nr 26 - PDF Pismo Studenckie PDF

Transkrypt

nr 26 - PDF Pismo Studenckie PDF
www.redakcjaPDF.pl
kwiecień nr 4 (26)/2010 • ISSN 1898–3480 • egzemplarz bezpłatny
pismo warsztatowe Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego
10 kwietnia 2010, godz. 8.56
Ale
Na wejściu
Wielki reset
dziennikarstwo
numer!
03 Na wejściu:
Środowisko dziennikarskie dzieli
już wszystko. A co łączy?
04 Na wejściu:
TVN Rozrywka
– koniec publicystyki w stacjach
komercyjnych
Drugi lifting Dziennika
Gazety Prawnej
05 Gdzie się zaczęłam:
Magda Jethon
06-07 Raport:
W imię przyjaźni – książka
Domosławskiego o Kapuścińskim.
foto
08 Puls redakcji:
Tani i ciekawy lifestylowy
miesięcznik
10 Polecamy:
Fotografia latawcowa
– fanaberia czy sztuka?
11 Polecamy:
Koniec pierwszego etapu akcji
„Pokaż swoje fotografie”
public relations
14 PR na świecie to nadal inny public
relations niż polski. Rożni się.
Jak bardzo?
kultura & społeczeństwo
12-13 Pożegnanie, fot. Mateusz Baj
16 Na mieście: DKF
15 Case study:
Bank za biznesplan
To PRoste:
Przewidzieć kryzys.
17-20 Co warto zobaczyć, obejrzeć,
posłuchać, przeczytać?
Subiektywny przewodnik po
świecie muzyki, teatru, filmu
i książki.
21 Miejsce niezwykłe – Paradox Cafe
22 Sport:
Powstała piłkarska liga WdiNP!
Tai-chi – równowaga, spokój i...
23 Książę i żebrak wydarzeń
kulturalnych kwietnia.
24 Konkurs o nagrodę Prezesa NBP
Zbigniew Żbikowski
Nauka utrzymuje, że czas płynie dla wszystkich
jednakowo: równo, jednostajnie. Trudno sie z tym
zgodzić. Szczególnie, gdy jest się dziennikarzem.
Dla nas czas płynie raz wolno, raz szybko, raz
przystaje, innym razem gwałtownie przyspiesza
i w takim rwanym, niejednostajnym rytmie toczy
się nasza praca. To, co zdarzyło się w pierwszą
sobotę po Wielkanocy koło Smoleńska, wymyka
się wszystkim tym kategoriom. Tam, w pobliżu Ka-
kach, przesunęło je jakby w odległą przeszłość. W
sobotę i w niedzielę, kiedy ruszał druk, nie było dla
dziennikarzy, bo nie mogło być, innego tematu, jak
ten o tragedii narodowej, katastrofy, w której zginęła para prezydencka i kilkadziesiąt innych osób,
udających się na obchody 70. rocznicy zbrodni
katyńskiej. A my musieliśmy pozostać z tym, co
przygotowaliśmy na zupełnie inną okazję.
Jedno z tego wycofanego wstępniaka pozostało
aktualne: właśnie to, że teraz już nic nie będzie
takie, jak przedtem. Tylko w innej skali i w innych
kontekście. To już nie będzie ta Polska, to społeczeństwo, ta polityka, którą tak bywaliśmy – my, jej
odbiorcy i adresaci – zniesmaczeni. To będzie inny,
wierzymy, że lepszy, kraj. A my, jego mieszkańcy –
czy pozostaniemy tacy sami? Wielki Reset stwarza
zawsze wielką szansę na budowanie od początku.
Wymaga tylko głębszej refleksji, chwili zastanowienia, przemyślenia. I na tę chwilę warto wyłączyć
zasilanie. Same trzy klawisze mogą nie wystarczyć:
kwiaty zwiędną, znicze się wypalą i tak łatwo
będzie wtoczyć się w stare spory.
PLUS
MINUS
Przejście w kiepskim stylu
Od początku kwietnia Marka Niedźwieckiego znów można usłyszeć na
antenie publicznego radia. I to nawet w dwóch programach: I i III. Po krótkim epizodzie w komercyjnym radiu Złote Przeboje dziennikarz wraca do
domu. Słuchacze Trójki cieszą się, choć było słychać przez te ostatnie dwa
lata, że ekipa Trójki tę pustkę po Niedźwieckim umiała zagospodarować.
Okazało się, że lista przebojów w wykonaniu Piotra Barona jest równie
dobra, jeżeli nie lepsza, niż u Niedźwieckiego, i że w ogóle można w Trójce
dużej dobrej muzyki usłyszeć.
Ale przy okazji tego 1 kwietnia, kiedy dziennikarz znów zaczął nadawać w radiu publicznym, przypomniały mi się wywiady, których chętnie
udzielał po odejściu ze Złotych Przebojów. Nawet nie próbował w tych
rozmowach udawać, że szanuje radio, w którym przepracował dwa lata i
poświęcał mu każdy piątkowy wieczór i pół soboty. W „Dzienniku Gazecie
Prawnej” mówił: „To irytujące słuchać przed własną audycją Sashy, który
śpiewa «lonely, lonely lonely» i coś równie kiepskiego, z chwilą gdy tylko
wychodzisz ze studia”, albo: „Mój kolega z Sydney musiał słuchać tego
(piosenki Sugarbabes – red.) sześć razy w ciągu jednej audycji, a potem
pisał: «Niedźwiedź, ale co ty tam grałeś? Paw jakiś»“.
Rozumiem, że mogła go ta stacja uwierać, że to nie był jego format, że
nie miał poczucia misji, a jedynie świadomość tego, że został zatrudniony,
by podnieść prestiż rozgłośni. Ale zgodził się na to, wziął za to pieniądze
i – co najważniejsze – nie zachowywał się przez te dwa lata na antenie
jakby wykonywał najgorszą robotę na świecie.
Po co więc na odejście tak wszystko zdezawuował? Nie obchodzi
mnie, że wykazał się brakiem szacunku dla własnej pracy – jego sprawa.
Ale gdybym była jego wierną słuchaczką w tym czasie, to poczułabym,
że Niedźwiecki napluł mi w twarz i powiedział: to wszystko było na niby.
Dopiero teraz będę dla was grał naprawdę. W prawdziwym radiu. Z prawdziwymi dziennikarzami.
Jak to leciało? Mężczyznę poznaje się po tym jak kończy. Czy jakoś tak.
zespół redakcyjny:
Tomasz Dowbor, Roksana Gowin, Magdalena
Grzymkowska, Dominika Jędrzejczyk, Patryk
Juchniewicz, Marcin Kasprzak, Mirek Kaźmierczak,
Anna Kiedrzynek, Jakub Szarejko, Krystian Szczęsny,
Maja Trzeciak, Magdalena Wasyłeczko, Elżbieta Wójcik,
Agata Żurawska
reklama
REDAKCJA
redaktor naczelny:
Zbigniew Żbikowski
z-ca redaktora naczelnego
Paweł H. Olek
szefowie działów:
dziennikarstwo: Tomasz Betka
fotografia: Ewelina Petryka
PR: Piotr Zabiełło
kultura & społeczeństwo:
Emil Borzechowski
| 02 |
tynia, czas zrobił coś, co w technice komputerowej
zdarza się rzadko, ale jak już się zdarzy, jedynym
sposobem, aby zatrzymany czas znowu popłynął,
jest naciśnięcie trzech klawiszy lub odłączenie na
moment zasilania. Bieżące procesy: w komputerze
niezapisane pliki, w życiu toczone właśnie spory,
debaty, podziały, zostają utracone i trzeba zaczynać od początku. Może inaczej? Może mądrzej?
Gdybyśmy nasze czasopismo drukowali w piątek,
ten artykuł zaczynałby się od słów: „Teraz już nic
nie będzie tak, jak przedtem”. A chodziło o burzę,
jaką w środowisku dziennikarskim i w całym społeczeństwie, nie tylko zresztą w Polsce, wywołało
ukazanie się książki Artura Domosławskiego o
Ryszardzie Kapuścińskim. Bo taki sobie wybraliśmy
temat numeru. Jeszcze w piątek temat ten, choć
już dogasający jako wydarzenie medialne, ciągle
był aktualny jako zjawisko przynoszące szersze
skutki niż tylko środowiskowa kłótnia. W sobotę
nastąpił Wielki Reset i nagle wszyscy zapomnieli
o tym, co nas dzieliło wczoraj, a przedwczorajsze
spory, wobec gwałtownego przyspieszenia, a
właściwie zawirowania czasu, o niebywałych skut-
współpraca:
Jakub Baliński, Cezary Biernat, Jan Brykczyński,
Radosław Firlej, Bartosz Iwański, Małgorzata
Januchowska, Maria I. Szulc, Wioletta Wysocka,
Marcel Zatoński
autorskie cykle:
Gdzie sie zaczęłam - Magdalena Karst-Adamczyk
Zapisz to, Kisch! - Agnieszka Wojcińska
Kolumna Zygmunta - Andrzej Zygmuntowicz
Książe i Żebrak – Szczepan Orłowski,
Kajetan Poznański
grafika, okładka i skład DTP:
Karol Grzywaczewski / [email protected]
Media w starym stylu
Podobno Elżbieta Jaworowicz co pewien czas rozlicza się przed widzami
ze skuteczności swoich interwencji podejmowanych w programie „Sprawa dla reportera”. Dzisiaj to chyba rzadkość, by dziennikarz nie zatrzymywał się na etapie podania newsa, ale też dopilnował sprawy i ją zamknął.
Tym samym powiedział: zobaczcie, media naprawdę mają wpływ na
rzeczywistość. To nie jest sztuka dla sztuki.
Takich przykładów jest niestety niewiele, dlatego warto odnotować
ważne dla życia społecznego przykłady interwencji, które rzeczywiście
pomogły.
Pierwszy: pomoc 11-letniemu chłopcu, który został odebrany rodzicom nieumiejącym zapewnić mu dobrych warunków mieszkaniowych i
opieki. Matka w depresji, ojciec po amputacji nogi, w łóżku. Czy to w każdym przypadku powód, by odebrać takim rodzicom dziecko i skierować
je do placówki opiekuńczej? Po nagłośnieniu sprawy przez media okazało
się, że matce da się pomóc, że dobrzy ludzie wyłożą pieniądze na remont
domu tej rodziny. Dzięki temu chłopiec najpewniej wróci do domu, bo
sąd przywróci rodzicom prawo do zajmowania się nim.
Druga sprawa: poznański seksuolog molestujący pacjentki. Zaczyna
się od programu, w którym kilka kobiet opowiada o niedopuszczalnych
metodach terapii stosowanych przez pseudospecjalistę. Dalej idzie jak
lawina – uczelnia zawiesza seksuologa, interweniuje samorząd lekarski,
sprawę bada prokuratura. Tu pewnie dziennikarzom było łatwiej, bo to
nośny temat. Ale czy właśnie nie na tym polega dziennikarska misja?
Pomagać, zmieniać świat, nie zamiatać trudnych spraw pod dywan.
Dla mnie takie dziennikarstwo jest ważniejsze niż tony szlachetnej publicystyki, która objaśnia świat, ale rzadko go zmienia. I dlatego wielki plus
dla dziennikarzy, którym chciało się trochę powalczyć.
Anita Krajewska
korekta: Anna Kiedrzynek, Aneta Grabska
reklama:
WYDAWCA:
Instytut Dziennikarstwa
Uniwersytetu Warszawskiego
koordynator wydawcy:
Grażyna Oblas
druk: Polskapresse Sp. z o.o., nakład: 10 tys. egz.
Oddano do druku 11 kwietnia 2010 roku
adres redakcji:
PDF pismo warsztatowe
Instytutu Dziennikarstwa UW
ul. Nowy Świat 69, pok. 51,
(IV piętro), 00–046 Warszawa,
tel. 022 5520293,
e–mail: [email protected]
Więcej tekstów w portalu
internetowym: www.redakcjaPDF.pl
współpraca z serwisem foto:
stała współpraca:
dz
dziennikarstwo
w kraju
Dziennikarze pozywają Radę Etyki Mediów
Bertold Kittel i Anna Marszałek wnieśli do Sądu
Okręgowego w Warszawie pozew o naruszenie
dóbr osobistych przeciwko Radzie Etyki Mediów. Sprawa dotyczy oświadczenia z sierpnia
ubiegłego roku, w którym REM mocno skrytykowała dziennikarzy za opublikowany w 2001
r. tekst o ówczesnym wiceministrze obrony
narodowej Romualdzie Szeremietiewie. Artykuł
ukazał się w „Rzeczpospolitej”, a dotyczył
licznych nieprawidłowości w Ministerstwie
Obrony. Gdy Szeremietiew został oczyszczony
z zarzutu korupcji, REM stwierdziła, że „doszło
do kolejnej kompromitacji dziennikarstwa śledczego”. – Swoim oświadczeniem Rada zrobiła
nam krzywdę, dlatego domagamy się przeprosin opublikowanych w mediach – argumentuje
Marszałek i sama oskarża REM o nierzetelność.
Stołeczna „Polska”
bez wydania weekendowego
Należący do Polskapresse dziennik zlikwidował weekendowe wydanie gazety na terenie
Warszawy i okolic. Nie będzie się też ukazywał
dodatek „Tygodnik Warszawa”, a liczba pracowników zatrudnionych na etacie zmniejszy się
o sześć osób. Paweł Fąfara, redaktor naczelny
pisma, tłumaczy, że warszawskie wydanie
„Polski” ma być gazetą specjalizującą się w tematyce politycznej oraz treściach analitycznych
i opiniotwórczych. We wrześniu ubiegłego roku,
po fuzji „Dziennika” z „Gazetą Prawną”, z wydań
weekendowych zrezygnowali również właściciele „Dziennika Gazety Prawnej”.
Kolenda-Zaleska na wyłączność
Katarzyna Kolenda-Zaleska zakończyła współpracę z radiem Tok FM, ponieważ Grupa TVN,
podstawowy pracodawca dziennikarki, zakazał
jej dalszego prowadzenia poranków w popularnej rozgłośni radiowej. Rzecznik prasowy
TVN, Karol Smoląg, tłumaczy decyzję Grupy
„ogromną dysproporcją między korzyściami,
jakie czerpało ze współpracy radio, a tymi, jakie
uzyskiwał TVN”. Smoląg zapewnia natomiast,
że z pracy w Radiu Zet nie będzie musiała
rezygnować Monika Olejnik, ponieważ akurat
ona, przychodząc do TVN 24, była już związana
umową z radiem. Dziennikarze zatrudnieni
w mediach należących do Grupy TVN nie będą
też musieli rezygnować z prowadzenia swoich
rubryk w tytułach prasowych.
Debiut Express24.tv
Od kilku tygodni działa wrocławska telewizja
internetowa Express24.tv. Telewizja należy
do Iwony i Cezarego Trytków, właścicieli Wrocławskiej Fabryki Prasowej. Na stronie serwisu
internauci mogą obejrzeć materiały wideo na
temat informacji i wydarzeń z regionu Dolnego
Śląska. Express24.tv tworzą dziennikarze
dziesięciu bezpłatnych magazynów lokalnych
skupionych w Grupie Expressy Dolnośląskie,
należącej do WFP. Redaktorem naczelnym
Express24.tv został kierujący także Expressami
Dolnośląskimi i Grupą Portale24.net Robert
Włodarek.
Opr. Tomasz Betka
dziennikarstwo | Na wejściu
Tylko bal nie dzielił
Podziały w środowisku mediów nie są
nowym zjawiskiem, a dotyczą niemal
wszystkiego. Czy w obliczu coraz
gorszej kondycji zawodu istnieją
perspektywy integracji dziennikarzy?
fot. Jacek Turczyk/PAP
Naczelna strona
Magdalena Wasyłeczko,
Aleksandra Siemiradzka
– Środowisko jest obecnie zdecydowanie
bardziej skonfliktowane niż kilka lat wcześniej
– nie ma wątpliwości Mariusz Janicki, komentator „Polityki”. Według niego momentem
przełomowym był rok 2005 i zaangażowanie
części dziennikarzy w projekt pod tytułem
„IV RP”. Od tego czasu zaostrzył się ton polemiki, a obydwie strony wyrzucają sobie wzajemnie polityczne uwikłania. W jakiejś mierze odbiło się to również na kontaktach towarzyskich
w środowisku dziennikarskiem.
Ciepłą wódkę polejcie
– Po prostu wcześniej „establishment” bardziej
skutecznie eksterminował innych kandydatów
do pełnienia roli opiniotwórczej – mówi pisarz
i publicysta Rafał Ziemkiewicz. Jego zdaniem
działo się tak już od ukazania się pierwszego
numeru „Gazety Wyborczej”. Natomiast od
roku 2005, gdy na rynku pojawił się „Dziennik”,
niektóre media mogły upowszechniać swoje racje na szerszą skalę. – Zwłaszcza media
o konserwatywnych poglądach, opowiadające się za zdecydowanym rozliczeniem PRL-u.
Teraz, z powrotem próbuje się je zamieść pod
dywan – dodaje Ziemkiewicz.
Z kolei publicysta „Polski The Times”, Wiktor Świetlik, sięga po wcześniejsze przykłady
podziałów ideologicznych w środowisku. Za
jeden z wyrazistszych uznaje ten powstały
w okresie stanu wojennego. – Osoby, które
sprzeciwiły się decyzji władz, uznały, że oportuniści stracili legitymację do wykonywania
zawodu. Spór jest żywy do dziś, pomimo tego,
że większość jego uczestników przeszła już na
emeryturę – wspomina dziennikarz. Świetlik
pamięta również rozłamy z czasów rządów
SLD. Przypomina, że pracownicy „telewizji
publicznej Kwiatkowskiego” byli krytykowani
przez znajomych z branży za rzekome uleganie naciskom. Przykładowo, bardzo negatywnie został przyjęty wywiad Piotra Gembarowskiego z Marianem Krzaklewskim, po którym
dziennikarz był przez kolegów po fachu nieprzychylnie traktowany „na mieście”. Zainicjowano nawet akcję stawiania mu ciepłej wódki.
Na deskach sceny medialnej
Stosunek do PRL-u, polityki zagranicznej,
mniejszości seksualnych, roli Kościoła – to zdaniem Wiktora Świetlika podstawowe tematy
różnicujące publicystów. Podkreśla on, że spór
nie jest zjawiskiem na szeroką skalę. Większość
dziennikarzy nie bierze w nim udziału, ale
uczestnicy konfliktu to liderzy opinii publicznej. Ton dyskusji narzucają dwa wiodące dzienniki: „Gazeta Wyborcza” oraz „Rzeczpospolita”.
W ocenie publicysty, mamy do czynienia
z teatrem politycznym, bo programy dwóch
naczelnych partii pozostają tak zbieżne, że
część różnic tworzona jest sztucznie. Świetlik
powołuje się na opinię Pawła Śpiewaka – „absolutnie antypisowskiego człowieka”. Śpiewak
stwierdził, że bardzo popularnym sposobem
myślenia wśród dziennikarzy stał się „antykaczyzm”, bez którego trudno się liczyć w sferze
opinii publicznej.
Rafał Ziemkiewicz dostrzega natomiast, że
wszystkich ludzi o konserwatywnych poglądach nazywa się „pisowcami”, podczas gdy
przynależność partyjna nie zawsze jest oczywista. Mariusz Janicki również zauważa pokusę politycznej identyfikacji rozmówcy w celu
czynienia z niej narzędzia obelgi, co naturalnie
obniża wartość dyskusji.
Coroczny Charytatywny Bal Dziennikarzy w Auli Politechniki Warszawskiej. Na zdjęciu: dziennikarze Beata Sadowska
(druga z lewej) i kolejno: Tomasz Ziółkowski, Karolina Korwin-Piotrowska i Piotr Kraśko.
Konflikt interesów
Spór między ITI a Agorą pokazuje, że podziały w środowisku pracowników mediów może
determinować także rywalizacja biznesowa
– tłumaczy Świetlik. Za jedną z przyczyn konfliktu uznano konkurencję na giełdzie. Prasa
sugerowała, jakoby ITI wyprodukowało film
”Trzech kumpli” w celu skompromitowania redakcji „Gazety Wyborczej”. Odwetem miała być
publikacja tekstu Piotra Pacewicza na łamach
dziennika, w którym autor skrytykował wręczenie nagrody Dziennikarza Roku 2008 Bogdanowi Rymanowskiemu.
Dużym problemem natury ekonomicznej
jest też według dziennikarza „Polski” przenikanie się kompetencji wydawniczych i redakcyjnych. Publicyście znane są przypadki łączenia
funkcji redaktora naczelnego z funkcją członka
zarządu. – Tymczasem w strukturze redakcyjnej
powinny być to dwa oddzielne stanowiska. Redaktor naczelny walczy o redakcję, a reprezentant wydawcy o pieniądze - zaznacza Świetlik.
Rafał Ziemkiewicz dodaje, że posiadacze
mediów robią wszystko, aby dziennikarze
pozostali anonimowi. – Kiedyś mieliśmy do
czynienia z odwrotną tendencją: lansowano
„gwiazdki” w przekonaniu, że to one ściągną
odbiorców. Jednak „gwiazdki” czasem przechodziły do konkurencji i inwestycje przepadały – analizuje Ziemkiewicz. Dlatego obecnie
najważniejsze jest promowanie brandu. Sztab
ludzi zawsze można wymienić, a audycja ciągle
ma tę samą nazwę.
Świetlik tłumaczy z kolei, że rynek mediów
jeszcze kilka lat temu rozwijał się bardzo dynamicznie, pojawiło się sporo nowych osób,
płace były przyzwoite, a potrzeba solidarności
znikoma. Poza mediami publicznymi, dziennikarze nie mieli funkcjonujących realnie związków zawodowych. Dziś problemów przybywa:
zwolnienia, cięcia pensji, nadużywanie czasu
pracy, chamskie traktowanie... Publicysta przekonuje, że gdyby we Włoszech zaczęto robić
„takie numery” jak w ciągu ostatniego roku w
polskiej prasie, to następnego dnia żadna gazeta by tam nie wyszła, dzięki dobrze działającym związkom zawodowym.
Łączmy się w kryzysie
– Obecna sytuacja rynkowa sprawia, że dla
dziennikarza prowadzenie konferencji za
2 tys. zł lub zaproszenie do Brukseli to wyjątkowo atrakcyjna oferta. W powyższym wypadku
istnieje założenie, że o zapraszającym polityku
napisze się łagodniej - podsumowuje komentator „Polski’.
Ale kto ma reprezentować dziennikarzy
w walce o lepsze warunki pracy? Istnieje kilka
stowarzyszeń, które roszczą sobie do tego prawo. Do najliczniejszych należą Stowarzyszenie
Dziennikarzy Polskich oraz Stowarzyszenie
Dziennikarzy RP. Mariusz Janicki, nienależący
do żadnego tego typu zrzeszenia, podkreśla,
że powyższe instytucje także są identyfikowane politycznie. – Nie ma apolitycznej, branżowej korporacji – podkreśla.
W utworzenie jednolitej organizacji ponad podziałami nie wierzy też Wiktor Świetlik.
– Ktoś nie chce być tam, gdzie Wildstein, ktoś
inny tam, gdzie Paradowska - wyjaśnia istotę
problemu. Podobnie uważa Rafał Ziemkiewicz,
który równocześnie dostrzega konieczność
uregulowania kwestii prawa prasowego czy
ekonomicznego bytu dziennikarzy. Sam jednak nie działa w żadnej organizacji. – Zarabiam
w pocie czoła, jestem wolnym strzelcem, nie
pracuję nigdzie na etacie, nie mam zabezpieczenia socjalnego. Może na emeryturze będę
miał czas na działalność społeczną - tłumaczy
gospodarz „Antysalonu”.
Natomiast Świetlik, będący jednocześnie
Dyrektorem Centrum Monitoringu Wolności
Prasy SDP, opowiada, że zdolność lobbingu
i samoorganizacji środowiska jest znikoma.
– Zainteresowanie kondycją zawodu pojawia się dopiero wtedy, gdy „prokurator lub
ABW puka dziennikarzowi do drzwi”. Bywa, że
w sprawach bardziej spektakularnych, jak na
przykład afera podsłuchowa, dziennikarze mówią jednym głosem. Jednak zazwyczaj konferencje organizowane przez SDP nie cieszą się
szczególnie dużym zainteresowaniem - ubolewa publicysta.
W tej sytuacji pozostaje mieć nadzieję, że
większa integracja środowiska dziennikarskiego nastąpi wraz z wejściem do branży nowego
pokolenia. - Młodzi ludzie mają już inny stosunek do polityki i nie są zobowiązani towarzysko.
To oni stanowią większą część publiczności na
konferencjach dotyczących mediów - zauważa
Wiktor Świetlik. Czy zainteresowanie młodych
przełoży się na ich późniejszą aktywność zawodową? Wydaje się to całkiem prawdopodobne,
natomiast zejście dziennikarzy ze ścieżki wojennej to już zupełnie inny problem. Problem
sięgający chyba o wiele głębiej niż się młodym
adeptom dziennikarstwa wydaje. Dobrze przynajmniej, że na razie młodzi nie nazywają go
jeszcze problemem. Otwarte pozostaje pytanie, czy za kilkanaście lat nie stanie się on dla
nich normalnością.
| 03 |
Na wejściu | dziennikarstwo
dziennikarstwo
na świecie
Fuzja Axel Springer i Ringier AG
Ringier AG i Axel Springer połączą swoje firmy
w Europie Środkowej i Wschodniej. W skład
wspólnego przedsiębiorstwa wejdą zależne
spółki Springera w Polsce, Czechach i na Węgrzech oraz należące do Ringiera spółki z Czech,
Węgier, Słowacji i Serbii. W ciągu najbliższych
3-5 lat, Axel i Ringier zamierzają zainwestować
300 mln euro, a następnie wprowadzić przedsiębiorstwo na giełdę. Spółka będzie zatrudniać
około 4,8 tys. pracowników. Fuzja dwóch potężnych wydawców, których łączne przychody w
2009 r. wyniosły 414 mln euro, oznacza powstanie jednego z największych przedsiębiorstw
medialnych w tym regionie Europy.
Google przerywa cenzurę w Chinach
Spółka Google zaprzestała cenzurowania wyników
chińskiej wersji swojej wyszukiwarki. Aby uniknąć
cyberataków przeprowadzanych z terytorium
Chin, amerykańska firma postanowiła odsyłać
użytkowników do serwerów zarejestrowanych na
terenie Hongkongu. Z tego powodu osoby odwiedzające www.google.cn są obecnie automatycznie przekierowywane na stronę google.com.
hk, gdzie największa na świecie wyszukiwarka
oferuje nieocenzurowane informacje w uproszczonym języku chińskim. Jak wyjaśnia na łamach
Asia Media dyrektor ds. prawnych Google David
Drummond, działania spółki mają spowodować,
aby jak najwięcej ludzi uzyskało dostęp do usług
Google. Równocześnie Drummond krytykuje politykę chińskiego rządu, który „dał władzom Google
jednoznacznie do zrozumienia, że nie zrezygnuje ze
stosowania cenzury”.
Internetowe zasoby „Timesa” płatne
Medialny magnat Rupert Murdoch zapowiedział
wprowadzenie opłat za korzystanie z serwisów
internetowych jego brytyjskich dzienników „The
Times” i „The Sunday Times”. Od czerwca czytelnicy Times Online będą musieli zapłacić 1 funta
za dzienny, a 2 funty za tygodniowy dostęp do
serwisów on-line obydwu tytułów. Decyzja Murdocha wynika z obecnych uwarunkowań ekonomicznych na rynku mediów. - W kluczowym dla
dziennikarstwa momencie takie działanie jest
konieczne, aby informacja stała się finansowo
ciekawą ofertą - argumentuje Rebekah Brooks,
prezes News International będącego częścią
imperium medialnego Murdocha. Australijski wydawca planuje w przyszłości wprowadzić płatny
dostęp do wszystkich serwisów internetowych
gazet wydawanych przez News Corporation.
Carla Bruni redaktor naczelną
Carla Bruni-Sarkozy oficjalnie potwierdziła
nadany jej tytuł Pierwszej Damy Francuskiej
Mody. Była modelka, obecnie piosenkarka i żona
prezydenta Nicolasa Sarkozy’ego, przyjęła propozycję objęcia stanowiska gościnnej redaktor
naczelnej „Madame Figaro”. Po koniec marca,
w przeznaczonym głównie dla żeńskiego grona
czytelników dodatku „Le Figaro”, Francuzi mogli
ocenić panią prezydentową w nowej odsłonie.
W numerze znalazły się m.in. szkice autorstwa
Karla Lagerfelda i Jeana Paula Gaultiera, artykuły o Bono oraz wywiad z samą Bruni.
Opr. Agata Żurawska
| 04 |
„Koncepcja precyzyjnego doszlifowywania anten” - w ten sposób
Edward Miszczak określa zmiany
w jesiennej ramówce TVN-u. Czy
wyrzucenie publicystyki z głównej
stacji Grupy TVN to kolejny etap tabloidyzacji mediów elektronicznych
w Polsce?
Maja Trzeciak
Dyrektor programowy TVN-u tłumaczy, że
zdjęcie programu „Kawa na ławę” Bogdana Rymanowskiego, a także przesunięcie „Teraz my!”
Andrzeja Morozowskiego i Tomasza Sekielskiego do TVN 24 to konsekwentna realizacja polityki zapoczątkowanej przed kilkoma laty. Podobny zabieg zastosowano przecież wcześniej
wobec programu Moniki Olejnik „Kropka nad
i”, który zniknął z głównej stacji i pojawił się na
antenie TVN 24 w drugiej połowie 2006 roku.
Cała sytuacja nie powinna zatem nikogo dziwić
i zastanawiać.
Rzeczywiście, nie brakuje osób, które pozostają niewzruszone wobec zmian jakie zachodzą
na polskim rynku medialnym. Są jednak i tacy,
których ten proces martwi i niepokoi.
niem, gdyż głównym zadaniem mediów komercyjnych jest maksymalizacja zysków. I chociaż
emisja tych programów nie odbywa się w czasie największej oglądalności, to przecież można
znaleźć bardziej rozrywkowe programy dla szerszej grupy odbiorców.
Podobnie uważa profesor Maciej Mrozowski, tłumacząc krótko, że „to się bardziej stacji
opłaca”, a zmiany w TVN-ie świadczą o tym,
że telewizje ogólnotematyczne zmieniają się
w ogólnorozrywkowe.
Z opiniami medioznawców zgadza się również publicystka Zuzanna Dąbrowska, prowa-
TVN Rozrywka?
W marcowym numerze miesięcznika „Press”
Edward Miszczak zapowiadał, że TVN będzie
stacją jeszcze bardziej rozrywkową. Równolegle
wiceprezes Grupy TVN ds. telewizji Piotr Walter
zarzeka się, że „nie chce rezygnować z ambitnej
telewizji” i pomimo, iż z anteny znikną stałe pasma publicystyczne, to zostaną wprowadzone
nowe celowe projekty. Czy jednak celowe projekty będą tym samym, co rzetelna publicystyka
polityczna?
– Zmiany w TVN-ie wynikają z negatywnej
tendencji do nadmiernej komercjalizacji, która
jest skutkiem rozprzestrzeniania się popkultury i procesu ujednolicania gustów odbiorców.
Nie ma wśród nich miejsca dla indywidualnych
upodobań, w tym przypadku dla zainteresowania publicystyką polityczną – analizuje profesor i
medioznawca Janusz Adamowski. Podkreśla on
również, że to przykre dla bardziej wybrednego
odbiorcy zjawisko nie powinno być zaskoczeTrwają zmiany w wydawanym przez
INFOR Biznes „Dzienniku Gazecie
Prawej”. Na początku kwietnia
zrezygnowano z „łososiowych” stron
i podziękowano za współpracę ponad
trzydziestu pracownikom wszystkich
działów. – Gazeta rozwija się zgodnie
z zaplanowaną strategią – tłumaczy
Agata Broda, rzecznik prasowy
INFOR Biznes. Inaczej uważa Piotr
Semka z „Rzeczpospolitej”, który nie
potrafi zrozumieć polityki kierownictwa gazety.
Radosław Firlej
INFOR Biznes uspokaja i przestrzega przed
nadużywaniem
określenia
„likwidacja”
w kontekście zmian w wewnętrznym układzie
„DGP”: - Dochodzi do niej, gdy rezygnuje się
z określonego rodzaju treści. Zawartość sekcji
ekonomiczno-gospodarczej została po prostu
przeniesiona do grzbietu głównego. Zrezygnowaliśmy tak naprawdę tylko z wyróżniającego
„łososiowego” koloru papieru – mówi Agata
Broda. – To prawda, że pozbywamy się osobnych pagin dla działów „Kultura” oraz „Sport”.
Nie oznacza to jednak wykluczenia podobnej
tematyki z „DGP”. Wszystko zależeć będzie od
aktualnych wydarzeń w kraju – kontynuuje.
Naturalne zwolnienia?
Zdaniem biura prasowego INFOR Biznes,
DGP rozwija się zgodnie z zaplanowaną strategią: - Przy połączeniu dwóch gazet niemoż-
dząca na UW warsztaty dziennikarskie z publicystyki politycznej. Dąbrowska, oceniając zmiany
zachodzące na antenie TVN-u, wyjaśnia mechanizm tabloidyzacji mediów elektronicznych.
– Dokonuje się sztywny podział stacji TVN na
stację komercyjną i stację informacyjną. Niestety,
należy podkreślić, że język i obraz w TVN24 stają się także coraz bardziej komiksowe – nie ma
wątpliwości komentatorka Programu I Polskiego Radia. Dziennikarka dodaje, że TVN nie musi
mieć żadnej misji, więc nie należy się dziwić, że
właściciele stacji dokonują takich zabiegów.
Szukajcie, a znajdziecie
Sami zainteresowani są dość oszczędni w słowach. Bogdan Rymanowski nie odbiera telefonu,
a Tomasz Sekielski odrzuca wyrazy współczucia
i stwierdza: „Nikt nas nie wyrzuca, będziemy w
TVN24”. I chociaż mówi prawdę – nikt nikogo
nie wyrzuca i nie rezygnuje z nadawania tych
dwóch programów – to jednak przeniesienie „Teraz my!”
i „Kawy na ławę” z TVN-u do
TVN 24 kojarzy się negatywnie, a sam proces przywodzi
na myśl nie „porządkowanie
profili programowych kanałów”, a raczej z próbę pozbycia się w białych rękawiczkach ambitnej publicystyki.
Edward Miszczak uważa,
że TVN 24 oglądają widzowie, którzy szukają konkretnych programów oraz że
redaktorzy Rymanowski, Sekielski i Morozowski będą do
tej anteny pasować jak ulał.
Zuzanna Dąbrowska zastanawia się natomiast, gdzie
odbiorca ma szukać tej publicystyki, jeżeli dostęp do
TVN 24 jest utrudniony?
Wynika z tego, że przeciętny widz TVN-u nie będzie
miał możliwości zapoznania
się z publicystyką polityczną, jeżeli sam jej nie będzie
szukał. Wciśnięcie guzika na
pilocie od telewizora nie jest
specjalnym utrudnieniem.
Problem może się pojawić
w momencie, gdy przerzucając kolejne kanały, odbiorca nie będzie miał szansy
trafić na TVN 24.
DGP zmienia, DGP zwalnia
liwym było stworzenie od razu finalnego produktu. Prowadzimy badania marketingowe
i wiemy, że czytelnik nie wytrzyma dużej liczby
szybko przeprowadzonych zmian. Dotyczy to
zresztą także zespołu redakcyjnego – tłumaczy
Agata Broda. – Obecnie mamy stabilną sprzedaż, nowy produkt zaakceptowali reklamodawcy – przyszedł czas na kolejny krok – ocenia.
Częścią zmian w gazecie była także redukcja
personelu. – Podczas fuzji „Dziennika” i „Gazety Prawnej” wiadomo było, że zespół jest zbyt
duży. Nie wartościujemy jednak naszych dziennikarzy na lepszych i gorszych, bo wszyscy są
świetni. Na początku celem była integracja
dwóch zespołów redakcyjnych pracujących
w różnych systemach nad odmiennymi rodzajami treści. Roszady personalne mają charakter
naturalny, ponieważ zawsze przy tworzeniu
nowego produktu konieczna jest zgoda zespołu na wizję redaktora naczelnego. Chcemy
stworzyć grupę, która będzie wspólnie myśleć
o naszym tytule – kończy.
Co chce zrobić Pieńkowski?
Poproszony o komentarz w tej sprawie publicysta Rzeczpospolitej, Piotr Semka, uważa,
że ciężko wytłumaczyć postępowania kolejnych kierownictw tytułu: - W całej ostatniej
historii „Dziennika” zrozumiałe wydaje się być
jedynie to, że Springer po około trzech latach
wycofał się z nieudanej inwestycji – ocenia.
– Dlaczego jednak zrobił to tak szybko? Poważ-
ne koncerny planują przecież inwestycje na
sześć czy siedem lat – zastanawia się.
– „Dziennik” zostaje przejęty przez Ryszarda
Pieńkowskiego [właściciel INFOR-u – przyp. red.],
który wydaje się, póki co, nie traktować tego
jako szansy, tylko kłopotu, z którego stara się
wyjść przy pomocy rozmaitych prób i błędów.
Mógł albo rozwijać posiadaną „Gazetę Prawną”
jako niszowe wydawnictwo dla księgowych
i prawników, albo wejść w formułę „Dziennika”.
Mimo to, redaktorem naczelnym został Michał
Kobosko, który nie miał pomysłu na gazetę.
– Publicysta dostrzega także problem neutralności „DGP”. – Ta gazeta po prostu boi się wygłaszania opinii. Jej osądy są zbyt proste, niekiedy
nawet powstrzymuje się od prezentacji własnego zdania. Można tu zauważyć stronienie od
polityki, widoczne również we wcześniejszych
poczynaniach INFOR-u – twierdzi.
Piotr Semka nie skłania się jednak do stwierdzenia, że ostatnie zmiany mogą stanowić
początek końca „DGP”. – Jeśli tak, to byłby to
przykład wielkiego braku rozsądku. Fuzja przecież ani nie poprawiła pozycji „Gazety Prawnej”,
ani nie uratowała „Dziennika”. Trudno powiedzieć także o poprawieniu wizerunku INFOR-u
– rozważa. – Czy Pieńkowski z tego wyjdzie? Ma
opinię zręcznego gracza. Mocny punkt obecnej
sytuacji „DGP” stanowi także nowy naczelny,
Tomasz Wróblewski. Jaki jednak będzie finał
– trudno orzec – kończy publicysta „Rzeczpospolitej”.
Magda Jethon:
rys. Maria I. Szulc
Pa, pa, polityko
fot. TVN
dz
dziennikarstwo | Gdzie się zaczęłam
Kto ma media,
ten przegrywa
Magdalena Karst-Adamczyk
W moim rodzinnym domu słuchało się radia.
Czarna, nieduża skrzynka marki Pionier, grała
niemal bez przerw. Słuchałam i nie mogłam
uwierzyć, jak ci wszyscy ludzie tam się mieszczą. Kiedyś, pod nieobecność rodziców, wzięłam śrubokręt, odwróciłam radioodbiornik
i próbowałam zajrzeć do wnętrza. Przyłapał
mnie ojciec, przekonywał, że tam nikogo nie
ma. Ja i tak wiedziałam swoje. Wtedy zaczęłam marzyć o tym, by dostać się do środka.
Rodzice słuchali głównie Wolnej Europy, świszczącej i bulgoczącej. Któregoś razu
mama oznajmiła, że powstał nowy program.
Na początku łapaliśmy go na falach krótkich.
Kiedy w latach 70-tych rodzice kupili radio
z UKF-em, wreszcie mogliśmy słuchać Trójki
normalnie.
Od dzieciństwa walczyły we mnie skrajności. W połowie podstawówki ujawniły się
moje zdolności matematyczne – „lewą nogą”,
bez specjalnego wysiłku, zaczęłam wygrywać olimpiady. Ale to nie były umiejętności,
o jakich marzyłam. Chciałam być humanistką, tak jak moja mama, jak rodzeństwo. Na
szczęście miałam też zdolności plastyczne.
Na przekór wszystkim, a przede wszystkim
własnym talentom matematycznym, wybrałam liceum plastyczne. Na początku koledzy
traktowali mnie z góry - ścisły umysł to było
coś gorszego, liczyli się tylko artyści. Ale wiele
tej szkole zawdzięczam. Tam nauczono mnie
pogardy dla banału. Tam dowiedziałam się,
że dobrze jest nieraz wywrócić coś do góry
nogami. Taka umiejętność i w radiu czasem
się przydaje.
Kiedy nie dostałam się na malarstwo,
studia matematyczne wybrałam z konieczności. Jako prymuska z natury, wiedziałam,
że muszę zdobyć jakiś dyplom, a ta nieszczęsna matematyka była najprostszym rozwiązaniem. Skrajności wciąż we mnie walczyły,
wędrowałam po uczelniach.
Swoje miejsce znalazłam dopiero w 1977 r.,
kiedy trafiłam do Trójki. A Trójka tamtego
okresu to było radio wielkich osobowości:
Adama Kreczmara, Jonasza Kofty, Jacka Janczarskiego, Maćka Zembatego, Jurka Markuszewskiego. Znalezienie się w takim gronie
było spełnieniem marzeń. Ale też pułapką: co
mogę robić pośród nich? Wielkość tych ludzi
mnie przytłoczyła. Dopiero kiedy nastał stan
wojenny i gdy z częścią z nich zostałam negatywnie zweryfikowana (powodem była m.in.
moja audycja o propagandzie politycznej),
poczułam rodzaj jedności. Ta banicja pozwoliła mi się z wieloma wielkimi wyrzuconymi
identyfikować. Satysfakcja była chwilowa. Na
wiele lat znalazłam się bez stałej pracy. Kupiłam maszynę dziewiarską, zarabiałam, szyjąc
i malując. To nie był dla mnie dobry czas, ani
zawodowo, ani w życiu osobistym.
Cztery lata spędzone w Trójce przed stanem wojennym było jak przerwany rozbieg.
Po pół roku robienia drobiazgów zaczęłam
przygotowywać własne audycje. Penetrowałam głównie obszary kultury i sztuki, czułam, że są to dziedziny, w których mogę coś
powiedzieć. Zrobiłam m.in. audycję o wspaniałym wrocławskim artyście Eugeniuszu Gecie-Stankiewiczu, wówczas autorze wystawy
„O czerwonym”. Stankiewicz lubił prowokację, więc w wywiadzie ze mną powiedział:
„Nie rozumiem, dlaczego wszyscy krytykują czerwony, czerwonego, tymczasem
o czerwone trzeba dbać, trzeba je karmić,
podlewać i ulepszać. Ja o to dbam”. Cenzura
oczywiście ingerowała, ale materiał poszedł.
Pamiętam jego fragment: Ja robię złe rzeczy
– mówi Stankiewicz. – Moi koledzy robią dobre rzeczy, bo są utalentowani, a ja muszę robić złe, muszę poruszać się w szumowinach.
Ale gdyby wszyscy robili dobrze, to by się
tym dobrem obsrało. (śmiech)
Kiedy po ośmioletniej przerwie pod koniec
lat osiemdziesiątych wróciłam do Trójki,
zastałam zupełnie inne radio. Między innymi rozmowy telefoniczne na antenie już nie
były jak dawniej wypuszczane z kilkusekundowym poślizgiem, który pozwalał zatrzymać „niepożądane” treści. Teraz trzeba było
się pozbyć wielu przyzwyczajeń, nawet nie
tych związanych z rzemiosłem dziennikarskim, ale takich ludzkich, które wpoiła w nas
dawna epoka. Taki przykład: przed świętami
Bożego Narodzenia ’89 ktoś rzucił hasło, by
zrobić wywiad z premierem Tadeuszem Mazowieckim. Dyrektor wskazał na mnie jako
osobę z „właściwą przeszłością”. Wszyscy
wiedzieliśmy, że w PRL-u dziennikarz chcący
dostać się tak wysoko, był sprawdzany do kilku pokoleń wstecz. Zadzwoniłam do URM-u
i gdy tylko powiedziałam w jakiej sprawie, zaczęłam się tłumaczyć: że w stanie wojennym
byłam negatywnie zweryfikowana, że pochodzę z rodziny z tradycjami wolnościowymi, że w czasach stalinowskich mój ojciec siedział dwa lata w więzieniu… W odpowiedzi
miły głos zaczął mi tłumaczyć, że to nie jest
ważne, że oni chcąc zerwać z przeszłością,
nie mogą postępować jak poprzednicy, że jeżeli jestem dziennikarką i dzwonię z ciekawą
propozycją, spotkanie z premierem zostanie
umożliwione. Bardzo się zawstydziłam.
Wywiad z Mazowieckim był początkiem
mojego romansu z polityką. Zaczęłam robić
półprywatne rozmowy z politykami, m.in.
z Kuroniem (moje pytanie: czy kobiety są
motorem pańskich działań? jego odpowiedź:
oczywiście, robiliśmy rewolucję, żeby dziewczyny parzyły nam herbatę i patrzyły na nas
z podziwem), z Wałęsą, z Bieleckim. Lubiłam
tę robotę, ale zostałam od niej odsunięta.
Wyeliminowały mnie koleżanki bardziej drapieżne, bezwzględne. Byłam załamana, nie
widziałam siebie poza polityką. Gdy zaczęłam do swoich audycji zapraszać artystów,
wybierałam tych zaangażowanych, politycz-
nie określonych:
Andrzeja Wajdę,
Krystynę Jandę,
Gustawa Holoubka. Dziś wiem, że
dobrze się stało.
Nie potrafię być
agresywna, powiedzieć w oczy:
Pan jest złodziejem! Jak panu nie wstyd? Polityka wymaga
bezczelności, brutalności. Ja taka nie jestem.
Pomysł na cykl „Pani Magdo, pani pierwszej to powiem…”, który wszyscy nazywają
moim tzw. sukcesem, rodził się etapami.
Zaczęło się od tego, że Marek Wałkuski zaproponował mi trzy minuty w „Poranku”
przeznaczone na miniwywiad. O czym można przez trzy minuty? Wpadłam na pomysł
zadawania pytań kompletnie od czapy, ale
szybko zrozumiałam, że to nie będzie takie
proste, nie każdy na głupie pytanie udzieli
fajnej odpowiedzi. Jeśli ma się udać, muszę
przygotować 50 pytań i wybierać najciekawsze anegdoty. Poszłam z tym do ówczesnego
dyrektora, Piotrka Kaczkowskiego, a Piotrek
na poczekaniu wymyślił tytuł. Pomyślałam:
wykluczone, niby dlaczego mnie pierwszej
mają mówić, chyba zwariował. A on odparł,
że jakby ktoś się czepiał, to mam powiedzieć,
że to idiota-dyrektor wymyślił. I wtedy narodził się pomysł opowieści z puentą. Najpierw
ruszyłam do artystów, którzy znali mnie
z poważniejszych rzeczy. Nie chwaliłam się
tytułem cyklu, wstydziłam się. Pomysł okazał się samograjem. Po 3-4 miesiącach ludzie
sami zaczęli do mnie dzwonić z fajnymi opowiastkami. To jest paradoks – robiłam tyle
wartościowych rzeczy, o których ludzie nie
mają pojęcia, a wszyscy kojarzą mnie z tym
cyklem. Mój wkład, wysiłek intelektualny był
tam naprawdę znikomy.
A zdarzało mi się robić wartościowe rzeczy
także poza radiem. Niewiele osób wie, że
kontrowersyjna wypowiedź Tomasza Lisa, za
którą wyleciał z TVN-u, w której nie wykluczył
kandydowania w wyborach prezydenckich,
padła w moim wywiadzie, który ukazał się w
nieistniejącym już pisemku „Marie Claire”. Do
tej samej gazety zrobiłam wywiad z Krzysiem
Majchrzakiem. W tym samym czasie aktor
udzielił wywiadu także „Dużemu Formatowi”. Krzysiek skomentował po wszystkim:
szkoda, że nie jest na odwrót, że to nie twój
wywiad ukazał się w DF.
Nie jestem z zawodu dyrektorem! Nie zostałabym dyrektorem Opery Narodowej, bo
nie mam pojęcia o operze, nie poszłabym też
na dyrektora cyrku, ani fabryki gwoździ. Nie
podejmuję się robienia rzeczy, na których
się nie znam. Zostałam dyrektorem Trójki, bo
znam się na Trójce, bo Trójka mnie obchodzi
i jest moim radiem. Weszłam w to nie bez
obaw. Wiem, że szukano kogoś, kto udźwignie hałas po odwołaniu Skowrońskiego. Postawiono na mnie jako osobę, którą zaakceptuje zespół. Nikt wtedy nie miał pojęcia, że
mogę się przydać do czegoś więcej, bo nikt
nie wiedział, że dzięki matematyce udźwignę
finanse. Kiedy moje zwolnienie wisiało w powietrzu, wiele osób z redakcji przyznało, że
nie było pewne, czy podołam, bo kojarzyło
mnie bardziej z szaleństwem niż z dyscypliną
księgowej. Zaskoczyło ich moje zamiłowanie
do porządku, to, że nie uprawiam kreatywnej
księgowości. Przejęłam Trójkę zrujnowaną
finansowo. Zaczęłam od tego, że założyłam
w komputerze dokument, w którym umieściłam wszystkie pozycje antenowe i wszystkich ludzi. Liczyłam, ile wydajemy dziennie,
tygodniowo, miesięcznie. Zaczęłam kalkulować, jak obcięcie honorarium o 5 zł tej czy innej osobie odbije się na budżecie Programu
w skali roku. Myślę, że sprawdziłam się w roli
dyrektora, przyprowadziłam do radia sporo
pieniędzy – nie tylko z publicznej zbiórki.
Wzrosła też znacznie słuchalność. Odchodziłam z podniesioną głową, bez wstydu. Ale
z żalem.
Moje odwołanie ruszyło lawinę. Najpierw
protest dziennikarzy Trójki, potem innych
dziennikarzy, w końcu słuchaczy. Nie oczekiwałam takiego poparcia, nie przewidziałam jego skali. Uznanie współpracowników,
wsparcie z ich strony - to mój największy zawodowy sukces.
Marzy mi się, by Trójka i wszystkie media
publiczne w Polsce zostały uwolnione od
polityki. Pogląd, że władza w mediach publicznych zapewnia sukces wyborczy jest
w dzisiejszej rzeczywistości zupełnie nieprawdziwy. Od lat wiadomo, że kto ma media, ten przegrywa. Dowodzą tego kolejne
wybory w Polsce.
Marzy mi się, by dyrektora Trójki wybierano w drodze konkursu z przejrzystymi regułami. By decydowali nie politycy, ale grono
fachowców oraz ludzie oddani Trójce. Wystartowałabym w takim konkursie. Ale mój
świat by się nie zawalił, gdyby znalazł się ktoś
lepszy na to miejsce. Wtedy chętnie zostałabym reporterką Redakcji Aktualności. Z zawodu jestem dziennikarką i lubię tę robotę.
| 05 |
W imię przyjaźni | temat numeru
temat numeru | W imię przyjaźni
Kapuściński non-fiction?
fot. Ewelina Petryka
Niespełna trzy i pół roku po śmierci Ryszarda Kapuścińskiego nazwisko pisarza znów trafiło na czołówki gazet,
publicystycznych programów, a nawet na sądową wokandę. Jednak inaczej niż w przeszłości, żywiołowej
dyskusji o mistrzu nie zdominowały zachwyt i uznanie. Po publikacji „Kapuściński non fiction” autor „Cesarza”
nie będzie już postacią pomnikową.
silna lewicowość, empatia wobec słabszych
i biedniejszych, niechęć do imperializmu we
wszystkich jego postaciach - zauważa historyk i publicysta „Polityki”, Wiesław Władyka.
Opowiada także o tym, że w wywiadach,
a zwłaszcza w prywatnych rozmowach,
Kapuściński jeszcze mocniej akcentował
swój sposób patrzenia na świat. – Mówił
wyraźnie: biały człowiek nie rozumie ludzi
z odmiennych kręgów cywilizacyjnych,
narzuca innym swoją kulturę. Kapuściński był wściekły, że po 2001 roku Północ
zaatakowała Południe, bo przecież islam
jest o wiele bardziej złożony niż się Europie i
Stanom Zjednoczonym wydaje - wspomina
Władyka. Jednym zdaniem – autor „Cesarza”
miał w sobie wyraźnie określony system
wartości, który w książce Domosławskiego
został wyeksponowany.
Ale w ocenie Jacka Żakowskiego, innego
komentatora „Polityki”, uważni czytelnicy
Kapuścińskiego wcale nie musieli czekać na
biografię mistrza reportażu, żeby poznać
akurat tę warstwę jego osobowości. – Jeśli
jakiś czytelnik Kapuścińskiego zdziwił się, że
autor „Cesarza” miał lewicowe poglądy, to
nie najlepiej świadczy o inteligencji takiego
czytelnika. Przecież „Chrystus z karabinem
na ramieniu” czy „Jeszcze jeden dzień życia”
nie pozostawiają cienia wątpliwości, po której
stronie bije serce autora – wyjaśnia Żakowski.
Czy lewicowość Kapuścińskiego miała
wpływ na podjęcie przez niego decyzji
współpracy z PRL-owskim wywiadem? –
Kapuściński przekazywał informacje, pisał
raporty, bo sytuację, w której obywatel
dzielił się ze swoim państwem posiadaną
wiedzą, uważał za naturalną. On nie był
Jamesem Bondem czy Indianą Jonesem. Był
dziennikarzem, który zdobywał informacje,
również te zbędne dla mediów - nudne, monotonne – ale przydatne dla służb państwa.
Kapuściński nie biegał na froncie z radiostacją, nie był zwiadowcą jak generał Jaruzelski
– przekonuje publicysta „Polityki”
Pod tym względem inaczej ocenia Kapuścińskiego komentator „Polski The Times”,
Piotr Zaremba. Publicysta nie zgadza się, że
współpraca z systemem była w PRL-u czymś
naturalnym. – Kapuściński był w komunizm
zaangażowany ideologicznie. Podczas walk w
Angoli wziął do ręki broń i strzelał, a jak ktoś
strzela, przestaje być dziennikarzem - ocenia
Zaremba i dodaje, że autor „Cesarza” starał
się budować na świecie komunizm. Czyżby
Roman Kurkiewicz trafił w sedno – Kapuściński był „zwierzęciem politycznym” i czy my,
czytając jego książki, powinniśmy brać ten
aspekt życia reportażysty pod uwagę.
Baśnie tysiąca i jednej nocy?
W ciągu 5 dni sprzedało się 45 tys., przez miesiąc 130 tys., a do końca roku wydawca książki "Kapuściński non-fiction" przewiduje, że sprzeda się 200 tys. egzemplarzy.
Tomasz Betka
współpraca: Aleksandra Siemiradzka,
Dominika Jędrzejczyk, Magdalena
Wasyłeczko, Elżbieta Wójcik, Agata
Żurawska
Warszawa, Muzeum Sztuki Nowoczesnej, 16
marca 2010. Nie ma szans, aby na sali znaleźć
wolne miejsce. Kilkaset osób siedzi, stoi,
część nie może nawet dostać się do środka.
Każdy chce to usłyszeć i zobaczyć, choć
pewnie każdy coś innego. Co on właściwie
napisał? Zdradził mistrza czy po prostu
lepiej go poznał? Kim jest ten Domosławski?
Ale przede wszystkim - kim był Kapuściński?
Co naprawdę pisał?
Bardzo dawno żadna książka nie wywołała w Polsce takiej burzy, jak „Kapuściński
non-fiction”. Część środowiska zarzuciła
Domosławskiemu tabloidowe naruszenie
godności żyjących i judaszową robotę, część
oskarżyła jego krytyków o ograniczoną
| 06 |
percepcję intelektualną i nieumiejętność
czytania. Ponad miesiąc trwał spór o to czy
autor biografii zasługuje na ostracyzm czy
raczej wyniesienie na piedestał. Czy publikacja „Kapuściński non fiction” rzeczywiście
była wydarzeniem, które powinno rozpalić
do białości opinię publiczną?
Czczono nie tego bożka?
Agata Tuszyńska, prozaiczka i reportażystka,
autorka biografii Ireny Krzywickiej i Marii
Wisnowskiej, uważa biografię Kapuścińskiego za nadużycie i próbę demaskacji mistrza
reportażu. – W pisarstwie biograficznym nie
wolno przyjmować z góry założonej tezy.
Dla biografa najważniejsze powinno być zrozumienie swojego bohatera, a nie jego wyszydzenie. Kapuściński był przede wszystkim pisarzem i reportażystą. Tymczasem
Domosławski literaturze Kapuścińskiego
poświęca w książce najmniej miejsca. Autor
woli wyruszyć w podróż śladami swojego
mistrza, aby zweryfikować jego prawdo-
mówność – argumentuje Tuszyńska. Pisarka
ma również za złe Domosławskiemu, że co
kilka stron narzuca czytelnikom określoną
interpretację opisywanych wydarzeń. Najczęściej niekorzystną dla bohatera biografii.
Skrajnie odmienny punkt widzenia
prezentuje Roman Kurkiewicz, publicysta
„Przekroju” i radia TOK FM, który nie ma
żadnych wątpliwości, że książka Artura
Domosławskiego jest walką i to o coś absolutnie podstawowego. – To walka właśnie o
to, aby zrozumieć Ryszarda Kapuścińskiego.
Żeby potraktować poważnie to, co robił, co
pisał przez całe życie. Tę walkę podejmuje
Domosławski, co oczywiście budzi wściekłość, ponieważ jest to typ postawy, będącej
w naszym kraju w kompletnym odwrocie
– przekonuje Kurkiewicz. W jego opinii
„Kapuściński non fiction” to książka bardzo
ważna politycznie, napisana przez politycznego autora i opowiadająca o człowieku,
który do samego końca miał bardzo wyraźne poglądy polityczne. – Wielu czytelników
Kapuścińskiego w ogóle nie rozumiało, co
on mówił. Nie mieściło im się w głowach,
że Kapuściński był lewicowcem i z tego
wynikała jego życiowa droga. W tym sensie
Domosławski przywrócił Kapuścińskiego
lewicowej tradycji inteligenckiej – tłumaczy felietonista „Przekroju”. Dodaje też,
że proweniencja polityczna reportera jest
obrazą w katolickiej Polsce, bo wychodzi na
jaw, że czczono nie tego bożka. A przecież
polityczne książki Kapuścińskiego pokazują
problemy, o których mówi się do dzisiaj.
Walka mistrza
Czy faktycznie powinniśmy czytać książki
Kapuścińskiego przede wszystkim przez
pryzmat orientacji polityczne autora?
– Trudno powiedzieć, czy przede wszystkim. Na pewno wejście również w tę sferę
jego pisarstwa umożliwi lepsze poznanie
Kapuścińskiego. W tych książkach jest
element polityczności, choć chyba bardziej
światopoglądu autora – obecna jest w nich
Nie należy mieć jednak złudzeń, że dla wielu
czytelników Kapuścińskiego najważniejsze
pozostaną nie jego poglądy lecz dzieła.
Ich cechy to: unikalny język, niespotykana
wcześniej forma i umiejętność skupienia w
jednym zdaniu całej istoty nawet najbardziej
złożonego zjawiska czy wydarzenia. Przed
wydaniem „Kapuściński non-fiction” do
tych walorów dodawano również precyzyjne opisywanie rzeczywistości i dokładne
oddawanie stanu faktycznego. Tymczasem
Domosławski odkrył - choć takie sygnały
przebijały się w prasie zagranicznej już
wcześniej - przed szerszą publicznością,
że Mistrz Reportażu niektóre fragmenty
swoich tekstów mocno ubarwiał, a nawet
zmyślał. Jak rozumieć słowa mieszkającej w
Etiopii od ponad czterdziestu lat znajomej
Kapuścińskiego: „Kapuściński był uroczym
człowiekiem. Ale ten <<Cesarz>> to baśnie z
tysiąca i jednej nocy”?
Jacek Żakowski ponownie odwołuje
się do inteligencji czytelników i mówi, że
jeśli ktoś po lekturze „Cesarza” uważał, że
książka była dokładnym zapisem tego, co
ludzie mówili, to taka osoba musi nad swoją
przenikliwością jeszcze trochę popracować.
Czy znaczy to, że problemu podkoloryzowywania w dziennikarstwie Kapuścińskiego nie
było? Skoro tak, dlaczego ten temat wywołał
w środowisku takie emocje? – Problem
istnieje. W innych książkach, zwłaszcza w reportażach, czytelnik może odnieść wrażenie,
że Kapuściński precyzyjnie odwzorowuje
rzeczywistość - przyznaje Żakowski. Bardziej
krytyczny wobec mistrza reportażu jest Igor
Janke z „Rzeczpospolitej”. – Całe życie się
uczyłem, że reportaży nie wolno ubarwiać.
Oczywiście, można stosować formę, którą
posługiwał się Kapuściński, ale wówczas
trzeba powiedzieć: książka opiera się na
faktach, ale pewne rzeczy są dopisane,
wyolbrzymione. Tymczasem Kapuściński
przekonywał, że te reportaże to czysta prawda – zauważa publicysta.
Ważny aspekt w dyskusji o koloryzowaniu
literatury faktu porusza inny reportażysta,
Jacek Hugo-Bader. – Pamiętajmy, że pojęcie
„literatura faktu” składa się z dwóch równorzędnych elementów: literatury i faktu. Ja
pracuję dla gazety, piszę teksty gazetowe i
nie mogę sobie pozwolić na fikcję, na którą
może sobie pozwolić człowiek piszący książki. Nie ulega natomiast wątpliwości, że ludzie
powinni wiedzieć, czy mają do czynienia z
reportażem, czy z literaturą – zaznacza HugoBader. Dziennikarz nie ma też kłopotów ze
wskazaniem rozwiązania tego problemu i
przywołuje przykład Wojciecha Tochmana,
który w jednym ze swoich reportaży po prostu na początku napisał: „to mogło być tak i
tak”. A potem opowiedział historię. Zdaniem
Hugo-Badera filozofię pisania Kapuścińskiego dobrze oddają słowa wypowiedziane do
zarzucającej mu fikcję przyjaciółki. „Nic nie
rozumiesz. Nie po to jadę na koniec świata
i nie po to piszę, żeby mi się szczegóły zgadzały”. Kapuścińskiemu zawsze chodziło o to,
żeby ująć istotę sprawy.
Alicja Kapuścińska matką
sukcesu
O co jeszcze chodziło w dyskusji o „Kapuściński non-fiction”? Mocno wyolbrzymiony, zbyt mocno, został wątek dotyczący
prywatnej sfery życia mistrza reportażu.
Relacje Kapuścińskiego z żoną i córką są
uzupełnieniem portretu bohatera, ale nie
mają wpływu na jego dziennikarstwo i twórczość. A przynajmniej Domosławski tego
w książce nie pokazał. Tymczasem właśnie
dziennikarska część duszy Kapuścińskiego
jest najbardziej interesująca. – Pojawia się
pytanie, czy nie jest za wcześnie na poruszanie wątków prywatnych, gdy żyją zarówno
żona, jak i druga kobieta życia Ryszarda
Kapuścińskiego. To jednak bardziej problem
autora biografii niż jej czytelników – uważa
Piotr Zaremba.
Smutna wydaje się hipoteza, że nie
byłoby tak żywej debaty o „Kapuściński
non-fiction”, gdyby nie postawa Alicji Kapuścińskiej i nieudana próba zablokowania publikacji. – Dla książki nie ma nic lepszego niż
zabronienie jej lektury. Zarówno odmowa
wydania biografii przez Znak, jak i protest
Kapuścińskiej, spowodowały, że ludzie
usłyszeli o tej książce. W dużym stopniu to
Alicja Kapuścińska przyczyniła się do sukcesu biografii Domosławskiego - komentuje
Roman Kurkiewicz.
Trudno się nie zgodzić, że żona Ryszarda
Kapuścińskiego pomogła w promocji tytułu
„Kapuściński non-fiction”. A co zostanie z
dyskusji o książce? Czy była ona w ogóle
potrzebna? – Ta debata pokazała kompleks,
na który cierpią Polacy przy opisywaniu
swoich bohaterów - uważa Igor Janke i
dodaje, że nie najlepiej świadczy o nas fakt,
iż za wszelką cenę staramy się zachować
nieskazitelność postaci, które cenimy.
O tym, że dyskusja wokół biografii
Kapuścińskiego była potrzebna, mówi
również Piotr Zaremba, choć przyznaje, że
na początku debata miała trochę patologiczny charakter. – Najpierw wypowiadali
się ludzie, którzy otwarcie przyznawali,
że nie czytali książki, a swoje argumenty
opierali wyłącznie na plotkach i przypuszczeniach. Dużym zaskoczeniem była dla
mnie na przykład wypowiedź Władysława
Bartoszewskiego - nie ukrywa dziennikarz
„Polski” [Bartoszewski porównał publikację
„Kapuściński non-fiction” do przewodnika
po domach publicznych i zapowiedział, że
zastanawia się nad zerwaniem współpracy
z wydającym biografię Światem Ksiązki przyp. TB]. Przyznaje on zarazem, że później
dyskusja była bardziej merytoryczna i nie
toczyła się już tylko pomiędzy zwolennikami
i przeciwnikami odbrązawiania portretu
Kapuścińskiego.
Agata Tuszyńska obawia się natomiast
negatywnych skutków zainteresowania publikacją Domosławskiego. - „Kapuściński nonfiction” pokazuje młodym dziennikarzom, że
w branży panuje wolna amerykanka. Młodzi
ludzie chcą wiedzieć wszystko, odrzucają
jakiekolwiek tabu. Boję się o polską biografistykę, jeśli ta książka ma być dla niej wzorem
- nie ukrywa swoich emocji pisarka.
Również Jacek Żakowski pozostaje raczej
sceptyczny w ocenie efektów debaty o
„Kapuściński non-fiction”, choć z zupełnie
innego powodu. – Nie zmieni się nagle
sposób pisania biografii w tym kraju. Kultura
ma dużą bezwładność. Dyskusja o Jedwabnem nie zlikwidowała przecież polskiego antysemityzmu. Także debata o Kapuścińskim
nie wyeliminuje wszystkich niejasności. Ale
może przynajmniej reportaż literacki będzie
przez ludzi lepiej rozumiany? – zastanawia
się Żakowski i podkreśla, że spór o publikację Domosławskiego będzie trwał bardzo
długo, a wielu rzeczy nie da się definitywnie
rozstrzygnąć. Bo niejasność jest elementem
każdej sztuki.
Nowa jakość polskich kłótni?
Roman Kurkiewicz dodaje jeszcze, że Domosławski po raz kolejny ujawnił głębokie
podziały w polskim społeczeństwie. Ale tym
razem dało to pozytywny efekt. - Przekonaliśmy się, kto ma odwagę myśleć, zadawać
pytania, podważać dominujący obraz
rzeczywistości. Im więcej osób będzie pluć
na tę książkę, tym lepiej, bo więcej ludzi ją
przeczyta. „Kapuściński non fiction” zamyka
dwudziestoletni okres marazmu i przywraca
polityczność. Polityczność w sensie pozytywnym, polityczność, której nie znajdziemy
w Sejmie – podsumowuje Kurkiewicz.
W ostatnich latach życia Ryszard Kapuściński
był postacią cenioną na całym świecie i –
jak opisuje Domosławski – w jakimś sensie
z reportażysty, pisarza, przeobraził się w
myśliciela. – Trudno wytłumaczyć, dlaczego człowiek o tak olbrzymim autorytecie
prawie nigdy nie wypowiadał się publicznie
na ważne dla kraju i świata problemy. A po
1989 r. działo się przecież mnóstwo - wspomina Wiesław Władyka. Kapuściński był na
przykład wręcz przerażony ideologią IV RP,
a wielu przyjaciół prosiło go, aby pokazał to
opinii publicznej, w jakiś sposób to skomentował. Bez skutku.
Co Kapuściński napisałby dzisiaj? Podobno
źle znosił krytykę. Wpadał we wściekłość,
gdy ktoś próbował mu grzebać w życiorysie.
Bardzo możliwe, że gdyby żył, już nigdy nie
podałby Domosławskiemu ręki. Takich odruchów nie powinni mieć czytelnicy Kapuścińskiego. Bo dzięki „Kapuściński non-fiction”
lepiej poznali swojego Mistrza, a opisywane
przez Domosławskiego słabości bohatera
nie zmieniają faktu, że Kapuściński tworzył
świetne reportaże. Kim był? Reportażystą
czy może bardziej pisarzem? Nie ma prostej
odpowiedzi, ale jeszcze kilka miesięcy
wcześniej nikt by takiego pytania nawet nie
zadał. Wygląda na to, że debata o „Kapuściński non-fiction” jednak coś zmieniła.
Może w przyszłości Polacy nie będą się już
kłócić wyłącznie o „agenta Bolka” i „dziadka
z Wehrmachtu”? A książki wywołujące żywe
i skrajne reakcje odbiorców będą się ukazywać częściej niż raz na kilkanaście lat.
Mimo wielokrotnych próśb autorów
tekstu, Artur Domosławski odmówił
komentarza dla czytelników „PDF”.
reklama
| 07 |
Puls redakcji | dziennikarstwo
fot. Mateusz Żaboklicki
K co i jak
Ukryta przy centrum handlowym kameralna redakcja
magazynu. Charyzmatyczny redaktor naczelny, wizje
dorównują intuicji. „Lans” na „anty-lans”, mieszanka
awangardy i punkrocka, a ponadto „szatańsko”
niska cena. „K Mag” wyznacza trendy, stoi na straży
najwyższej artystycznej jakości, obnosi się ze swoim
subiektywizmem. Pochwali i skrytykuje, a przede
wszystkim nigdy nie przeoczy tego, co ciekawe.
Marcin Kasprzak,
Patryk Juchniewicz
Kultura przez duże K
K jak kultura, k jak kobieta, k jak kino, k jak
kamasutra, k jak kumpel, k jak klub, k jak
kokaina. K jak „K Mag”. Odważna wyliczanka
pojawiła się w pierwszym numerze pisma
w styczniu 2009. Mikołaj Komar, redaktor
naczelny, stwierdzał wtedy, że powstał magazyn o „sztuce kulturalnej”, który w subiektywny sposób zwraca uwagę na to, co dobre
i warte uwagi - na nieodkryte talenty, na
promowanie zarówno bohaterów materiałów, jak też ich autorów. „K Mag” miał w założeniu trafić do osób, które znudzone są tymi
samymi twarzami na okładkach kolorowych
tygodników oraz aktorami, którzy zamiast w
filmach, występują w tanecznych show.
W pogoni za białym królikiem
Minął rok. W salonach prasowych z piętnastego numeru czasopisma spoglądała modelka ucharakteryzowana na Alicję z Krainy
Czarów. No tak, w końcu marzec stał pod
znakiem filmu Tima Burtona. Jednak wbrew
innym pismom, „K Mag” nie koncentruje się
na opisie obrazu amerykańskiego twórcy,
ale na inspirowanych filmem rozmowach
i refleksjach o marzeniach, fascynacjach i
halucynacjach w sztuce i kulturze. W efekcie
więcej miejsca poświęcono książce Lewisa
Carolla oraz kulturowym kontekstom niż
filmowej adaptacji.
W każdym numerze temat przewodni
jest punktem wyjścia, który ma zachęcić
do dyskusji. – „K Mag” wydaje się magazynem idealnym dla tych, którzy chcą czegoś
się dowiedzieć, do czegoś dążyć i siebie
ukształtować – twierdzi Mikołaj Komar.
Zaznacza przy tym, że nie zależy mu na
newsach, ale ogólnym przedstawieniu
reklama
| 08 |
Akademia
fotoreportaZu
w plenerze - lipiec 2010
tematu w celu pobudzenia wyobraźni
czytelnika. Dlatego obok rozbudowanych
tekstów kolejne wydania zawierają liczne
oryginalne sesje zdjęciowe (np. po wywiadzie z Janem Nowickim jest sesja stylizowana na „młodego Janka”), często kobiece akty
(redakcja nie wstydzi się piękna), a tytuły
kolejnych numerów zaczerpnięte są zwykle
z kultowych filmów, stąd takie nazwy, jak
„Absolwent”, „Porozmawiajmy o kobietach”,
„Piękność dnia” albo „Dirty Dancing”.
K jak Komar
Mikołaj Komar, redaktor naczelny „K Mag”,
jest jednym z jego pomysłodawców.
Tworzone przez niego pismo jest efektem
doświadczeń zdobytych przy redagowaniu
poprzednich magazynów – z „Dosdedos”
o subkulturze skejtów zaczerpnął nieco
awangardową formę, z „Fluidu” nacisk na
kulturę, a z modowego „A4” rozbudowane
sesje zdjęciowe. Jak sam mówi: - Dojrzałem
do tego, żeby stworzyć magazyn stricte o
kulturze. W dobie Internetu, który jest tak
naprawdę jednym wielkim bałaganem,
chcemy wybierać to, co dobre, subiektywnie
i w oparciu o opinie wiele autorytetów, które
z nami współpracują.
Redakcja znajduje się w budynku
centrum handlowego. Pracuje w niej około
dwudziestu pięciu osób. Naczelny przyznaje, że nieistotny jest dla niego papierek
ukończenia studiów, ale przede wszystkim
chęci i zapał do pracy. W stopce redakcyjnej są m.in. absolwenci Akademii Sztuk
Pięknych lub kulturoznawstwa. Ponadto do
stałych współpracowników należą znany
z „Przekroju” Max Suski, kurator sztuki
Stach Szabłowski, scenarzysta Przemysław
Nowakowski (autor scenariuszy „Katynia”
i „Boiska bezdomnych”), projektant mody
Jerzy Antkowiak czy Rafał Bryndal, który
jak zawsze ironicznie i z dystansem opisuje
rzeczywistość. Dyrektorem kreatywnym jest
Monika Zawadzki, znana artystka.
Niszowy, ale nie elitarny
Miesięcznik jest wydawany w nakładzie około 45 tysięcy egzemplarzy, z czego znaczna
część jest przeznaczona do zamkniętej
dystrybucji w klubach, kawiarniach, SPA czy
hotelach (pewnie dlatego ważniejsze teksty
są tłumaczone również na język angielski).
Pismo ma charakter niszowy, ale nie elitarny.
– Jeżeli cała Polska czytałaby „K Mag”, byłoby nudno – przewrotnie stwierdza Komar,
jednakże broni się przed tezą, że jest to magazyn dla elit. Choć naczelny ma doświadczenie w organizowaniu imprez dla grona
artystycznego lub biznesowego, eventy pod
szyldem „K Mag” mają być po prostu... dla
ludzi. Wśród czytelników są osoby młode
między 21 a 35 rokiem życia (przy czym górna granica nie jest już tak oczywista), przede
wszystkim zainteresowane kulturą i sztuką.
Dlatego też w każdy ostatni weekend miesiąca przy zakupie dwóch biletów w Cinema
City dodatkiem jest bezpłatny egzemplarz
aktualnego numeru.
Na tle innych czasopism nawet cena
jest wyróżnikiem. Koszt 6,66 zł wydaje się
„szatańsko” nieduży, zwłaszcza biorąc pod
uwagę jakość papieru i objętość 120 stron.
Naczelny przyznaje: – Cena jest promocyjna,
natomiast ta promocja trwa już półtora roku
i jest nam z tym dobrze. Każdy, kto jest w
tej branży wie, że „żyje się” z reklam. Zależy
nam na tym, żeby czytało nas więcej osób,
dlatego egzemplarz kosztuje mniej niż piwo
w pubie lub paczka papierosów.
Podstawowym celem miesięcznika jest
dotarcie do wszystkich, którzy mają talent
i robią ciekawe rzeczy. Z tego powodu
niedawno został uruchomiony portal internetowy o charakterze społecznościowym,
gdzie można zaprezentować swoje prace,
np. fotografie. Odzew jest spory, bo portal
od początku lutego zanotował już ponad
100 tysięcy wejść. - Nie jest to wirtualna
wersja miesięcznika. Przeciwnie, strona jest
tworzona przez internautów. Nasze hasło
to: „wyszukiwarka talentów”. Fotografowie, malarze, graficy czy projektanci mody
mogą założyć swój profil i pokazywać swoje
prace - mówi Mikołaj Komar. Co tydzień 10
najciekawszych dzieł jest promowanych, a
raz w miesiącu autor najlepszego profilu dostaje zaproszenie do współpracy na łamach
papierowego wydania pisma.
Innym sposobem na promowanie talentów jest znak jakości „K Mag”. Logo pojawia
się zarówno na imprezach klubowych, jak
też artystycznych, wspierając różne filmy,
muzykę, czy wydarzenia teatralne. – Ludzie
wysyłają dziennie kilkanaście propozycji
z informacjami o wydarzeniach, swoich
inicjatywach. Wszędzie jesteśmy zapraszani,
nasza marka to dla nich prestiż – stwierdza
redaktor naczelny.
Trójkąt bermudzki we Wrocławiu /
O nas, przez nas, dla nas
Hasło zapożyczone z kultowego brytyjskiego magazynu „ID” jest mottem redakcji. Pismo ma wypełniać lukę na rynku prasowym
w Polsce – jest niszowe, ale nie hermetyczne, a poza tym otwarte na współpracę.
Opisuje kulturę nie przez pryzmat aktualnych trendów, lecz samemu stara się te
trendy wyznaczać, zwracając często uwagę
na wydarzenia, których nie zauważają inne
czasopisma. Mikołaj Komar pół żartem, pół
serio mówi: – Ja nie lubię modnych rzeczy.
Wolę być antytrendowy.
I faktycznie widać to w jego miesięczniku. „K Mag” pod względem merytorycznym
nie ma za dużej konkurencji – jak dotąd nie
było pisma, które łączyłoby teksty poważne
ze stylistyką punkrockową, a kulturę popularną z awangardową. Jak pisał naczelny
w pierwszym wstępniaku, miesięcznik jest
odpowiedzią na czasy, w których nawet
„Bond już nie podrywa kobiet, przestał pić
wstrząśniętą niezmieszaną i stracił wyjątkowe poczucie humoru”.
fot. Adam Lach
Nauczymy Cię myśleć całościowo
warsztaty pod kierunkiem Andrzeja Zygmuntowicza
Szczegóły: www.fotoreportaz.org.pl
tel. (22) 55 20 293, 0 502 825 492
Organizator:
Partnerzy:
Patronat medialny:
Polecamy | fotografia
fotografia
Konkurs Fotoblog Roku 2010
Ruszyła pierwsza edycja konkursu organizowanego przez portal SwiatObrazu.pl. Pomysłodawcy
stawiają sobie za cel wyłonienie najbardziej
wartościowych blogów poświęconych fotografii,
przez co będą mogli promować dobrą fotografię
oraz jej twórców. Jak zaznaczają pomysłodawcy
konkursu Fotoblog Roku 2010 jest przeznaczony
dla tych, którzy nie opowiadają historii słowami,
ale bez wysiłku potrafią uchwycić świat w obrazie.
Szczegóły: swiatobrazu.pl/fotoblog
Światowy Dzień Fotografii Otworkowej
W tym roku obchodzony jest 10. Światowy
Dzień Fotografii Otworkowej (Worldwide Pinhole
Photography Day). Z tej okazji serwis Fotografia
Otworkowa zorganizował w Cieszynie 25 kwietnia
wspólne fotografowanie się, oczywiście aparatami
otworkowymi. Szczegóły: fotografiaotworkowa.pl
Szymon Brodziak w „The Pictures art bar cafe”
W nowopowstałej kawiarni przy ul. Chmielnej 26
w Warszawie można oglądać fotografie z portfolio
Szymona Brodziaka. Autor ten wielokrotnie
wyróżniany w prestiżowym konkursie International Photography Awards w latach 2007-2009
jest również autorem kontrowersyjnych zdjęć do
limitowanych edycji kalendarzy, m.in. Porsche
2007, MediaMarkt 2009, OrlenOil 2010. Wystawę
można oglądać do końca kwietnia.
Warszawski Festiwal Fotografii
Artystycznej 2010
Tegoroczna szósta już edycja WFFA organizowana
jest we współpracy z uczelniami artystycznymi i
centrami fotografii w Niemczech. Wydarzenie to
jest projektem międzynarodowym, promującym
współczesną fotografię artystyczną, szczególnie
młodych twórców. Program składa się z części
konkursowej kierowanej do młodych twórców nie
starszych niż 35 lat i prezentacji młodej fotografii
niemieckiej. W ramach programu głównego
zaprezentowane zostaną: wystawy wybitnych niemieckich oraz znanych polskich artystów, odbędzie
się również cyklu spotkań i wykładów. Wystawa
pokonkursowa prezentowana jest w Galeriii Spokojna ASP przy ul. Spokojnej 15 w Warszawie.
„Czarne morze betonu” Rafała Milacha
W warszawskiej Yours Gallery (Krakowskie Przedmieście 33) od 19 marca można oglądać wystawę
Rafała Milacha, która prezentuje nagrodzony w
konkursie Pictures of the Year International materiał
„Czarne morze betonu”. Pracę jednego z najzdolniejszych współczesnych fotografów poświęcone są
Ukrainie. Wystawę potrwa do 30 kwietnia.
reklama
| 10 |
Dmuchawce, latawce… aparat
Z wycinków dziadka
Zdjęcia lotnicze to kosztowna przygoda. Wie o tym każdy, kto spróbował choć raz wynająć awionetkę lub
helikopter. Jest jednak sposób, aby
uzyskać podobny (a nawet lepszy)
efekt za mniejsze pieniądze.
Krystian Szczęsny
Fotografia latawcowa to nic innego jak latawiec
z zamontowanym pod nim aparatem fotograficznym. Pionierami tej dziedziny fotografii byli:
Anglik Douglas Archibald, który w 1887 roku
wypuścił latawiec i wykonał
pierwsze w historii zdjęcie z
lotu ptaka oraz George Lawrence. Wykonał on słynne zdjęcia San Francisco po trzęsieniu
ziemi w 1906 r., wykorzystując
właśnie latawiec.
Oficjalna nazwa fotografii latawcowej to KAP (z ang. Kite
Aerial Photography). Od zdjęć z
helikoptera czy samolotu odróżnia ją zakres pułapów. Przy wykorzystaniu latawca wykonamy
nietypowe fotografie z małych
wysokości np. 5-10 metrów, ale
możemy też (przy wykorzystaniu specjalnie przystosowanego
sprzętu) wznieść się na wysokość
nawet 600 m!
Przygodę z KAP możemy zacząć od najprostszego modelu latawca, małego kompaktu i
zapału. Na początku musimy zainwestować
zaledwie kilkaset złotych (plus drugie tyle w
kompakt), a efekty mogą przewyższyć wykorzystanie maszyn wynajmowanych za grube
tysiące złotych (za godzinę!).
Kilkaset złotych pochłonie głównie latawiec i
stabilizator. Konstrukcje latające przystosowane dla fotografów oferuje sklep latawce.info.
Znajdziemy tam także takie akcesoria jak linki,
rękawice itp. Do tego przyda się system stabilizujący, na którym zawiesimy aparat. Wyczerpujące opisy budowy znajdziemy, wpisując w
wyszukiwarkę hasło „KAP + RIG”. Niestety, musimy szukać na stronach angielskojęzycznych,
bo w Polsce fotografia latawcowa to wciąż cie-
kawostka. Oczywiście, wśród
entuzjastów fotografii znajdą się osoby, które nie będą
chciały spędzać wielu godzin
na majsterkowaniu w warsztacie. Dla nich kompletną
ofertę ma holenderski sklep
kapshop.com.
Gdy już zmontujemy sprzęt,
przychodzi czas na wykorzystanie go w terenie. Aparat podczepiamy w
pewnej odległości na lince pod latawcem, aby
bezpiecznie go zamontować i (po locie) zdemontować. Podczas fotografowania najważniejsza jest dobra ekspozycja. - Wiąże się z nią
jedynie problem odpowiednio krótkiego czasu
naświetlania, gdyż aparat podwieszony pod latawcem jest narażony na poruszenia wiatrem, a
cały uchwyt jest wahadłem, więc o poruszenia
bardzo łatwo – tłumaczy Jacek Kowalczyk, pasjonat fotografii latawcowej. - Należy tak dobrać
parametry ekspozycji, aby dało się zastosować
czas naświetlania na poziomie 1/800 - 1/1600
sekundy. Oczywiście, aura musi, poza światłem,
zapewnić też wiatr o odpowiedniej sile, niezbyt
dużej i niezbyt małej, takiej, aby cały zestaw
fotograficzny mógł zostać wywindowany na
odpowiednią wysokość – dodaje.
Drugim problemem jest wyzwalanie aparatu.
Musimy znaleźć kompakt, w którym będziemy
mogli ustawić interwałowe wyzwalanie migawki, co pozwoli nam na kilkanaście minut lotu
obfitującego w wiele pięknych zdjęć. Lepszym
rozwiązaniem jest zdalne wyzwalanie aparatu
z ziemi, jednak ten sposób wymaga większych
nakładów finansowych na zakup specjalistycznego sterownika i sprzętu RC (takiego, jakim
posługują się modelarze).
Choć KAP jest dostępna dla każdego fotoamatora, musimy się liczyć z pewnymi nakładami
czasu i pieniędzy. Jednak kto z nas nie chciałby
pochwalić się w swoim portfolio zdjęciami lotniczymi? Dzięki fotografii latawcowej możemy
wykonywać fotografie, o jakich inni mogą tylko pomarzyć, może wiec warto zainwestować
wolny weekend i kilkaset złotych?
Kilka stron, które warto odwiedzić:
www.fotolatawiec.olympusclub.pl
– strona Jacka Kowalczyka
www.fotografialatawcowa.com
– strona Andrzeja Szewczyka
www.scotthaefner.com – angielskojęzyczna strona z wieloma wskazówkami o KAP
Pamięć fotografii, fotografia pamięci
Są książki o fotografii, których nie
można zaliczyć do albumów, nie są też
poradnikami, ani nie traktują wyłącznie o teorii fotografii. Taką publikacją
jest bez wątpienia „Obraz utajony”
Marianny Michałowskiej.
To refleksyjna opowieść o fotografii, w którą
wpleciono część każdego z wymienionych elementów. Autorka jest adiunktem w Instytucie
Kulturoznawstwa na Uniwersytecie im. Adama
Mickiewicza w Poznaniu, absolwentką UAM oraz
Studium Fotografii Profesjonalnej ASP w Poznaniu. Jest kuratorką wystaw oraz autorką realizacji
wykorzystujących fotografię. Te wszystkie pola
aktywności składają się na fotograficzno-kulturoznawczy sznyt, który autorka nadała każdej z
napisanych przez nią 284 stron.
Swoją najnowszą książkę Michałowska kieruje do wykładowców i studentów fotografii,
fotografików, ale także zaawansowanych amatorów fotografii. Autorka skupia się w niej na
pamięci i fotografii, ich wzajemnym współistnieniu, wpływie i przenikaniu.
Przemierzając kolejne
stronice, czytelnik odbywa
podróż, której
celem jest zrozumienie, jak
ważny dla nas i
naszej ułomnej
pamięci jest
wynalazek fotografii. Dzięki
płynnej narracji
Michałowskiej,
poznaje się
wiele nazwisk
młodego pokolenia fotografików, ważnych teorii i samych zdjęć a co najważniejsze – przesłań
kryjących się za nimi. Autorka łączy wysublimowaną teorię z życiem w sposób zrozumiały dla
każdego, a nie tylko dla teoretyków fotografii.
To nie jest zwykła książka o fotografii. Wymaga od odbiorcy chwilowego zatrzymania
się, zadumy i przemyślenia. Praca na pewno
zainteresuje wszystkich, dla których fotografia
to nie tylko reporterskie odzwierciedlanie rzeczywistości.
Publikacja Michałowskiej otwiera serię wydawniczą Galerii f5 & Księgarni Fotograficznej
- „Biblioteka f5”.
Krystian Szczęsny
Marianna Michałowska „Obraz utajony”
Wydawnictwo Galeria f5
& Księgarnia Fotograficzna
Mirosław Kaźmierczak
Dopiero co skończyła się wystawa w starej
galerii ZPAF, a Magdalena Krajewska w
najbliższym czasie w kolejnej galerii pokaże
swoją wystawę „Archiwum, fotografie oraz
instalacje 2006-2009”.
Pokaż
swoje
fotografie
Projekt pokaż swoje fotografie dobiegł
końca. Dostaliśmy od was sporo dobrych
fotografii, za co serdecznie dziękujemy.
Publikowana praca Kasi Sawickiej jest jedną
z ciekawszych prezentacji. Więcej zdjęć zostanie opublikowanych na stronie internetowej www.redakcjapdf.pl.
Kasia Sawicka o swoim projekcie:
Cykl „People with passion” powstał dzięki
moim znajomym. To Paula i Kamil (dwójka
z bohaterów) wpłynęli na charakter zdjęć.
Artystka zajmuję się istotą kobiecego ciała,
seksualności w kontekście współczesnego
świata. Inspiracją jest dla niej przestrzeń
własnego domu, oraz to, co w tej przestrzeni
gromadzili jej bliscy, a w szczególności ojciec
i dziadek. Stąd prace przybierają charakter
dość osobisty.
W prezentowanych projektach: „Penthouse”, „Bajki dla Dorosłych”, „Pokój Dziadka”
i „Gazetka Dziadka”, autorka wykorzystuje
wycinki z gazet pornograficznych, które kolekcjonował jej dziadek a także zdjęcia kobiet
z pism erotycznych, wysyłane do redakcji
przez samych czytelników. Poza tym korzysta
z własnych materiałów fotograficznych oraz
z przedmiotów znajdujących się w jej
mieszkaniu. Bazując na tych produktach
tworzy niepowtarzalne fotomontaże, kolaże
oraz instalacje.
„Bajki dla dorosłych” to składane książeczki, które po otworzeniu przypominają coś w
rodzaju trójwymiarowych makiet. „Gazetka
dziadka” przyjmuje formę typowego świerszczyka, nawiązującego w swej graficznej postaci do komiksu. „Pokój dziadka” to instalacja.
Artystka buduje przestrzeń, wykorzystując
stare meble i urządzenia swojego przodka.
W te elementy wplata pewien motyw
erotyczny poprzez odbicie zdjęć na
drzwiach szafy lub na blacie stołu.
„Penthouse” przyjmuje formę typowej
fotografii. Autorka najpierw wycina
postacie kobiet i umieszcza je w domku
dla lalek, następnie fotografuje wykreowaną sytuacje.
Każdy z projektów realizowany jest
w inny sposób i przy użyciu różnych
środków, w konsekwencji jednak prezentowany materiał wydaje się być bardzo spójny, tworzący integralną całość.
Elementem spajającym jest przestrzeń
domu oraz kobiece ciało. Autorka kreuje
odmienny świat, a swoim bohaterom
nadaje inny kontekst, inne życie.
Prezentowane w ZPAF-ie projekty
zatytułowano „Archiwum, fotografie
oraz instalacje 2006-2009”.
Warto zajrzeć na bloga artystki
- wwwkrajewska.blogspot.com, gdzie
możemy znaleźć nie tylko wyżej wymienione prace ale także szereg innych, nie
mniej interesujących projektów.
Chciałam uwiecznić to, co
oni uwielbiają najbardziej piercing i tatto. To dzięki nim
poznałam Nathaniela, który
jest samym w sobie chodzącym obrazem. Nathaniel na co
dzień pracował w kancelarii
adwokackiej i musiał wyjmować tunele z uszu i ukrywać
tatuaże - chociaż i tak jestem
pełna szacunku dla jego szefa,
że miał odwagę zatrudnić tak
nieprzeciętną osobę na tak
poważne stanowisko. Teraz Nathaniel jest w Stanach i szybko
do nas nie wróci. Paula studiuje
architekturę, planuje następne
kolczyki i tatuaże. Kamil (aka
Bordo) nadal dekoruje swoje
ciało, wciąż mu mało. Zdjęcia
powstały przy użyciu aparatu
Mamiyi format 6x9.
fot. Kasia Sawicka
f
fotografia | Warsztat
Metafory fotograficzne
„Znajomość fotografii jest równie ważna jak
umiejętność pisania, tak iż w przyszłości, nie tylko niepiśmienni, ale i pozbawieni umiejętności
fotografowania, będą uważani za analfabetów.”
Ta opinia, której autorem jest Laszlo Moholy-Nagy, pojawiła się pod koniec lat 20. XX wieku i już
sama w sobie jest świadectwem jak istotną rolę
odgrywała wówczas fotografia. Była kluczem to
odszyfrowania współczesności.
Zjawisko „analfabetyzmu fotograficznego”,
przed którym przestrzegał Moholy-Nagy, o
tyle nie straciło na aktualności, o ile fotografia staje się dostępna coraz większemu
gronu ludzi i tym bardziej należy nauczyć się
ją właściwie odczytywać. To właśnie przyświecało Berndowi Stieglerowi, autorowi 55
posegregowanych alfabetycznie artykułów,
tworzących swego rodzaju przewodnik po
metaforycznym i niesamowicie intrygującym
świecie znieruchomiałych obrazów. Stiegler
dobrze poradził sobie z trudnym zadaniem i
w 260-stronicowej książce zawarł najbardziej
charakterystyczne tezy, pokazujące jak, wraz z
postępem techniki, zmieniało się podejście do
fotografii. Równolegle do fotografii kreacyjnej,
nawiązującej do obrazów - tak jak portrety w
malarstwie - zaczęła powstawać fotografia,
która niosła treść, a nie głównie wrażenia
estetyczne. Dla Stieglera właśnie ta treść
jest najistotniejsza.
Książka pod względem wizualnym może
nie robi zbyt dużego wrażenia - zdjęcia,
choć unikatowe (często ze zbiorów
własnych autora), są małe i nie zawsze
dobrej jakości. Może to być również
kwestią papieru, na jakim zostały
wydrukowane. Zaletą jest, natomiast,
przejrzystość i przystępność artykułów.
Każdy z nich zaczyna się od cytatu,
który jest punktem wyjścia do dalszych
rozważań. Każdy też stanowi zamkniętą
całość, dzięki czemu samemu można decydować o kolejności czytania. Książka
zawiera dużo zaskakujących porównań
i pokazuje, że “oczywiste, wcale nie jest
oczywistością”.
To jedna z “pozycji obowiązkowych” dla
wszystkich miłośników fotografii, nie
tylko dla tych, którzy ją tworzą.
Paulina Myślińska
„Obrazy fotografii - Album metafor
fotograficznych” Bernd Stiegler
Universitas, 2009
Pożegnanie | fotografia
fotografia | Pożegnanie
Fotografie: Mateusz Baj
| 12 |
| 13 |
pr
PR na świecie
| PR
public
relations
Era zmienia logo
Polska Telefonia Cyfrowa ogłosiła konkurs
na projekt modyfikacji logo sieci Era informuje portal proto.pl. Do udziału w
konkursie pt. „Logo, jak nowe” zaproszono
studentów, absolwentów oraz wykładowców Akademii Sztuk Pięknych, którzy na
nadesłanie prac mają czas do 30 kwietnia.
Warunkiem uczestnictwa w konkursie jest
zachowanie dotychczasowej kolorystyki. Aktualnie używany logotyp powstał
w 1996 roku i od tamtego czasu nie był
zmieniany. Główna nagroda w konkursie
wynosi 16.666 zł. Laureaci zostaną wyłonieni 17 maja.
(źródło: proto.pl)
Giżycko w internecie
15 kwitnia mija termin składania ofert w
przetargu na wykonanie ogólnopolskiej
kampanii internetowej „Kurs na Giżycko
- wróćmy nad jeziora”. Zwycięzca zajmie
się między innymi tworzeniem reklam
internetowych oraz przygotowaniem
artykułów sponsorowanych. Kampania
będzie realizowana w okresie od 17 do 31
maja 2010 oraz w 2011 roku.
(źródło: proto.pl)
Darczyńca Roku
Od 1 do 30 kwietnia na stronie internetowej dobroczyncaroku.pl trwa internetowe
głosowanie o tytuł „Dobroczyńca Roku
2009” - informuje proto.pl. Konkurs organizowany jest przez Akademię Rozwoju
Filantropii w Polsce. Internauci wybierają
laureatów w dwóch kategoriach „Współpraca firmy z organizacja pozarządową.
Firma duża” oraz „Współpraca firmy z
organizacją pozarządową. Mała, średnia
firma”. Wyniki konkursu zostaną zaprezentowane na uroczystej Gali Finałowej,
która odbędzie się 26 maja br. w Teatrze
Kamienica w Warszawie.
(źródło: proto.pl)
Bruce Willis i Sobieski na nowej stronie
Agencja Kore Konnektiv zaprezentowała
nową stronę internetową marki Sobieski,
z portfolio Grupy Belvedere - informuje
PRportal.pl. To kolejny krok w umacnianiu
wizerunku brandu Sobieski, związany z
prowadzoną od kilku miesięcy kampanią
reklamową z udziałem gwiazdora filmowego, Bruca Willisa. "Opracowując stronę
sobieski.eu staraliśmy się nadać jej charakter i styl, jaki prezentuje Bruce Willis –
powściągliwy, ale jednocześnie wyrazisty
i zdecydowany. Taka też jest nowa strona
internetowa marki Sobieski" – mówi cytowany przez portal Tomasz Więckowski,
dyrektor zarządzający agencji reklamowej
Kore Konnektiv. Strona będzie rozbudowywana i - jak zapowiadają autorzy - zostanie
wzbogacona o elementy, które charakterystyczne są dla portalu społecznościowego.
(źródło: PRportal.pl)
opr. Piotr Zabiełło
| 14 |
PR | case study / To PRoste
Napisz biznesplan,
opr. Roksana Gowin
Menedżerowie
podziwiają Apple
Po raz trzeci z rzędu firma Apple uplasowała
się na pierwszym miejscu rankingu World’s
Most Admired Companies - podaje portal
CNNmoney.com. „Klienci Apple nie są zwykłymi klientami – są fanami. Cały świat wstrzymał
oddech, gdy zapowiedziano wprowadzenie iPada.
To jest brand management na najwyższym poziomie” - skomentował
dyrektor generalny BMW Norbert Reithofer (BMW uplasowała się na 22
pozycji). Na drugim miejscu rankingu znalazła się firma Google, a następnie amerykański holding Berkshire Hathaway. Warto również wspomnieć
o zaskakująco wysokiej pozycji Toyoty, która pomimo licznych kłopotów związanych z wadliwymi częściami swoich samochodów, zajęła 7
miejsce. W komentarzu do badania czytamy jednak, iż dane do rankingu
były zbierane na przełomie jesieni i zimy 2009 roku, tj. w momencie
kiedy problemy firmy dopiero się zaczynały. Ranking World’s Most
Admired Companies jest publikowany co roku przez magazyn „Fortune” i odzwierciedla opinie top menedżerów świata biznesu dotyczące
najsilniejszych przedsiębiorstw na rynku.
Źródło: www.CNNmoney.com
dostaniesz bank
W popularnych konkursach promocyjnych do wygrania jest zazwyczaj zestaw
produktów: „smycz” do kluczy, czapka z
daszkiem lub inne gadżety sygnowane
logo firmy. Tymczasem w konkursie Euro
Banku można było wygrać… bank.
Magda Grzymkowska
cieszyły się także zwyciężczynie konkursu,
tzw. „success stories” w kontekście life-stylowym – dodaje Julia Jasińska.
Dotrzeć do studenta
Partnerem konkursu „Wygraj Euro Bank” zostały
Akademickie Inkubatory Przedsiębiorczości,
organizacje zrzeszające tysiące młodych
Twitter liderem wśród korporacji
Wyniki badania „Fortune Global 100 Social Media Study” potwierdzają, że
odsetek firm wykorzystujących do komunikacji portale społecznościowe
stale rośnie. Agencja Burson-Marsteller poddała analizie działania w mediach
społecznościowych 100 największych firm z listy Fortune 500. Jak wynika z
przeprowadzonych badań, aż 65 % firm posiada własne konta na Twitterze,
na których znajduje się średnio 1489 korporacyjnych followerów. Na drugim
miejscu znajduje się portal Facebook, z którego korzysta 54 % firm, a liczba
fanów profili wynosi średnio 40 884 użytkowników. Korporacje chętnie zamieszczają też swoje filmiki, materiały reklamowe i newsy na YouTube – konto
posiada na nim 50 % firm. Nieco mniejsza liczba, bo 33 % wykorzystuje do
komunikacji blogi, natomiast 20 % stosuje komunikację zintegrowaną, która
łączy wszystkie powyższe portale. Agencja zwraca również uwagę na kwestię zróżnicowania regionalnego w doborze mediów społecznościowych.
W komunikacji korporacji amerykańskich i europejskich dominują Twitter i
Facebook, natomiast firmy azjatyckie chętniej wykorzystują blogi. Pozostałe
portale są przez Azjatów użytkowane wyłącznie w celu komunikacji z odbiorcami zachodnimi.
Business is business
Źródło: www.burson-marsteller.com
HP wygryzie Azję
Projekt multimedialny „Kumpel z Przeszłości. 1944 Live” został laureatem
kolejnego konkursu - informuje portal proto.pl. Tym razem kampania
została doceniona przez jury 23. edycji konkursu Mercury Excellence
Awards, którego organizatorem jest amerykańska organizacja MerComm. „Kumpel z przeszłości” to projekt stworzony we współpracy
agencji San Markos i On Board, które uruchomiły na portalu społecznościowym Facebook profile dwóch fikcyjnych postaci – Sosny Dwadzieściacztery i Kostka Dwadzieściatrzy – którzy biorą udział w powstaniu
warszawskim i przez 63 dni relacjonują je na bieżąco użytkownikom portalu. Akcja została wyróżniona również w konkursie Magellan Awards, w
którym zajęła trzecie miejsce w kategorii Community Communications.
Światowy producent komputerów firma Hewlett Packard
zdecydowała się włączyć do
swojej globalnej strategii działań
brytyjską agencję Bite PR, z którą
współpracuje również koncern
Apple - informuje magazyn
PRweek. Bite tym samym wypiera
poprzedniego operatora działań
firmy Hill & Knowlton. HP ogłosił,
iż agencja ma wzmocnić działania
korporacji w regionie EMEA oraz regionie Azji i Pacyfiku. Christina Schneider,
dyrektor międzynarodowej komunikacji zewnętrznej w HP, powiedziała, że
decyzja ta była „kolejnym krokiem w naszej strategii współpracy z najlepszymi na świecie agencjami. Bite skupi uwagę na komunikowaniu mandatów HP
w zakresie innowacji i trwałości”.
Źródło: www.proto.pl
Źródło: www.PRweek.com
Kumpel z nagrodami
Wpływowi
PR-owcy
Według badań przeprowadzonych przez Australian Centre for
Independent około 50 % publikacji w prasie australijskiej jest
inspirowane lub bezpośrednio
kopiowane z tekstów PR-owców
- napisano na portalu crikey.com.
Analiza 2203 artykułów z 10 gazet
trwała sześć miesięcy. Jej wyniki
udowodniły, że PR-owcy mają
bardzo duży wpływ na materiały
publikowane w prasie. W przypadku australijskich dzienników
najmniejszy odsetek publikacji
napisanych pod wpływem
materiałów dostarczanych przez specjalistów od wizerunku wynosił
42 % i został zanotowany w dzienniku „The Sydney Morning Herald”. Z
kolei największej liczby publikacji badacze doszukali się w australijskim
„The Daily Telegraph”, w którym 70 % materiałów było ściśle powiązane
działaniami PR-owców.
Źródło: www.crikey.com
Sportowcy pod
skrzydłami PR
Przed sportowcami stawia się obecnie coraz większe wymagania i to nie
tylko dotyczące ich dokonań sportowych, ale też nienagannego zachowania i odpowiedniego wizerunku – twierdzi angielski piłkarz David James.
Sportowiec pisze, że „kiedy gwiazda zaangażuje się w działania charytatywne, wynoszona jest pod niebiosa. Gdy natomiast popełni błąd, potępiana
jest niczym sam diabeł. Jednak nie ma sportowca, który byłby nieomylny,
dlatego istnieje cała armia PR-owców, którzy nas tak łatwo nabierają”. David
James sprzeciwia się kreowaniu przez specjalistów wyidealizowanego wizerunku graczy, którzy w rzeczywistości są zupełnie inni. Pomimo to dostrzega bardzo ważną rolę, jaką w sporcie odgrywają PR-owcy. Według piłkarza,
potrafią przede wszystkim w umiejętny sposób komunikować sportowca z
otoczeniem i mediami, które, jak wiadomo, rządzą się własnymi prawami.
„W mojej karierze zdarzały się sytuacje, gdy żałowałem, że nie przeszedłem
treningu medialnego i nie miałem ochrony medialnej” – dodaje piłkarz.
Źródło: www.guardian.co.uk
otwarta na młodych, dynamicznych
ludzi, co jest szczególnie istotne w
kontekście employee branding. Natomiast partnerem merytorycznym
został Profit System, wydawca znany
w branży rankingów i raportów nt.
rynku franczyzowego. Fala informacji
w mediach przedstawiła Euro Bank
w pozytywnym świetle, jako firmę
innowacyjną i wspierającą i przedsiębiorczość.
- Zainteresowanie modelem franczyzy Euro Banku jest tak duże, ze bank
nadal jest w stanie prowadzić bardzo
jakościową selekcję partnerów –
mówi Alina Stahl, dyrektor departamentu PR w Euro Banku. Wsparcie w
działaniach public relations udzieliła
agencja Rc2. - Jesteśmy od kilku lat
związani z tą agencją i z tymi samymi
osobami, które znają i rozumieją
bank, jego historię i specyfikę
– mówi Alina Stahl. - Pomysł na
konkurs jest autorstwa Hanny Waśko,
która wraz z Julią Jasińską nadzorowała jego przebieg – dodaje.
W konkursie „Wygraj eurobank!” po raz pierwszy zwycięzca mógł wygrać… prawdziwy bank
– czyli własną placówkę franczyzową wartą
kilkadziesiąt tysięcy złotych.
- Konkurs był skierowany do wszystkich
przedsiębiorczych osób, które mają odwagę
spróbować swoich sił w biznesie, a jednocześnie potrzebną wiedzę i innowacyjne pomysły
na jego prowadzenie – mówi Julia Jasińska
z agencji public relations Rc2 (Raczkiewicz
Chenczke Consultants), odpowiedzialna za
realizację konkursu. Uczestnicy mieli za zadanie napisać biznesplan dla placówki bankowej
w swoim mieście z uwzględnieniem realiów
systemu franczyzowego eurobanku. Konkurs
trwał od października 2008 do lutego 2009
roku. W pierwszym etapie jury, w skład którego wchodzili specjaliści Euro Banku, dziennikarze-ekonomiści i profesorowie akademiccy,
wybrało pięć najlepszych prac pisemnych. W
drugim etapie autorzy musieli zaprezentować
swoje pomysły przed kapitułą oraz odpowiedzieć na jej ewentualne pytania. Pierwszą
nagrodę, czyli pełne sfinansowanie otwarcia
placówki franczyzowej Euro Banku otrzymała
28-letnia Anna Hass.
Niezwykła wygrana = niezwykłe zainteresowanie
Od samego początku konkurs wywołał
duże zainteresowanie mediów, zarówno
ogólnopolskich, jak i regionalnych. Konkurs spowodował duży szum w branży, w
mediach specjalistycznych, biznesowych,
a także studenckich. Dotarcie mediowe w
prasie wyniosło ponad 11,5 mln. Powstało 40
jakościowych publikacji prasowych (m.in. 4
duże publikacje w miesięczniku „Franchising”
i „Pulsie Biznesu”), 11 w RTV (TVN24, CNBC
Biznes) oraz kilkaset w Internecie, w tym na
kluczowych portalach gospodarczych, takich
jak bankier.pl, money.pl.
Komunikacja oparta była przede wszystkim
na stronie internetowej wygrajeurobank.
pl, którą odwiedziło kilka tysięcy osób. W
ramach komunikacji wyróżniono cztery tzw.
preteksty newsowe: ogłoszenie konkursu,
przypomnienie o terminie zgłoszeń, ogłoszenie listy finalistów oraz ogłoszenie zwycięzców. - Dużym zainteresowaniem mediów
przedsiębiorczych ludzi. Dzięki współpracy z
AIP informacja na temat inicjatywy Euro Banku
dotarła do studentów na terenie całego kraju, a
na niektórych uczelniach zorganizowano szkolenia biznesowe. W wyniku tych działań Euro
Bank był przez kilka miesięcy obecny w środowisku studenckim jako innowacyjna firma,
reklama
Zadaniem działań PR było wsparcie
celu biznesowego. Konkurs miał za
zadanie wzmocnić wizerunek Euro
Banku jako atrakcyjnego franczyzodawcy. - Podstawowym celem
biznesowym była realizacja planu
rozwoju sieci franczyzowej, zakładanego przed pojawieniem się na
rynku agresywnych ofert konkurencji
– mówi Julia Jasińska. O sukcesie Euro
Banku świadczą liczby – do końca
lipca pozyskano 45 nowych franczyzobiorców z 53 planowanych na
cały rok 2009 – oraz liczne nagrody
i wyróżnienia: Złoty Spinacz 2009 w
kategorii PR korporacyjny oraz prestiżowa nagroda Lwa Młodego Biznesu.
Współpraca Euro Banku z AIP została
doceniona przez FOB i zostanie opisana w tegorocznym raporcie Forum
Odpowiedzialnego Biznesu.
Wcześniej czy później i tak musi nastąpić
najgorszy z możliwych splotów okoliczności.
II prawo Sodda
Profilaktyka
kryzysowa
Złożoność współczesnego świata i nieprzewidywalność wielu zmian w nim zachodzących sprawiają,
że aby móc przetrwać, należy być przygotowanym
na wiele sytuacji stawiających na szali niematerialny
kapitał każdej organizacji – jej wiarygodność i reputację. Opanowanie zasad skutecznego postępowania
w kryzysach nie jednej organizacji pozwoliło ochronić najcenniejszą jej wartość – pozytywny wizerunek.
Trudno się dziwić – to przecież głównie od tego w jaki
sposób firma poradzi sobie z niepomyślną dla siebie
sytuacją, zależeć będzie dotkliwość skutków kryzysu,
a także późniejsza ocena firmy w oczach społeczeństwa. Co więcej, niektórzy są zdania, że wcześniej czy
później kryzys dosięgnie każdą organizację. Co zatem
powinniśmy robić? Uzbroić się w cierpliwość i czekać
z założonymi rekami na najgorsze, a potem stawiać
mu czoła na zasadzie improwizacji czy lepiej działać
zawczasu i spróbować wyprzedzić bieg zdarzeń?
Oczywiście o ewentualnym kryzysie warto pomyśleć wcześniej. Odpowiednie przygotowanie i wypracowanie właściwych procedur mogą ułatwić przemyślaną i skuteczną reakcję w momencie wystąpienia
kryzysu, a następnie zminimalizować jego negatywne
skutki dla wizerunku firmy. Wprawdzie kryzysy występują (z reguły) nagle, ale znaczną większość z nich firma może przewidzieć. Często mamy bowiem do czynienia z problemami, które lekceważone przez firmy i
pozostawione same sobie w efekcie przeradzają się w
katastrofę. Skuteczne zarządzanie sytuacją kryzysową
polega zatem na podjęciu właściwych działań, które
dzielimy na dwa etapy: profilaktykę kryzysową oraz
działania podczas rzeczywistego kryzysu.
Nietrudno się domyślić, że kluczowe znaczenie ma
etap pierwszy. W celu przygotowania się na najgorsze,
zanim nastąpi kryzys, firma powinna możliwie najdokładniej opracować scenariusze działań w potencjalnych sytuacjach kryzysowych, uwzględniając m.in.
takie elementy jak opracowanie strategii komunikacyjnych dla poszczególnych scenariuszy, przygotowanie
procedur czy budowę sztabu kryzysowego. Taki zestaw dokumentów to jednak tylko pierwszy krok, który
często jeszcze nie gwarantuje sukcesu. Bo co nam po
pustej gaśnicy w przypadku pożaru? W sytuacji kryzysu
musimy przecież działać szybko i skutecznie, a do tego
sama teoria nie wystarczy (szczególnie jeśli ograniczyła się do spisania papierowego manuala kryzysowego, wrzuconego gdzieś na dno szuflady w gabinecie
PRowca). Dlatego nieodłącznym elementem profilaktyki kryzysowej powinny być również odpowiednie
szkolenia pracowników w zakresie postępowania kryzysowego, a także regularne ćwiczenia, które pomogą
wykształcić w firmie „antykryzysowy” styl myślenia. I
bynajmniej nie chodzi tu wyłącznie o jednorazowe
szkolenie z komunikacji w kryzysie, ale cykliczne spotkania sprzyjające wymianie wiedzy o bieżących wydarzeniach w firmie
i identyfikacji potencjalnych zagrożeń, a
także regularne symulacje sytuacji kryzysowych, pomagające dopracowywać
i aktualizować wcześniej przygotowane
plany działań. Dopiero tak przygotowana
organizacja, może liczyć na to, że ryzyko
zaskoczenia i efekt
stresu w sytuacji rzeczywistego kryzysu
zostaną ograniczone
do minimum.
Magda Słodownik
Patronat merytoryczny:
| 15 |
Na mieście / Moda | kultura
ks
kultura
& społeczeństwo
Fashionista
Tomasz Donocik jest kolejną osobą, o której
warto pisać, podziwiać za osiągnięcia, pracę,
pokorę, dystans do życia i przemiłą osobowość. Lata jego dzieciństwa i dorastania
wiążą się z Wiedniem, a studia z Londynem,
gdzie zgłębiał tajniki projektowania biżuterii
w słynnej uczelni Central Saint Martins. Po
otrzymaniu tytułu magistra Royal College of
Art w 2006, zaczął swoją współpracę ze Stephen Webster, gdzie zaprojektował kolekcję
Burning Rocks dla marki De Bers - słynącej z
ciekawej oprawy diamentów. Swoją poprzednią wiosenną kolekcję na rok 2008 zaprojektował dla mężczyzn dla marki Garrard.
Tomasz, mimo młodego wieku, zdobył już
cztery nagrody przyznawane przez Goldsmith’s Company w tym: Jewellery Designer
of the Year 2006 oraz Gold Award for Best
Junior Goldsmith’s Craftmanship and Design
Awards 2007. Jego nazwisko oraz prace były
publikowane są w takich magazynach jak:
„The Independent”, „Ascot 2006”, „l’Uomo
Vogue”, „Vanity Fair” czy „Elle Ddecoration”.
W CV może pochwalić się kolaboracją z takimi
markami jak: Moet Chandon, The Royal Ascot
De Beers, Swarovski, Tag Heuter Watches czy
Louis Vuitton Moet Hennessy LVMH.
Jak sam mówi, jego kolekcje inspirowane są
głównie literaturą i architekturą, przykładem
tego może być kolekcja Russian Aristocrat.
Każdy projektowany przez niego obiekt
jest niewątpliwie przejawem kunsztu tegoż
rzemiosła, koncepcyjnie zbliżającego się
do sztuki. Biżuteria Tomasza jest nie tylko
pokazem technicznego opanowania przez
niego warsztatu jubilerskiego, lecz również
misternym przedmiotem dającym do myślenia.
Tomasz przez swoje zamiłowanie do traktowania przedmiotów mniej „przedmiotowo”, w
swojej pracy stara się nadać im zupełnie inny
wymiar lub funkcje. Jego biżuteria wyróżnia
się subtelną roszadą materiału z jego funkcją
gdzieś na styku zasad obowiązujących w
modzie, rzemiośle jubilerskim i sztuce. Łączy
on najdroższe kruszce ze szlachetnymi kamieniami jak diamenty, rubiny ze srebrem, złotem,
skórą, jedwabiem i drewnem, uprawiając przy
tym swoistą żonglerkę formy z materiałem.
Echo jego ostatniej męskiej kolekcji dotarło
wszędzie tam, gdzie projektanci marzą, by
zaistnieć, choć przez moment. Obecnie, intensywnie pracuje nad damską kolekcją, miejmy
nadzieję, że z podobnym efektem.
Małgorzata Januchowska
| 16 |
kultura | Kino
Don Kichot się nie poddaje
W Warszawie funkcjonuje 13 klubów
należących do Polskiej Federacji
Dyskusyjnych Klubów Filmowych
i mających prawo używać skrótowca
„DKF”. Gdy w 2006 roku, w kinie
Muranów, odbyła się jubileuszowa
uroczystość z okazji 50-lecia istnienia
Federacji, media chętnie pisały o
odradzającym się ruchu DKF-owskim.
Warto sprawdzić jak to odrodzenie
wygląda w 2010 roku i czy faktycznie
jest się z czego cieszyć.
Anna Kiedrzynek
Symbolem
Federacji
DKF-ów jest postać Don
Kichota. Trudno o lepszego patrona – żeby
stworzyć, a co ważniejsze, konsekwentnie prowadzić działalność klubu,
potrzebne są wyobraźnia
i odwaga. Ta pierwsza
przydaje się podczas planowania repertuaru, ta
druga, gdy w grę wchodzi
promocja DKF-u. Kluby
filmowe to twory efemeryczne – ich prowadzeniem
zajmują się ludzie, którzy z
czasem mogą zmienić miejsce zamieszkania, podjąć
stałą pracę lub zwyczajnie
stracić zainteresowanie działalnością DKF-u. Są jednak na
mapie Warszawy kluby, których członkowie z imponującą konsekwencją organizują
regularne pokazy. Próbują nawet – z różnym skutkiem – realizować schemat
„prelekcja – projekcja – dyskusja” (PPD), który
ma w zamierzeniu odróżnić seanse DKF-owskie
od tych, jakie proponują np. kina studyjne, również skoncentrowane na pokazywaniu filmów
ambitnych, ignorowanych przez multipleksy.
Nie boją się pokazywać
Jednym z takich klubów jest Koło Naukowe
DKF Prawników Błękit Pruski, działający od
11 lat przy Wydziale Prawa i Administracji UW.
– Filmy, które prezentujemy, to w 30 % dzieła
o tematyce stricte prawniczej. Przed seansem
widzowie mają szansę wysłuchać prelekcji, wygłaszanej w takich przypadkach przez prawnika praktyka. W pozostałych 70 % mieszczą się
filmy „zahaczające” o tego rodzaju kwestie, ale
przede wszystkim wpisujące się w ciekawy dla
studentów kontekst społeczny lub psychologiczny – opowiada Anna Rak, studentka II roku
prawa i wiceprezes DKF-u. Mariusz Karłowski,
prezes, dodaje: – Naszym celem nie jest szerzenie znajomości prawa, lecz kultury DKF-owskiej.
Dlatego dbamy o to, aby prelekcja poprzedzająca np. pokaz dramatu sądowego, była zrozumiała dla wszystkich widzów, także tych spoza
naszego wydziału.
Największym i najgłośniejszym do tej pory
projektem Błękitu Pruskiego był cykl „Kino
prawnicze”, zorganizowany z okazji 200-lecia
WPiA. W jego ramach, od października 2007
do marca 2009 roku, pokazanych zostało 15
filmowych arcydzieł o tematyce prawnej. Oryginalna inicjatywa okazała się frekwencyjnym
sukcesem. Błękit Pruski współpracuje obecnie
z licznymi kołami naukowymi Wydziału Prawa.
– My zajmujemy się pokazem, a każde koło,
które zadeklaruje chęć współpracy, ma prawo
do organizacji jednej dyskusji – wyjaśnia Mariusz Karłowski. W ramach wspólnej inicjatywy
DKF-u oraz Koła Naukowego Libertas et Lex,
widzowie mogli zobaczyć m. in. „Wszystkich
ludzi prezydenta” Alana J. Pakuli. W dyskusji
o filmie uczestniczyli: naukowiec, dziennikarz
i polityk. Seanse klubowe odbywają się regularnie raz w tygodniu, w środy o godzinie 20,
w auli starego BUW-u.
Innym przykładem DKF-u studenckiego jest
„Overground”, zrzeszający głównie studentów
SGH (gdzie znajduje się siedziba klubu). Ich
repertuar zawiera zarówno czeskie komedie,
dzieła Kieślowskiego, jak i animacje oraz dokumenty. W Auli VII SGH, gdzie we wtorki i czwartki odbywają się seanse, można obejrzeć filmy,
które na ekranach kin gościły zbyt krótko lub
w ogóle. Anna Pudło, przewodnicząca DKF-u,
uważa, że tworzenie klubu jest na tyle inspirujące, że nie trzeba wiele, aby zmotywować
członków: – Rotacja jest nieznaczna, osoby,
które dołączają do nas na początku studiów,
często jeszcze po ich zakończeniu pomagają
w organizacji pokazów. „Overground”, poza
promowaniem klasyki kina polskiego i światowego, zajmuje się także wspieraniem młodych
i niezależnych twórców. Podczas seansów
w SGH widzowie mają okazję obejrzeć etiudy
studenckie i projekty offowe. – Nie boimy się
pokazywać tego, co komercyjne kina odrzucają
– mówi Anna Pudło.
O gustach powinno się
dyskutować
Na innych nieco zasadach działają DKF-y niezwiązane z uczelniami. Częstotliwość pokazów
jest zazwyczaj mniejsza, ale za to publiczność –
bardziej zróżnicowana. Istniejący od 2006 r. DKF
Muranów (mieści się tam, gdzie kino, przy ulicy
gen. Wł. Andersa 1), stawia na filmy niszowe,
niekiedy zupełnie niedostępne w Polsce. Kryterium ich doboru to nie tylko wartość artystyczna, ale i atrakcyjność poruszanego tematu. Dokument o „b-girls”, dziewczynach tańczących
breakdance, film „Catching Out” pokazujący
kulturę „hobo”, czyli ludzi jeżdżących nielegalnie pociągami towarowymi – to tylko niektóre
propozycje DKF-u Muranów. Seanse odbywają
się zazwyczaj we wtorki, czasami także w niedziele. Jedna z członków klubu, Lila Majchrzycka, przyznaje, że choć organizatorzy starają się
podtrzymywać schemat „prelekcja–projekcja–
dyskusja”, to z tym ostatnim bywa różnie: – Na
dyskusji po filmie zostaje czasami trzy czwarte
wszystkich widzów. Ale faktyczny udział w rozmowie bierze zaledwie kilka osób. Po pokazie
„Catching Out” wywiązała się ciekawa polemika, głównie jednak dlatego, że wówczas na sali
znajdowali się przedstawiciele różnych grup
wolnościowych, którym tematyka tego dokumentu była szczególnie bliska.
Z kolei kierownik kina Domu Sztuki SMB
„Jary” w dzielnicy Ursynów, Andrzej Bukowiecki, uważa, że schemat PPD jest w dużej mierze
wypierany przez tryb seminaryjno-przeglądowy. To właśnie w ursynowskim Domu Sztuki
miał swoją siedzibę kultowy DKF Socjologów
Pod Spodem, który niedawno zakończył swoją
ponad dziesięcioletnią działalność. Założycielami klubu byli studenci UW. – Socjologowie
próbowali wrócić do tradycyjnej, opartej na
dyskusji, formuły DKF-u. Ich starania zaowocowały wieloma sukcesami, jednym z nich była
przyznawana przez Federację Nagroda im.
prof. Antoniego Bohdziewicza. Dom Sztuki jest
otwarty na kolejną taką grupę studentów, która
zechce pójść w ślady członków Pod Spodem.
Czekałaby na nich nie tylko dobrze wyposażona sala kinowa, ale i opieka merytoryczna, jakiej
na początku działalności potrzebuje DKF – zachęca Andrzej Bukowiecki. I dodaje, że liczba
DKF-ów tworzonych przez studentów (niekoniecznie przy uczelniach) mogłaby być dużo
większa, gdyby nie zbyt intensywny i wynikający z rynkowej presji tryb życia współczesnego
warszawskiego żaka.
Autorskie plakaty projekcji
filmowych przygotowuje DKF "Błękit Pruski", działający
przy Wydziale Prawa i Administracji UW.
Obecnie w Domu Sztuki na Wiolinowej
funkcjonuje DKF skupiony na filmowej edukacji
młodzieży szkolnej. – Lecz dla DKF-owskiej inicjatywy młodych ludzi, zwłaszcza studentów,
zawsze będzie u nas miejsce – twierdzi Andrzej
Bukowiecki.
Czekając na „boom”
DKF-y nie poddały się po szturmowym ataku
telewizji i kaset VHS. Teraz, pomimo zalania rynku audiowizualnego płytami DVD oraz wszechobecnego piractwa internetowego, nadal potrafią przyciągać widzów – choć już nie na taką
skalę jak kiedyś. Ponowny „boom na DKF-y”
być może dopiero przed nami. Anna Pudło
z „Overground” nie ma za to wątpliwości, że
idea DKF-u nie jest zagrożona. – Nie wydaje
mi się, aby kluby filmowe miały ucierpieć na
piractwie albo przez DVD. My oferujemy to,
czego próżno szukać także w „normalnym”
kinie: unikatowe filmy, spotkania z twórcami,
bardzo tanie bilety. Być może widzowie nie
korzystają zawsze w pełni z danej im szansy
zadawania pytań i uczestniczenia w dyskusji,
ale najważniejsze jest to, że są miejsca, które
w ogóle oferują taką możliwość. Podobnego
zdania jest Anna Rak. – Nie boimy się tego,
że przestaniemy istnieć, bo liczba osób chętnych do oglądania nie zmniejsza się. W maju
planujemy zorganizować we współpracy z kinem Muranów przegląd pod hasłem „Cenzura
w kinie”; pokażemy filmy Pasoliniego, „Ostatnie
tango w Paryżu” Bertolucciego… . - Także sam
DKF Muranów chce zorganizować w maju (1-2)
przegląd filmów „punkowo-muzycznych”. - Liczymy się z ryzykiem braku zainteresowania.
Ale mimo to trzymamy się konsekwentnie
obranego kierunku – mówi Lila Majchrzycka.
„Overground” już 13 kwietnia zaprasza na spotkanie z Krzysztofem Zanussim i pokaz „Bilansu
kwartalnego”. – Jestem przekonana, że istnieje
cała rzesza ludzi, którzy wolą iść do bardziej
kameralnych kin, gdzie po seansie możliwa jest
dyskusja – podsumowuje Anna Pudło. Logo
z wizerunkiem Don Kichota zobowiązuje.
On też
Pisanie o filmach poruszających tzw. ważne
tematy należy do niewdzięcznych zadań.
Zajęcie pozycji bezstronnego obserwatora jest
– chciałoby się powiedzieć – jeszcze bardziej
niemożliwe niż zazwyczaj. Pablo Pineda, chory
na zespół Downa odtwórca głównej roli w
hiszpańskim filmie „Ja też”, zdawał sobie z tego
sprawę. Przed pokazem prasowym poprosił,
abyśmy w swoich ocenach czuli się nieskrępowani. Jako że prawo do bycia krytykowanym
nie wydaje mi się mniej ważne niż dostęp do
prostytucji, postaram się spełnić jego prośbę.
„Społeczeństwo izolujące mniejszości jest
tworem upośledzonym. Wszyscy jesteśmy
istotami ludzkimi”. Już w pierwszej scenie podana jak na talerzu zostaje widzowi „naczelna
teza” filmu. Wypowiada ją w czasie uniwersyteckiego odczytu sam protagonista, Daniel –
człowiek, który mimo upośledzenia umysłowego i fizycznego próbuje funkcjonować
wśród innych jak pełnoprawna i pełnosprawna
jednostka.
Daniel ma co prawda problemy z zawiązaniem sznurowadła, ale jest bardzo bystry,
wszechstronnie
wykształcony, a
przede wszystkim niezwykle
wrażliwy. Mimo
świadomości naznaczenia piętnem
podejmuje pracę,
z dobrodusznym
śmiechem obserwując nieporadność, jaką w zetknięciu z innością
przejawiają jego koledzy i koleżanki. Spośród
tego grona wyróżnia się Laura – szorstka w
obejściu i, jak się później okazuje, emocjonalnie okaleczona kobieta, szukająca w cynizmie
schronienia przed swoją traumatyczną przeszłością. Jako jedyna potrafi dojrzeć w Danielu
kogoś więcej niż tylko niegroźnego przygłupa.
Między dwojgiem outsiderów – „tą zdzirą” i
„biednym malcem” pojawia się uczucie.
Antonio Naharro i Alvaro Pastor ukazują
zmagania o prawo do człowieczeństwa
bez cienia histerii, za to ze współczuciem
przełamywanym dużą dozą ciepłego humoru
(kapitalna scena z bananem i prezerwatywą).
Film nie jest jednak wolny od łopatologicznego dydaktyzmu. Daniel doskonale wie,
że „Ogród rozkoszy ziemskich” to obraz
Hieronima Boscha, który znajduje się w galerii
Prado, Laura natomiast jest przekonana, że to
jeden z miejskich parków. Daniel uprawia taichi, pilates i pływa crawlem, Laura upija się w
barze i kopuluje z nieapetycznym brudasem.
On – upośledzony, a jednak szukający sposobu
na samorealizację pełnowartościowy człowiek,
Bajka do kwadratu
ona – z pozoru zdrowa, lecz zmierzająca ku
zezwierzęceniu ofiara chorego społeczeństwa
hiszpańskiego. Jest coś niepokojącego w tym
czarno-białym podziale, który znajduje swój
wyraz w odwołaniu do średniowiecznych
przedstawień Sądu Ostatecznego. I choć
autorzy filmu posługują się tym motywem
w sposób bardzo naturalny (pod pretekstem
wizyty bohaterów w galerii), to jednak gruba
kreska oddzielająca zbawionych od potępionych nie daje się przeoczyć.
Cóż więc znajduje się w raju Naharro i
Pastora? Serduszko z kremu do opalania na
plecach Laury, zabawę na lodowisku w rytm
amerykańskiego „Merry Christmas”, pocałunek
na tle rozświetlanego fajerwerkami nieba
w sylwestrową noc czy wreszcie starania
bohatera zwieńczone udanym stosunkiem
na hotelowym łóżku. Czy taki obraz raju nie
skłania przypadkiem (właśnie przypadkiem, bo
raczej nie z woli autorów!) do zadania pytania:
„Czy JA TEŻ tego chcę, w tę stronę zmierzam,
uznaję to wszystko za szczyt moich marzeń?”.
Niezależnie od tego, jak odpowie się na
to pytanie, możliwość jego postawienia jest
luksusem, na który – jak pokazuje film „Ja też”
– nie wszyscy mogą sobie pozwolić. I bardzo
łatwo zadrwić z banalnego raju mieszczuchów
komuś, kto odrzucony nigdy nie musiał dobijać się do drzwi domu publicznego, wykrzykując: „Mam trzydzieści cztery lata! Nie jestem
chłopcem! Jestem mężczyzną!”.
Tomasz Dowbor
„Ja, też!”, reżyseria: Antonio Naharro
premiera: 4 kwietnia 2010
Patrz i milcz
Historia życia Waris Dirie ma w sobie coś z bajki – ale jest to baśń andersenowska z ducha, pełna kontrastów, momentami okrutna i niezakończona typowym happy endem. Szkoda, że tego potencjału nie umiała
wykorzstać Sherry Hormann, reżyserka filmu „Kwiat pustyni”, który
powstał na kanwie autobiografii somalijskiej modelki.
Film opowiada historię dziewczyny, która jako dziecko poddana została
przez wiejską znachorkę okrutnemu zabiegowi obrzezania. Potem,
dzięki kilku zbiegom okoliczności i pomocy barwnych postaci trafiła na
wybiegi stolic mody. Materiał na krzepiącą i przyjemną dla oka bajkę
nie został przez reżyserkę zmarnowany. Jednak podczas seansu trudno
oprzeć się wrażeniu, że główny sens tej historii – spowodowane obrzezaniem fizyczne i
psychiczne cierpienie
Waris – zamiast
promieniować na
osobowość głównej
bohaterki, zostaje
zmarginalizowany
i skondensowany
raptem w czterech
scenach.
Niedosytu, spowodowanego brakiem
konsekwencji w
odtwarzaniu na ekranie osobowości Dirie, nie rekompensuje nadmiar
tzw. artystycznych tricków. W nawiązaniu do tytułu, film zaczyna się
przepisowo od ujęcia przedstawiającego kwiat kwitnący na piaskach.
Kolejne sceny pokazują, jak mała Waris ucieka przed zaaranżowanym
małżeństwem z 60-letnim mężczyzną; sekwencja ucieczki przez pustynię jest rozciągnięta w czasie na tyle, aby widz zdążył odkryć piękno
i grozę Afryki, ale też kilka razy spojrzał na zegarek. Z kolei wątek tęsknoty Waris za matką i krajem rodzinnym, który stanowi jeden z najbardziej
poruszających elementów książki w filmie zostaje ledwie zasygnalizowany. Na ten zarzut łatwo można odpowiedzieć stwierdzeniem, że skoro życiorys Somalijki obfitował w tyle fascynujących wydarzeń, trudno
byłoby je pomieścić w dwugodzinnej kinowej adaptacji. To oczywiście
prawda, szkoda tylko, że Sherry Horman wyeksponowała na ekranie
najbardziej efektowne i przyjemne dla oka momenty, upychając to, co
nieestetyczne i wstrząsające w kilkunastu zaledwie minutach.
Do jakich refleksji doprowadzić może
patrzenie na kozę? Do wniosku, że koza
nie różni się niczym od innych istot,
przeżywa strach podobnie jak ludzie, a
pozbawienie jej strun głosowych spowoduje wprawdzie, że przestanie beczeć,
ale jej los tylko się pogorszy – o ile do tej
pory i tak nie mogła o sobie decydować,
o tyle teraz nawet nie może wyrazić swojej dezaprobaty wobec ludzkich działań.
Mało znany aktor drugiego planu, Grant
Heslov, postanowił spróbować swych
sił w reżyserii, a w realizacji niezwykłej
wizji pomogła mu znajomość z Georgem Clooneyem. Do współpracy
zaprosili plejadę gwiazd na czele z Jeffem Bridgesem i Kevinem Spacey.
Zamiast oczekiwanej po takiej obsadzie wysokobudżetowej produkcji,
powstała kameralna komedia, która bardziej zadziwia niż śmieszy, co w
tym przypadku wcale nie jest wadą.
Pewien dziennikarz (Ewan McGregor) spotyka kreowanego przez
Clooneya emerytowanego członka tajnej jednostki wojskowej, która
wykorzystuje paranormalne zdolności żołnierzy (najwyższy poziom
wtajemniczenia podobno pozwala na przenikanie przez ściany). Bohaterowie jadą więc niczym wysłannicy Jedi (sami tak siebie określają) na
tajną misję do Iraku.
Obraz Heslova jest przesycony ironią, która wkrada się już do tytułu.
Gapienie się na kozy jest niczym innym jak patrzeniem z dystansem na
pokolenie hipisów, którzy osiągnęli taki sam efekt w zaprowadzaniu
pokoju na świecie, jak modelki w wyborach Miss World, apelujące o
zaprzestanie wojen. Kozy w filmie milczą tak jak ludzie, którzy dają
przyzwolenie na prowadzenie konfliktów zbrojnych. W jednej ze scen
Amerykanin i Irakijczyk przepraszają za swoich rodaków – ci pierwsi marzą o podboju Iraku, żeby budować tam sieć McDonald’s lub
Starbucks, ci drudzy nie cofną się przed niczym i są w stanie porywać
nawet neutralnych dziennikarzy.
Reżyser znalazł ciekawy sposób, żeby opowiedzieć o wojnie, unikając
konwencji martyrologicznego kina wojennego. Obawiam się jednak,
że gros odbiorców odbierze film jedynie na poziomie referencyjnym,
fabularnym, sprowadzającym się w gruncie rzeczy do opowieści o zgrai
kretynów, która próbuje zrobić z wojska cyrk.
Anna Kiedrzynek
Patryk Juchniewicz
„Kwiat pustyni”, reżyseria: Sherry Hormann
premiera: 26 marca 2010
„Człowiek, który gapił się na kozy”, reżyseria: Grant Heslov
premiera: 16 kwietnia 2010
Polskie kino w Moskwie
22 kwietnia w stolicy Rosji rozpocznie się
3. edycja Festiwalu Polskich Filmów „Wisła”. Przez cały tydzień rosyjska publiczność
będzie mogła poznać najważniejsze polskie
produkcje ostatnich dwóch lat. O Słonia –
nagrodę główną festiwalu, ubiegać się będą
m.in. „Tatarak” Andrzeja Wajdy, „33 sceny
z życia” Małgorzaty Szumowskiej, „Dom
zły” Wojciecha Smarzowskiego czy „Wojna
polsko-ruska” Xawerego Żuławskiego. To
okazja do skonfrontowania ocen polskich
krytyków z głosem z zewnątrz.
Woody Allen znowu kręci i podnieca
20-letnia Melodie pojawia się w progu
mieszkania starzejącego się Borisa – świadomego własnej wyjątkowości geniuszamizantropa. To wydarzenie wywraca do góry
nogami jego życie. Zderzenie diametralnie
odmiennych charakterów, allenowski
sarkazm i autoironia. Gdy polska publiczność
szykuje się do pójścia na „Co nas kręci, co
podnieca” 9 kwietnia, w Stanach Zjednoczonych rozpoczęto już odliczanie do premiery
kolejnego filmu Allena „You Will Meet a Tall
Dark Stranger”. Wygląda na to, że mimo
upływu lat, amerykański człowiek-orkiestra
nie traci wigoru.
Ostatni film Mela Gibsona?
Znany amerykański aktor i reżyser zdradził,
że pracuje nad scenariuszem kolejnego
filmu. Jego akcja ma się toczyć w średniowiecznej Skandynawii. Jak mówi Gibson,
film o wikingach ma być ostatnim w jego
reżyserskiej karierze. Nie wiemy jeszcze
o czym dokładnie opowie nam tym razem
Gibson i czy znowu obraz spłynie krwią. Do
realizacji tego projektu jeszcze daleko, więc
wielbiciele twórcy filmu „Braveheart” mają
na co czekać.
Zmierzch w kinie
Na początku lipca tego roku do polskich
kin trafi trzecia część sagi o wampirach.
Główna bohaterka, Bella Swan, oczekując na
przemianę musi rozstrzygnąć, co w jej życiu
jest najważniejsze i stawić czoła nadciągającym zagrożeniom. Już wkrótce przekonamy
się, czy hermafrodytyczny Edward (Robert
Pattinson) wciąż przyprawia o palpitacje
serca tłumy nastolatek.
Twórcy „Shreka” atakują
Halibut Straszna Czkawka Trzeci jest pośmiewiskiem wśród wikingów. Aby zostać
zaliczonym do grona wojowników, musi
wykazać się męstwem w starciu z krwiożerczym smokiem. Jako że chłopak męstwem
nie grzeszy, będzie musiał odnaleźć własną
drogę wiodącą nie tylko do dojrzałości, ale
i serca wybranki. Film „Jak wytresować
smoka” do polskich kin zawitał 9 kwietnia.
Off Plus Camera w Krakowie
Tematem przewodnim trzeciej edycji krakowskiego festiwalu będzie kino indyjskie.
Publiczność będzie się mogła przekonać na
własne oczy, że określenie „Bollywood” nie
wyczerpuje jego różnorodności. Wyświetlone zostaną filmy reżyserów spoza głównego
nurtu, m. in. Satyajita Raya, Miry Nair, Shekhara Kapura czy Deepy Mehty. Początek
festiwalu 16 kwietnia.
opr. Tomasz Dowbor
www.fotoreportaz.org.pl
| 17 |
Muzyka | kultura
ks
kultura
& społeczeństwo
Niezmordowani Fightersi
Zespół Foo Fighters, mimo zapowiadanej najdłuższej w historii kapeli przerwy, wracają do
garażu wokalisty i głównego gitarzysty, Davida
Gohla, gdzie nagrywać będą materiał na nową,
siódmą już płytę. Ta z kolei ma być powrotem
do korzeni; jak twierdzi lider grupy, udało mu
się namówić do współpracy znakomitego
producenta Butcha Viga (związanego m.in.
z produkcją „Nevermind” Nirvany z 1991 r.),
który, jak twierdzi Gohl, pozwoli nagrać mocny
album pełen „wielkich” kawałków.
KoЯn w Roadrunner Records,
Head w Warszawie
Zespół podpisał umowę z Roadrunner Records, wytwórnią skoncentrowaną głównie
wokół ciężkich brzmień (Slipknot, Soufly czy
DevilDriver). Nieco przed tym wydarzeniem
eksgitarzysta KoЯn, Brian „Head” Welch,
określił kolejne stacje swojej solowej trasy
koncertowej, wśród których jest Warszawa.
Koncert odbędzie się 20 czerwca w warszawskiej „Progresji”.
Przejawy Kolosa
Internet zalały kolejne niskobudżetowe teledyski dla piosenek z tegorocznego wydawnictwa
producenta i artysty RJD2 - The Colossus.
Wszystkie teledyski są wyrazem zamiłowania
XL Recordings (Radiohead, Basement Jaxx,
M.I.A, Peaches czy Dizzee Rascal) zarówno do
alternatywnych form, jak i promowania swojej
muzyki przez internet. I to działa; wytwórnia
może pochwalić się jednymi z najniższych
kosztów promocji artystów przy proporcjonalnie wysokim zainteresowaniu opinii publicznej.
Majowe okaleczenia
Znamy już oficjalną datę koncertu cofanego
na polskiej granicy blackmetalowego potentata – zespołu Mayhem. Wspierany przez
słoweńskiego Noctiferia i polskiego Mastiphala,
Norwegowie zgotują ciężkie, metalowe piekło
już 26 maja w warszawskiej „Progresji”. Wstęp
na niezapomniane wrażenia kosztuje 70 złotych.
Platynowy O.S.T.R.
Jedenasty studyjny album łódzkiego rapera
Tylko Dla Dorosłych z lutego tego roku zdobył
30 tysięcy nabywców, co dało Ostrowskiemu
Platynową Płytę. Dwupłytowe wydawnictwo, określane mianem najlepszej płyty
artysty, miało premierę w lutym, nakładem
Asfalt Records. Jest to pierwsze tego typu
wyróżnienie dla wytwórni.
Morze Tchórzy
Na blogu Jacka White’a pojawiły się detale
na temat drugiego albumu jego projektu The
Dead Weather. Zatytułowany Sea of Cowards
miałby mieć swoją światową premierę 10 maja
nakładem Third Man Records. Promowany
będzie piosenką Dead by the Drop, do kupienia
w Internecie od 30 marca. Premiera teledysku
nastąpiła 6 kwietnia.
opr. Jakub Szarejko
| 18 |
kultura | Teatr
Joanna w Krainie Czarów
Fatalista na Ochocie
Blisko cztery lata kazała czekać Joanna
Newsom na następcę doskonale
przyjętego „Ys”. „Have One On
Me”, jakkolwiek ciągle niezwykle
absorbujące i ugruntowujące
unikatowy styl i status Newsom jako
divy amerykańskiej alternatywy,
zdradza alarmującą tendencję. Album
ten należałoby bowiem nazwać
wydawnictwem „zadługogrającym”.
Witold Zatorski, zabierając się za reżyserię „Kubusia Fatalisty i jego pana”
w 1976 r. w Teatrze Dramatycznym,
zostawił wzór do naśladowania, z którego skorzystał Stanisław Stelmaszyk.
W ten sposób, wspaniała oświeceniowa powieść Denisa Diderota o
wszędobylskim Kubusiu i jego bezsilnym panu, pojawiła się tym razem na
deskach OCH-Teatru.
Pan jest podstarzałym arystokratą
o wysublimowanych manierach, ze
słabością do kobiet. Jest życiowym
nieudacznikiem wędrującym po
świecie bez określonego celu ze swym
wiernym sługą, Kubusiem. Ten, jest
jego zupełnym przeciwieństwem. To
prosty, wiejski chłopak, o wyraźnym
filozoficznym zacięciu i niewyparzonym języku, którego bezustannie nadużywa. Uwielbia
życiowe anegdotki i dywagacje, przeskakuje
od tematu do tematu i sto razy gubi wątek, po
to, by odnaleźć go za setnym zakrętem. Umila
tym samym drogę swojemu panu historyjkami
z własnego życia, wśród których dominuje
temat frywolnych amorów i męskiej przyjaźni.
Tworzą one zgrabną całość i stopniowo wiodą do finału sztuki. Choć tytułowi bohaterowie
całkowicie się różnią i awanturują na każdym
kroku, nie mogą bez siebie żyć. Pan nie zdaje
sobie nawet sprawy z tego, że jego przaśny
kompan jest jego życiowym przewodnikiem,
opiekunem i filozofem przewyższającym go
mądrością.
„Have One On Me” jest niezbitym dowodem,
że Joanna Newsom, amerykańska harfistka
i wokalistka, ostatnie kilka lat spędziła pracowicie. Przeszło dwugodzinny, trzypłytowy
album jest jednak pierwszą propozycją w jej
dorobku, która tak silnie podzieliła środowisko
fanów artystki. Formalnie mamy do czynienia
z kontynuacją stylistyki obranej na wydanym w 2006 roku „Ys”. Przesycone liryzmem,
enigmatyczne i nierzadko ocierające się o
surrealizm teksty tworzą symbiotyczną całość
z melodiami zachowującymi minimalistyczną
formę, mimo bogactwa instrumentarium.
Podążanie szlakami wyznaczanymi przez
koncepcję Newsom jawiło się od zawsze
zadaniem niemal karkołomnym. Podobnie jest
tutaj. Co więcej, gros tekstów może wydawać
się zupełnie niezrozumiałych bez znajomości całego mnóstwa kontekstów, zarówno
kulturowych, jak i dotyczących osobistego
życia wokalistki. Mierząc się więc z lirykami
Joanny Newsom, należy zdawać sobie sprawę
z niemal palimpsestowej ich struktury, skutkującej mnogością interpretacji. Tak jest choćby
z epickim „Go Long”, najlepszą w zestawie
kompozycją, której fantasmagoryczny klimat
i opowieść o perraultowskim Sinobrodym
jest ledwie przyczynkiem do rozliczenia z, co
najmniej, dwójką byłych partnerów. Newsom
wznosi się tu na absolutne wyżyny, tworząc arcydzieło kobiecej narracji w muzyce, w swojej
kategorii stylistycznej najlepszej od czasów
Lisy Germano.
Bolączką „Have One On Me” – przy
zastrzeżeniu, że to wciąż doskonały album
i prawdopodobnie murowany kandydat do
podium końcoworocznych podsumowań
(przynajmniej za Oceanem) – jest rozwlekłość
Bartosz Iwański
„Have One On Me”
Joanna Newsom
premiera: 23 lutego 2010
Wytwórnia Drag City
Stępione ostrze
Przepuszczone
przez filtr retro
Angielski elektroniczny duet powraca
z piątym studyjnym albumem. Czy
postawieni wobec wyboru między
wczesnym synthpopowym stylem a
brzmieniem inspirowanym folklorem
downtempo z ostatniego albumu
wybrali dobrze?
Minęło dziesięć lat od kiedy Goldfrapp debiutował z mrocznymi, ambientowymi kompozycjami na albumie „Felt Moutain”. Potem było „Black
Cherry”, przywodzące na myśl czasy świetności retro-dance, by dwa lata później zostać
przyćmionym przez nominowane do nagrody
Grammy, electro-dance’owe „Supernature” o
glam-rockowej otoczce i platynowym statusie.
Stawkę kończył do niedawna „Seventh Tree”,
kolejny krążek pełny ambientowych plam i
folkowych dynksów.
Od pierwszych chwil „Head First” nie pozostawia złudzeń, że Goldfrapp zdecydowali się
na brzmienie bardziej przystępne i przyjazne listom przebojów niż w przypadku poprzednich
albumów. Pełnia brzmienia syntezatorów z lat
80-tych uderza prawie tak szybko, jak myśl „hej,
już to gdzieś słyszałem/am”. Bo tak było. Opener
„Rocket” z prędkością silnika odrzutowego
wyświetli nam wewnątrz czaszki teledysk do
„Jump” Van Halena chwytliwym, bezkompromisowo prostym refrenem, pozostając w pamięci
na długo po odstawieniu płyty na półkę.
Dalej nie jest inaczej – współpraca z
chodzącą maszyną do robienia syntetycznych
szlagierów w stylu retro, Pascalem Gabrielem
(który odpowiada za brzmienie 5 z 9 kawałków
na płycie) zrobiła swoje. Dostajemy w efekcie
kawałki przyjazne klubowemu audytorium
jak downbeatowy „Believer” , „Dreaming”,
za sprawą którego odruchowo fantazjować
będziecie o Jimmym Somerville’u czy tytułowy
„Head First”, wydający się być aranżacją jakiegoś
spokojniejszego, nigdy niewydanego utworu
formacji Abba. „I Wanna Live” jest z początku
nieco jak „Runaway” autorstwa Bon Jovi, by
potem przejść w coś nieprawdopodobnie
podobnego do „Ego” The Saturdays, lecz na siłę
przetłumaczonego na język lat 80-tych.
tego materiału. Wydaje się, że każda z trzech
płyt, które składają się na to wydawnictwo,
predestynowana jest do osobnego odsłuchu.
Wszystko zaczyna bowiem zlewać się po kilkudziesięciu minutach w homogeniczną całość,
a koncentracja odbiorcy zostaje poważnie
osłabiona. Brakuje tu, z pewnością, melodii
na miarę „Peach, Plum, Pear”, klasycznego już
singla z debiutanckiej płyty. Kilku czy nawet
kilkunastominutowe, bujnie zaaranżowane
opowieści nie mają też takiej mocy rozbudzania wyobraźni, jak te z „Ys”. Z drugiej strony, to
wciąż ta sama Joanna Newsom - zawieszona
między dziecięcą naiwnością a adolescencją
kobieta, która każdym szarpnięciem strun
harfy zdaje się tkać kruchą sieć, grodząc swój
własny, przeniknięty baśniowością świat.
Dlatego też wszyscy, którzy decydują się
na surową krytykę „Have One On Me” (a i z
takimi głosami można się zetknąć), wydają
się być ludźmi pozbawionymi serca. Jedno
jest pewne. Miłośnicy wyrafinowanej, niemal
wiktoriańskiej w swym klimacie bajkowości, o
wiele lepiej spożytkują dwie godziny słuchając
trzeciej płyty Newsom niż oglądając burtonowską wersję „Alicji w Krainie Czarów”.
Podobnie jest z autorską kompozycją
Goldfrapp, „Shiny and Warm”, którą można
porównać ze „Strict Machine”, singla ze wspomnianego krążka „Black Cherry”, przepuszczonego przez retro filtr, dodający piosence
niewiele ponad ogrom prostego, syntezatorowego staccato. „Hunt” jest nieco mroczniejszy,
wciąż jednak sprawia wrażenie, że gdzieś już
to słyszeliśmy. Wieńczący album „Voicething”
to ewidentny odmieniec na płycie złożonej
głównie z tanecznego popu; po parokrotnym
przesłuchaniu widziałem go jako coś, co napisać
miałby Vangelis, lecz ostatecznie zdecydował
się nie zamieszczać na soundtracku do „Blade
Runnera”. Dziwi jako część albumu, a co dopiero
jako zamykający go utwór.
To, co spina wszystkie utwory do kupy, to
rozmarzony, zimny wokal Alison Goldfrapp,
którego mógłbym słuchać w nieskończoność.
Problem w tym, że elektroniczne, jednak dość
banalne chwyty marki disco sprowadzają go
do roli drugoplanowej. Jest obiciem foteli
kokpitu w „Rakiecie Sławy” pędzącej w pogoni
za wałkowanym obecnie minionym czarem lat
osiemdziesiątych. Tak macosze obejście się z
prawdziwym talentem to katapultowanie się
duetu Goldfrapp z trajektorii wyznaczającej
trendy elektronicznej alternatywy na planetę
do bólu jednorodnych dance-popowych ufoludków z dzisiejszego MTV. Wielka szkoda.
Jakub Szarejko
Head First Goldfrapp
premiera: 22 marca 2010
EMI Poland
„Wiosna,
panie sierżancie!” – a
jak wiosna,
to i nowa
płyta Ostrego. Duma
miasta włókniarzy już
piąty raz z
rzędu wydała nowy krążek pod koniec lutego. Tym razem, w ramach
urozmaicenia, O.S.T.R. stworzył koncept-album
o perypetiach niejakiego Nikodema R., do płyty dorzucił komiks, a w roli narratora obsadził
Michała „997” Fajbusiewicza. I co?
I niby raduje się serce i dusza słuchacza, że
zamiast 20 zlewających się ze sobą kawałków
pozbawionych głębszej treści (patrz: niemal
wszystkie poprzednie płyty Ostrego) dostaje
skondensowaną w 45 minutach spójną historię. I niby O.S.T.R. jako „bitmejker” trzyma
poziom, łącząc swojskość ścieżki dźwiękowej
do W11 z brudnymi nowojorskimi brzmieniami. I niby jest tu jakiś pomysł, jakaś artystyczna
dojrzałość. Co z tego jednak, jeśli raper, od lat
operujący skrzeczącym flow, zaczyna brzmieć
jak podstarzały wuefista popalający Fajranty w
kanciapie. Co z tego, jeśli storytelling Ostrego
jest nudny, narracja Fajbusiewicza karykaturalna, a wszystko brzmi jak kryminał milicyjny
trzeciego sortu. Co z tego wreszcie, jeśli Ostry
wcale nie zrozumiał błędów poprzednich płyt
– do „Tylko dla dorosłych” dorzucił bonusowy
„cedek” z ponad godziną kawałków w stylu
poprzednich albumów. „Wciąż to samo”, jak
rapował Pezet, w odróżnieniu od Ostrego nie
mający problemów z byciem „focused”.
Królem Łodzi jest dziś Zeus, Ostry zaś
brzmi coraz bardziej jak emeryt; może już
pora darować sobie rapowanie i skupić się na
robieniu bitów.
Marcel Zatoński
„Tylko dla dorosłych” O.S.T.R.
Premiera: 26 lutego 2010
EMI Music Poland
Członkowie Teatru Montownia podeszli do
tematu poważnie i z dużym samozaparciem,
co widz mógł zaobserwować na poprzedzającej spektakl projekcji filmowej, przedstawiającej
próby aktorów. Ciężkie i żmudne prace nad
tekstem, choreografią i głosem zaowocowały
świetnym, lekkim i przyjemnym spektaklem,
który zaskakuje widza i jednocześnie bawi do
łez. Nie bez kozery sztuka wystawiana jest
w OCH-Teatrze, gdzie scena znajduje się na
środku sali, otoczona widownią z dwóch stron.
Wymusza to na aktorze grę przestrzenną, co
podnosi standard przedstawienia i świadczy
o umiejętnościach aktorskich zespołu. Wszelkie
dygresje i wspominki są niebezpieczne, ze
względu na zacieranie się wiodącej fabuły,
tu jednak opowieść głównych bohaterów
została wyraźnie oddzielona od wspomnień,
dzięki czemu spektakl zachował przejrzystość i
dynamikę. Krzysztof Stelmaszyk, chcąc
skorzystać z tropu, jakim poszedł Zatorski, całość wizualną oparł na stylizacji
osiemnastowiecznej, jednocześnie
wprowadzając współczesny język, ze
świadomością, że żyjemy w innym
miejscu i czasie. Nie zabrakło soczystych dialogów o amorach, męskich
podbojach i zdradach jak również sprośnych żarcików i kąśliwych uwag odnośnie do płci pięknej, które w wykonaniu Rafała Rutkowskiego, wcielającego
się w rolę Kubusia i Jana Monczki jako
pana, wzbudzają salwy śmiechu i
gromkie brawa. Całość przeplatana jest
muzycznymi utworami, granymi na
żywo w trakcie przedstawienia przez
orkiestrę. Ważną częścią są piosenki o
ponadczasowych ludzkich przywarach
i wadach, obecnych dawniej i dziś. Tu zachwycały swym głosem Zuza Grabowska i Zuzanna
Fijewska, wcielające się w role pań przygodnie
spotkanych przez Kubusia i Pana.
OCH-Teatr daje możliwość znalezienia
odpowiedzi na nurtujące ludzkość pytanie
„czy my kierujemy losem czy los kieruje
nami?” w lekki i humorystyczny sposób,
delikatnie okraszony erotyzmem.
Piotr Choma
„Kubuś Fatalista i jego pan”
reżyseria: Krzysztof Stelmaszyk
Teatr Montownia
premiera: 27 marca 2010
Bagdadzkie pustkowie Nowy-stary Słowacki
Krystyna Janda zrealizowała dość niezwykły spektakl na podstawie
musicalu Percy’ego Adlona. „Bagdad Cafe” opowiada historię dwóch
kobiet, które spotkały się w barze gdzieś na pustyni. Jasmin (Ewa Konstancja Bułhak) jest przypadkową turystką, która postanawia zostać
w lokalu po tym jak rozeszła się ze swoim partnerem, magikiem. Już
od progu popada w konflikt z właścicielką lokalu, Brendą (Katarzyna
Groniec). Wokół ich relacji obraca się cała oś fabuły.
Wszyscy miłośnicy musicali mogą poczuć się zawiedzeni – to nie
jest typowi musical. Należy raczej mówić o wyśpiewanym przedstawieniu. Scenografia ogranicza się do brudnego lokalu, w którym
spotkać można wciąż tych samych, stałych gości. Wszystko sprawia
wrażenie rozsypującej się kupy śmieci. Paradoksalnie, pasuje to do
tego, co dzieje się na scenie.
Momentami gra aktorska uderza sztucznością, co niekoniecznie należy poczytać za wadę. W Cafe Bagdad tak to już jest – życie jest jedną
wielką grą, oszukiwaniem samego siebie. Obecność Jasmin doskonale
demaskuje ową
sztuczność, jej
przybycie narusza
ład i porządek
jaki wcześniej tu
panował.
Na największą
pochwałę zasługują aktorki grające główne role.
Ich partie wokalne
niejednokrotnie
wywoływały
dreszcze na plecach, uzupełniając się doskonale – z jednej strony melodyjny i głęboki
głos Bułhak, z drugiej zaś agresywna i dynamiczna melodia Groniec.
Niestety, poza tymi aktorkami nie było nikogo, na kogo można było
zwrócić uwagę. Przytłoczyły resztę zespołu swoimi rolami tak bardzo,
że niemal wykluczyły ich ze spektaklu. W pamięć zapada jedynie
Mariusz Drężek w roli jąkającego się policjanta, który wywołuje salwy
śmiechu na widowni.
Spektakl jest ciekawym eksperymentem Krystyny Jandy, jednak
zdecydowanie za krótkim. Niektóre wątki rozwijają się za szybko, akcja
przeskakuje od jednego do drugiego, często bardzo gwałtownie.
Pomimo tych kilku wad, spektakl robi piorunujące wrażenie. Może nie
jest to „Upiór w operze”, ale wywołuje niemniej emocji. Doskonałe
partie głównych bohaterek na długo zostają w pamięci.
Teatr
Narodowy,
za sprawą
Artura
Tyszkiewicza,
uruchomił
wszystkie
swoje
sceniczne
możliwości,
aby na nowo
wystawić
„Balladynę”
Słowackiego.
Wszystko z okazji dwusetlecia urodzin autora, oraz w trzydziestą piątą
rocznicę powstania „Balladyny” w wersji industrialnej Adama Hanuszkiewicza.
Tym razem industrialny klimat zastąpiono wysypiskowym Gopłem
stworzonym z pustych butelek, Skierką i Chochlikiem w roli kloszardów oraz pustelnikiem zamieszkującym szafę. Nie należy zapominać
i o siostrach, które przedstawiono jako nieco przygłupie dziewczyny
z popegeerowskiej wioski.
Historia „Balladyny” jest wszystkim dobrze znana, tym bardziej
widz będzie usatysfakcjonowany niemalże całkowitym brakiem cięć
reżyserskich. Opowieść przedstawiono w każdym jej aspekcie, nie pomijając żadnej sceny. Co więcej – dodano chór, który podobnie jak w
antycznych tragediach, komentuje to, co dzieje się na scenie. Melodie
w stylu „Kapeli ze wsi Warszawa” oraz współczesnej muzyki popularnej
są najmocniejszą stroną spektaklu.
W rolę Balladyny wcieliła się Wiktoria Gorodeckaja, która z jednej
strony zachwyca, z drugiej – rozczarowuje. Jej grze aktorskiej nie
można wiele zarzucić, jednak przejście od słodkiej idiotki do morderczej despotki jest zbyt gwałtowne. To jakby dwie zupełnie inne role.
Największe uznanie należy się Beacie Ścibakównie i jej Goplanie, którą
zagrała rewelacyjnie. Zdecydowanie najlepsza kreacja w całym spektaklu, najbardziej przekonująca, żywa i poruszająca. Mizernie wypadła
za to Małgorzata Rożniatowska grająca matkę Balladyny, jej sztuczność
raziła, wręcz odrzucała widza.
Próbując ująć spektakl w jednym zdaniu to udana interpretacja
dzieła Słowackiego, oddająca ducha oryginału jak i naszych czasów.
Warto zobaczyć ten spektakl, chociażby ze względu na rolę Ścibakówny oraz efektowny pokaz możliwości scenograficznych Teatru
Narodowego.
Emil Borzechowski
Emil Borzechowski
„Bagdad Cafe”, reżyseria: Krystyna Janda
Teatr Polonia
premiera: 26 września 2009
„Balladyna”, reżyseria: Artur Tyszkiewicz
Teatr Narodowy
premiera: 11 grudnia 2009
Teatralna Warszawa
11 kwietnia rozpoczęły się Warszawskie
Spotkania Teatralne, podczas których można
zobaczyć ponad 20 spektakli teatrów z innych
miast, m.in. Wrocławia, Opola, Łodzi, Poznania, Krakowa, Wałbrzycha. Od 2008 roku, po
przerwie, WST, organizowane przez Instytut
Teatralny, znów odbywają się co roku. „Biesy”, „Szewcy”, „Panny z Wilka”, „Akropolis’,
„Kaspar” – to przykładowe tytuły z tegorocznej edycji. Spotkania zainaugowała polska
premiera sztuki Warlikowskiego – „Tramwaj”
– na podstawie „Tramwaju zwanego pożądaniem” Tennesseem. Williamsa - o tragediach
rodzących się z tzw. szarej codzienności i jej
rytuałów. Współprodukowana przez Odeon
- Theatre de l’Europe miała prapremierę w
Paryżu 4 lutego.
Teatr Wytwórnia na cenzurowanym
Z marcowych nowości: „Lustra” w reżyserii
Bartłomieja Wyszomirskiego - od 13 marca w
Teatrze Wytwórnia. Skrytykowane na łamach
„Dziennika Gazety Prawnej” tak za tekst, jak za
jego prezentację, mają niewątpliwie tę zaletę,
że starają się dać widzom więcej niż rozrywka.
Szkicują problemy, z jakimi w chaotycznym
XXI wieku spotyka się człowiek. Próbę zmierzenia się z trudną stroną życia podjęli też, w
Teatrze na Woli, twórcy spektaklu „Trzy siostry
trupki” w reżyserii Macieja Kowalewskiego. Tu
na tapecie jest rodzina, jej wizerunek, kwestia
podziału ról, rozbieżności między ideałem a
rzeczywistością. Sztukę, opartą na faktach,
opatrzono klauzulą „tylko dla dorosłych”.
Premiera – 12 marca.
Radio w teatrze
Dla tych, co stronią od dramatu – „Radio live”,
od 23 marca w Teatrze Komedia. Z humorem
ukazano tu pracę „od kuchni” popularnej
radiostacji – a konkretnie dokładnie jeden
dzień, w którym wszystko idzie nie tak, jak
zaplanowano. Obsada doborowa: Tamara. Arciuch, Robert. Rozmus, Mirosław. Zbrojewicz,
Tomasz. Sapryk, Bartek. Kasprzykowski.
Harry i Sally w Kwadracie
Od 10 kwietnia w Kwadracie można oglądać
spektakl inspirowany głośnym amerykańskim
filmem „Kiedy Harry pozał Sally” z Martą.
Żmudą-Trzebiatowską i Pawłem Małaszyńskim. Po raz pierwszy sztukę, autorstwa
Marcy Kahan, wystawiono w 2004 roku w
Londynie. W tej sympatycznej, romantycznej
komedii dwie skrajnie różne osobowości
spotykają się, by przeżyć wspólną przygodę.
opr. Wioletta Wysocka
Zielono mi...
Kosz wiosennych rozkoszy tylko w Kinie
Atlantic. Tylko do końca kwietnia jest szansa
na wygranie jednej z dwustu nagród! Przy
wejściu do Kina Atlantic znajduje się kosz
pełen niespodzianek: kosmetyki Vichy, książki
wydawnictw Czarne, G+J oraz BIS, przewodniki National Geographic, płyty dvd Monolith,
bilety do kina Atlantic raz zaproszenia na słodki poczęstunek do The Pictures art bar cafe.
Wystarczy na specjalnej wiosennej kartce
pocztowej napisać, który z prezentów
chciałoby się otrzymać. Następnie wypełnioną kartkę wystarczy wrzucić do skrzynki
pocztowej umieszczonej w kinie. Losowanie
kartek odbędzie się pod koniec kwietnia.
| 19 |
Muzyka / Książka | kultura
kultura
& społeczeństwo
Morderstwa w strefie Gazy
Czy korespondent prasowy może być dobrym
pisarzem sensacyjnym? Mat Rees wydaje już
drugą książkę, której akcja dzieje się na Bliskim Wschodzie (znany autorowi z dziennikarskiego doświadczenia). Tym razem bohater
„Kolaboranta w Betlejem” spróbuje rozwiązać
zagadkę morderstw w Palestynie, a wszystko
dziać będzie się w strefie Gazy, którą autor
poznał jako korespondent prasowy. Premiera
14 kwietnia.
Szekspir wiecznie żywy
21 kwietnia ukaże się kolejna powieść z
„gatunku Dana Browna”, „Julia”, napisana
przez Fortier Anne. Julia, której nie w głowie
były do tej pory zagraniczne wojaże, pewnego
dnia dowiaduje się, że jest krewną kobiety,
na której wzorował się Szekspir, pisząc swoją
sztukę. Przy okazji dostaje dość niespodziewany spadek, a to tego zakochuje się i
staje oko w oko z niebezpieczną dla jej życia
tajemnicą.
Pamuk o miłości
„Muzeum Niewinności” to pierwsza książka
napisana przez Orhana Pamuka po przyznaniu
mu literackiej Nagrody Nobla. Tłem wydarzeń
będzie znany z autobiograficznej powieści
Pamuka Stambuł. W tym magicznym miejscu
rozegra się dramatyczna walka o miłość
kochanka, trzydziestoletniego Kemala, który
uwiódł młodą Füsun, a teraz zaręcza się z
urodziwą Sobel. Pierwsza miłosna powieść
Pamuka ukaże się na naszym rynku 21
kwietnia.
Księża wciąż w modzie
Już nie tylko proboszcz Piotr Kozioł z „Rancza”
czy słynny Ojciec Mateusz podbija nasze
serca. Maciej Grabski, idąc za „księżomanią”,
urzecze nas nowym duchownym. Po śmierci
plebana we wsi Gródku na jego miejscu
pojawi się ksiądz Rafał – młody i energiczny
mężczyzna, który budzi nie lada emocje. Nie
tylko godzi dawnych wrogów, lecz także jako
pierwszy duchowny odprawia mszę w intencji samego Elvisa Presleya. Idzie nowe, które
nie każdemu w Gródku może się spodobać.
„Ksiądz Rafał” w księgarniach 22 kwietnia.
Uroki polskiej propagandy
Piotr Osęka podjął się niemożliwego. W
książce, „Mydlenie Oczu. Przypadki propagandy w Polsce” próbuje zrozumieć naszą
rzeczywistość. Choć czas stonki ziemniaczanej zrzucanej na nasze polskie pola już minął
i żyjemy dziś w wolnym kraju, to z wciąż z
sentymentem wspominamy kurioza tamtego
okresu. Osęka przedstawia propagandowe
oblicze tamtych czasów – chwyty poniżej
pasa, ogłupianie społeczeństwa, czy też
jawne kłamstwa. O tym wszystkim od 29
kwietnia.
opr. Emil Borzechowski
| 20 |
Warta uwagi kupa śmieci
Ich oficjalna strona na Facebooku podaje, że
Gorillaz stacjonują na stałe w Essex. Natomiast
na ich przepełnionym akcją, konceptualnym albumie odnajdujemy ten animowany,
multimedialny zespół na odizolowanej
wyspie zbudowanej wyłącznie z odpadków,
gdzie odkrywa się przepełnione melancholią
piękno ludzkiej integracji z naturą. To świetna
metafora tego jak swobodnie Damon Albarn
zbudował eklektyczne brzmienie Gorillaz ze
skrawków należących do hip-hopu, funku,
alternatywnego rocka, popu, i innych jak world
czy electronica. On nie kradnie, nie pożycza,
nie przerabia leniwie tego, co było. Można
powiedzieć, że Albarn miłosiernie ratuje od
zapomnienia to, co zostało pozostawione na
pastwę losu przez te gatunki.
Błyszczące, oblane platyną popowe
kawałki, jakie uformował z tego muzycznego
połamańca, okazały się przyciągnąć przepysznie niespójny kolektyw artystów na Plastikową
Plażę. Album otwiera ciepły szum oceanu i
strun, tuż przed uderzeniem o brzeg ciężkich,
niespokojnych, sprawiających wrażenie żeliwnych, nut. Potem hip-hopowy beat ujawnia
ujadanie pierwszego celebryty – mieszkańca
Plastikowej Plaży. Snoop Doggy Dog wita nas
niczym pies obronny każdej części morskiej
linii brzegowej wyspy, podczas gdy przesterowany głos Albarna unosi się gdzieś powyżej,
jak melodyjny, wojskowy poduszkowiec.
Stamtąd uwodzące rat-a-tat tabli, flet i smyczki
Libańskiej Narodowej Orkiestry Symfonicznej
zwabia nas w ręce reprezentantów londyń-
skiej sceny grime'owej, raperów Bashy i Kano,
przygotowujących słuchacza na spotkanie z
wielkimi nazwiskami.
Dla dzieci ten album będzie jak słuchanie
fajnie zremiksowanej wersji granych losowo
kawałków z iPodów ich rodziców. Albarn przy
tworzeniu albumu zakręcił się w towarzystwie odpowiedzialnego za kształt soulu
lat osiemdziesiątych Bobby'ego Womacka;
Micka Jonesa i Paula Simonona, odpowiednio
gitarzysty i basisty The Clash; hip-hopowych
pramistrzów De La Soul i wciąż niepokornego
post-punkowca Marka E. Smitha.
Niezaprzeczalnie, najlepszym momentem Plastic Beach jest ten, w którym stary i
lakoniczny Lou Reed wchodzi niedbale w
iście transcendentnym Some Kind of Nature.
Niemalże wyczuwalnym wydaje się jego jednoczesne powodzenie stopami po Plaży, kiedy
śpiewa „some kind of majesty/some chemical
low/some kind of metal made from glue/some
kind of plastic I can wrap around you ”. Wtedy
sam Albarn w swoim falsetto o mangowych,
pełnych łez oczach przypomina mu , że „all we
are/is stars ”. Bezbłędne.
Po dwunastu latach, jakie minęły, od kiedy
britpopowy celebryta Damon Albarn
z Blur połączył się z londyńskim komiksiarzem
Jamiem Hewlettem w służbie pobocznemu
projektowi tego pierwszego, Gorillaz zdaje się
mieć na swoim koncie 3 (słownie: trzy) płyty
studyjne bez pudła, fanów na całym świecie
i jedną z najciekawszych prezentacji naszego
wieku. Plastikowa Plaża to trzymający poziom
miszmasz nie do zaszufladkowania, bo, choć
zbudowana z odpadków (np. w rozwinięciu
kawałka Sweepstakes z gościnnym udziałem
Mos Defa, uważni odnajdą nieco spowolniony
na potrzeby utworu sampel trąbki z piosenki
She Bangs Ricky’ego Martina), jest, w gruncie
rzeczy, spójną, dynamiczną całością, której
jakość usprawiedliwia powrót na rynek D2,
Murdoca, Russela i Noodle, tym razem w towarzystwie. Jedyna w sezonie, prawdziwie warta
uwagi kupa śmieci.
Jakub Szarejko
„Plastic Beach” Gorillaz
Premiera: 3 marca 2010
EMI Music Poland
Mistrz grozy powraca
Od kilku tygodni media informują o
„najlepszej powieści Stephena Kinga”.
„Pod kopułą, gdyż o nią właśnie chodzi, jest na pewno jedną najlepiej rozreklamowanych książek mistrza grozy. Ale czy „najlepszą z najlepszych”?
Pod względem długości przegrywa
z „Bastionem” o niemal 250 stron, jednak gdyby to miało mieć jakiekolwiek
znaczenie, „Dzieła Wszystkie” Lenina
byłyby ulubioną pozycją.
Emil Borzechowski
Powieść opowiada o losach małego miasteczka Chester Mill, które pewnego dnia,
w jednej chwili, zostało otoczone niewidzialną kopułą. Jej pojawienie się wywołało masę
katastrof i spektakularnych śmierci oraz okaleczeń. Słowem – trup ściele się bardzo gęsto.
Aby uratować mieszkańców odciętych od
reszty świata, wojsko postanawia przywrócić do służby jednego ze swoich żołnierzy,
Dale’a Barbarę, zasłużonego weterana z Iraku
reklama
– obecnie zarabiającemu
na smażeniu
hamburgerów – któremu klosz
w ostatnim
momencie
uniemożliwił
ucieczkę
z miasta.
Barbie wraz
z redaktorką
miejscowej
gazety próbują poznać naturę bariery i uwolnić miasto. Czasu jest coraz
mniej, a miejscowi politycy próbują przejąć
kontrolę nad Chester Mill i nie dopuścić do
wyjścia na światło dzienne ich nieczystych
interesów.
Już od pierwszych stron książka wciąga
w niesamowitą historię, nie pozwalając się od
niej oderwać. King podzielił powieść – trady-
cyjnie już – na małe rozdziały i podrozdziały,
które w przypadku niemal tysiącstronicowej
książki ułatwiają czytanie. Nie są to jednocześnie sztuczne podziały – poprzez nie widać,
jak doskonałym warsztatem operuje autor.
Niestety, można w niej znaleźć sporo literówek, czy kilka błędów gramatycznych. Jest to
jednak zarzut do wydawcy, a nie autora.
King doskonale buduje napięcie, ujawniając
kolejne mroczne sekrety miasta i jego mieszkańców. Postacie precyzyjnie dopracowane,
autor opanował kreację psychologiczną
bohaterów w sposób mistrzowski. Nie ma
osób bezpłciowych, a jeśli irytują – to tylko
poprzez swoje zachowanie, a nie ich kreację.
Książka, choć długa, nie przeciąża czytelnika
swoją treścią. Czyta się ją szybko i przyjemnie,
a co najważniejsze – z satysfakcją.
Emil Borzechowski
„Pod kopułą” Stephen King
Prószyński i S-ka
premiera: 9 marca 2010
Kawiarnia pełna paradoksu Muzeum
sztuki
Powiśle. To tu bohaterowie „Lalki”
Prusa spotykali się z ogromną biedą
i nędzą. Potem przyszła wojna, a
Powiśle pogrążyło się w ruinie. Odbudowane, wciąż straszy biedą, choć nie
taką, jak za czasów owego powieściopisarza. Ze świecą szukać tu lokalu,
w którym oprócz kebabu albo kufla
piwa znajdziemy coś jeszcze.
My znaleźliśmy.
nowoczesnej fot. Krystian Szczęsny
ks
kultura | Niezwykłe miejsce
Emil Borzechowski
Na jednej z mniejszych uliczek Powiśla, z dala od
zgiełku miasta, przy Jezierskiego 3/5, znajduje
się „Paradox Cafe”, największa czytelnia fantastyki w Warszawie. Knajpa umieszczona jest pośród bloków mieszkalnych, pięć minut drogi od
Agrykoli. Jeśli już trafimy na ulicę Jezierskiego,
ze znalezieniem lokalu nie powinno być większych problemów.
Pierwsze wrażenie
zwykli klienci, z którymi można porozmawiać jak
z żywym człowiekiem, a nie eksponatem z napisem „Nie dotykać!”. W tym miejscu przyznano
nominacje do ostatnich Zajdli – najważniejszej
nagrody dla autorów fantastyki.
To, co najniezwyklejsze w tym miejscu, odbywa się w niedzielę. Wtedy to Paradox zmienia
się w scenę larpową, na której bywalcy knajpy
grają w gry fabularne na żywo. Raz na kwartał
odbywają się tu Paradoksalia – weekendowy
minikonwent fantastów.
Jeśli to mało, to zawsze można po prostu
przyjść na środowe wieczory brydżowe, albo
piątkowe karaoke.
W przypadku Paradoxu możemy mówić o
dwóch wrażeniach – tyle diametralnie różnych pomieszczeń znajdziemy w środku. Salę
główną, z barem, urządzono w iście fantastycznym stylu – ściany pomalowano kolorem
pożółkłych kart pergaminu, nanosząc na nie
dwie gigantyczne mapy: jedną przedstawiającą świat tolkienowskiego Śródziemna, drugą
– Starego Świata z Warhammera. Ponadto, na
ścianach znajdziemy tysiące książek o tematyPolej piwa
ce fantasy oraz scien-fiction.
Wszystkich, którzy mają mało zasobne portfele,
Piwnica to zupełnie inny świat, filmowa
ucieszy wiadomość, iż jedyną rzeczą, która nie
rzeczywistość. Ściany pokrywają olejne farby,
jest tu fantastyczna, to ceny. Przystępne, adeodporne na tytoniowy dym – jest to sala dla
kwatne do konkretnych potraw, czy napojów.
palących – ozdobione plakatami z dziesiątek
Dostaniemy zarówno popularne piwa z kija w
filmów. Meble w obu salach to gustowny miszcenie od 4 do 7 złotych, jak i
masz. Znajdziemy tu mnóbutelkowe specjały takie jak
stwo okrągłych stołów, każdy
Jedyne takie miejsce w Polsce
Ciechan, Paulaner czy Deinny, coraz to masywniejszy,
Paweł Olek
sperados. Dla zziębniętych
małe, prostokątne stoliczki, a
z-ca redaktora naczelnego
przewidziano cztery rodzaje
nawet fotele kinowe z miniogrzanego wina, grzaniec ganej epoki. Mimo pozornego
Dobra odskocznia od szarej
licyjski, a nawet miód pitny.
nieładu, wszystko współgra
codzienności
Wszystko w rozsądnych ceze sobą, tworząc sensowną
Tomasz Betka
nach: od 8 do 12 zł. Paradox
całość.
szef działu Dziennikarstwo
może się pochwalić sporą
Fantastyczne miejsce na
Knajpa paradoksu
kartą mocniejszych alkohospędzenie wolnego czasu
Nazwa knajpy nie jest przyli. Wyborowa, Jack Daniels,
Emil Borzechowski
padkowa. Właściciel sam nie
Gin, Rum czy Campari to
szef działu Kultura
wierzył w to, że podejmuje
tylko niewielka ich część. A
się tego typu przedsięwziękażdy z nich można mieszać
cia. Jego pasją była fantastyna wiele sposobów. Za baka, chciał otworzyć miejsce, w którym mógłby
rem znajdziemy oddzielną kartę drinków. Te klasię nią dzielić z innymi, lecz nie miał pojęcia o
syczne, dwuskładnikowe wahają się pomiędzy
prowadzeniu tego rodzaju przedsięwzięcia. Za9 a 10 zł. Do tego dochodzą kawy, herbaty oraz
ryzykował. Udało się. To już trzecia z kolei lokaliczekolady, których jest naprawdę sporo.
zacja Paradox Cafe. Pierwsze miejsce okazało się
Wyszynk
zbyt małe, a gdy skończyła się umowa najmu
W Paradox Cafe znaleźć można cztery rodzaje
w okolicy ulicy Wiejskiej – lokal przeniesiono
sałatek w cenach 12-15 zł., skromne kanapki za
właśnie tu, na Powiśle. Pomysł właściciela wysymbolicznego piątaka, tosty, ciabaty oraz inne
palił – ba! – przetrwał aż sześć lat, jako jedyna
popularne i lekkie dania. Lokal posiada zastawę
„fantastyczna” knajpa w Polsce!
lunchową, jednak przy większych zamówieniach
Fantastyczny program
może być problem z talerzem dla siebie. Ponadto
Paradox Cafe jest największą czytelnią fantastyki.
nie znajdzie się tu sycących, obiadowych potraw.
W jej zbiorach znajduje się aż 3 tys. książek. Takiej
Na jedzenie i picie trzeba trochę czekać, a zamóilości egzemplarzy pozazdrościć może niejedwienia składać można tylko przy barze, za wyjątna dzielnicowa biblioteka. Jednak na czytaniu
kiem tych większych, kiedy zostanie się obsłużonie koniec. Knajpa zrzesza warszawski fandom
nym przy stoliku.
fantastyczny, można tu spotkać wielu współczeGdzie Frodo mówi dobranoc
snych pisarzy tego gatunku. Do diabła jednak z
„Paradox Cafe” to dość nietypowe miejsce. Tupodpisywaniem książek, czy premierami – choć
taj wszyscy się znają, pisarze przychodzą pić
i takie się zdarzają. Tutaj autorzy przychodzą jako
z czytelnikami, a czytelnicy goszczą autorów.
Znajdziemy tu zarówno miejsce do wyciszenia,
jak i stoły tętniące brydżowym życiem. Jest tylko jedno „ale” – musimy lubić fantastykę, bądź
przynajmniej mieć do niej obojętny stosunek.
Jej przeciwnicy mogą poczuć się osaczeni. Jeśli
nie przeszkadza ten klimat – warto tam zajrzeć.
Średnia ocena lokalu:
Pomysł – 5
Program artystyczny – 4
Wystrój/Klimat – 3,75
Jakość menu – 4
Obsługa – 3,75
Ceny – 5
Ocena ogólna*: 4,3
*Uwaga! Ocena ogólna jest średnią
ważoną, nie arytmetyczną!
Zalety:
+ Oryginalny pomysł
+ Ogromna ilość książek do
czytania
+ Niskie ceny
+ Możliwość spotkania z
autorami
+ Duża ilość alkoholi
Wady:
- Tylko lunchowe potrawy
- Imprezy głównie stolikowe
- Fantastyczny klimat może
przytłaczać
- Daleko od centrum
Menu Podręczne:
(przykładowe ceny)
Piwo beczkowe 0,5 l – 6-7 zł
Piwo Ciechan 0,5 l:
- wyborny – 7 zł
- pszeniczny, miodowy – 10 zł
Klasyczne drinki – 9-10 zł
Grzaniec galicyjski – 8 zł
Sałatki – 12-15 zł
Kanapki – 5 zł
Tosty – 7 zł
Czajnik herbaty – 7 zł
Kawy – 4,5-13 zł
Smalec i spółka – 20 zł
Kawy – 6-14 zł
Gorące czekolady – 8-12 zł
Godziny otwarcia:
Poniedziałek, środa, niedziela
– 10:00-23:00
Pozostałe dni – 10:00-24:00
Ilość miejsc siedzących: 80
Anna Szczęsnowicz
W każdej liczącej się metropolii kwitnie
bujne życie kulturalne, gdzie oprócz kilku teatrów i sztampowych muzeów: narodowego,
techniki i historii, są także bardziej interesujące jak Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Stołeczne Muzeum Sztuki Nowoczesnej
powstało w 2005 roku, a dwa lata później
zaczęło prowadzić regularną działalność
programową. Jednak nawet sam rzecznik
prasowy placówki, Marcel Andino Velez,
przyznaje, że aktualna formuła MSN nie jest
tą docelową. - To nie jest jeszcze muzeum.
Będzie nim dopiero wtedy, kiedy powstanie
budynek Christiana Kereza*. Na razie jest to
przygotowaniem koncepcyjnym, intelektualnym wysiłkiem nad stworzeniem tej instytucji pod kątem przyszłej siedziby – dodaje.
Choć Muzeum nie działa jeszcze zgodnie
z długofalową linią programową, to stara
się realizować niektóre ze swoich założeń,
np. podejmuje współpracę z młodzieżą
akademicką. W MSN oprócz wystaw można
uczestniczyć w wykładach i debatach, jak na
razie poświęconych pojedynczym zagadnieniom, np. współczesnej architekturze
lub modernizmowi. Osoby zainteresowane
poszczególnymi spotkaniami, mogą je później obejrzeć także na stronie internetowej
placówki.
Nie tylko oferta programowa Muzeum
może przyciągać młodych ludzi, ale również
godziny otwarcia. Zapracowani i wiecznie
zabiegani studenci chwalą sobie także fakt,
że Muzeum jest czynne do godziny 20. - W
zeszłym roku przewinęło się ok. 60 tysięcy
osób przez naszą placówkę – przyznaje
Marcel Andino Velez. - To dość dużo, jak na
fragmentaryczny program, jaki oferujemy.
Muzeum ma w planach stworzenie przystępnie i atrakcyjnie opakowanej „oferty dla
każdego”, ale równocześnie prowadzenie
działalności specjalistycznej. Dzięki takiemu
programowi oraz dobrej lokalizacji, Muzeum
powinno szybko dorównać rangą Zachęcie
czy Centrum Sztuki Współczesnej.
W MSN można uczestniczyć w pokazach
filmowych, wykładach lub debatach, o
których dokładne informacje znajdują się
na stronie internetowej artmuseum.pl.
Oczywiście w muzeum odbywają się także
wystawy czasowe.
Aktualnie Muzeum mieści się w lokalu
zastępczym, przy ul. Pańskiej 3 (docelową
siedzibą ma być budynek projektu Kereza
na pl. Defilad). Otwarte jest od wtorku do
niedzieli, w godzinach 12 - 20. Wstęp jest
bezpłatny.
*W lutym 2007 roku, rozstrzygnięto międzynarodowy konkurs na projekt Muzeum.
Pierwszą nagrodę przyznano szwajcarskiemu architektowi Christianowi Kerezowi.
Prace budowlane mają się zakończyć wiosną
2014 roku.
| 21 |
sport | kultura
Wydziałowa Ekstraklasa
Fot. Mirosław Kaźmierczak
Mimo słabszych występów polskiej
kadry piłka nożna nadal pozostaje
sportem numer jeden w naszym kraju.
Ma ona również wielu wielbicieli wśród
studentów. Dlatego też wychodząc
naprzeciw ich oczekiwaniom pod
koniec marca ruszyła Liga WDiNP.
Cezary Biernat i Jakub Baliński
Od dłuższego czasu myśleliśmy o organizacji
tego typu zawodów - mówi Daniel Gałczyński, przewodniczący ZSS Instytutu Dziennikarstwa – zbliżająca się rocznica wydziału jest
do tego znakomitą okazją.
W tym roku największy wydział Uniwersytetu Warszawskiego obchodzi swoje 35-lecie
i Liga WDiNP jest jedną z imprez towarzyszących temu wydarzeniu. Dla uczestników
może być to swoista motywacja, by pokazać
swoje piłkarskie umiejętności z jak najlepszej
strony. Wszak istnieje możliwość zapisania się
na kartach historii naszego wydziału.
Dziesięć drużyn wywodzących się z pięciu
instytutów wydziału będzie toczyć zmagania
przez trzy weekendy na przełomie marca
i kwietnia w hali przy ulicy Ossolińskiego
25. Dwa pierwsze turnieje (28 marca i 10
kwietnia) to faza grupowa, w której każda
z drużyn zagra cztery spotkania. Ostatnia
niedziela, 17 kwietnia, to prawdziwa wisienka
na torcie całej Ligi, czyli ostatnia kolejka
pojedynków grupowych plus finał i mecz o
trzecie miejsce. Organizatorzy przygotowali
nagrody dla najlepszej drużyny. Na zakończenie Ligii wyróżnienia otrzymają również:
najlepszy strzelec i bramkarz oraz najbardziej
wartościowy zawodnik (MVP) turnieju. Przewidziano również nie lada gratkę zarówno dla
publiczności jak i dla zawodników - pokazowy mecz-niespodziankę. Organizatorzy nie
chcą zdradzić szczegółów tego wydarzenia,
ale zapowiada się ono niezwykle ciekawie.
- Ten turniej to kapitalna sprawa. Nie dość,
że możemy pobiegać za piłką, to jeszcze toczymy jakby wydziałowe derby - mówi Paweł
Szulc, student Instytutu Polityki Społecznej,
uczestnik turnieju. - Pojedynki z kolegami
Harmonia umysłu i ciała
Tomasz Betka
Na pierwszym treningu miało być łatwo i
przyjemnie. Trochę się porozciągam, wezmę
głęboki oddech, zamknę oczy i posłucham
odprężającej muzyki. I na początku rzeczywiście tak było. Gdy rozgrzewka się skończyła i
zaczęły się faktyczne ćwiczenia, kombinacje
Tai Chi może i dalej były przyjemne, ale już na
pewno nie proste.
Układy Tai Chi składają się z powolnych i
harmonijnych ruchów, które należy wykonywać w ściśle określonej kolejności. Ważne jest
reklama
to, aby realizować ćwiczenia w sposób płynny,
spokojny, wręcz naśladujący sposób poruszania się tygrysa albo węża. I właśnie tutaj
zaczynają się schody, bo dla kogoś, kto z Tai Chi
nie miał wcześniej nic wspólnego, ważniejsze od zamykania oczu i medytacji może się
okazać skupienie uwagi na tym,
aby nie przewrócić się o własne
nogi. - Proszę się nie zniechęcać,
my ćwiczymy tę kombinację od
kilku tygodni, nam też nie od razu
wszystko wychodziło - podnosi
mnie na duchu instruktorka. Faktycznie, pod koniec zajęć było już
trochę lepiej, ale stanu zmysłowej
i cielesnej równowagi osiągnąć mi
się jeszcze nie udało.
W Tai Chi niezwykłą rolę odgrywa jednak regularność, a systematyczne ćwiczenia są nieocenionym
sposobem na poprawę stanu
zdrowia i umysłu. W niemal każdym
ruchu bierze udział całe ciało, a nie-
Patronat merytoryczny:
wielki wysiłek fizyczny wkładany w kombinacje
powoduje, że uczestnicy treningu fundują
sobie jedyny w swoim rodzaju wewnętrzny
masaż całego ciała. Dzięki temu, zajęcia stają
się skuteczną terapią na problemy z krążeniem, artretyzm, bóle kręgosłupa, a nawet na
fot. Wikipedia.pl
W XI-wiecznych Chinach
opracowano system unikalnych
ćwiczeń wywodzących się z
taoistycznej tradycji łączenia sfery
duchowej i fizycznej. Dziesięć
stuleci później o zdrowotnych
walorach aktywnej medytacji
Dalekiego Wschodu przekonują
się również mieszkańcy Europy.
z bratnich instytutów wyzwalają w nas,
zawodnikach, jeszcze więcej motywacji i zaangażowania. Czuję, że każda z drużyn zrobi
wszystko, żeby wygrać całą Ligę WDiNP!
Cała idea turnieju wydaje się być strzałem
w dziesiątkę. Idealnie łączy ona dobrą zabawę
ze zdrową sportową rywalizacją. Nie można
zapomnieć również o istotnym wpływie
wysiłku fizycznego na nasze zdrowie, szczególnie, jeśli mówimy o studentach. Serdecznie zapraszamy wszystkich do kibicowania
turniejowym zmaganiom w hali OSiR-u
Targówek.
Znamy już wyniki pierwszego z ligowych
turniejów. W zawodach rozgrywanych 28
marca najwięcej punktów zdobyła drużyna
„Headshot na klatę” reprezentująca Instytut
Stosunków Międzynarodowych. Jednakże rozegrała ona trzy mecze więcej niż pozostałe
drużyny, dlatego też jej pozycja w tabeli nie
jest do końca miarodajna. Z zespołów, które
rozegrały po cztery mecze, 10 punktów (trzy
zwycięstwa i remis) zdobyła „Żelazna Dziewica” z Instytut Dziennikarstwa. To właśnie ta
drużyna jawi się jako faworyt dalszych rozgrywek. Klasyfikacji strzelców przewodzi dwóch
zawodników: Ather Bander („Headshot na
klatę”) i Filip Pelc („Żelazna Dziewica”). Obaj
strzelili po pięć bramek.
zachwiany metabolizm i kłopoty z trawieniem.
Ćwiczenia Tai Chi są dedykowane dla
wszystkich, nie nadwyrężają bowiem żadnych
partii mięśniowych, a ważniejsze od siły fizycznej są w nich koncentracja i skupienie. Tego
rodzaju trening mogą więc uprawiać osoby
w każdym wieku i o różnym stanie zdrowia,
a odprężające właściwości ćwiczeń działają
pozytywnie na układ nerwowy. Istotnym
elementem chińskiej filozofii zdrowia jest również prawidłowe oddychanie, stąd też Tai Chi
pomaga usprawnić drogi oddechowe.
Zazwyczaj już kilka zajęć wystarczy, aby
poczuć prawdziwe właściwości taoistycznych
ćwiczeń. Ich trudność przekłada się wtedy na
autentyczną satysfakcję i radość z wejścia na
wyższy, aktywny poziom medytacji i odprężenia. Dopiero wówczas możemy zamknąć oczy
- a nie patrzeć, co robi prowadząca - złapać
głęboki oddech i wsłuchać się w rytm uspokajającej muzyki. Czyż to nie przyjemniejsze niż
wylewanie litrów potu na bieżni albo łapanie
zadyszki na ergometrze wioślarskim?
Ruszamy!
Pod koniec tego miesiąca ruszamy z
zapowiadaną stroną internetową. Koncept
strony będzie bazować na prostym podziale: pod KSIĘCIEM odnajdziecie po pierwsze
dzieła kultury, które zasługują na nobilitację; co istotne, nie koncentrujemy się
na ściganiu nowości, bowiem w równym
stopniu interesuje nas przeszłość jak i teraźniejszość. Stawiamy na najlepszą literaturę, kino, muzykę, scenę teatralną, sztuki
wizualne na przełomie lat i całych wieków,
zarówno w formie trwałej jak i okolicznościowej. Nie operujemy podziałem na
kulturę wysoką i niską. Nie ignorujemy
masy amatorskich nagrań przewijających
się co dzień przez internet.
ŻEBRAK chowa równe bogactwo treści,
lecz ocenianej wprost odwrotnie. Tym
samym staramy się nieco uporządkować
chaotyczny, często mało klarowny obraz
kultury. Dzielimy rzeczywistość według
naszego pomysłu i staramy się to czynić
bez maniery, pretensji czy zbytniego intelektualizowania.
Oprócz kultury KSIĄŻĘ i ŻEBRAK zajmą się
także szeroko rozumianymi zjawiskami
społecznymi. Zarysowaną treść strony
internetowej pragniemy połączyć z funkcjonalnością portalu społecznościowego.
Poza komentarzami, opiniami na forum,
każdy użytkownik będzie mógł zgłaszać
do publikacji własne teksty na interesujący
go temat. Pozostajemy otwarci na formę
artykułu, ponieważ tępimy korektorską
unifikację - preferujemy dojrzałą różnorodność. Na stronie znajdziecie również
rozbudowane możliwości kontaktowania
się i wymiany między użytkownikami.
Budujemy szeroką społeczność zorganizowaną wokół kultury.
Szczepan Orłowski i Kajetan Poznański
Rzymska pikanteria
i objeżdżanie
Spotkania z teatrem
Katullus to antyczny poeta z I w. p.n.e., który związał się z
tzw. szkołą neoteryków, aby starej, eposowej twórczości w
stylu Homera, przeciwstawić drobne formy literackie, bardziej
intymne i indywidualne. Większość życia spędził w Rzymie,
bawiąc się, kochając, ucztując w gronie ówczesnej bohemy.
Pisał utwory mocno odstające od typowego wyobrażenia
klasycznej twórczości. Dla zachęty, parę przykładów.
„Proszę cię, Ipsytillo moja miła, moje śliczności, kochanie
me, złoto, byś mnie w południe dzisiaj ugościła. [...] Bo po
śniadaniu, gdy leżę i stękam, tunika na mnie i płaszcz już pęka”
- ten swoisty bilecik miłosny Katullusa dobrze oddaje rzymski
realizm w sprawach intymnych. Być może któreś z katullowych
wyznań okaże się inspirujące dla czytelnika. Mamy w końcu
cudowną porę roku. Wraz z przyjściem wiosny piękne kobiety
wyłoniły się spomiędzy gęstych zimowych ubrań; dosłownie
zaludnily miejski krajobraz przydając mu ogromnej wartości
estetycznej.
„Ulicznica! Suka! [...] Miedziane czoło! Musimy ją zażyć, aby wycisnąć rumieniec z psiej twarzy” - Katullus słynął ze swych tzw.
srogich jambów. Wypisywał je nie tylko w wierszach, ale także
– zgodnie z italską tradycją – na ścianach domów tych, którzy
narazili się poecie. „Im twe zęby zatem świecą piękniej, jaśniej,
tym więcej ty co dzień moczu pijesz właśnie” - tu Katullus
wyśmiewa pewnego pana, który idąc z kolei za hiszpańskim
zwyczajem, dla czystości obmywa swe zęby uryną (!), przygotowywaną przezornie noc wcześniej. U Katullusa znajdziemy
całe mnóstwo podobnych smaczków w szczerym tłumaczeniu. Przy okazji dowiemy się jak brzmi po łacińsku „kutas”.
To tylko wybiórcza pikanteria. Twórczość Katullusa nie stroni
również od polityki, pełna jest poematów opiewających
wspaniale naturę czy podchodzących do kobiety i miłości
na sposób niemal sentymentalny. Kto ciekaw, ten sprawdzi
wszystko. Formalnie jest to poezja pozbawiona męczących
ozdób, napisana w sposób prosty i bezpośredni, na jaki może
zdobyć się tylko głęboka kultura literacka.
Czy możliwe jest rzetelne zaprezentowanie
polskich spektakli z minionego sezonu w
przeciągu nieco ponad dwóch tygodni? Warszawskim Spotkaniom Teatralnym udało się to
już nie raz. W dniach 11-28 kwietnia odbywa
się 30. edycja jednego z największych w Polsce
festiwali teatralnych. W tym roku, tradycyjnie
prezentowane będą najciekawsze spektakle
roku 2009. Do udziału w festiwalu zostały również zaproszone przedstawienia zrealizowane
przez polskich artystów za granicą - „Tramwaj” z paryskiego teatru Odeon (w reżyserii
Krzysztofa Warlikowskiego z Isabelle Huppert
i Andrzejem Chyrą w rolach głównych) oraz
„Biesy” w reżyserii Andrzeja Wajdy z moskiewskiego Teatru Sowriemiennik.
Na repertuar tegorocznych WST składa
się przede wszystkim Nurt Główny, czyli
spektakle takie jak wspomniany wcześniej
„Tramwaj” oraz „Biesy”, ale także „Płatonow”
w reżyserii Mai Kleczewskiej, „Trylogia” w
reżyserii Jana Klaty czy „Kaspar” Barbary
Wysockiej. Liczbę trzynastu czołowych spektakli poszerzono o rekomendacje warszawskie, czyli wyselekcjonowane przedstawienia
z siedmiu stołecznych teatrów.
Oprócz Nurtu Głównego, na festiwal został zaproszony, ze swoim zajmującym repertuarem, Teatr Dramatyczny im. Józefa Szaniawskiego w Wałbrzychu. Podczas tegorocznych WST zobaczymy po raz pierwszy Małe Warszawskie Spotkania Teatralne. Jest to
pierwsze tego typu połączenie poważnego festiwalu dla dojrzałych widzów z przedstawieniami dla dużo młodszych.
Spektaklom w ramach festiwalu towarzyszyć będzie mnóstwo imprez, konferencji, spotkań z artystami oraz dyskusji. Centrum Festiwalowe zostanie utworzone w kawiarni
„Nowy Wspaniały Świat”. Dokładny program festiwalu oraz informacje o biletach na
stronie 30. WST warszawskie.org.
Dołączcie do nas pod adresem www.ksiazeizebrak.pl
Agora (2009)
Hypatia była matematyczką, astronomką i filozofką. Nauczała w Atenach i Aleksandrii, przyciągając
rzesze studentów oddziaływaniem zarówno swego lotnego umysłu jak i nieprzeciętnej urody. Niestety, przyszło jej żyć w czasach polityczno-religijnych ekstremizmów. Jako poganka i jednocześnie
przyjaciółka prefekta Egiptu, stała się obiektem nienawiści Cyryla, patriarchy Aleksandrii (następnie
włączonego w poczet świętych!), aby wreszcie zostać zamordowaną przez grupę chrześcijańskich
łotrów w roku 415 n.e.
Ostatnia wolnomyślicielka, która ginie na ołtarzu nauki, zabita brutalnie przez religijnych fanatyków
– czy film umacnia ów męczeński mit? Jedynie częściowo, bowiem owi fanatycy to przepełniona resentymentem hołota, w mig chwytająca głodne, religijne kawałki rzucane im przez znacznie bardziej
świadomych dostojników kościelnych. Tym samym, Hypatia mimowolnie staje się częścią rozgrywki
politycznej, w której chrześcijaństwo – coraz butniej się zachowujące jako religia oficjalna od roku
380 n.e. - chce ją strącić jako widoczny symbol starego świata. Nie należy dopatrywać się w filmie
przesłania antychrześcijańskiego. Na ekranie mordują i poganie, i Żydzi, i chrześcijanie.
Zatem reżyser opowiada historię, która naprawdę miała miejsce, lecz czyni to w sposób przejaskrawiony, nieraz emfatyczny i nużący. Wszystko dzieje się na jedną
modłę: z jednej strony ciągłe rzezie, pokoty trupów, a z drugiej coraz bardziej odosobnioną Hypatię, która stara się żyć neutralnie w świecie abstrakcji i nauki. Postać
niewolnika Davusa, rozdartego między miłością (?!) do głównej bohaterki oraz nowej religii, jest zupełnie chybiona. Gra aktorska nie ratuje akcji – jest najzwyczajniej
zadowalająca. Rachel Weisz miło się ogląda, choć aktorkę stać na wiele bardziej rozbudowane role. Najlepiej wypadają stroje oraz zdjęcia i sceneria samej Aleksandrii, wyrastającej dumnie pośród piasków pustyni. Niczego nie stracicie, jeśli poczekacie spokojnie na emisję „Agory” w telewizji.
| 22 |
| 23 |

Podobne dokumenty