Pobierz pdf - Prószyński i S-ka

Transkrypt

Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
I nie wróciłeś...
Marceline
Loridan-Ivens
Judith Perrignon
I nie wróciłeś...
Przełożyła
Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak
Tytuł oryginału
Et tu n’es pas revenu
Copyright © Éditions Grasset & Fasquelle, 2015
All rights reserved
Projekt okładki
Magdalena Zawadzka
Zdjęcie na okładce
© archiwum rodzinne
Redaktor prowadzący
Monika Kalinowska
Redakcja
Małgorzata Grudnik-Zwolińska
Korekta
Małgorzata Denys
Łamanie
Ewa Wójcik
ISBN 978-83-8069-448-4
Warszawa 2016
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Druk i oprawa
OZGraf SA
10-417 Olsztyn, ul. Towarowa 2
M
oże trudno ci będzie w to uwierzyć,
ale mimo tego, co nas spotkało, byłam osobą
pogodną. Pogodną w ten nasz specyficzny sposób – żeby zemścić się za to, że jestem smutna,
i jednak się śmiać. Ale się zmieniam. To nie
gorycz, nie stałam się zgorzkniała. Jest po prostu
tak, jakby już mnie tu nie było. Słucham radia,
wiadomości, wiem, co się dzieje, i coraz częściej ogarnia mnie strach. Nie znajduję w tym
wszystkim swojego miejsca. Może winne jest
pogodzenie się z faktem, że kiedyś trzeba odejść,
a może kwestia pragnień. Zwalniam.
Wtedy myślę o tobie. Widzę ten liścik, który
mi tam przekazałeś, ten skrawek wyświechtanego papieru, rozdarty z boku, prawie kwadratowy. Widzę twoje pochylone w prawo pismo
5
i cztery czy pięć zdań, których nie pamiętam.
Jestem tylko pewna, że w pierwszej linijce napisałeś „Moja kochana córeczko”, a w ostatniej
widniał twój podpis „Shloïme”. Nie przypominam sobie, co było między tymi dwoma wersami. Szperam w pamięci, jednak nie mogę sobie
przypomnieć. Szperam, ale to jest jak czarna
dziura, do której nie chcę wpaść. Dlatego skupiam się na innych pytaniach: jak zdobyłeś ten
kawałek papieru i ołówek? Co obiecałeś człowiekowi, który przyniósł mi list? Mogłoby się
wydawać, że dziś nie ma to już żadnego znaczenia, jednak ta złożona na czworo kartka, twój
charakter pisma, każdy krok mężczyzny, który
przyszedł do mnie od ciebie, dowodziły wtedy,
że jeszcze wegetujemy. Dlaczego nie mogę sobie przypomnieć, co napisałeś? Został mi tylko
Shloïme i jego kochana córeczka. Zostali razem
wywiezieni. Ty do Auschwitz, ja do Birkenau.
Odtąd historia połączyła ich zwykłym myślnikiem. Auschwitz-Birkenau. Niektórzy mówią
po prostu Auschwitz, przywołując ten wielki
obóz zagłady Trzeciej Rzeszy. Czas zaciera to, co
nas dzieliło, wszystko zniekształca. Auschwitz
6
przylegało do miasteczka. Birkenau założono
na wsi. Tylko kiedy się wyszło przez szeroką
bramę, idąc ze swoim komandem do pracy, można było zobaczyć ten drugi obóz. Mężczyźni
z Auschwitz spoglądali w naszym kierunku,
myśląc, że gdzieś tam zniknęły ich żony, siostry, córki – tam gdzie sami skończą w komorze
gazowej. A ja wypatrywałam ciebie, zastanawiając się, czy to obóz, czy raczej miasto. Czy
trafił do gazu? Czy jeszcze żyje? Dzieliło nas
pole, baraki, wieże strażnicze, zasieki z drutu
kolczastego, krematoria, ale przede wszystkim
ta nieznośna niepewność, ta obawa o los, jaki
spotkał to drugie z nas. Zupełnie jakby dzieliły
nas tysiące kilometrów. W książkach piszą, że
to tylko trzy kilometry.
Więźniów, którzy mogli przemieszczać się
z obozu do obozu, było bardzo niewielu. On był
elektrykiem, wymieniał nieliczne żarówki w ponurych barakach. Pojawił się któregoś wieczoru. A może przyszedł w niedzielne popołudnie.
Tak czy inaczej, byłam, kiedy zajrzał do baraku;
usłyszałam swoje nazwisko, Rozenberg! Wszedł
i zapytał o Marceline. „To ja”, odpowiedziałam
7
bez wahania. Podał mi karteczkę, mówiąc: „To
wiadomość od twojego ojca”.
Mieliśmy tylko kilka sekund, już za samą
rozmowę mogli nas zabić. A ja nie miałam ci
jak odpowiedzieć – nie miałam ani papieru,
ani ołówka, moje życie zostało odarte z rzeczy, które usypały się w góry w halach, gdzie
pracowaliśmy; te rzeczy należały do zmarłych,
a my byliśmy niewolnikami, nie posiadaliśmy
niczego oprócz łyżki wsuniętej w szew, do kieszeni, za szelkę albo za pasek zrobiony z kawałka materiału oderwanego z dołu ubrania,
albo z jakiegoś znalezionego na ziemi sznurka,
którym można było przywiązać miskę. Dlatego
wtedy wyjęłam złotą monetę, którą ukradłam,
segregując ubrania. Znalazłam ją w zaszewce,
ukrytą jak skarb biedaka, owinęłam w skrawek
materiału, nie wiedziałam, co z nią zrobić, gdzie
ją schować ani jak wymienić ją na obozowym
czarnym rynku. Podałam ją elektrykowi, chciałam, żeby ci ją dał, bałam się, że ją ukradnie, bo
w obozie wszyscy kradli, a w baraku raz po raz
słyszało się krzyk: „Ukradli mi chleb!”, więc wydukałam w mieszaninie jidysz i niemieckiego,
8
której nauczyłam się w obozie, że jeśliby chciał
zatrzymać ją dla siebie, to proszę, żeby oddał
ci połowę. Dostałeś ją? Już nigdy się tego nie
dowiem. Jestem pewna, że przeczytałam twój
liścik, kiedy tylko do mnie dotarł. Nikomu go nie
pokazałam, ale mówiłam współwięźniarkom:
„Ojciec do mnie napisał”.
Wtedy w uszach dźwięczały mi inne twoje
słowa. Zagłuszały wszystko. Wypowiedziałeś
je w Drancy, kiedy nie wiedzieliśmy jeszcze,
dokąd zmierzamy. Powtarzaliśmy sobie jak
wszyscy inni, że jedziemy do Pitchipoi, bo to
słowo oznacza w jidysz nieznany cel i miło
brzmi w uszach dzieci. Pamiętam, że powtarzały je, mówiąc o odjeżdżających pociągach. Jadą
do Pitchipoi, mówiły, z namaszczeniem powtarzając to, co szepnęli im uspokajająco dorośli.
Ale ja nie byłam już dzieckiem. Byłam, jak się to
mówi, duża. Zmieniłam wystrój swojego pokoju
w zamku, skończyłam z marzeniami, pozbyłam
się zabawek, narysowałam na ścianie krzyż lotaryński, a nad błękitnym biurkiem zawiesiłam
portrety generałów z czasów pierwszej wojny
światowej – Hoche’a, Focha, Joffre’a, porzucone
9
przez dawnego właściciela na strychu. Pamiętasz? Dyrektorka szkoły w Orange wezwała cię
z mojego powodu! Znalazła mój pamiętnik zapełniony mnóstwem plotek na temat wychowawczyni i niektórych profesorów i zarzutów wobec
nich, ale przede wszystkim aż kipiący od gaullistowskich poglądów. „Pańska córka stanie przed
komisją dyscyplinarną, lepiej będzie, jeżeli sam
zabierze ją pan ze szkoły”, poradziła ci, chcąc nas
chronić. I oddała ci mój pamiętnik. Podejrzewam,
że ty też go przeczytałeś i dowiedziałeś się, że
zakochałam się w pewnym chłopcu. Spotykałam
go w autobusie, którym jeździliśmy po szkole
do Bollène. Co tydzień oddawałam mu kartki
na chleb, a on rewanżował mi się, odrabiając
za mnie lekcje z matematyki. Nie był Żydem. Nie
odezwałeś się do mnie ani słowem przez dwa
miesiące. Osiągnęliśmy etap, na którym dochodzi do konfliktu między ojcem a piętnastoletnią
córką.
Dlatego w Drancy doskonale zdawałeś sobie sprawę, że nie umykają mi wasze poważne
miny, kiedy rozmawiacie w gronie mężczyzn
na dziedzińcu, zjednoczeni w tym szepcie,
10
we wspólnym przeczuciu, że pociągi jadą daleko na wschód, do krain, z których uciekliście.
Mówiłam ci: „Będziemy tam pracowali, a w niedzielę będziemy się spotykać”. Kiedyś odparłeś:
„Ty może stamtąd wrócisz, bo jesteś młoda, ja
już nie wrócę”. Ta przepowiednia tak brutalnie
i tak nieodwracalnie wżarła się w moją świadomość, jak zrobiony kilka tygodni później tatuaż
78750 na skórze lewego przedramienia.
I wbrew mnie stała się moją nieprzyjazną towarzyszką. Czasami się jej chwytałam, podobały
mi się te pierwsze słowa, gdy kolejno odchodziły moje przyjaciółki i te, z którymi się nie
zaprzyjaźniłam. Potem odpychałam ją od siebie,
nie mogąc znieść tego „ja już nie wrócę”, które
cię skazywało, rozdzielało nas, wydawało się
składać twoje życie w ofierze w zamian za moje.
Ja jeszcze żyłam, a ty?
Aż nadszedł ten dzień, kiedy się na siebie
natknęliśmy. Moje komando opuściło wtedy teren obozu, żeby tłuc kamienie, ciągnąć
wagoniki i kopać rowy przy nowej drodze
do krematorium numer 5; szliśmy, jak zawsze,
piątkami, wracając do obozu, było po szóstej
11
wieczorem. Wiesz, że ta chwila nie należy wyłącznie do nas? Że wpisała się we wspomnienia i ożyła w książkach tych, którzy byli jej
świadkami i przeżyli? Bo wszystkie marzenia
o odnalezieniu najbliższych nagle rozbudziły
się w tej fabryce śmierci, wszystkie ciała tych,
którzy jeszcze trzymali się na nogach, zadrżały,
gdy się ujrzeliśmy, wyszliśmy z szeregu i zaczęliśmy biec ku sobie. Padłam ci w ramiona,
wtuliłam się w nie całą sobą, twoja przepowiednia była fałszywa, żyłeś. Mogli uznać cię
za nieprzydatnego tuż po przyjeździe, miałeś
nieco ponad czterdzieści lat, paskudną przepuklinę pachwinową, przez którą musiałeś
nosić pas, długą bliznę na kciuku zranionym
kiedyś w fabryce, ale okazałeś się dość silny,
żeby można było zrobić z ciebie niewolnika,
tak samo jak ze mnie. Twoją rolą było żyć, a nie
umrzeć. Czułam się taka szczęśliwa, że cię widzę! Odzyskaliśmy zmysły i dotyk kochanego
ciała, na tę chwilę, za którą przyszło nam drogo zapłacić. Ale to nic, skoro przerwała choć
na kilka bezcennych sekund twardy scenariusz, jaki dla nas napisano. Esesman uderzył
12
mnie i wyzwał od kurew, bo kobiety nie mogły
kontaktować się z mężczyznami. „To moja córka!”, krzyczałeś, jeszcze mnie podtrzymując.
Shloïme i jego ukochana córeczka. Oboje wciąż
żyliśmy. Twoje rozumowanie okazało się błędne, wiek niczego nie przesądzał, w obozie nie
istniała żadna logika, liczyła się wyłącznie ich
obsesja liczb, a umierało się albo natychmiast,
albo trochę później, stamtąd się już nie wychodziło. Zdążyłam tylko podać ci numer mojego
baraku: „Jestem w 27B”.
Zemdlałam pod razami esesmana, a kiedy
odzyskałam przytomność, ciebie już nie było,
ale w ręce miałam pomidora i cebulę, które dyskretnie mi w nią wsunąłeś. To musiał być twój
obiad… Natychmiast schowałam te skarby. Jak
to możliwe? Pomidor i cebula. Te dwa warzywa
ukryte pod ubraniem przywracały właściwy ład
– znów byłam dzieckiem, a ty ojcem, opiekunem, obrońcą, żywicielem, cieniem tego przedsiębiorcy, który produkował trykotaże w fabryce
w Nancy, cieniem tego trochę szalonego mężczyzny, który kupił dla nas wszystkich mały zamek na południu Francji, w Bollène, i pewnego
13
dnia, robiąc tajemniczą minę, zawiózł mnie tam
konnym powozikiem. Tak bardzo cieszyłeś się
z tej niespodzianki, że zapytałeś: „Marceline,
czego pragniesz najbardziej na świecie?”.
Następnego dnia nasze komanda znowu się
mijały. Ale nie odważyliśmy się ruszyć z miejsca. Widziałam cię z daleka. A więc byłeś tu,
tak blisko mnie, wychudzony, pływający w pasiaku, a jednak wciąż obdarzony czarodziejską
mocą, która sprawiała, że wytrzeszczałam oczy
ze zdumienia. Jak zdobyłeś tego pomidora i cebulę, które wprawiły w zachwyt mój żołądek
i żołądek mojej przyjaciółki? Dawali nam tylko
brunatną wodę z rana, a ja zostawiałam sobie jej
część, żeby się trochę umyć, potem w południe
zupę i porcję chleba wieczorem, a do tego raz
w tygodniu albo szary plasterek czegoś, co miało
być kiełbasą, albo łyżeczkę do kawy powideł
buraczanych, albo kawałek margaryny – tyle,
żeby posmarować cieniutko dwa plasterki chleba. Skąd wziąłeś papier, żeby do mnie napisać?
Nie mieliśmy nawet czym się podetrzeć w latrynie, więc darłam na kawałeczki poplamione
męskie kalesony, które rzucili mi w twarz po
14
przyjeździe do obozu, i cieszyłam się, że je skracam, a równocześnie mogę się nimi podetrzeć.
Tak bardzo wstydziłam się w nich chodzić!
Nie mam pojęcia, ile czasu minęło od tego
pierwszego sygnału do drugiego, ale to były
ostatnie znaki od ciebie. Wydaje mi się, że upłynęły całe miesiące. A może nie. Zapamiętałeś
numer mojego baraku, pierwszego w rzędzie
najbliżej krematorium, i przysłałeś mi wiadomość. Ale nie podpisałeś jej „tata”, tylko imieniem, i to w jidysz – Shloïme, chociaż we Francji
przybrałeś imię Salomon. Znów znalazłeś się
na tej ziemi, gdzie przyszedłeś na świat i skąd
przepędzano Żydów, nie czekając na nazistów,
i zapewne zapragnąłeś potwierdzić swoją tożsamość, swoje żydowskie pochodzenie – właśnie
tu, w świecie, w którym sprowadzono nas do roli Stücke, sztuk. Być może odnalazłeś nawet
krewnych – kuzynów z Polski, którzy trafili
do obozu. To oni tak cię nazywali – Shloïme.
Jeszcze dziś, kiedy słyszę, jak ktoś mówi „tata”,
podskakuję, chociaż minęło już siedemdziesiąt
pięć lat, chociaż mówi to ktoś, kogo nie znam. To
słowo tak wcześnie zniknęło z mojego życia, że
15
sprawia mi ból i mogę je wyszeptać tylko w głębi
ducha, nigdy nie wypowiadając go na głos. Nie
mogę go również napisać.
W tamtym liście prawdopodobnie prosiłeś, żebym żyła, żebym wytrwała. To byłoby naturalne,
bo takie słowa podpowiadał instynkt – jedyne,
czym mogą się kierować rozsądni ludzie, którzy
nie widzą przed sobą jutra. Prawdopodobnie użyłeś tych czasowników w trybie rozkazującym.
A ja prawdopodobnie nie uwierzyłam w to, co
napisałeś. Nie tak jak w pomidora i cebulę. Bo
słowa nas opuściły. Byliśmy głodni. Wokół trwała
rzeź. Zapomniałam nawet twarz mamy. A może
twój liścik zalał mnie nagle nadmiarem ciepła
i serdeczności, nadmiarem miłości, połknęłam
więc te słowa zaraz po przeczytaniu, jak maszyna, którą dręczy głód i pragnienie. A potem je
wymazałam. Gdybym za dużo o nich myślała,
dopuściłabym do siebie tęsknotę, a ta czyni człowieka bezbronnym, budzi wspomnienia, osłabia
i zabija. W życiu, tym prawdziwym, także się
zapomina, gubi się gdzieś wiele faktów i wrażeń,
dokonuje się ich selekcji, zawierza się uczuciom.
Tam było odwrotnie – najpierw zatracało się
16
miłość i wrażliwość. Człowiek popadał w wewnętrzną hibernację, żeby nie umrzeć. Dobrze
wiesz, że tam dusza zastygała, że przyszłość
oznaczała pięć najbliższych minut, że zatracało
się świadomość samego siebie.
Nigdy nie wzywałam cię na pomoc. A kiedy
o tobie myślałam, stawałeś mi przed oczyma
prowadzony przez mojego małego, czteroletniego braciszka, którego imienia już nie pamiętałam. Michel… Przed naszym aresztowaniem nie
odstępował cię ani na krok, dokądkolwiek szedłeś, albo niosłeś go na rękach, albo prowadziłeś,
drepczącego obok ciebie, z rączką w twojej ręce,
jakby się bał, że się zgubi. Być może w jakiejś
mierze próbowałam się ukryć za tym malcem.
W ten sposób usiłowałam cię przywołać. Byłam
twoją ukochaną córeczką. Bo mając piętnaście
lat, wciąż jest się jeszcze córeczką tatusia. Jest
się nią zawsze, bez względu na wiek. Miałam
tak mało czasu, żeby zgromadzić zapasy ojcowskiego uczucia.
Z mojego baraku widywałam dzieci idące
drogą, która prowadziła do komór gazowych.
Przypominam sobie pewną dziewczynkę, która
17
kurczowo trzymała się swojej lalki. Miała zagubione spojrzenie, a za sobą prawdopodobnie długie miesiące życia w strachu tropionego
zwierzęcia. Teraz w dodatku rozdzielili ją z rodzicami, wkrótce mieli zedrzeć z niej nawet
ubranie. Już wyglądała jak ta bezwładna lalka. Patrzyłam na nią. Wiedziałam, że ta mała
dziewczynka ma w głowie mętlik, że jest przerażona, ale w jej małej rączce, która kurczowo
trzymała lalkę, jest determinacja. Przecież nie
tak dawno – kilka lat wcześniej – to ja szłam
z walizką, w której miałam kostium kąpielowy
i pudełeczko z moimi skarbami.
W tym liście napisałeś na pewno, że jeszcze
jesteś, i to całkiem niedaleko. I na pewno zapewniałeś mnie, że koniec wojny jest coraz bliższy,
tak jak nasze oswobodzenie. Kiedy to było, kiedy mogłam dostać ten list? Latem czterdziestego
czwartego? A może trochę później? Wiedzieliśmy już o desancie i o walkach. Wieści docierały
do obozu z ostatnimi transportami. Za każdym
razem któraś z nas próbowała przekraść się
do Lager A, między nowo przybyłe odbywające
jeszcze kwarantannę, zawieszone między gazem
18
a przymusową pracą. Szukałyśmy tam znajomych twarzy. Wracałyśmy zawsze z wiadomościami. Tak dowiedziałyśmy się o wyzwoleniu
Paryża i o tym, że dywizje generała Leclerca
defilowały po Champs-Élysées. Nazajutrz odśpiewałyśmy po cichu, a cappella, Marsyliankę, przechodząc przed naszą orkiestrą, która
rano i wieczorem grała marsze wojskowe albo
muzykę klasyczną, towarzysząc w ten sposób
komandom ruszającym do pracy i wracającym
do obozu. Ale to był tylko epizod, wieść ze świata, do którego już nie należeliśmy. Nam wciąż
groziła komora gazowa. Wszyscy staliśmy nad
przepaścią. Żyliśmy już tylko teraźniejszością,
myśląc o najbliższych minutach. Nic nie było
w stanie rozbudzić w nas nadziei. Bo nadzieja
umarła.
Przyjechali Węgrzy. Setki tysięcy ludzi
– osiem do dziesięciu transportów dziennie –
na pewno pamiętasz to morze głów, jakby do
obozu pędzono całe miasta. Wszystko toczyło się
szybciej i na większą skalę – liczniejsze transporty przybywały częściej. Kazali im się rozbierać i posyłali do komór gazowych: najpierw
19
dzieci, niemowlęta i starców. Jak zwykle. Ci,
którzy mieli czekać kilka dni na śmierć, trafiali
do nowo wybudowanej części obozu, a właściwie zalążka nowego obozu, tuż obok krematoriów. Nazywaliśmy to miejsce Meksykiem. Codziennie w drodze do pracy mijałyśmy Meksyk.
Szłyśmy do Kanady, jak Polacy nazywali miejsce
segregacji odzieży – najlżejsze z możliwych stanowisk pracy, to, o którym każdy marzył, bo
czasami trafiało się tam na zeschniętą skórkę
chleba w jakiejś kieszeni albo na złotą monetę pod podszewką. Francuzki mówiły o tym
miejscu Peru. Dziwna była ta polskojęzyczna
kartografia świata zminiaturyzowanego do rozmiarów obozów. Do dziś nie wiem, dlaczego
Meksyk oznaczał rychłą śmierć.
Kiedy przechodziłyśmy obok, niektórzy zbliżali się do drutów kolczastych i siatki pod napięciem, rzucali szeptem jakieś pytania. Kobietom
odebrano już dzieci, ale nie chciały jeszcze tracić nadziei. Pytałyśmy: „Macie numery?”. Nie,
odpowiadały. Wtedy rozkładałyśmy ręce, unosząc je w górę na znak bezradności. Numer był
dla każdego szansą, zwycięstwem, ale i hańbą.
20

Podobne dokumenty