Pisane nie dla popisu

Transkrypt

Pisane nie dla popisu
Pisane nie dla popisu
Po co ludzie „piszą”? Po co „zabawiają się piórem”? Na początku odchodzi pisanie dla siebie,
dla własnej przyjemności, dla zaspokojenia wewnętrznej potrzeby. Ale co się dzieje dalej, gdy tekst
jest gotowy? Przyjemność pisania się skończyła i właściwie rzecz należałoby odłożyć do szuflady.
Tu jednak wchodzi w grę nowy czynnik. Autor chciałby swoje dzieło komuś przeczytać lub dać do
przeczytania, a najlepiej, gdyby udało się je opublikować. A więc ten nowy czynnik to nic innego,
tylko chęć popisu. Jeszcze pół biedy, jeśli utwór pod względem artystycznym nie grzeszy zbytnio
przeciw prawidłom i dobremu smakowi. Natomiast chała wydrukowana li tylko dlatego, że twórca
pragnie się popisać, to zjawisko smutne.
Znam książkę, która jest zaprzeczeniem takiego zjawiska. Trafiła mi w ręce powieść napisana z
talentem, a zarazem – nie dla popisu. Napisana dla ludzi, w trosce o ludzi, a przy tym mogąca
zainteresować nie jakąś małą grupę, lecz wielką rzeszę, ba, całą ludzkość. I nie jest to żadne
kaznodziejstwo, próba nawracania, usiłowanie, by ze zwykłych śmiertelników robić aniołów. Nic
takiego, co mogłoby czytelnika tylko zniecierpliwić i rozdrażnić. Ani też żadna literatura
rozrywkowa, pisana, aby publiczkę zabawić. Nie mamy tu do czynienia z błahostką, bez której
doskonale można by się obejść. Nie jest to czekoladka, której można sobie odmówić, lecz chleb,
bez którego nie da się żyć. Powieść Ostatni brzeg należy do kategorii książek stanowiących
niezbędną dietę duchową.
Tym ostatnim brzegiem są nadmorskie połacie Australii, gdzie jeszcze nie dotarła chmura
radioaktywna z północnej półkuli – bo rzecz dzieje się po trwającej parę tygodni wojnie atomowej.
Dziennikarz: – Czy pan wie, że trzecia wojna światowa spowodowałaby zagładę ludzkości?
Bohater: – Wiem.
Dziennikarz: – A co pan robi, żeby końcowi świata zapobiec?
Bohater, wesoło: – Nic.
I oto znalazł się człowiek, który w przeciwieństwie do bohatera Różewiczowskiej Kartoteki
postanowił jednak „coś zrobić”. Wstrząsnąć ludźmi. Tak żeby nie było im wesoło. Napisać coś
przeciw wojnie. Ale nie artykuł czy nawet cykl artykułów, bo tego rodzaju wypowiedzi było
miliony. Stworzyć wizję...
Czy byłoby dobrze znać długość swojego życia, wiedzieć z góry, kiedy przyjdzie koniec?
Często wdajemy się w dyskusję, co lepsze: jasnowidztwo czy nieznajomość dnia i godziny. Nawet
skazani na śmierć trwają w niepewności: jutro, za tydzień czy za miesiąc? Czy woleliby wiedzieć,
że kat zapuka do celi, a raczej zazgrzyta kluczem za – powiedzmy – dziesięć dni? Dyskusja jałowa,
bo ile ludzi, tyle postaw.
I oto znalazł się autor – Nevil Shute – który stworzył sytuację dla swych bohaterów,
mieszkańców wielkiego kraju, jasną. Wszystkim wiadomo, ile jeszcze miesięcy życia im zostało.
Fatalny termin da się ściśle ustalić, gdyż znane jest tempo rozszerzania się strefy skażonej.
Ostatni brzeg jest czymś więcej niż literaturą zaangażowaną politycznie. To również powieść
filozoficzna, jej przesłanie będzie aktualne nawet po powszechnym rozbrojeniu. Filozofię autora
ilustruje scena, w której Mary Holmes, zapalona ogrodniczka, cieszy się na widok pączkujących
żonkili. Co do mnie, skłonny jestem uznać grzebanie motyką w ziemi za absurd w każdych
okolicznościach, niezależnie od tego, czy mamy umrzeć jutro, czy za dziesięć lat. Jeśli w obliczu
śmierci nie wszystko traci sens, to sadzenie kwiatków na pewno. Kto wie, czy nie najrozsądniejszą
jest postawa leniwego Petroniusza, mawiającego: „Życie trwa zbyt krótko, żeby warto było coś
przedsiębrać.” A tu mamy do czynienia z gorliwą ogrodniczką, dla której każdy deszczyk
skrapiający grządki jest pożądany, mile widziany, nawet ten z atomowej chmury.
Książka, o której można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że niepotrzebna. Mamy oczywiście
wiele książek potrzebnych, to znaczy zawierających budującą treść, ale często dydaktyzm idzie w
parze z fuszerką. Ostatni brzeg jest nie tylko potrzebny; zasługuje poza tym na wysoką ocenę
artystyczną.
Gdybym ten Ostatni brzeg zobaczył na wystawie księgarni, to prawdopodobnie pożałowałbym
grosza. Ale widząc egzemplarz w miejskiej bibliotece, na półce z książkami gratisowymi,
pomyślałem: co mi szkodzi zabrać to do domu.
Fotosy filmowe, jakie zawierał wolumin, miały na celu „uatrakcyjnienie” książki. Wyciąłem je
i podarłem. Nie oglądać gwiazdorskich gęb, bo przecież to nie western.
Już ten Hollywood wie, co wziąć na warsztat. Macherzy z przemysłu filmowego mają nosa i
lepiej od krytyków literackich, lepiej od profesorów wiedzą, co dobre.
To, co przeczytałem, było czwartym wydaniem z roku 1975. Po pewnym czasie wpadła mi w
ręce edycja piąta z roku 1982. Dzięki systematycznemu penetrowaniu półek z książkami „za
uśmiech”, takimi, które bywalec miejskiej biblioteki może sobie wziąć do domu, stałem się
posiadaczem drugiego egzemplarza. Wziąłem go z myślą o swoich znajomych. Należało komuś
koniecznie to arcydzieło (nie boję się tego słowa) podrzucić; zasługuje ono na jak najszerszy
kolportaż. A ci moi znajomkowie, tacy sami jak ja miłośnicy literatury, oni być może nic o tym
arcydziele nie wiedzą. Trzeba jednemu z nich czym prędzej ten opis kończącego się świata
podsunąć i zareklamować.
Poziom edytorski powinien się z czasem podnieść, nieprawdaż? Boć przecież pomiędzy
kolejnymi edycjami był czas na wychwycenie usterek, jakie się jeszcze przed wzrokiem
zatrudnionego w „Książce i Wiedzy” korektora uchowały. Więc może dać komuś wydanie czwarte,
a sobie zatrzymać piąte?
Tak będzie. Egzemplarz wcześniejszego wydania został odłożony na bok z postanowieniem
ofiarowania go komuś, a tymczasem wziąwszy do ręki egzemplarz późniejszy zacząłem czytać
powieść po raz drugi.
Ale co to? Na stronie 31 brak przecinka pomiędzy dwoma współrzędnymi zdaniami. Przyszło
mi na myśl wydanie poprzednie. Czy tam także nie ma przecinka?... Jest!
Taka polka. Takie to porządki w związku ze wznowieniem. Zamiast posłużyć się poprzednią
wersją, angażuje się nowych redaktorów, nowych korektorów, a wszystko po to, żeby było gorzej.
Koniec świata!