nr 26 - PDF Pismo Studenckie PDF
Transkrypt
nr 26 - PDF Pismo Studenckie PDF
www.redakcjaPDF.pl kwiecień nr 4 (26)/2010 • ISSN 1898–3480 • egzemplarz bezpłatny pismo warsztatowe Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego 10 kwietnia 2010, godz. 8.56 Ale Na wejściu Wielki reset dziennikarstwo numer! 03 Na wejściu: Środowisko dziennikarskie dzieli już wszystko. A co łączy? 04 Na wejściu: TVN Rozrywka – koniec publicystyki w stacjach komercyjnych Drugi lifting Dziennika Gazety Prawnej 05 Gdzie się zaczęłam: Magda Jethon 06-07 Raport: W imię przyjaźni – książka Domosławskiego o Kapuścińskim. foto 08 Puls redakcji: Tani i ciekawy lifestylowy miesięcznik 10 Polecamy: Fotografia latawcowa – fanaberia czy sztuka? 11 Polecamy: Koniec pierwszego etapu akcji „Pokaż swoje fotografie” public relations 14 PR na świecie to nadal inny public relations niż polski. Rożni się. Jak bardzo? kultura & społeczeństwo 12-13 Pożegnanie, fot. Mateusz Baj 16 Na mieście: DKF 15 Case study: Bank za biznesplan To PRoste: Przewidzieć kryzys. 17-20 Co warto zobaczyć, obejrzeć, posłuchać, przeczytać? Subiektywny przewodnik po świecie muzyki, teatru, filmu i książki. 21 Miejsce niezwykłe – Paradox Cafe 22 Sport: Powstała piłkarska liga WdiNP! Tai-chi – równowaga, spokój i... 23 Książę i żebrak wydarzeń kulturalnych kwietnia. 24 Konkurs o nagrodę Prezesa NBP Zbigniew Żbikowski Nauka utrzymuje, że czas płynie dla wszystkich jednakowo: równo, jednostajnie. Trudno sie z tym zgodzić. Szczególnie, gdy jest się dziennikarzem. Dla nas czas płynie raz wolno, raz szybko, raz przystaje, innym razem gwałtownie przyspiesza i w takim rwanym, niejednostajnym rytmie toczy się nasza praca. To, co zdarzyło się w pierwszą sobotę po Wielkanocy koło Smoleńska, wymyka się wszystkim tym kategoriom. Tam, w pobliżu Ka- kach, przesunęło je jakby w odległą przeszłość. W sobotę i w niedzielę, kiedy ruszał druk, nie było dla dziennikarzy, bo nie mogło być, innego tematu, jak ten o tragedii narodowej, katastrofy, w której zginęła para prezydencka i kilkadziesiąt innych osób, udających się na obchody 70. rocznicy zbrodni katyńskiej. A my musieliśmy pozostać z tym, co przygotowaliśmy na zupełnie inną okazję. Jedno z tego wycofanego wstępniaka pozostało aktualne: właśnie to, że teraz już nic nie będzie takie, jak przedtem. Tylko w innej skali i w innych kontekście. To już nie będzie ta Polska, to społeczeństwo, ta polityka, którą tak bywaliśmy – my, jej odbiorcy i adresaci – zniesmaczeni. To będzie inny, wierzymy, że lepszy, kraj. A my, jego mieszkańcy – czy pozostaniemy tacy sami? Wielki Reset stwarza zawsze wielką szansę na budowanie od początku. Wymaga tylko głębszej refleksji, chwili zastanowienia, przemyślenia. I na tę chwilę warto wyłączyć zasilanie. Same trzy klawisze mogą nie wystarczyć: kwiaty zwiędną, znicze się wypalą i tak łatwo będzie wtoczyć się w stare spory. PLUS MINUS Przejście w kiepskim stylu Od początku kwietnia Marka Niedźwieckiego znów można usłyszeć na antenie publicznego radia. I to nawet w dwóch programach: I i III. Po krótkim epizodzie w komercyjnym radiu Złote Przeboje dziennikarz wraca do domu. Słuchacze Trójki cieszą się, choć było słychać przez te ostatnie dwa lata, że ekipa Trójki tę pustkę po Niedźwieckim umiała zagospodarować. Okazało się, że lista przebojów w wykonaniu Piotra Barona jest równie dobra, jeżeli nie lepsza, niż u Niedźwieckiego, i że w ogóle można w Trójce dużej dobrej muzyki usłyszeć. Ale przy okazji tego 1 kwietnia, kiedy dziennikarz znów zaczął nadawać w radiu publicznym, przypomniały mi się wywiady, których chętnie udzielał po odejściu ze Złotych Przebojów. Nawet nie próbował w tych rozmowach udawać, że szanuje radio, w którym przepracował dwa lata i poświęcał mu każdy piątkowy wieczór i pół soboty. W „Dzienniku Gazecie Prawnej” mówił: „To irytujące słuchać przed własną audycją Sashy, który śpiewa «lonely, lonely lonely» i coś równie kiepskiego, z chwilą gdy tylko wychodzisz ze studia”, albo: „Mój kolega z Sydney musiał słuchać tego (piosenki Sugarbabes – red.) sześć razy w ciągu jednej audycji, a potem pisał: «Niedźwiedź, ale co ty tam grałeś? Paw jakiś»“. Rozumiem, że mogła go ta stacja uwierać, że to nie był jego format, że nie miał poczucia misji, a jedynie świadomość tego, że został zatrudniony, by podnieść prestiż rozgłośni. Ale zgodził się na to, wziął za to pieniądze i – co najważniejsze – nie zachowywał się przez te dwa lata na antenie jakby wykonywał najgorszą robotę na świecie. Po co więc na odejście tak wszystko zdezawuował? Nie obchodzi mnie, że wykazał się brakiem szacunku dla własnej pracy – jego sprawa. Ale gdybym była jego wierną słuchaczką w tym czasie, to poczułabym, że Niedźwiecki napluł mi w twarz i powiedział: to wszystko było na niby. Dopiero teraz będę dla was grał naprawdę. W prawdziwym radiu. Z prawdziwymi dziennikarzami. Jak to leciało? Mężczyznę poznaje się po tym jak kończy. Czy jakoś tak. zespół redakcyjny: Tomasz Dowbor, Roksana Gowin, Magdalena Grzymkowska, Dominika Jędrzejczyk, Patryk Juchniewicz, Marcin Kasprzak, Mirek Kaźmierczak, Anna Kiedrzynek, Jakub Szarejko, Krystian Szczęsny, Maja Trzeciak, Magdalena Wasyłeczko, Elżbieta Wójcik, Agata Żurawska reklama REDAKCJA redaktor naczelny: Zbigniew Żbikowski z-ca redaktora naczelnego Paweł H. Olek szefowie działów: dziennikarstwo: Tomasz Betka fotografia: Ewelina Petryka PR: Piotr Zabiełło kultura & społeczeństwo: Emil Borzechowski | 02 | tynia, czas zrobił coś, co w technice komputerowej zdarza się rzadko, ale jak już się zdarzy, jedynym sposobem, aby zatrzymany czas znowu popłynął, jest naciśnięcie trzech klawiszy lub odłączenie na moment zasilania. Bieżące procesy: w komputerze niezapisane pliki, w życiu toczone właśnie spory, debaty, podziały, zostają utracone i trzeba zaczynać od początku. Może inaczej? Może mądrzej? Gdybyśmy nasze czasopismo drukowali w piątek, ten artykuł zaczynałby się od słów: „Teraz już nic nie będzie tak, jak przedtem”. A chodziło o burzę, jaką w środowisku dziennikarskim i w całym społeczeństwie, nie tylko zresztą w Polsce, wywołało ukazanie się książki Artura Domosławskiego o Ryszardzie Kapuścińskim. Bo taki sobie wybraliśmy temat numeru. Jeszcze w piątek temat ten, choć już dogasający jako wydarzenie medialne, ciągle był aktualny jako zjawisko przynoszące szersze skutki niż tylko środowiskowa kłótnia. W sobotę nastąpił Wielki Reset i nagle wszyscy zapomnieli o tym, co nas dzieliło wczoraj, a przedwczorajsze spory, wobec gwałtownego przyspieszenia, a właściwie zawirowania czasu, o niebywałych skut- współpraca: Jakub Baliński, Cezary Biernat, Jan Brykczyński, Radosław Firlej, Bartosz Iwański, Małgorzata Januchowska, Maria I. Szulc, Wioletta Wysocka, Marcel Zatoński autorskie cykle: Gdzie sie zaczęłam - Magdalena Karst-Adamczyk Zapisz to, Kisch! - Agnieszka Wojcińska Kolumna Zygmunta - Andrzej Zygmuntowicz Książe i Żebrak – Szczepan Orłowski, Kajetan Poznański grafika, okładka i skład DTP: Karol Grzywaczewski / [email protected] Media w starym stylu Podobno Elżbieta Jaworowicz co pewien czas rozlicza się przed widzami ze skuteczności swoich interwencji podejmowanych w programie „Sprawa dla reportera”. Dzisiaj to chyba rzadkość, by dziennikarz nie zatrzymywał się na etapie podania newsa, ale też dopilnował sprawy i ją zamknął. Tym samym powiedział: zobaczcie, media naprawdę mają wpływ na rzeczywistość. To nie jest sztuka dla sztuki. Takich przykładów jest niestety niewiele, dlatego warto odnotować ważne dla życia społecznego przykłady interwencji, które rzeczywiście pomogły. Pierwszy: pomoc 11-letniemu chłopcu, który został odebrany rodzicom nieumiejącym zapewnić mu dobrych warunków mieszkaniowych i opieki. Matka w depresji, ojciec po amputacji nogi, w łóżku. Czy to w każdym przypadku powód, by odebrać takim rodzicom dziecko i skierować je do placówki opiekuńczej? Po nagłośnieniu sprawy przez media okazało się, że matce da się pomóc, że dobrzy ludzie wyłożą pieniądze na remont domu tej rodziny. Dzięki temu chłopiec najpewniej wróci do domu, bo sąd przywróci rodzicom prawo do zajmowania się nim. Druga sprawa: poznański seksuolog molestujący pacjentki. Zaczyna się od programu, w którym kilka kobiet opowiada o niedopuszczalnych metodach terapii stosowanych przez pseudospecjalistę. Dalej idzie jak lawina – uczelnia zawiesza seksuologa, interweniuje samorząd lekarski, sprawę bada prokuratura. Tu pewnie dziennikarzom było łatwiej, bo to nośny temat. Ale czy właśnie nie na tym polega dziennikarska misja? Pomagać, zmieniać świat, nie zamiatać trudnych spraw pod dywan. Dla mnie takie dziennikarstwo jest ważniejsze niż tony szlachetnej publicystyki, która objaśnia świat, ale rzadko go zmienia. I dlatego wielki plus dla dziennikarzy, którym chciało się trochę powalczyć. Anita Krajewska korekta: Anna Kiedrzynek, Aneta Grabska reklama: WYDAWCA: Instytut Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego koordynator wydawcy: Grażyna Oblas druk: Polskapresse Sp. z o.o., nakład: 10 tys. egz. Oddano do druku 11 kwietnia 2010 roku adres redakcji: PDF pismo warsztatowe Instytutu Dziennikarstwa UW ul. Nowy Świat 69, pok. 51, (IV piętro), 00–046 Warszawa, tel. 022 5520293, e–mail: [email protected] Więcej tekstów w portalu internetowym: www.redakcjaPDF.pl współpraca z serwisem foto: stała współpraca: dz dziennikarstwo w kraju Dziennikarze pozywają Radę Etyki Mediów Bertold Kittel i Anna Marszałek wnieśli do Sądu Okręgowego w Warszawie pozew o naruszenie dóbr osobistych przeciwko Radzie Etyki Mediów. Sprawa dotyczy oświadczenia z sierpnia ubiegłego roku, w którym REM mocno skrytykowała dziennikarzy za opublikowany w 2001 r. tekst o ówczesnym wiceministrze obrony narodowej Romualdzie Szeremietiewie. Artykuł ukazał się w „Rzeczpospolitej”, a dotyczył licznych nieprawidłowości w Ministerstwie Obrony. Gdy Szeremietiew został oczyszczony z zarzutu korupcji, REM stwierdziła, że „doszło do kolejnej kompromitacji dziennikarstwa śledczego”. – Swoim oświadczeniem Rada zrobiła nam krzywdę, dlatego domagamy się przeprosin opublikowanych w mediach – argumentuje Marszałek i sama oskarża REM o nierzetelność. Stołeczna „Polska” bez wydania weekendowego Należący do Polskapresse dziennik zlikwidował weekendowe wydanie gazety na terenie Warszawy i okolic. Nie będzie się też ukazywał dodatek „Tygodnik Warszawa”, a liczba pracowników zatrudnionych na etacie zmniejszy się o sześć osób. Paweł Fąfara, redaktor naczelny pisma, tłumaczy, że warszawskie wydanie „Polski” ma być gazetą specjalizującą się w tematyce politycznej oraz treściach analitycznych i opiniotwórczych. We wrześniu ubiegłego roku, po fuzji „Dziennika” z „Gazetą Prawną”, z wydań weekendowych zrezygnowali również właściciele „Dziennika Gazety Prawnej”. Kolenda-Zaleska na wyłączność Katarzyna Kolenda-Zaleska zakończyła współpracę z radiem Tok FM, ponieważ Grupa TVN, podstawowy pracodawca dziennikarki, zakazał jej dalszego prowadzenia poranków w popularnej rozgłośni radiowej. Rzecznik prasowy TVN, Karol Smoląg, tłumaczy decyzję Grupy „ogromną dysproporcją między korzyściami, jakie czerpało ze współpracy radio, a tymi, jakie uzyskiwał TVN”. Smoląg zapewnia natomiast, że z pracy w Radiu Zet nie będzie musiała rezygnować Monika Olejnik, ponieważ akurat ona, przychodząc do TVN 24, była już związana umową z radiem. Dziennikarze zatrudnieni w mediach należących do Grupy TVN nie będą też musieli rezygnować z prowadzenia swoich rubryk w tytułach prasowych. Debiut Express24.tv Od kilku tygodni działa wrocławska telewizja internetowa Express24.tv. Telewizja należy do Iwony i Cezarego Trytków, właścicieli Wrocławskiej Fabryki Prasowej. Na stronie serwisu internauci mogą obejrzeć materiały wideo na temat informacji i wydarzeń z regionu Dolnego Śląska. Express24.tv tworzą dziennikarze dziesięciu bezpłatnych magazynów lokalnych skupionych w Grupie Expressy Dolnośląskie, należącej do WFP. Redaktorem naczelnym Express24.tv został kierujący także Expressami Dolnośląskimi i Grupą Portale24.net Robert Włodarek. Opr. Tomasz Betka dziennikarstwo | Na wejściu Tylko bal nie dzielił Podziały w środowisku mediów nie są nowym zjawiskiem, a dotyczą niemal wszystkiego. Czy w obliczu coraz gorszej kondycji zawodu istnieją perspektywy integracji dziennikarzy? fot. Jacek Turczyk/PAP Naczelna strona Magdalena Wasyłeczko, Aleksandra Siemiradzka – Środowisko jest obecnie zdecydowanie bardziej skonfliktowane niż kilka lat wcześniej – nie ma wątpliwości Mariusz Janicki, komentator „Polityki”. Według niego momentem przełomowym był rok 2005 i zaangażowanie części dziennikarzy w projekt pod tytułem „IV RP”. Od tego czasu zaostrzył się ton polemiki, a obydwie strony wyrzucają sobie wzajemnie polityczne uwikłania. W jakiejś mierze odbiło się to również na kontaktach towarzyskich w środowisku dziennikarskiem. Ciepłą wódkę polejcie – Po prostu wcześniej „establishment” bardziej skutecznie eksterminował innych kandydatów do pełnienia roli opiniotwórczej – mówi pisarz i publicysta Rafał Ziemkiewicz. Jego zdaniem działo się tak już od ukazania się pierwszego numeru „Gazety Wyborczej”. Natomiast od roku 2005, gdy na rynku pojawił się „Dziennik”, niektóre media mogły upowszechniać swoje racje na szerszą skalę. – Zwłaszcza media o konserwatywnych poglądach, opowiadające się za zdecydowanym rozliczeniem PRL-u. Teraz, z powrotem próbuje się je zamieść pod dywan – dodaje Ziemkiewicz. Z kolei publicysta „Polski The Times”, Wiktor Świetlik, sięga po wcześniejsze przykłady podziałów ideologicznych w środowisku. Za jeden z wyrazistszych uznaje ten powstały w okresie stanu wojennego. – Osoby, które sprzeciwiły się decyzji władz, uznały, że oportuniści stracili legitymację do wykonywania zawodu. Spór jest żywy do dziś, pomimo tego, że większość jego uczestników przeszła już na emeryturę – wspomina dziennikarz. Świetlik pamięta również rozłamy z czasów rządów SLD. Przypomina, że pracownicy „telewizji publicznej Kwiatkowskiego” byli krytykowani przez znajomych z branży za rzekome uleganie naciskom. Przykładowo, bardzo negatywnie został przyjęty wywiad Piotra Gembarowskiego z Marianem Krzaklewskim, po którym dziennikarz był przez kolegów po fachu nieprzychylnie traktowany „na mieście”. Zainicjowano nawet akcję stawiania mu ciepłej wódki. Na deskach sceny medialnej Stosunek do PRL-u, polityki zagranicznej, mniejszości seksualnych, roli Kościoła – to zdaniem Wiktora Świetlika podstawowe tematy różnicujące publicystów. Podkreśla on, że spór nie jest zjawiskiem na szeroką skalę. Większość dziennikarzy nie bierze w nim udziału, ale uczestnicy konfliktu to liderzy opinii publicznej. Ton dyskusji narzucają dwa wiodące dzienniki: „Gazeta Wyborcza” oraz „Rzeczpospolita”. W ocenie publicysty, mamy do czynienia z teatrem politycznym, bo programy dwóch naczelnych partii pozostają tak zbieżne, że część różnic tworzona jest sztucznie. Świetlik powołuje się na opinię Pawła Śpiewaka – „absolutnie antypisowskiego człowieka”. Śpiewak stwierdził, że bardzo popularnym sposobem myślenia wśród dziennikarzy stał się „antykaczyzm”, bez którego trudno się liczyć w sferze opinii publicznej. Rafał Ziemkiewicz dostrzega natomiast, że wszystkich ludzi o konserwatywnych poglądach nazywa się „pisowcami”, podczas gdy przynależność partyjna nie zawsze jest oczywista. Mariusz Janicki również zauważa pokusę politycznej identyfikacji rozmówcy w celu czynienia z niej narzędzia obelgi, co naturalnie obniża wartość dyskusji. Coroczny Charytatywny Bal Dziennikarzy w Auli Politechniki Warszawskiej. Na zdjęciu: dziennikarze Beata Sadowska (druga z lewej) i kolejno: Tomasz Ziółkowski, Karolina Korwin-Piotrowska i Piotr Kraśko. Konflikt interesów Spór między ITI a Agorą pokazuje, że podziały w środowisku pracowników mediów może determinować także rywalizacja biznesowa – tłumaczy Świetlik. Za jedną z przyczyn konfliktu uznano konkurencję na giełdzie. Prasa sugerowała, jakoby ITI wyprodukowało film ”Trzech kumpli” w celu skompromitowania redakcji „Gazety Wyborczej”. Odwetem miała być publikacja tekstu Piotra Pacewicza na łamach dziennika, w którym autor skrytykował wręczenie nagrody Dziennikarza Roku 2008 Bogdanowi Rymanowskiemu. Dużym problemem natury ekonomicznej jest też według dziennikarza „Polski” przenikanie się kompetencji wydawniczych i redakcyjnych. Publicyście znane są przypadki łączenia funkcji redaktora naczelnego z funkcją członka zarządu. – Tymczasem w strukturze redakcyjnej powinny być to dwa oddzielne stanowiska. Redaktor naczelny walczy o redakcję, a reprezentant wydawcy o pieniądze - zaznacza Świetlik. Rafał Ziemkiewicz dodaje, że posiadacze mediów robią wszystko, aby dziennikarze pozostali anonimowi. – Kiedyś mieliśmy do czynienia z odwrotną tendencją: lansowano „gwiazdki” w przekonaniu, że to one ściągną odbiorców. Jednak „gwiazdki” czasem przechodziły do konkurencji i inwestycje przepadały – analizuje Ziemkiewicz. Dlatego obecnie najważniejsze jest promowanie brandu. Sztab ludzi zawsze można wymienić, a audycja ciągle ma tę samą nazwę. Świetlik tłumaczy z kolei, że rynek mediów jeszcze kilka lat temu rozwijał się bardzo dynamicznie, pojawiło się sporo nowych osób, płace były przyzwoite, a potrzeba solidarności znikoma. Poza mediami publicznymi, dziennikarze nie mieli funkcjonujących realnie związków zawodowych. Dziś problemów przybywa: zwolnienia, cięcia pensji, nadużywanie czasu pracy, chamskie traktowanie... Publicysta przekonuje, że gdyby we Włoszech zaczęto robić „takie numery” jak w ciągu ostatniego roku w polskiej prasie, to następnego dnia żadna gazeta by tam nie wyszła, dzięki dobrze działającym związkom zawodowym. Łączmy się w kryzysie – Obecna sytuacja rynkowa sprawia, że dla dziennikarza prowadzenie konferencji za 2 tys. zł lub zaproszenie do Brukseli to wyjątkowo atrakcyjna oferta. W powyższym wypadku istnieje założenie, że o zapraszającym polityku napisze się łagodniej - podsumowuje komentator „Polski’. Ale kto ma reprezentować dziennikarzy w walce o lepsze warunki pracy? Istnieje kilka stowarzyszeń, które roszczą sobie do tego prawo. Do najliczniejszych należą Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich oraz Stowarzyszenie Dziennikarzy RP. Mariusz Janicki, nienależący do żadnego tego typu zrzeszenia, podkreśla, że powyższe instytucje także są identyfikowane politycznie. – Nie ma apolitycznej, branżowej korporacji – podkreśla. W utworzenie jednolitej organizacji ponad podziałami nie wierzy też Wiktor Świetlik. – Ktoś nie chce być tam, gdzie Wildstein, ktoś inny tam, gdzie Paradowska - wyjaśnia istotę problemu. Podobnie uważa Rafał Ziemkiewicz, który równocześnie dostrzega konieczność uregulowania kwestii prawa prasowego czy ekonomicznego bytu dziennikarzy. Sam jednak nie działa w żadnej organizacji. – Zarabiam w pocie czoła, jestem wolnym strzelcem, nie pracuję nigdzie na etacie, nie mam zabezpieczenia socjalnego. Może na emeryturze będę miał czas na działalność społeczną - tłumaczy gospodarz „Antysalonu”. Natomiast Świetlik, będący jednocześnie Dyrektorem Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP, opowiada, że zdolność lobbingu i samoorganizacji środowiska jest znikoma. – Zainteresowanie kondycją zawodu pojawia się dopiero wtedy, gdy „prokurator lub ABW puka dziennikarzowi do drzwi”. Bywa, że w sprawach bardziej spektakularnych, jak na przykład afera podsłuchowa, dziennikarze mówią jednym głosem. Jednak zazwyczaj konferencje organizowane przez SDP nie cieszą się szczególnie dużym zainteresowaniem - ubolewa publicysta. W tej sytuacji pozostaje mieć nadzieję, że większa integracja środowiska dziennikarskiego nastąpi wraz z wejściem do branży nowego pokolenia. - Młodzi ludzie mają już inny stosunek do polityki i nie są zobowiązani towarzysko. To oni stanowią większą część publiczności na konferencjach dotyczących mediów - zauważa Wiktor Świetlik. Czy zainteresowanie młodych przełoży się na ich późniejszą aktywność zawodową? Wydaje się to całkiem prawdopodobne, natomiast zejście dziennikarzy ze ścieżki wojennej to już zupełnie inny problem. Problem sięgający chyba o wiele głębiej niż się młodym adeptom dziennikarstwa wydaje. Dobrze przynajmniej, że na razie młodzi nie nazywają go jeszcze problemem. Otwarte pozostaje pytanie, czy za kilkanaście lat nie stanie się on dla nich normalnością. | 03 | Na wejściu | dziennikarstwo dziennikarstwo na świecie Fuzja Axel Springer i Ringier AG Ringier AG i Axel Springer połączą swoje firmy w Europie Środkowej i Wschodniej. W skład wspólnego przedsiębiorstwa wejdą zależne spółki Springera w Polsce, Czechach i na Węgrzech oraz należące do Ringiera spółki z Czech, Węgier, Słowacji i Serbii. W ciągu najbliższych 3-5 lat, Axel i Ringier zamierzają zainwestować 300 mln euro, a następnie wprowadzić przedsiębiorstwo na giełdę. Spółka będzie zatrudniać około 4,8 tys. pracowników. Fuzja dwóch potężnych wydawców, których łączne przychody w 2009 r. wyniosły 414 mln euro, oznacza powstanie jednego z największych przedsiębiorstw medialnych w tym regionie Europy. Google przerywa cenzurę w Chinach Spółka Google zaprzestała cenzurowania wyników chińskiej wersji swojej wyszukiwarki. Aby uniknąć cyberataków przeprowadzanych z terytorium Chin, amerykańska firma postanowiła odsyłać użytkowników do serwerów zarejestrowanych na terenie Hongkongu. Z tego powodu osoby odwiedzające www.google.cn są obecnie automatycznie przekierowywane na stronę google.com. hk, gdzie największa na świecie wyszukiwarka oferuje nieocenzurowane informacje w uproszczonym języku chińskim. Jak wyjaśnia na łamach Asia Media dyrektor ds. prawnych Google David Drummond, działania spółki mają spowodować, aby jak najwięcej ludzi uzyskało dostęp do usług Google. Równocześnie Drummond krytykuje politykę chińskiego rządu, który „dał władzom Google jednoznacznie do zrozumienia, że nie zrezygnuje ze stosowania cenzury”. Internetowe zasoby „Timesa” płatne Medialny magnat Rupert Murdoch zapowiedział wprowadzenie opłat za korzystanie z serwisów internetowych jego brytyjskich dzienników „The Times” i „The Sunday Times”. Od czerwca czytelnicy Times Online będą musieli zapłacić 1 funta za dzienny, a 2 funty za tygodniowy dostęp do serwisów on-line obydwu tytułów. Decyzja Murdocha wynika z obecnych uwarunkowań ekonomicznych na rynku mediów. - W kluczowym dla dziennikarstwa momencie takie działanie jest konieczne, aby informacja stała się finansowo ciekawą ofertą - argumentuje Rebekah Brooks, prezes News International będącego częścią imperium medialnego Murdocha. Australijski wydawca planuje w przyszłości wprowadzić płatny dostęp do wszystkich serwisów internetowych gazet wydawanych przez News Corporation. Carla Bruni redaktor naczelną Carla Bruni-Sarkozy oficjalnie potwierdziła nadany jej tytuł Pierwszej Damy Francuskiej Mody. Była modelka, obecnie piosenkarka i żona prezydenta Nicolasa Sarkozy’ego, przyjęła propozycję objęcia stanowiska gościnnej redaktor naczelnej „Madame Figaro”. Po koniec marca, w przeznaczonym głównie dla żeńskiego grona czytelników dodatku „Le Figaro”, Francuzi mogli ocenić panią prezydentową w nowej odsłonie. W numerze znalazły się m.in. szkice autorstwa Karla Lagerfelda i Jeana Paula Gaultiera, artykuły o Bono oraz wywiad z samą Bruni. Opr. Agata Żurawska | 04 | „Koncepcja precyzyjnego doszlifowywania anten” - w ten sposób Edward Miszczak określa zmiany w jesiennej ramówce TVN-u. Czy wyrzucenie publicystyki z głównej stacji Grupy TVN to kolejny etap tabloidyzacji mediów elektronicznych w Polsce? Maja Trzeciak Dyrektor programowy TVN-u tłumaczy, że zdjęcie programu „Kawa na ławę” Bogdana Rymanowskiego, a także przesunięcie „Teraz my!” Andrzeja Morozowskiego i Tomasza Sekielskiego do TVN 24 to konsekwentna realizacja polityki zapoczątkowanej przed kilkoma laty. Podobny zabieg zastosowano przecież wcześniej wobec programu Moniki Olejnik „Kropka nad i”, który zniknął z głównej stacji i pojawił się na antenie TVN 24 w drugiej połowie 2006 roku. Cała sytuacja nie powinna zatem nikogo dziwić i zastanawiać. Rzeczywiście, nie brakuje osób, które pozostają niewzruszone wobec zmian jakie zachodzą na polskim rynku medialnym. Są jednak i tacy, których ten proces martwi i niepokoi. niem, gdyż głównym zadaniem mediów komercyjnych jest maksymalizacja zysków. I chociaż emisja tych programów nie odbywa się w czasie największej oglądalności, to przecież można znaleźć bardziej rozrywkowe programy dla szerszej grupy odbiorców. Podobnie uważa profesor Maciej Mrozowski, tłumacząc krótko, że „to się bardziej stacji opłaca”, a zmiany w TVN-ie świadczą o tym, że telewizje ogólnotematyczne zmieniają się w ogólnorozrywkowe. Z opiniami medioznawców zgadza się również publicystka Zuzanna Dąbrowska, prowa- TVN Rozrywka? W marcowym numerze miesięcznika „Press” Edward Miszczak zapowiadał, że TVN będzie stacją jeszcze bardziej rozrywkową. Równolegle wiceprezes Grupy TVN ds. telewizji Piotr Walter zarzeka się, że „nie chce rezygnować z ambitnej telewizji” i pomimo, iż z anteny znikną stałe pasma publicystyczne, to zostaną wprowadzone nowe celowe projekty. Czy jednak celowe projekty będą tym samym, co rzetelna publicystyka polityczna? – Zmiany w TVN-ie wynikają z negatywnej tendencji do nadmiernej komercjalizacji, która jest skutkiem rozprzestrzeniania się popkultury i procesu ujednolicania gustów odbiorców. Nie ma wśród nich miejsca dla indywidualnych upodobań, w tym przypadku dla zainteresowania publicystyką polityczną – analizuje profesor i medioznawca Janusz Adamowski. Podkreśla on również, że to przykre dla bardziej wybrednego odbiorcy zjawisko nie powinno być zaskoczeTrwają zmiany w wydawanym przez INFOR Biznes „Dzienniku Gazecie Prawej”. Na początku kwietnia zrezygnowano z „łososiowych” stron i podziękowano za współpracę ponad trzydziestu pracownikom wszystkich działów. – Gazeta rozwija się zgodnie z zaplanowaną strategią – tłumaczy Agata Broda, rzecznik prasowy INFOR Biznes. Inaczej uważa Piotr Semka z „Rzeczpospolitej”, który nie potrafi zrozumieć polityki kierownictwa gazety. Radosław Firlej INFOR Biznes uspokaja i przestrzega przed nadużywaniem określenia „likwidacja” w kontekście zmian w wewnętrznym układzie „DGP”: - Dochodzi do niej, gdy rezygnuje się z określonego rodzaju treści. Zawartość sekcji ekonomiczno-gospodarczej została po prostu przeniesiona do grzbietu głównego. Zrezygnowaliśmy tak naprawdę tylko z wyróżniającego „łososiowego” koloru papieru – mówi Agata Broda. – To prawda, że pozbywamy się osobnych pagin dla działów „Kultura” oraz „Sport”. Nie oznacza to jednak wykluczenia podobnej tematyki z „DGP”. Wszystko zależeć będzie od aktualnych wydarzeń w kraju – kontynuuje. Naturalne zwolnienia? Zdaniem biura prasowego INFOR Biznes, DGP rozwija się zgodnie z zaplanowaną strategią: - Przy połączeniu dwóch gazet niemoż- dząca na UW warsztaty dziennikarskie z publicystyki politycznej. Dąbrowska, oceniając zmiany zachodzące na antenie TVN-u, wyjaśnia mechanizm tabloidyzacji mediów elektronicznych. – Dokonuje się sztywny podział stacji TVN na stację komercyjną i stację informacyjną. Niestety, należy podkreślić, że język i obraz w TVN24 stają się także coraz bardziej komiksowe – nie ma wątpliwości komentatorka Programu I Polskiego Radia. Dziennikarka dodaje, że TVN nie musi mieć żadnej misji, więc nie należy się dziwić, że właściciele stacji dokonują takich zabiegów. Szukajcie, a znajdziecie Sami zainteresowani są dość oszczędni w słowach. Bogdan Rymanowski nie odbiera telefonu, a Tomasz Sekielski odrzuca wyrazy współczucia i stwierdza: „Nikt nas nie wyrzuca, będziemy w TVN24”. I chociaż mówi prawdę – nikt nikogo nie wyrzuca i nie rezygnuje z nadawania tych dwóch programów – to jednak przeniesienie „Teraz my!” i „Kawy na ławę” z TVN-u do TVN 24 kojarzy się negatywnie, a sam proces przywodzi na myśl nie „porządkowanie profili programowych kanałów”, a raczej z próbę pozbycia się w białych rękawiczkach ambitnej publicystyki. Edward Miszczak uważa, że TVN 24 oglądają widzowie, którzy szukają konkretnych programów oraz że redaktorzy Rymanowski, Sekielski i Morozowski będą do tej anteny pasować jak ulał. Zuzanna Dąbrowska zastanawia się natomiast, gdzie odbiorca ma szukać tej publicystyki, jeżeli dostęp do TVN 24 jest utrudniony? Wynika z tego, że przeciętny widz TVN-u nie będzie miał możliwości zapoznania się z publicystyką polityczną, jeżeli sam jej nie będzie szukał. Wciśnięcie guzika na pilocie od telewizora nie jest specjalnym utrudnieniem. Problem może się pojawić w momencie, gdy przerzucając kolejne kanały, odbiorca nie będzie miał szansy trafić na TVN 24. DGP zmienia, DGP zwalnia liwym było stworzenie od razu finalnego produktu. Prowadzimy badania marketingowe i wiemy, że czytelnik nie wytrzyma dużej liczby szybko przeprowadzonych zmian. Dotyczy to zresztą także zespołu redakcyjnego – tłumaczy Agata Broda. – Obecnie mamy stabilną sprzedaż, nowy produkt zaakceptowali reklamodawcy – przyszedł czas na kolejny krok – ocenia. Częścią zmian w gazecie była także redukcja personelu. – Podczas fuzji „Dziennika” i „Gazety Prawnej” wiadomo było, że zespół jest zbyt duży. Nie wartościujemy jednak naszych dziennikarzy na lepszych i gorszych, bo wszyscy są świetni. Na początku celem była integracja dwóch zespołów redakcyjnych pracujących w różnych systemach nad odmiennymi rodzajami treści. Roszady personalne mają charakter naturalny, ponieważ zawsze przy tworzeniu nowego produktu konieczna jest zgoda zespołu na wizję redaktora naczelnego. Chcemy stworzyć grupę, która będzie wspólnie myśleć o naszym tytule – kończy. Co chce zrobić Pieńkowski? Poproszony o komentarz w tej sprawie publicysta Rzeczpospolitej, Piotr Semka, uważa, że ciężko wytłumaczyć postępowania kolejnych kierownictw tytułu: - W całej ostatniej historii „Dziennika” zrozumiałe wydaje się być jedynie to, że Springer po około trzech latach wycofał się z nieudanej inwestycji – ocenia. – Dlaczego jednak zrobił to tak szybko? Poważ- ne koncerny planują przecież inwestycje na sześć czy siedem lat – zastanawia się. – „Dziennik” zostaje przejęty przez Ryszarda Pieńkowskiego [właściciel INFOR-u – przyp. red.], który wydaje się, póki co, nie traktować tego jako szansy, tylko kłopotu, z którego stara się wyjść przy pomocy rozmaitych prób i błędów. Mógł albo rozwijać posiadaną „Gazetę Prawną” jako niszowe wydawnictwo dla księgowych i prawników, albo wejść w formułę „Dziennika”. Mimo to, redaktorem naczelnym został Michał Kobosko, który nie miał pomysłu na gazetę. – Publicysta dostrzega także problem neutralności „DGP”. – Ta gazeta po prostu boi się wygłaszania opinii. Jej osądy są zbyt proste, niekiedy nawet powstrzymuje się od prezentacji własnego zdania. Można tu zauważyć stronienie od polityki, widoczne również we wcześniejszych poczynaniach INFOR-u – twierdzi. Piotr Semka nie skłania się jednak do stwierdzenia, że ostatnie zmiany mogą stanowić początek końca „DGP”. – Jeśli tak, to byłby to przykład wielkiego braku rozsądku. Fuzja przecież ani nie poprawiła pozycji „Gazety Prawnej”, ani nie uratowała „Dziennika”. Trudno powiedzieć także o poprawieniu wizerunku INFOR-u – rozważa. – Czy Pieńkowski z tego wyjdzie? Ma opinię zręcznego gracza. Mocny punkt obecnej sytuacji „DGP” stanowi także nowy naczelny, Tomasz Wróblewski. Jaki jednak będzie finał – trudno orzec – kończy publicysta „Rzeczpospolitej”. Magda Jethon: rys. Maria I. Szulc Pa, pa, polityko fot. TVN dz dziennikarstwo | Gdzie się zaczęłam Kto ma media, ten przegrywa Magdalena Karst-Adamczyk W moim rodzinnym domu słuchało się radia. Czarna, nieduża skrzynka marki Pionier, grała niemal bez przerw. Słuchałam i nie mogłam uwierzyć, jak ci wszyscy ludzie tam się mieszczą. Kiedyś, pod nieobecność rodziców, wzięłam śrubokręt, odwróciłam radioodbiornik i próbowałam zajrzeć do wnętrza. Przyłapał mnie ojciec, przekonywał, że tam nikogo nie ma. Ja i tak wiedziałam swoje. Wtedy zaczęłam marzyć o tym, by dostać się do środka. Rodzice słuchali głównie Wolnej Europy, świszczącej i bulgoczącej. Któregoś razu mama oznajmiła, że powstał nowy program. Na początku łapaliśmy go na falach krótkich. Kiedy w latach 70-tych rodzice kupili radio z UKF-em, wreszcie mogliśmy słuchać Trójki normalnie. Od dzieciństwa walczyły we mnie skrajności. W połowie podstawówki ujawniły się moje zdolności matematyczne – „lewą nogą”, bez specjalnego wysiłku, zaczęłam wygrywać olimpiady. Ale to nie były umiejętności, o jakich marzyłam. Chciałam być humanistką, tak jak moja mama, jak rodzeństwo. Na szczęście miałam też zdolności plastyczne. Na przekór wszystkim, a przede wszystkim własnym talentom matematycznym, wybrałam liceum plastyczne. Na początku koledzy traktowali mnie z góry - ścisły umysł to było coś gorszego, liczyli się tylko artyści. Ale wiele tej szkole zawdzięczam. Tam nauczono mnie pogardy dla banału. Tam dowiedziałam się, że dobrze jest nieraz wywrócić coś do góry nogami. Taka umiejętność i w radiu czasem się przydaje. Kiedy nie dostałam się na malarstwo, studia matematyczne wybrałam z konieczności. Jako prymuska z natury, wiedziałam, że muszę zdobyć jakiś dyplom, a ta nieszczęsna matematyka była najprostszym rozwiązaniem. Skrajności wciąż we mnie walczyły, wędrowałam po uczelniach. Swoje miejsce znalazłam dopiero w 1977 r., kiedy trafiłam do Trójki. A Trójka tamtego okresu to było radio wielkich osobowości: Adama Kreczmara, Jonasza Kofty, Jacka Janczarskiego, Maćka Zembatego, Jurka Markuszewskiego. Znalezienie się w takim gronie było spełnieniem marzeń. Ale też pułapką: co mogę robić pośród nich? Wielkość tych ludzi mnie przytłoczyła. Dopiero kiedy nastał stan wojenny i gdy z częścią z nich zostałam negatywnie zweryfikowana (powodem była m.in. moja audycja o propagandzie politycznej), poczułam rodzaj jedności. Ta banicja pozwoliła mi się z wieloma wielkimi wyrzuconymi identyfikować. Satysfakcja była chwilowa. Na wiele lat znalazłam się bez stałej pracy. Kupiłam maszynę dziewiarską, zarabiałam, szyjąc i malując. To nie był dla mnie dobry czas, ani zawodowo, ani w życiu osobistym. Cztery lata spędzone w Trójce przed stanem wojennym było jak przerwany rozbieg. Po pół roku robienia drobiazgów zaczęłam przygotowywać własne audycje. Penetrowałam głównie obszary kultury i sztuki, czułam, że są to dziedziny, w których mogę coś powiedzieć. Zrobiłam m.in. audycję o wspaniałym wrocławskim artyście Eugeniuszu Gecie-Stankiewiczu, wówczas autorze wystawy „O czerwonym”. Stankiewicz lubił prowokację, więc w wywiadzie ze mną powiedział: „Nie rozumiem, dlaczego wszyscy krytykują czerwony, czerwonego, tymczasem o czerwone trzeba dbać, trzeba je karmić, podlewać i ulepszać. Ja o to dbam”. Cenzura oczywiście ingerowała, ale materiał poszedł. Pamiętam jego fragment: Ja robię złe rzeczy – mówi Stankiewicz. – Moi koledzy robią dobre rzeczy, bo są utalentowani, a ja muszę robić złe, muszę poruszać się w szumowinach. Ale gdyby wszyscy robili dobrze, to by się tym dobrem obsrało. (śmiech) Kiedy po ośmioletniej przerwie pod koniec lat osiemdziesiątych wróciłam do Trójki, zastałam zupełnie inne radio. Między innymi rozmowy telefoniczne na antenie już nie były jak dawniej wypuszczane z kilkusekundowym poślizgiem, który pozwalał zatrzymać „niepożądane” treści. Teraz trzeba było się pozbyć wielu przyzwyczajeń, nawet nie tych związanych z rzemiosłem dziennikarskim, ale takich ludzkich, które wpoiła w nas dawna epoka. Taki przykład: przed świętami Bożego Narodzenia ’89 ktoś rzucił hasło, by zrobić wywiad z premierem Tadeuszem Mazowieckim. Dyrektor wskazał na mnie jako osobę z „właściwą przeszłością”. Wszyscy wiedzieliśmy, że w PRL-u dziennikarz chcący dostać się tak wysoko, był sprawdzany do kilku pokoleń wstecz. Zadzwoniłam do URM-u i gdy tylko powiedziałam w jakiej sprawie, zaczęłam się tłumaczyć: że w stanie wojennym byłam negatywnie zweryfikowana, że pochodzę z rodziny z tradycjami wolnościowymi, że w czasach stalinowskich mój ojciec siedział dwa lata w więzieniu… W odpowiedzi miły głos zaczął mi tłumaczyć, że to nie jest ważne, że oni chcąc zerwać z przeszłością, nie mogą postępować jak poprzednicy, że jeżeli jestem dziennikarką i dzwonię z ciekawą propozycją, spotkanie z premierem zostanie umożliwione. Bardzo się zawstydziłam. Wywiad z Mazowieckim był początkiem mojego romansu z polityką. Zaczęłam robić półprywatne rozmowy z politykami, m.in. z Kuroniem (moje pytanie: czy kobiety są motorem pańskich działań? jego odpowiedź: oczywiście, robiliśmy rewolucję, żeby dziewczyny parzyły nam herbatę i patrzyły na nas z podziwem), z Wałęsą, z Bieleckim. Lubiłam tę robotę, ale zostałam od niej odsunięta. Wyeliminowały mnie koleżanki bardziej drapieżne, bezwzględne. Byłam załamana, nie widziałam siebie poza polityką. Gdy zaczęłam do swoich audycji zapraszać artystów, wybierałam tych zaangażowanych, politycz- nie określonych: Andrzeja Wajdę, Krystynę Jandę, Gustawa Holoubka. Dziś wiem, że dobrze się stało. Nie potrafię być agresywna, powiedzieć w oczy: Pan jest złodziejem! Jak panu nie wstyd? Polityka wymaga bezczelności, brutalności. Ja taka nie jestem. Pomysł na cykl „Pani Magdo, pani pierwszej to powiem…”, który wszyscy nazywają moim tzw. sukcesem, rodził się etapami. Zaczęło się od tego, że Marek Wałkuski zaproponował mi trzy minuty w „Poranku” przeznaczone na miniwywiad. O czym można przez trzy minuty? Wpadłam na pomysł zadawania pytań kompletnie od czapy, ale szybko zrozumiałam, że to nie będzie takie proste, nie każdy na głupie pytanie udzieli fajnej odpowiedzi. Jeśli ma się udać, muszę przygotować 50 pytań i wybierać najciekawsze anegdoty. Poszłam z tym do ówczesnego dyrektora, Piotrka Kaczkowskiego, a Piotrek na poczekaniu wymyślił tytuł. Pomyślałam: wykluczone, niby dlaczego mnie pierwszej mają mówić, chyba zwariował. A on odparł, że jakby ktoś się czepiał, to mam powiedzieć, że to idiota-dyrektor wymyślił. I wtedy narodził się pomysł opowieści z puentą. Najpierw ruszyłam do artystów, którzy znali mnie z poważniejszych rzeczy. Nie chwaliłam się tytułem cyklu, wstydziłam się. Pomysł okazał się samograjem. Po 3-4 miesiącach ludzie sami zaczęli do mnie dzwonić z fajnymi opowiastkami. To jest paradoks – robiłam tyle wartościowych rzeczy, o których ludzie nie mają pojęcia, a wszyscy kojarzą mnie z tym cyklem. Mój wkład, wysiłek intelektualny był tam naprawdę znikomy. A zdarzało mi się robić wartościowe rzeczy także poza radiem. Niewiele osób wie, że kontrowersyjna wypowiedź Tomasza Lisa, za którą wyleciał z TVN-u, w której nie wykluczył kandydowania w wyborach prezydenckich, padła w moim wywiadzie, który ukazał się w nieistniejącym już pisemku „Marie Claire”. Do tej samej gazety zrobiłam wywiad z Krzysiem Majchrzakiem. W tym samym czasie aktor udzielił wywiadu także „Dużemu Formatowi”. Krzysiek skomentował po wszystkim: szkoda, że nie jest na odwrót, że to nie twój wywiad ukazał się w DF. Nie jestem z zawodu dyrektorem! Nie zostałabym dyrektorem Opery Narodowej, bo nie mam pojęcia o operze, nie poszłabym też na dyrektora cyrku, ani fabryki gwoździ. Nie podejmuję się robienia rzeczy, na których się nie znam. Zostałam dyrektorem Trójki, bo znam się na Trójce, bo Trójka mnie obchodzi i jest moim radiem. Weszłam w to nie bez obaw. Wiem, że szukano kogoś, kto udźwignie hałas po odwołaniu Skowrońskiego. Postawiono na mnie jako osobę, którą zaakceptuje zespół. Nikt wtedy nie miał pojęcia, że mogę się przydać do czegoś więcej, bo nikt nie wiedział, że dzięki matematyce udźwignę finanse. Kiedy moje zwolnienie wisiało w powietrzu, wiele osób z redakcji przyznało, że nie było pewne, czy podołam, bo kojarzyło mnie bardziej z szaleństwem niż z dyscypliną księgowej. Zaskoczyło ich moje zamiłowanie do porządku, to, że nie uprawiam kreatywnej księgowości. Przejęłam Trójkę zrujnowaną finansowo. Zaczęłam od tego, że założyłam w komputerze dokument, w którym umieściłam wszystkie pozycje antenowe i wszystkich ludzi. Liczyłam, ile wydajemy dziennie, tygodniowo, miesięcznie. Zaczęłam kalkulować, jak obcięcie honorarium o 5 zł tej czy innej osobie odbije się na budżecie Programu w skali roku. Myślę, że sprawdziłam się w roli dyrektora, przyprowadziłam do radia sporo pieniędzy – nie tylko z publicznej zbiórki. Wzrosła też znacznie słuchalność. Odchodziłam z podniesioną głową, bez wstydu. Ale z żalem. Moje odwołanie ruszyło lawinę. Najpierw protest dziennikarzy Trójki, potem innych dziennikarzy, w końcu słuchaczy. Nie oczekiwałam takiego poparcia, nie przewidziałam jego skali. Uznanie współpracowników, wsparcie z ich strony - to mój największy zawodowy sukces. Marzy mi się, by Trójka i wszystkie media publiczne w Polsce zostały uwolnione od polityki. Pogląd, że władza w mediach publicznych zapewnia sukces wyborczy jest w dzisiejszej rzeczywistości zupełnie nieprawdziwy. Od lat wiadomo, że kto ma media, ten przegrywa. Dowodzą tego kolejne wybory w Polsce. Marzy mi się, by dyrektora Trójki wybierano w drodze konkursu z przejrzystymi regułami. By decydowali nie politycy, ale grono fachowców oraz ludzie oddani Trójce. Wystartowałabym w takim konkursie. Ale mój świat by się nie zawalił, gdyby znalazł się ktoś lepszy na to miejsce. Wtedy chętnie zostałabym reporterką Redakcji Aktualności. Z zawodu jestem dziennikarką i lubię tę robotę. | 05 | W imię przyjaźni | temat numeru temat numeru | W imię przyjaźni Kapuściński non-fiction? fot. Ewelina Petryka Niespełna trzy i pół roku po śmierci Ryszarda Kapuścińskiego nazwisko pisarza znów trafiło na czołówki gazet, publicystycznych programów, a nawet na sądową wokandę. Jednak inaczej niż w przeszłości, żywiołowej dyskusji o mistrzu nie zdominowały zachwyt i uznanie. Po publikacji „Kapuściński non fiction” autor „Cesarza” nie będzie już postacią pomnikową. silna lewicowość, empatia wobec słabszych i biedniejszych, niechęć do imperializmu we wszystkich jego postaciach - zauważa historyk i publicysta „Polityki”, Wiesław Władyka. Opowiada także o tym, że w wywiadach, a zwłaszcza w prywatnych rozmowach, Kapuściński jeszcze mocniej akcentował swój sposób patrzenia na świat. – Mówił wyraźnie: biały człowiek nie rozumie ludzi z odmiennych kręgów cywilizacyjnych, narzuca innym swoją kulturę. Kapuściński był wściekły, że po 2001 roku Północ zaatakowała Południe, bo przecież islam jest o wiele bardziej złożony niż się Europie i Stanom Zjednoczonym wydaje - wspomina Władyka. Jednym zdaniem – autor „Cesarza” miał w sobie wyraźnie określony system wartości, który w książce Domosławskiego został wyeksponowany. Ale w ocenie Jacka Żakowskiego, innego komentatora „Polityki”, uważni czytelnicy Kapuścińskiego wcale nie musieli czekać na biografię mistrza reportażu, żeby poznać akurat tę warstwę jego osobowości. – Jeśli jakiś czytelnik Kapuścińskiego zdziwił się, że autor „Cesarza” miał lewicowe poglądy, to nie najlepiej świadczy o inteligencji takiego czytelnika. Przecież „Chrystus z karabinem na ramieniu” czy „Jeszcze jeden dzień życia” nie pozostawiają cienia wątpliwości, po której stronie bije serce autora – wyjaśnia Żakowski. Czy lewicowość Kapuścińskiego miała wpływ na podjęcie przez niego decyzji współpracy z PRL-owskim wywiadem? – Kapuściński przekazywał informacje, pisał raporty, bo sytuację, w której obywatel dzielił się ze swoim państwem posiadaną wiedzą, uważał za naturalną. On nie był Jamesem Bondem czy Indianą Jonesem. Był dziennikarzem, który zdobywał informacje, również te zbędne dla mediów - nudne, monotonne – ale przydatne dla służb państwa. Kapuściński nie biegał na froncie z radiostacją, nie był zwiadowcą jak generał Jaruzelski – przekonuje publicysta „Polityki” Pod tym względem inaczej ocenia Kapuścińskiego komentator „Polski The Times”, Piotr Zaremba. Publicysta nie zgadza się, że współpraca z systemem była w PRL-u czymś naturalnym. – Kapuściński był w komunizm zaangażowany ideologicznie. Podczas walk w Angoli wziął do ręki broń i strzelał, a jak ktoś strzela, przestaje być dziennikarzem - ocenia Zaremba i dodaje, że autor „Cesarza” starał się budować na świecie komunizm. Czyżby Roman Kurkiewicz trafił w sedno – Kapuściński był „zwierzęciem politycznym” i czy my, czytając jego książki, powinniśmy brać ten aspekt życia reportażysty pod uwagę. Baśnie tysiąca i jednej nocy? W ciągu 5 dni sprzedało się 45 tys., przez miesiąc 130 tys., a do końca roku wydawca książki "Kapuściński non-fiction" przewiduje, że sprzeda się 200 tys. egzemplarzy. Tomasz Betka współpraca: Aleksandra Siemiradzka, Dominika Jędrzejczyk, Magdalena Wasyłeczko, Elżbieta Wójcik, Agata Żurawska Warszawa, Muzeum Sztuki Nowoczesnej, 16 marca 2010. Nie ma szans, aby na sali znaleźć wolne miejsce. Kilkaset osób siedzi, stoi, część nie może nawet dostać się do środka. Każdy chce to usłyszeć i zobaczyć, choć pewnie każdy coś innego. Co on właściwie napisał? Zdradził mistrza czy po prostu lepiej go poznał? Kim jest ten Domosławski? Ale przede wszystkim - kim był Kapuściński? Co naprawdę pisał? Bardzo dawno żadna książka nie wywołała w Polsce takiej burzy, jak „Kapuściński non-fiction”. Część środowiska zarzuciła Domosławskiemu tabloidowe naruszenie godności żyjących i judaszową robotę, część oskarżyła jego krytyków o ograniczoną | 06 | percepcję intelektualną i nieumiejętność czytania. Ponad miesiąc trwał spór o to czy autor biografii zasługuje na ostracyzm czy raczej wyniesienie na piedestał. Czy publikacja „Kapuściński non fiction” rzeczywiście była wydarzeniem, które powinno rozpalić do białości opinię publiczną? Czczono nie tego bożka? Agata Tuszyńska, prozaiczka i reportażystka, autorka biografii Ireny Krzywickiej i Marii Wisnowskiej, uważa biografię Kapuścińskiego za nadużycie i próbę demaskacji mistrza reportażu. – W pisarstwie biograficznym nie wolno przyjmować z góry założonej tezy. Dla biografa najważniejsze powinno być zrozumienie swojego bohatera, a nie jego wyszydzenie. Kapuściński był przede wszystkim pisarzem i reportażystą. Tymczasem Domosławski literaturze Kapuścińskiego poświęca w książce najmniej miejsca. Autor woli wyruszyć w podróż śladami swojego mistrza, aby zweryfikować jego prawdo- mówność – argumentuje Tuszyńska. Pisarka ma również za złe Domosławskiemu, że co kilka stron narzuca czytelnikom określoną interpretację opisywanych wydarzeń. Najczęściej niekorzystną dla bohatera biografii. Skrajnie odmienny punkt widzenia prezentuje Roman Kurkiewicz, publicysta „Przekroju” i radia TOK FM, który nie ma żadnych wątpliwości, że książka Artura Domosławskiego jest walką i to o coś absolutnie podstawowego. – To walka właśnie o to, aby zrozumieć Ryszarda Kapuścińskiego. Żeby potraktować poważnie to, co robił, co pisał przez całe życie. Tę walkę podejmuje Domosławski, co oczywiście budzi wściekłość, ponieważ jest to typ postawy, będącej w naszym kraju w kompletnym odwrocie – przekonuje Kurkiewicz. W jego opinii „Kapuściński non fiction” to książka bardzo ważna politycznie, napisana przez politycznego autora i opowiadająca o człowieku, który do samego końca miał bardzo wyraźne poglądy polityczne. – Wielu czytelników Kapuścińskiego w ogóle nie rozumiało, co on mówił. Nie mieściło im się w głowach, że Kapuściński był lewicowcem i z tego wynikała jego życiowa droga. W tym sensie Domosławski przywrócił Kapuścińskiego lewicowej tradycji inteligenckiej – tłumaczy felietonista „Przekroju”. Dodaje też, że proweniencja polityczna reportera jest obrazą w katolickiej Polsce, bo wychodzi na jaw, że czczono nie tego bożka. A przecież polityczne książki Kapuścińskiego pokazują problemy, o których mówi się do dzisiaj. Walka mistrza Czy faktycznie powinniśmy czytać książki Kapuścińskiego przede wszystkim przez pryzmat orientacji polityczne autora? – Trudno powiedzieć, czy przede wszystkim. Na pewno wejście również w tę sferę jego pisarstwa umożliwi lepsze poznanie Kapuścińskiego. W tych książkach jest element polityczności, choć chyba bardziej światopoglądu autora – obecna jest w nich Nie należy mieć jednak złudzeń, że dla wielu czytelników Kapuścińskiego najważniejsze pozostaną nie jego poglądy lecz dzieła. Ich cechy to: unikalny język, niespotykana wcześniej forma i umiejętność skupienia w jednym zdaniu całej istoty nawet najbardziej złożonego zjawiska czy wydarzenia. Przed wydaniem „Kapuściński non-fiction” do tych walorów dodawano również precyzyjne opisywanie rzeczywistości i dokładne oddawanie stanu faktycznego. Tymczasem Domosławski odkrył - choć takie sygnały przebijały się w prasie zagranicznej już wcześniej - przed szerszą publicznością, że Mistrz Reportażu niektóre fragmenty swoich tekstów mocno ubarwiał, a nawet zmyślał. Jak rozumieć słowa mieszkającej w Etiopii od ponad czterdziestu lat znajomej Kapuścińskiego: „Kapuściński był uroczym człowiekiem. Ale ten <<Cesarz>> to baśnie z tysiąca i jednej nocy”? Jacek Żakowski ponownie odwołuje się do inteligencji czytelników i mówi, że jeśli ktoś po lekturze „Cesarza” uważał, że książka była dokładnym zapisem tego, co ludzie mówili, to taka osoba musi nad swoją przenikliwością jeszcze trochę popracować. Czy znaczy to, że problemu podkoloryzowywania w dziennikarstwie Kapuścińskiego nie było? Skoro tak, dlaczego ten temat wywołał w środowisku takie emocje? – Problem istnieje. W innych książkach, zwłaszcza w reportażach, czytelnik może odnieść wrażenie, że Kapuściński precyzyjnie odwzorowuje rzeczywistość - przyznaje Żakowski. Bardziej krytyczny wobec mistrza reportażu jest Igor Janke z „Rzeczpospolitej”. – Całe życie się uczyłem, że reportaży nie wolno ubarwiać. Oczywiście, można stosować formę, którą posługiwał się Kapuściński, ale wówczas trzeba powiedzieć: książka opiera się na faktach, ale pewne rzeczy są dopisane, wyolbrzymione. Tymczasem Kapuściński przekonywał, że te reportaże to czysta prawda – zauważa publicysta. Ważny aspekt w dyskusji o koloryzowaniu literatury faktu porusza inny reportażysta, Jacek Hugo-Bader. – Pamiętajmy, że pojęcie „literatura faktu” składa się z dwóch równorzędnych elementów: literatury i faktu. Ja pracuję dla gazety, piszę teksty gazetowe i nie mogę sobie pozwolić na fikcję, na którą może sobie pozwolić człowiek piszący książki. Nie ulega natomiast wątpliwości, że ludzie powinni wiedzieć, czy mają do czynienia z reportażem, czy z literaturą – zaznacza HugoBader. Dziennikarz nie ma też kłopotów ze wskazaniem rozwiązania tego problemu i przywołuje przykład Wojciecha Tochmana, który w jednym ze swoich reportaży po prostu na początku napisał: „to mogło być tak i tak”. A potem opowiedział historię. Zdaniem Hugo-Badera filozofię pisania Kapuścińskiego dobrze oddają słowa wypowiedziane do zarzucającej mu fikcję przyjaciółki. „Nic nie rozumiesz. Nie po to jadę na koniec świata i nie po to piszę, żeby mi się szczegóły zgadzały”. Kapuścińskiemu zawsze chodziło o to, żeby ująć istotę sprawy. Alicja Kapuścińska matką sukcesu O co jeszcze chodziło w dyskusji o „Kapuściński non-fiction”? Mocno wyolbrzymiony, zbyt mocno, został wątek dotyczący prywatnej sfery życia mistrza reportażu. Relacje Kapuścińskiego z żoną i córką są uzupełnieniem portretu bohatera, ale nie mają wpływu na jego dziennikarstwo i twórczość. A przynajmniej Domosławski tego w książce nie pokazał. Tymczasem właśnie dziennikarska część duszy Kapuścińskiego jest najbardziej interesująca. – Pojawia się pytanie, czy nie jest za wcześnie na poruszanie wątków prywatnych, gdy żyją zarówno żona, jak i druga kobieta życia Ryszarda Kapuścińskiego. To jednak bardziej problem autora biografii niż jej czytelników – uważa Piotr Zaremba. Smutna wydaje się hipoteza, że nie byłoby tak żywej debaty o „Kapuściński non-fiction”, gdyby nie postawa Alicji Kapuścińskiej i nieudana próba zablokowania publikacji. – Dla książki nie ma nic lepszego niż zabronienie jej lektury. Zarówno odmowa wydania biografii przez Znak, jak i protest Kapuścińskiej, spowodowały, że ludzie usłyszeli o tej książce. W dużym stopniu to Alicja Kapuścińska przyczyniła się do sukcesu biografii Domosławskiego - komentuje Roman Kurkiewicz. Trudno się nie zgodzić, że żona Ryszarda Kapuścińskiego pomogła w promocji tytułu „Kapuściński non-fiction”. A co zostanie z dyskusji o książce? Czy była ona w ogóle potrzebna? – Ta debata pokazała kompleks, na który cierpią Polacy przy opisywaniu swoich bohaterów - uważa Igor Janke i dodaje, że nie najlepiej świadczy o nas fakt, iż za wszelką cenę staramy się zachować nieskazitelność postaci, które cenimy. O tym, że dyskusja wokół biografii Kapuścińskiego była potrzebna, mówi również Piotr Zaremba, choć przyznaje, że na początku debata miała trochę patologiczny charakter. – Najpierw wypowiadali się ludzie, którzy otwarcie przyznawali, że nie czytali książki, a swoje argumenty opierali wyłącznie na plotkach i przypuszczeniach. Dużym zaskoczeniem była dla mnie na przykład wypowiedź Władysława Bartoszewskiego - nie ukrywa dziennikarz „Polski” [Bartoszewski porównał publikację „Kapuściński non-fiction” do przewodnika po domach publicznych i zapowiedział, że zastanawia się nad zerwaniem współpracy z wydającym biografię Światem Ksiązki przyp. TB]. Przyznaje on zarazem, że później dyskusja była bardziej merytoryczna i nie toczyła się już tylko pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami odbrązawiania portretu Kapuścińskiego. Agata Tuszyńska obawia się natomiast negatywnych skutków zainteresowania publikacją Domosławskiego. - „Kapuściński nonfiction” pokazuje młodym dziennikarzom, że w branży panuje wolna amerykanka. Młodzi ludzie chcą wiedzieć wszystko, odrzucają jakiekolwiek tabu. Boję się o polską biografistykę, jeśli ta książka ma być dla niej wzorem - nie ukrywa swoich emocji pisarka. Również Jacek Żakowski pozostaje raczej sceptyczny w ocenie efektów debaty o „Kapuściński non-fiction”, choć z zupełnie innego powodu. – Nie zmieni się nagle sposób pisania biografii w tym kraju. Kultura ma dużą bezwładność. Dyskusja o Jedwabnem nie zlikwidowała przecież polskiego antysemityzmu. Także debata o Kapuścińskim nie wyeliminuje wszystkich niejasności. Ale może przynajmniej reportaż literacki będzie przez ludzi lepiej rozumiany? – zastanawia się Żakowski i podkreśla, że spór o publikację Domosławskiego będzie trwał bardzo długo, a wielu rzeczy nie da się definitywnie rozstrzygnąć. Bo niejasność jest elementem każdej sztuki. Nowa jakość polskich kłótni? Roman Kurkiewicz dodaje jeszcze, że Domosławski po raz kolejny ujawnił głębokie podziały w polskim społeczeństwie. Ale tym razem dało to pozytywny efekt. - Przekonaliśmy się, kto ma odwagę myśleć, zadawać pytania, podważać dominujący obraz rzeczywistości. Im więcej osób będzie pluć na tę książkę, tym lepiej, bo więcej ludzi ją przeczyta. „Kapuściński non fiction” zamyka dwudziestoletni okres marazmu i przywraca polityczność. Polityczność w sensie pozytywnym, polityczność, której nie znajdziemy w Sejmie – podsumowuje Kurkiewicz. W ostatnich latach życia Ryszard Kapuściński był postacią cenioną na całym świecie i – jak opisuje Domosławski – w jakimś sensie z reportażysty, pisarza, przeobraził się w myśliciela. – Trudno wytłumaczyć, dlaczego człowiek o tak olbrzymim autorytecie prawie nigdy nie wypowiadał się publicznie na ważne dla kraju i świata problemy. A po 1989 r. działo się przecież mnóstwo - wspomina Wiesław Władyka. Kapuściński był na przykład wręcz przerażony ideologią IV RP, a wielu przyjaciół prosiło go, aby pokazał to opinii publicznej, w jakiś sposób to skomentował. Bez skutku. Co Kapuściński napisałby dzisiaj? Podobno źle znosił krytykę. Wpadał we wściekłość, gdy ktoś próbował mu grzebać w życiorysie. Bardzo możliwe, że gdyby żył, już nigdy nie podałby Domosławskiemu ręki. Takich odruchów nie powinni mieć czytelnicy Kapuścińskiego. Bo dzięki „Kapuściński non-fiction” lepiej poznali swojego Mistrza, a opisywane przez Domosławskiego słabości bohatera nie zmieniają faktu, że Kapuściński tworzył świetne reportaże. Kim był? Reportażystą czy może bardziej pisarzem? Nie ma prostej odpowiedzi, ale jeszcze kilka miesięcy wcześniej nikt by takiego pytania nawet nie zadał. Wygląda na to, że debata o „Kapuściński non-fiction” jednak coś zmieniła. Może w przyszłości Polacy nie będą się już kłócić wyłącznie o „agenta Bolka” i „dziadka z Wehrmachtu”? A książki wywołujące żywe i skrajne reakcje odbiorców będą się ukazywać częściej niż raz na kilkanaście lat. Mimo wielokrotnych próśb autorów tekstu, Artur Domosławski odmówił komentarza dla czytelników „PDF”. reklama | 07 | Puls redakcji | dziennikarstwo fot. Mateusz Żaboklicki K co i jak Ukryta przy centrum handlowym kameralna redakcja magazynu. Charyzmatyczny redaktor naczelny, wizje dorównują intuicji. „Lans” na „anty-lans”, mieszanka awangardy i punkrocka, a ponadto „szatańsko” niska cena. „K Mag” wyznacza trendy, stoi na straży najwyższej artystycznej jakości, obnosi się ze swoim subiektywizmem. Pochwali i skrytykuje, a przede wszystkim nigdy nie przeoczy tego, co ciekawe. Marcin Kasprzak, Patryk Juchniewicz Kultura przez duże K K jak kultura, k jak kobieta, k jak kino, k jak kamasutra, k jak kumpel, k jak klub, k jak kokaina. K jak „K Mag”. Odważna wyliczanka pojawiła się w pierwszym numerze pisma w styczniu 2009. Mikołaj Komar, redaktor naczelny, stwierdzał wtedy, że powstał magazyn o „sztuce kulturalnej”, który w subiektywny sposób zwraca uwagę na to, co dobre i warte uwagi - na nieodkryte talenty, na promowanie zarówno bohaterów materiałów, jak też ich autorów. „K Mag” miał w założeniu trafić do osób, które znudzone są tymi samymi twarzami na okładkach kolorowych tygodników oraz aktorami, którzy zamiast w filmach, występują w tanecznych show. W pogoni za białym królikiem Minął rok. W salonach prasowych z piętnastego numeru czasopisma spoglądała modelka ucharakteryzowana na Alicję z Krainy Czarów. No tak, w końcu marzec stał pod znakiem filmu Tima Burtona. Jednak wbrew innym pismom, „K Mag” nie koncentruje się na opisie obrazu amerykańskiego twórcy, ale na inspirowanych filmem rozmowach i refleksjach o marzeniach, fascynacjach i halucynacjach w sztuce i kulturze. W efekcie więcej miejsca poświęcono książce Lewisa Carolla oraz kulturowym kontekstom niż filmowej adaptacji. W każdym numerze temat przewodni jest punktem wyjścia, który ma zachęcić do dyskusji. – „K Mag” wydaje się magazynem idealnym dla tych, którzy chcą czegoś się dowiedzieć, do czegoś dążyć i siebie ukształtować – twierdzi Mikołaj Komar. Zaznacza przy tym, że nie zależy mu na newsach, ale ogólnym przedstawieniu reklama | 08 | Akademia fotoreportaZu w plenerze - lipiec 2010 tematu w celu pobudzenia wyobraźni czytelnika. Dlatego obok rozbudowanych tekstów kolejne wydania zawierają liczne oryginalne sesje zdjęciowe (np. po wywiadzie z Janem Nowickim jest sesja stylizowana na „młodego Janka”), często kobiece akty (redakcja nie wstydzi się piękna), a tytuły kolejnych numerów zaczerpnięte są zwykle z kultowych filmów, stąd takie nazwy, jak „Absolwent”, „Porozmawiajmy o kobietach”, „Piękność dnia” albo „Dirty Dancing”. K jak Komar Mikołaj Komar, redaktor naczelny „K Mag”, jest jednym z jego pomysłodawców. Tworzone przez niego pismo jest efektem doświadczeń zdobytych przy redagowaniu poprzednich magazynów – z „Dosdedos” o subkulturze skejtów zaczerpnął nieco awangardową formę, z „Fluidu” nacisk na kulturę, a z modowego „A4” rozbudowane sesje zdjęciowe. Jak sam mówi: - Dojrzałem do tego, żeby stworzyć magazyn stricte o kulturze. W dobie Internetu, który jest tak naprawdę jednym wielkim bałaganem, chcemy wybierać to, co dobre, subiektywnie i w oparciu o opinie wiele autorytetów, które z nami współpracują. Redakcja znajduje się w budynku centrum handlowego. Pracuje w niej około dwudziestu pięciu osób. Naczelny przyznaje, że nieistotny jest dla niego papierek ukończenia studiów, ale przede wszystkim chęci i zapał do pracy. W stopce redakcyjnej są m.in. absolwenci Akademii Sztuk Pięknych lub kulturoznawstwa. Ponadto do stałych współpracowników należą znany z „Przekroju” Max Suski, kurator sztuki Stach Szabłowski, scenarzysta Przemysław Nowakowski (autor scenariuszy „Katynia” i „Boiska bezdomnych”), projektant mody Jerzy Antkowiak czy Rafał Bryndal, który jak zawsze ironicznie i z dystansem opisuje rzeczywistość. Dyrektorem kreatywnym jest Monika Zawadzki, znana artystka. Niszowy, ale nie elitarny Miesięcznik jest wydawany w nakładzie około 45 tysięcy egzemplarzy, z czego znaczna część jest przeznaczona do zamkniętej dystrybucji w klubach, kawiarniach, SPA czy hotelach (pewnie dlatego ważniejsze teksty są tłumaczone również na język angielski). Pismo ma charakter niszowy, ale nie elitarny. – Jeżeli cała Polska czytałaby „K Mag”, byłoby nudno – przewrotnie stwierdza Komar, jednakże broni się przed tezą, że jest to magazyn dla elit. Choć naczelny ma doświadczenie w organizowaniu imprez dla grona artystycznego lub biznesowego, eventy pod szyldem „K Mag” mają być po prostu... dla ludzi. Wśród czytelników są osoby młode między 21 a 35 rokiem życia (przy czym górna granica nie jest już tak oczywista), przede wszystkim zainteresowane kulturą i sztuką. Dlatego też w każdy ostatni weekend miesiąca przy zakupie dwóch biletów w Cinema City dodatkiem jest bezpłatny egzemplarz aktualnego numeru. Na tle innych czasopism nawet cena jest wyróżnikiem. Koszt 6,66 zł wydaje się „szatańsko” nieduży, zwłaszcza biorąc pod uwagę jakość papieru i objętość 120 stron. Naczelny przyznaje: – Cena jest promocyjna, natomiast ta promocja trwa już półtora roku i jest nam z tym dobrze. Każdy, kto jest w tej branży wie, że „żyje się” z reklam. Zależy nam na tym, żeby czytało nas więcej osób, dlatego egzemplarz kosztuje mniej niż piwo w pubie lub paczka papierosów. Podstawowym celem miesięcznika jest dotarcie do wszystkich, którzy mają talent i robią ciekawe rzeczy. Z tego powodu niedawno został uruchomiony portal internetowy o charakterze społecznościowym, gdzie można zaprezentować swoje prace, np. fotografie. Odzew jest spory, bo portal od początku lutego zanotował już ponad 100 tysięcy wejść. - Nie jest to wirtualna wersja miesięcznika. Przeciwnie, strona jest tworzona przez internautów. Nasze hasło to: „wyszukiwarka talentów”. Fotografowie, malarze, graficy czy projektanci mody mogą założyć swój profil i pokazywać swoje prace - mówi Mikołaj Komar. Co tydzień 10 najciekawszych dzieł jest promowanych, a raz w miesiącu autor najlepszego profilu dostaje zaproszenie do współpracy na łamach papierowego wydania pisma. Innym sposobem na promowanie talentów jest znak jakości „K Mag”. Logo pojawia się zarówno na imprezach klubowych, jak też artystycznych, wspierając różne filmy, muzykę, czy wydarzenia teatralne. – Ludzie wysyłają dziennie kilkanaście propozycji z informacjami o wydarzeniach, swoich inicjatywach. Wszędzie jesteśmy zapraszani, nasza marka to dla nich prestiż – stwierdza redaktor naczelny. Trójkąt bermudzki we Wrocławiu / O nas, przez nas, dla nas Hasło zapożyczone z kultowego brytyjskiego magazynu „ID” jest mottem redakcji. Pismo ma wypełniać lukę na rynku prasowym w Polsce – jest niszowe, ale nie hermetyczne, a poza tym otwarte na współpracę. Opisuje kulturę nie przez pryzmat aktualnych trendów, lecz samemu stara się te trendy wyznaczać, zwracając często uwagę na wydarzenia, których nie zauważają inne czasopisma. Mikołaj Komar pół żartem, pół serio mówi: – Ja nie lubię modnych rzeczy. Wolę być antytrendowy. I faktycznie widać to w jego miesięczniku. „K Mag” pod względem merytorycznym nie ma za dużej konkurencji – jak dotąd nie było pisma, które łączyłoby teksty poważne ze stylistyką punkrockową, a kulturę popularną z awangardową. Jak pisał naczelny w pierwszym wstępniaku, miesięcznik jest odpowiedzią na czasy, w których nawet „Bond już nie podrywa kobiet, przestał pić wstrząśniętą niezmieszaną i stracił wyjątkowe poczucie humoru”. fot. Adam Lach Nauczymy Cię myśleć całościowo warsztaty pod kierunkiem Andrzeja Zygmuntowicza Szczegóły: www.fotoreportaz.org.pl tel. (22) 55 20 293, 0 502 825 492 Organizator: Partnerzy: Patronat medialny: Polecamy | fotografia fotografia Konkurs Fotoblog Roku 2010 Ruszyła pierwsza edycja konkursu organizowanego przez portal SwiatObrazu.pl. Pomysłodawcy stawiają sobie za cel wyłonienie najbardziej wartościowych blogów poświęconych fotografii, przez co będą mogli promować dobrą fotografię oraz jej twórców. Jak zaznaczają pomysłodawcy konkursu Fotoblog Roku 2010 jest przeznaczony dla tych, którzy nie opowiadają historii słowami, ale bez wysiłku potrafią uchwycić świat w obrazie. Szczegóły: swiatobrazu.pl/fotoblog Światowy Dzień Fotografii Otworkowej W tym roku obchodzony jest 10. Światowy Dzień Fotografii Otworkowej (Worldwide Pinhole Photography Day). Z tej okazji serwis Fotografia Otworkowa zorganizował w Cieszynie 25 kwietnia wspólne fotografowanie się, oczywiście aparatami otworkowymi. Szczegóły: fotografiaotworkowa.pl Szymon Brodziak w „The Pictures art bar cafe” W nowopowstałej kawiarni przy ul. Chmielnej 26 w Warszawie można oglądać fotografie z portfolio Szymona Brodziaka. Autor ten wielokrotnie wyróżniany w prestiżowym konkursie International Photography Awards w latach 2007-2009 jest również autorem kontrowersyjnych zdjęć do limitowanych edycji kalendarzy, m.in. Porsche 2007, MediaMarkt 2009, OrlenOil 2010. Wystawę można oglądać do końca kwietnia. Warszawski Festiwal Fotografii Artystycznej 2010 Tegoroczna szósta już edycja WFFA organizowana jest we współpracy z uczelniami artystycznymi i centrami fotografii w Niemczech. Wydarzenie to jest projektem międzynarodowym, promującym współczesną fotografię artystyczną, szczególnie młodych twórców. Program składa się z części konkursowej kierowanej do młodych twórców nie starszych niż 35 lat i prezentacji młodej fotografii niemieckiej. W ramach programu głównego zaprezentowane zostaną: wystawy wybitnych niemieckich oraz znanych polskich artystów, odbędzie się również cyklu spotkań i wykładów. Wystawa pokonkursowa prezentowana jest w Galeriii Spokojna ASP przy ul. Spokojnej 15 w Warszawie. „Czarne morze betonu” Rafała Milacha W warszawskiej Yours Gallery (Krakowskie Przedmieście 33) od 19 marca można oglądać wystawę Rafała Milacha, która prezentuje nagrodzony w konkursie Pictures of the Year International materiał „Czarne morze betonu”. Pracę jednego z najzdolniejszych współczesnych fotografów poświęcone są Ukrainie. Wystawę potrwa do 30 kwietnia. reklama | 10 | Dmuchawce, latawce… aparat Z wycinków dziadka Zdjęcia lotnicze to kosztowna przygoda. Wie o tym każdy, kto spróbował choć raz wynająć awionetkę lub helikopter. Jest jednak sposób, aby uzyskać podobny (a nawet lepszy) efekt za mniejsze pieniądze. Krystian Szczęsny Fotografia latawcowa to nic innego jak latawiec z zamontowanym pod nim aparatem fotograficznym. Pionierami tej dziedziny fotografii byli: Anglik Douglas Archibald, który w 1887 roku wypuścił latawiec i wykonał pierwsze w historii zdjęcie z lotu ptaka oraz George Lawrence. Wykonał on słynne zdjęcia San Francisco po trzęsieniu ziemi w 1906 r., wykorzystując właśnie latawiec. Oficjalna nazwa fotografii latawcowej to KAP (z ang. Kite Aerial Photography). Od zdjęć z helikoptera czy samolotu odróżnia ją zakres pułapów. Przy wykorzystaniu latawca wykonamy nietypowe fotografie z małych wysokości np. 5-10 metrów, ale możemy też (przy wykorzystaniu specjalnie przystosowanego sprzętu) wznieść się na wysokość nawet 600 m! Przygodę z KAP możemy zacząć od najprostszego modelu latawca, małego kompaktu i zapału. Na początku musimy zainwestować zaledwie kilkaset złotych (plus drugie tyle w kompakt), a efekty mogą przewyższyć wykorzystanie maszyn wynajmowanych za grube tysiące złotych (za godzinę!). Kilkaset złotych pochłonie głównie latawiec i stabilizator. Konstrukcje latające przystosowane dla fotografów oferuje sklep latawce.info. Znajdziemy tam także takie akcesoria jak linki, rękawice itp. Do tego przyda się system stabilizujący, na którym zawiesimy aparat. Wyczerpujące opisy budowy znajdziemy, wpisując w wyszukiwarkę hasło „KAP + RIG”. Niestety, musimy szukać na stronach angielskojęzycznych, bo w Polsce fotografia latawcowa to wciąż cie- kawostka. Oczywiście, wśród entuzjastów fotografii znajdą się osoby, które nie będą chciały spędzać wielu godzin na majsterkowaniu w warsztacie. Dla nich kompletną ofertę ma holenderski sklep kapshop.com. Gdy już zmontujemy sprzęt, przychodzi czas na wykorzystanie go w terenie. Aparat podczepiamy w pewnej odległości na lince pod latawcem, aby bezpiecznie go zamontować i (po locie) zdemontować. Podczas fotografowania najważniejsza jest dobra ekspozycja. - Wiąże się z nią jedynie problem odpowiednio krótkiego czasu naświetlania, gdyż aparat podwieszony pod latawcem jest narażony na poruszenia wiatrem, a cały uchwyt jest wahadłem, więc o poruszenia bardzo łatwo – tłumaczy Jacek Kowalczyk, pasjonat fotografii latawcowej. - Należy tak dobrać parametry ekspozycji, aby dało się zastosować czas naświetlania na poziomie 1/800 - 1/1600 sekundy. Oczywiście, aura musi, poza światłem, zapewnić też wiatr o odpowiedniej sile, niezbyt dużej i niezbyt małej, takiej, aby cały zestaw fotograficzny mógł zostać wywindowany na odpowiednią wysokość – dodaje. Drugim problemem jest wyzwalanie aparatu. Musimy znaleźć kompakt, w którym będziemy mogli ustawić interwałowe wyzwalanie migawki, co pozwoli nam na kilkanaście minut lotu obfitującego w wiele pięknych zdjęć. Lepszym rozwiązaniem jest zdalne wyzwalanie aparatu z ziemi, jednak ten sposób wymaga większych nakładów finansowych na zakup specjalistycznego sterownika i sprzętu RC (takiego, jakim posługują się modelarze). Choć KAP jest dostępna dla każdego fotoamatora, musimy się liczyć z pewnymi nakładami czasu i pieniędzy. Jednak kto z nas nie chciałby pochwalić się w swoim portfolio zdjęciami lotniczymi? Dzięki fotografii latawcowej możemy wykonywać fotografie, o jakich inni mogą tylko pomarzyć, może wiec warto zainwestować wolny weekend i kilkaset złotych? Kilka stron, które warto odwiedzić: www.fotolatawiec.olympusclub.pl – strona Jacka Kowalczyka www.fotografialatawcowa.com – strona Andrzeja Szewczyka www.scotthaefner.com – angielskojęzyczna strona z wieloma wskazówkami o KAP Pamięć fotografii, fotografia pamięci Są książki o fotografii, których nie można zaliczyć do albumów, nie są też poradnikami, ani nie traktują wyłącznie o teorii fotografii. Taką publikacją jest bez wątpienia „Obraz utajony” Marianny Michałowskiej. To refleksyjna opowieść o fotografii, w którą wpleciono część każdego z wymienionych elementów. Autorka jest adiunktem w Instytucie Kulturoznawstwa na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, absolwentką UAM oraz Studium Fotografii Profesjonalnej ASP w Poznaniu. Jest kuratorką wystaw oraz autorką realizacji wykorzystujących fotografię. Te wszystkie pola aktywności składają się na fotograficzno-kulturoznawczy sznyt, który autorka nadała każdej z napisanych przez nią 284 stron. Swoją najnowszą książkę Michałowska kieruje do wykładowców i studentów fotografii, fotografików, ale także zaawansowanych amatorów fotografii. Autorka skupia się w niej na pamięci i fotografii, ich wzajemnym współistnieniu, wpływie i przenikaniu. Przemierzając kolejne stronice, czytelnik odbywa podróż, której celem jest zrozumienie, jak ważny dla nas i naszej ułomnej pamięci jest wynalazek fotografii. Dzięki płynnej narracji Michałowskiej, poznaje się wiele nazwisk młodego pokolenia fotografików, ważnych teorii i samych zdjęć a co najważniejsze – przesłań kryjących się za nimi. Autorka łączy wysublimowaną teorię z życiem w sposób zrozumiały dla każdego, a nie tylko dla teoretyków fotografii. To nie jest zwykła książka o fotografii. Wymaga od odbiorcy chwilowego zatrzymania się, zadumy i przemyślenia. Praca na pewno zainteresuje wszystkich, dla których fotografia to nie tylko reporterskie odzwierciedlanie rzeczywistości. Publikacja Michałowskiej otwiera serię wydawniczą Galerii f5 & Księgarni Fotograficznej - „Biblioteka f5”. Krystian Szczęsny Marianna Michałowska „Obraz utajony” Wydawnictwo Galeria f5 & Księgarnia Fotograficzna Mirosław Kaźmierczak Dopiero co skończyła się wystawa w starej galerii ZPAF, a Magdalena Krajewska w najbliższym czasie w kolejnej galerii pokaże swoją wystawę „Archiwum, fotografie oraz instalacje 2006-2009”. Pokaż swoje fotografie Projekt pokaż swoje fotografie dobiegł końca. Dostaliśmy od was sporo dobrych fotografii, za co serdecznie dziękujemy. Publikowana praca Kasi Sawickiej jest jedną z ciekawszych prezentacji. Więcej zdjęć zostanie opublikowanych na stronie internetowej www.redakcjapdf.pl. Kasia Sawicka o swoim projekcie: Cykl „People with passion” powstał dzięki moim znajomym. To Paula i Kamil (dwójka z bohaterów) wpłynęli na charakter zdjęć. Artystka zajmuję się istotą kobiecego ciała, seksualności w kontekście współczesnego świata. Inspiracją jest dla niej przestrzeń własnego domu, oraz to, co w tej przestrzeni gromadzili jej bliscy, a w szczególności ojciec i dziadek. Stąd prace przybierają charakter dość osobisty. W prezentowanych projektach: „Penthouse”, „Bajki dla Dorosłych”, „Pokój Dziadka” i „Gazetka Dziadka”, autorka wykorzystuje wycinki z gazet pornograficznych, które kolekcjonował jej dziadek a także zdjęcia kobiet z pism erotycznych, wysyłane do redakcji przez samych czytelników. Poza tym korzysta z własnych materiałów fotograficznych oraz z przedmiotów znajdujących się w jej mieszkaniu. Bazując na tych produktach tworzy niepowtarzalne fotomontaże, kolaże oraz instalacje. „Bajki dla dorosłych” to składane książeczki, które po otworzeniu przypominają coś w rodzaju trójwymiarowych makiet. „Gazetka dziadka” przyjmuje formę typowego świerszczyka, nawiązującego w swej graficznej postaci do komiksu. „Pokój dziadka” to instalacja. Artystka buduje przestrzeń, wykorzystując stare meble i urządzenia swojego przodka. W te elementy wplata pewien motyw erotyczny poprzez odbicie zdjęć na drzwiach szafy lub na blacie stołu. „Penthouse” przyjmuje formę typowej fotografii. Autorka najpierw wycina postacie kobiet i umieszcza je w domku dla lalek, następnie fotografuje wykreowaną sytuacje. Każdy z projektów realizowany jest w inny sposób i przy użyciu różnych środków, w konsekwencji jednak prezentowany materiał wydaje się być bardzo spójny, tworzący integralną całość. Elementem spajającym jest przestrzeń domu oraz kobiece ciało. Autorka kreuje odmienny świat, a swoim bohaterom nadaje inny kontekst, inne życie. Prezentowane w ZPAF-ie projekty zatytułowano „Archiwum, fotografie oraz instalacje 2006-2009”. Warto zajrzeć na bloga artystki - wwwkrajewska.blogspot.com, gdzie możemy znaleźć nie tylko wyżej wymienione prace ale także szereg innych, nie mniej interesujących projektów. Chciałam uwiecznić to, co oni uwielbiają najbardziej piercing i tatto. To dzięki nim poznałam Nathaniela, który jest samym w sobie chodzącym obrazem. Nathaniel na co dzień pracował w kancelarii adwokackiej i musiał wyjmować tunele z uszu i ukrywać tatuaże - chociaż i tak jestem pełna szacunku dla jego szefa, że miał odwagę zatrudnić tak nieprzeciętną osobę na tak poważne stanowisko. Teraz Nathaniel jest w Stanach i szybko do nas nie wróci. Paula studiuje architekturę, planuje następne kolczyki i tatuaże. Kamil (aka Bordo) nadal dekoruje swoje ciało, wciąż mu mało. Zdjęcia powstały przy użyciu aparatu Mamiyi format 6x9. fot. Kasia Sawicka f fotografia | Warsztat Metafory fotograficzne „Znajomość fotografii jest równie ważna jak umiejętność pisania, tak iż w przyszłości, nie tylko niepiśmienni, ale i pozbawieni umiejętności fotografowania, będą uważani za analfabetów.” Ta opinia, której autorem jest Laszlo Moholy-Nagy, pojawiła się pod koniec lat 20. XX wieku i już sama w sobie jest świadectwem jak istotną rolę odgrywała wówczas fotografia. Była kluczem to odszyfrowania współczesności. Zjawisko „analfabetyzmu fotograficznego”, przed którym przestrzegał Moholy-Nagy, o tyle nie straciło na aktualności, o ile fotografia staje się dostępna coraz większemu gronu ludzi i tym bardziej należy nauczyć się ją właściwie odczytywać. To właśnie przyświecało Berndowi Stieglerowi, autorowi 55 posegregowanych alfabetycznie artykułów, tworzących swego rodzaju przewodnik po metaforycznym i niesamowicie intrygującym świecie znieruchomiałych obrazów. Stiegler dobrze poradził sobie z trudnym zadaniem i w 260-stronicowej książce zawarł najbardziej charakterystyczne tezy, pokazujące jak, wraz z postępem techniki, zmieniało się podejście do fotografii. Równolegle do fotografii kreacyjnej, nawiązującej do obrazów - tak jak portrety w malarstwie - zaczęła powstawać fotografia, która niosła treść, a nie głównie wrażenia estetyczne. Dla Stieglera właśnie ta treść jest najistotniejsza. Książka pod względem wizualnym może nie robi zbyt dużego wrażenia - zdjęcia, choć unikatowe (często ze zbiorów własnych autora), są małe i nie zawsze dobrej jakości. Może to być również kwestią papieru, na jakim zostały wydrukowane. Zaletą jest, natomiast, przejrzystość i przystępność artykułów. Każdy z nich zaczyna się od cytatu, który jest punktem wyjścia do dalszych rozważań. Każdy też stanowi zamkniętą całość, dzięki czemu samemu można decydować o kolejności czytania. Książka zawiera dużo zaskakujących porównań i pokazuje, że “oczywiste, wcale nie jest oczywistością”. To jedna z “pozycji obowiązkowych” dla wszystkich miłośników fotografii, nie tylko dla tych, którzy ją tworzą. Paulina Myślińska „Obrazy fotografii - Album metafor fotograficznych” Bernd Stiegler Universitas, 2009 Pożegnanie | fotografia fotografia | Pożegnanie Fotografie: Mateusz Baj | 12 | | 13 | pr PR na świecie | PR public relations Era zmienia logo Polska Telefonia Cyfrowa ogłosiła konkurs na projekt modyfikacji logo sieci Era informuje portal proto.pl. Do udziału w konkursie pt. „Logo, jak nowe” zaproszono studentów, absolwentów oraz wykładowców Akademii Sztuk Pięknych, którzy na nadesłanie prac mają czas do 30 kwietnia. Warunkiem uczestnictwa w konkursie jest zachowanie dotychczasowej kolorystyki. Aktualnie używany logotyp powstał w 1996 roku i od tamtego czasu nie był zmieniany. Główna nagroda w konkursie wynosi 16.666 zł. Laureaci zostaną wyłonieni 17 maja. (źródło: proto.pl) Giżycko w internecie 15 kwitnia mija termin składania ofert w przetargu na wykonanie ogólnopolskiej kampanii internetowej „Kurs na Giżycko - wróćmy nad jeziora”. Zwycięzca zajmie się między innymi tworzeniem reklam internetowych oraz przygotowaniem artykułów sponsorowanych. Kampania będzie realizowana w okresie od 17 do 31 maja 2010 oraz w 2011 roku. (źródło: proto.pl) Darczyńca Roku Od 1 do 30 kwietnia na stronie internetowej dobroczyncaroku.pl trwa internetowe głosowanie o tytuł „Dobroczyńca Roku 2009” - informuje proto.pl. Konkurs organizowany jest przez Akademię Rozwoju Filantropii w Polsce. Internauci wybierają laureatów w dwóch kategoriach „Współpraca firmy z organizacja pozarządową. Firma duża” oraz „Współpraca firmy z organizacją pozarządową. Mała, średnia firma”. Wyniki konkursu zostaną zaprezentowane na uroczystej Gali Finałowej, która odbędzie się 26 maja br. w Teatrze Kamienica w Warszawie. (źródło: proto.pl) Bruce Willis i Sobieski na nowej stronie Agencja Kore Konnektiv zaprezentowała nową stronę internetową marki Sobieski, z portfolio Grupy Belvedere - informuje PRportal.pl. To kolejny krok w umacnianiu wizerunku brandu Sobieski, związany z prowadzoną od kilku miesięcy kampanią reklamową z udziałem gwiazdora filmowego, Bruca Willisa. "Opracowując stronę sobieski.eu staraliśmy się nadać jej charakter i styl, jaki prezentuje Bruce Willis – powściągliwy, ale jednocześnie wyrazisty i zdecydowany. Taka też jest nowa strona internetowa marki Sobieski" – mówi cytowany przez portal Tomasz Więckowski, dyrektor zarządzający agencji reklamowej Kore Konnektiv. Strona będzie rozbudowywana i - jak zapowiadają autorzy - zostanie wzbogacona o elementy, które charakterystyczne są dla portalu społecznościowego. (źródło: PRportal.pl) opr. Piotr Zabiełło | 14 | PR | case study / To PRoste Napisz biznesplan, opr. Roksana Gowin Menedżerowie podziwiają Apple Po raz trzeci z rzędu firma Apple uplasowała się na pierwszym miejscu rankingu World’s Most Admired Companies - podaje portal CNNmoney.com. „Klienci Apple nie są zwykłymi klientami – są fanami. Cały świat wstrzymał oddech, gdy zapowiedziano wprowadzenie iPada. To jest brand management na najwyższym poziomie” - skomentował dyrektor generalny BMW Norbert Reithofer (BMW uplasowała się na 22 pozycji). Na drugim miejscu rankingu znalazła się firma Google, a następnie amerykański holding Berkshire Hathaway. Warto również wspomnieć o zaskakująco wysokiej pozycji Toyoty, która pomimo licznych kłopotów związanych z wadliwymi częściami swoich samochodów, zajęła 7 miejsce. W komentarzu do badania czytamy jednak, iż dane do rankingu były zbierane na przełomie jesieni i zimy 2009 roku, tj. w momencie kiedy problemy firmy dopiero się zaczynały. Ranking World’s Most Admired Companies jest publikowany co roku przez magazyn „Fortune” i odzwierciedla opinie top menedżerów świata biznesu dotyczące najsilniejszych przedsiębiorstw na rynku. Źródło: www.CNNmoney.com dostaniesz bank W popularnych konkursach promocyjnych do wygrania jest zazwyczaj zestaw produktów: „smycz” do kluczy, czapka z daszkiem lub inne gadżety sygnowane logo firmy. Tymczasem w konkursie Euro Banku można było wygrać… bank. Magda Grzymkowska cieszyły się także zwyciężczynie konkursu, tzw. „success stories” w kontekście life-stylowym – dodaje Julia Jasińska. Dotrzeć do studenta Partnerem konkursu „Wygraj Euro Bank” zostały Akademickie Inkubatory Przedsiębiorczości, organizacje zrzeszające tysiące młodych Twitter liderem wśród korporacji Wyniki badania „Fortune Global 100 Social Media Study” potwierdzają, że odsetek firm wykorzystujących do komunikacji portale społecznościowe stale rośnie. Agencja Burson-Marsteller poddała analizie działania w mediach społecznościowych 100 największych firm z listy Fortune 500. Jak wynika z przeprowadzonych badań, aż 65 % firm posiada własne konta na Twitterze, na których znajduje się średnio 1489 korporacyjnych followerów. Na drugim miejscu znajduje się portal Facebook, z którego korzysta 54 % firm, a liczba fanów profili wynosi średnio 40 884 użytkowników. Korporacje chętnie zamieszczają też swoje filmiki, materiały reklamowe i newsy na YouTube – konto posiada na nim 50 % firm. Nieco mniejsza liczba, bo 33 % wykorzystuje do komunikacji blogi, natomiast 20 % stosuje komunikację zintegrowaną, która łączy wszystkie powyższe portale. Agencja zwraca również uwagę na kwestię zróżnicowania regionalnego w doborze mediów społecznościowych. W komunikacji korporacji amerykańskich i europejskich dominują Twitter i Facebook, natomiast firmy azjatyckie chętniej wykorzystują blogi. Pozostałe portale są przez Azjatów użytkowane wyłącznie w celu komunikacji z odbiorcami zachodnimi. Business is business Źródło: www.burson-marsteller.com HP wygryzie Azję Projekt multimedialny „Kumpel z Przeszłości. 1944 Live” został laureatem kolejnego konkursu - informuje portal proto.pl. Tym razem kampania została doceniona przez jury 23. edycji konkursu Mercury Excellence Awards, którego organizatorem jest amerykańska organizacja MerComm. „Kumpel z przeszłości” to projekt stworzony we współpracy agencji San Markos i On Board, które uruchomiły na portalu społecznościowym Facebook profile dwóch fikcyjnych postaci – Sosny Dwadzieściacztery i Kostka Dwadzieściatrzy – którzy biorą udział w powstaniu warszawskim i przez 63 dni relacjonują je na bieżąco użytkownikom portalu. Akcja została wyróżniona również w konkursie Magellan Awards, w którym zajęła trzecie miejsce w kategorii Community Communications. Światowy producent komputerów firma Hewlett Packard zdecydowała się włączyć do swojej globalnej strategii działań brytyjską agencję Bite PR, z którą współpracuje również koncern Apple - informuje magazyn PRweek. Bite tym samym wypiera poprzedniego operatora działań firmy Hill & Knowlton. HP ogłosił, iż agencja ma wzmocnić działania korporacji w regionie EMEA oraz regionie Azji i Pacyfiku. Christina Schneider, dyrektor międzynarodowej komunikacji zewnętrznej w HP, powiedziała, że decyzja ta była „kolejnym krokiem w naszej strategii współpracy z najlepszymi na świecie agencjami. Bite skupi uwagę na komunikowaniu mandatów HP w zakresie innowacji i trwałości”. Źródło: www.proto.pl Źródło: www.PRweek.com Kumpel z nagrodami Wpływowi PR-owcy Według badań przeprowadzonych przez Australian Centre for Independent około 50 % publikacji w prasie australijskiej jest inspirowane lub bezpośrednio kopiowane z tekstów PR-owców - napisano na portalu crikey.com. Analiza 2203 artykułów z 10 gazet trwała sześć miesięcy. Jej wyniki udowodniły, że PR-owcy mają bardzo duży wpływ na materiały publikowane w prasie. W przypadku australijskich dzienników najmniejszy odsetek publikacji napisanych pod wpływem materiałów dostarczanych przez specjalistów od wizerunku wynosił 42 % i został zanotowany w dzienniku „The Sydney Morning Herald”. Z kolei największej liczby publikacji badacze doszukali się w australijskim „The Daily Telegraph”, w którym 70 % materiałów było ściśle powiązane działaniami PR-owców. Źródło: www.crikey.com Sportowcy pod skrzydłami PR Przed sportowcami stawia się obecnie coraz większe wymagania i to nie tylko dotyczące ich dokonań sportowych, ale też nienagannego zachowania i odpowiedniego wizerunku – twierdzi angielski piłkarz David James. Sportowiec pisze, że „kiedy gwiazda zaangażuje się w działania charytatywne, wynoszona jest pod niebiosa. Gdy natomiast popełni błąd, potępiana jest niczym sam diabeł. Jednak nie ma sportowca, który byłby nieomylny, dlatego istnieje cała armia PR-owców, którzy nas tak łatwo nabierają”. David James sprzeciwia się kreowaniu przez specjalistów wyidealizowanego wizerunku graczy, którzy w rzeczywistości są zupełnie inni. Pomimo to dostrzega bardzo ważną rolę, jaką w sporcie odgrywają PR-owcy. Według piłkarza, potrafią przede wszystkim w umiejętny sposób komunikować sportowca z otoczeniem i mediami, które, jak wiadomo, rządzą się własnymi prawami. „W mojej karierze zdarzały się sytuacje, gdy żałowałem, że nie przeszedłem treningu medialnego i nie miałem ochrony medialnej” – dodaje piłkarz. Źródło: www.guardian.co.uk otwarta na młodych, dynamicznych ludzi, co jest szczególnie istotne w kontekście employee branding. Natomiast partnerem merytorycznym został Profit System, wydawca znany w branży rankingów i raportów nt. rynku franczyzowego. Fala informacji w mediach przedstawiła Euro Bank w pozytywnym świetle, jako firmę innowacyjną i wspierającą i przedsiębiorczość. - Zainteresowanie modelem franczyzy Euro Banku jest tak duże, ze bank nadal jest w stanie prowadzić bardzo jakościową selekcję partnerów – mówi Alina Stahl, dyrektor departamentu PR w Euro Banku. Wsparcie w działaniach public relations udzieliła agencja Rc2. - Jesteśmy od kilku lat związani z tą agencją i z tymi samymi osobami, które znają i rozumieją bank, jego historię i specyfikę – mówi Alina Stahl. - Pomysł na konkurs jest autorstwa Hanny Waśko, która wraz z Julią Jasińską nadzorowała jego przebieg – dodaje. W konkursie „Wygraj eurobank!” po raz pierwszy zwycięzca mógł wygrać… prawdziwy bank – czyli własną placówkę franczyzową wartą kilkadziesiąt tysięcy złotych. - Konkurs był skierowany do wszystkich przedsiębiorczych osób, które mają odwagę spróbować swoich sił w biznesie, a jednocześnie potrzebną wiedzę i innowacyjne pomysły na jego prowadzenie – mówi Julia Jasińska z agencji public relations Rc2 (Raczkiewicz Chenczke Consultants), odpowiedzialna za realizację konkursu. Uczestnicy mieli za zadanie napisać biznesplan dla placówki bankowej w swoim mieście z uwzględnieniem realiów systemu franczyzowego eurobanku. Konkurs trwał od października 2008 do lutego 2009 roku. W pierwszym etapie jury, w skład którego wchodzili specjaliści Euro Banku, dziennikarze-ekonomiści i profesorowie akademiccy, wybrało pięć najlepszych prac pisemnych. W drugim etapie autorzy musieli zaprezentować swoje pomysły przed kapitułą oraz odpowiedzieć na jej ewentualne pytania. Pierwszą nagrodę, czyli pełne sfinansowanie otwarcia placówki franczyzowej Euro Banku otrzymała 28-letnia Anna Hass. Niezwykła wygrana = niezwykłe zainteresowanie Od samego początku konkurs wywołał duże zainteresowanie mediów, zarówno ogólnopolskich, jak i regionalnych. Konkurs spowodował duży szum w branży, w mediach specjalistycznych, biznesowych, a także studenckich. Dotarcie mediowe w prasie wyniosło ponad 11,5 mln. Powstało 40 jakościowych publikacji prasowych (m.in. 4 duże publikacje w miesięczniku „Franchising” i „Pulsie Biznesu”), 11 w RTV (TVN24, CNBC Biznes) oraz kilkaset w Internecie, w tym na kluczowych portalach gospodarczych, takich jak bankier.pl, money.pl. Komunikacja oparta była przede wszystkim na stronie internetowej wygrajeurobank. pl, którą odwiedziło kilka tysięcy osób. W ramach komunikacji wyróżniono cztery tzw. preteksty newsowe: ogłoszenie konkursu, przypomnienie o terminie zgłoszeń, ogłoszenie listy finalistów oraz ogłoszenie zwycięzców. - Dużym zainteresowaniem mediów przedsiębiorczych ludzi. Dzięki współpracy z AIP informacja na temat inicjatywy Euro Banku dotarła do studentów na terenie całego kraju, a na niektórych uczelniach zorganizowano szkolenia biznesowe. W wyniku tych działań Euro Bank był przez kilka miesięcy obecny w środowisku studenckim jako innowacyjna firma, reklama Zadaniem działań PR było wsparcie celu biznesowego. Konkurs miał za zadanie wzmocnić wizerunek Euro Banku jako atrakcyjnego franczyzodawcy. - Podstawowym celem biznesowym była realizacja planu rozwoju sieci franczyzowej, zakładanego przed pojawieniem się na rynku agresywnych ofert konkurencji – mówi Julia Jasińska. O sukcesie Euro Banku świadczą liczby – do końca lipca pozyskano 45 nowych franczyzobiorców z 53 planowanych na cały rok 2009 – oraz liczne nagrody i wyróżnienia: Złoty Spinacz 2009 w kategorii PR korporacyjny oraz prestiżowa nagroda Lwa Młodego Biznesu. Współpraca Euro Banku z AIP została doceniona przez FOB i zostanie opisana w tegorocznym raporcie Forum Odpowiedzialnego Biznesu. Wcześniej czy później i tak musi nastąpić najgorszy z możliwych splotów okoliczności. II prawo Sodda Profilaktyka kryzysowa Złożoność współczesnego świata i nieprzewidywalność wielu zmian w nim zachodzących sprawiają, że aby móc przetrwać, należy być przygotowanym na wiele sytuacji stawiających na szali niematerialny kapitał każdej organizacji – jej wiarygodność i reputację. Opanowanie zasad skutecznego postępowania w kryzysach nie jednej organizacji pozwoliło ochronić najcenniejszą jej wartość – pozytywny wizerunek. Trudno się dziwić – to przecież głównie od tego w jaki sposób firma poradzi sobie z niepomyślną dla siebie sytuacją, zależeć będzie dotkliwość skutków kryzysu, a także późniejsza ocena firmy w oczach społeczeństwa. Co więcej, niektórzy są zdania, że wcześniej czy później kryzys dosięgnie każdą organizację. Co zatem powinniśmy robić? Uzbroić się w cierpliwość i czekać z założonymi rekami na najgorsze, a potem stawiać mu czoła na zasadzie improwizacji czy lepiej działać zawczasu i spróbować wyprzedzić bieg zdarzeń? Oczywiście o ewentualnym kryzysie warto pomyśleć wcześniej. Odpowiednie przygotowanie i wypracowanie właściwych procedur mogą ułatwić przemyślaną i skuteczną reakcję w momencie wystąpienia kryzysu, a następnie zminimalizować jego negatywne skutki dla wizerunku firmy. Wprawdzie kryzysy występują (z reguły) nagle, ale znaczną większość z nich firma może przewidzieć. Często mamy bowiem do czynienia z problemami, które lekceważone przez firmy i pozostawione same sobie w efekcie przeradzają się w katastrofę. Skuteczne zarządzanie sytuacją kryzysową polega zatem na podjęciu właściwych działań, które dzielimy na dwa etapy: profilaktykę kryzysową oraz działania podczas rzeczywistego kryzysu. Nietrudno się domyślić, że kluczowe znaczenie ma etap pierwszy. W celu przygotowania się na najgorsze, zanim nastąpi kryzys, firma powinna możliwie najdokładniej opracować scenariusze działań w potencjalnych sytuacjach kryzysowych, uwzględniając m.in. takie elementy jak opracowanie strategii komunikacyjnych dla poszczególnych scenariuszy, przygotowanie procedur czy budowę sztabu kryzysowego. Taki zestaw dokumentów to jednak tylko pierwszy krok, który często jeszcze nie gwarantuje sukcesu. Bo co nam po pustej gaśnicy w przypadku pożaru? W sytuacji kryzysu musimy przecież działać szybko i skutecznie, a do tego sama teoria nie wystarczy (szczególnie jeśli ograniczyła się do spisania papierowego manuala kryzysowego, wrzuconego gdzieś na dno szuflady w gabinecie PRowca). Dlatego nieodłącznym elementem profilaktyki kryzysowej powinny być również odpowiednie szkolenia pracowników w zakresie postępowania kryzysowego, a także regularne ćwiczenia, które pomogą wykształcić w firmie „antykryzysowy” styl myślenia. I bynajmniej nie chodzi tu wyłącznie o jednorazowe szkolenie z komunikacji w kryzysie, ale cykliczne spotkania sprzyjające wymianie wiedzy o bieżących wydarzeniach w firmie i identyfikacji potencjalnych zagrożeń, a także regularne symulacje sytuacji kryzysowych, pomagające dopracowywać i aktualizować wcześniej przygotowane plany działań. Dopiero tak przygotowana organizacja, może liczyć na to, że ryzyko zaskoczenia i efekt stresu w sytuacji rzeczywistego kryzysu zostaną ograniczone do minimum. Magda Słodownik Patronat merytoryczny: | 15 | Na mieście / Moda | kultura ks kultura & społeczeństwo Fashionista Tomasz Donocik jest kolejną osobą, o której warto pisać, podziwiać za osiągnięcia, pracę, pokorę, dystans do życia i przemiłą osobowość. Lata jego dzieciństwa i dorastania wiążą się z Wiedniem, a studia z Londynem, gdzie zgłębiał tajniki projektowania biżuterii w słynnej uczelni Central Saint Martins. Po otrzymaniu tytułu magistra Royal College of Art w 2006, zaczął swoją współpracę ze Stephen Webster, gdzie zaprojektował kolekcję Burning Rocks dla marki De Bers - słynącej z ciekawej oprawy diamentów. Swoją poprzednią wiosenną kolekcję na rok 2008 zaprojektował dla mężczyzn dla marki Garrard. Tomasz, mimo młodego wieku, zdobył już cztery nagrody przyznawane przez Goldsmith’s Company w tym: Jewellery Designer of the Year 2006 oraz Gold Award for Best Junior Goldsmith’s Craftmanship and Design Awards 2007. Jego nazwisko oraz prace były publikowane są w takich magazynach jak: „The Independent”, „Ascot 2006”, „l’Uomo Vogue”, „Vanity Fair” czy „Elle Ddecoration”. W CV może pochwalić się kolaboracją z takimi markami jak: Moet Chandon, The Royal Ascot De Beers, Swarovski, Tag Heuter Watches czy Louis Vuitton Moet Hennessy LVMH. Jak sam mówi, jego kolekcje inspirowane są głównie literaturą i architekturą, przykładem tego może być kolekcja Russian Aristocrat. Każdy projektowany przez niego obiekt jest niewątpliwie przejawem kunsztu tegoż rzemiosła, koncepcyjnie zbliżającego się do sztuki. Biżuteria Tomasza jest nie tylko pokazem technicznego opanowania przez niego warsztatu jubilerskiego, lecz również misternym przedmiotem dającym do myślenia. Tomasz przez swoje zamiłowanie do traktowania przedmiotów mniej „przedmiotowo”, w swojej pracy stara się nadać im zupełnie inny wymiar lub funkcje. Jego biżuteria wyróżnia się subtelną roszadą materiału z jego funkcją gdzieś na styku zasad obowiązujących w modzie, rzemiośle jubilerskim i sztuce. Łączy on najdroższe kruszce ze szlachetnymi kamieniami jak diamenty, rubiny ze srebrem, złotem, skórą, jedwabiem i drewnem, uprawiając przy tym swoistą żonglerkę formy z materiałem. Echo jego ostatniej męskiej kolekcji dotarło wszędzie tam, gdzie projektanci marzą, by zaistnieć, choć przez moment. Obecnie, intensywnie pracuje nad damską kolekcją, miejmy nadzieję, że z podobnym efektem. Małgorzata Januchowska | 16 | kultura | Kino Don Kichot się nie poddaje W Warszawie funkcjonuje 13 klubów należących do Polskiej Federacji Dyskusyjnych Klubów Filmowych i mających prawo używać skrótowca „DKF”. Gdy w 2006 roku, w kinie Muranów, odbyła się jubileuszowa uroczystość z okazji 50-lecia istnienia Federacji, media chętnie pisały o odradzającym się ruchu DKF-owskim. Warto sprawdzić jak to odrodzenie wygląda w 2010 roku i czy faktycznie jest się z czego cieszyć. Anna Kiedrzynek Symbolem Federacji DKF-ów jest postać Don Kichota. Trudno o lepszego patrona – żeby stworzyć, a co ważniejsze, konsekwentnie prowadzić działalność klubu, potrzebne są wyobraźnia i odwaga. Ta pierwsza przydaje się podczas planowania repertuaru, ta druga, gdy w grę wchodzi promocja DKF-u. Kluby filmowe to twory efemeryczne – ich prowadzeniem zajmują się ludzie, którzy z czasem mogą zmienić miejsce zamieszkania, podjąć stałą pracę lub zwyczajnie stracić zainteresowanie działalnością DKF-u. Są jednak na mapie Warszawy kluby, których członkowie z imponującą konsekwencją organizują regularne pokazy. Próbują nawet – z różnym skutkiem – realizować schemat „prelekcja – projekcja – dyskusja” (PPD), który ma w zamierzeniu odróżnić seanse DKF-owskie od tych, jakie proponują np. kina studyjne, również skoncentrowane na pokazywaniu filmów ambitnych, ignorowanych przez multipleksy. Nie boją się pokazywać Jednym z takich klubów jest Koło Naukowe DKF Prawników Błękit Pruski, działający od 11 lat przy Wydziale Prawa i Administracji UW. – Filmy, które prezentujemy, to w 30 % dzieła o tematyce stricte prawniczej. Przed seansem widzowie mają szansę wysłuchać prelekcji, wygłaszanej w takich przypadkach przez prawnika praktyka. W pozostałych 70 % mieszczą się filmy „zahaczające” o tego rodzaju kwestie, ale przede wszystkim wpisujące się w ciekawy dla studentów kontekst społeczny lub psychologiczny – opowiada Anna Rak, studentka II roku prawa i wiceprezes DKF-u. Mariusz Karłowski, prezes, dodaje: – Naszym celem nie jest szerzenie znajomości prawa, lecz kultury DKF-owskiej. Dlatego dbamy o to, aby prelekcja poprzedzająca np. pokaz dramatu sądowego, była zrozumiała dla wszystkich widzów, także tych spoza naszego wydziału. Największym i najgłośniejszym do tej pory projektem Błękitu Pruskiego był cykl „Kino prawnicze”, zorganizowany z okazji 200-lecia WPiA. W jego ramach, od października 2007 do marca 2009 roku, pokazanych zostało 15 filmowych arcydzieł o tematyce prawnej. Oryginalna inicjatywa okazała się frekwencyjnym sukcesem. Błękit Pruski współpracuje obecnie z licznymi kołami naukowymi Wydziału Prawa. – My zajmujemy się pokazem, a każde koło, które zadeklaruje chęć współpracy, ma prawo do organizacji jednej dyskusji – wyjaśnia Mariusz Karłowski. W ramach wspólnej inicjatywy DKF-u oraz Koła Naukowego Libertas et Lex, widzowie mogli zobaczyć m. in. „Wszystkich ludzi prezydenta” Alana J. Pakuli. W dyskusji o filmie uczestniczyli: naukowiec, dziennikarz i polityk. Seanse klubowe odbywają się regularnie raz w tygodniu, w środy o godzinie 20, w auli starego BUW-u. Innym przykładem DKF-u studenckiego jest „Overground”, zrzeszający głównie studentów SGH (gdzie znajduje się siedziba klubu). Ich repertuar zawiera zarówno czeskie komedie, dzieła Kieślowskiego, jak i animacje oraz dokumenty. W Auli VII SGH, gdzie we wtorki i czwartki odbywają się seanse, można obejrzeć filmy, które na ekranach kin gościły zbyt krótko lub w ogóle. Anna Pudło, przewodnicząca DKF-u, uważa, że tworzenie klubu jest na tyle inspirujące, że nie trzeba wiele, aby zmotywować członków: – Rotacja jest nieznaczna, osoby, które dołączają do nas na początku studiów, często jeszcze po ich zakończeniu pomagają w organizacji pokazów. „Overground”, poza promowaniem klasyki kina polskiego i światowego, zajmuje się także wspieraniem młodych i niezależnych twórców. Podczas seansów w SGH widzowie mają okazję obejrzeć etiudy studenckie i projekty offowe. – Nie boimy się pokazywać tego, co komercyjne kina odrzucają – mówi Anna Pudło. O gustach powinno się dyskutować Na innych nieco zasadach działają DKF-y niezwiązane z uczelniami. Częstotliwość pokazów jest zazwyczaj mniejsza, ale za to publiczność – bardziej zróżnicowana. Istniejący od 2006 r. DKF Muranów (mieści się tam, gdzie kino, przy ulicy gen. Wł. Andersa 1), stawia na filmy niszowe, niekiedy zupełnie niedostępne w Polsce. Kryterium ich doboru to nie tylko wartość artystyczna, ale i atrakcyjność poruszanego tematu. Dokument o „b-girls”, dziewczynach tańczących breakdance, film „Catching Out” pokazujący kulturę „hobo”, czyli ludzi jeżdżących nielegalnie pociągami towarowymi – to tylko niektóre propozycje DKF-u Muranów. Seanse odbywają się zazwyczaj we wtorki, czasami także w niedziele. Jedna z członków klubu, Lila Majchrzycka, przyznaje, że choć organizatorzy starają się podtrzymywać schemat „prelekcja–projekcja– dyskusja”, to z tym ostatnim bywa różnie: – Na dyskusji po filmie zostaje czasami trzy czwarte wszystkich widzów. Ale faktyczny udział w rozmowie bierze zaledwie kilka osób. Po pokazie „Catching Out” wywiązała się ciekawa polemika, głównie jednak dlatego, że wówczas na sali znajdowali się przedstawiciele różnych grup wolnościowych, którym tematyka tego dokumentu była szczególnie bliska. Z kolei kierownik kina Domu Sztuki SMB „Jary” w dzielnicy Ursynów, Andrzej Bukowiecki, uważa, że schemat PPD jest w dużej mierze wypierany przez tryb seminaryjno-przeglądowy. To właśnie w ursynowskim Domu Sztuki miał swoją siedzibę kultowy DKF Socjologów Pod Spodem, który niedawno zakończył swoją ponad dziesięcioletnią działalność. Założycielami klubu byli studenci UW. – Socjologowie próbowali wrócić do tradycyjnej, opartej na dyskusji, formuły DKF-u. Ich starania zaowocowały wieloma sukcesami, jednym z nich była przyznawana przez Federację Nagroda im. prof. Antoniego Bohdziewicza. Dom Sztuki jest otwarty na kolejną taką grupę studentów, która zechce pójść w ślady członków Pod Spodem. Czekałaby na nich nie tylko dobrze wyposażona sala kinowa, ale i opieka merytoryczna, jakiej na początku działalności potrzebuje DKF – zachęca Andrzej Bukowiecki. I dodaje, że liczba DKF-ów tworzonych przez studentów (niekoniecznie przy uczelniach) mogłaby być dużo większa, gdyby nie zbyt intensywny i wynikający z rynkowej presji tryb życia współczesnego warszawskiego żaka. Autorskie plakaty projekcji filmowych przygotowuje DKF "Błękit Pruski", działający przy Wydziale Prawa i Administracji UW. Obecnie w Domu Sztuki na Wiolinowej funkcjonuje DKF skupiony na filmowej edukacji młodzieży szkolnej. – Lecz dla DKF-owskiej inicjatywy młodych ludzi, zwłaszcza studentów, zawsze będzie u nas miejsce – twierdzi Andrzej Bukowiecki. Czekając na „boom” DKF-y nie poddały się po szturmowym ataku telewizji i kaset VHS. Teraz, pomimo zalania rynku audiowizualnego płytami DVD oraz wszechobecnego piractwa internetowego, nadal potrafią przyciągać widzów – choć już nie na taką skalę jak kiedyś. Ponowny „boom na DKF-y” być może dopiero przed nami. Anna Pudło z „Overground” nie ma za to wątpliwości, że idea DKF-u nie jest zagrożona. – Nie wydaje mi się, aby kluby filmowe miały ucierpieć na piractwie albo przez DVD. My oferujemy to, czego próżno szukać także w „normalnym” kinie: unikatowe filmy, spotkania z twórcami, bardzo tanie bilety. Być może widzowie nie korzystają zawsze w pełni z danej im szansy zadawania pytań i uczestniczenia w dyskusji, ale najważniejsze jest to, że są miejsca, które w ogóle oferują taką możliwość. Podobnego zdania jest Anna Rak. – Nie boimy się tego, że przestaniemy istnieć, bo liczba osób chętnych do oglądania nie zmniejsza się. W maju planujemy zorganizować we współpracy z kinem Muranów przegląd pod hasłem „Cenzura w kinie”; pokażemy filmy Pasoliniego, „Ostatnie tango w Paryżu” Bertolucciego… . - Także sam DKF Muranów chce zorganizować w maju (1-2) przegląd filmów „punkowo-muzycznych”. - Liczymy się z ryzykiem braku zainteresowania. Ale mimo to trzymamy się konsekwentnie obranego kierunku – mówi Lila Majchrzycka. „Overground” już 13 kwietnia zaprasza na spotkanie z Krzysztofem Zanussim i pokaz „Bilansu kwartalnego”. – Jestem przekonana, że istnieje cała rzesza ludzi, którzy wolą iść do bardziej kameralnych kin, gdzie po seansie możliwa jest dyskusja – podsumowuje Anna Pudło. Logo z wizerunkiem Don Kichota zobowiązuje. On też Pisanie o filmach poruszających tzw. ważne tematy należy do niewdzięcznych zadań. Zajęcie pozycji bezstronnego obserwatora jest – chciałoby się powiedzieć – jeszcze bardziej niemożliwe niż zazwyczaj. Pablo Pineda, chory na zespół Downa odtwórca głównej roli w hiszpańskim filmie „Ja też”, zdawał sobie z tego sprawę. Przed pokazem prasowym poprosił, abyśmy w swoich ocenach czuli się nieskrępowani. Jako że prawo do bycia krytykowanym nie wydaje mi się mniej ważne niż dostęp do prostytucji, postaram się spełnić jego prośbę. „Społeczeństwo izolujące mniejszości jest tworem upośledzonym. Wszyscy jesteśmy istotami ludzkimi”. Już w pierwszej scenie podana jak na talerzu zostaje widzowi „naczelna teza” filmu. Wypowiada ją w czasie uniwersyteckiego odczytu sam protagonista, Daniel – człowiek, który mimo upośledzenia umysłowego i fizycznego próbuje funkcjonować wśród innych jak pełnoprawna i pełnosprawna jednostka. Daniel ma co prawda problemy z zawiązaniem sznurowadła, ale jest bardzo bystry, wszechstronnie wykształcony, a przede wszystkim niezwykle wrażliwy. Mimo świadomości naznaczenia piętnem podejmuje pracę, z dobrodusznym śmiechem obserwując nieporadność, jaką w zetknięciu z innością przejawiają jego koledzy i koleżanki. Spośród tego grona wyróżnia się Laura – szorstka w obejściu i, jak się później okazuje, emocjonalnie okaleczona kobieta, szukająca w cynizmie schronienia przed swoją traumatyczną przeszłością. Jako jedyna potrafi dojrzeć w Danielu kogoś więcej niż tylko niegroźnego przygłupa. Między dwojgiem outsiderów – „tą zdzirą” i „biednym malcem” pojawia się uczucie. Antonio Naharro i Alvaro Pastor ukazują zmagania o prawo do człowieczeństwa bez cienia histerii, za to ze współczuciem przełamywanym dużą dozą ciepłego humoru (kapitalna scena z bananem i prezerwatywą). Film nie jest jednak wolny od łopatologicznego dydaktyzmu. Daniel doskonale wie, że „Ogród rozkoszy ziemskich” to obraz Hieronima Boscha, który znajduje się w galerii Prado, Laura natomiast jest przekonana, że to jeden z miejskich parków. Daniel uprawia taichi, pilates i pływa crawlem, Laura upija się w barze i kopuluje z nieapetycznym brudasem. On – upośledzony, a jednak szukający sposobu na samorealizację pełnowartościowy człowiek, Bajka do kwadratu ona – z pozoru zdrowa, lecz zmierzająca ku zezwierzęceniu ofiara chorego społeczeństwa hiszpańskiego. Jest coś niepokojącego w tym czarno-białym podziale, który znajduje swój wyraz w odwołaniu do średniowiecznych przedstawień Sądu Ostatecznego. I choć autorzy filmu posługują się tym motywem w sposób bardzo naturalny (pod pretekstem wizyty bohaterów w galerii), to jednak gruba kreska oddzielająca zbawionych od potępionych nie daje się przeoczyć. Cóż więc znajduje się w raju Naharro i Pastora? Serduszko z kremu do opalania na plecach Laury, zabawę na lodowisku w rytm amerykańskiego „Merry Christmas”, pocałunek na tle rozświetlanego fajerwerkami nieba w sylwestrową noc czy wreszcie starania bohatera zwieńczone udanym stosunkiem na hotelowym łóżku. Czy taki obraz raju nie skłania przypadkiem (właśnie przypadkiem, bo raczej nie z woli autorów!) do zadania pytania: „Czy JA TEŻ tego chcę, w tę stronę zmierzam, uznaję to wszystko za szczyt moich marzeń?”. Niezależnie od tego, jak odpowie się na to pytanie, możliwość jego postawienia jest luksusem, na który – jak pokazuje film „Ja też” – nie wszyscy mogą sobie pozwolić. I bardzo łatwo zadrwić z banalnego raju mieszczuchów komuś, kto odrzucony nigdy nie musiał dobijać się do drzwi domu publicznego, wykrzykując: „Mam trzydzieści cztery lata! Nie jestem chłopcem! Jestem mężczyzną!”. Tomasz Dowbor „Ja, też!”, reżyseria: Antonio Naharro premiera: 4 kwietnia 2010 Patrz i milcz Historia życia Waris Dirie ma w sobie coś z bajki – ale jest to baśń andersenowska z ducha, pełna kontrastów, momentami okrutna i niezakończona typowym happy endem. Szkoda, że tego potencjału nie umiała wykorzstać Sherry Hormann, reżyserka filmu „Kwiat pustyni”, który powstał na kanwie autobiografii somalijskiej modelki. Film opowiada historię dziewczyny, która jako dziecko poddana została przez wiejską znachorkę okrutnemu zabiegowi obrzezania. Potem, dzięki kilku zbiegom okoliczności i pomocy barwnych postaci trafiła na wybiegi stolic mody. Materiał na krzepiącą i przyjemną dla oka bajkę nie został przez reżyserkę zmarnowany. Jednak podczas seansu trudno oprzeć się wrażeniu, że główny sens tej historii – spowodowane obrzezaniem fizyczne i psychiczne cierpienie Waris – zamiast promieniować na osobowość głównej bohaterki, zostaje zmarginalizowany i skondensowany raptem w czterech scenach. Niedosytu, spowodowanego brakiem konsekwencji w odtwarzaniu na ekranie osobowości Dirie, nie rekompensuje nadmiar tzw. artystycznych tricków. W nawiązaniu do tytułu, film zaczyna się przepisowo od ujęcia przedstawiającego kwiat kwitnący na piaskach. Kolejne sceny pokazują, jak mała Waris ucieka przed zaaranżowanym małżeństwem z 60-letnim mężczyzną; sekwencja ucieczki przez pustynię jest rozciągnięta w czasie na tyle, aby widz zdążył odkryć piękno i grozę Afryki, ale też kilka razy spojrzał na zegarek. Z kolei wątek tęsknoty Waris za matką i krajem rodzinnym, który stanowi jeden z najbardziej poruszających elementów książki w filmie zostaje ledwie zasygnalizowany. Na ten zarzut łatwo można odpowiedzieć stwierdzeniem, że skoro życiorys Somalijki obfitował w tyle fascynujących wydarzeń, trudno byłoby je pomieścić w dwugodzinnej kinowej adaptacji. To oczywiście prawda, szkoda tylko, że Sherry Horman wyeksponowała na ekranie najbardziej efektowne i przyjemne dla oka momenty, upychając to, co nieestetyczne i wstrząsające w kilkunastu zaledwie minutach. Do jakich refleksji doprowadzić może patrzenie na kozę? Do wniosku, że koza nie różni się niczym od innych istot, przeżywa strach podobnie jak ludzie, a pozbawienie jej strun głosowych spowoduje wprawdzie, że przestanie beczeć, ale jej los tylko się pogorszy – o ile do tej pory i tak nie mogła o sobie decydować, o tyle teraz nawet nie może wyrazić swojej dezaprobaty wobec ludzkich działań. Mało znany aktor drugiego planu, Grant Heslov, postanowił spróbować swych sił w reżyserii, a w realizacji niezwykłej wizji pomogła mu znajomość z Georgem Clooneyem. Do współpracy zaprosili plejadę gwiazd na czele z Jeffem Bridgesem i Kevinem Spacey. Zamiast oczekiwanej po takiej obsadzie wysokobudżetowej produkcji, powstała kameralna komedia, która bardziej zadziwia niż śmieszy, co w tym przypadku wcale nie jest wadą. Pewien dziennikarz (Ewan McGregor) spotyka kreowanego przez Clooneya emerytowanego członka tajnej jednostki wojskowej, która wykorzystuje paranormalne zdolności żołnierzy (najwyższy poziom wtajemniczenia podobno pozwala na przenikanie przez ściany). Bohaterowie jadą więc niczym wysłannicy Jedi (sami tak siebie określają) na tajną misję do Iraku. Obraz Heslova jest przesycony ironią, która wkrada się już do tytułu. Gapienie się na kozy jest niczym innym jak patrzeniem z dystansem na pokolenie hipisów, którzy osiągnęli taki sam efekt w zaprowadzaniu pokoju na świecie, jak modelki w wyborach Miss World, apelujące o zaprzestanie wojen. Kozy w filmie milczą tak jak ludzie, którzy dają przyzwolenie na prowadzenie konfliktów zbrojnych. W jednej ze scen Amerykanin i Irakijczyk przepraszają za swoich rodaków – ci pierwsi marzą o podboju Iraku, żeby budować tam sieć McDonald’s lub Starbucks, ci drudzy nie cofną się przed niczym i są w stanie porywać nawet neutralnych dziennikarzy. Reżyser znalazł ciekawy sposób, żeby opowiedzieć o wojnie, unikając konwencji martyrologicznego kina wojennego. Obawiam się jednak, że gros odbiorców odbierze film jedynie na poziomie referencyjnym, fabularnym, sprowadzającym się w gruncie rzeczy do opowieści o zgrai kretynów, która próbuje zrobić z wojska cyrk. Anna Kiedrzynek Patryk Juchniewicz „Kwiat pustyni”, reżyseria: Sherry Hormann premiera: 26 marca 2010 „Człowiek, który gapił się na kozy”, reżyseria: Grant Heslov premiera: 16 kwietnia 2010 Polskie kino w Moskwie 22 kwietnia w stolicy Rosji rozpocznie się 3. edycja Festiwalu Polskich Filmów „Wisła”. Przez cały tydzień rosyjska publiczność będzie mogła poznać najważniejsze polskie produkcje ostatnich dwóch lat. O Słonia – nagrodę główną festiwalu, ubiegać się będą m.in. „Tatarak” Andrzeja Wajdy, „33 sceny z życia” Małgorzaty Szumowskiej, „Dom zły” Wojciecha Smarzowskiego czy „Wojna polsko-ruska” Xawerego Żuławskiego. To okazja do skonfrontowania ocen polskich krytyków z głosem z zewnątrz. Woody Allen znowu kręci i podnieca 20-letnia Melodie pojawia się w progu mieszkania starzejącego się Borisa – świadomego własnej wyjątkowości geniuszamizantropa. To wydarzenie wywraca do góry nogami jego życie. Zderzenie diametralnie odmiennych charakterów, allenowski sarkazm i autoironia. Gdy polska publiczność szykuje się do pójścia na „Co nas kręci, co podnieca” 9 kwietnia, w Stanach Zjednoczonych rozpoczęto już odliczanie do premiery kolejnego filmu Allena „You Will Meet a Tall Dark Stranger”. Wygląda na to, że mimo upływu lat, amerykański człowiek-orkiestra nie traci wigoru. Ostatni film Mela Gibsona? Znany amerykański aktor i reżyser zdradził, że pracuje nad scenariuszem kolejnego filmu. Jego akcja ma się toczyć w średniowiecznej Skandynawii. Jak mówi Gibson, film o wikingach ma być ostatnim w jego reżyserskiej karierze. Nie wiemy jeszcze o czym dokładnie opowie nam tym razem Gibson i czy znowu obraz spłynie krwią. Do realizacji tego projektu jeszcze daleko, więc wielbiciele twórcy filmu „Braveheart” mają na co czekać. Zmierzch w kinie Na początku lipca tego roku do polskich kin trafi trzecia część sagi o wampirach. Główna bohaterka, Bella Swan, oczekując na przemianę musi rozstrzygnąć, co w jej życiu jest najważniejsze i stawić czoła nadciągającym zagrożeniom. Już wkrótce przekonamy się, czy hermafrodytyczny Edward (Robert Pattinson) wciąż przyprawia o palpitacje serca tłumy nastolatek. Twórcy „Shreka” atakują Halibut Straszna Czkawka Trzeci jest pośmiewiskiem wśród wikingów. Aby zostać zaliczonym do grona wojowników, musi wykazać się męstwem w starciu z krwiożerczym smokiem. Jako że chłopak męstwem nie grzeszy, będzie musiał odnaleźć własną drogę wiodącą nie tylko do dojrzałości, ale i serca wybranki. Film „Jak wytresować smoka” do polskich kin zawitał 9 kwietnia. Off Plus Camera w Krakowie Tematem przewodnim trzeciej edycji krakowskiego festiwalu będzie kino indyjskie. Publiczność będzie się mogła przekonać na własne oczy, że określenie „Bollywood” nie wyczerpuje jego różnorodności. Wyświetlone zostaną filmy reżyserów spoza głównego nurtu, m. in. Satyajita Raya, Miry Nair, Shekhara Kapura czy Deepy Mehty. Początek festiwalu 16 kwietnia. opr. Tomasz Dowbor www.fotoreportaz.org.pl | 17 | Muzyka | kultura ks kultura & społeczeństwo Niezmordowani Fightersi Zespół Foo Fighters, mimo zapowiadanej najdłuższej w historii kapeli przerwy, wracają do garażu wokalisty i głównego gitarzysty, Davida Gohla, gdzie nagrywać będą materiał na nową, siódmą już płytę. Ta z kolei ma być powrotem do korzeni; jak twierdzi lider grupy, udało mu się namówić do współpracy znakomitego producenta Butcha Viga (związanego m.in. z produkcją „Nevermind” Nirvany z 1991 r.), który, jak twierdzi Gohl, pozwoli nagrać mocny album pełen „wielkich” kawałków. KoЯn w Roadrunner Records, Head w Warszawie Zespół podpisał umowę z Roadrunner Records, wytwórnią skoncentrowaną głównie wokół ciężkich brzmień (Slipknot, Soufly czy DevilDriver). Nieco przed tym wydarzeniem eksgitarzysta KoЯn, Brian „Head” Welch, określił kolejne stacje swojej solowej trasy koncertowej, wśród których jest Warszawa. Koncert odbędzie się 20 czerwca w warszawskiej „Progresji”. Przejawy Kolosa Internet zalały kolejne niskobudżetowe teledyski dla piosenek z tegorocznego wydawnictwa producenta i artysty RJD2 - The Colossus. Wszystkie teledyski są wyrazem zamiłowania XL Recordings (Radiohead, Basement Jaxx, M.I.A, Peaches czy Dizzee Rascal) zarówno do alternatywnych form, jak i promowania swojej muzyki przez internet. I to działa; wytwórnia może pochwalić się jednymi z najniższych kosztów promocji artystów przy proporcjonalnie wysokim zainteresowaniu opinii publicznej. Majowe okaleczenia Znamy już oficjalną datę koncertu cofanego na polskiej granicy blackmetalowego potentata – zespołu Mayhem. Wspierany przez słoweńskiego Noctiferia i polskiego Mastiphala, Norwegowie zgotują ciężkie, metalowe piekło już 26 maja w warszawskiej „Progresji”. Wstęp na niezapomniane wrażenia kosztuje 70 złotych. Platynowy O.S.T.R. Jedenasty studyjny album łódzkiego rapera Tylko Dla Dorosłych z lutego tego roku zdobył 30 tysięcy nabywców, co dało Ostrowskiemu Platynową Płytę. Dwupłytowe wydawnictwo, określane mianem najlepszej płyty artysty, miało premierę w lutym, nakładem Asfalt Records. Jest to pierwsze tego typu wyróżnienie dla wytwórni. Morze Tchórzy Na blogu Jacka White’a pojawiły się detale na temat drugiego albumu jego projektu The Dead Weather. Zatytułowany Sea of Cowards miałby mieć swoją światową premierę 10 maja nakładem Third Man Records. Promowany będzie piosenką Dead by the Drop, do kupienia w Internecie od 30 marca. Premiera teledysku nastąpiła 6 kwietnia. opr. Jakub Szarejko | 18 | kultura | Teatr Joanna w Krainie Czarów Fatalista na Ochocie Blisko cztery lata kazała czekać Joanna Newsom na następcę doskonale przyjętego „Ys”. „Have One On Me”, jakkolwiek ciągle niezwykle absorbujące i ugruntowujące unikatowy styl i status Newsom jako divy amerykańskiej alternatywy, zdradza alarmującą tendencję. Album ten należałoby bowiem nazwać wydawnictwem „zadługogrającym”. Witold Zatorski, zabierając się za reżyserię „Kubusia Fatalisty i jego pana” w 1976 r. w Teatrze Dramatycznym, zostawił wzór do naśladowania, z którego skorzystał Stanisław Stelmaszyk. W ten sposób, wspaniała oświeceniowa powieść Denisa Diderota o wszędobylskim Kubusiu i jego bezsilnym panu, pojawiła się tym razem na deskach OCH-Teatru. Pan jest podstarzałym arystokratą o wysublimowanych manierach, ze słabością do kobiet. Jest życiowym nieudacznikiem wędrującym po świecie bez określonego celu ze swym wiernym sługą, Kubusiem. Ten, jest jego zupełnym przeciwieństwem. To prosty, wiejski chłopak, o wyraźnym filozoficznym zacięciu i niewyparzonym języku, którego bezustannie nadużywa. Uwielbia życiowe anegdotki i dywagacje, przeskakuje od tematu do tematu i sto razy gubi wątek, po to, by odnaleźć go za setnym zakrętem. Umila tym samym drogę swojemu panu historyjkami z własnego życia, wśród których dominuje temat frywolnych amorów i męskiej przyjaźni. Tworzą one zgrabną całość i stopniowo wiodą do finału sztuki. Choć tytułowi bohaterowie całkowicie się różnią i awanturują na każdym kroku, nie mogą bez siebie żyć. Pan nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, że jego przaśny kompan jest jego życiowym przewodnikiem, opiekunem i filozofem przewyższającym go mądrością. „Have One On Me” jest niezbitym dowodem, że Joanna Newsom, amerykańska harfistka i wokalistka, ostatnie kilka lat spędziła pracowicie. Przeszło dwugodzinny, trzypłytowy album jest jednak pierwszą propozycją w jej dorobku, która tak silnie podzieliła środowisko fanów artystki. Formalnie mamy do czynienia z kontynuacją stylistyki obranej na wydanym w 2006 roku „Ys”. Przesycone liryzmem, enigmatyczne i nierzadko ocierające się o surrealizm teksty tworzą symbiotyczną całość z melodiami zachowującymi minimalistyczną formę, mimo bogactwa instrumentarium. Podążanie szlakami wyznaczanymi przez koncepcję Newsom jawiło się od zawsze zadaniem niemal karkołomnym. Podobnie jest tutaj. Co więcej, gros tekstów może wydawać się zupełnie niezrozumiałych bez znajomości całego mnóstwa kontekstów, zarówno kulturowych, jak i dotyczących osobistego życia wokalistki. Mierząc się więc z lirykami Joanny Newsom, należy zdawać sobie sprawę z niemal palimpsestowej ich struktury, skutkującej mnogością interpretacji. Tak jest choćby z epickim „Go Long”, najlepszą w zestawie kompozycją, której fantasmagoryczny klimat i opowieść o perraultowskim Sinobrodym jest ledwie przyczynkiem do rozliczenia z, co najmniej, dwójką byłych partnerów. Newsom wznosi się tu na absolutne wyżyny, tworząc arcydzieło kobiecej narracji w muzyce, w swojej kategorii stylistycznej najlepszej od czasów Lisy Germano. Bolączką „Have One On Me” – przy zastrzeżeniu, że to wciąż doskonały album i prawdopodobnie murowany kandydat do podium końcoworocznych podsumowań (przynajmniej za Oceanem) – jest rozwlekłość Bartosz Iwański „Have One On Me” Joanna Newsom premiera: 23 lutego 2010 Wytwórnia Drag City Stępione ostrze Przepuszczone przez filtr retro Angielski elektroniczny duet powraca z piątym studyjnym albumem. Czy postawieni wobec wyboru między wczesnym synthpopowym stylem a brzmieniem inspirowanym folklorem downtempo z ostatniego albumu wybrali dobrze? Minęło dziesięć lat od kiedy Goldfrapp debiutował z mrocznymi, ambientowymi kompozycjami na albumie „Felt Moutain”. Potem było „Black Cherry”, przywodzące na myśl czasy świetności retro-dance, by dwa lata później zostać przyćmionym przez nominowane do nagrody Grammy, electro-dance’owe „Supernature” o glam-rockowej otoczce i platynowym statusie. Stawkę kończył do niedawna „Seventh Tree”, kolejny krążek pełny ambientowych plam i folkowych dynksów. Od pierwszych chwil „Head First” nie pozostawia złudzeń, że Goldfrapp zdecydowali się na brzmienie bardziej przystępne i przyjazne listom przebojów niż w przypadku poprzednich albumów. Pełnia brzmienia syntezatorów z lat 80-tych uderza prawie tak szybko, jak myśl „hej, już to gdzieś słyszałem/am”. Bo tak było. Opener „Rocket” z prędkością silnika odrzutowego wyświetli nam wewnątrz czaszki teledysk do „Jump” Van Halena chwytliwym, bezkompromisowo prostym refrenem, pozostając w pamięci na długo po odstawieniu płyty na półkę. Dalej nie jest inaczej – współpraca z chodzącą maszyną do robienia syntetycznych szlagierów w stylu retro, Pascalem Gabrielem (który odpowiada za brzmienie 5 z 9 kawałków na płycie) zrobiła swoje. Dostajemy w efekcie kawałki przyjazne klubowemu audytorium jak downbeatowy „Believer” , „Dreaming”, za sprawą którego odruchowo fantazjować będziecie o Jimmym Somerville’u czy tytułowy „Head First”, wydający się być aranżacją jakiegoś spokojniejszego, nigdy niewydanego utworu formacji Abba. „I Wanna Live” jest z początku nieco jak „Runaway” autorstwa Bon Jovi, by potem przejść w coś nieprawdopodobnie podobnego do „Ego” The Saturdays, lecz na siłę przetłumaczonego na język lat 80-tych. tego materiału. Wydaje się, że każda z trzech płyt, które składają się na to wydawnictwo, predestynowana jest do osobnego odsłuchu. Wszystko zaczyna bowiem zlewać się po kilkudziesięciu minutach w homogeniczną całość, a koncentracja odbiorcy zostaje poważnie osłabiona. Brakuje tu, z pewnością, melodii na miarę „Peach, Plum, Pear”, klasycznego już singla z debiutanckiej płyty. Kilku czy nawet kilkunastominutowe, bujnie zaaranżowane opowieści nie mają też takiej mocy rozbudzania wyobraźni, jak te z „Ys”. Z drugiej strony, to wciąż ta sama Joanna Newsom - zawieszona między dziecięcą naiwnością a adolescencją kobieta, która każdym szarpnięciem strun harfy zdaje się tkać kruchą sieć, grodząc swój własny, przeniknięty baśniowością świat. Dlatego też wszyscy, którzy decydują się na surową krytykę „Have One On Me” (a i z takimi głosami można się zetknąć), wydają się być ludźmi pozbawionymi serca. Jedno jest pewne. Miłośnicy wyrafinowanej, niemal wiktoriańskiej w swym klimacie bajkowości, o wiele lepiej spożytkują dwie godziny słuchając trzeciej płyty Newsom niż oglądając burtonowską wersję „Alicji w Krainie Czarów”. Podobnie jest z autorską kompozycją Goldfrapp, „Shiny and Warm”, którą można porównać ze „Strict Machine”, singla ze wspomnianego krążka „Black Cherry”, przepuszczonego przez retro filtr, dodający piosence niewiele ponad ogrom prostego, syntezatorowego staccato. „Hunt” jest nieco mroczniejszy, wciąż jednak sprawia wrażenie, że gdzieś już to słyszeliśmy. Wieńczący album „Voicething” to ewidentny odmieniec na płycie złożonej głównie z tanecznego popu; po parokrotnym przesłuchaniu widziałem go jako coś, co napisać miałby Vangelis, lecz ostatecznie zdecydował się nie zamieszczać na soundtracku do „Blade Runnera”. Dziwi jako część albumu, a co dopiero jako zamykający go utwór. To, co spina wszystkie utwory do kupy, to rozmarzony, zimny wokal Alison Goldfrapp, którego mógłbym słuchać w nieskończoność. Problem w tym, że elektroniczne, jednak dość banalne chwyty marki disco sprowadzają go do roli drugoplanowej. Jest obiciem foteli kokpitu w „Rakiecie Sławy” pędzącej w pogoni za wałkowanym obecnie minionym czarem lat osiemdziesiątych. Tak macosze obejście się z prawdziwym talentem to katapultowanie się duetu Goldfrapp z trajektorii wyznaczającej trendy elektronicznej alternatywy na planetę do bólu jednorodnych dance-popowych ufoludków z dzisiejszego MTV. Wielka szkoda. Jakub Szarejko Head First Goldfrapp premiera: 22 marca 2010 EMI Poland „Wiosna, panie sierżancie!” – a jak wiosna, to i nowa płyta Ostrego. Duma miasta włókniarzy już piąty raz z rzędu wydała nowy krążek pod koniec lutego. Tym razem, w ramach urozmaicenia, O.S.T.R. stworzył koncept-album o perypetiach niejakiego Nikodema R., do płyty dorzucił komiks, a w roli narratora obsadził Michała „997” Fajbusiewicza. I co? I niby raduje się serce i dusza słuchacza, że zamiast 20 zlewających się ze sobą kawałków pozbawionych głębszej treści (patrz: niemal wszystkie poprzednie płyty Ostrego) dostaje skondensowaną w 45 minutach spójną historię. I niby O.S.T.R. jako „bitmejker” trzyma poziom, łącząc swojskość ścieżki dźwiękowej do W11 z brudnymi nowojorskimi brzmieniami. I niby jest tu jakiś pomysł, jakaś artystyczna dojrzałość. Co z tego jednak, jeśli raper, od lat operujący skrzeczącym flow, zaczyna brzmieć jak podstarzały wuefista popalający Fajranty w kanciapie. Co z tego, jeśli storytelling Ostrego jest nudny, narracja Fajbusiewicza karykaturalna, a wszystko brzmi jak kryminał milicyjny trzeciego sortu. Co z tego wreszcie, jeśli Ostry wcale nie zrozumiał błędów poprzednich płyt – do „Tylko dla dorosłych” dorzucił bonusowy „cedek” z ponad godziną kawałków w stylu poprzednich albumów. „Wciąż to samo”, jak rapował Pezet, w odróżnieniu od Ostrego nie mający problemów z byciem „focused”. Królem Łodzi jest dziś Zeus, Ostry zaś brzmi coraz bardziej jak emeryt; może już pora darować sobie rapowanie i skupić się na robieniu bitów. Marcel Zatoński „Tylko dla dorosłych” O.S.T.R. Premiera: 26 lutego 2010 EMI Music Poland Członkowie Teatru Montownia podeszli do tematu poważnie i z dużym samozaparciem, co widz mógł zaobserwować na poprzedzającej spektakl projekcji filmowej, przedstawiającej próby aktorów. Ciężkie i żmudne prace nad tekstem, choreografią i głosem zaowocowały świetnym, lekkim i przyjemnym spektaklem, który zaskakuje widza i jednocześnie bawi do łez. Nie bez kozery sztuka wystawiana jest w OCH-Teatrze, gdzie scena znajduje się na środku sali, otoczona widownią z dwóch stron. Wymusza to na aktorze grę przestrzenną, co podnosi standard przedstawienia i świadczy o umiejętnościach aktorskich zespołu. Wszelkie dygresje i wspominki są niebezpieczne, ze względu na zacieranie się wiodącej fabuły, tu jednak opowieść głównych bohaterów została wyraźnie oddzielona od wspomnień, dzięki czemu spektakl zachował przejrzystość i dynamikę. Krzysztof Stelmaszyk, chcąc skorzystać z tropu, jakim poszedł Zatorski, całość wizualną oparł na stylizacji osiemnastowiecznej, jednocześnie wprowadzając współczesny język, ze świadomością, że żyjemy w innym miejscu i czasie. Nie zabrakło soczystych dialogów o amorach, męskich podbojach i zdradach jak również sprośnych żarcików i kąśliwych uwag odnośnie do płci pięknej, które w wykonaniu Rafała Rutkowskiego, wcielającego się w rolę Kubusia i Jana Monczki jako pana, wzbudzają salwy śmiechu i gromkie brawa. Całość przeplatana jest muzycznymi utworami, granymi na żywo w trakcie przedstawienia przez orkiestrę. Ważną częścią są piosenki o ponadczasowych ludzkich przywarach i wadach, obecnych dawniej i dziś. Tu zachwycały swym głosem Zuza Grabowska i Zuzanna Fijewska, wcielające się w role pań przygodnie spotkanych przez Kubusia i Pana. OCH-Teatr daje możliwość znalezienia odpowiedzi na nurtujące ludzkość pytanie „czy my kierujemy losem czy los kieruje nami?” w lekki i humorystyczny sposób, delikatnie okraszony erotyzmem. Piotr Choma „Kubuś Fatalista i jego pan” reżyseria: Krzysztof Stelmaszyk Teatr Montownia premiera: 27 marca 2010 Bagdadzkie pustkowie Nowy-stary Słowacki Krystyna Janda zrealizowała dość niezwykły spektakl na podstawie musicalu Percy’ego Adlona. „Bagdad Cafe” opowiada historię dwóch kobiet, które spotkały się w barze gdzieś na pustyni. Jasmin (Ewa Konstancja Bułhak) jest przypadkową turystką, która postanawia zostać w lokalu po tym jak rozeszła się ze swoim partnerem, magikiem. Już od progu popada w konflikt z właścicielką lokalu, Brendą (Katarzyna Groniec). Wokół ich relacji obraca się cała oś fabuły. Wszyscy miłośnicy musicali mogą poczuć się zawiedzeni – to nie jest typowi musical. Należy raczej mówić o wyśpiewanym przedstawieniu. Scenografia ogranicza się do brudnego lokalu, w którym spotkać można wciąż tych samych, stałych gości. Wszystko sprawia wrażenie rozsypującej się kupy śmieci. Paradoksalnie, pasuje to do tego, co dzieje się na scenie. Momentami gra aktorska uderza sztucznością, co niekoniecznie należy poczytać za wadę. W Cafe Bagdad tak to już jest – życie jest jedną wielką grą, oszukiwaniem samego siebie. Obecność Jasmin doskonale demaskuje ową sztuczność, jej przybycie narusza ład i porządek jaki wcześniej tu panował. Na największą pochwałę zasługują aktorki grające główne role. Ich partie wokalne niejednokrotnie wywoływały dreszcze na plecach, uzupełniając się doskonale – z jednej strony melodyjny i głęboki głos Bułhak, z drugiej zaś agresywna i dynamiczna melodia Groniec. Niestety, poza tymi aktorkami nie było nikogo, na kogo można było zwrócić uwagę. Przytłoczyły resztę zespołu swoimi rolami tak bardzo, że niemal wykluczyły ich ze spektaklu. W pamięć zapada jedynie Mariusz Drężek w roli jąkającego się policjanta, który wywołuje salwy śmiechu na widowni. Spektakl jest ciekawym eksperymentem Krystyny Jandy, jednak zdecydowanie za krótkim. Niektóre wątki rozwijają się za szybko, akcja przeskakuje od jednego do drugiego, często bardzo gwałtownie. Pomimo tych kilku wad, spektakl robi piorunujące wrażenie. Może nie jest to „Upiór w operze”, ale wywołuje niemniej emocji. Doskonałe partie głównych bohaterek na długo zostają w pamięci. Teatr Narodowy, za sprawą Artura Tyszkiewicza, uruchomił wszystkie swoje sceniczne możliwości, aby na nowo wystawić „Balladynę” Słowackiego. Wszystko z okazji dwusetlecia urodzin autora, oraz w trzydziestą piątą rocznicę powstania „Balladyny” w wersji industrialnej Adama Hanuszkiewicza. Tym razem industrialny klimat zastąpiono wysypiskowym Gopłem stworzonym z pustych butelek, Skierką i Chochlikiem w roli kloszardów oraz pustelnikiem zamieszkującym szafę. Nie należy zapominać i o siostrach, które przedstawiono jako nieco przygłupie dziewczyny z popegeerowskiej wioski. Historia „Balladyny” jest wszystkim dobrze znana, tym bardziej widz będzie usatysfakcjonowany niemalże całkowitym brakiem cięć reżyserskich. Opowieść przedstawiono w każdym jej aspekcie, nie pomijając żadnej sceny. Co więcej – dodano chór, który podobnie jak w antycznych tragediach, komentuje to, co dzieje się na scenie. Melodie w stylu „Kapeli ze wsi Warszawa” oraz współczesnej muzyki popularnej są najmocniejszą stroną spektaklu. W rolę Balladyny wcieliła się Wiktoria Gorodeckaja, która z jednej strony zachwyca, z drugiej – rozczarowuje. Jej grze aktorskiej nie można wiele zarzucić, jednak przejście od słodkiej idiotki do morderczej despotki jest zbyt gwałtowne. To jakby dwie zupełnie inne role. Największe uznanie należy się Beacie Ścibakównie i jej Goplanie, którą zagrała rewelacyjnie. Zdecydowanie najlepsza kreacja w całym spektaklu, najbardziej przekonująca, żywa i poruszająca. Mizernie wypadła za to Małgorzata Rożniatowska grająca matkę Balladyny, jej sztuczność raziła, wręcz odrzucała widza. Próbując ująć spektakl w jednym zdaniu to udana interpretacja dzieła Słowackiego, oddająca ducha oryginału jak i naszych czasów. Warto zobaczyć ten spektakl, chociażby ze względu na rolę Ścibakówny oraz efektowny pokaz możliwości scenograficznych Teatru Narodowego. Emil Borzechowski Emil Borzechowski „Bagdad Cafe”, reżyseria: Krystyna Janda Teatr Polonia premiera: 26 września 2009 „Balladyna”, reżyseria: Artur Tyszkiewicz Teatr Narodowy premiera: 11 grudnia 2009 Teatralna Warszawa 11 kwietnia rozpoczęły się Warszawskie Spotkania Teatralne, podczas których można zobaczyć ponad 20 spektakli teatrów z innych miast, m.in. Wrocławia, Opola, Łodzi, Poznania, Krakowa, Wałbrzycha. Od 2008 roku, po przerwie, WST, organizowane przez Instytut Teatralny, znów odbywają się co roku. „Biesy”, „Szewcy”, „Panny z Wilka”, „Akropolis’, „Kaspar” – to przykładowe tytuły z tegorocznej edycji. Spotkania zainaugowała polska premiera sztuki Warlikowskiego – „Tramwaj” – na podstawie „Tramwaju zwanego pożądaniem” Tennesseem. Williamsa - o tragediach rodzących się z tzw. szarej codzienności i jej rytuałów. Współprodukowana przez Odeon - Theatre de l’Europe miała prapremierę w Paryżu 4 lutego. Teatr Wytwórnia na cenzurowanym Z marcowych nowości: „Lustra” w reżyserii Bartłomieja Wyszomirskiego - od 13 marca w Teatrze Wytwórnia. Skrytykowane na łamach „Dziennika Gazety Prawnej” tak za tekst, jak za jego prezentację, mają niewątpliwie tę zaletę, że starają się dać widzom więcej niż rozrywka. Szkicują problemy, z jakimi w chaotycznym XXI wieku spotyka się człowiek. Próbę zmierzenia się z trudną stroną życia podjęli też, w Teatrze na Woli, twórcy spektaklu „Trzy siostry trupki” w reżyserii Macieja Kowalewskiego. Tu na tapecie jest rodzina, jej wizerunek, kwestia podziału ról, rozbieżności między ideałem a rzeczywistością. Sztukę, opartą na faktach, opatrzono klauzulą „tylko dla dorosłych”. Premiera – 12 marca. Radio w teatrze Dla tych, co stronią od dramatu – „Radio live”, od 23 marca w Teatrze Komedia. Z humorem ukazano tu pracę „od kuchni” popularnej radiostacji – a konkretnie dokładnie jeden dzień, w którym wszystko idzie nie tak, jak zaplanowano. Obsada doborowa: Tamara. Arciuch, Robert. Rozmus, Mirosław. Zbrojewicz, Tomasz. Sapryk, Bartek. Kasprzykowski. Harry i Sally w Kwadracie Od 10 kwietnia w Kwadracie można oglądać spektakl inspirowany głośnym amerykańskim filmem „Kiedy Harry pozał Sally” z Martą. Żmudą-Trzebiatowską i Pawłem Małaszyńskim. Po raz pierwszy sztukę, autorstwa Marcy Kahan, wystawiono w 2004 roku w Londynie. W tej sympatycznej, romantycznej komedii dwie skrajnie różne osobowości spotykają się, by przeżyć wspólną przygodę. opr. Wioletta Wysocka Zielono mi... Kosz wiosennych rozkoszy tylko w Kinie Atlantic. Tylko do końca kwietnia jest szansa na wygranie jednej z dwustu nagród! Przy wejściu do Kina Atlantic znajduje się kosz pełen niespodzianek: kosmetyki Vichy, książki wydawnictw Czarne, G+J oraz BIS, przewodniki National Geographic, płyty dvd Monolith, bilety do kina Atlantic raz zaproszenia na słodki poczęstunek do The Pictures art bar cafe. Wystarczy na specjalnej wiosennej kartce pocztowej napisać, który z prezentów chciałoby się otrzymać. Następnie wypełnioną kartkę wystarczy wrzucić do skrzynki pocztowej umieszczonej w kinie. Losowanie kartek odbędzie się pod koniec kwietnia. | 19 | Muzyka / Książka | kultura kultura & społeczeństwo Morderstwa w strefie Gazy Czy korespondent prasowy może być dobrym pisarzem sensacyjnym? Mat Rees wydaje już drugą książkę, której akcja dzieje się na Bliskim Wschodzie (znany autorowi z dziennikarskiego doświadczenia). Tym razem bohater „Kolaboranta w Betlejem” spróbuje rozwiązać zagadkę morderstw w Palestynie, a wszystko dziać będzie się w strefie Gazy, którą autor poznał jako korespondent prasowy. Premiera 14 kwietnia. Szekspir wiecznie żywy 21 kwietnia ukaże się kolejna powieść z „gatunku Dana Browna”, „Julia”, napisana przez Fortier Anne. Julia, której nie w głowie były do tej pory zagraniczne wojaże, pewnego dnia dowiaduje się, że jest krewną kobiety, na której wzorował się Szekspir, pisząc swoją sztukę. Przy okazji dostaje dość niespodziewany spadek, a to tego zakochuje się i staje oko w oko z niebezpieczną dla jej życia tajemnicą. Pamuk o miłości „Muzeum Niewinności” to pierwsza książka napisana przez Orhana Pamuka po przyznaniu mu literackiej Nagrody Nobla. Tłem wydarzeń będzie znany z autobiograficznej powieści Pamuka Stambuł. W tym magicznym miejscu rozegra się dramatyczna walka o miłość kochanka, trzydziestoletniego Kemala, który uwiódł młodą Füsun, a teraz zaręcza się z urodziwą Sobel. Pierwsza miłosna powieść Pamuka ukaże się na naszym rynku 21 kwietnia. Księża wciąż w modzie Już nie tylko proboszcz Piotr Kozioł z „Rancza” czy słynny Ojciec Mateusz podbija nasze serca. Maciej Grabski, idąc za „księżomanią”, urzecze nas nowym duchownym. Po śmierci plebana we wsi Gródku na jego miejscu pojawi się ksiądz Rafał – młody i energiczny mężczyzna, który budzi nie lada emocje. Nie tylko godzi dawnych wrogów, lecz także jako pierwszy duchowny odprawia mszę w intencji samego Elvisa Presleya. Idzie nowe, które nie każdemu w Gródku może się spodobać. „Ksiądz Rafał” w księgarniach 22 kwietnia. Uroki polskiej propagandy Piotr Osęka podjął się niemożliwego. W książce, „Mydlenie Oczu. Przypadki propagandy w Polsce” próbuje zrozumieć naszą rzeczywistość. Choć czas stonki ziemniaczanej zrzucanej na nasze polskie pola już minął i żyjemy dziś w wolnym kraju, to z wciąż z sentymentem wspominamy kurioza tamtego okresu. Osęka przedstawia propagandowe oblicze tamtych czasów – chwyty poniżej pasa, ogłupianie społeczeństwa, czy też jawne kłamstwa. O tym wszystkim od 29 kwietnia. opr. Emil Borzechowski | 20 | Warta uwagi kupa śmieci Ich oficjalna strona na Facebooku podaje, że Gorillaz stacjonują na stałe w Essex. Natomiast na ich przepełnionym akcją, konceptualnym albumie odnajdujemy ten animowany, multimedialny zespół na odizolowanej wyspie zbudowanej wyłącznie z odpadków, gdzie odkrywa się przepełnione melancholią piękno ludzkiej integracji z naturą. To świetna metafora tego jak swobodnie Damon Albarn zbudował eklektyczne brzmienie Gorillaz ze skrawków należących do hip-hopu, funku, alternatywnego rocka, popu, i innych jak world czy electronica. On nie kradnie, nie pożycza, nie przerabia leniwie tego, co było. Można powiedzieć, że Albarn miłosiernie ratuje od zapomnienia to, co zostało pozostawione na pastwę losu przez te gatunki. Błyszczące, oblane platyną popowe kawałki, jakie uformował z tego muzycznego połamańca, okazały się przyciągnąć przepysznie niespójny kolektyw artystów na Plastikową Plażę. Album otwiera ciepły szum oceanu i strun, tuż przed uderzeniem o brzeg ciężkich, niespokojnych, sprawiających wrażenie żeliwnych, nut. Potem hip-hopowy beat ujawnia ujadanie pierwszego celebryty – mieszkańca Plastikowej Plaży. Snoop Doggy Dog wita nas niczym pies obronny każdej części morskiej linii brzegowej wyspy, podczas gdy przesterowany głos Albarna unosi się gdzieś powyżej, jak melodyjny, wojskowy poduszkowiec. Stamtąd uwodzące rat-a-tat tabli, flet i smyczki Libańskiej Narodowej Orkiestry Symfonicznej zwabia nas w ręce reprezentantów londyń- skiej sceny grime'owej, raperów Bashy i Kano, przygotowujących słuchacza na spotkanie z wielkimi nazwiskami. Dla dzieci ten album będzie jak słuchanie fajnie zremiksowanej wersji granych losowo kawałków z iPodów ich rodziców. Albarn przy tworzeniu albumu zakręcił się w towarzystwie odpowiedzialnego za kształt soulu lat osiemdziesiątych Bobby'ego Womacka; Micka Jonesa i Paula Simonona, odpowiednio gitarzysty i basisty The Clash; hip-hopowych pramistrzów De La Soul i wciąż niepokornego post-punkowca Marka E. Smitha. Niezaprzeczalnie, najlepszym momentem Plastic Beach jest ten, w którym stary i lakoniczny Lou Reed wchodzi niedbale w iście transcendentnym Some Kind of Nature. Niemalże wyczuwalnym wydaje się jego jednoczesne powodzenie stopami po Plaży, kiedy śpiewa „some kind of majesty/some chemical low/some kind of metal made from glue/some kind of plastic I can wrap around you ”. Wtedy sam Albarn w swoim falsetto o mangowych, pełnych łez oczach przypomina mu , że „all we are/is stars ”. Bezbłędne. Po dwunastu latach, jakie minęły, od kiedy britpopowy celebryta Damon Albarn z Blur połączył się z londyńskim komiksiarzem Jamiem Hewlettem w służbie pobocznemu projektowi tego pierwszego, Gorillaz zdaje się mieć na swoim koncie 3 (słownie: trzy) płyty studyjne bez pudła, fanów na całym świecie i jedną z najciekawszych prezentacji naszego wieku. Plastikowa Plaża to trzymający poziom miszmasz nie do zaszufladkowania, bo, choć zbudowana z odpadków (np. w rozwinięciu kawałka Sweepstakes z gościnnym udziałem Mos Defa, uważni odnajdą nieco spowolniony na potrzeby utworu sampel trąbki z piosenki She Bangs Ricky’ego Martina), jest, w gruncie rzeczy, spójną, dynamiczną całością, której jakość usprawiedliwia powrót na rynek D2, Murdoca, Russela i Noodle, tym razem w towarzystwie. Jedyna w sezonie, prawdziwie warta uwagi kupa śmieci. Jakub Szarejko „Plastic Beach” Gorillaz Premiera: 3 marca 2010 EMI Music Poland Mistrz grozy powraca Od kilku tygodni media informują o „najlepszej powieści Stephena Kinga”. „Pod kopułą, gdyż o nią właśnie chodzi, jest na pewno jedną najlepiej rozreklamowanych książek mistrza grozy. Ale czy „najlepszą z najlepszych”? Pod względem długości przegrywa z „Bastionem” o niemal 250 stron, jednak gdyby to miało mieć jakiekolwiek znaczenie, „Dzieła Wszystkie” Lenina byłyby ulubioną pozycją. Emil Borzechowski Powieść opowiada o losach małego miasteczka Chester Mill, które pewnego dnia, w jednej chwili, zostało otoczone niewidzialną kopułą. Jej pojawienie się wywołało masę katastrof i spektakularnych śmierci oraz okaleczeń. Słowem – trup ściele się bardzo gęsto. Aby uratować mieszkańców odciętych od reszty świata, wojsko postanawia przywrócić do służby jednego ze swoich żołnierzy, Dale’a Barbarę, zasłużonego weterana z Iraku reklama – obecnie zarabiającemu na smażeniu hamburgerów – któremu klosz w ostatnim momencie uniemożliwił ucieczkę z miasta. Barbie wraz z redaktorką miejscowej gazety próbują poznać naturę bariery i uwolnić miasto. Czasu jest coraz mniej, a miejscowi politycy próbują przejąć kontrolę nad Chester Mill i nie dopuścić do wyjścia na światło dzienne ich nieczystych interesów. Już od pierwszych stron książka wciąga w niesamowitą historię, nie pozwalając się od niej oderwać. King podzielił powieść – trady- cyjnie już – na małe rozdziały i podrozdziały, które w przypadku niemal tysiącstronicowej książki ułatwiają czytanie. Nie są to jednocześnie sztuczne podziały – poprzez nie widać, jak doskonałym warsztatem operuje autor. Niestety, można w niej znaleźć sporo literówek, czy kilka błędów gramatycznych. Jest to jednak zarzut do wydawcy, a nie autora. King doskonale buduje napięcie, ujawniając kolejne mroczne sekrety miasta i jego mieszkańców. Postacie precyzyjnie dopracowane, autor opanował kreację psychologiczną bohaterów w sposób mistrzowski. Nie ma osób bezpłciowych, a jeśli irytują – to tylko poprzez swoje zachowanie, a nie ich kreację. Książka, choć długa, nie przeciąża czytelnika swoją treścią. Czyta się ją szybko i przyjemnie, a co najważniejsze – z satysfakcją. Emil Borzechowski „Pod kopułą” Stephen King Prószyński i S-ka premiera: 9 marca 2010 Kawiarnia pełna paradoksu Muzeum sztuki Powiśle. To tu bohaterowie „Lalki” Prusa spotykali się z ogromną biedą i nędzą. Potem przyszła wojna, a Powiśle pogrążyło się w ruinie. Odbudowane, wciąż straszy biedą, choć nie taką, jak za czasów owego powieściopisarza. Ze świecą szukać tu lokalu, w którym oprócz kebabu albo kufla piwa znajdziemy coś jeszcze. My znaleźliśmy. nowoczesnej fot. Krystian Szczęsny ks kultura | Niezwykłe miejsce Emil Borzechowski Na jednej z mniejszych uliczek Powiśla, z dala od zgiełku miasta, przy Jezierskiego 3/5, znajduje się „Paradox Cafe”, największa czytelnia fantastyki w Warszawie. Knajpa umieszczona jest pośród bloków mieszkalnych, pięć minut drogi od Agrykoli. Jeśli już trafimy na ulicę Jezierskiego, ze znalezieniem lokalu nie powinno być większych problemów. Pierwsze wrażenie zwykli klienci, z którymi można porozmawiać jak z żywym człowiekiem, a nie eksponatem z napisem „Nie dotykać!”. W tym miejscu przyznano nominacje do ostatnich Zajdli – najważniejszej nagrody dla autorów fantastyki. To, co najniezwyklejsze w tym miejscu, odbywa się w niedzielę. Wtedy to Paradox zmienia się w scenę larpową, na której bywalcy knajpy grają w gry fabularne na żywo. Raz na kwartał odbywają się tu Paradoksalia – weekendowy minikonwent fantastów. Jeśli to mało, to zawsze można po prostu przyjść na środowe wieczory brydżowe, albo piątkowe karaoke. W przypadku Paradoxu możemy mówić o dwóch wrażeniach – tyle diametralnie różnych pomieszczeń znajdziemy w środku. Salę główną, z barem, urządzono w iście fantastycznym stylu – ściany pomalowano kolorem pożółkłych kart pergaminu, nanosząc na nie dwie gigantyczne mapy: jedną przedstawiającą świat tolkienowskiego Śródziemna, drugą – Starego Świata z Warhammera. Ponadto, na ścianach znajdziemy tysiące książek o tematyPolej piwa ce fantasy oraz scien-fiction. Wszystkich, którzy mają mało zasobne portfele, Piwnica to zupełnie inny świat, filmowa ucieszy wiadomość, iż jedyną rzeczą, która nie rzeczywistość. Ściany pokrywają olejne farby, jest tu fantastyczna, to ceny. Przystępne, adeodporne na tytoniowy dym – jest to sala dla kwatne do konkretnych potraw, czy napojów. palących – ozdobione plakatami z dziesiątek Dostaniemy zarówno popularne piwa z kija w filmów. Meble w obu salach to gustowny miszcenie od 4 do 7 złotych, jak i masz. Znajdziemy tu mnóbutelkowe specjały takie jak stwo okrągłych stołów, każdy Jedyne takie miejsce w Polsce Ciechan, Paulaner czy Deinny, coraz to masywniejszy, Paweł Olek sperados. Dla zziębniętych małe, prostokątne stoliczki, a z-ca redaktora naczelnego przewidziano cztery rodzaje nawet fotele kinowe z miniogrzanego wina, grzaniec ganej epoki. Mimo pozornego Dobra odskocznia od szarej licyjski, a nawet miód pitny. nieładu, wszystko współgra codzienności Wszystko w rozsądnych ceze sobą, tworząc sensowną Tomasz Betka nach: od 8 do 12 zł. Paradox całość. szef działu Dziennikarstwo może się pochwalić sporą Fantastyczne miejsce na Knajpa paradoksu kartą mocniejszych alkohospędzenie wolnego czasu Nazwa knajpy nie jest przyli. Wyborowa, Jack Daniels, Emil Borzechowski padkowa. Właściciel sam nie Gin, Rum czy Campari to szef działu Kultura wierzył w to, że podejmuje tylko niewielka ich część. A się tego typu przedsięwziękażdy z nich można mieszać cia. Jego pasją była fantastyna wiele sposobów. Za baka, chciał otworzyć miejsce, w którym mógłby rem znajdziemy oddzielną kartę drinków. Te klasię nią dzielić z innymi, lecz nie miał pojęcia o syczne, dwuskładnikowe wahają się pomiędzy prowadzeniu tego rodzaju przedsięwzięcia. Za9 a 10 zł. Do tego dochodzą kawy, herbaty oraz ryzykował. Udało się. To już trzecia z kolei lokaliczekolady, których jest naprawdę sporo. zacja Paradox Cafe. Pierwsze miejsce okazało się Wyszynk zbyt małe, a gdy skończyła się umowa najmu W Paradox Cafe znaleźć można cztery rodzaje w okolicy ulicy Wiejskiej – lokal przeniesiono sałatek w cenach 12-15 zł., skromne kanapki za właśnie tu, na Powiśle. Pomysł właściciela wysymbolicznego piątaka, tosty, ciabaty oraz inne palił – ba! – przetrwał aż sześć lat, jako jedyna popularne i lekkie dania. Lokal posiada zastawę „fantastyczna” knajpa w Polsce! lunchową, jednak przy większych zamówieniach Fantastyczny program może być problem z talerzem dla siebie. Ponadto Paradox Cafe jest największą czytelnią fantastyki. nie znajdzie się tu sycących, obiadowych potraw. W jej zbiorach znajduje się aż 3 tys. książek. Takiej Na jedzenie i picie trzeba trochę czekać, a zamóilości egzemplarzy pozazdrościć może niejedwienia składać można tylko przy barze, za wyjątna dzielnicowa biblioteka. Jednak na czytaniu kiem tych większych, kiedy zostanie się obsłużonie koniec. Knajpa zrzesza warszawski fandom nym przy stoliku. fantastyczny, można tu spotkać wielu współczeGdzie Frodo mówi dobranoc snych pisarzy tego gatunku. Do diabła jednak z „Paradox Cafe” to dość nietypowe miejsce. Tupodpisywaniem książek, czy premierami – choć taj wszyscy się znają, pisarze przychodzą pić i takie się zdarzają. Tutaj autorzy przychodzą jako z czytelnikami, a czytelnicy goszczą autorów. Znajdziemy tu zarówno miejsce do wyciszenia, jak i stoły tętniące brydżowym życiem. Jest tylko jedno „ale” – musimy lubić fantastykę, bądź przynajmniej mieć do niej obojętny stosunek. Jej przeciwnicy mogą poczuć się osaczeni. Jeśli nie przeszkadza ten klimat – warto tam zajrzeć. Średnia ocena lokalu: Pomysł – 5 Program artystyczny – 4 Wystrój/Klimat – 3,75 Jakość menu – 4 Obsługa – 3,75 Ceny – 5 Ocena ogólna*: 4,3 *Uwaga! Ocena ogólna jest średnią ważoną, nie arytmetyczną! Zalety: + Oryginalny pomysł + Ogromna ilość książek do czytania + Niskie ceny + Możliwość spotkania z autorami + Duża ilość alkoholi Wady: - Tylko lunchowe potrawy - Imprezy głównie stolikowe - Fantastyczny klimat może przytłaczać - Daleko od centrum Menu Podręczne: (przykładowe ceny) Piwo beczkowe 0,5 l – 6-7 zł Piwo Ciechan 0,5 l: - wyborny – 7 zł - pszeniczny, miodowy – 10 zł Klasyczne drinki – 9-10 zł Grzaniec galicyjski – 8 zł Sałatki – 12-15 zł Kanapki – 5 zł Tosty – 7 zł Czajnik herbaty – 7 zł Kawy – 4,5-13 zł Smalec i spółka – 20 zł Kawy – 6-14 zł Gorące czekolady – 8-12 zł Godziny otwarcia: Poniedziałek, środa, niedziela – 10:00-23:00 Pozostałe dni – 10:00-24:00 Ilość miejsc siedzących: 80 Anna Szczęsnowicz W każdej liczącej się metropolii kwitnie bujne życie kulturalne, gdzie oprócz kilku teatrów i sztampowych muzeów: narodowego, techniki i historii, są także bardziej interesujące jak Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Stołeczne Muzeum Sztuki Nowoczesnej powstało w 2005 roku, a dwa lata później zaczęło prowadzić regularną działalność programową. Jednak nawet sam rzecznik prasowy placówki, Marcel Andino Velez, przyznaje, że aktualna formuła MSN nie jest tą docelową. - To nie jest jeszcze muzeum. Będzie nim dopiero wtedy, kiedy powstanie budynek Christiana Kereza*. Na razie jest to przygotowaniem koncepcyjnym, intelektualnym wysiłkiem nad stworzeniem tej instytucji pod kątem przyszłej siedziby – dodaje. Choć Muzeum nie działa jeszcze zgodnie z długofalową linią programową, to stara się realizować niektóre ze swoich założeń, np. podejmuje współpracę z młodzieżą akademicką. W MSN oprócz wystaw można uczestniczyć w wykładach i debatach, jak na razie poświęconych pojedynczym zagadnieniom, np. współczesnej architekturze lub modernizmowi. Osoby zainteresowane poszczególnymi spotkaniami, mogą je później obejrzeć także na stronie internetowej placówki. Nie tylko oferta programowa Muzeum może przyciągać młodych ludzi, ale również godziny otwarcia. Zapracowani i wiecznie zabiegani studenci chwalą sobie także fakt, że Muzeum jest czynne do godziny 20. - W zeszłym roku przewinęło się ok. 60 tysięcy osób przez naszą placówkę – przyznaje Marcel Andino Velez. - To dość dużo, jak na fragmentaryczny program, jaki oferujemy. Muzeum ma w planach stworzenie przystępnie i atrakcyjnie opakowanej „oferty dla każdego”, ale równocześnie prowadzenie działalności specjalistycznej. Dzięki takiemu programowi oraz dobrej lokalizacji, Muzeum powinno szybko dorównać rangą Zachęcie czy Centrum Sztuki Współczesnej. W MSN można uczestniczyć w pokazach filmowych, wykładach lub debatach, o których dokładne informacje znajdują się na stronie internetowej artmuseum.pl. Oczywiście w muzeum odbywają się także wystawy czasowe. Aktualnie Muzeum mieści się w lokalu zastępczym, przy ul. Pańskiej 3 (docelową siedzibą ma być budynek projektu Kereza na pl. Defilad). Otwarte jest od wtorku do niedzieli, w godzinach 12 - 20. Wstęp jest bezpłatny. *W lutym 2007 roku, rozstrzygnięto międzynarodowy konkurs na projekt Muzeum. Pierwszą nagrodę przyznano szwajcarskiemu architektowi Christianowi Kerezowi. Prace budowlane mają się zakończyć wiosną 2014 roku. | 21 | sport | kultura Wydziałowa Ekstraklasa Fot. Mirosław Kaźmierczak Mimo słabszych występów polskiej kadry piłka nożna nadal pozostaje sportem numer jeden w naszym kraju. Ma ona również wielu wielbicieli wśród studentów. Dlatego też wychodząc naprzeciw ich oczekiwaniom pod koniec marca ruszyła Liga WDiNP. Cezary Biernat i Jakub Baliński Od dłuższego czasu myśleliśmy o organizacji tego typu zawodów - mówi Daniel Gałczyński, przewodniczący ZSS Instytutu Dziennikarstwa – zbliżająca się rocznica wydziału jest do tego znakomitą okazją. W tym roku największy wydział Uniwersytetu Warszawskiego obchodzi swoje 35-lecie i Liga WDiNP jest jedną z imprez towarzyszących temu wydarzeniu. Dla uczestników może być to swoista motywacja, by pokazać swoje piłkarskie umiejętności z jak najlepszej strony. Wszak istnieje możliwość zapisania się na kartach historii naszego wydziału. Dziesięć drużyn wywodzących się z pięciu instytutów wydziału będzie toczyć zmagania przez trzy weekendy na przełomie marca i kwietnia w hali przy ulicy Ossolińskiego 25. Dwa pierwsze turnieje (28 marca i 10 kwietnia) to faza grupowa, w której każda z drużyn zagra cztery spotkania. Ostatnia niedziela, 17 kwietnia, to prawdziwa wisienka na torcie całej Ligi, czyli ostatnia kolejka pojedynków grupowych plus finał i mecz o trzecie miejsce. Organizatorzy przygotowali nagrody dla najlepszej drużyny. Na zakończenie Ligii wyróżnienia otrzymają również: najlepszy strzelec i bramkarz oraz najbardziej wartościowy zawodnik (MVP) turnieju. Przewidziano również nie lada gratkę zarówno dla publiczności jak i dla zawodników - pokazowy mecz-niespodziankę. Organizatorzy nie chcą zdradzić szczegółów tego wydarzenia, ale zapowiada się ono niezwykle ciekawie. - Ten turniej to kapitalna sprawa. Nie dość, że możemy pobiegać za piłką, to jeszcze toczymy jakby wydziałowe derby - mówi Paweł Szulc, student Instytutu Polityki Społecznej, uczestnik turnieju. - Pojedynki z kolegami Harmonia umysłu i ciała Tomasz Betka Na pierwszym treningu miało być łatwo i przyjemnie. Trochę się porozciągam, wezmę głęboki oddech, zamknę oczy i posłucham odprężającej muzyki. I na początku rzeczywiście tak było. Gdy rozgrzewka się skończyła i zaczęły się faktyczne ćwiczenia, kombinacje Tai Chi może i dalej były przyjemne, ale już na pewno nie proste. Układy Tai Chi składają się z powolnych i harmonijnych ruchów, które należy wykonywać w ściśle określonej kolejności. Ważne jest reklama to, aby realizować ćwiczenia w sposób płynny, spokojny, wręcz naśladujący sposób poruszania się tygrysa albo węża. I właśnie tutaj zaczynają się schody, bo dla kogoś, kto z Tai Chi nie miał wcześniej nic wspólnego, ważniejsze od zamykania oczu i medytacji może się okazać skupienie uwagi na tym, aby nie przewrócić się o własne nogi. - Proszę się nie zniechęcać, my ćwiczymy tę kombinację od kilku tygodni, nam też nie od razu wszystko wychodziło - podnosi mnie na duchu instruktorka. Faktycznie, pod koniec zajęć było już trochę lepiej, ale stanu zmysłowej i cielesnej równowagi osiągnąć mi się jeszcze nie udało. W Tai Chi niezwykłą rolę odgrywa jednak regularność, a systematyczne ćwiczenia są nieocenionym sposobem na poprawę stanu zdrowia i umysłu. W niemal każdym ruchu bierze udział całe ciało, a nie- Patronat merytoryczny: wielki wysiłek fizyczny wkładany w kombinacje powoduje, że uczestnicy treningu fundują sobie jedyny w swoim rodzaju wewnętrzny masaż całego ciała. Dzięki temu, zajęcia stają się skuteczną terapią na problemy z krążeniem, artretyzm, bóle kręgosłupa, a nawet na fot. Wikipedia.pl W XI-wiecznych Chinach opracowano system unikalnych ćwiczeń wywodzących się z taoistycznej tradycji łączenia sfery duchowej i fizycznej. Dziesięć stuleci później o zdrowotnych walorach aktywnej medytacji Dalekiego Wschodu przekonują się również mieszkańcy Europy. z bratnich instytutów wyzwalają w nas, zawodnikach, jeszcze więcej motywacji i zaangażowania. Czuję, że każda z drużyn zrobi wszystko, żeby wygrać całą Ligę WDiNP! Cała idea turnieju wydaje się być strzałem w dziesiątkę. Idealnie łączy ona dobrą zabawę ze zdrową sportową rywalizacją. Nie można zapomnieć również o istotnym wpływie wysiłku fizycznego na nasze zdrowie, szczególnie, jeśli mówimy o studentach. Serdecznie zapraszamy wszystkich do kibicowania turniejowym zmaganiom w hali OSiR-u Targówek. Znamy już wyniki pierwszego z ligowych turniejów. W zawodach rozgrywanych 28 marca najwięcej punktów zdobyła drużyna „Headshot na klatę” reprezentująca Instytut Stosunków Międzynarodowych. Jednakże rozegrała ona trzy mecze więcej niż pozostałe drużyny, dlatego też jej pozycja w tabeli nie jest do końca miarodajna. Z zespołów, które rozegrały po cztery mecze, 10 punktów (trzy zwycięstwa i remis) zdobyła „Żelazna Dziewica” z Instytut Dziennikarstwa. To właśnie ta drużyna jawi się jako faworyt dalszych rozgrywek. Klasyfikacji strzelców przewodzi dwóch zawodników: Ather Bander („Headshot na klatę”) i Filip Pelc („Żelazna Dziewica”). Obaj strzelili po pięć bramek. zachwiany metabolizm i kłopoty z trawieniem. Ćwiczenia Tai Chi są dedykowane dla wszystkich, nie nadwyrężają bowiem żadnych partii mięśniowych, a ważniejsze od siły fizycznej są w nich koncentracja i skupienie. Tego rodzaju trening mogą więc uprawiać osoby w każdym wieku i o różnym stanie zdrowia, a odprężające właściwości ćwiczeń działają pozytywnie na układ nerwowy. Istotnym elementem chińskiej filozofii zdrowia jest również prawidłowe oddychanie, stąd też Tai Chi pomaga usprawnić drogi oddechowe. Zazwyczaj już kilka zajęć wystarczy, aby poczuć prawdziwe właściwości taoistycznych ćwiczeń. Ich trudność przekłada się wtedy na autentyczną satysfakcję i radość z wejścia na wyższy, aktywny poziom medytacji i odprężenia. Dopiero wówczas możemy zamknąć oczy - a nie patrzeć, co robi prowadząca - złapać głęboki oddech i wsłuchać się w rytm uspokajającej muzyki. Czyż to nie przyjemniejsze niż wylewanie litrów potu na bieżni albo łapanie zadyszki na ergometrze wioślarskim? Ruszamy! Pod koniec tego miesiąca ruszamy z zapowiadaną stroną internetową. Koncept strony będzie bazować na prostym podziale: pod KSIĘCIEM odnajdziecie po pierwsze dzieła kultury, które zasługują na nobilitację; co istotne, nie koncentrujemy się na ściganiu nowości, bowiem w równym stopniu interesuje nas przeszłość jak i teraźniejszość. Stawiamy na najlepszą literaturę, kino, muzykę, scenę teatralną, sztuki wizualne na przełomie lat i całych wieków, zarówno w formie trwałej jak i okolicznościowej. Nie operujemy podziałem na kulturę wysoką i niską. Nie ignorujemy masy amatorskich nagrań przewijających się co dzień przez internet. ŻEBRAK chowa równe bogactwo treści, lecz ocenianej wprost odwrotnie. Tym samym staramy się nieco uporządkować chaotyczny, często mało klarowny obraz kultury. Dzielimy rzeczywistość według naszego pomysłu i staramy się to czynić bez maniery, pretensji czy zbytniego intelektualizowania. Oprócz kultury KSIĄŻĘ i ŻEBRAK zajmą się także szeroko rozumianymi zjawiskami społecznymi. Zarysowaną treść strony internetowej pragniemy połączyć z funkcjonalnością portalu społecznościowego. Poza komentarzami, opiniami na forum, każdy użytkownik będzie mógł zgłaszać do publikacji własne teksty na interesujący go temat. Pozostajemy otwarci na formę artykułu, ponieważ tępimy korektorską unifikację - preferujemy dojrzałą różnorodność. Na stronie znajdziecie również rozbudowane możliwości kontaktowania się i wymiany między użytkownikami. Budujemy szeroką społeczność zorganizowaną wokół kultury. Szczepan Orłowski i Kajetan Poznański Rzymska pikanteria i objeżdżanie Spotkania z teatrem Katullus to antyczny poeta z I w. p.n.e., który związał się z tzw. szkołą neoteryków, aby starej, eposowej twórczości w stylu Homera, przeciwstawić drobne formy literackie, bardziej intymne i indywidualne. Większość życia spędził w Rzymie, bawiąc się, kochając, ucztując w gronie ówczesnej bohemy. Pisał utwory mocno odstające od typowego wyobrażenia klasycznej twórczości. Dla zachęty, parę przykładów. „Proszę cię, Ipsytillo moja miła, moje śliczności, kochanie me, złoto, byś mnie w południe dzisiaj ugościła. [...] Bo po śniadaniu, gdy leżę i stękam, tunika na mnie i płaszcz już pęka” - ten swoisty bilecik miłosny Katullusa dobrze oddaje rzymski realizm w sprawach intymnych. Być może któreś z katullowych wyznań okaże się inspirujące dla czytelnika. Mamy w końcu cudowną porę roku. Wraz z przyjściem wiosny piękne kobiety wyłoniły się spomiędzy gęstych zimowych ubrań; dosłownie zaludnily miejski krajobraz przydając mu ogromnej wartości estetycznej. „Ulicznica! Suka! [...] Miedziane czoło! Musimy ją zażyć, aby wycisnąć rumieniec z psiej twarzy” - Katullus słynął ze swych tzw. srogich jambów. Wypisywał je nie tylko w wierszach, ale także – zgodnie z italską tradycją – na ścianach domów tych, którzy narazili się poecie. „Im twe zęby zatem świecą piękniej, jaśniej, tym więcej ty co dzień moczu pijesz właśnie” - tu Katullus wyśmiewa pewnego pana, który idąc z kolei za hiszpańskim zwyczajem, dla czystości obmywa swe zęby uryną (!), przygotowywaną przezornie noc wcześniej. U Katullusa znajdziemy całe mnóstwo podobnych smaczków w szczerym tłumaczeniu. Przy okazji dowiemy się jak brzmi po łacińsku „kutas”. To tylko wybiórcza pikanteria. Twórczość Katullusa nie stroni również od polityki, pełna jest poematów opiewających wspaniale naturę czy podchodzących do kobiety i miłości na sposób niemal sentymentalny. Kto ciekaw, ten sprawdzi wszystko. Formalnie jest to poezja pozbawiona męczących ozdób, napisana w sposób prosty i bezpośredni, na jaki może zdobyć się tylko głęboka kultura literacka. Czy możliwe jest rzetelne zaprezentowanie polskich spektakli z minionego sezonu w przeciągu nieco ponad dwóch tygodni? Warszawskim Spotkaniom Teatralnym udało się to już nie raz. W dniach 11-28 kwietnia odbywa się 30. edycja jednego z największych w Polsce festiwali teatralnych. W tym roku, tradycyjnie prezentowane będą najciekawsze spektakle roku 2009. Do udziału w festiwalu zostały również zaproszone przedstawienia zrealizowane przez polskich artystów za granicą - „Tramwaj” z paryskiego teatru Odeon (w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego z Isabelle Huppert i Andrzejem Chyrą w rolach głównych) oraz „Biesy” w reżyserii Andrzeja Wajdy z moskiewskiego Teatru Sowriemiennik. Na repertuar tegorocznych WST składa się przede wszystkim Nurt Główny, czyli spektakle takie jak wspomniany wcześniej „Tramwaj” oraz „Biesy”, ale także „Płatonow” w reżyserii Mai Kleczewskiej, „Trylogia” w reżyserii Jana Klaty czy „Kaspar” Barbary Wysockiej. Liczbę trzynastu czołowych spektakli poszerzono o rekomendacje warszawskie, czyli wyselekcjonowane przedstawienia z siedmiu stołecznych teatrów. Oprócz Nurtu Głównego, na festiwal został zaproszony, ze swoim zajmującym repertuarem, Teatr Dramatyczny im. Józefa Szaniawskiego w Wałbrzychu. Podczas tegorocznych WST zobaczymy po raz pierwszy Małe Warszawskie Spotkania Teatralne. Jest to pierwsze tego typu połączenie poważnego festiwalu dla dojrzałych widzów z przedstawieniami dla dużo młodszych. Spektaklom w ramach festiwalu towarzyszyć będzie mnóstwo imprez, konferencji, spotkań z artystami oraz dyskusji. Centrum Festiwalowe zostanie utworzone w kawiarni „Nowy Wspaniały Świat”. Dokładny program festiwalu oraz informacje o biletach na stronie 30. WST warszawskie.org. Dołączcie do nas pod adresem www.ksiazeizebrak.pl Agora (2009) Hypatia była matematyczką, astronomką i filozofką. Nauczała w Atenach i Aleksandrii, przyciągając rzesze studentów oddziaływaniem zarówno swego lotnego umysłu jak i nieprzeciętnej urody. Niestety, przyszło jej żyć w czasach polityczno-religijnych ekstremizmów. Jako poganka i jednocześnie przyjaciółka prefekta Egiptu, stała się obiektem nienawiści Cyryla, patriarchy Aleksandrii (następnie włączonego w poczet świętych!), aby wreszcie zostać zamordowaną przez grupę chrześcijańskich łotrów w roku 415 n.e. Ostatnia wolnomyślicielka, która ginie na ołtarzu nauki, zabita brutalnie przez religijnych fanatyków – czy film umacnia ów męczeński mit? Jedynie częściowo, bowiem owi fanatycy to przepełniona resentymentem hołota, w mig chwytająca głodne, religijne kawałki rzucane im przez znacznie bardziej świadomych dostojników kościelnych. Tym samym, Hypatia mimowolnie staje się częścią rozgrywki politycznej, w której chrześcijaństwo – coraz butniej się zachowujące jako religia oficjalna od roku 380 n.e. - chce ją strącić jako widoczny symbol starego świata. Nie należy dopatrywać się w filmie przesłania antychrześcijańskiego. Na ekranie mordują i poganie, i Żydzi, i chrześcijanie. Zatem reżyser opowiada historię, która naprawdę miała miejsce, lecz czyni to w sposób przejaskrawiony, nieraz emfatyczny i nużący. Wszystko dzieje się na jedną modłę: z jednej strony ciągłe rzezie, pokoty trupów, a z drugiej coraz bardziej odosobnioną Hypatię, która stara się żyć neutralnie w świecie abstrakcji i nauki. Postać niewolnika Davusa, rozdartego między miłością (?!) do głównej bohaterki oraz nowej religii, jest zupełnie chybiona. Gra aktorska nie ratuje akcji – jest najzwyczajniej zadowalająca. Rachel Weisz miło się ogląda, choć aktorkę stać na wiele bardziej rozbudowane role. Najlepiej wypadają stroje oraz zdjęcia i sceneria samej Aleksandrii, wyrastającej dumnie pośród piasków pustyni. Niczego nie stracicie, jeśli poczekacie spokojnie na emisję „Agory” w telewizji. | 22 | | 23 |