Natenczas Błaszczyk (XI)

Transkrypt

Natenczas Błaszczyk (XI)
Natenczas Błaszczyk (XI)
Tomasza Sikorskiego, pianista i kompozytor,uważany za pierwszego
polskiego minimalistę
Rok 1980. Dramatyczne słowa Tadeusza Bairda w wywiadzie, którego udzielił około rok przed swą śmiercią, jako dziekan
kompozycji warszawskiej Akademii Muzycznej:
„Moim dążeniem jest ukształtowanie młodzieży muzycznej o największym stopniu wrażliwości, podczas gdy mą największą
troską jest patrzenie na tak ukształtowaną ich wrażliwość w zderzeniu z naszą rzeczywistością”.
A jak konfrontował się z nią Tomasz Sikorski? Syn rektora Akademii, kompozytor „ustawiony”, regularnie prezentujący
swoje utwory na prestiżowym światowym festiwalu „Warszawska Jesień”. Czy temu dziecku szczęścia brakowało czegoś do
spełnienia? O co w pewnym momencie życia zaczyna chodzić twórcy? Czy raczej: człowiekowi?
Niedawno Szabolcs Esztényi opowiadał mi swoją nienaganną polszczyzną okraszoną lekkim węgierskim akcentem o swym
przyjacielu:
„Sikorski jest bezkompromisowy. Nie idzie na żadne ustępstwa. Nie łagodzi niczego w imię tzw. estetyki, przejawia za to
postawę konstruktywną. W tej postawie jest konsekwentny, również w stosunku do samego siebie. Dąży do doskonałości.
Jest uczciwy do absurdu. Stosuje sito, przez które przeciska siebie, i na końcu nic nie zostaje.
Ale to dążenie, ta tendencja, to miara niedoskonałości.
Postawę myślową Sikorskiego, tak ściśle tożsamą z jego twórczością, można próbować pomieścić w następującym
porządku: próbujemy być coraz doskonalsi na własną rękę aż do absurdu, gdy zdajemy sobie sprawię że człowiek idealny
jest niemożliwy. Stąd rodzą się idee – gdybyśmy byli doskonali, nie tworzylibyśmy idei. Często zaś dążąc do ich realizacji
odbijamy się od muru i idziemy w przeciwną stronę w kierunku dezintegracji, stoczenia się. Tu też konsekwencją jest
degeneracja, zagłada.
Zasadą tego porządku jest filozoficzny światłocień - żeby zaobserwować zjawisko wizualne, potrzebne jest światło, ale ono
samo nie wystarczy, musi zaistnieć brak światła czyli cień, który wyostrza kontury. Światło bez cienia jest stanem
niemożliwym, podobnie nie ma dźwięku bez ciszy. Dźwięk można przedstawić poprzez rodzaj oscylogramu, na którym
wyraźnie widać drganie słupa powietrza, ale co jest pomiędzy dwoma drganiami? Naturalnie jest to cisza. Czyli sam dźwięk
zawiera zarówno brzmienie jak i ciszę.
Nie ma dźwięku bez ciszy, wojny bez pokoju, dobra bez zła itd. Uświadomienie wszystkich antynomii jest najbardziej
fascynującą charakterystyką naszej rzeczywistości – jest tyle dobra ile zła, ale nie można tego intelektualnie zrównoważyć.
Konieczne jest więc posiadanie rodzaju wiary in plus, bo jeśli ja konstatuję, że tyle samo jest dobra co zła, zachodzi między
nimi równowaga - to moje życie jest nic nie warte. Ta waga stoi w miejscu czyli w rezultacie nie ma ruchu, dynamizmu, on
nastąpi dopiero wówczas, kiedy waga przechyli w jedną lub drugą stronę. A po to żeby żyć, muszę wybierać «ku życiu», «ku
prawdzie», muszę wybrać in plus.
Sądzę, że Sikorski wierzył, czyli posiadał ten rodzaj wiary in plus do momentu stanu wojennego, kiedy na jego oczach
wszystko odwróciło się do góry nogami i zapanowały terror i kłamstwo. To wywołało pojawienie się u niego stanu constans,
w którym waga dobra i zła stoi w miejscu. Zaczął wówczas odczuwać dominujący bezsens życia w ogóle.”
Na początku „Solidarności” Sikorski zauroczony był wolnościowym zrywem całego społeczeństwa. Punktem odniesienia był
dla niego Lutosławski, który gorąco popierał ten wspaniały ruch. Łatwo było w tych miesiącach, nazywanych dziś
„karnawałem”, popaść w entuzjazm i euforię. Świetnie to pamiętam. Oto topią się lody, w popłochu uciekają mary i upiory.
„Witaj jutrzenko swobody”, „Nothing gonna stop us now”, „Chcemy być sobą” – zwłaszcza, że Polskę kocha już nagłą
(zasłużoną – a jakże!) miłością cały wielki świat... i tym podobne bzdury zaczerpnięte a to z poematów, a to z piosenek pop.
Już przed stanem wojennym Sikorski przestał grać na fortepianie. Jak gdyby „zachorował na śmierć”, stosownie do tytułu
swego utworu. Na tle kłopotów z systemem nerwowym schudł, był coraz bardziej zamknięty. Znajdował się w głębokiej
depresji. Wpadł pewnego dnia do biblioteki Związku Kompozytorów Polskich na Rynku Starego Miasta, chcąc zniszczyć
wszystkie swe utwory. Wiele swych partytur wypożyczył „na zawsze” z Centralnej Biblioteki Nutowej mieszczącej się
nieopodal Teatru Narodowego. Świadczą o tym adnotacje w kartotekach, które z żalem przeglądałem. Dziś te nuty są nie
do zdobycia.
W mroźny, słoneczny i wietrzny dzień 14 grudnia 1981 r. na stopniach kolumny Zygmunta, widziano postać człowieka z
ogoloną głową. Mężczyzna miał na sobie jeansy, koszulę w niebieskie pasy z długimi rękawami, jaką noszą więźniowie, na
nogach sandały. Twarz Sikorskiego miała kolor fioletowy, ledwo trzymał się na nogach.
– Jesteśmy w więzieniu, stoję tu pod „Zygmuntem”, ale my wszyscy jesteśmy w więzieniu – wołał do przechodniów – oni
mają karabiny, mogą zabić mnie albo ciebie – jesteśmy w więzieniu! Dlatego mam ogoloną głowę!
Stojący nieopodal żołnierze nie zwracali na niego specjalnej uwagi, jeden z nich z szyderczym śmiechem rzucił tylko do
drugiego – To idiota!
Mówiono, że w mieszkaniu przy Placu Konstytucji, szukając podsłuchu, powyrywał ze ścian kable telefoniczne, zniszczył
wiele dokumentów, wyrzucił nawet gramofon. Pewnego dnia znów pojawił się na chwilę w siedzibie Związku,
kategorycznie zażądał wycofania swych utworów. Wyjechał wkrótce z Warszawy, przepadł. Jego ukształtowana na
Akademii Muzycznej osobowość nie wytrzymała panującej dookoła atmosfery.
W 1987 r. pracował w Studio Eksperymentalnym Polskiego Radia nad „Diario 87”, utworem elektronicznym z głosem
Jerzego Kamasa, recytującym teksty Jorge Luisa Borgesa. Sikorski przychodził nękany postępującą depresją i alkoholizmem.
Chwile wytężonej, twórczej pracy były tymi jedynymi, w których udawało mu się wypływać na powierzchnię. „Diario”
zakończył ostatniego dnia roku.
Gdy utwór był już zgrany na stereofoniczną taśmę, w chwili nieuwagi asystującej w pracy kompozytorowi Barbary OkońMakowskiej, Sikorski zeskoczył z fotela, dopadł do magnetofonu i skasował wielościeżkowy „master”, w ten sposób
skutecznie uniemożliwiając planowaną wcześniej realizację wersji estradowej kompozycji, z żywym wykonawcą.
Ni stąd, ni zowąd pod koniec lat 80. przybył na swój kameralny koncert monograficzny do Piwnicy Wandy Warskiej.
Przyjaciołom wyjaśniał to, co sami przeczuwali, że postanowił nie uczestniczyć w kłamstwie ani w przekręcie, za który
uznawał oficjalne życie kulturalne. Mówił: „Z prochu powstaliśmy i do prochu wracamy. I tak z tych papierów z moimi
kompozycjami nic nie zostanie. Na przestrzeni milionów lat nie ma to żadnego znaczenia. Wolę być sobą”.
Na innym koncercie, gdzie wykonywano jego muzykę, pojawił się na widowni i w trakcie przebiegu utworu głośno szydził z
własnego dzieła.
Jak dziwne jest „Milczenie syren” na wiolonczelę – trudne do zagrania, miejscami rozpisane na dwa systemy
nagłośnieniowe, jakby na dwie ręce pisowni fortepianowej – to muzyka wykrzywiona, nieładna – lecz ciągle piękna, jakby
pęknięta, zużyta, umierająca. Grałem ten utwór na swym drugim dyplomie w Akademii Muzycznej. W pierwszej części
wykonywałem „II Koncert wiolonczelowy” Dymitra Szostakowicza, rzecz pod wieloma względami przypominającą drugą
stronę tej samej karty, która zapisana została przez Sikorskiego.
Bolesław Błaszczyk

Podobne dokumenty