pobierz

Transkrypt

pobierz
MI CABALLO MEDINA
Moimi nieodłącznymi towarzyszami polowań byli prefekt
Navas i mój służący Efrein. Tym razem zabraliśmy także ze sobą
aptekarza Medinę i Antonio. Ten ostatni to wytrawny llanero,
równy towarzysz na złe drogi. Wybraliśmy się do odległej o
czterdzieści kilometrów laguny Araza. Na wypadek awarii
samochodu wzięliśmy konie, którymi zaopiekował się Antonio.
My wszyscy pojechaliśmy jeepem. Droga nienajgorsza, bez
rozlewisk i błota. Gładką sawannę pokrywała trawa spalona
słońcem. Jechaliśmy na przełaj nie trzymając się szlaku.
Dla skrócenia podróży wciągnąłem Medinę w rozmowę na
jego ulubione tematy dotyczące polityki.
- Słyszałeś, mi caballo, o śmierci prof. Galindeza?
- Draństwo jakiego świat nie widział.
- Kto go właściwie zabił?
- Nie wszystko jest jasne, ale jedno jest pewne, że zrobili to
ludzie Trujillo.
- Nienawidzisz Trujillo, a przecież nie znasz go.
- Ale znam takich jak on. Byli i będą. I nie prędko się od nich
uwolnimy. Przyjdzie jednak dzień, kiedy przestaną nami rządzić
despotyczni jednowładcy.
- Co ci się w nim nie podoba?
- Wszystko. Czy może podobać się człowiek, który po
dojściu do władzy zlikwidował wszystkie partie polityczne
i stworzył monopolistyczną Partię Generała Trujillo. Wszystkich
niezadowolonych usunął z zajmowanych stanowisk, a poetę
Virgilio Martineza i jego ciężarną żonę kazał zamordować.
Megaloman nie mający sobie równego. Kongresowi polecił, aby
mu nadano tytuł „Dobroczyńcy Ojczyzny". Swojego czteroletniego syna, Ramfisa, mianował pułkownikiem.
- Medina, chyba żartujesz?
- To są drobiazgi. A może podoba ci się, że wszyscy
senatorowie, posłowie i ministrowie przed przyjęciem ofiarowanego stanowiska wręczają Trujillo swoje rezygnacje bez
umieszczenia na nich daty. W odpowiedniej chwili datę wpisuje
dyktator, a zainteresowany dowiaduje się najczęściej z gazet, że
zrezygnował na własną prośbę.
Jeep posuwał się naprzód, za nami na siwej kobyle kłusem
podążał Antonio prowadząc konie.
- Szakal Karaibski jest symbolem despotyzmu i wszelkiego
zła trapiącego Amerykę Południową - ciągnął dalej Medina. Słyszałeś o „Erze Trujillo"? Szakal posiada tyle odznaczeń, że
nie jest w stanie powiesić ich na sobie, nawet jeżeli użyłby do
tego celu skarpetek. Stolicę republiki nazwał swoim nazwiskiem,
tak samo jak wszystkie okazalsze ulice, mosty i place. Dziesięć
tysięcy pomników dyktatora wybudowano za jego życia i na jego
rozkaz. Trzysta pięćdziesiąt tysięcy ludzi pracuje w jego
przedsiębiorstwach, których wartość oblicza się na pięćset
milionów dolarów. Ma fabryki cygar, cukrownie, browary,
1
banki, gospodarstwa rolne, kopalnie soli, fabryki czekolady,
butów, mleka w proszku, walizek.
- Popatrz, jaka ładna pogoda, nie psuj sobie nastroju Karaibskim Szakalem. Republika Dominikańska jest daleko.
- Muszę skończyć, sam sprowokowałeś mnie do tej rozmowy.
Sprawy te są nam bliskie, a nasz Perez Jimenez niewiele różni się
od Trujillo.
Spojrzałem w stronę prefekta, ale ten udawał, że nie słyszy
rozmowy. Jako przedstawiciel władzy niechętnie widział lewicowe ciągotki Mediny oraz jego rewolucyjne dążenia.
- Mów dalej, mi caballo - zachęcałem mojego rozmówcę.
- Trujillo ma długie ręce i jeżeli jakiemuś przeciwnikowi
politycznemu udaje się zbiec za granicę, to nie ma najmniejszej
pewności, że uratował życie. Zbiry generała umieją odnaleźć go i
za granicami państwa. Sergio Bencome został zamordowany w
pensjonacie w Nowym Yorku, Mauricio Baez -działacz
robotniczy - został zabity w roku pięćdziesiątym w Hawanie.
Andres Reguena za napisanie „Cmentarza bez krzyży" został
zastrzelony w USA. W domu także gęsto padały trupy: zginął
pułkownik Blanco, major Vallejo, adwokat Reca, generał
Vasguez Rivera, dr Minino, bracia Patino i wielu innych.
Usiłował nawet zgładzić swojego brata Anibala za to, że ten nie
chciał sprzedać mu pewnej farmy. Matka uratowała Anibala,
uciekł on później za granicę. W czterdziestym trzecim wrócił i
popełnił samobójstwo.
- Masz dobrą pamięć.
- Pamiętam także likwidację dwudziestu tysięcy Haitańczyków za kradzież kilku krów na pograniczu obu państw. Dla
„uspokojenia" Rządu Haitańskiego Trujillo wypłacił prawie
milion dolarów odszkodowania. Nikt z członków rządu nie
protestował. Ci, co mieli zwyczaj protestować, znajdowali się
albo za granicą, albo w ziemi.
- Nie odpowiedziałeś mi jeszcze na moje pierwsze pytanie.
- Najwięcej szumu narobiło porwanie prof. Galindeza.
W biały dzień, w kolejce podziemnej Nowego Jorku. Był to
wychowawca dzieci generała, przyjechał do Republiki Domini
kańskiej z Hiszpanii po upadku rządu republikańskiego. Bask
z Bilbao. Widząc niecodzienne stosunki panujące w jego nowej
ojczyźnie uciekł do Stanów Zjednoczonych, gdzie opublikował
książkę pt. „Era Trujillo". To wystarczyło. Ogłuszonego i nie
przytomnego przewieziono samolotem na wyspę, a tam, jak
podają najnowsze źródła informacyjne, najpierw poddany został
torturom, a potem bestialsko zamordowany. Sprawa nie
nabrałaby tyle rozgłosu, gdyby nie konieczność likwidacji
niewygodnego świadka - lotnika amerykańskiego. Wielokrotne
interpelacje w Senacie USA spowodowały zapłacenie rodzinie
lotnika odszkodowania w wysokości pięćdziesięciu tysięcy
dolarów. Potem sprawę ostatecznie zatuszowano.
- Za dużo mówisz o dyktaturach. Bądź ostrożny, zmiany i tak
przyjdą, sam nie zbawisz ojczyzny ani Ameryki Południowej.
Licho nie śpi i jeszcze sobie narobisz biedy - ostrzegałem
2
mojego towarzysza.
W połowie drogi natknęliśmy się na małą kępę drzew, a w
niej na legowiska kapibar. Zwierzęta te są największymi na
świecie gryzoniami. Ważą do kilkudziesięciu kilogramów.
Świetnie pływają i nurkują. Są roślinożerne, zamieszkują tereny
obfitujące w bagna i rozlewiska.
Prefekt wszedł pierwszy między krzaki i od razu udało mu się
trafić drzemiącą sarnę. Ranna sarna płakała głosem niemowlęcia,
a z oczu ciekły jej łzy. Efrein wyjął nóż i rozpłatał sarnie brzuch
wyjmując z niego dwie małe, martwe sarenki. Popatrzył ze
zdziweieniem na mnie, nie rozumiejąc powodu mojego
niezadowolenia.
To naprawdę nie byli źli ludzie, a jednak ignorowali kodeksy
myśliwskie. Byli amoralni. W bezkresie przygranicznej sawanny
każdy ma swoje osobiste racje, w stosunkach międzyludzkich
panuje bezprawie, walka o byt jest bezwzględna i często okrutna;
roztkliwianie się nad ranną sarną jest dla nich niezrozumiałe.
Ustawiliśmy Efreina i Antonio na przeciwległych krańcach
zadrzewionego terenu, sami zaś stanęliśmy w środku. Po chwili
Antonio wypędził z legowiska kapibarę. Zwierzę biegło tak
niezdarnie jak morska świnka. Obserwując kapibarę zapomniałem o tym, że mamy ją upolować. Efrein wypłoszył kilka
sztuk i zwierzęta jak oszalałe biegły z jednego końca kępy drzew
w drugi. Bały się uciekać na sawannę, wolały kryć się po
krzakach. Wybraliśmy młodą sztukę i na niej poprzestaliśmy.
Mogliśmy ustrzelić bez wysiłku więcej tych zwierząt, ale nie
wiedzielibyśmy potem, co z nimi robić.
Głównym celem naszej wyprawy nie było jednak polowanie
na kapibary. Jechaliśmy po kaczki z laguny Araza.
Po zbliżeniu się do brzegu laguny zobaczyłem w niej tysiące
kaczek, tworzących jedną zbitą masę podobną do wyspy. Takich
wysp było kilka. Po wygramoleniu się z samochodu stanęliśmy
na brzegu przygotowując broń do strzału. Nie zdarzyło mi się
jeszcze polować w ten sposób na kaczki. Ptaki nie bały się nas
zupełnie. Zamiast starać się o uzyskanie maksymalnego
zbliżenia, cofnęliśmy się do tyłu dla osiągnięcia lepszego
rozrzutu śrutu. Na znak dany przez prefekta strzeliliśmy najpierw
do kaczek siedzących na wodzie, a po chwili do chmury
unoszącej się w powietrzu. Kaczki odleciały na sąsiednią lagunę.
Na wodzie zostało kilkadziesiąt sztuk pico de piata - srebrnych
dziobów. Antonio i Efrein wjechali na koniach do laguny i
zaczęli zbierać zabite ptaki. My tymczasem pobiegliśmy na drugi
brzeg, ażeby wyłapać ranne sztuki. Uciekały w stronę otwartej
sawanny. Dobijaliśmy ptaki kijami.
Zastanawiająca jest ucieczka rannych kaczek w stronę sawanny. Dowiedziałem się od Mediny, że laguna pełna jest
krokodyli, a krew w wodzie działa na nie mobilizująco. Żadna z
rannych kaczek nie uratowałaby się pozostając w wodzie.
W workach na tylnym siedzeniu jeepa leżało sto dwanaście
kaczek, sarna i kapibara.
Po upieczeniu kilku ptaków na rożnie i krótkiej sjeście
3
zaproponowałem, ażeby zwierzynę odesłać jeepem do domu.
Prefekt zgodził się prowadzić samochód, śpieszył się na zebranie
junty komunalnej. My wszyscy przesiedliśmy się na konie.
Wracaliśmy powoli zatrzymując się wielokrotnie. Zapadł
mrok, a my jeszcze byliśmy w drodze. Na kilka kilometrów
przed Mantecal zatrzymaliśmy się nad rzeką Caicara. Oświetlając powierzchnię wody reflektorem zobaczyłem liczne oczy
krokodyli. We wszystkich bajorach, rzekach i rowach Apurejskiej Równiny roi się od krokodyli. Jest ich dwadzieścia pięć
gatunków, ale tutaj najwięcej jest babas i kajmanów.
Samce cykad, na instrumentach umieszczonych w nasadzie
odwłoka, wygrywały czarowne melodie tropikalnej nocy.
Chcieliśmy zapolować na krokodyle, ale brakowało nam bosaka,
bez którego rezultat polowania byłby wątpliwy. Niezastąpiony
Efrein pobiegł brzegiem rzeki i po kilku minutach wrócił
taszcząc olbrzymi drąg. Przywiązując do drąga dwa patyki
mieliśmy już prowizoryczny bosak.
Medina i ja zapaliliśmy myśliwskie reflektory zamocowując je
na głowach. W rękach sztucery. Nie spiesząc się, szliśmy
brzegiem rzeki oświetlając wodę. Kiedy w plamce reflektora
ukazywały się oczy gada, strzelałem między oczy. Nie były
płochliwe, w dzień uciekałyby, ale w nocy traciły orientację i nie
zdawały sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Cel był nieruchomy i
bliski, strzał musiał być bezbłędny, bo w przeciwnym razie
krokodyle szły na dno. Po celnym strzale wywracały się
brzuchem do góry i wypływały na wierzch. Antonio i Efrein
czekali tylko na ten moment. Przyciągali zwierzę bosakiem,
wywlekali na brzeg i odcinali mu ogon. Resztę wrzucali do rzeki
na pożarcie piraniom. Nie chcieliśmy stwarzać sobie dodatkowej
roboty ściąganiem skór. Zależało nam tylko na zaopatrzeniu się
w dobre mięso. Po zabiciu ośmiu krokodyli uznaliśmy polowanie
za zakończone. Na każdego z nas wypadły dwa ogony, po kilka
kilogramów każdy.
Margarita czekała na mnie z kolacją. Mimo tego musiała
jeszcze przyrządzić moje ulubione frytki z baba; przypominały w
smaku coś pośredniego między kurczakiem i rybą doradą.
Dziewczyna krzywiła się niemiłosiernie, wykonując pracę bez
entuzjazmu, a nawet z pewnym obrzydzeniem. Za nic nie
wzięłaby do ust mięsa baba, tak samo jak mięsa królika. Z
królików mogłem zrezygnować, ale frytek nie byłem w stanie
wyrzec się, tym bardziej, że roboty było przy nich mało. Na
wrzącą oliwę nicejską wrzucało się posolone kawałki mięsa, a po
kilku minutach wyjmowało się durszlakiem zarumienione,
chrupiące frytki. Rozpływały się w ustach pozostawiając niezapomniane wrażenia smakowe, niedostępne dla większości
tubylców z powodu ich irracjonalnego uprzedzenia do tej
wyśmienitej potrawy.
Był mi właśnie potrzebny taki hamak, toteż zamówiłem go u
Loli.
Z czasem zaprzyjaźniliśmy się, doszło nawet do częstych
odwiedzin, bez żadnych zobowiązań z mojej strony czy Loli. Po
4
prostu zwykła przyjaźń między mężczyzną i kobietą. Miała
dziewiętnaście lat, wysoka, nieco ociężała, o czarnych jak węgiel
oczach. Było w niej coś, co mnie do niej zniechęciło. Wierzyła w
czary i w ,,mal de ojo".
Lola postanowiła widocznie unicestwić Margaritę przy pomocy czarów na odległość. Do tego potrzebne jej były majtki
przyszłej ofiary. Sprawy tej nie można było lekceważyć. Niezachwiana wiara Loli w czary była sama przez się niebezpieczna.
Musiałem zareagować, ale nie wiedziałem jak.
W bezpośredniej rozmowie wyparłaby się wszystkiego,
gdybym wysłał list, zostałby przeczytany przez gońca albo na
poczcie. Zdecydowałem się na przesłanie jej ostrzeżenia wprost z
nieba. Napisałem karteczkę, włożyłem ją razem z małym
kamieniem do pudełka po lekarstwach i czekałem na najbliższy
wyjazd awionetką do chorego.
W dwa dni później martwą ciszę południa przerwało przybycie gońca z odległego hato. Na spienionym koniu siedział
młody Murzyn i pytał poprzez ogrodzenie czy może wejść.
- Czego chcesz? - zawołała Margarita.
- Vicente Ramos prosi doktora o przyjazd do jego żony.
- Co się stało? - pytała dalej Margarita.
- Od trzech dni rodzi i nie może urodzić.
- Zejdź z konia i podejdź bliżej.
Murzyn przywiązał konia do płotu i przesunął się przez
palisadę.
- Wiesz, że sawanna po ostatniej burzy zalana jest wodą i
samochód tamtędy nie przejedzie - powiedziałem podnosząc się
z hamaka.
- Ramos prosi, żeby wezwać awionetkę. Na lotnisku La
Estacada będą czekały konie i przewodnik.
- Dobrze. Idź i nadaj telegram do San Fernando. Tymczasem
wygotuję narzędzia i przygotuję się do drogi.
W godzinę później nad Mantecal ukazała się awionetka, lotnik
zatoczył koło nad domami zawiadamiając nas w ten sposób o
swoim przybyciu.
Młody Holender zgrabnie poderwał awionetkę do lotu. Nad
osadą El Chasero poprosiłem pilota o zrzucenie paczuszki na
podwórze domu Loli. Holender zniżył lot i w odpowiednim
momencie otworzył klapę służącą do wyrzucania worków z
korespondencją. Warkot motoru wywabił z domu jego
mieszkańców, wśród nich zauważyłem także Lolę. Paczuszka
została natychmiast podjęta i wręczona dziewczynie. Lola nie
wiedziała nic o wizycie Tuli ani o tym, że znam sprawcę
kradzieży. Tak czy inaczej efekt tej akcji był pozytywny. Margarita nie miała ze strony Loli więcej kłopotów. Być może
przesądna dziewczyna uwierzyła w moje „telepatyczne zdolności".
Na lotnisku La Estacada pożegnałem Holendra umawiając się
z nim na dzień następny. Przewodnik czekał już na mnie, mając
do dyspozycji dwa osiodłane konie. Po bardzo uciążliwym
przedzieraniu się przez gęste krzaki dobrnęliśmy do domu
5
hodowcy.
Rodząca kobieta była czterdziestoletnią pierwiastką. Nie był to
odpowiedni wiek jak na pierwszy poród. Dziecko zaklinowało
się w drogach rodnych i musiałem założyć kleszcze, ażeby je
wydobyć. Wszystko poszło pomyślnie, a uradowany hodowca
podarował mi wielkiego buhaja. Chcąc uniknąć kłopotu
związanego z przeprowadzeniem zwierzęcia do Mantecal,
poprosiłem hodowcę o załatwienie sprzedaży we własnym
zakresie i o wręczenie mi w najbliższych dniach gotówki.
Wracając na lotnisko tej samej nocy wyobraziłem sobie, że
droga będzie mniej uciążliwa, jeżeli odbędę ją pieszo. Zostawiłem konie, a wziąłem ze sobą tylko przewodnika. Przechodząc obok stad bydła naraziłem się na niespodziewane
niebezpieczeństwo. Co jakiś czas od stad odrywały się rozjuszone byki i szarżowały na nas. Nie byliśmy uzbrojeni,
zdawało się, że wściekłe zwierzęta rozniosą nas na rogach i
stratują kopytami. Z tej przykrej sytuacji wybawił nas mój
reflektor myśliwski. Oślepione byki zatrzymywały się o kilka
kroków od nas i gniewnie parskając wracały do stada. Powtórzyło się to wielokrotnie. Kiedy doszliśmy do chat w pobliżu
lotniska, byłem zlany zimnym potem.
6

Podobne dokumenty