-8- 3. Nie żyła samotnie …

Transkrypt

-8- 3. Nie żyła samotnie …
My dla regionu II
3. Nie żyła samotnie …
Autorzy: Natalia Krupińska, Dorota Korzeniewska, Karolina Wawrowska, Emilia Szymańska - grupa
„Szkolne reporterki” przy Szkole Podstawowej im. Miry Zimińskiej - Sygietyńskiej w Cieszewie.
Opiekun grupy: Danuta Drążkiewicz.
Nie żyła samotnie... Nie żyła dla siebie... Żyła dla swoich pasji, dwóch wielkich
miłości - teatru i Mazowsza. Kobieta stulecia, Kawaler Orderu Orła Białego, Honorowy Obywatel Miasta Płocka, Patron Szkoły Podstawowej w Cieszewie: Mira
Zimińska - Sygietyńska. Przedwojenna aktorka, dusza Państwowego Zespołu Pieśni i Tańca „Mazowsze”, a od roku 1955 jego dyrektor. Fascynacja sztuką, serdeczność, ogromne poczucie humoru, niezwykła pracowitość i wytrwałość, wreszcie tysiące młodych ludzi, były towarzyszami Jej życia, życia, które zaczęło się w Płocku. Mawiała jednak:
„o mnie jako płocczance też zapomniano”. Nie zapomniano...
Niniejsza praca zawiera osobiste wspomnienia Miry Zimińskiej - Sygietyńskiej.
Urodziłam się w teatrze... artystką zostałam też niemal od początku. Rodzice moi pracowali w teatrze w Płocku. Przynosili mnie w poduszce do teatru... Ledwie wyskoczyłam
z pieluch, już miałam debiut sceniczny. W jakiejś sztuce ukraińskiej potrzebne było małe
dziecko i mama mnie „wypożyczyła”. Miałam w sztuce płakać z głodu, ale mnie się płakać nie chciało... wymyślili przebiegle... - po prostu szczypali za przeproszeniem w pupę.
Od początku byłam też zachłanna i nieskromna. Chciałam być
aktorką dobrą i wszechstronną, która doskonale wszystko umie: tańczy i śpiewa, gra komedie i tragedie. Dlatego zgodnie z porzekadłem:
czym skorupka... zaczęłam sposobić się wcześnie. Czyż można było myśleć o poważnej karierze artystycznej z takim imieniem jak moje: Mania? To było takie pospolite imię. Mówili „Mańka kopańka”, czy coś w tym rodzaju. Przeczytałam jakąś książkę, w której jedną
z bohaterek była księżniczka Mira... I wkrótce całe nowe towarzystwo znało mnie wyłącznie
jako „Mirę”. Lubiłam strasznie katedrę. Miałam w niej swoje miejsce przy grobie króla
Krzywoustego z białym orłem. Tam zawsze się modliłam. Chodziłam do katedry patrzeć jak
malują. Jeden z malarzy powiedział: Mała, stań. Stanęłam a on wymalował mnie jako aniołka. Aniołkiem to
ja nigdy nie byłam, ale na ścianie w katedrze, w moim Płocku zostałam tak uwieczniona.
Kiedy miałam szesnaście i pół roku odbył się mój ślub z Janem Zimińskim.
Zaangażowano nas wspólnie do teatru w Płocku, męża jako kapelmistrza, mnie do rozmaitych rólek. Zagrałam ich kilkanaście. Potem trafiła się mojemu mężowi posada w Radomiu... musiałam więc opuścić swoje rodzinne miasto. Przepraszam Płock za to, o mnie
jako płocczance zresztą też zapomniano, ale to już moja wina. Któregoś dnia przyszedł za
kulisy jakiś pan i powiedział: Jestem współwłaścicielem teatru Qui pro Quo i chciałbym
panią zaangażować. Spakowaliśmy manatki i jedziemy do Warszawy.
Moja pierwsza miłość - teatr i moje piosenki. Nie żyłam samotnie... Moje życie wypełniły dwie wielkie miłości. Pierwszą był teatr. Jemu zawdzięczam wszystko....
Był moim domem, moją szkołą i uniwersytetem, a w nim poznałam życie, jego gorycze i radości. Teatr ukształtował mnie bez reszty. Ciągnęło mnie do prawdziwego teatru. Kłopoty miałam z dykcją. Starałam się bardzo. Cała ta moja pełna
wyrzeczeń uporczywa praca nad tzw. warsztatem dała jednak w końcu rezultaty. Zauważona zostałam nie tylko przez kolegów, ale również przez recenzentów, szczególnie przez Boya, z którego opiniami bardzo się liczono.
Posypały się większe i duże role, posypały się recenzje.
Gdzieś w połowie lat dwudziestych dotychczasową „zapchaj dziurę”, zastępczynię, gwiazdeczkę kreowano na gwiazdę Qui pro Quo. Już jako gwiazda wystąpiłam w tym okresie przed Józefem Piłsudskim. W Qui pro Quo miałam dwie rywalki: Hankę Ordonównę i Zulę Pogorzelską, było dużo miłych i dowcipnych kolegów
z kochanym moim przyjacielem i scenicznym partnerem Dodkiem Dymszą na czele, był
-8-
My dla regionu II
też kochany Julek Tuwim. W Qui pro Quo pracować nie było łatwo. Tańczyło się właściwie w każdym spektaklu. Grało się również w poniedziałki, nie było soboty wolnej, a ponadto co dzień dwa spektakle.
Byłam znaną automobilistką. Miałam kilka wozów. Pierwszy - to renault: bardzo mały wóz otwarty. Niewielu
ludzi miało własne auta. Jeździło się dorożkami. Duma mnie rozpierała, kiedy je mijałam. Próbowałam różnych sportów. Byłam amazonką. Grałam w tenisa, ale jakoś mi nie szło. Lubiłam
łyżwy. Jeździłam też na rowerze - dla przyjemności. Nieźle jeździłam na nartach,
dobrze - na sankach. Na jednym punkcie miałam bzika. Mówiąc bardziej elegancko, byłam kolekcjonerką. Gromadziłam stare czasopisma, książki, nuty. Namiętnie
zbierałam stylowe rzeczy: najbardziej oryginalne
pozytywki, wachlarze. Zgromadziłam 40 najpiękniejszych pozytywek na świecie. Najpiękniejsze
z nich zrabował z mojego mieszkania na polnej jakiś gestapowiec w czasie, kiedy siedziałam na Pawiaku. Zawsze bardzo lubiłam kwiaty.
W naszym ogródku przed domem rosły rozmaite, ale najbardziej lubiłam
chabry.
Do teatru byłam przywiązana od dziecka. Teatr był największym romansem
mojego życia… A potem był Tadeusz Sygietyński. Znakomity człowiek, kochany. I właściwie to był przyjaciel mojego życia. Towarzysz mojego życia. Byłam
szczęśliwa, że gra, że jest. Ja właściwie nie umiałam żyć bez jego muzyki.
Jeżeli czegoś mi teraz brakuje to Tadeusza. Słyszę jak grają jego piosenki, ale
nie są te same.
Przyszła okupacja. Zaczęły się dni szare, pełne trosk o prozaiczne sprawy
bytowe, o przetrwanie. Któregoś dnia przebywałam w Karolinie - w którym
przed wojną było sanatorium jedno z droższych, przyjechało gestapo. Zaaresztowali nas. Zabrali mnie, tak, jak stałam, w kolorowej piżamie. Zabrali na Pawiak. Wsadzili mnie do
separatki. Siedziałam w niej kilka dni. Było mi tam najsmutniej, bo byłam zupełnie sama. Poczułam się lepiej,
kiedy ktoś wrzucił maleńką karteczkę: „Witamy Cię, kochana artystko”. Dostałam gryps od Tadeusza: „Mira,
jeżeli zagrasz w Ulu razem z Węgrzynem, będziesz zwolniona”. Odpisałam: „Nie zgadzam się”. Straszne było
to moje wyjście z Pawiaka. Nikt na mnie nie czekał, bo nie wiedzieli, czy mnie faktycznie wypuszczą. Nie wiedziałam, gdzie iść. Moje mieszkanie było opieczętowane. Poszłam do matki Tadeusza.
Wybuchło powstanie. Wszyscy wiedzieliśmy, że będzie, że być musi. Przygotowałam sobie specjalnie kilka piosenek. Jedna była o Warszawie, druga nazywała się moja ojczyzna. Śpiewałam w wielu miejscach,
w różnych bardzo warunkach. Tadzio kiedyś, kiedy było tak beznadziejnie smutno powiedział: „Słuchaj, jeśli
przeżyjemy, to daj mi słowo, że pojedziemy na wieś i te piosenki…”, Bo on ciągle myślał o tych ludowych piosenkach. Połowę tych piosenek, które uchodzą za ludowe, on skomponował.
Kiedy więc Tadeusz podczas powstania powiedział: „Daj mi słowo” odpowiedziałam: „No dobrze, jeśli przeżyjemy, to pojedziemy na wieś i trochę ci pomogę!
Ale najpierw przeżyjmy”.
Czasem tęskno mi za moimi piosenkami. Nie nagrałam ich kiedy była pora nikt
się nimi nie interesował. Idę wtedy na strych i biorę do ręki te sukienki, w których miałam dać koncert i wspominam… Już teatr był zamówiony, program
przygotowany.
-9-
My dla regionu II
I nic z tego nie wyszło, bo Mira Zimińska poszła do „Mazowsza”, by „trochę pomóc” i już tam została. Sukieneczki poszły na strych i nie czekają przecież, tylko są.
Spoglądam na nie czasem i przypominam sobie, jaka na scenie byłam szczęśliwa.
I jest mi trochę smutno.
Druga miłość mego życia - Mazowsze. Przygotowywałam duży koncert. W programie
były same piękne rzeczy. Kostiumy były uszyte, piękne, do każdego numeru inna suknia.
Teatr był zamówiony. I któregoś dnia zostawiłam to wszystko. Słowo się rzekło - obiecałam trochę pomóc Tadeuszowi. A tymczasem Tadeusz nadal szukał swoich „Janków
muzykantów”. Jeździł po wsiach, zachodził do szkół, pytał nauczycieli, zaglądał do
kościoła, przysłuchiwał się chórom.
W trzeci dzień Świąt Bożego Narodzenia 1948 roku furmankami i kolejką przyjechało do Karolina trzydzieścioro dzieci. Tadzio promieniał ze szczęścia… No to już mieliśmy początek zespołu, ale nie było co jeść.
Trzeba było zdobyć żywność, trzeba było wszystko zorganizować. Ustaliliśmy
między sobą, że Tadeusz będzie się zajmował sprawami muzycznymi, a ja
resztą. W praktyce to się mieszało. Młodzież była kochana, ale nieco dziwna.
Troszeczkę dzika, bardzo nędznie ubrana. Zaczęła się nauka śpiewu, tańca
- wszystkiego. Chcieli się uczyć. Jaki mieli zapał! Nasz pierwszy publiczny występ odbył się 6 listopada 1950 roku w Teatrze Polskim w Warszawie
i stanowił fragment artystycznej części akademii z okazji 33 rocznicy rewolucji październikowej. Dla mnie pierwszy występ „Mazowsza” był większym
przeżyciem niż wszystkie moje premiery w różnych kabaretach i teatrach.
Był maj 1955 roku. Zaczął się w moim życiu nowy okres. Bez Tadeusza, ale z ciężarem jego obowiązków, ciężarem jego odpowiedzialności. Wzięłam ten ciężar na siebie. Przyjęłam jako mój obowiązek wobec Tadeusza.
Przyjęłam, bo miałam świadomość, że Zespół musi rozwijać się w tym kierunku, jaki on wytyczył. Przyrzekłam
sobie, że spróbuję zrealizować to, co Tadeusz zapoczątkował. Dzień i noc, dzień i noc - praca. „Mazowsze”
nie może zawieść, nie może dać powodu do uciechy tym wszystkim, którzy wieszczą zespołowi przedwczesny
uwiąd. Przez cały dzień - próby, przygotowania. Kostiumy, tańce, piosenki, tańce, kostiumy, telefony, dziesiątki
drobnych dokuczliwych spraw. Codzienny program zajęć kierownika artystycznego.
Miałam w swoim życiu dwie wielkie miłości: teatr i „Mazowsze”. Nie ma miłości bez goryczy. Dopiero gorycz
zawodu, rozczarowań, pokonywania trudności nadaje jej smak, czyni ją wielką. Tak było i w moim przypadku - zarówno z teatrem jak i z „Mazowszem”. Powiem szczerze: los był dla mnie łaskawy, że dał mi te dwie
miłości. To przecież dzięki „Mazowszu” mogłam wielokrotnie objechać cały świat, zobaczyć wszystko, co jest
w nim ciekawego do obejrzenia, mogłam pod wszystkimi szerokościami geograficznymi otrzymywać najpiękniejsze kwiaty, z „Mazowszem”
dzielić jego sławę i sukcesy. To dzięki tej pracy mogłam mieć satysfakcję z wychowania kilku tysięcy młodych obywateli kraju o tak niełatwej
historii. Wiem, że byłam dla nich surowa. Moja surowość była jednak
koniecznym warunkiem utrzymania zespołu przez te wszystkie lata na
przyzwoitym poziomie repertuarowym i wykonawczym.
-10-

Podobne dokumenty