FAY_Gleboka prawda.indd

Transkrypt

FAY_Gleboka prawda.indd
Juli e t t e Fay
Z głę b i s e r c a
tłumaczenie Tatiana Szurlej
Kraków 2012
Tytuł oryginału: Deep Down True
Copyright © Juliette Fay, 2011. All rights reserved
Copyright © for the translation by Tatiana Szurlej
Projekt okładki: Katarzyna Bućko
Fotografia na okładce:
© Anna Theodora / Getty Images / Flash Press Media
Grafika na s. 2: © Steve Taylor / Photographer’s Choice /
Getty Images / Flash Press Media
Opieka redakcyjna: Anna Małocha
Opracowanie typograficzne książki: Daniel Malak
Adiustacja: Janusz Krasoń / Studio NOTA BENE
Korekta: Anna Szczepańska / Studio NOTA BENE
Łamanie: Agnieszka Szatkowska / Studio NOTA BENE
ISBN 978-83-7515-202-9
www.otwarte.eu
Zamówienia: Dział Handlowy, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków,
tel. (12) 61 99 569
Zapraszamy do księgarni internetowej Wydawnictwa Znak,
w której można kupić książki Wydawnictwa Otwartego: www.znak.com.pl
Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o.,
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków. Wydanie I, 2012.
Druk: Abedik, Poznań
Dla moich rodziców Carol DiGianni i Johna Daceya,
którzy pomogli mi przebyć ciernistą drogę do szczęścia
i których miłość oraz entuzjazm są niezmienne
Rozdział 1
Dana stała przy blacie kuchennym i owijała folią naczynie
z lazanią. Miała na sobie dżinsy. Kiedyś, jakieś dwa kilogramy temu, leżały idealnie, a teraz uciskały, co prawda łagodnie, ale dość natarczywie. Czekała cierpliwie na połączenie
z telefonem wciśniętym między ucho a ramię, a jej wzrok
prześlizgiwał się po nekrologach w lokalnej gazecie. Nazwiska Dermotta McPhersona nigdzie nie było – w każdym razie
jeszcze nie. Właśnie z powodu pana McPhersona robiła lazanię, chociaż sama potrawa nie była przeznaczona dla niego.
On prawdopodobnie nie jadał wiele. Lazania miała nakarmić
pogrążonych w zrozumiałej rozpaczy najbliższych śmiertelnie chorego. Dana nie znała tych ludzi. Należała do Pomocnej Dłoni, organizacji, która zajmowała się gotowaniem dla
rodzin w potrzebie.
Gdy przychodziła jej kolej, Dana starała się przyrządzać takie potrawy, które w jej mniemaniu potrafiły najlepiej wzmocnić. Każdy, kto opiekuje się śmiertelnie chorym, wie, że kiedy
już jego ręka została przytrzymana wystarczająco długo, lekarstwa rozdzielone, łóżko przesłane, a niezbędne rozmowy
telefoniczne wykonane, potrzebne jest pokrzepienie. Także typowo fizyczne. Często myślała o tym, jak szybko – choć stopniowo – jej matka pogrążyła się w szarej, cuchnącej ułomności,
która wysuszyła jej płuca, tak że stało się to niemalże widocznie. O tak, w tamtym czasie Dana doceniłaby porządny posiłek. Nic wymyślnego, ot, coś bardziej pożywnego niż gumowata pizza i częściowo wygazowana woda sodowa. Coś, co pozwoliłoby jej utrzymać mały związek ze światem na zewnątrz
tej gęstej, wilgotnej atmosfery śmierci.
Ojciec dla odmiany odszedł szybko i bez ceregieli. Bez szpitala, rozpaczających przyjaciół, nawet bez trumny z katalogu.
Dana nie lubiła jednak do tego wracać.
7
– Centrum Dentystyczne w Cotters Rock – rozległ się nagle głos w jej uchu. – Czym mogę…
Wyrwana z posępnej zadumy, zaskoczona Dana wzdrygnęła się gwałtownie. Telefon wypadł i uderzył z grzechotem
o kuchenną podłogę. Podniosła go szybko.
– Przepraszam, Kendro! To musiało być bardzo nieprzyjemne, usłyszeć ten trzask na dzień dobry.
– Nic się nie stało – powiedziała recepcjonistka.
– Bezmyślnie z mojej strony. Naprawdę przepraszam.
– Nic mi nie jest. Czym mogę służyć?
– Tu Dana Stellgarten. Mama Morgan i Grady’ego. Chciałabym umówić ich na badania kontrolne. – Z przedpokoju dobiegło skrzypnięcie drzwi i głuchy łoskot plecaka zrzuconego na kafelki. – Przepraszam na momencik – wymamrotała Dana do
słuchawki, po czym nakryła ją dłonią. – Morgan? – krzyknęła.
– Co?
– Miałaś przecież iść do Darby.
– Ale nie poszłam. – Morgan weszła do kuchni i stanęła
przed lodówką. Otworzyła drzwi i zaczęła się wpatrywać w jej
zawartość tak intensywnie, jak gdyby między przyprawami
i kubkami z jogurtem rozgrywał się jakiś interesujący spektakl,
który zobaczyć może tylko dwunastolatka.
– Przepraszam, zadzwonię później – powiedziała Dana do
słuchawki. Spojrzała na córkę dobrze widoczną w świetle
lampki z lodówki. – Zmiana planów? – zapytała.
– Darby nie c z u ł a się dobrze – palce Morgan gwałtownie
drgnęły, kreśląc w powietrzu cudzysłów.
– Czy ustaliłyście inny harmonogram?
Morgan odwróciła się w stronę matki.
– Nie, mamo, nie ustaliłyśmy innego h a r m o n o g r a m u.
Spędzamy ze sobą wolny czas. Nie ustalasz harmonogramu
spędzania z kimś wolnego czasu.
– Wyglądasz… jesteś zła na Darby?
Drzwi lodówki zatrzasnęły się z łoskotem.
– Nie mam przecież p o w o d u się złościć. Nie zrobiła nic
takiego.
– A w jaki sposób ci to powiedziała? – Teraz, gdy Morgan
była w szóstej klasie, Dana nauczyła się, że nie chodzi już o to,
8
c o dziewczynki do siebie mówią. Wszystkie prawdziwe informacje pochodzą z tego, j a k do siebie mówią.
Morgan opadła na kuchenne krzesło. Podniosła serwetkę
i zwinęła ją nerwowo w coś przypominającego pałeczkę do
mieszania koktajli.
– Stała sobie z Kimmi, więc ja do niej: „Hej, spotkamy się
po ostatniej lekcji?”, a ona nic, tylko patrzyła na Kimmi.
Niedobrze. Dana doskonale wiedziała, co to znaczy. Na
tym etapie oczy były głównym narzędziem komunikacji.
– Patrzyła na nią? – zapytała z niepokojem.
– Tak. A potem zaczęła: „No dobra, chociaż nie wiem, nie
czuję się dobrze. Chyba będzie lepiej, jak pójdę prosto do
domu”. Wtedy zapytałam: „Jesteś chora?”, a ona z n o w u popatrzyła na Kimmi i powiedziała: „Nic mi nie jest. Potrzebuję
po prostu trochę czasu dla siebie”.
„Woli być sama niż z Morgan”, pomyślała Dana, a fala słusznego rodzicielskiego gniewu uderzyła ją z taką siłą, że aż zaparło jej dech. Nie chciała jednak tego okazać. Przypuszczała,
że to by dopiero wzbudziło podejrzenia u córki i zupełnie zepsułoby jej humor. Dana wiedziała, jak to jest. Sama musiała
mieć zwykle jakieś małe ździebełko, którego mogła się trzymać, i wyobrażać sobie, że sprawy nie mają się tak źle, jaki
wyglądają.
– Skarbie, a może ona ma tyle zajęć, że na nic nie starcza jej
czasu – rzuciła z nadzieją.
– Nie jesteśmy już w przedszkolu, mamo. – Morgan poderwała się i poszła do swojego pokoju. Dana jej na to pozwoliła.
Dobrze wiedziała, że córka otworzy teraz jeden z podręczników, zwinie w rulon przypadkową stronę i będzie na niej skupiać uwagę tak długo, aż wszystko inne poza wykresem
A i podrozdziałem B przestanie dla niej istnieć.
– Zabieram Grady’ego na trening! – zawołała Dana jakiś
czas później. Zapakowała syna z całym jego sprzętem do minivana i ruszyła okrężną drogą. Po drodze miała jeszcze dostarczyć lazanię, sałatkę cezar, włoskie pieczywo i czekoladowe
ciasteczka do domu McPhersonów.
9
– Mowę wowtaś w awfie? – spytał siedmioletni Grady
przez swój ochraniacz na usta.
– Co? – Dana podjęła walkę z opornymi naczyniami, które
nie chciały dać się wyjąć z samochodu. – Nie widzisz, że potrzebuję pomocy?
Chłopiec wyszarpnął ochraniacz z buzi.
– Nie chcę iść tam z tobą. Oni tam..., to wszystko jest
o k r o p n e. A jeśli otworzy nam ich dziecko, to mnie znienawidzi, bo m ó j tato nie jest chory i j a nie muszę czekać, aż
ktoś obcy podrzuci mi obiad pod drzwi.
Dana westchnęła i ruszyła w stronę domu. Nikt nie otworzył. Na najwyższym stopniu schodów stała lodówka turystyczna oznaczona naklejką z napisem POMOCNA DŁOŃ.
Dana ułożyła w niej przyniesione potrawy, po czym odwróciła
się do samochodu. Kiedy już ruszała z miejsca, w drzwiach
stanęła kobieta w dżinsach i podkoszulku, trzymając dziecko
oparte o biodro. Popatrzyła na lodówkę na schodach i natychmiast przeniosła wzrok na samochód. Spojrzenia jej i Dany
spotkały się na krótką chwilę i kobieta podniosła rękę w geście
podziękowania. Dana odpowiedziała w podobny sposób.
„Taka młoda…”, pomyślała i ruszyła w drogę.
Dana próbowała być obecna na wszystkich treningach
Grady’ego. Trener ją jednak przerażał. Wrzeszczał na gromadę
niesfornych drugoklasistów, jak gdyby byli poborowymi do marynarki wojennej. Dana nie była do tego przyzwyczajona. Grady,
zanim zaczął trenować futbol, był szkolony głównie przez znużonych tatusiów, którzy pędzili szosą, zdejmowali po drodze
krawaty i starali się przede wszystkim nie spóźnić na spotkanie
z małymi sportowcami. Nie musieli krzyczeć na cudze dzieci,
skoro mogli do woli wrzeszczeć na własne. Chcieli po prostu,
żeby ich pociechy nauczyły się czegoś, miały przy okazji trochę
zabawy i przeznaczały energię na coś innego niż bójki.
Trener Roburtin – Trener Ro, jak nazywały go dzieci – miał
inne podejście. Zajęcia traktował jak własne dodatkowe ćwiczenia. Nadzorował więc to, co się dzieje na boisku, a przy okazji robił okrążenia razem ze swoimi podopiecznymi albo
10
ćwiczył pompki. Uderzał w kaski tych, którzy go nie słuchali,
a ich małe głowy raz po raz to wyskakiwały, to chowały się
między naramiennikami. Danę już na sam ten widok bolała
szyja. Słyszała, że nie był żonaty i nie miał własnych dzieci. Pochodził z ich miasteczka i kiedyś grał nawet w szkolnej drużynie liceum w Cotters Rock. Teraz, w przerwie między treningami, sprzedawał samochody w pobliskim Manchesterze.
– Stelly! Gdzie jest Stelly? Rusz tyłek, synu! Przyszedłeś tu
grać czy szydełkować?
„Szydełkowanie” było uniwersalnym określeniem Trenera
Ro oznaczającym wszystko, co nie jest futbolem. Jakiś chłopiec
rzucił się pędem w stronę trenera. Powiewający podkoszulek
wystawał mu spod bluzy. To koszulka Grady’ego, Dana była
tego pewna, ale coś jej się nie zgadzało. Czyżby Trener Ro był
tak zajęty wrzeszczeniem na chłopców, że nie miał nawet czasu nauczyć się ich imion na pamięć? Być może sam został
w swoim czasie uderzony w kask o kilka razy za dużo. Chociaż
nie, nagle dotarła do niej prawda – Stelly było zdrobnieniem
od Stellgarten.
– W porządku, już. – Trener złapał tymczasem Grady’ego
za maskę i postawił obok zawodnika rozgrywającego. – Timmy wprowadzi teraz piłkę i poda do ciebie, a ty nie wypuścisz
jej, tylko pobiegniesz, jakbyś miał ogień w gaciach, prosto na
pole punktowe! Nadążasz? – Kask Grady’ego gwałtownie podskoczył i zapadł się między naramienniki. – Janadążatopedz
tak! – ryknął trener.
– Tak! – dobiegł do Dany przenikliwy pisk chłopca.
Gra się rozpoczęła, a bezładne stadko najmłodszych przeobraziło się znienacka w dwie skupione, skoncentrowane na
zdobyciu punktów drużyny. Trwało to jakieś sześć sekund.
Wtedy nagle blokujący Grady’ego zapomnieli, że mieli robić
coś zupełnie innego niż taranować kolegów albo rozłazić się
w kierunku swoich bidonów. Tymczasem rój przeciwników
ruszył w stronę chłopca, a on rozpaczliwie próbował wycofać
się w stronę linii punktowej własnej drużyny. Było jednak za
późno. Jeden z przeciwników szarpnął się do przodu, wczepił
w bluzę Grady’ego i przewrócił go na ziemię. Zawodnicy z obydwu drużyn jak na komendę zaczęli się wspinać na leżących.
11
Wkrótce na boisku utworzyła się sterta małych ciał wysokości
półtora metra. Z Gradym na samym dnie! Z ust Dany wyrwało się tylko pełne przerażenia „O Boże!”.
– Wstawać, koczkodany! Złaźcie z niego! – huknął Trener
Ro, łapiąc zawodników za ochraniacze i odrzucając ich na
boki. – Wszystko w porządku, Stelly? Wszystko dobrze, co nie?
Dana wstała, żeby pobiec do syna, ale udało jej się zrobić
tylko krok czy dwa, gdy czyjaś ręka złapała ją za przedramię.
– Dobrze wiesz, że nie możesz teraz do niego iść – odezwał
się głos tuż nad jej uchem. Dana odwróciła się i zobaczyła Amy
Koljian, matkę rozgrywającego, Timmy’ego. – Trener cię zawoła, jeśli to coś groźnego – powiedziała Amy wszechwiedzącym tonem.
– Ale przecież mogli mu coś zrobić! Łatwo Amy mówić. Jej syn siedział właśnie poza boiskiem
i żuł swój ochraniacz z takim zapałem, jakby nic nie jadł od
tygodnia.
– Żadnych rodziców na boisku, chyba że trener zawoła –
ciągnęła niezrażona Amy. – Jak teraz tam pójdziesz, tylko zawstydzisz Grady’ego.
– Chyba że trener zawoła? – zapytała Dana. – Trener nie
zna nawet ich imion!
Amy machnęła ręką w stronę boiska.
– Widzisz? – powiedziała z nieskrywaną satysfakcją. –
Wszystko w porządku. – Wydobyty na powierzchnię Grady
siedział spokojnie, tylko wdychane szybko powietrze raz po
raz nadmuchiwało jego małe ciałko. Dana chciała ściągnąć jakoś spojrzenie syna, żeby zapewnić go o swojej obecności.
I rzeczywiście, jego kask odwrócił się w jej stronę, a chwilę
później chłopiec powoli wstał. Trener poklepał go po plecach,
aż zadudniło.
– No dobrze, półgłówki, co to do cholery było? – wrzasnął.
– O Boże, jak ja nienawidzę futbolu – wydyszała Dana.
Amy zachichotała.
– Matki nowych zawodników są zawsze takie niespokojne. – Timmy był najmłodszym z chłopców Amy, a ona uwielbiała zgrywać najstarszego rangą i najbardziej doświadczonego rodzica.
12
Dana zmusiła się do uśmiechu wyrażającego, taką miała
nadzieję, wdzięczność. Grady na pewno czułby się zawstydzony i rzeczywiście wydawało się, że nic mu nie było. W każdym
razie kręgosłup wyglądał na nienaruszony, a zęby siedziały
wygodnie w dziąsłach. Mimo to zadowolenie, jakim promieniowała Amy, sprawiło, że Dana miała ochotę ją udusić. Albo
jeszcze lepiej, wspomnieć mimochodem o babskim wieczorze,
jaki przygotowywała jej przyjaciółka Polly. Wieczorze, na który Amy nie została zaproszona.
Ta nietypowa fala mściwości bardzo zaskoczyła Danę. To
zupełnie nie w jej stylu. Przecież nigdy świadomie nie raniła
niczyich uczuć. Co więcej, do znudzenia powtarzała to swoim
dzieciom, odkąd zaczęły zdobywać pierwszych przyjaciół. Nie
dyskutuj o zaproszeniach. Nie wspominaj nikomu, że Cassandra zaprosiła cię dzisiaj do siebie po przedszkolu i będziesz
malowała po stole palcami zanurzonymi w czekoladowym
puddingu, jeśli jej mama zdąży jakiś kupić. Nie rozgłaszaj, że
idziesz na urodziny Jasona do Dudniącego Królestwa Laserów
i myślisz, że wszyscy chłopcy zostali zaproszeni. Nigdy nie ściskaj ręki kolegi między prętami drabinek na placu zabaw i nie
szepcz: „Nie mogę się doczekać!”.
Po treningu Grady podszedł do matki – czyżby kulał? –
złapał ją za palec i zaczął prowadzić w stronę samochodu.
– Wszystko w porządku? – zapytała. – Ale mieliście karambol.
– Noo – powiedział Grady. – Czy Travis może jutro przyjść?
– Jasne, zadzwonię do jego matki, gdy tylko przyjdziemy do
domu.
– Travis! – wrzasnął Grady, a jego głos potoczył się przez
parking. – Chcesz…
Dana zacisnęła dłoń na ustach syna, błyskawicznie stosując jeden z podstawowych, niezawodnych rodzicielskich środków wychowawczych.
– Co ja ci na ten temat m ó w i ł a m? – mruknęła.
– Nikt nie zwraca na to uwagi, mamo – odpowiedział jak
zwykle i wyswobodził się z jej uścisku.
„Wszyscy zwracają – pomyślała. – Nawet jeśli nie mają
ochoty na odwiedziny, chcą zostać zaproszeni”.
13
Rozdział 2
Opowieść o rozwodzie nudziła nawet samą Danę, a brak
oryginalności jej historii dodatkowo nieco ją zawstydzał. Kiedy więc ludzie wypytywali o szczegóły, wolała uciekać się do
przewracania oczami, żeby ukryć upokorzenie. „Młodsza kobieta”, mówiła zwykle, a wszyscy odpowiadali standardowym
„o o c h”. Oczywiście zakończenia piętnastoletniego małżeństwa nie da się podsumować w tak prosty sposób. Tak, Kenneth był niewierny, ale Dana w ciągu tych lat nauczyła się wybaczać mu tyle rzeczy, że pewnie wybaczyłaby i to. Jednak to
on zażądał rozwodu, tłumacząc, że jego miłość do niej nigdy
nie była aż tak intensywna jak to, co odczuwał teraz. „To moja
jedyna szansa na szczęście”, mówił.
Mimo to wydawał się nieco zawiedziony jej rezygnacją
i pokornym przyjęciem do wiadomości, że opuszcza ją dla
dwudziestodziewięcioletniej fryzjerki. Dana wprawdzie wściekła się w pierwszym odruchu, zachowując się nawet dość gwałtownie jak na nią. Szybko jednak stało się jasne dla obojga, że
furia spowodowana była bardziej troską o dzieci niż dobro jej
samej. Jak uda im się zbudować kiedyś zdrowe związki oparte
na zaufaniu, skoro feudalny władca ich małego podmiejskiego
królestwa opuścił swój zamek? Kto ich teraz ochroni przed natarciem Hunów?
Dana wiedziała bardzo dobrze, jak to jest żyć w zamku bez
króla, dlatego obiecała sobie, że podobna sytuacja nigdy nie
przydarzy się jej dzieciom. W głębi duszy zdawała sobie oczywiście sprawę z tego, że nie ma żadnej kontroli nad kaprysami
losu. Udawanie, że posiada wystarczającą władzę, by uchronić
Morgan i Grady’ego przed bólem, dawało jej jednak poczucie
komfortu.
O tym, że małżeństwo z Kennethem nie było zupełnie pozbawione uczuć, Dana była prawie przekonana. Był moment,
że wydawało się nawet, iż łączy ich miłość w stylu Jesteś Tym
Jedynym, o której tyle czytała w romansach i do której mogła
wracać wciąż od nowa. Czekała na takie uczucie, a kiedy już się
14
pojawiło, starała się je pielęgnować najlepiej jak mogła: na
przykład za pomocą romantycznych ucieczek od codzienności
z różnymi, wyrafinowanymi, choć absolutnie nie wulgarnymi
pomysłami seksualnymi. Kenneth wydawał się bardzo cenić
jej inwencję. Ona z kolei doceniała jego fantazję, chociaż bywała niekiedy zaniepokojona, zwłaszcza gdy w chwilach intymności proponował jej jakąś niecodzienną pozycję.
I zawsze brała sobie do serca jego słowa oraz stosowała się
do wszystkich jego rad. Niezależnie od tego, co mówił.
W związkach, które uważała za wzorcowe, zarówno prawdziwych, jak i zmyślonych, kochankowie bywali też najlepszymi przyjaciółmi. Nigdy nie przestawali się nawzajem słuchać,
wspierać i udzielać sobie cennych rad. Próbowała robić to
samo i poszukiwała w zachowaniu Kennetha dowodu na to, że
kierują nim podobne pobudki. Z wdzięcznością przyjmowała
więc jego połajania, kiedy nie włożyła odpowiednio ciepłego
płaszcza, albo uwagi, że może powinna czasami przeczytać
coś wartościowego. Przecież martwił się o nią. Udzielał tych
wszystkich porad dla jej dobra. Nie zauważała, że nawet jej
mało romantyczni rodzice nigdy nie posuwali się we wzajemnych krytykach aż tak daleko.
Pewnej nocy, kiedy była w wyjątkowo marudnym nastroju,
a on wyjątkowo usilnie tego nie dostrzegał, postanowiła wyznać mu, że nie zaspokaja jej potrzeb.
– Jakich potrzeb? – zapytał, a Dana zbita z pantałyku straciła pewność, o jakie dokładnie potrzeby jej chodzi. Wiedziała
jedynie, że ich nie zaspokaja, a to nieco osłabiło efekt wyrzutu.
– Przepraszam, kochanie – powiedział i objął ją niedbale
jedną ręką. – Postaram się poprawić – mruknął, po czym
wstał i poszedł wyrwać sobie włos, który wyrósł jak czułek ze
zwykle gładkiej i idealnej brwi.
Szczególnie bolesny okazał się dla Dany moment, w którym papiery rozwodowe zostały już podpisane. Po wszystkim
Kenneth uparł się, by zabrać ją na obiad do francuskiej restauracji. Była tak oszołomiona wizją ziejącej otchłani jej oficjalnie
potwierdzonej samotności, że nie miała siły odmówić. Jej ręka
15
trzymała widelec jak jakieś nieznane wcześniej narzędzie, którego nie umiała obsługiwać. Zanurzyła go w sałatce, a ziołowy
zapach oliwek dotarł do jej nosa. Obcy, agresywny zapach.
Chciała go jakoś przepędzić, powiedzieć mu „wracaj do siebie”.
Odłożyła sztućce na talerz i próbowała się uspokoić. Pogładziła obrus i zaczęła muskać ostre okruszki, które spadły z kawałka bagietki Kennetha. Własna skóra wydała jej się nagle
zimna, krucha i cienka jak papier. Pomyślała, że nawet drobne
kawałki chleba byłyby w stanie ją teraz przekłuć i wytoczyć
z niej całą krew. W sztucznie utrzymywanym mroku restauracji
twarz Kennetha wydawała się poszarzała i melancholijna. Sprawiał wrażenie, jakby i on zastanawiał się nad tymi na pozór niewinnymi drobiazgami, które i jego mogłyby przebić na wylot.
Odchrząknął. Lekki, ledwo zauważalny kaszel i bulgot jakby płukał gardło, kazały się Danie domyślić, że jego alergia
znowu się nasiliła. Mało brakowało, a przypomniałaby mu
o tabletkach antyhistaminowych. Ale przecież nie miała już
prawa słuchać tego dźwięku i przypominać mu o lekarstwach.
Lepiej by było, gdyby zaczęła się koncentrować na własnych
wewnętrznych odgłosach: ćmiącym, wymuszonym rytmie
pulsu i raz po raz powracającej fali wstydu z powodu przegranej na tak ważnym gruncie, wystawionym na widok publiczny.
– Obiecaj mi jedno – powiedziała znad swojej sałatki nicejskiej. – Proszę cię, nie zapraszaj swojej dziewczyny, gdy będziesz zabierał dzieci. Pozwól im mieć cię tylko dla siebie chociaż przez kilka najbliższych miesięcy.
– Jak to tylko dla siebie? – odpowiedział jeszcze nie urażony, ale już poirytowany. – Myślisz, że nie poświęcam dzieciom
wystarczająco dużo uwagi?
– Nie, nie… Po prostu chcę, żeby spędzały z tobą tak dużo
czasu, jak to możliwe. – Dana bała się, że Grady i Morgan stracą ojca tak jak ona. Że Kenneth odetnie się zupełnie od najbliższych, jak to kiedyś zrobił jej ojciec.
– Wyprowadzam się tylko do Hartford – warknął były
mąż. – Nie wyjeżdżam na Marsa. – A kiedy przyszedł kelner
i zapytał, czy zechcą zamówić deser, podziękował w imieniu
obojga.
16
Przez długie miesiące Dana nie była w stanie przezwyciężyć
samotności, która ogarnęła ją po rozwodzie. Złapała się na tym,
że zbyt często spogląda na boki. Wszystkie próby skoncentrowania się na tym, co powinno być teraz najważniejsze, czyli samotnym rodzicielstwie, ginęły gdzieś wśród innych spraw. Zauważyła też, że w jej tonie coraz częściej zaczynają pobrzmiewać
ostre nuty. „Myśl pozytywnie”, powtórzyła sobie po raz któryś
z rzędu, gdy w drodze do dentysty odpaliła silnik samochodu
nieco głośniej, niż było to konieczne. To był dopiero pierwszy,
niewielki błysk obnażonego, gotowego do ataku kła, ale dawał
do myślenia.
U doktora Sakimoto leczyli się, odkąd Morgan skończyła
trzy lata. Podczas pierwszej wizyty mała była zbyt przerażona,
żeby usiąść na wielkim skajowym fotelu zupełnie sama, więc
Dana wzięła trzęsącą się córkę na kolana. Jednak gdy tylko Marie, asystentka dentysty, dotknęła zębów dziewczynki, Morgan
zwymiotowała.
– Dobrze, już dobrze, kochanie – Dana próbowała uspokoić
roztrzęsioną dziewczynkę i wyczyścić nieszczęsny fotel.
W drzwiach stanął doktor z rolką papierowych ręczników.
– Nie ma sprawy – powiedział. Dana spodziewała się, że ten
krępy, przysadzisty jegomość będzie miał wysoki, nosowy głos,
tymczasem był on niski i mocny, jak gdyby pochodził gdzieś spod
podłogi. – Takie przygody zdarzają się nam cały czas, prawda,
Marie? – Marie jednak nie wydawała się wcale tego taka pewna,
gdy szybko opuszczała pomieszczenie z zatkanym nosem.
Dana starała się wyczyścić i uspokoić Morgan, jednocześnie
przepraszając za bałagan.
– To tylko mała, nieprzyjemna przygoda – zapewnił doktor
i wytarł fotel. – Niewielki problem w porównaniu z całą resztą
poważnych spraw. Mam rację?
– Tak – westchnęła Dana. – Absolutną.
Teraz Morgan miała już prawie dwanaście lat i nie potrzebowała opieki w gabinecie dentystycznym, myślała Dana, kiedy
wyciągnęła się na tym samym fotelu z papierowym śliniakiem
wokół szyi.
– Jakieś zmiany zdrowotne? – zapytał doktor Sakimoto
i spojrzał z ukosa na kartę pacjentki opartą na brzuchu. Przy17
pominał jej kąpiącego się ptaka: niski i okrągły, ale z ciągle zauważalnym zapasem dobrego humoru. – Jakieś nowe lekarstwa? Gwałtowny spadek albo przyrost wagi? – zapytał.
– To ostatnie – odpowiedziała.
Popatrzył na nią, na jej twarz, na co od razu zwróciła uwagę. Nie na ciało, gdzie, jak się spodziewała, powinien spojrzeć,
żeby ocenić, czy przytyła, czy schudła.
– Tak? – powiedział. – Spadek czy przyrost?
– I to, i to. Straciłam około siedmiu kilogramów w bardzo
krótkim czasie, ale przytyłam z powrotem jakieś cztery i pół.
– Chorowała pani? – zapytał. – Bo chyba nie była to jedna
z tych dziwacznych, modnych diet?
– Dieta rozwodowa – zażartowała zupełnie bez uśmiechu. –
Nie do końca moda, raczej epidemia.
– Przykro mi – mruknął delikatnie. – Jak się pani czuje?
– W porządku, tak przypuszczam. – Zauważyła, że czeka
na ciąg dalszy, więc dodała: – Ciągle nitkuję.
– To dobrze – dodał nieco bardziej dziarskim tonem – bo
nic nie jest ważniejsze niż właściwa higiena jamy ustnej, kiedy
życie zaczyna nam dokopywać.
„On ma rację – pomyślała w nagłym przypływie paniki. –
Powinnam zacząć bardziej dbać o siebie. Powinnam opracować jakiś specjalny harmonogram”, gorączkowała się coraz
mocniej, ale nagle zobaczyła jego lekki, współczujący uśmiech.
Oczywiście żartował. Mogła spokojnie poprzestać na ciągłym
nitkowaniu zębów, napełnianiu zmywarki i pieczeniu muffinek na szkolne przyjęcia swoich dzieci. Dana miała jednak
wrażenie, że coś się zmieniło i nawet wiedziała co. Przedtem
potrafiła znaleźć wspólny język z każdym, śmiać się z dowcipów innych i sprawiać, że czuli się zabawni, nawet jeśli tak naprawdę wcale nie byli. Teraz odnosiła wrażenie, że nie jest
w stanie zrozumieć najprostszego żartu.
Tego popołudnia Dana jak zwykle wycofywała samochód
z podjazdu, a Grady siedział z tyłu i kiwał głową w takt piosenek
swojej ulubionej i zupełnie dla niego nieodpowiedniej stacji muzycznej. „Leż tu i nie ruszaj się, chcesz więcej, to przebłagaj
18
mnie…”, skandował piosenkarz do dźwięków syntezatorowej
perkusji. Dana miała nadzieję, że jej drugoklasista nie zdaje sobie do końca sprawy z tego, co słyszy.
Nagle spojrzała w lusterko wsteczne i ujrzała zaskakującą
scenę. Coś wielkiego – samochód? – pędziło na ukos drogą tuż
za nią. Ponieważ to, co widziała, było odbitym obrazem pojazdu, odruchowo skręciła w złym kierunku. Zamiast uniknąć
zderzenia, musiała teraz gwałtownie manewrować, żeby wyjść
cało z opresji. Osłonięta kaskiem głowa Grady’ego uderzyła
z hałasem w szybę.
– Au! – wrzasnął.
Krzyk jeszcze bardziej zdenerwował Danę próbującą zapanować nad jadącym zygzakiem wozem.
Wcisnęła wreszcie hamulec i szybko odwróciła się do syna.
– Wszystko w porządku?
– Nic mi nie jest – wymruczał chłopiec, rozcierając łokieć,
jedną z nielicznych nieosłoniętych części ciała.
Dana popatrzyła przez tylne okno i zobaczyła pomarańczowy samochód pokryty cętkami rdzy. Kierowca zdołał zatrzymać się obok strąconej przed chwilą skrzynki na listy przed jej
domem. „O w mordę!”, usłyszała warknięcie wydobywające się
przez otwarte okno pojazdu. Kurtyna czarnych jak smoła włosów przysłaniała twarz postaci siedzącej za kierownicą.
Dana przeraziła się nie na żarty. Oto na jej teren wtargnął
właśnie nieznajomy, który raz po raz wypluwa z siebie wymyślne przekleństwa. Czy powinna wysiąść z samochodu? Nie
zdążyła rozważyć wszystkich za i przeciw, kiedy zobaczyła, że
Grady już otwiera zasuwane tylne drzwi, pchając się jak zwykle prosto w paszczę lwa. Dana poderwała się za nim.
– Ty kupo gówna! – Kierowca, kobieta, nie przestawała obrzucać wymyślnymi obelgami zardzewiałego pojazdu. Próbowała też poruszyć kierownicą, która, oderwana nieco od swojej metalowej podstawy, na dobre odmówiła współpracy. –
Cholera! Moje życie jest do dupy. – Dana ciągle jeszcze nie
widziała twarzy, ale głos wydał jej się nagle znajomy…
Grady był szybszy.
– Alder? – zapytał, pochylając się nad brudnym samochodem.
19
Siostrzenica Dany westchnęła ciężko, a jej ramiona opadły,
jak gdyby nagle przegrała jakieś ważne starcie.
– Cześć, G – wymamrotała.
– Alder, nic ci nie jest? – Zdenerwowana Dana podeszła,
żeby otworzyć drzwi. – Czy coś cię boli, kochanie? Czekaj, pozwól mi… – Pociągnęła Alder za łokcie, co pomogło dziewczynie wyplątać się z wyściełanego podartą dermą wnętrza samochodu. Szary podkoszulek niespodziewanego gościa prezentował niewyraźny szkic budynku stojącego w płomieniach,
a niestaranny napis głosił: „Strawić dom”.
Dana uścisnęła siostrzenicę, a Alder ze spokojem poddała
się pieszczocie. Minął ponad rok, odkąd widziały się po raz
ostatni. To był sierpień, Dana dobrze pamiętała. Pogrzeb Ma.
Zaskoczona przyglądała się Alder, rejestrując radykalną zmianę, jaka w niej zaszła. Brązoworude tycjanowskie włosy zostały zafarbowane na czarno, a ubrania były o wiele bardziej ponure niż te, które Dana pamiętała. Styl Alder od zawsze wyróżniał się barwnością i eklektyzmem. Był niekonwencjonalny,
to prawda, jednak miły dla oka i kuszący. Teraz wszystko się
zmieniło. Stała przed nią drobna, apatyczna figurka całkowicie różna od tej śmiałej, wyprostowanej dumnie dziewczyny
o mocnej budowie, którą tak uwielbiała.
– Mogę tu zamieszkać? – zapytała Alder, gdy tylko ruszyły w stronę podjazdu. Pełen niepokoju uśmiech zniknął z twarzy Dany.
– Tak! – wrzasnął Grady. – Koniecznie! Prawda, mamo?
Prawda?
Alder dała mu lekkiego kuksańca, na tyle jednak mocnego,
że posłał go aż na trawnik. Chłopiec powtórzył zabawę na
własną rękę jeszcze kilka razy, a jego plastikowe naramienniki
grzechotały głośno podczas kolejnych lądowań.
– O rany – roześmiał się wreszcie, padając z łoskotem na
wznak. – To było super!
Dana zostawiła Alder w kuchni ze szklanką lemoniady bez
cukru i odwiozła Grady’ego na trening. W drodze powrotnej
zadzwoniła do siostry.
20
– Powinnam się była domyślić, że pojedzie do ciebie – wymruczała Connie. – Znowu zawaliła szkołę.
– Tamtą, no… tamtą świadomie kreatywną…
– Szkołę Szczytu Kreatywnej Świadomości. Musiałam udowodnić, że jest inkarnacją Salvadora Dalí, żeby ją tam przyjęli.
– Czy to na pewno właściwa szkoła? To znaczy, jestem
pewna, że jest świetna, ale może po prostu nie spełnia wszystkich oczekiwań.
– Dobra, nie musisz owijać w bawełnę – powiedziała Connie. – Czego się spodziewałaś? Że wyślę ją do Deerfield? Willistona? Bo chyba nie do liceum w Hamptonfield. To miejsce
dla pierwotniaków.
Dana przygryzła koniuszek kciuka.
– Słyszałam o pewnym inTRYGującym incydencie.
– TRYGonometrii! Trygo – zasranej – nometrii! Jakby to jej
się miało kiedykolwiek do czegoś przydać. Jakby to się l i c z y ł o!
– No tak… ale nie wiem, czy to był najlepszy pomysł, żeby
o tym dyskutować podczas dni otwartych.
– A gdzie indziej mogłabym o tym podyskutować? – zapytała Connie. – To była jedyna okazja. Wszyscy rodzice i tak
zwani nauczyciele nareszcie znaleźli się w jednej kupie, Dana.
Całe to gówniane paramilitarne towarzystwo!
– Cóż… więc… no… – zająknęła się Dana. Nie było sensu
przekonywać siostry. Gdy wygłaszała swoje tyrady, nie znosiła
sprzeciwu i stawała się niezwykle męcząca, gdy tylko wyczuwała najsubtelniejsze próby perswazji.
– Cóż, więc, no? – Connie zaczęła przedrzeźniać Danę. –
Zachowujesz się zupełnie jak Ma! Zacznij jeszcze używać wsuwek do włosów i wody toaletowej Charlie, a w końcu będę musiała się do ciebie osobiście pofatygować.
– Jedna wsuwka albo dwie nie są wcale takie złe. – Dana
uśmiechnęła się ucieszona rzadką okazją do wymierzenia
Connie lekkiego pstryczka.
– Nie kłóć się ze mną, przechodzę kryzys!
– No dobrze – ustąpiła. – Czy Alder mówiła, do jakiej
szkoły chciałaby chodzić?
– Sama nie wie. Zresztą kto w ogóle powiedział, że szkoła
średnia jest kluczem do szczęścia? Ja wspominam ją raczej
21
jako klucz do czteroletniego odrętwienia. Poza tym nie zapominaj, że Alder ma t a l e n t. Gdyby tylko chciała spędzać
w pracowni więcej niż dziesięć minut dziennie, to w wieku
osiemnastu lat mogłaby mieć już własną galerię!
– Mmhmm – potwierdziła Dana, chociaż wcale się z tym
nie zgadzała. – Może lepiej, jeśli zatrzyma się u mnie na kilka
dni, aż obie ochłoniecie. – Uśmiechnęła się do siebie krzywo,
bo sama myśl o tym, że siostra miałaby k i e d y k o l w i e k
ochłonąć, wydała jej się niedorzeczna.
– Dobrze – powiedziała Connie. – Niech zostanie. Niech
pomieszka przez jakiś czas na tym twoim małym, dusznym
przedmieściu, gdzie największą ekstrawagancją są fantazje
w stylu Abercrombie & Fitch. Szybko wróci jej harmonia zmysłów, wszystkich sześciu.
– Nie ma za co – powiedziała Dana.
– No dobrze już – prychnęła Connie.
Dana zajechała na podjazd. Było trochę racji w kpinkach
Connie – jej dom wtulony malowniczo w piękne małe miasteczko Cotters Rock w Connecticut był ucieleśnieniem marzeń o zaciszu i swojskości. Biały, symetryczny, z okiennicami
w kolorze myśliwskiej zieleni, kwitnącą rajską jabłonią i majestatycznymi drzwiami frontowymi, których od dawna nikt już
nie używał. Odkąd Morgan nauczyła się chodzić i w dni deszczowe przynosiła błoto na małych bucikach lub wracała przemoczona zimą, wybrali dla wygody wejście przez przedpokój
i drzwi od garażu. I tak już zostało.
Weszła do środka i znalazła Alder dokładnie tam, gdzie ją
zostawiła, przy szklance z niewypitą lemoniadą.
– Coś się stało? – zapytała, sadowiąc się na krześle obok.
– Tak, stało się moje całe zasrane żałosne życie.
– Skarbie, proszę cię, opanuj troszkę swój język, dobrze? –
Alder wzruszyła ramionami na znak przeprosin. – Twoja
mama powiedziała, że dużo wagarowałaś.
– Ja przez nią kiedyś z e ś w i r u j ę.
„Na pewno”, pomyślała Dana.
– Miło byłoby zatrzymać cię tutaj na kilka dni. – Uśmiechnęła się do Alder, próbując oczyma wyobraźni zobaczyć ją bez
tego nienaturalnego koloru włosów i skwaszonego wyglądu.
22
Mała Alder. Sprytna, wesoła, spontaniczna. Pierwsze dziecko,
jakie Dana kiedykolwiek trzymała w ramionach. – Tęskniłam
za tobą – szepnęła.
Cienki strumyczek ciepła przepłynął przez skamieniałą
twarz dziewczyny jak wspomnienie dawnej radości życia.
– Jakie jest liceum w Cotters Rock? – zapytała.
Rozdział 3
– Nie chcę, żeby mieszkała w moim pokoju – powiedziała
Morgan po kolacji, kiedy Alder i Grady wyszli pograć w piłkę. – Tylko na nią popatrz, mamo, przecież to gotycka wampirzyca! Albo przynajmniej emo!
– Jak to emu? – spytała Dana.
Morgan westchnęła zniecierpliwiona.
– Mamo, co ty gadasz. Nie mówię o s t r u s i u czy co to
tam jest, tylko o emo. A emo to… Zresztą nieważne. Wystarczy, że wygląda dziwnie. Nigdy nie będę w stanie zasnąć w jednym pomieszczeniu z tą świruską.
Morgan zawsze miała problemy z zasypianiem. Nawet wtedy, gdy jeszcze była w brzuchu Dany. Bardzo rzadko przesypiała spokojnie całą noc. Nie ze strachu, a w każdym razie nie
ze strachu przed ciemnością. Noc i samotność były zaledwie
przystawką do głównego dania problemów związanych a to
z testem z angielskiego, a to z fryzurą i tym, czy rano włosy
właściwie się ułożą. Dochodziło też zmartwienie, czy Kimmy
Kinnear naprawdę jej nienawidzi. Sen był trudną do zdobycia
w grze kartą atutową, a Morgan nigdy nie odmawiała małej
partyjki.
– Dobrze więc, może zamieszkać w pokoju telewizyjnym.
Ale to oznacza, że ty i Grady będziecie musieli od teraz oglądać
telewizję w suterenie. I to bez najmniejszej kłótni. Zrozumiałaś? – Dana przygryzła czubek kciuka. – Mam nadzieję, że nie
poczuje się tym urażona.
23

Podobne dokumenty