Łękawica: wystawa pamiątek po o. Michale Tomaszku,Jasło

Transkrypt

Łękawica: wystawa pamiątek po o. Michale Tomaszku,Jasło
Łękawica: wystawa pamiątek po o. Michale
Tomaszku
Do Bożego Ciała (4 czerwca) w Urzędzie Gminy w Łękawicy k. Żywca będzie można oglądać
pamiątki po męczenniku o. Michale Tomaszku, który 5 grudnia w Peru zostanie ogłoszony
błogosławionym.
„Na wystawie znajdują się m.in.: habit, ornat, komża, brewiarze, różańce, obrazek
pierwszokomunijny, pamiątka ze święceń kapłańskich, listy do rodziny, notatki z wykładów, oryginały
pracy maturalnej i magisterskiej, maszyna do pisania, sprzęt fotograficzny, projektor filmowy, rower,
gitara, buty, kalkulator, kostka Rubika, czy nawet maszynka do golenia oraz spodenki ze sztruksu
uszyte własnoręcznie przez o. Michała w ramach zajęć w Niższym Seminarium Duchownym” –
wylicza Jacek Raczek, siostrzeniec męczennika.
„Nie każda społeczność może szczycić się tym, że w niej narodził się i dorastał człowiek, który całym
swym życiem dawał świadectwo wiary w Jezusa Chrystusa” – mówił wójt Tadeusz Tomiczek.
„Człowiek, który bez reszty poświęcił się służbie biednym, potrzebującym z dalekiego Peru. Człowiek
skromny i pokorny, który, jak sam o sobie pisał w jednym z listów do przyjaciół, był sobą i chciał być
sobą, nawet za cenę życia” – przypomniał włodarz gminy.
Okazją otwarcia wystawy w rodzinnej miejscowości była przypadająca w sobotę 23 maja 28. rocznica
święceń prezbiteratu franciszkanina. Wyjątkowe pamiątki można oglądać do 4 czerwca w dni
powszednie, w godzinach pracy urzędu, czyli od 7.30 do 15.30.
Wcześniej, mieszkańcy miejscowości z duchowieństwem zakonnym i diecezjalnym uczestniczyli we
mszy św. dziękczynnej za dar życia i męczeństwa o. Michała. Obecni byli na niej najbliżsi krewni
Sługi Bożego, m.in.: brat bliźniak – Marek Tomaszek, oraz siostry – Urszula Raczek i Maria Kozieł, a
także ojciec chrzestny przyszłego błogosławionego Józef Rodak.
Eucharystii przewodniczył o. Ryszard Jarmuż, który od pierwszej klasy szkoły średniej do ostatniego
roku studiów razem z nim przygotowywał się do kapłaństwa. W sumie 11 lat.
W kazaniu nakreślił sylwetkę swojego, wkrótce błogosławionego, współbrata. Wśród przymiotów,
jakimi się wyróżniał o. Michał, wskazał na: pobożność (maryjność), pracowitość, prostotę,
skromność, sumienność i wytrwałość.
„Niebawem do kolegi, z którym grałem w piłkę, którego uczyłem gry na gitarze, będę się modlił,
prosząc o jego wstawiennictwo” – podkreślił wzruszony kapłan.
Kaznodzieja przekonywał, że i dziś świat i Kościół potrzebują nowych misjonarzy, nowych świadków
miłości Chrystusa do człowieka.
„Wszyscy możemy i powinniśmy być misjonarzami. Niekoniecznie wyjeżdżając na misje do dalekich
krajów, ale we własnym otoczeniu, środowisku pracy, w domu i rodzinie, wśród sąsiadów, dając
przykład i świadcząc o Chrystusie” – mówił o. Jarmuż z pobliskiego Rychwału.
31 maja o godz. 19.30 w Łękawicy celebrowana będzie kolejna msza św., tym razem w rocznicę
prymicji o. Michała Tomaszka. Po liturgii zaplanowano pokaz 45-minutowego filmu pt. „Czas
zawieszony”.
5 grudnia o. Michał wraz z dwoma innymi męczennikami – o. Zbigniewem Strzałkowskim i ks.
Alessandrem Dordim zostaną wyniesieni na ołtarze w Chimbote w Peru, w stolicy diecezji, w której
posługiwali.
jms
Jasło: „Sprowadzają nas na ziemię”
Siedem miesięcy pozostało do wyniesienia na ołtarze polskich franciszkanów, którzy 24 lata
temu ponieśli śmierć męczeńską w Peru. Uroczysty charakter trzeciego dnia nowennymiesięcy przygotowującej wiernych do beatyfikacji tym razem miał miejsce w Jaśle.
W niedzielę 10 maja na Podkarpacie przybył przełożony krakowskiej prowincji franciszkanów oraz
krewni i powinowaci Sług Bożych. Byli m.in. obydwaj bracia o. Zbigniewa Strzałkowskiego i
siostrzeniec o. Michała Tomaszka.
Prowincjał franciszkanów o. Jarosław Zachariasz powiedział, że planowana na grudzień beatyfikacja
będzie przede wszystkim oddaniem chwały Bogu. Ale wspomniał też o innych ważnych rolach, które
może ona odegrać.
„Nasze społeczeństwo a także chrześcijańska wspólnota przeżywa kryzys nadziei. Uczniowie
Chrystusa coraz wyraźniej zdają się nie dowierzać w istnienie Bożej mocy. Nie bez powodu Benedykt
XVI napisał w swojej encyklice, że ‘współcześnie przeżywany kryzys wiary jest przede wszystkim
kryzysem chrześcijańskiej nadziei’. Męczennicy natomiast pokazują, że Boża moc w świecie istnieje. I
jest to taka moc, która jest zdolna uczynić człowieka kochającym Boga i bliźniego aż do ofiary z
siebie. Człowiek współczesny żyje w jakimś letargu, zapatrzony w siebie samego. Dlatego
męczennicy w pewien sposób nas budzą. Budzą nas, gdyż pokazują, że można żyć dla innego. Można
żyć na wzór Chrystusa, który daje siebie innym do końca. Męczennicy wynoszeni są na ołtarze, ale
nas sprowadzają na ziemię, pokazując przykładem swojej odwagi i krwi, iż ziarnu rzuconemu w glebę
nie wolno spać. Musi wydać owoc. A obumierając, budzić życie. Beatyfikacja męczenników jest zatem
doskonałą okazją do uświadomienia sobie, jak bardzo jest nam dziś potrzebne to wewnętrzne
przebudzenie i ‘wyrwanie z letargu’, w jaki coraz głębiej zapada zapatrzony w siebie świat” –
przekonywał ordynariusz franciszkanów.
O. Zachariasz dowodził, że o. Zbigniew i o. Michał są do tego stopnia wiarygodni, że mogą z ich
doświadczenia korzystać także niewierzący. Jako przykład podał historię burmistrza Pariacoto, który
razem z misjonarzami został rozstrzelany przez komunistycznych terrorystów.
„Do końca swoich chwil na ziemi próbowali przekonać swoich oprawców, że człowiekowi można
służyć miłością, pokojem i dobrem, a nie krwawą rewolucją. To, nota bene, przekonało także
burmistrza Pariacoto, który był na początku senderystą, a potem widząc bezinteresowną pracę i
ofiarną służbę franciszkanów, zaczął z nimi współpracować, za co ostatecznie został wraz nimi
rozstrzelany” – przypomniał.
Przy okazji prowincjał wyjaśnił, dlaczego zatem włodarz miasteczka nie zostanie beatyfikowany.
„Ten człowiek nie będzie beatyfikowany, gdyż deklarował się jako niewierzący i pewny swych
przekonań komunista. Prawo kanoniczne nie ma narzędzi, by kogoś takiego uznać świętym Kościoła.
Ale także w tym przypadku Bóg odbiera należną Mu chwałę, bo przecież dzisiejsza Ewangelia uczy
nas, że nawet gdyby ktoś zupełnie bez myśli o Bogu uczciwie służył człowiekowi, Bóg będzie od niego
niedaleko. Ręce służące bliźniemu, nawet ręce grzesznika, a cóż dopiero dłonie sprawiedliwego,
zawsze w jakiś sposób dotykają nieba” – tłumaczył o. Jarosław Zachariasz.
„Dlatego głęboko wierzę – tak jak Zbigniew i Michał, że Jezus pozwoli odnaleźć siebie tym, którzy
praktykują służbę i miłosierdzie, choć są niewierzący” – zakończył prowincjał franciszkanów.
Czwarty dzień nowenny-miesięcy przed beatyfikacją męczenników w sposób uroczysty będzie
obchodzony w czerwcu we Wrocławiu. Msza św. pod przewodnictwem prowincjała sprawowana
będzie w kościele franciszkanów przy ul. Kruczej w niedzielę 7 czerwca o godz. 13.00.
Tego dnia, 29 lat temu, w tej samej świątyni, z rąk kard. Henryka Gulbinowicza Słudzy Boży
otrzymali święcenia, o. Zbigniew – prezbiteratu, a o. Michał – diakonatu.
jms
Dwaj jak jeden brat mniejszy – cz.2
„Jestem wewnętrznie przekonany, że każdy z nas na swój sposób przeżywał dramat
ewentualnego zmierzenia się ze śmiercią i bycia na nią gotowym.” – wspomina o. Jarosław
Wysoczański, który pracował w Pariacoto razem z męczennikami – o. Zbigniewem
Strzałkowskim i o. Michałem Tomaszkiem.
Pierwszą wywiadu z o. Jarosławem Wysoczańskim można przeczytać -> tutaj <Wspominając teraz atmosferę pracy w Pariacoto w czasie terroru „Świetlistego szlaku” z
wielu informacji wynika, że już wcześniej dostawaliście pogróżki…
Do mojego wyjazdu, do czerwca 1991 roku oficjalnie nie mieliśmy żadnej pogróżki pisemnej.
Wewnętrznie jestem jednak przekonany, że każdy z nas na swój sposób przeżywał ten dramat
ewentualnego zmierzenia się ze śmiercią i bycia na nią gotowym. Jako kapłani byliśmy zobowiązani
do tajemnicy, dlatego też na wiele tematów po prostu się nie rozmawiało. Dzisiaj, z perspektywy
czasu często wspominam fakt, który mnie zawsze zaskakiwał. W Pariacoto nie mieliśmy światła i
byliśmy ubodzy. A gdy człowiek jest ubogi, to bardziej zwraca uwagę na to, co go otacza. Na
przykład musieliśmy doglądać, ile jest nafty w lampie, żeby jej nie zabrakło. Rano bardzo często
widać było, że w lampie, która znajdowała się w kaplicy, ubyło nafty. Oznaczało to, że któryś z nas
dłużej się modlił. Dlatego myślę, że każdy na swój sposób odnajdywał czas, żeby się zatopić w Panu
Bogu, szukał u Niego schronienia, aby po prostu przeżyć to wszystko, co nas otaczało. Być może w
sercu każdego z nas kotłowało się wiele pytań. Dla mnie to bardzo ważny element naszej pracy,
obecny obok naszej wielkiej aktywności. Prowadziliśmy kursy dla katechistów, realizowaliśmy wiele
programów socjalnych… Spełnialiśmy obowiązki duszpasterskie, pracowaliśmy wśród chorych,
prowadziliśmy katechezę, wyjeżdżaliśmy na fiesty do odległych wiosek, (często konno, nieraz po
dziesięć czy dwanaście godzin)… Człowiek wracał bardzo zmęczony, ale jednak był czas na modlitwę,
na kontemplację. Byliśmy po prostu wspólnotą, która się modli. To bardzo ważny aspekt, ponieważ
właśnie z kontemplacji rodzi się misja.
Co prawda otrzymywaliśmy ostrzeżenia, ale nie były one kierowane do nas wprost. Bezpośrednim
ostrzeżeniem może być jednak ostatnia pascha w miejscowości Cachipampa. Uczestniczyli w niej o.
Michał i s. Berta, którzy tam otrzymali pogróżki… choć nie zostało jasno powiedziane, że groźby
pochodziły od Sendero Luminoso, ale ktoś powiedział, że w miejscach, w których mają nocować,
podłożone są bomby. Dlatego przeczekali tę noc gdzieś na polu kukurydzy… To był jednak Wielki
Tydzień i jakoś mocno to nie wybrzmiało.
Ale baliście się?
Tak, nieraz tak.
Gdy przyjechaliście do Peru to już był chyba 9 rok, jak Senderyści prowadzili wojnę
domową. Jak wyglądała praca w takich warunkach? W którymś z listów nawet jeden z
Męczenników pisał, że to wszystko przypomina zupę grochową…. Że tam cały czas się coś
pod powierzchnią działo. Jaka atmosfera panowała wśród ludzi?
Gdy przyjeżdżaliśmy do Peru wiedzieliśmy, że istnieje Świetlisty Szlak, ale nikt oficjalnie o tym nie
mówił. To był temat tabu. W tamtym czasie w Peru działały dwa ugrupowania terrorystyczne:
Sendero Luminoso i MRTA (Movimiento Revolucionario Tupac Amaru – Ruch Rewolucyjny im.
Tupaca Amaru). Mówiło się, że MRTA jest w porównaniu ze Świetlistym Szlakiem mniej wrogie
Kościołowi i chyba tak było. Ale tak jak wspomniałem, publicznie nie rozmawiało się na ten temat. W
roku 1991 mówiono głośniej i poważniej o Świetlistym Szlaku, bo w pewnym momencie terroryści
zaczęli upominać się o pieniądze. Przychodzili na przykład do jakiejś szkoły i dawali dyrekcji
ultimatum: jeżeli nie dacie nam pewnej sumy pieniędzy, to podłożymy bomby i wysadzimy szkołę.
Zaczynały się już czasy terroru. Od tego momentu głośniej mówiło się na te tematy. Tłumaczono nam
na przykład, w jaki sposób reagować, jak przyjmować te działania. Mieliśmy również spotkania na
temat strategii pomagającej wykryć, czy jesteśmy na oku Świetlistego Szlaku. Podczas spotkań
diecezjalnych organizowano warsztaty prowadzone przez ekspertów, którzy pracowali na terenach
bezpośrednich ataków Senderystów. W teorii wiele wiedzieliśmy, ale to wszystko, czego uczyliśmy
się, do momentu mojego wyjazdu, nie wymagało zastosowania.
Ale przecież już wcześniej zdarzały się zamachy i morderstwa duchowieństwa i sióstr
zakonnych, których dokonywał Świetlisty Szlak..
Tak, pierwszą ofiarą terroryzmu Świetlistego Szlaku była s. Maria Augustina Rivas López, która
zginęła we wrześniu 1990 roku. Przepiękna kobieta, która służyła innym. Gotowała w klubie matek i
pomagała najuboższym. Powstała nawet organizacja pozarządowa nazwana jej imieniem. Potem
umiera s. Irena McComarck, Australijka, która również pracowała wśród ludzi gór. Została
zamordowana w maju 1991 roku.
Informacje o ich śmierci były oczywiście przekazane, ale nie miały takiej siły, jaką miała wiadomość o
śmierci męczenników z diecezji Chimbote.
A od czego ta siła zależała?
No cóż… Świetlisty Szlak bardzo kontrolował media. One się bały. Faktem jest, że Senderyści
wysadzili wiele stacji radiowych i jeden kanał telewizji. W tamtym czasie być reporterem i mówić źle
o Sendero Luminoso, znaczyło ryzykować życie. Dlatego śmierć s. Ireny tak mocno nie wybrzmiała.
To wydarzenie jednak sprawiło, że mówiło się więcej o zagrożeniu i uczono nas, jakie środki
ostrożności należy podejmować.
Następnie giną o. Michał i o. Zbigniew, później ks. Alessandro Dordi, a w innych diecezjach kolejni
duchowni… Świetlisty Szlak, jak mówili niektórzy, mordując kapłanów chciał pokazać, że już jest
bardzo blisko, żeby objąć władzę w Peru. Miało to być potwierdzeniem, że jest na tyle mocny , aby
przejąć rządy, dlatego tak bardzo nasiliły się ataki na Kościół.
Czy w Waszej pracy zdarzały się bezpośrednie spotkania ze śmiercią, z ofiarami
Świetlistego Szlaku?
Tak. Pierwsze bezpośrednie spotkanie ze śmiercią nastąpiło w momencie, kiedy odwiedził nas o.
Zdzisław Gogola, ówczesny prowincjał. Po jego wizycie pojechaliśmy z Michałem do Limy, żeby go
odwieźć, towarzyszyć mu i pożegnać na lotnisku. Wtedy Zbyszek został sam w Pariacoto. Niedaleko
miasteczka, w okolicach Milagro Senderyści zamordowali dwóch inżynierów. W miejsce ich śmierci,
razem z władzami Pariacoto naszym samochodem pojechał Zbigniew. Wziął z naszego domu
prześcieradła, aby ich godnie przenieść z ziemi i odwiózł do szpitala w Casma. Pamiętam dobrze ten
moment, gdy wróciliśmy z Limy i opowieść Zbyszka o tym wydarzeniu. Pamiętam, jak bardzo
przeżywał transport ciał inżynierów do Casma. To był dla nas pierwszy moment, w którym
uświadomiliśmy sobie, że sytuacja jest niebezpieczna. Napisaliśmy list do przełożonych, ale nigdy nie
przeszło nam przez myśl, żeby opuścić misję. Po prostu chcieliśmy być razem z tamtymi ludźmi.
Trzeba pamiętać, że sytuacja była wtedy bardzo trudna – epidemia cholery, susza. Oprócz działań
duszpasterskich realizowaliśmy wiele projektów społecznych, żeby pomóc i zaradzić tej trudnej
sytuacji, w jakiej znaleźli się nasi parafianie. Wynikało to pewnie z wrażliwości, którą mieliśmy…
Byliśmy młodzi, pełni życia, dynamizmu… Tych siedemdziesiąt wiosek należących do naszej misji
oblecieliśmy w mig. Bardzo zależało nam, aby dowiedzieć się, co jest w danej wiosce, jacy są ludzie, z
którymi możemy współpracować… Daliśmy się im poznać i tak samo chcieliśmy, żeby oni nas
poznali…
Po decyzji Papieża Franciszka o beatyfikacji był ojciec w Peru, w Pariacoto. Jak parafianie
reagują na tę radosną wieść, że tak bliskie im osoby zostaną wyniesione na ołtarze?
Na pewno jest to dla nich wielka radość, ponieważ przez wiele lat żyli z poczuciem winy. W tej
chwili, dzięki decyzji papieża Franciszka mogą zauważyć, że to, co się stało, jest powtórzeniem
historii zbawienia. Zawsze będą tacy, którzy służąc ubogim i głosząc Dobrą Nowinę, narażają swoje
życie. Michał i Zbigniew oddali za nich życie, oddali życie za wiarę, za Chrystusa i teraz jest ten
moment glorii i radości. Bo oni są już tymi, do których możemy się zwracać, są tym mostem łączącym
nas w misterium Pana Boga, który nas kocha.
A czy są również osoby, którym ten fakt nie jest na rękę?
Myślę, że dla Świetlistego Szlaku to jest świetna okazja, żeby się nawrócili… Zbyszek z Michałem
mogliby coś tam poruszyć z nieba, by spotkać się z nimi… Ja chciałbym się spotkać z tymi, którzy
uczestniczyli w wydarzeniach tamtej nocy, aby móc doświadczyć przebaczenia. Bo nie ma grzechu,
którzy nie zostałby przebaczony, a Zbyszek z Michałem są przecież posłańcami pokoju. Myślę, że to
pojednanie byłoby najpiękniejszym owocem ich beatyfikacji.
Rozmawiała Agnieszka Kozłowska
Wywiad: Dwaj jak jeden brat mniejszy
„Św. Franciszek w swoich pismach przekazuje nam, jaki powinien być brat mniejszy,
franciszkanin. Kiedy tak patrzę na Zbyszka i Michała to dla mnie jest to taki jeden święty
franciszkanin.” – w szczerym wywiadzie wspomina o. Jarosław Wysoczański, który pracował
w Pariacoto razem z męczennikami – o. Zbigniewem Strzałkowskim i o. Michałem
Tomaszkiem.
Jak to jest żyć z taką świadomością, że ma się bliskich przyjaciół w niebie?
Po decyzji Papieża Franciszka, dotyczącej beatyfikacji Michała i Zbigniewa, postanowiłem sobie, że
teraz trzeba popatrzeć na ich śmierć z innej perspektywy. Zastanowić się, jaką tajemnicę przez to
męczeństwo chce nam pokazać Pan Bóg… Z jednej strony jest to praca umysłu, która wymaga, aby
uporządkować sobie to wszystko, co się wydarzyło, a z drugiej trzeba przyjąć i zaakceptować to
sercem, z którego przecież rodzi się misja. Chodzi o przedłużenie pamięci o tym, co się stało. To
również dla mnie próba bycia narzędziem tej prawdy głoszącej, że krew męczenników jest posiewem
chrześcijan. To spojrzenie w perspektywie tajemnicy Boga. Staram się przypomnieć teraz pewne
fakty z ich życia, żeby odczytać, co było ich inspiracją.
Mówi Ojciec o faktach z ich życia. Myślę, że Ojciec jest teraz trochę tu na ziemi ich
rzecznikiem… Proszę o nich coś więcej opowiedzieć, o ich życiu, o tym, jacy oni byli, w
relacjach z innymi, w ich pracy, w codzienności…
Zacznę może od Zbyszka, bo był starszy – miał w chwili śmierci 33 lata… Był człowiekiem, który
charakteryzował się dużą racjonalnością. Powiedziałbym, że był to umysł ścisły, filozoficzny. W
sytuacji, gdy trzeba było rozwiązać jakiś problem, on najpierw dogłębnie go studiował, rozważał
jakimi środkami dysponujemy, następnie myślał, z kim byśmy mogli współpracować, a później
realizował dany projekt, sprawdzając przy tym, jak skuteczne okazało się to rozwiązanie. To bardzo
mocno współgrało z metodą pracy stosowaną wśród ludzi w duszpasterstwie, jak również w innych
sektorach życia społecznego – metoda ver, juzgar, actuar czyli zobaczyć, ocenić i działać. Myślę, że
Zbyszek bardzo dobrze się czuł w tej metodzie pracy. To bardzo mocno współgrało z jego formacją
intelektualną. Oprócz tego był na pewno człowiekiem bardzo ciekawym. Ciekawym rzeczywistości, w
której żył. To właśnie u niego w pokoju można było zobaczyć książki o minerałach, publikacje
dotyczące geografii. Zależało mu bardzo na tym, aby dobrze znać rzeczywistość, w której żyliśmy i
pracowaliśmy. Miał też wielkie szczęście przez pierwsze pół roku pracować z człowiekiem, który
pomógł mu zrozumieć życie w Peru. Był to ks. Pablo Fink pochodzący z Tyrolu, doktor teologii, z
Gregorianum. Przez wiele lat żył w Peru i dzięki temu wprowadził doskonale Zbyszka w sytuacje
Kościoła, państwa, duszpasterstwa, zwłaszcza na terenach wiejskich, oraz wśród ludzi Andów. Ks.
Fink prowadził piękny internat dla chłopców. Zbyszek, będąc wcześniej w Niższym Seminarium,
pracując wśród młodych, znalazł się jakby w swoim sosie. To znaczy, był do tego bardzo dobrze
przygotowany. Myślę, że na polu pracy z młodymi czuł się jak ryba w wodzie.
Michał natomiast ma 31 lat, kiedy ginie. On z kolei był taką „mamą”, człowiekiem o dużej
wrażliwości. Nie chcę oczywiście powiedzieć, że Zbyszek nie miał wrażliwości, bo również był
wrażliwy, ale Michał był tym, który bardzo kochał młodzież i dzieci. Chodził po Pariacoto, od domu
do domu i przekonywał rodziców, że jest czymś bardzo ważnym, aby dzieci przyszły w niedzielę do
kościoła, na wspólną modlitwę, na katechezę…. Miał przy tym wielką cierpliwość. Rozmawiał,
tłumaczył im dlaczego to jest takie istotne. Później udało się mu te dzieci gromadzić. Było ich coraz
więcej. W kościele przygotował im specjalne miejsce – rozsunął ławki i położył maty, by wszystkie
dzieci się zmieściły. Michał śpiewał z nimi, uczył uczestniczenia w Eucharystii oraz katechizmu.
Potrafił spędzać z nimi po trzy, cztery godziny w niedzielę po południu. Miał wielki dar czasu
„straconego” dla młodzieży. On prawie codziennie, po każdej mszy świętej wieczornej spotykał się z
młodzieżą. Oczywiście mówimy o rzeczywistości, która miała miejsce 24 lata temu. W Pariacoto nie
było światła, żadnych rozrywek, jedyną taką atrakcją była po prostu Eucharystia. Mieliśmy generator
prądu i mały telewizor, dlatego mogliśmy wieczorami wyświetlać dla całego Pariacoto wartościowe
filmy. Można powiedzieć, że wówczas nasza misja była głównym punktem zainteresowania dla całej
wioski… Dzisiaj to się wszystko zmieniło, bo jest światło, prąd, dyskoteki… Trzeba przyznać, że w
tamtym czasie mieliśmy trochę ułatwioną drogę dotarcia do młodych. I takim szczególnym
towarzyszem dzieci i młodzieży był właśnie Michał.
Kiedy tak patrzę na Zbyszka i Michała to dla mnie jest to pełny brat mniejszy. Czytamy w pismach
św. Franciszka, że ideał brata mniejszego jest w stanie wypełnić dopiero wspólnota – kilku braci, z
których każdy swoimi darami i talentami służy wspólnocie. Można więc powiedzieć, że Zbyszek z
Michałem to jeden święty franciszkanin, bo pierwszy ma większy dar do racjonalnego myślenia i
działania, a drugi większą łatwość wyrażania miłości.
Czyli uzupełniali się nawzajem…
Właśnie tak.
A jak wyglądały ich relacje z ludźmi? Słyszałam, że ludzie gór, ludzie Andów są bardzo
zamknięci, a jednak jakoś udało się do nich dotrzeć…
No tak. To prawda. Po hiszpańsku mówi się nawet: Tu ves la cara, y no sabes lo que dice el corazon,
czyli „Ty patrzysz na twarz, a nie wiesz, co mówi serce.” Myślę jednak, że jednym z bardzo mocnych
elementów, w naszym życiu wśród ludzi było to, że byliśmy ubodzy. Ubóstwo jest pięknym,
wspaniałym narzędziem w ewangelizacji. Nie dlatego, że my staramy się być ubodzy, tylko że
Chrystus uniżył samego siebie i był wśród nas. I jeżeli my jesteśmy ubodzy, czyli schodzimy do
dołów, wtedy mamy w sobie siłę Chrystusa w budowaniu wspólnoty. W praktyce wygląda to tak, że w
momencie kiedy ja czegoś nie mam, to muszę zapukać i poprosić. Kiedy proszę, nawiązuje się
najpierw kontakt wzrokowy, potem werbalny, gdy się o coś prosi i właśnie w ten sposób nawiązuje
się więź między osobami. A z tego osobistego kontaktu z drugą osobą, tworzy się wspólnota.
Do Pariacoto przyjechaliśmy nie jako misjonarze, którzy operowali jakimiś wielkimi pieniędzmi.
Zerwaliśmy z koncepcją misjonarza, który ma worek pełen dolarów. Przyjechaliśmy jako ubodzy i
przez to ubóstwo byliśmy bardzo blisko ludzi. To jeden z pierwszych elementów, który bardzo zbliżył
nas do ludzi. Później przejawiało się to już w konkretnych relacjach. Po prostu pracowaliśmy razem z
ludźmi na przykład wtedy, gdy musieliśmy zrobić coś na terenie misji. Te zwykłe, proste czynności
łączą. Nie tylko dyskurs Kościoła wygłaszany z mównicy. To pewnie też, ale my zresztą nie byliśmy
jeszcze za dobrzy w języku… Najważniejsze dla nas było po prostu bycie między ludźmi. Zbyszek z
Michałem są wspaniałymi przykładami, tego co św. Franciszek wyraził w 16. Rozdziale Reguły
Niezatwierdzonej, w którym polecił, że bracia, którzy znajdują się wśród niewierzących, po pierwsze
powinni żyć z nimi w pokoju i po chrześcijańsku, a dopiero po czasie, gdy rozeznają, że taka jest wola
Boża, mogą zacząć głosić Słowo Boże. Czyli u nas, u franciszkanów najpierw powinno być życie, a
potem przepowiadanie. Dlatego w wielu miejscach świata franciszkanie są, modlą się, żyją między
ludźmi. Czasem nawet nie mają kościołów żeby przepowiadać, a są bardzo kochani i szanowani przez
ludzi. Siła franciszkanizmu polega na byciu z ludźmi na takim poziomie, na jakim ci ludzie żyją. I to
nie jest nasza siła, ale moc pochodząca od Chrystusa, który zamieszkał między nami. Ten aspekt
bycia między ludźmi był przez nas bardzo mocno przeżywany. Po prostu przyjechaliśmy z bardzo
biednej Polski. Najpierw pomagały nam siostry, które zaprosiły nas do wspólnego stołu, do siebie.
Później, w miarę jak zaczęliśmy pracować, ludzie także przynosili nam różne rzeczy, którymi chcieli
się z nami dzielić.
Czy były też jakieś przyjaźnie między męczennikami a ludźmi z wioski?
Tak. Na pewno Zbyszek miał tam przyjaciół. Dzisiaj, po czasie dowiaduję się o wielu konkretnych
osobach, które znał bliżej, z którymi chodził po górach, dyskutował, towarzyszył ich życiu. Michał w
tym względzie był nawet bardziej otwarty. Wiem, że był kierownikiem duchowym wielu młodych
ludzi, którzy zwierzali mu się z różnych problemów, również z trudnej sytuacji, w której żyli. Oni
dzisiaj są tymi, którzy tam przekazują pamięć o nich.
Razem z o. Michałem i o. Zbigniewem beatyfikowany będzie ks. Alessandro Dordi. Pracował
on wprawdzie 100 km od Pariacoto, ale była to ta sama diecezja. Czy nasi męczennicy go
znali? Czy mieli z nim kontakt?
Tak, oczywiście. Alessandro Dordi był tym, który dużo dłużej żył w Peru i miał większe
doświadczenie. Znał Pariacoto, nawet tam bywał, ponieważ uczestniczył w kursach dla katechistów,
które organizowaliśmy. Przed naszym przybyciem do Peru, to on współpracował z siostrami,
przygotowującymi takie kursy. Stąd też był dla nas takim ojcem, pewnego rodzaju mistrzem,
pokazującym, jak żyć w tym świecie ludzi, do których zostaliśmy posłani.
Od kiedy pracował w Peru?
Na pewno dłużej niż my. Wydaje mi się, że przyjechał już w latach 70 –tych. Ks. Dordi bardzo chciał
być misjonarzem w Afryce. Jednak Pan Bóg posyła go do Peru. Odwiedził nawet wcześniej Pariacoto,
ale ostatecznie ks. Bp Luis Bambaren zaproponował mu pracę w Santa. Ks. Alessandro był kapłanem,
który bardzo dobrze znał świat i duszpasterstwo wśród ludzi wsi. Odwiedzaliśmy go bardzo często,
spotykaliśmy się z nim także na różnego rodzaju spotkaniach diecezjalnych. Jak wiemy z przekazów
świadków, w momencie, kiedy ks. Dordi dowiedział się o śmierci o. Michała i o. Zbigniewa,
powiedział: „następny będę ja”. Jakoś czuł to wewnętrznie…
Mówiliśmy o przyjaźniach misjonarzy, o życzliwości, której doświadczali, ale patrząc na
okoliczności, w których zginęli o. Michał i o. Zbigniew to nie sposób nie zapytać, czy mieli
wrogów? Czy byli ludzie, którym ich działalność nie odpowiadała?
Myślę, że Zbyszek na pewno miał wrogów… W jakim znaczeniu? W takim, że uczył bardzo mocno
prawdy i był bardzo przejrzysty. Również jeżeli chodzi na przykład o rozliczenia budowlane. Był w
tym bardzo konkretny i radykalny. Wiem, że zdarzały się takie przypadki, że gdzieś przez ludzką
słabość wykrywał różne nadużycia i mówił o nich jasno. Myślę więc, że ci ludzie, którym powiedział
wprost, że coś się nie zgadza, mogli nie być z tego zadowoleni. Poza tym jednak nie mieliśmy
jawnych, otwartych przykładów, że ktoś był naszym wrogiem czy nieprzyjacielem.
Obecnie poznajemy wiele faktów, o których wcześniej się nie mówiło. Na przykład
informacja o tym, że w grupie młodzieży był ktoś, kto szpiegował czy nawet wydał
misjonarzy…
Ks. biskup publicznie wymienia imię tego człowieka… Mieliśmy świadomość, że w naszych
środowiskach mogą być ludzie, którzy na nas donoszą. Zresztą wskazywać może na to świadectwo
Zbyszka, wypowiedziane wkrótce przed śmiercią, gdy nasza kucharka mówi, że w wiosce są
terroryści. O. Zbigniew odpowiada: „nie mamy nic do ukrycia. Jeśli przyjdą, damy świadectwo
prawdzie”.
I rzeczywiście nie mieliśmy w tym obaw, bo nasze życie było bardzo przejrzyste. Nie było nic, co
trzeba by było ukrywać. Chłopak, o którym wspomina biskup pochodził z rodziny, która była w jakiś
sposób związana z Sendero Luminoso. On był postrzegany wśród młodych zawsze jako taki
ciekawski. Czasem pojawiał się ni stąd, ni z owąd. Niektórzy zamieniali to nawet w żart i mówili do
niego: o, zobacz, skąd się tutaj bierzesz?… Ale my po prostu tam żyliśmy, pracowaliśmy. Nie było
czasu zastanawiać się nad tym, czy ktoś i kto na nas donosi.
Drugą część wywiadu z o. Jarosławem można przeczytać -> tutaj <Rozmawiała Agnieszka Kozłowska
www.misje.franciszkanie.pl

Podobne dokumenty