasa maratonu w 1/3 składała się z podjazdów. Oznacza to, że uczestnicy, którzy pojechali
trzy pętle, jedną z nich w całości poświęcili na podjazdy. Jeśli ktokolwiek sądzi, że to betka, to zapewniam go,
że jest w błędzie.
Ponieważ zrezygnowałem z dwóch pętli, mieliśmy na tyle dużo czasu by późnym popołudniem wybrać się na
obchody Dni Istebnej. Miejscowy folklor w sumie nie odstaje od naszej Biskupiny, przynajmniej muzycznie.
Niedzielę od rana poświęciliśmy naszym braciom Czechom. Do granicy raptem parę kilometrów. Na miejscu
Park Rozrywki i to co „tygryski” (mój syn) lubią najbardziej – letni tor saneczkowy.
Czechom należy oddać jedno – stan dróg. Są ma tyle dobre, że widuje się na nich znacznie większą ilość
rowerzystów niż w Polsce. Co zaskakujące jeżdżą całe rodziny, razem z dziećmi. Ten widok podziałał na mnie
motywujące i po powrocie do Pensjonatu, postanowiłem raz jeszcze zmierzyć się z Kubalonką bądź
Koniakowem. Do tego ostatniego miejsca wybraliśmy się wracając z Czech, głównie po to by poznać słynne na
całą Europę i chyba nie tylko, wyroby z koronki. Na miejscu ma się wrażenie, że w każdej chacie mieszka
koronkarka, która haftuje na potrzeby turystów. Ale moim zdaniem Koniaków ma coś bardziej szczególnego. To
najładniej położona górska mieścina w Polsce. Zatrzymujemy się jeszcze w „u Stefana” by zrealizować wygrany
przez Tadzia kupon na darmową pizze. W sumie nie przypominam sobie aby w okolicy Istebnej znajdowała się
jakakolwiek tradycyjna knajpa z miejscowymi specjałami. A może przegapiłem.
Tak jak sobie obiecałem późnym popołudniem wsiadam na rower i wspinam się na Jaworzynkę, którą
dotychczas znałem głównie z zimowych zapowiedzi pogodowych, dotyczących warunków dla narciarzy.
Dojeżdżam do punktu w którym łączą się w jednym miejscu granice Polski, Czech i Słowacji, po czym
powracam i raz jeszcze finiszuje stromizną, którą pokonywałem dzień wcześniej. Mam mało i wdrapuje się na
Kubalonkę. W drodze powrotnej bodajże we wsi Pietroszonka zjeżdżam do miejscowego przybytku zwanego
„knajpą” gdzie funduje przyjaznemu tubylcowi coś co u nas zwie się „wiśnióweczką” i razem z jego równie
strapionymi kompanami od szklanki, wymieniamy kilka fachowych zdań na temat mojego roweru i generalnie
po „kie licho” jeździć pod górę. Prawdziwi znawcy tematu.
A wieczorem. Piwo, wino, cisza – ostatnie dobre chwile. W drodze powrotnej do domu jedziemy o Żywca, na
zalew. Miejsce równie urocze, choć odnoszę wrażenie, że skomercjalizowane. Beskid Śląski do kiedy nikt nie
znał Małysza, to była spokojna jak twierdzą miejscowi, ostoja. Poniekąd im dalej od Wisły jest tak nadal. Polski
turysta nadal jest leniwy i nie będzie się forsował na beskidzkich szlakach. Znajdziemy go w przydrożnych
knajpach i może warto aby tak pozostało.

Podobne dokumenty